„W Europie nie ma rzeczy niemożliwych” – rozmowa z ambasadorem Tomaszem Orłowskim :)

Wojciech Marczewski: W porównaniu do 2014, dziś przyczyny rosyjskiej agresji nie są aż tak klarowne. Skąd decyzja Putina o eskalacji akurat teraz?

Tomasz Orłowski: W moim przekonaniu istnieją bardzo jasne przyczyny, dla których Putin zdecydował się na te działania właśnie w tej chwili. Podstawowa różnica polega na tym, że zajęcie Krymu było fundamentalnym podważeniem wszelkich zasad, którymi rządziło się bezpieczeństwo europejskie w praktyce od 1945 roku. Dziś z kolei jesteśmy niemalże przyzwyczajeni do tego, że Putin nie uznaje żadnych zasad i prawa międzynarodowego, jeśli w jakikolwiek sposób go krępują.

Wracając jednak do czynników, dla których Putin wybrał ten moment. W moim przekonaniu sprawa jest o tyle czytelna, że początek roku 2022 charakteryzuje kilka szczególnych czynników. Po pierwsze, administracja Joe Bidena jeszcze nie zdążyła obsadzić wszystkich wysokich stanowisk w zakresie polityki zagranicznej. Co prawda jest to normalny proces w systemie amerykańskim, ale w obecnej sytuacji z pewnością bardzo niekorzystny jest brak doświadczonych urzędników. Dodatkowo sam Biden, pomimo swojej ogromnej wiedzy i doświadczenia z zakresu polityki międzynarodowej, jak na prezydenta na początku kadencji, porównywalnego moim zdaniem jedynie z Bushem Seniorem, nie jest już w pełni sił i energia jaką miał 20 lat temu, dziś musi słabnąć. Tak więc pierwszym czynnikiem jest możliwość wykorzystania potencjalnie słabszego przygotowania administracji amerykańskiej.

Drugim czynnikiem jest ewidentnie zmiana rządu w Niemczech. Zmiana, która ma charakter wręcz historyczny. Najdłużej urzędujący kanclerz RFN odchodzi po 16 latach i władzę obejmują ludzie, którym zwyczajnie brak tego doświadczenia. Znamiennym było, gdy przy pierwszej wizycie nowej minister spraw zagranicznych Niemiec Annaleny Baerbock wszyscy trzymali kciuki, aby nie popełniła większych błędów. To po prostu na dzisiaj nie są ludzie pokroju np. Hansa Dietricha Genschera, który był politykiem na miarę Kissingera w Europie. Więc drugim czynnikiem jest rząd niemiecki, który jest wyraźnie niedoświadczony.

Trzecim czynnikiem jest Francja, która wchodzi w kampanię wyborczą, co powoduje, że uwaga prezydenta Macrona siłą rzeczy będzie skupiona jest na walce o reelekcję. Tym samym Putin stawia go w bardzo trudnej sytuacji, bo nagle musi zajmować się również obecnym kryzysem.

Jest Wielka Brytania, która utraciła wiele ze swojej pozycji po Brexicie i pod rządami Borisa Johnsona.

Na samym końcu dochodzi jeszcze Polska. Polska, która za rządów PiS stała się na arenie europejskiej, jak głosi francuskie powiedzenie, wielkim niemową. Jesteśmy dużym i potencjalnie wpływowym państwem, które ze względu na niskie zaufanie międzynarodowe do rządu, niestety nie ma tak znaczącego głosu, jaki mogłoby mieć i jaki mieliśmy właśnie w 2014.

Zatem widzę powody zewnętrzne, dla których Putinowi opłaca się właśnie ten moment i uważam, że termin ten jest wybrany celowo. Po wojskowemu można by rzec, że jest to właściwy moment na atak.

Wojciech Marczewski: Putin ma powody obawiać się poszerzenia NATO?

Tomasz Orłowski: Przede wszystkim należy przypomnieć, że w ostatnim czasie nie pojawił się na agendzie temat przystąpienia Ukrainy do NATO. Został dzisiaj całkowicie sztucznie stworzony przez Rosję jako pretekst. Jeśli spojrzymy na dokumenty wszystkich szczytów NATO w ciągu ostatnich lat, za każdym razem jest w sposób niemalże liturgiczny przypomniana zasada otwartych drzwi sojuszu, ale nie były poczynione żadne kolejne konkretne kroki, które mogłyby być przyczyną zaniepokojenia Rosji. Przystępowanie do NATO jest długim i złożonym procesem. W tym procesie zdecydowanie nie ma na dzisiaj po stronie NATO jednolitego przekonania co do członkostwa Ukrainy, a jak dobrze wiemy, konsensus jest w tym wypadku konieczny. Zatem dzisiaj taki temat nie istnieje po stronie NATO. Co więcej, nawet ze strony Ukrainy nie było w ostatnim czasie żadnych nowych kroków.

Rosja albo zaczyna panikować, albo, co jest dużo bardziej prawdopodobne, tworzyć fałszywy pretekst. To bardzo klasyczna robota rosyjska w tym zakresie. Tak jak fałszywą przyczyną jest wsparcie dla separatystów w Donbasie, tak fałszywą przyczyną jest nagle ten krzyk, jakby coś się miało wydarzyć. Co więcej, proszę zwrócić uwagę, że Rosja już nie mówi jedynie o członkostwie Ukrainy w NATO, ale o obecności sił NATO na terenie państw flanki wschodniej. Państw, które od lat do NATO należą. Zaszli nawet dalej, krytykując wręcz samo członkostwo państw, które przystąpiły do sojuszu po 1997.

W moim przekonaniu mamy do czynienia z najbardziej brutalną formą licytacji pokerowej. Licytacji, w której licytujemy bardzo wysoko, licząc, że ugramy “coś”. Ja przy tej okazji bardzo często powtarzam słynną radę, którą Lenin udzielał bolszewikom, żeby używać techniki bagnetu. Mówił, aby zagłębiać się bagnetem, dopóki nie poczujemy oporu, kiedy poczujemy opór — wycofać się. Moim zdaniem Putin gra właśnie techniką bagnetu. Próbuje i sprawdza, w którym momencie nastąpi reakcja Zachodu. Bardzo wielu obserwatorów sądzi, że już się przeliczył. Reakcja zachodu pokazała absolutną i bezwzględną jedność i zdecydowanie. Jestem przekonany, że oglądając samoloty lądujące na lotnisku w Rzeszowie, Putin miał poczucie, że nie osiągnął tego, co zamierzał. Czyli będzie nadal podbijał stawkę.

Wojciech Marczewski: A co dokładnie było zamierzone? Aneksja jest dla Putina realną opcją?

Tomasz Orłowski: Moim zdaniem nie. Aneksja nie byłaby ani opłacalna, ani de facto możliwa. Gdyby Rosja próbowała wkroczyć na Ukrainę, to miałaby powtórkę z Afganistanu. Taki byłby dla niej koniec. W moim przekonaniu status quo jest dla Putina bardzo wygodny. Ukraina musi prowadzić dzisiaj już siódmy rok wojnę. Zamiast poświęcać swoje środki na reformowanie państwa, na poprawienie swojej infrastruktury, na unowocześnianie kraju, musi wydawać pieniądze na wojnę. To jest ok. 20% budżetu państwa. Proszę tylko pomyśleć, poza stratami ludzkimi, jakie to jest obciążenie dla Ukrainy, jak to osłabia również rządzących, którzy nie mogą spełniać obietnic wyborczych. Dla Rosji taki gnijący konflikt, bo inaczej określić się go nie da, jest rzeczą bardzo wygodną.

Putin może więc śmiało zakładać, że destabilizacja Ukrainy i utrzymanie gnijącego konfliktu, opłaca mu się dużo bardziej niż aneksja. Aneksja oznaczałaby przede wszystkim koszty. Koszty związane zarówno z samą inwazją i późniejszą okupacją, jak i koszty w postaci sankcji. A Zachód powiedział mu bardzo wyraźnie, że żarty się skończyły. To już nie jest kwestia trzeciorzędnych bankierów, którym będą blokować konta w Londynie. Teraz sankcje będą uderzać bezpośrednio w interesy rosyjskie i bezpośrednio we własności Putina za granicą — to już nie są przelewki.

W związku z tym nie uważam, żeby w interesie Putina leżało zmieniać strategię, którą przyjął w odniesieniu do Ukrainy. Ta strategia destabilizacji działa też w innych postsowieckich republikach. Wystarczy, że spojrzymy na Naddniestrze czy Górski Karabach. Nie przypadkiem głównym rosyjskim negocjatorem jest dzisiaj Dmitrij Kozak, przed laty autor planu pokojowego dla Mołdawii, który faktycznie miał uczynić ten kraj zakładnikiem weta Naddniestrza. Strategia polegająca na destabilizacji i osłabianiu jest zwyczajnie skuteczna. A słaba Ukraina jest rzecz jasna w gospodarczym i politycznym interesie Rosji.

Wojciech Marczewski: W swoim ostatnim artykule dla Le Monde porównuje Pan aktualny kryzys do zimnej wojny. Jakie widzi Pan podobieństwa?

Tomasz Orłowski: Przez moje przyzwyczajenia do umiaru dyplomatycznego, jak i jako badacz i historyk, jestem przeciwny takim dosłownym porównaniom do wydarzeń z przeszłości.  Widzę jednak, że nagle coraz częściej pojawia się w poważnych wypowiedziach pojęcie zimnej wojny, że to, co się dzieje obecnie między Zachodem i Rosją to jest przywrócenie języka zimnowojennego, gdzie świat dochodzi do granicy otwartego konfliktu. I jak wiemy z historii, czasem były sytuacje, w których tylko przypadek spowodował, że ten konflikt nie wybuchł. Otóż znajdujemy się dzisiaj w sytuacji przywrócenia języka stosowanego na podobieństwo zimnej wojny.

Widzę tu również poniekąd strukturalne podobieństwo do kryzysu kubańskiego. Wówczas w ostatniej chwili udało się to napięcie obniżyć, właśnie za pomocą dialogu na najwyższym szczeblu. Myślę, że dialog jest dzisiaj również potencjałem rozwiązania kryzysu. O ile dialog w tamtych czasach był dialogiem między Stanami Zjednoczonymi a Moskwą, tak dziś wydaje mi się, że dużo właściwsze byłoby, żeby był to dialog trójstronny, gdzie Europa jest też obecna na równych prawach. Nie dlatego, że nasze interesy różnią się od amerykańskich, ale dlatego, że posiadamy dzisiaj już podmiotowość, której wówczas Europa nie posiadała. No i dla tego, że Putin wyraźnie dał do zrozumienia, że nie życzy sobie jej obecności przy stole negocjacji. Jest to zasadnicza różnica. Niestety, polityka zagraniczna Unii nie jest przygotowana na zarządzanie takimi konfliktami.

Wojciech Marczewski: W Le Monde mówił Pan, że to kwestia braku wspólnej polityki zagranicznej.

Tomasz Orłowski: Właśnie. Wynika to z kilku czynników. Po pierwsze możemy mieć podejrzenie, że największe państwa członkowskie Unii nie znajdują swojego interesu w tym, żeby wspólna polityka zagraniczna ingerowała w ich stanowisko. Zobaczmy, że dzisiaj wszystkie rozmowy, zarówno z Rosjanami, jak i z Amerykanami, prowadzi albo kanclerz Niemiec, albo prezydent Francji. Czyli mamy cały czas tych dużych graczy, którzy nie są szczególnie zainteresowani, żeby wiązać im ręce wspólną europejską polityką zagraniczną.

Niestety w ramach wypracowywania wspólnej polityki, wspólnego podejścia wszystkich państw członkowskich, nie znajdujemy wspólnoty we wszystkich kwestiach. Polska wskazywała na to wielokrotnie. Niepokojący jest zwłaszcza brak wspólnej polityki wobec Rosji. Jesteśmy w stanie wypracować wspólną politykę w odniesieniu do Mjanmy czy Wenezueli, jednak na własnym podwórku mamy ogromne braki. To jest bardzo poważny problem. Polityka zagraniczna nadal nie poszła do przodu. Jest dodatkiem do indywidualnych polityk zagranicznych państw członkowskich, a nie ich sumą. Moim zdaniem ten problem jest dzisiaj widoczny z pełną jaskrawością.

Wojciech Marczewski: Wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa Josep Borrell  sugerował, że istotna jest też słabość militarna Unii.

Tomasz Orłowski: Moim zdaniem wymiar wojskowy nie ma tutaj większego znaczenia. Widzę w tym swoistą excuse wobec niewidoczności Europy. Wymiar wojskowy jest konsekwencją posiadania wspólnej polityki zagranicznej. Dopiero, jeśli postawimy sobie wspólne cele w polityce zagranicznej, dostosowujemy do nich instrumenty. Jednym z instrumentów prowadzenia polityki zagranicznej jest właśnie wymiar wojskowy. Zatem najpierw trzeba mieć politykę zagraniczną, żeby chcieć posługiwać się wymiarem wojskowym, a nie odwrotnie.

Wojciech Marczewski: Realne uwspólnotowienie polityki zagranicznej jest możliwe? Czy państwa członkowskie nie mają jednak zbyt odmiennych interesów?

Tomasz Orłowski: Przypomina mi się tutaj debata o stworzeniu euro jako wspólnej waluty. Niemcy były kategorycznie przeciwne. Marka była w Niemczech symbolem stabilności, a może wręcz tożsamości państwa. Ponadto nie chciano aby decyzje dotyczące pieniądza niemieckiego były podejmowane przez Bank Europejski. Pomimo ich oporu, euro powstało i funkcjonuje od dwudziestu lat. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne wydawało się, żeby jedynie pięć lat po Drugiej Wojnie Światowej, Francja i Niemcy zdecydują się na uwspólnotowienie produkcji węgla i stali. A jednak coś, co wydawałoby się nie do osiągnięcia, stało się faktem. Pamiętam też, że duże państwa, które miały niegdyś po dwóch komisarzy w Komisji Europejskiej, zrezygnowały z tego przywileju. Zrezygnowały właśnie w imię integracji i usprawnienia Komisji. To również wydawało się absolutnie niemożliwe. Ja myślę, że w Europie nie ma rzeczy niemożliwych. Potrzeba woli, zdecydowania i cierpliwości.

Jean Monnet, twórca EWWiS i w zasadzie człowiek, który stworzył nie tylko koncepcję, ale i formę dochodzenia do jedności europejskiej, uważał, że Europa zawsze dokonuje postępu w sytuacjach kryzysowych. Kryzys wyzwala energię, odwagę i ułatwia przekroczenie granic, które inaczej byłyby trudne do przekroczenia. Z tego powodu wcale nie jestem pesymistycznie nastawiony. Być może obecna sytuacja ułatwi Europie dalszą integrację i stworzenie bardziej wyrazistej wspólnej polityki zagranicznej.

Europa była nieobecna w trakcie rozmów w Genewie. Rosja wyraźnie powiedziała, że nie życzy sobie Europejczyków przy stole. Moim zdaniem to jest wyraźny sygnał ze strony Rosji, że obawia się sytuacji, w której Europa będzie silniejsza, bo będzie mówiła jednym głosem. Decyzja Putina, żeby blokować obecność Europejczyków, powinna być dla nas bardzo mocnym sygnałem, że tym bardziej powinniśmy się do siebie zbliżać.

Wojciech Marczewski: Wydaje się, że doskonale rozumie to prezydent Macron, który maluje się na swego rodzaju przywódcę Europy. Czy pod jego przewodem możliwe byłoby utworzenie faktycznej wspólnej polityki zagranicznej, czy raczej byłoby to jedynie przedłużenie interesów Francji?

Tomasz Orłowski: Zachowanie Macrona kojarzy mi się nieco z prezydentem Sarkozym. Za poprzedniej prezydencji francuskiej w 2008 Sarkozy również leciał na rozmowy do Rosji w roli przedstawiciela całej Unii Europejskiej. Wówczas próbował zatrzymać konflikt z Gruzją. Problem polega na tym, że gdy Sarkozy negocjował z Putinem, pełnił istotnie funkcje przewodniczącego Rady Europejskiej, więc jego pozycja była uzasadniona. Po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego, który ustanowił stałego przewodniczącego Rady, państwo spełniające rotacyjną prezydencję nie ma już prawa rościć sobie tytułu “prezydenta Europy” jak przedstawiał się wtedy Sarkozy.

Myślę, że wiele państw miałoby problem z organizowaniem wspólnej polityki zagranicznej poza normalnym układem instytucjonalnym Unii. Byłoby fantastycznie, gdyby przywódcy tacy jak Macron poparli instytucje europejskie, a nie próbowali przejmować ich role. Z tym mam problem.

Oczywiście dotknął pan ważnego problemu. Czy Francja próbowałaby czynić ze wspólnej polityki zagraniczne instrument swojej własnej polityki? Dla licznych państw członkowskich to jest powód do podejrzliwości To jest niedopuszczalne. To by się nie powiodło. Co ważniejsze, to by bardzo nadwyrężyło wiarę w dalszy rozwój wspólnej polityki zagranicznej. Dlatego myślę, że każdy, kto chce doprowadzić do zwiększenia roli wspólnej polityki, powinien sobie życzyć nie tyle aktów ze strony pojedynczych liderów, ile poparcia wszystkich państw członkowskich dla wspólnej polityki zagranicznej.

Wojciech Marczewski: Wspólna polityka, według Macrona, miałaby być niezależna od NATO. Taka retoryka nie szkodzi sojuszowi?

Tomasz Orłowski: Tu oczywiście trzeba się odwołać do słynnej wypowiedzi Macrona o śmierci klinicznej NATO. Potem tłumaczył, że nie mu chodziło o życzenie, a jedynie opis stanu faktycznego. To był jedynie wyraz zaniepokojenia. Jednak uważam to za dużą niezręczność ze strony państwa członkowskiego Sojuszu, które było wobec niego zawsze najbardziej krytyczne. Co ważniejsze, gdy sytuacja się zmieniła, Macron słowa te wycofał.

Być może to, co dzieje się dzisiaj będzie najlepszym dowodem, że NATO jest już sprawne, że nie tylko posiada cele w niezmienionej formule, ale w dodatku ma idealnie funkcjonujące struktury decyzyjne i wykonawcze. Ja myślę, że ostatnie parę dni wyraźnie pokazuje, że nie ma w sojuszu żadnych śladów niedrożności mózgu. Bardzo dobrą okazją do tego, żeby w jasny sposób pokazać skuteczność i jedność NATO będzie szczyt madrycki i przyjęcie nowej koncepcji strategicznej. Być może doświadczenia obecnej sytuacji wpłyną również na wyostrzenie tej koncepcji.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o przyszłości nie sposób nie wspomnieć o wyborach we Francji. Czy w razie porażki Macrona możemy się spodziewać przetasowań w polityce Francji?

Tomasz Orłowski: Dziś jedynymi prawdziwymi konkurentkami Macrona są Valérie Pécresse i Marine Le Pen. W teorii walczy też Eric Zemour, jednak sondaże dają mu dużo mniejsze szanse w drugiej turze. Pécresse jest doświadczonym politykiem, była doskonałą minister szkolnictwa wyższego i bardzo dobrze funkcjonującą przewodniczącą regionu stołecznego Île-de-France. To region tworzący jedną trzecią PKB Francji, czyli więcej niż całe PKB naszego kraju. Jej doświadczenie w zakresie zarządzania dużym zespołem jest więc ogromne. W polityce zagranicznej bardzo jasno nawiązuje do Sarkozy’ego. Musimy pamiętać, że to właśnie Sarkozy zdecydował się na powrót Francji do zintegrowanej struktury wojskowej NATO. Zatem ja nie widzę najmniejszych zagrożeń ze strony Pécresse, jeśli chodzi o politykę transatlantycką. Różnic programowych można się prędzej doszukiwać w kwestiach związanych z Unią, jednak i tak są drugorzędne, nie dotyczą funkcjonowania i samej natury Unii.

Zupełnie co innego stanowi Marine Le Pen. Le Pen podważa wszystkie elementy obecnej polityki, w tym polityki zagranicznej Francji. Jest politykiem antysystemowym i antyrepublikańskim. Uderza w podstawy polityki zagranicznej, a nawet zapowiada wyprowadzenie Francji ze struktur wojskowych NATO. Natomiast dziś jest już jasne, że Francuzi w żadnym przypadku nie życzą sobie wyjścia z Unii. Francuzi nie są zadowoleni ze wszystkiego, chcieliby innej Unii, większych wpływów, innej polityki, ale większość Francuzów nie widzi alternatywy dla Unii, ani nie chce żadnej alternatywy. Z tego powodu w kwestiach polityki europejskiej Le Pen jest, jak to mówią Francuzi, évasive. Ucieka od jasnej odpowiedzi i stara się być dużo bardziej zachowawcza, niż głoszą obiegowe opinie.

Wojciech Marczewski: Mówi Pan o absolutnej jedności w NATO. Niemcy nie są tego zaprzeczeniem? Mieliśmy szeroko skrytykowane wypowiedzi byłego już szefa niemieckiej marynarki, Kanclerz Scholz długo nie był w stanie jasno postawić kwestii sankcji i pomocy Ukrainie, a w tle wciąż mamy Nordstream 2. Z czego wynika to niejednoznaczne podejście Niemiec?

Tomasz Orłowski: Tradycja polityki zagranicznej Niemiec polega na dobrowolnym ograniczaniu własnej siły w polityce zagranicznej. Łatwo mogą jednak wpaść w pułapkę. To podejście wypływa z bardzo głębokiego rozumienia historii. Niemcy starają się nie budzić u partnerów złych skojarzeń z przeszłością. Zastępują więc wszystkie formy dyktowania, kulturą dialogu. Z tego powodu Niemcy cały czas uważają, że z Rosjanami wszystko da się osiągnąć, właśnie rozmową. Naturalnie wielu z nas może pytać, czy to powoływanie się na dialog jest szczere, czy tylko stanowi dobrą wymówkę. Szczególnie, że czuje się parcie niemieckiego biznesu na rzecz kontynuacji współpracy z Rosją, która jest zarówno egoistyczna, jak i niebezpieczna. Jednoznacznej odpowiedzi nie jestem w stanie udzielić. Jednak w Niemczech istnieje coraz silniejszy nurt polityków, ekspertów i dyplomatów, chociażby Wolfgang Ischinger, którzy uważają, że od Niemiec powinno się teraz oczekiwać dużo bardziej jednoznacznego stanowiska w kwestii Ukrainy i Rosji.

Z kolei Nordstream 2 jest dla nas symbolicznym przykładem tego, jak nie powinny wyglądać stosunki rosyjsko-niemieckie. Przez tę historyczną symbolikę, wszyscy koncentrujemy się na tym jednym zagadnieniu. Uważam, że Nordstream 2, którego budowa było głęboko złą decyzją, co Niemcy chyba już rozumieją, został również nieco wyolbrzymiony. Sugeruje się, że w nim koncentruje się całość polityki Niemiec wobec Rosji. Wierzę, że polityka Niemiec ma jednak szersze horyzonty. Myślę, że ten rurociąg jest spisany na straty, chyba że okaże się jedynym zwycięstwem Putina. Potencjalnie, w zamian za wycofanie wojsk, Putin mógłby otrzymać gwarancję cofnięcia wszystkich zastrzeżeń co do funkcjonowania rurociągu. Wyobrażam sobie, chociaż nie życzę, że to mógłby być pewny uzysk Putina. Proszę pamiętać, że jeśli mamy osiągnąć jakieś porozumienie dyplomatyczne między Zachodem i Rosją, to zgodnie ze słynną maksymą Anthony’ego Edena, każda ze stron musi wstać od stołu negocjacji z poczuciem, że coś wygrała. Jeśli chcemy osiągnąć porozumienie i stabilność, musimy również pomyśleć o tym, co może Putin uzyskać. W tej chwili są na ten temat prowadzone rozmaite badania, dużo piszą tym Amerykanie. Pytanie, co mogłoby być polem do usatysfakcjonowania Rosji, tak żeby Putin mógł zachować twarz?

Wojciech Marczewski: Znamy odpowiedź?

Tomasz Orłowski: Tak jak mówiłem, na ten temat już obecnie prowadzona jest refleksja kilku think-tanków. Pisze o tym ostatnio RAND Corporation. Ponadto odbijają się też echa rozmów Macrona w Moskwie. Poza Nordstream 2 słyszy się przede wszystkim o trzech opcjach. Najlżejszą koncesją byłoby poszerzenie rozmów na temat broni jądrowej, powrotu do traktatu INF o likwidacji pocisków średniego zasięgu i budowa nowych środków zaufania w zakresie bezpieczeństwa jak choćby kwestia ćwiczeń wojskowych. Jeśli Rosja potrzebuje czuć się bardziej bezpieczna, to byłaby odpowiedź, ale wątpię, by ją zaspokoiła. Dla Rosji bardziej akceptowalne byłoby stworzenie regionalnego systemu bezpieczeństwa w strefie postsowieckiej. Mówi się, że powołane mogłyby zostać instytucje podobne jakby do OBWE. To jednak niosłoby groźbę ograniczenia decyzji suwerennych państw w sprawach bezpieczeństwa. Najdalej idącą opcją byłoby moratorium na zbliżenie Ukrainy do NATO, a może nawet finlandyzacja, czego nikt oficjalnie nie potwierdza, ale chyba sporo państw myśli. Oczywiście rozwiązanie wykluczone, bo nie zgodzi się na to Ukraina. Ponadto w mojej opinii tak daleko idące koncesje mogłyby jedynie rozzuchwalić Rosję.

Jednak jestem sceptyczny wobec wszystkich tych teorii. Tak naprawdę, niczym najlepsi pokerzyści, liderzy nie mówią za dużo o potencjalnych elementach przetargu. Są to więc jedynie plotki lub spekulacje. Ja nie lubię spekulować. Powiem więcej — nie życzę nam, żebyśmy spekulowali. Proszę zauważyć, że już od kilku dni Zełenski i władze w Kijowie powtarzają prośby do przyjaciół na zachodzie, żeby przestać snuć scenariusze wojenne, żeby przestać straszyć ludzi. Starajmy się patrzeć racjonalnie na to, co się dzieje, starajmy się rozumieć co się dzieje, ale nie starajmy się robić jakichś filmów katastroficznych na oczach ludzi. Mnie, jako dyplomatę, mierzi takie łatwe wyrokowanie. Troszkę skromności. Patrzmy na to co się dzieje, starajmy się dołożyć do tego mądrość, doświadczenie, umiar i rozsądek, a nie zaskakiwać opinię publiczną jakimiś scenariuszami, z której strony będą atakować Rosjanie. Naprawdę to nie jest właściwa forma badań w zakresie polityki międzynarodowej. Bądźmy więc bardziej pokorni, dobrze nam to zrobi.

Tomasz Orłowski – wieloletni ambasador Polski we Francji i Włoszech, dyrektor protokołu dyplomatycznego MSZ, wiceminister spraw zagranicznych. Z wykształcenia archeolog i mediewista. Wykładowca na Sciences Po i licznych polskich uczelniach. Autor wielu książek oraz publikacji naukowych z dziedziny stosunków międzynarodowych oraz historii.

Autor zdjęcia: Oliver Cole

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Za tym co dzieje się na białoruskiej granicy stoi Łukaszenka – rozmowa z dr hab. Michałem Słowikowskim :)

Magda Melnyk: W Polsce dużo ostatnio mówimy na temat sytuacji na granicy polsko-białoruskiej. Sporo miejsca w debacie publicznej zajmuje ocena polskiego rządu i jego reakcji na te zdarzenia. Niewiele mówi się natomiast o tym, co dzieje się po drugiej stronie granicy. W jaki sposób rząd białoruski jest zaangażowany w to, że imigranci pojawiają się na granicy. Czy Łukaszenka ma w tej kwestii poparcie Rosji?

Michał Słowikowski: Od samego początku w przedsięwzięcie to zaangażowany był sam Łukaszenka i osoby bezpośrednio z nim związane. Cały ten nielegalny proceder zaczął się od korzystania z usług narodowego przewoźnika Belavia i nieprzypadkowo UE proponuje, by kolejny pakiet sankcji wobec reżimu Łukaszenki rozpocząć właśnie od niego. Różne źródła – mniej lub bardziej oficjalne – potwierdzają, że chodzi o określone kwoty. Niemcy mówią o 4 tys. euro czy dolarów, natomiast specjaliści rosyjscy mówią, że to kosztuje zdecydowanie mniej, że w grę wchodzi tylko kwestia biletu lotniczego. Nie jest możliwe pojawienie się w strefie przygranicznej osób, które chciałyby przekroczyć tę granicę – przeciętny obywatel Białorusi nie może ot tak pojawić się w strefie przygranicznej. Druga kwestia jest taka, że istnieje wiele nagrań filmowych, pokazujących że białoruskie służby pograniczne ułatwiają im znalezienie się przy bezpośredniej granicy Polski, Litwy i Łotwy. Uchodźcy z państw Bliskiego i Środkowego Wschodu mówią o tym, że są im podawane różnego rodzaju środki psychotropowe, które mają jakoby umożliwiać sprawniejsze przekroczenie granicy. Po stronie polskiej również istnieją tego świadectwa. Nie jest możliwe, aby cały ten zorganizowany proceder, o takiej skali, wydarzył się na Białorusi bez wiedzy Łukaszenki. Nie ma wątpliwości, że za wszystkim tym stoi właśnie on, a działania te mają na celu uzyskanie określonych korzyści.

Magda Melnyk: Korzyści finansowych?

Michał Słowikowski: Myślę, że pieniądze nie odgrywają w tym przypadku aż tak istotnej roli.  Łukaszenka i reżim mają inne problemy związane z sankcjami, których moc oddziaływania powoli się rozkręca i dotyczy to wielu firm państwowych, które borykają się z różnymi problemami. Problemem jest na przykład Biełaruśkalij – jeden z trzech światowych producentów nawozów potasowych – czy Kłajpeda na Litwie i fakt, że ten kanał transportowy będzie zamknięty. To są wymierne straty i problem dla reżimu Łukaszenki. Chodzi więc raczej o coś, co swego czasu Rosja wypróbowała w odniesieniu do Finlandii, ponieważ to, co dzieje się na granicy Białorusi i państw bałtyckich z nią sąsiadujących, Rosjanie wcześniej testowali na granicy fińskiej. Kiedy Finowie zdecydowali, że zaczną współpracować z Rosjanami, to napływ migrantów się skończył. Co chce osiągnąć Łukaszenka? Chce, aby ktoś usiadł z nim do rozmowy. To mechanizm przełamania kryzysu legitymacji, ponieważ państwa członkowskie UE nie uznają Łukaszenki za prezydenta Białorusi i – tu pojawia się jeszcze jeden problem – ponieważ w ramach kolejnego, piątego pakietu sankcji, sankcjami bezpośrednimi może zostać dotknięty białoruski minister spraw zagranicznych, a wówczas sytuacja jeszcze bardziej się skomplikuje. Innymi słowy: to wy macie problem, to wy macie kryzys, zacznijcie ze mną rozmawiać i być może problem się rozwiąże. A problem może się rozwiązać, ponieważ białoruskie służby jeśli uważają, że coś jest nie w porządku, to pakują na przykład grupę Irakijczyków do samolotu i odsyłają do Iraku. W dużej mierze są to bowiem młodzi mężczyźni, którym rząd białoruski wydaje wizy studenckie i w ten sposób trafiają na Białoruś. Oczywiście nie są to tylko Irakijczycy, bo są tam przedstawiciele innych grup narodowościowych z Bliskiego i Środkowego Wschodu, którzy szukają lepszego losu. Fale migracji z tamtego regionu zawsze mają wzrost wiosną i jesienią. Szlak przez Białoruś, w porównaniu ze szlakiem przez Morze Śródziemne, jest relatywnie prosty, łatwy i bezpieczny.

Magda Melnyk: Z drugiej strony ludzie nie są świadomi tego, co ich czeka.

Michał Słowikowski: Tak, sugerują się tym, że to Europa. Są zdziwieni, że wszystko nie wygląda tak, jak im się wydaje. Z jednej strony jest to naiwność, z drugiej – próba polepszenia swojego losu. Dla wielu osób z tamtego regionu Francja czy Niemcy okazały się stacją docelową, niemniej jednak Polska nie jest pożądanym miejscem dla uchodźców. W dalszym ciągu ten nowy kanał migracyjny wydaje się jednak bezpieczniejszy. Do tej pory wszystko było zorganizowane sprawnie, ci ludzie wiedzieli co robić, do jakiego hotelu mają się udać – to wszystko wyglądało na solidnie przygotowaną akcje.

Magda Melnyk: Słyszałam, że są ludzie, którym udało się wrócić z granicy do Mińska. Są jednak traktowani przez propagandę białoruską jak przestępcy.

Michał Słowikowski: Tak, ponieważ kontrakt obejmował dostarczenie tych osób do Mińska, udzielenie im pomocy na miejscu i pomoc w dotarciu na granicę – na tym koniec. Tego, co potem kontrakt nie obejmuje. Ludzie faktycznie koczują więc w Mińsku i pojawia się problem zagrożenia epidemiologicznego, bo Białoruś ma problem z covidem. Generowany jest więc kolejny kryzys, który może być dla Łukaszenki poważnym wyzwaniem.

Magda Melnyk: I o tej dynamice między Łukaszenką a społeczeństwem białoruskim chciałabym z tobą porozmawiać. Rozumiem, że dla Łukaszenki ściąganie w tak wielkiej liczbie imigrantów na granicę, a tym samym destabilizacja UE, jest na rękę, ponieważ w jakiś sposób umacnia jego pozycję na arenie międzynarodowej…

Michał Słowikowski: Powiedzmy wprost: w ten sposób Łukaszenka po prostu szantażuje Europę i jednocześnie przenosi odpowiedzialność choćby za napływ migrantów do Niemiec na Polaków, Litwinów i Łotyszów. W odpowiedzi na zaniepokojenie rządu niemieckiego twierdzi bowiem, że wypuszczają oni tych migrantów z obozów „internowania” i umożliwiają im dalszą podróż. To polityka wbijania klina w jedność europejską. Było to widać już wcześniej przy okazji sankcji, które UE wprowadzała przeciwko Rosji, na przykład w odniesieniu do firm, które chciały inwestować na Krymie, po nieuznawanej przez UE aneksji. Wiele firm europejskich próbuje omijać te sankcje, wprowadzać swoje usługi do Rosji, ponieważ system ten im nie odpowiada.

Magda Melnyk: W kontekście tego wielkiego niepokoju społecznego i rewolucji – stłamszonej, zduszonej przez dyktatora – zastanawiam się nad losem tej chęci przemian. Czy Łukaszenka wzmacniając się przez kryzys, który sam tworzy, nie umacnia się w pewien sposób na tym białoruskim tronie? Czy cały projekt walki opozycyjnej nie zostanie zaprzepaszczony przez to, że UE będzie chciała się z nim dogadać?

Michał Słowikowski: Ten impet rewolucyjny zaczął się wyczerpywać na przełomie lutego i marca. Łukaszenka posuwa się do takich metod, które nie pozostawiają dużego pola manewru dla aktywnej działalności opozycyjnej. Łukaszenka jest zdeterminowany, aby tę władzę utrzymać, nie odpuści, będzie starał się utrzymać białoruską gospodarkę poprzez integrację z Rosją. Myślę, że prędzej czy później zobaczymy rosyjskie bazy wojskowe na Białorusi. A mając za plecami poparcie wszystkich struktur siłowych w Rosji, Łukaszenka może sobie pozwolić na bardzo wiele.

Magda Melnyk: Jednym słowem to, co dzieje się na granicy polsko-białoruskiej posiada przyzwolenie ze strony Kremla?

 Michał Słowikowski: Oficjalnie Rosjanie się od tego odżegnują. Przerzucają piłeczkę, pytając: „Czy to my jesteśmy odpowiedzialni za upadek Iraku? Czy my jesteśmy odpowiedzialni za upadek Kadafiego? Czy to my sprowokowaliśmy wojnę domową w Syrii? Nie, to Zachód jest sam sobie winien!” Czy Rosję to cieszy? Oczywiście, że tak. Po tym jak już Kreml otrząsnął się z szoku, jakim był początek rewolucji na Białorusi, okazało się, że to, co się tam dzieje –sankcje, polityka powstrzymywania i karania Łukaszenki, zostało przez Kreml odebrane jako narzędzie do krytykowania Zachodu za hipokryzję, wtrącanie w wewnętrzne sprawy suwerennego państwa, negowanie wyniku wyborów, mówienie czy wręcz stosowanie przeciwko Białorusi wojny hybrydowej. Część przedstawicieli rosyjskich resortów siłowych mówi wręcz, że to, co Zachód robi wobec Białorusi jest jednocześnie atakiem na Rosję; że wypowiedziana hybrydowa wojna – Rosyjscy politycy używają tego określenia w oficjalnych wystąpieniach – to wojna wypowiedziana również Rosji. Od połowy lat 90., kiedy Łukaszenka miał fobię Europy, relacje pomiędzy tą istotną warstwą siłową w Rosji a Białorusią nie były tak dobre, jak obecnie. Łukaszenka będzie się bronił do końca. W Polskiej sferze analityków, podobnie jak na Zachodzie, dominują dwie przeciwstawne opinie: część osób uważa, że można było negocjować z Łukaszenką i że nie należy na niego naciskać, bo przyjdzie Rosja, pochłonie Białoruś i będziemy mieli rosyjskie czołgi na granicy z Polską, a część – że ten człowiek nie jest partnerem do jakichkolwiek rozmów.

Magda Melnyk: Czyli Unia trzeszczy w szwach? Dezintegruje się? Wschód wydaje się w  tej perspektywie bardzo silny.

Michał Słowikowski: To nie do końca tak. Posłużę się przykładem. Kwestia dotyczy, wspomnianych już, nieszczęsnych nawozów potasowych, który stanowi fundament rolnictwa. Jego największymi odbiorcami są Brazylia, Indie czy Chiny. Dla państwa takiego, jak Litwa, które zarabiało ogromne pieniądze na przewożeniu liniami kolejowymi tej substancji do Kłajpedy, kiedy wprowadzono pierwszy element sankcji przeciwko Biełaruśkalij – która w 1/3 była właścicielem tamtejszego terminalu przeładunkowego – okazało się, że zrobiono to w taki sposób, aby zapewnić Litwie możliwość dalszego transportowania tych surowców. UE ma więc świadomość, jak bardzo złożona jest sytuacja państw, które sąsiadują z Białorusią i które miały bardzo silną sieć powiązań gospodarczych.

Magda Melnyk: A dziś do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia migrantów.

Michał Słowikowski: Tak, ale myślę, że Łukaszenka odpuści, że ten kanał się zamknie. Może się to również stać w sposób naturalny, bo wśród osób, które wybierają tę drogę rośnie świadomość Atego co dzieje się w tej części Europy. Problem na chwilę się rozwiąże, ale jak to będzie wyglądało dalej – trudno powiedzieć. Na razie trzeba pomóc ludziom, którzy tkwią na granicy. Oczywiście, nikt nie kwestionuje, że granica powinna być szczelna i nie można podporządkować się dyktatorowi, ale elementarna wrażliwość i ludzkie odruchy powinny zostać zachowane. Nie możemy traktować tych ludzi jako jednej szarej masy, która przyjechała tu, aby wszczynać jakieś nieporządki. Polacy nie chcą jednak, aby muzułmanie osiedlali się w Polsce. Z drugiej strony mamy kilka milionów osób z Ukrainy – Polacy twierdzą, że to dwie różne kategorie spraw. Białorusini również chcieliby wyjechać, dostać się do Polski, ale nie mogą – to dodatkowy element niezadowolenia z postawy Łukaszenki.

Magda Melnyk: Czytałam jednak, że na Białorusi dominują nastroje antymigranckie. Na przykład w Grodnie uchodźcy mają zakazane wychodzenie na ulicę, żeby nie rzucać się ludziom w oczy, żeby nie rosło niezadowolenie społeczne wynikające z samego faktu, że oni tam przebywają.

Michał Słowikowski: Tak, jeśli popatrzymy na Europę Środkową i Wschodnią, to niechęć wobec ludności muzułmańskiej utożsamianej z islamem jest bardzo silna. Dotyczy to Polaków, Litwinów, Białorusinów, nie wspominając o Rosjanach. To generalna przypadłość, niestety.

 

dr hab. Michał Słowikowski jest adiunktem w Katedrze Systemów Politycznych na Uniwersytecie Łódzkim, obszar jego zainteresowań stanowią problemy geopolityczne regionu Europy Środkowo-Wschodniej ze szczególnym uwzględnieniem Rosji, Ukrainy i Białorusi. Współpracuje z Centrum Europejskim Natolin. Jest autorem książki „Jedna Rosja w systemie politycznym Federacji Rosyjskiej”.

 

Transkrypcja oraz redakcja: Joanna Głodek

Autor zdjęcia: Reiseuhu

 

Pragmatyczna mapa polityki zagranicznej- z Katarzyną Pełczyńską-Nałęcz rozmawia Tomasz Kamiński :)

Tomasz Kamiński – Przed laty, gdy przystępowaliśmy do Unii Europejskiej, wydawało się, że polityka zagraniczna ma znaczenie nadrzędne wobec spraw wewnątrzkrajowych. Obecnie natomiast nasza polityka zagraniczna jest całkowicie podporządkowana polityce wewnętrznej. Zjawisko to można oczywiście dostrzec w każdym kraju, niemniej w Polsce pod rządami PiS jest to szczególnie widoczne. Czy zgodziłaby się Pani z postulatem zwiększenia rangi polityki zagranicznej? I czy w ogóle jest to możliwe w dzisiejszych warunkach politycznych?

Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz – Zawsze polityka zagraniczna zależy od polityki wewnętrznej i tak musi być. Na początku trzeba sobie zdefiniować, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, żeby to potem przełożyć na politykę zagraniczną. Problem zaczyna się wtedy, kiedy polityka zagraniczna jest definiowana wyłącznie z myślą o polityce wewnętrznej – bez zwracania uwagi na to, co się dzieje w innych krajach, co się dzieje globalnie. Czyli chodzi nie o zależność jednego od drugiego, tylko o branie pod uwagę kontekstu międzynarodowego. Inaczej powstaje polityka zagraniczna totalnie oderwana od rzeczywistości.

Czyli polityka tak naprawdę skierowana do wyborców a nie do partnerów zagranicznych?

Ona i tak musi być skierowana do wyborców! To jest oczywiste, że musi być pochodną priorytetów wewnętrznych. Problemem jest luka między wypracowaną strategią a realiami świata zewnętrznego. Czyli, na przykład, tworzymy fantasmagorie, że możemy być w jakimś obszarze niezwykle silni, a nie mamy do tego żadnego potencjału.

No dobrze, a jeśli ludzie chcą to słyszeć?

Mam wrażenie, że to jest kolejna rzecz, w której panuje totalne niezrozumienie. Wielu osobom po stronie opozycyjnej wydaje się, że należy ludziom mówić, że nie jesteśmy silni. Tymczasem to jest normalne, że społeczeństwa mają potrzebę siły. Trzeba tylko ludziom wskazać siłę tam, gdzie ona rzeczywiście jest, a nie im jej odmawiać. I to jest sprawa fundamentalna. Nie mówić: „jesteśmy tylko małym kraikiem w Europie Środkowej, a każdy kto mówi inaczej jest megalomanem”. Zamiast tego mówić: „tu, tu i tu mamy przewagi”. To mogą być przewagi kulturowe, sportowe, historyczne, najróżniejsze. Każdy kraj ma swoje przewagi i punkty siły. Trzeba tylko je znaleźć, wyeksponować i promować. To jest oczywiste, że ludzie mają potrzebę odczuwać wielkość swojego kraju, tylko należy to usytuować w realiach, a nie fantasmagoriach. Bo inaczej za tym idzie frustracja i przeniesienie relacji zagranicznych w sferę bajki. I to jest bardzo niebezpieczne.

Nasuwa się pytanie, czy obecnie jeszcze mamy w MSZ instrumenty, aby taką mądrą strategię polityki zagranicznej wypracować

Myślę, że nastąpił totalny rozkład tych instrumentów. W kraju, który jest częścią międzynarodowych struktur, działających w sposób bardzo skomplikowany i sprofesjonalizowany, to instrumentarium trzeba mieć wyrafinowane i profesjonalne. Będąc członkiem Unii Europejskiej, musimy działać profesjonalnie. Nie ma tu żadnej taryfy ulgowej, bo funkcjonujemy z najlepszymi, w najlepszej lidze. My tymczasem gramy na poziomie ligi podwórkowej i w efekcie inni rozgrywają nas. Jak skonstruować całe to instrumentarium? Na pewno konieczna jest nowa ustawa o służbie zagranicznej, bo aktualna nas w zasadzie cofa zamiast posuwać do przodu. Na pewno niezbędne jest też wypracowanie mechanizmów koordynacji pomiędzy ministerstwami oraz innymi ośrodkami władzy. Należy również włączyć innych graczy, bo polityka zagraniczna angażuje także naukę, organizacje pozarządowe czy biznes.

Apelując o dostrzeżenie w polityce zagranicznej roli NGOsów, uniwersytetów, samorządów czy firm, tak naprawdę apelujemy o dostrzeżenie stosunków międzynarodowych w ich całej złożoności. Przecież one nie odbywają się tylko między państwami, ale na wielu poziomach, mają wiele wymiarów. Kształtuje je gra różnych grup interesów, lobbujących za określonymi rozwiązaniami. I trochę nawiązując do tej profesjonalizacji – czy w ogóle MSZ jest przygotowany do tego, by współpracować z samorządami, NGOsami, przedstawicielami biznesu?  Czy MSZ powinien być szczególnie receptywny na to wszystko, co idzie od dołu?

Jeśli chodzi o te wszystkie podmioty – to znowu wracamy do kwestii rozumienia logiki polityki zagranicznej. Polityka zagraniczna to są przede wszystkim relacje między państwami i te relacje mają służyć państwu. Ale polityka zagraniczna, i to jest moje przekonanie, tworzy się też poprzez kontakty między obywatelami, między różnymi bytami, których obywatele są częścią, i w tym również między państwami. I ma służyć przede wszystkim obywatelom. Tak rozumiana polityka zagraniczna zaczyna się już na etapie edukacji, kiedy kształcimy obywateli. Możemy ich kształcić tak, aby musieli siedzieć w Polsce i nosa nie wychylali zagranicę, albo kształcimy ich tak, żeby mogli konkurować na rynku europejskim i globalnym.

Czyli w Pani wizji, polityka zagraniczna jest receptywna – ministerstwo powinno mieć instrumenty, aby słuchać na przykład poglądów biznesu, tak jak dzieje się to w Niemczech?

Powiedziałabym raczej, że polityka ma być upodmiotowiająca. To znaczy – uważająca, że interes, nawet i pojedynczego obywatela, jest bardzo ważny. To wymaga określonego instrumentarium – różnych platform współpracy z biznesem, NGOsami, środowiskami naukowymi – promującego ich interesy. Przy czym, nie wbrew nim, tylko tak, jak oni to sobie wyobrażają. Takie działania skutkują silniejszą pozycją państwa na arenie międzynarodowej. To oznacza też promowania naszych ludzi w strukturach międzynarodowych, w bardzo różnych obszarach od ONZ czy Unii Europejskiej, poprzez gremia sportowe, naukowe, tak naprawdę wszystkie możliwe. My tego w ogóle obecnie nie robimy. Statystyki dotyczące Polaków zatrudnionych w strukturach Unii Europejskiej to jest jakaś katastrofa. Zawsze było źle, a teraz jest tragicznie. Nie ma tam naszych ludzi, a politykę przecież robią ludzie. Nie ma ludzi – nie ma wpływów.

PiS doszedł do władzy z bardzo silnym sygnałem, że nie chcemy być w głównym nurcie polityki europejskiej, bo oznacza to bycie zależnym od Niemiec. Jak Pani to widzi? Jeśli mamy do tego głównego nurtu europejskiego wrócić, to w jaki sposób?

Logika PiSu była pokrętna. Oni mówili: „nie musimy robić tak jak wszyscy, musimy robić tak, jak jest w naszym interesie”. Z jakiegoś powodu wywnioskowali, że w naszym interesie nie jest być w głównym nurcie, tylko być w jakimś innym nurcie, ale nigdy nie zdefiniowali, jaki jest ten inny nurt. W efekcie wylądowaliśmy na peryferiach. I ja mam przeczucie, że sama choroba została zdiagnozowana nawet trafnie. Faktycznie mieliśmy nadmierną potrzebę do zgody i pójścia tam, gdzie większość i tam, gdzie duzi, zwłaszcza Niemcy. Myślę, że to było u nas trochę za daleko posunięte i dzisiaj nie wszystkie nasze ścieżki musza być ścieżkami głównego nurtu. Ale to oznacza, że musimy sobie zdefiniować, gdzie są ścieżki, które są w kontrze do głównego nurtu i co chcemy osiągnąć idąc nimi. Jeżeli w dwóch czy trzech sprawach wchodzimy w kolizję, to w innych sprawach musimy iść w głównym nurcie. Nie można otwierać wszystkich frontów! Ponadto, jeśli się już wchodzi na inne ścieżki, to trzeba dokładnie wiedzieć, dokąd się idzie, z kim i jaka jest z tego korzyść. To jest taka pragmatyczna mapa polityki zagranicznej. Natomiast to, co zostało zrobione, to było raczej takie spektakularne powiedzenie: „idziemy swoją drogą”. Cała wartość była w tym, że ona jest nasza własna, a to nie jest żadna wartość.

Obóz PiS dochodząc do władzy chyba faktycznie liczył, że zbuduje Międzymorze, że kraje naszego regionu pójdą za głosem Polski.

Jeśli byłyby postawione jakieś jasne cele dla Międzymorza, które byłyby atrakcyjne, to może by się ta platforma bardziej sformalizowała. Jeżeli ją ustawiono w kontrze do Unii i do Niemiec, a równocześnie wszystkie cele jakie zdefiniowano, czyli budowanie infrastruktury, miały się dziać za pieniądze unijne, to trudno się dziwić, że to się nie udało.

Czy zgodzi się Pani, że powinniśmy skończyć z rolą prowincjonalnego klienta USA? Czy w ogóle by nas Pani tak pozycjonowała? Ostatnio czytałem biografię Baracka Obamy i zaskoczyło mnie trochę, że na ponad 800 stronach słowo Polska nie padło ani razu. Nawet Czechy są, Izrael pojawia się oczywiście wiele razy, a Polski nie ma. Dla mnie to był dowód na to, że w Waszyngtonie nasz kraj naprawdę nie spędza nikomu snu z powiek. Mówiąc wprost, z perspektywy Ameryki jesteśmy mało istotni.

Trudno jest wkładać do jednego worka pozycję Polski w Waszyngtonie na przestrzeni kilku lat,, tak jakby ona byłą ciągle taka sama.

A nie jest?

Myślę, że jest różna. To, że Obama nie wspomina Polski w książce jest jakimś symptomem, ale nie traktowałabym tego jako poważnego wskaźnika. Myślę, że Polska miała swoje znaczenie i budowała instrumenty, które to znaczenie mogły podnosić. W miarę wzrostu znaczenia Polski w regionie, w miarę brania większej odpowiedzialności za wschodnią politykę Unii, znaczenie naszego kraju rosło. Inna rzecz, na ile myśmy potrafili to wykorzystać w konkretnych negocjacjach z Amerykanami, w tym, na przykład tych dotyczących uzbrojenia. Czy jednak żeśmy nie stawiali się w pozycji zanadto wasalnej? Niemniej budowaliśmy instrumenty, które pozwalałyby nam naprawdę mieć znaczenie.

A czy to nie jest tak, że tym głównym instrumentem to była pozycja Polski w Unii Europejskiej? Innymi słowy, że była taka zależność: im silniejsza pozycja Polski w Brukseli, tym silniejsza jest nasza pozycja w Pekinie, Moskwie czy w Waszyngtonie.

Tak, silna pozycja plus jeszcze nasza specjalizacja w Unii, czyli polityka wschodnia, do której mieliśmy legitymację. Dzięki temu rosło nasze znaczenie w oczach Waszyngtonu.

Czyli polityka amerykańska wobec Wschodu w jakiś tam sposób brała pod uwagę głos ekspercki z Polski?

Byliśmy ważnym wsparciem i mieliśmy wszelkie szanse, żeby takim wsparciem pozostać. Amerykanie też muszą wbrew pozorom na różnych odcinkach współpracować z różnymi graczami. Nawet jeżeli mieliśmy wielką szansę, aby się ulokować jako istotny gracz, to bardzo skutecznie ja rozmontowaliśmy, redukując swoje znaczenie w Unii oraz politykę wobec Wschodu. Ustawiliśmy się rzeczywiście na takich totalnie wasalnych pozycjach, czego najlepszą ilustracją było to słynne zdjęcie z prezydentem Dudą stojącym obok siedzącego Donalda Trumpa. Ono byłoby nawet śmieszne, gdyby nie oddawało istoty relacji wzajemnych.

Natomiast to, co robimy teraz jest czymś, mam wrażenie, jeszcze groźniejszym. Nawet jeśli byliśmy peryferyjnym sojusznikiem, to teraz stajemy się peryferyjnym problemem. Dalej jesteśmy peryferyjni, tylko trochę inaczej. Peryferyjnego sojusznika może się nie traktuje z wystarczającą atencją, ale peryferyjny problem się po prostu odkopuje w sytuacji, gdy stanie na drodze jakiemukolwiek ważnemu interesowi narodowemu. Obojętnie, czy to jest Rosja, czy to są Chiny, czy to jest współpraca z Niemcami w sprawie Nordstreamu.

Jak rozumiem, według Pani musimy wrócić do tych instrumentów oddziaływania, które mieliśmy?

Dziś jesteśmy w innym świecie, nie ma już powrotu, trzeba budować od początku. To jest długa i skomplikowana droga, ale dzisiaj na pewno należy to zrobić poprzez budowę relacji z Niemcami, poprzez wzmacnianie naszej pozycji w Unii i poprzez odbudowywanie naszych kompetencji w polityce wschodniej. Trudne przedsięwzięcie.

Przejdźmy do tematu naszych relacji z Rosją. One w tym momencie są w dużej mierze zamrożone. To co rosyjskie to złe. W zasadzie na żadnym szczeblu władza nie utrzymuje relacji z Rosją. Trochę współpracują samorządy i biznes, ale to jest wszystko. Czy nie sądzi Pani, że przez to mamy przyklejoną łatkę rusofobów, która nam politycznie mocno ciąży?

Myślę, że łatka rusofobów w ogóle nie jest dziś naszym problemem. To był problem kiedyś i został skutecznie rozwiązany. Dzisiaj za łatkę rusofobów nikt nie będzie nas gnębił albo gorzej traktował, bo Unia się przekonała, że mamy powody czuć się zagrożeni. Zdarzył się Krym, zdarzył się Donbas, zdarzyła się Białoruś, a Rosja ma dziś totalnie autorytarny system władzy. Naszym problemem jest łączenie takiej histerycznej, antyrosyjskiej narracji, z równoczesnym działaniem na rękę Rosji i brataniem się ze wszystkimi przyjaciółmi Rosji w Unii Europejskiej, takimi jak Salvini, Orban, czy Le Pen. To jest widoczne i to niszczy naszą wiarygodność, bo z jednej strony histeryzujemy, a z drugiej strony na całego gramy przeciwko Unii Europejskiej.

A jak ta polityka wobec Rosji powinna Pani zdaniem wyglądać? Jeżeli opozycja przejmie władze, to należy oczekiwać jakiegoś rodzaju resetu z Rosją?

Nie ma mowy o żadnym resecie relacji z Rosją. Do resetu potrzeba dwojga, a Rosja nie jest tym zainteresowana i nie jestem przekonana, czy my powinniśmy być czymś takim zainteresowani.

A poprawa relacji na poziomie akademickim, samorządowym, organizowanie wymiany młodzieży?

Przede wszystkim to sama Rosja nie jest tym zainteresowana, a my nie powinniśmy się o to prosić. Na początku musimy odbudować swoją pozycję w Unii. Nie możemy startować do Rosji z pozycji siedzenia na chodniku. Moskwa patrzy na politykę kategoriami siły i jeżeli my dziś jesteśmy słabi, to oni tak nas będą traktować. Dopiero mając silniejszą pozycję w Unii, możemy wyjść do Rosji z jakąkolwiek propozycja w wybranych, korzystnych dla nas obszarach, żeby oni ją przyjęli ze zrozumieniem, a nie z butą. Myślę, że to są głównie obszary ekonomiczne, na pewno też relacje międzyludzkie, ale to jest bardzo trudne, bo Rosja nie jest zainteresowana taką współpracą.

Czyli jak ma być z tą wymianą młodzieży czy stypendiami dla naukowców? Powinniśmy znaleźć na to pieniądze czy nie?  Mnie na przykład bardzo dziwi, że nasze uniwersytety praktycznie nie współpracują z Rosjanami. Rosyjscy naukowcy bardzo chcieliby przyjechać do nas na stypendium, ale sami nie mają pieniędzy, a po naszej stronie możliwości są bardzo ograniczone.

To na pewno jest potrzebne, nie przeceniałabym jednak wagi takiej współpracy. Trzeba zrozumieć, że w tym momencie jest bardzo mocne jej przystopowywanie po stronie rosyjskiej.

A patrząc długofalowo, wierzy Pani w pojednanie polsko-rosyjskie?

Pojednanie to jest słowo, które jest możliwe tylko w razie bardzo poważnej zmiany reżimowej w Rosji. Ten reżim totalnie nie jest tym zainteresowany.

Reżim PRL też nie był zainteresowany pojednaniem z Niemcami, ale jednak ta działalność międzyludzka wspierana przez lata przez Kościół katolicki, różnego rodzaju organizacje społeczne czy uczelnie, zbudowała jakąś masę krytyczną. Przy zmianie władzy w Polsce to pojednanie okazało się możliwe. Ja się boję, że nawet jak będzie polityczna zmiana w Rosji za jakiś czas, to tej masy krytycznej po prostu nie będzie, bo te kontakty są zerwane.

Z Rosją to jest bardziej skomplikowane. Nawet jeżeli będzie jakaś zmiana reżimu w Rosji, to nie jest pewne, że to będzie dobrze funkcjonująca, stabilna demokracja. Pojednanie z takim państwem jest trudniejsze. Dodatkowo musiałoby się zbiec bardzo wiele czynników: zmiana u nas i zmiana u nich, przy czym ta zmiana u nich jest dużo ważniejsza. Z kolei my musielibyśmy odejść od czegoś, co jest niestety nawykiem polskiej polityki wewnętrznej, i to, muszę z całą uczciwością powiedzieć, po obu stronach. Mam na myśli to okładanie się tym kijem rosyjskim, gdy jedni o drugich mówią, że są zdrajcami i szpiegami rosyjskimi. W takich wewnętrznych warunkach i w takiej instrumentalizacji tej Rosji, niezwykle ciężko budować pojednanie. Dodatkowo przecież w mentalności społecznej jest tak głęboko osadzone poczucie wrogości, że musi naprawdę sporo czasu minąć, żeby zobaczyć jakąś zmianę.

Czy Polska powinna odgrywać rolę przyjaciela na każdą pogodę dla Ukrainy, czy jednak nasz polityka wobec tego kraju powinna być bardziej zniuansowana?

Odrzucam wizję czarno-białego świata, podzielonego na przyjaciół i wrogów. Kluczem do Ukrainy jest odbudowanie naszej pozycji w Unii. Dziś oni nas w bardzo wielu relacjach omijają – z Niemcami rozmawiają bez nas, z Amerykanami rozmawiają bez nas… Trudno zresztą, żeby oni w rozmowach z Amerykanami szukali u nas jakiegoś wsparcia, skoro dziś mamy z Waszyngtonem gorsze relacje niż oni. Prezydent Ukrainy spotkał się z Joe Bidenem a Andrzej Duda nie. Żebyśmy mogli odbudować relacje z Ukrainą trzeba, moim zdaniem, budować infrastrukturę instytucjonalną, coś czego w sumie nie zbudowaliśmy, a co istnieje w relacjach z Rosja. Chodzi o jakiś rodzaj Centrum Dialogu i Porozumienia, o forum współpracy historycznej. Potrzebujemy po prostu dobrze osadzonej współpracy.

Wydaje mi się, że już to jest – przecież Ukraińcy milionami tu przyjeżdżają.

To nie jest struktura współpracy instytucjonalnej, to jest po prostu migracja zarobkowa, która jest też bardzo ważnym wątkiem naszych relacji.

Odbudowa relacji społecznych nastąpiła w tym sensie, że nawet jeżeli przyjeżdża tutaj milion Ukraińców, czy być może więcej, to nie ma konfliktów ze społecznością polską.

To jest bardzo ciekawy wątek. Były badania zrobione, zresztą przez Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, z którego wyszło, jak bardzo pozytywnie Polacy się odnoszą do migrantów zarobkowych, zarówno z Ukrainy, jak i z Białorusi. To jest, w pewnym sensie, pozytywnie zaskakujące, bo przy tak homogenicznym narodowo społeczeństwie spodziewano się, że będzie gorzej. Natomiast my potrzebujemy, nie tylko z powodu Ukraińców, przemyślanej polityki migracyjnej. Migranci z Ukrainy to jest wielka szansa, która przychodzi do nas, a my nie korzystamy z niej w wystarczającym stopniu. Z drugiej jednak strony trzeba rozumieć, że ta nasza szansa jest również wielką stratą dla Ukrainy. Nie znajdziemy więc zrozumienia w Kijowie, jeśli zaczniemy większej liczbie migrantów dawać karty stałego pobytu, co powinniśmy robić. To akurat przykład obszaru, gdzie trudno oczekiwać współpracy. My to powinniśmy robić w, dobrze pojętym, własnym interesie. Natomiast przestrzenią do współpracy jest to, jak tą rosnącą mniejszość ukraińską traktujemy. Nie oczekujemy asymilacji, natomiast w przemyślany sposób organizujemy integrację społeczną Ukraińców.

Nie oczekujemy asymilacji?

Nie. Asymilacja to jest wtopienie. To jest pozbawienie ich kultury. Musimy absolutnie okazywać szacunek dla ich kultury i odrębności, ale zaoferować sprawną integrację, czyli naukę języka czy ścieżki dla dzieci ukraińskich w polskich szkołach itd.

Wróćmy jeszcze na chwilę do pozycji Polski w regionie.  Rząd PiS zaczął z wielkimi ambicjami, które jednak spełzły na niczym i dziś można powiedzieć, że ugrzęźliśmy na ruchomych piaskach tego Międzymorza. Wielki projekt polityczny skurczył się do rozmiaru programu współpracy infrastrukturalnej, nazwanej Trójmorzem, które jest, postawiłbym taką tezę, mało znaczące. Czy Pani się z taką tezą zgodzi?

Tak, mam wrażenie, że to był grzech pierworodny. Pomysł budowania współpracy w regionie na osi Północ-Południe nie jest zły, ale trzeba mieć pod to fundamenty. Jedynym realnym fundamentem do budowania jest w obecnej sytuacji Unia Europejska, w tym Niemcy. Tymczasem my zaplanowaliśmy projekt wykluczający Niemcy i będący w kontrze do Unii. To spowodowało zdystansowanie się potencjalnych partnerów. Gdybyśmy współpracę regionalną budowali z pozycji silnego członka Unii, który umie zorganizować fundusze i polityczne wsparcie w ramach Unii, w tym ze strony Niemiec, to by się mogło powieść. Natomiast robiąc to w kontrze do wszystkich, byliśmy z góry na straconej pozycji.

A czy my możemy być takim realnym liderem regionu? Czy to jest Pani zdaniem w ogóle wykonalne?

Z przywództwem jest tak, że nie można się samemu obwołać królem, tylko inni muszą to przywództwo uznać.

Mamy ku temu potencjał?

Mieliśmy. Przy czym to musiało być takie przywództwo bardzo wyrafinowane i demokratyczne, bo my nie mamy mandatu, żeby rządzić w regionie. Niewątpliwie jednak mogliśmy liczyć na to, że nasz większy potencjał zostanie w przez sąsiadów uznany i że z naszym głosem będą się liczyć. Teraz nawet tego nie mamy.

Mówi się, że XXI wiek będzie stuleciem Azji. Jak Pani widzi nasze relacje z tym kontynentem? Mówiąc Azja myślimy Chiny, czy jednak powinniśmy patrzeć szerzej? Czy powinniśmy robić jakiś polski piwot w kierunku Azji, czy też jednak, Pani zdaniem, to nie jest kwestia ważna, bo nasze interesy są gdzie indziej?

To jest kwestia potencjału naszego instrumentarium polityki zagranicznej. Trzeba to budować po kolei – zaczynać od Unii, gdzie mamy straszne deficyty. W moim przekonaniu nie jesteśmy w stanie odbudować się wszędzie równolegle. Dlatego ja osobiście uważam, że trzeba się odbudowywać w Stanach i w Unii, w tym w jej krajach członkowskich. Równocześnie, oczywiście, utrzymując jakiś poziom zainteresowania Azją. I to jest tak, jak z Rosją – inaczej będą z nami rozmawiać, jak będziemy mieć mocniejszą pozycję w Unii Europejskiej. Dodatkowo, choć nie jestem tu specjalistką, relacje z Azją muszą mieć głównie wymiar ekonomiczny, a to oznacza, że trzeba tam zbudować instrumentarium promocji ekonomicznej.

Tak, i to się dzieje, w tym sensie, że tę rolę przejęły samorządy. Chińczycy, żeby budować relacje ekonomiczne z Polską, potrzebują tego parasola władzy publicznej i samorządowcy go dają.

To jest oczywiste. Tylko my dla Chińczyków nie jesteśmy nawet partnerem na poziomie prowincji. My na początku musimy zdefiniować nasze interesy, jeśli chodzi o unijną politykę wobec Chin. Dla przykładu, brakowało dyskusji co w umowie inwestycyjnej z Chinami było naszym interesem, co do niej zostało wprowadzone przez stronę polską. Myśmy tego po prostu nie zrobili, a po uzgodnieniu umowy zaczęliśmy narzekać na Niemców, że umowa chroni ich interesy. Polska też być może mogła, wraz z gronem krajów, forsować rzeczy ważne dla siebie. Tylko trzeba je było najpierw zdefiniować.  A tak się nie stało. To jest nudne, to jest żmudne, ale to przynosi efekty. I to jest taka pierwsza lekcja do odrobienia. W dalszej kolejności możemy sobie budować własne relacje z Chinami, jak będziemy mieli zdefiniowane, czego chcemy w ramach Unii i jakie sobie otworzymy ścieżki w unijnej polityce handlowej i inwestycyjnej z Chinami.

Nasza polityka zagraniczna, w ogóle postrzeganie świata przez naszą elitę polityczną, przebiega trochę wedle zasady „nasza chata z kraja”. Nas interesuje to, co dzieje się w naszym bezpośrednim otoczeniu, kwestie globalne są bardzo mało obecne w polskiej debacie. A przecież w polityce europejskiej ich znaczenie jest rosnące. Czy Polska w tych dyskusjach powinna brać udział? I jeżeli tak, to jakie z tematów globalnych powinny być dla nas najważniejsze, i czy w ogóle mamy zasoby, żeby taką bardziej globalną politykę prowadzić? Bo to już jest nie tylko Azja, ale i kwestie globalnego wymiaru środowiskowego, zmian klimatycznych, walki z biedą i pomocy rozwojowej – cała masa rzeczy, które w Europie są bardzo ważnymi tematami. Wszystkie duże kraje europejskie o tym rozmawiają, a my nie.

W moim przekonaniu powinniśmy prowadzić politykę lokalną, ale mieć wiedzę i agendę z poziomu globalnego. Tak, aby wtedy, kiedy jest potrzeba, mieć odpowiednich ludzi, odpowiednie zasoby i odpowiednią wiedzę. Jeżeli Polska chce, a widać, że musi, w tej polityce uczestniczyć, to uprawia ją poprzez instytucje Unii Europejskiej. Musimy mieć jednak instrumenty do uczestniczenia w europejskiej polityce np. pomocy rozwojowej, która pomaga w krajach, z których może być presja migracyjna. I takie instrumenty, jak pomoc rozwojowa powinny być budowane w znacznie większym stopniu niż dzieje się to obecnie.

Podobnie z naszą armią. To też instrument, który w razie potrzeby możemy użyć globalnie, tak, jak wtedy, gdy byliśmy na misjach w Iraku czy Afganistanie. Czy tych instrumentów użyjemy, czy tego nie zrobimy, to już jest inna historia, ale mając takie instrumentarium, mamy kartę przetargową w polityce europejskiej. A od niej prawie wszystko zależy w naszej polityce zagranicznej.

 

Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz — z wykształcenia socjolog, z praktyki politolog, specjalizuje się w sprawach polityki międzynarodowej. Przez lata związana z Ośrodkiem Studiów Wschodnich. Pełniła funkcję podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (2012-14) oraz ambasadora RP w Federacji Rosyjskiej (2014-16). Po zakończeniu służby dyplomatycznej objęła stanowisko dyrektora programu Otwarta Europa Fundacji im. Stefana Batorego, a następnie funkcję dyrektora think tanku forumIdei. Obecnie dyrektorka Instytutu Strategie 2050.

 

Transkrypcja oraz wstępna redakcja: Wojtek Marczewski

Autor zdjęcia: Krzysztof Hepner

 

Czy opozycję stać na radykalizm? :)

Mimo że partie demokratycznej opozycji są zgodne co do krytycznej oceny rządów Prawa i Sprawiedliwości, to jednak stopień nasilenia tej krytyki jest różny. Rządy PiS-u są w jaskrawej opozycji w stosunku do porządku liberalnego, którego zwolennicy znajdują się w mniejszości. Nawet w najbardziej liberalnym ugrupowaniu, jakim jest Koalicja Obywatelska, nie wszyscy jego członkowie skłonni są określać się mianem liberałów.

Porządek liberalny na pierwszym miejscu stawia wolność jednostki ludzkiej, która w życiu publicznym kieruje się własnymi celami i własną wizją dobra oraz tolerancją względem odmienności i wolności wyboru innych członków społeczeństwa. Warunkiem jest przy tym postępowanie zgodne z prawem ustanowionym i obowiązującym w kraju. W tym porządku państwo służy obywatelom, strzegąc ich praw i wolności. Znacznie bardziej popularny w opozycji wydaje się jednak być porządek republikański, w którym obywatele służą państwu, jako dobru wspólnemu, a władza państwowa określa cele, wzory zachowań i wymagania, które przez wspólnotę narodową są akceptowane. Wolność przesuwa się tutaj z jednostki na ową wspólnotę i przyjmuje znaczenie suwerenności. W republikanizmie warunkiem wolności jednostki-obywatela jest bowiem wolność wspólnoty politycznej, czyli suwerenność państwa.

Z perspektywy republikańskiej trudno jest jednoznacznie kwestionować przekonanie polityków PiS-u, że wygrywając wybory, reprezentują suwerena i mają w związku z tym prawo robić wszystko, co uważają za stosowne. Podobnie trudno jest sprzeciwiać się poglądowi, że w kraju, w którym ponad 90% obywateli deklaruje wiarę katolicką, powinny obowiązywać wzory zachowań i styl życia oparte na moralności katolickiej. W republikanizmie nie obowiązuje zasada poszanowania praw mniejszości. Wolność Polski w tradycyjnym, republikańskim rozumieniu, jako państwa całkowicie niezależnego w swoich działaniach jest jednak anachroniczne i z całą pewnością nie jest warunkiem wolności Polaków. Zachodzące procesy europeizacji i globalizacji przeczą temu w sposób oczywisty. Współcześnie republikanizm oznacza konflikty z sąsiadami, brak skuteczności w polityce zagranicznej i naruszanie ducha współpracy transnarodowej. Zmagania PiS-u z Unią Europejską pod sztandarem patriotyzmu i suwerenności ewidentnie Polsce szkodzą. Mimo to, wielu polityków opozycji, przywiązanych do tych starych pojęć, nie może się zdobyć na radykalną krytykę posunięć PiS-u w polityce zagranicznej. Śmieszna, a zarazem irytująca jest ich obawa, że mogą zostać oskarżeni przez rządzącą prawicę o zdradę interesów Polski.

A tymczasem PiS konsekwentnie dąży do utrwalenia swojej władzy poprzez realizację dwóch podstawowych celów strategicznych, jakimi są: osłabienie więzi z Zachodem i faszyzacja kraju. Tylko w ostatnim czasie zaistniały zdarzenia i zostały podjęte działania, które świadczą o wyraźnym postępie w realizacji tych zamierzeń. Osłabieniu więzi Polski z Zachodem niewątpliwie służy:

– Postanowienie upolitycznionego Trybunału Konstytucyjnego w sprawie odmowy zastosowania się do decyzji TSUE o zamrożeniu działalności Izby Dyscyplinarnej Sądu Najwyższego. Wkrótce spodziewana jest decyzja TK o znacznie większym ciężarze gatunkowym o wypowiedzeniu wyższości prawa UE nad prawem krajowym. Decyzja ta będzie sprzeczna zarówno z polską konstytucją, jak i z traktatem akcesyjnym, ale za to zgodna z celami i interesem rządzącej partii.

– Nieprzyjazne gesty wobec najważniejszego sojusznika Polski w NATO – Stanów Zjednoczonych, jako reakcja na krytykę sytuacji w Polsce ze strony obecnego prezydenta Bidena, jak i byłego prezydenta Obamy. Takim gestem jest projekt ustawy odmawiającej koncernowi Discovery prawa własności stacji telewizyjnej TVN24. Takim gestem, świadczącym o wyjątkowej małostkowości, jest również odmowa przyjęcia ambasadora Marka Brzezińskiego, o ile nie zrzeknie się obywatelstwa polskiego, którego zresztą nie ma. W istocie zaś chodzi o to, że jego ojciec Zbigniew, wielce zasłużony dla odzyskania przez Polskę pełni niepodległości, wyrażał się w swoim czasie krytycznie o PiS i Kaczyńskim.

– Przyjęcie ustawy przekreślającej możliwość restytucji mienia żydowskiego w jakiejkolwiek formie. Wiadomo było, że ustawa ta spowoduje sprzeciw i wzburzenie w Izraelu i Stanach Zjednoczonych. Niegodna i kłamliwa była wypowiedź premiera Morawieckiego, który wyraźnie adresował ją do polskich nacjonalistów twierdząc, że Polska nie będzie płacić za szkody wyrządzone przez Niemców. Tymczasem nie chodzi o zniszczenia wojenne, ale o mienie żydowskie znacjonalizowane po wojnie przez rząd PRL. Chodzi o symboliczną rekompensatę i potępienie powojennych praktyk. Ale rząd PiS-u nie po to wstawał z kolan, aby się na to zdobyć.

– Szczególnie wymowny jest sojusz zawarty przez Jarosława Kaczyńskiego z europejskimi partiami nacjonalistycznymi z Węgier, Włoch, Francji i Hiszpanii. Oznacza to próbę budowy frontu nacjonalistycznego sprzeciwiającego się wartościom znajdującym się u podstaw Unii Europejskiej.

Do zdarzeń i działań zmierzających w ostatnim czasie do faszyzacji Polski trzeba natomiast zaliczyć:

– Upowszechnianie w społeczeństwie postaw nacjonalistycznych poprzez konfrontacyjny i nieufny stosunek do sąsiadów. Dotyczy to w szczególności Niemiec, obecnie naszego lojalnego sojusznika w Unii Europejskiej, którego pisowscy nacjonaliści bezpodstawnie podejrzewają o hegemonistyczne zamiary wobec Polski. Nazywanie w reżimowej telewizji Tuska niemieckim agentem ma na celu nie tylko pozbawienie go wiarygodności, ale także rozniecanie i podtrzymywanie niemieckich resentymentów. Nacjonaliści nie potrafią pozbyć się resentymentów, co widać dobrze również w stosunku do Ukrainy, którą wciąż postrzegają przez pryzmat rzezi wołyńskiej. Skarga Czech i wyrok TSUE w sprawie kopalni w Turowie, to efekt lekceważenia przez polski rząd czeskich skarg i postulatów, które od dawna były zgłaszane. Czyżby to lekceważenie miało być oznaką powstania Polski z kolan? Jeśli tak, to nic lepiej nie świadczy o nacjonalistycznych skłonnościach tej władzy, skupionej wyłącznie na własnych interesach.

– Nacjonalistyczne tendencje są widoczne w stosunku do historii, która dla populistycznej prawicy nie jest obiektywnym zapisem faktów z przeszłości, ale polityką, której celem jest adoracja własnego narodu i obrona jego dobrego imienia bez względu na fakty. Ograniczenie możliwości badań nad udziałem Polaków w Holokauście i zagrożenie sankcją karną za oskarżanie ich o zbrodnie na Żydach, jest żałosnym przykładem nacjonalistycznego patriotyzmu opartego na kłamstwie i tchórzliwej ucieczce od odpowiedzialności. Próbuje się także zanegować, a jeśli to niemożliwe, to przynajmniej wyciszyć i zapomnieć o haniebnych pogromach dokonywanych przez Polaków na Żydach w Jedwabnem, a także w wielu innych miejscowościach już po wojnie. 80 rocznica mordu w Jedwabnem przeszła niezauważenie w podporządkowanych rządowi mediach. Na uroczystość w Jedwabnem nie pofatygował się ani prezydent, ani premier. Trudno zresztą się temu dziwić, skoro nawet burmistrz Jedwabnego schował się w mysią dziurę, a policja broniła dostępu do pomnika upamiętniającego zbrodnię. Tak wykreśla się z pamięci niechlubne karty z historii, a jednocześnie wzmacnia antysemityzm, będący nieodzownym elementem faszyzmu.

– Faszyzm wzmacnia narodową integralność, eliminując z narodu wszystkie obce elementy, a do nich w Polsce, oprócz Żydów, uchodźców i krytyków Kościoła katolickiego, nacjonaliści zaliczają także ludzi LGBT. Ich prześladowcy spotykają się z wyjątkową pobłażliwością organów ścigania, w przeciwieństwie do tych, którzy utrudniają działania Ordo Iuris i innych organizacji skierowane przeciwko środowiskom antyklerykalnym i LGBT.

– Faszystowskie przesłanie ma krucjata kulturowa ministra Czarnka w resorcie Nauki, Edukacji i Szkolnictwa Wyższego. Chodzi w niej o odcięcie młodzieży od wszelkich progresywnych nurtów i indoktrynowanie jej w duchu patriarchatu („ugruntowanie cnót niewieścich”), katolickiej moralności i wartości nacjonalistycznych.

– Faszystowska nienawiść do pluralizmu wyraża się ostatnio w konsekwentnym dążeniu do monopolu informacyjnego. Obajtek po to przecież wykupił media regionalne, aby dokonać w nich czystki personalnej i podporządkować je w ten sposób wymaganiom i potrzebom władzy. Projekt ustawy, zmierzający do pozbawienia Amerykanów własności TVN24, ma ten sam cel. Niedorzeczne tłumaczenia, że chodzi o zabezpieczenie przed wejściem na polski rynek medialny nadawców z Rosji, Chin lub krajów arabskich, są żałosne, a sam promotor projektu Marek Suski przyznał, że chodzi o to, żeby władza miała na tę stację „jakiś wpływ”. Zamach na wolność słowa jest znakiem firmowym faszyzmu.

– Takim znakiem firmowym jest również terror i zastraszanie ludzi. PiS i jego obrońcy twierdzą, że o faszyzmie nie może być mowy skoro działają partie opozycyjne i nie ma więźniów politycznych. Zgoda, tego jeszcze nie ma, ale czym, jak nie wstępem do tego są działania w celu wywołania tak zwanego efektu mrożącego? Nasilająca się brutalność policji podczas Strajku Kobiet, nękające przesłuchania osób zaangażowanych w protesty przeciw władzy, prokuratorskie oskarżenia wobec uczestników i organizatorek Strajku Kobiet, grożące tym ostatnim wieloletnimi karami więzienia, to wszystko ma przestraszyć i zniechęcić ludzi do angażowania się w akcje protestacyjne.

Te wszystkie działania pisowskiej władzy, tak jednoznacznie zmierzające do odcięcia się od politycznych i kulturowych związków z Zachodem oraz postępująca faszyzacja życia społecznego w Polsce, prowadzą do cywilizacyjnej katastrofy. Skutkiem tych działań jest izolacja Polski i jej marginalizacja na arenie międzynarodowej, co już jest widoczne, a w niedalekiej przyszłości pozbawienie nas środków unijnych i wreszcie polexit. Skutki wewnętrzne polegać zaś będą na ograniczeniu praw i wolności obywatelskich, zwiększeniu represji aż do aktów państwowego terroru, podobnie jak w Białorusi. Nieuniknione będzie obniżenie poziomu wykształcenia i świadomości społecznej ludzi poddawanych systematycznej indoktrynacji opartej na zasadach państwa wyznaniowego i ideologii nacjonalistycznej. Skutkiem będzie również oligarchizacja gospodarki, zawłaszczanej przez utrwalaczy pisowskiej władzy, co przyczyni się do zwiększenia nierówności społecznych i rozmiarów ubóstwa.

Polska pod rządami PiS-u, naśladując Węgry, zmierza prostą drogą do modelu tureckiego. Jedyną szansą na uniknięcie katastrofy jest odsunięcie PiS-u od władzy. Aby tego dokonać, opozycja musi mieć za sobą większość społeczeństwa. W tym społeczeństwie jest niemała grupa zwolenników skrajnej prawicy: zatwardziałych tradycjonalistów, klerykałów, ksenofobów i homofobów. Im w pełni odpowiada polityka PiS-u i żadne argumenty nie skłonią ich do zmiany przekonań. Ale oprócz tej grupy i mniej więcej równej jej pod względem liczebności grupy zdecydowanych zwolenników demokracji liberalnej, jest największa grupa społeczna, która składa się z ludzi słabo lub całkiem nie zainteresowanych sprawami publicznymi. Ci ludzie albo w ogóle nie biorą udziału w wyborach, albo głosują pod wpływem nagłego impulsu lub naśladując innych. Do tych ludzi nie trafiają argumenty zawarte w politycznych manifestach i programach, ale docierają do nich hasła i slogany funkcjonujące w przestrzeni publicznej. Docierają one tym bardziej, im bardziej są one jednoznaczne i radykalne, z im większym przekonaniem i ładunkiem emocjonalnym są głoszone. Tymczasem, w przeciwieństwie do radyklanej i jednoznacznej retoryki obecnej władzy, w środowiskach opozycyjnych dominuje rozproszenie i letniość form sprzeciwu wobec poczynań PiS-u i jego sprzymierzeńców. Nierzadko się zdarza, że w środowiskach tych częściej można się spotkać z krytyką radykalizmu we własnych szeregach aniżeli poczynań władzy. Sprawia to, że ludzie mało interesujący się polityką i sprawami publicznymi, a takich na skutek słabości edukacji obywatelskiej jest najwięcej, mają mało powodów, aby wspierać opozycję i stawiają na tych, których uważają za silniejszych.

W związku z tym podstawowe zarzuty zgłosić należy pod adresem zaplecza intelektualnego partii opozycyjnych i neutralnych ośrodków opiniotwórczych, czyli niezależnych mediów, wyższych uczelni i organizacji pozarządowych. Zbyt często ich przedstawiciele starają się dystansować wobec aktualnych problemów społecznych i politycznych, próbują formułować sądy maksymalnie zobiektywizowane i wyważone, silą się na symetryzm w ocenie wad i zalet obecnej władzy. Wielu z nich sądzi, że ich status społeczny nie pozwala na wyrażanie opinii, które uważają za zbyt radykalne. Hamletyzowanie i niejednoznaczność sądów świadczy albo o braku umiejętności identyfikowania zła, albo jest przejawem tchórzliwego oportunizmu. Kiedy ma się do czynienia z takim regresem cywilizacyjnym, jak w Polsce pod rządami PiS-u, zło trzeba nazywać po imieniu, nie troszcząc się o utratę popularności czy oskarżenie o ekstremizm.

Takie postawy mogą wynikać z różnych powodów, przy czym zasadnicze znaczenie mogą mieć wątpliwości co do porządku liberalnego i preferowanie wartości republikańskich. Może się to wyrażać w obawie przed pogłębianiem podziału społecznego na skutek jednoznacznego zakwestionowania ideologii PiS-u. Może to wynikać z przekonania, że władza wyłoniona z demokratycznych wyborów, choć dopuszczająca się błędów i nieprawości, nie może być poddawana totalnej krytyce, zwłaszcza na forum międzynarodowym. Niekiedy przemawia argument o konieczności obrony suwerenności państwa, co politycy Zjednoczonej Prawicy szczególnie podkreślają, niesłusznie utożsamiając tę obronę z patriotyzmem. Często się zdarza, że spin-doktorzy przestrzegają polityków przed jednoznacznymi deklaracjami, zwłaszcza w sprawach światopoglądowych, które mogłyby zniechęcić część elektoratu. Powszechnie bowiem dominuje przekonanie o konserwatyzmie społeczeństwa polskiego. Krytycy rządów PiS-u przesadnie liczą się ze słowami, nie nazywają rzeczy po imieniu, obawiając się oskarżenia o brutalizację sporu politycznego ze strony tych, którzy takich skrupułów nie mają i wypowiadają się w TVP-Info, Gazecie Polskiej czy Gazecie Warszawskiej. Ale to głos tych ostatnich wybrzmiewa donośnie w apolitycznej przestrzeni publicznej, gdzie jest słyszany i rozumiany z powodu swojej prostoty i jednoznaczności. Głosy sprzeciwu płynące z obozu środowisk opozycyjnych są zbyt wyrafinowane i niespójne, aby mogły konkurować z twardym językiem pisowskiej propagandy, odwołującej się do populistycznej wrażliwości.

Dlatego najwyższy czas, aby odrzucić inteligenckie opory i zacząć mówić wprost o łajdactwie pisowskiej władzy, która stosując pełzający zamach stanu, prowadzi kraj do cywilizacyjnej katastrofy. Szansą Polski jest bowiem przynależność do kultury Zachodu, bez względu na to, co twierdzi Kościół i konserwatyści. Należy wyrzec się wreszcie relatywistycznej frazy „tak, ale…” i bez względu na przynależność partyjną i sympatie polityczne zacząć wreszcie mówić jednym, wspólnym głosem opozycji. Przykładem niech będzie Strajk Kobiet, który swój szeroki odbiór społeczny i dynamikę zawdzięcza prostej, jednoznacznej i radykalnej narracji. Trzeba też przestać jęczeć, że być anty-PiS-em to za mało, bo potrzebny jest program przyszłych rządów. W sytuacji, w jakiej jesteśmy, ratowanie Polski przed katastrofą przez obalenie rządów Zjednoczonej Prawicy jest programem w pełni wystarczającym.

 

Autor zdjęcia: Amanda Lins

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

2021: przełom czy czas smuty? :)

Wielu z nas po trudnym w wielu wymiarach roku 2020 wyczekuje powiewu pozytywnych zmian. Istotnie, rok 2021 może być kluczem do uformowania trzeciego dziesięciolecia XXI w. Nie należy jednak spodziewać się błyskawicznego przełomu w wielu dziedzinach. Rok 2021 niesie nadzieje, będzie jednak raczej mozolną próbą przełamywania czasów smuty i zagrożeń.

Pandemia vs. lockdown

Pierwsza kwestia to oczywiście pandemia i dalekie implikacje dla życia społecznego, gospodarczego, geopolityki i demokracji, jakie niosą powzięte w walce z nią środki. Należy spodziewać się, że pierwsza połowa roku nie przyniesie gwałtownej zmiany polityki, której jesteśmy światkami. Szkodliwa polityka lockdownu będzie zapewne dominować do końca okresu zimowo – wiosennego i dopiero maj może przynieść szerokie znoszenie obostrzeń. Dla wielu branż i przedsiębiorców ta zima będzie lub już jest zabójcza. Przetrwają ci najlepiej przygotowani na poważny kryzys.

Kluczowe jednak pytanie dla naszej przyszłości brzmi: co stanie się jesienią, kiedy w październiku wróci okres chorobowy. Przed administracją państwową oraz systemami służby zdrowia wszystkich krajów wyścig z czasem, od którego będzie zależało zarówno życie setek tysięcy ludzi, jak również sposób funkcjonowania całej cywilizacji. Czy uda się w ciągu dziewięciu miesięcy tego roku zaszczepić wszystkie grupy ryzyka? I najważniejsze pytanie, czy w przypadku sukcesu tej operacji, która wcale nie musi oznaczać drastycznego zmniejszenia liczby zakażeń Covid-19, ale (jak mamy nadzieję) znacząco obniży śmiertelność tej choroby, rządy będą miały odwagę powiedzieć, że lockdown się nie powtórzy. To będzie absolutnie kluczowy moment, ponieważ należy racjonalnie założyć, że o wiele lepiej już nie będzie. Połączenie odporności nabytej przez tę część osób, która przeszła Covid, plus szczepienia grupy ryzyka, to w zasadzie wszystko, co możemy zrobić. Jednocześnie Covid nie zniknie, stanie się stałym elementem naszego życia.

Dlatego jeśli jesienią tego roku rządy nadal będą chciały wprowadzać ograniczenia w normalnym życiu i funkcjonowaniu społeczeństwa, to można oczekiwać, że staną się one stałym elementem naszego życia. A na to nie można w żadnym wypadku pozwolić. Już dziś dane na temat wzrostu śmiertelności Polaków w porównaniu z latami poprzednimi jasno pokazują, że panika przed zarażeniem, paraliż służby zdrowia, zaniedbanie w leczeniu innych schorzeń przyniosły o wiele więcej ofiar niż sam Covid. Jeśli jesienią nie nastąpi zmiana obecnej polityki, będzie to cywilizacyjny koszmar na miarę pokolenia, który zabierze naszym dzieciom edukacyjną szansę, zerwie na trwałe więzy społeczne, zniszczy kulturę, społeczeństwo obywatelskie i życie demokratyczne, jakie znaliśmy przez ostatnie dziesięciolecia. Będzie krok po kroku burzyć współpracę międzynarodową, zbliżenia między narodami i kulturami. Wszyscy będziemy się od siebie niezwykle szybko oddalać. Trwale odwróci się trend rozwoju miast, ośrodków otwartości i liberalizmu, przyczyniając się do migracji na prowincję ze wszystkimi społeczno-politycznymi konsekwencjami tego trendu.

To, czy przełamiemy politykę lockdownu jesienią 2021, będzie najważniejszą decyzją rzutującą na życie nas wszystkich w kolejnym dziesięcioleciu.

USA, populizm i przyszłość demokracji

Nowy rok obudził nas z zimowego letargu obrazami tłumu wdzierającego się na waszyngtoński Kapitol, człowieka – bizona – szamana w miejscu, w którym właśnie miał być zatwierdzany wybór prezydenta najpotężniejszego kraju na świecie, kompromitacji służb bezpieczeństwa USA po latach rządów Trumpa. Sytuacja w USA jest dramatyczna, pisząc te słowa nadal nie wiem, w jaki sposób Donald Trump ostatecznie przekaże swoją władzę. Jego zachowanie, kwestionowanie wyników wyborów wbrew wszelkim faktom, nakręcanie spirali nienawiści, faktyczne zachęcanie do zamieszek są czymś absolutnie niewybaczalnym. Jednak zachęcałbym do spokoju i oceniałbym sytuację z dystansu w racjonalny sposób. Zwycięstwo Joe Bidena w wyborach pod koniec roku 2020 to jeden z niewielu wielkich pozytywów roku odchodzącego właśnie w przeszłość. Demokracje mają tą przewagę nad innymi systemami, że mają możliwość korekty i systemowej zmiany. USA właśnie tej zmiany dokonują stawiając na Bidena. Mimo dramatyzmu wydarzeń dziś w Waszyngtonie, pamiętajmy że w Rosji czy Chinach trudno byłoby o takiej zmianie nawet pomarzyć. Wiele wskazuje na to, że jesteśmy właśnie świadkami jednego z największych triumfów demokracji nad innymi systemami. Gdyby taki człowiek jak Donald Trump doszedł do władzy w kraju autorytarnym, zapewne trwałby na swoim stanowisku do śmierci i posuwał się do działań absolutnie skandalicznych. Tymczasem ten dobrze zbudowany system demokratyczny nie tylko ograniczał jego szaleństwo w czasie sprawowania funkcji, ale pozwolił także obywatelom na skuteczne odsunięcie go od władzy. Wiele też wskazuje na to, że przed Partią Republikańską stoi unikalna szansa na uwolnienie się od koszmaru trumpizmu.

Nie oznacza to oczywiście, że problem się zakończył. Trump obudził demony, które będą  obecne w amerykańskim życiu publicznym. Nieraz zapewne jeszcze usłyszymy o absurdalnie niebezpiecznym ruchu QAnon, faszyzujących ruchach w nowych szatach. Amerykańskie elity polityczne muszą odnowić swoją umiejętność pacyfikowania i marginalizowania takich ruchów. Jednocześnie Joe Biden i Kamala Harris nie mogą po prostu stać się czasowymi przedstawicielami starego establishmentu u władzy. Muszą dać ludziom nadzieje na lepsze życie, pracę, przyszłość, wrócić na ścieżkę rozwoju gospodarczego i skutecznie rozprawić się z pandemią. Biden musi też zawrócić USA z powrotem w kierunku Europy, szczególnie w sytuacji gdy dalsza przyszłość „starego kontynentu” stanie pod znakiem zapytania, a więzi transatlantyckie okażą się szczególnie ważne.

Unia Europejska po erze Merkel

Angela Merkel sprawuje funkcję kanclerza Niemiec od 2005 roku, stała się przez te 16 lat realnym liderem Unii Europejskiej, niezwykle rozsądnie, racjonalnie i w umiarkowany sposób rozwiązując kolejne kryzysy. Jej zapowiedziane przejście na polityczną emeryturę wraz z jesiennymi wyborami w Niemczech będzie jednocześnie początkiem kryzysu przywództwa w całej Wspólnocie. To Merkel miała niezwykły dar łączenia najważniejszych założeń swojego umiarkowanego, europejskiego kursu, z jednoczesną umiejętnością godzenia różnych interesów we Wspólnocie. Jaki porządek wyłoni się po jej ustąpieniu, zarówno w Niemczech, jak i w Unii, pozostaje niewiadomą. Wydaje się mało prawdopodobne, aby rolę kanclerz wypełnił obecny prezydent Francji. Czy faktyczny parasol ochronny nad Polską, rozciągnięty za czasów Merkel, pozostanie utrzymany? Czy pojawi się ktoś z nową wizją i nowym impulsem do rozwoju Europy?

Kapitalizm i korporacje

Jeśli rok 2021 przyniesie przełom w walce z pandemią, będziemy to zawdzięczać szczepionkom. Tak się nieprzypadkowo składa, że ponownie skutecznie i w ekspresowym tempie były w stanie działać wielkie, prywatne korporacje farmaceutyczne, działające w anglosaskim systemie kapitalistycznym, a nie instytucje państwowe. To Pfizer, Moderna i AstraZeneca przynoszą ratunek. Szczepionka nie powstała ani w Chinach, ani w Rosji, ani na żadnym państwowym uniwersytecie. System kapitalistyczny, który niesłusznie od roku 2008 roku miał złą prasę, uzyskał wielką szansę na potrzebne wizerunkowe odbicie.

Niezwykle ważny i ciekawy proces odbywa się też wśród wielkich korporacji technologicznych takich jak Twitter, Google czy Facebook, które po ataku tłumu na Kapitol zadecydowały o blokowaniu treści udostępnianych przez wciąż urzędującego prezydenta USA Donalda Trumpa. Od lat nasila się dyskusja o roli i odpowiedzialności wielkich platform technologicznych za udostępnianą na nich przez użytkowników treść. Wbrew różnym radykalnym głosom, trzeba powiedzieć, że jest to niezwykle trudny temat o potencjalnie ogromnej sile oddziaływania na przyszłość. Temat, w którym nie ma rozwiązań idealnych.

Co paradoksalne, w ostatnich dniach wielu z tych, którzy gremialnie domagali się ścigania fake newsów i nieodpowiednich treści, którzy żądali radykalnej ochrony praw autorskich na platformach, czyli generalnie ponoszenia odpowiedzialności przez platformy za treść, która się na nich znajduje, jest w konsternacji i dziś piszą oni o zagrożeniach wynikających z faktu, że prywatna korporacja może zabrać głos danemu, w tym przypadku urzędującemu politykowi. Jak odpowiednio określić granice wolności słowa na tego typu platformach? Kto powinien być cenzorem i komu możemy dawać takie prawo? W przypadku Trumpa, z racji na wagę sprawy, decyzje podejmuje zarząd spółek na najwyższym szczeblu. Ale już w przypadku milionów codziennych przypadków zwykłych użytkowników decyduje algorytm albo szeregowy pracownik, często z zupełnie innego kręgu kulturowego, niebędący specjalistą w danej dziedzinie. Czy taki system automatycznej i powszechnej cenzury może być sprawiedliwy? Czy czeka nas przyszłość cenzury algorytmów?

Z jednej strony byłbym bardzo ostrożny w żądaniach restrykcyjnego ścigania „nieodpowiednich” treści w codziennym działaniu platform. Wolność słowa jest jednak wielką wartością demokracji. Wolność słowa niestety oznacza również wolność do głoszenia rzeczy niemądrych. Kluczowym problemem pozostaje to, kto i jak, na podstawie jakich i przez kogo wypracowanych kryteriów, ma oceniać setki tysięcy przypadków „złej” treści w sieci. Dlatego opracowywany przez Unię Europejską kodeks usług cyfrowych (Digital Services Act – DSA), który ujednolica procedury usuwania z sieci nielegalnych treści na terenie Unii, jest co najmniej kontrowersyjny.

Oczywiście trzeba zdawać sobie sprawę z siły, odmienności i skali oddziaływania gigantów technologicznych. Z drugiej strony istnieje jednak ileś podobieństw między nimi a mediami tradycyjnymi. Gdyby Unia Europejska postanowiła opracować kodeks praktyk zobowiązujących Onet, Gazetę Polską, Gazetę Wyborczą czy The Economist do usuwania określonych treści – moglibyśmy poczuć się zaniepokojeni. W kroku drugim od razu pojawia się pytanie o to, z jakiej opcji politycznej wywodzący się urzędnicy napisali ów kodeks i kto będzie go zmieniał w przyszłości. Tradycyjnie w mediach decyduje o tym redakcja, a zadaniem państwa powinno być raczej dbanie o różnorodność na rynku medialnym i pluralistyczną debatę.

Czy sposób, w jaki traktujemy platformy technologiczne, nie powinien być jednak podobny do tego, jak traktujemy media tradycyjne? Czy one same nie powinny indywidualnie decydować o swoim wizerunku i linii „redakcyjnej”, oczywiście z pełną odpowiedzialnością za łamanie prawa na ich „łamach”? Piszę o tym, ponieważ jednocześnie zakazywanie platformom usunięcia wpisu czy zablokowania użytkownika, który ewidentnie kłamie, szerzy dezinformacje, również trudno sobie wyobrazić. To, jak Donalda Trumpa potraktował Twitter, Facebook czy Google, jest ostatecznie kwestią odpowiedzialności za kraj, system demokratyczny i w sposób decydujący wpływa na wizerunek tych firm. I tak jak nie wyobrażam sobie, żeby ktoś zmusił mnie do publikowania na liberte.pl bloga Kai Godek, tak samo jak nie wyobrażam sobie, aby jakaś regulacja z góry nakazywała Marcinowi Mellerowi albo Pawłowi Lisickiemu zapraszać takich, a nie innych rozmówców do swoich programów. Podobnie nie wyobrażam sobie, aby Twitter nie miał prawa podziękować za współprace jakiemukolwiek użytkownikowi, nawet jeśli nazywa się Donald Trump. Trump w sposób faktyczny korzysta z gościny Twittera.

Dbajmy przede wszystkich o pluralizm i konkurencję na rynku oraz o maksymalnie szeroką niezależność i możliwość podmiotowego działania firm prywatnych. Tak czy inaczej, rok 2021 intensyfikuje naszą dyskusję o roli wielkich korporacji i ma zdecydowaną szansę na korektę odbioru społecznego kapitalizmu od 2008 roku. Giganci technologiczni na początku roku 2021 byli w stanie zaryzykować i w imię demokracji oraz obrony idei wolnych wyborów wystąpić przeciw urzędującemu prezydentowi Stanów Zjednoczonych.

Gnicie obozu rządzącego w Polsce               

Jeśli chodzi o polskie podwórko polityczne należy spodziewać się powolnego procesu gnicia obozu rządzącego, którego popularność z racji na nieskuteczność walki z pandemią oraz uderzający ekonomicznie i psychologicznie w coraz więcej osób lockdown będzie regularnie spadać. Prawdopodobnie rok 2021 przyniesie odczuwalny kryzys w socjalnej polityce PiS oraz odczuwalne zwiększenie obciążeń podatkowych. Na tym tle kluczowe będzie zachowanie opozycji. Czy będzie potrafiła budować swoją narrację? Czy pozwoli PiS dalej medialnie przykrywać swoje błędy w walce z pandemią? Czy zaoferuje wiarygodną alternatywę dla strategii PiS walki z pandemią oraz nową nadzieję, na ekonomiczną odbudową po kryzysie i powrót do wyczekiwanej normalności? Przełomu jednak zapewne nie będzie. PiS mierząc się ze spadającym poparciem i osamotnieniem na arenie międzynarodowej po odejściu Trumpa i parasola ochronnego Merkel, może zarówno zakopać się w konfliktach wewnętrznych jak i wykonywać coraz to bardziej nerwowe ruchy i chcieć zawłaszczać kolejne przestrzenie życia w kraju. Na tym tle absolutnie kluczowa będzie kwestia ochrony niezależności i kompetencji samorządów, pozostałych niezależnych mediów oraz organizacji pozarządowych.

IW 2020: Spotkanie z Anne Applebaum: “Relacje transatlantyckie po wyborach w USA” :)

Tomasz Kamiński: Mamy 45 minut na rozmowę o wyborach w Stanach Zjednoczonych i o relacjach transatlantyckich po tych wyborach, ale czy my w ogóle wiemy kto wygrał, bo różnie ludzie mówią?

Anne Applebaum: Tak, my wiemy kto wygrał. Biden wygrał, a Trump wcale nie był blisko. Jeżeli chodzi o głosy ogólne to wygrana była dzięki prawdopodobnie pięciu/sześciu milionom głosów. Zaś według naszego specyficznego Electoral College, Biden też zdobył mniej więcej 306 do 210 głosów. Tak więc to Biden zdecydowanie wygrał, ale rzeczywiście mamy nietypową sytuację, dla nas nie bezprecedensową, ponieważ Trump nie chce uznać tych rezultatów. On niech chce nawet powiedzieć, że Biden będzie następnym prezydentem. Na razie to jest bardzo dziwny moment dla nas, w Stanach, bo nikt nie wie czy to traktować jako coup d’etat, czy jako coś śmiesznego czy to jakiś nowy szwindel, czy jakieś kłamstwo. To jest naprawdę dziwny moment. Wydaje mi się, że za tydzień to będzie jaśniejsze, ale musicie wiedzieć, że nie ma żadnych wątpliwości, że Biden wygrał. Tak jak już powiedziałam Trump nawet nie był blisko.

Tomasz Kamiński: A patrząc teraz z perspektywy europejskiej na to zwycięstwo Bidena i na Amerykę po prezydenturze Trumpa: Czy Trump i jego rządy to był jakiś incydent w historii Stanów Zjednoczonych? Czy możemy się spodziewać, że przechorowaliśmy rządy Trumpa i teraz już będzie inaczej? Czy raczej po czterech latach rządów Bidena może wróci Trump albo ktoś podobny do niego? Co Pani o tym sądzi?

Anne Applebaum: Niestety to co obecnie widzimy, to jest gra. Trump udaje, że nadal jest prezydentem, że nadal nim będzie. Obserwujemy też, że część jego partii te działania popiera albo jeżeli nie może tego robić otwarcie, to przynajmniej próbuje udawać, że on może wygrał. Tak więc problem w Stanach nie dotyczy tylko Trumpa, ale powiedziałabym, że jest związany z całą Partią Republikańską, która nie jest już zwykłą partią demokratyczną, ale posiada cechy grupy autorytarnej i nie chce respektować naszych amerykańskich reguł gry. Co więcej, nie można też stwierdzić czy oni w przyszłości będą szanować reguły gry na arenie międzynarodowej.

Tomasz Kamiński: Może warto zapytać co się stało z Partią Republikańską? Jak rozumiem z Pani ostatniej książki “Zmierz Demokracji”, Pani kiedyś wspierała Republikanów. W 2008 roku napisała Pani tekst “Dlaczego nie będę głosowała na Johna Mccaina”, który odbił się szerokim echem. Jednak coś poważnego stało się z tą partią. Przecież z partii Ronalda Reagana, z partii prezydenta, który mówił o “Shining City On The Hill” – o Ameryce, która ma być wzorem i inspiracją dla świata –  zmieniła się w partię Trumpa, który mówi o izolacjonizmie i forsuje hasło: “America first”. To jest zupełnie inna partia.

Anne Applebaum: Tak, to jest już teraz zupełnie inna partia. Rzeczywiście to zaczęło się właśnie w 2008 roku. To były wybory, w których wygrał Barack Obama. Część Partii Republikańskiej nigdy nie zaakceptowała jego prezydentury. Zaczął krążyć mit, nazywany birtherism-em, że Obama nie urodził się w Stanach, a w Afryce, w Kenii. Skoro więc nie jest Amerykaninem, to nie powinien i nie może być prezydentem. Dla Polaków to może być zrozumiała kwestia, bo jest trochę podobna do „mitu smoleńskiego”, co zresztą opisuję w mojej książce, o której Pan wspomniał. Mianowicie to jest zupełnie fałszywa teoria, która jednak jest akceptowana przez część elektoratu (25%-30%) i z której wynika, że nie można nikomu i niczemu ufać. Przecież skoro mamy fałszywego prezydenta, to znaczy, że wszyscy: Kongres, Biały Dom, media, sądy, absolutnie wszyscy kłamią. Tak samo było z „mitem smoleńskim”. Ludzie, którzy wierzyli, że prezydent Kaczyński został zamordowany przez Rosjan, przy wsparciu Donalda Tuska, byli bardziej skłoni do utraty zaufania wobec całego systemu legalnego, politycznego, demokratycznego. Mamy więc ten sam deficyt zaufania w Stanach, który w tej chwili jest dużo głębszy. Trump to doskonale wykorzystał, aby dojść do prezydentury. Teraz kiedy deficyt zaufania jest większy niż kiedykolwiek, obserwujemy naprawdę głębokie zmiany i bardzo ważne jest, aby Europejczycy to w końcu zrozumieli. To nie znaczy, że wszyscy Amerykanie się zmienili, że to jest koniec NATO, że Stany będą krajem izolowanym. Biden przecież reprezentuje proeuropejski, protransatlantycki i otwarty nurt w Stanach i chce by kraj był zaangażowany w świecie. Jednakże dalej trzeba pamiętać, że ktoś kto ma poglądy zbliżone do tych Trumpa może wygrać za 4 lata lub za 8 lat. Uważam, że jest to najwyższy czas, aby Europa była na to przygotowana.

Tomasz Kamiński: No tak tylko co to oznacza, że Europa ma być przygotowana? Z tego co Pani mówi być może mamy czteroletnie okienko, czteroletni okres na współpracę z Ameryką, z prezydentem, który jest proeuropejski i dla którego relacje transatlantyckie są ważne, ale za 4 czy za 8 lat sytuacja może się zmienić. Pytanie brzmi co my możemy zrobić? Gdyby to od Pani zależało i gdyby miała Pani wskazać trzy priorytety, na których Unia powinna się skupić w ciągu tych 4 nadchodzących lat prezydentury Bidena, jakie by one były? Prezydentura Bidena też przecież będzie ograniczona jeżeli chodzi o jego władzę, bo prawdopodobnie Demokraci nie będą mieli większości w Senacie. Biden nie będzie mógł rządzić w pełni tak jakby chciał. Co by Pani poradziła Europie?

Anne Applebaum: Po pierwsze Europa musi zacząć myśleć o sobie, jako o trzeciej sile światowej. To, że mamy Stany Zjednoczone i Chiny, które reprezentują trochę inne wartości, oznacza, że Europa też musi w tej chwili myśleć o sobie jako o superpower reprezentującej swoje wartości. Będzie musiała o to walczyć. To jest trochę problem dyplomatyczny, że Europejczycy muszą zacząć o sobie tak myśleć. To jest poważny problem.

Ja od dawna uważam, że oczywiście najważniejszą gwarancją bezpieczeństwa dla Europy jest NATO, ale jego częścią powinny być armie europejskie i instytucje bezpieczeństwa, które byłyby w stanie działać bez Stanów i myślałyby o granicach Europy jako jedności. Wiem, że jesteśmy w tej chwili od tego daleko i na razie większość Europejczyków tak nie myśli, ale wydaje mi się, że to jest bardzo ważna rola dla Polski, aby promowała w Europie tego typu myślenie. Przecież które kraje stracą najwięcej jeśli Stany zdecydują za 4, albo 8, albo 10 lat, że nie chcą być już zaangażowane w Europie? No Polska będzie jednym z nich, bo jest na granicy między Europą, a krajami wschodnimi. Jest to więc w jej interesie, żeby zacząć myśleć w europejskich kategoriach i pracować nad wspólnym bezpieczeństwem. Oczywiście wiem, że w tej chwili mamy w Polsce rząd, który myśli absolutnie inaczej o przyszłości, ale mam nadzieję, że wkrótce młodzi ludzie i opozycja zaczną w tych kategoriach myśleć i pracować.

Tomasz Kamiński: A jeżeli chodzi o politykę wobec Rosji to czy myśli Pani, że ona się istotnie zmieni za prezydentury Bidena? Prezydentura Trumpa była pod tym względem niejednoznaczna. Z jednej strony Trump prawdopodobnie doszedł do władzy dzięki pomocy ze strony Rosji. Wypowiada się o Putinie w sposób, w który nikt w Europie się nie wypowiada, czyli z pewnym podziwem jego siły, jego władzy autorytarnej w Rosji. Natomiast z drugiej strony, skutecznie blokuje wielkie przedsięwzięcie energetyczne, czyli drugą nitkę gazociągu północnego czym bardzo mocno uderza w interesy rosyjskie. Czego Pani się spodziewa? Jak może wyglądać polityka amerykańska wobec  Rosji przez najbliższe cztery lata.

Anne Applebaum: Polityka wobec Rosji w czasie prezydentury Trumpa była trochę dziwna. Tak naprawdę były tam obecne dwa albo trzy różne nurty. Po pierwsze był ten typowy, klasyczny, czyli popieramy niezależność Ukrainy, popieramy NATO, popieramy Polskę. Departament Stanu, Pentagon, i ludzie, którzy długo pracują w biurokracji amerykańskiej kontynuowali tradycyjną, amerykańską politykę wobec Polski i wobec Europy. To nie znaczy, że chcieli wojny z Rosją, ale rozumieli jakim Rosja jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa Europy i chcieli być na to przygotowani.

Był też drugi nurt, mianowicie sam Trump był bardzo blisko Putina, prawdopodobnie z nim rozmawiał dużo częściej niż my w tej chwili wiemy i chciał mieć z nim inną, otwartą relację, ale zawsze się tego bał. Sam fakt, że jego kandydatura w wyborach była promowana przez Putina sprawił, że Trump zawsze był bardzo ostrożny i nie chciał publicznie pokazać, że jest z nim blisko. Wiedział, że ludzie będą mówić, że te relacje nie są normalne.

Można powiedzieć, że był jeszcze trzeci nurt polityczny czyli America First, w którym uczestniczyła część trumpistów, a przede wszystkim sekretarz stanu, Mike Pompeo. To oni chcieli promować biznes amerykański i jednym z ich celów była sprzedaż gazu do Europy, co w praktyce oznaczało grę o władzę z Rosją, która toczyła się nieprzerwanie przez ostatnie kilka lat.

Wydaje mi się, że polityka Bidena będzie bardziej klarowna, lepiej zrozumiała w odbiorze. Biden bardzo dobrze zna Rosję, Polskę, Ukrainę i sądzę że, jego polityka wobec Europy będzie inna. Raczej będzie próbował odbudować poczucie jedności z Zachodem, pewnej wspólnoty demokratycznej, tworząc mosty między Europą, Ameryką i najpewniej także między Japonią, Koreą Południową. To znaczy, że będzie dbał o demokrację na świecie, abyśmy mogli przeciwstawić się nie tylko Rosji, ale też Chinom. Wydaje mi się, że to będzie bardziej jasne i zrozumiałe dla ludzi w przyszłości.

Tomasz Kamiński: A Chiny? Bo jeżeli miałbym wskazać jakąś rzecz w której Biden i Trump się zgadzali, bądź prawie się zgadzali, to byłaby to polityka wobec Chin. Polityka bardzo konfrontacyjna, postrzeganie Chin jako zagrożenia. Czy widzi Pani tutaj pewną płaszczyznę do współpracy z Europą? Przecież od lat mówi się, że Zachód przeciwko Chinom powinien występować wspólnie, że tylko wtedy będzie miał przewagę i będzie w stanie narzucić swoje reguły gry w relacjach z Chinami. Chiny do tej pory bardzo sprytnie wykorzystują podziały między Ameryką i Europą. Czy sądzi Pani, że to będzie jeden z priorytetów Bidena, aby współpracować z Europą i tworzyć wspólną politykę Zachodu wobec Chin?

Anne Applebaum:Ja nie sądzę, ale wiem, że tak będzie. Ludzie Bidena już zaczęli o tym rozmawiać, zarówno publicznie jak i prywatnie. Oni widzą i rozumieją, że Chiny w tej chwili są zagrożeniem dla bezpieczeństwa demokracji w Azji, jednocześnie uważają, że bilans handlowy jest od dawno nie fair i trzeba go zmienić. Musimy jednak pamiętać, że znowu trzeba uważać z Trumpem, bo nie wiemy jak to było naprawdę. Trump bardzo lubił rozmawiać z dyktatorem Chin, Xi Jinping i był nawet gotów w styczniu tego roku uwierzyć mu, że wszystko jest w porządku z koronawirusem. Z czasem stał się bardziej antychiński, ale tak naprawdę był bardzo naiwny wobec Państwa Środka.

Tak jak Pan zauważył bardzo słusznie, Trump stracił ważną okazję, żeby stworzyć wspólny  blok jeżeli chodzi o handel i gospodarkę zachodnią, demokratyczną, transatlantycką, żebyśmy razem mieli zjednoczoną politykę wobec Chin, a nie każdy swoją. Tymczasem Trump prowadził wojnę handlową z Chinami, z Europejczykami, z Kanadyjczykami. Chciał walczyć ze wszystkimi i nie rozumiał co to znaczy traktat handlowy.

Wiem, że Biden już w styczniu planuje otwarcie powiedzieć Europie, że: chcemy z wami współpracować, chcemy stworzyć razem z wami wspólną politykę wobec Chin i będziemy w tej sprawie się spotykać i rozmawiać. Za trzy, cztery może sześć miesięcy będziemy mieć wspólny plan w tej sprawie. Otoczenie Bidena już zaczęło o tym mówić, więc wiem, że tak będzie. Polityka Trumpa, w której Ameryka jest przeciwko wszystkim już się skończyła. Biden będzie próbował, tak jak mówiłam, zjednoczyć kraje świata demokratycznego, abyśmy mieli jedną, wspólną politykę wobec Chin.

Tomasz Kamiński: Czy myśli Pani, że Biden będzie chciał wrócić do pomysłu stworzenia strefy wolnego handlu między Stanami Zjednoczonymi a Europą? No i czy w ogóle w obrębie jednej prezydentury czteroletniej jest to możliwe?

Anne Applebaum: Nie wiem, ale myślę, że to będzie dyskusja wewnątrz administracji. Część ludzi będzie chciała to zrobić, ale są też tacy, którzy są nieufni wobec tych traktatów handlowych i nie będą tego chcieli. To widać w obu partiach – zarówno w Partii Demokratycznej, jak i Republikańskiej – że odczucia wobec handlu już nie są tak pozytywne. Ludzie się boją, że przez te traktaty my stracimy w naszych fabrykach. Nie wiem czy ten pomysł spotka się z takim entuzjazmem jak miało to miejsce 10 lat temu, ale zobaczymy. Na pewno to będzie temat do rozmowy.

Tomasz Kamiński: Czytając Pani ostatnią książkę “Zmierzch Demokracji” odniosłem wrażenie, że choć pisze Pani o różnych krajach: Polsce, Węgrzech, Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych, to za każdym razem opowiada pani jedną historię. Jest to opowieść o rosnących podziałach, zmęczeniu merytokracją i rządami ludzi, którzy opierają się na wiedzy, nauce oraz rozsądku, a także o kłamstwie, które o ile kiedyś było powiedzmy „przyprawą” w polityce to teraz stało się „głównym daniem”. Czy to jest tak, że faktycznie Europa i Stany Zjednoczone przeżywają tak naprawdę tą samą historię polityczną w tym momencie?

Anne Applebaum: Ja nie wiem czy można mówić, że to jest to samo, ale ruchy i uczucia są w tej chwili bardzo podobne w Europie i Stanach. Może to jest mój dziwny punkt widzenia, bo jestem Amerykanką, która mieszka w Polsce, ale ja nawet widzę dużo wspólnych mianowników między Partią Republikańską w Stanach, a PiS – em w Polsce. Oczywiście, są różnice kulturowe, ale ten nurt autorytarny, antydemokratyczny, nieufny wobec mediów, faktów, nauki, niezależnych sądów, jest widoczny w obu krajach. To samo zjawisko zachodzi w innych miejscach. Godzinę temu miałam publiczną rozmowę z koleżanką z Turcji, która opisywała sytuację w swoim kraju w bardzo podobny sposób. Partia rządząca dzieli kraj na patriotów oraz zdrajców. Język pogardy wobec opozycji, wobec ludzi myślących inaczej – to słyszymy w tej chwili wszędzie.

Sądzę, że to jest związane ze zmianami w mediach: w jaki sposób ludzie w tej chwili czytają o polityce? co o niej wiedzą? Obecnie głównie dowiadujemy się o polityce za pośrednictwem telefonów. To znaczy, że mamy jedną wiadomość od wujka w Chicago, druga wiadomość to jakaś reklama szamponu, potem mamy wiadomości o wojnie na Górnym Karabachu i o wyborach w Stanach Zjednoczonych. Jak odróżnić co jest ważne, co nieważne, co jest prawdą, co nieprawdą. Do tego mamy platformy, które prowadzą kanały oraz media społecznościowe, które celowo nas dzielą. Jeśli masz skłonności prawicowe wtedy będziesz widział coraz więcej reklam i wiadomości prawicowych. Jak masz skłonności lewicowe to samo. Już nie mamy wspólnej przestrzeni, po angielsku takiej public space, gdzie możemy rozmawiać na równi, gdzie wszyscy się słyszymy i operujemy wspólnymi faktami. Teraz nie tylko mamy różne opinie, ale każdy ma swój fakt. I to jest zabójcze dla demokracji. W demokracji muszą być wspólne fakty, jeśli chcemy mieć politykę, która rozwiąże problemy. To jest problem, który pojawia się i w Polsce, i w Stanach, i na Filipinach, i w Turcji – wszędzie.

Tomasz Kamiński: To jest niewątpliwie problem rewolucji cyfrowej, która się przetacza przez Stany Zjednoczone i Europę i zupełnie zmienia dyskusję czy publiczną rolę mediów. To ja zapytam Panią może tak: co z  tym możemy zrobić, bo szczerze powiedziawszy Pani ostatnia książka jest pesymistyczna, przebija przez nią bardzo silny niepokój co do przyszłości. Czy teraz po wygranych wyborach przez Demokratów, co było jednak olbrzymim zastrzykiem optymizmu dla wielu osób – i w Stanach Zjednoczonych i w Europie – czy dzisiaj jest Pani nieco bardziej optymistyczna i ma pani jakieś recepty na to co możemy realnie zrobić? Czy też jednak jesteśmy troszkę bezwolni i tak naprawdę bezradni wobec tej sytuacji?

Anne Applebaum: Nie jesteśmy nigdy bezradni ani bezwolni. Ja jestem z natury pesymistyczna, ale uważam, że to jest nieodpowiedzialne, bo to jest nie fair w stosunku do naszych dzieci. To będzie ich świat za 10, 20, 30 lat i nie możemy im mówić, że wszystko jest skończone. Ja nie chce udawać, że problemy, które mamy w tym momencie nie są poważne, bo są, ale ludzie dobrej woli mogą znaleźć na nie rozwiązanie. Uważam, że można uregulować media społecznościowe i Internet, tak aby były pomocne dla demokracji, a nie zabójcze. To jest dłuższa i głębsza rozmowa, ale mi nie chodzi o cenzurowanie Internetu, ale raczej znalezienie algorytmu, który zamiast promować podzielenie i złe emocje, będzie promował dialog i lepsze dyskusje. Możemy zacząć myśleć o tym jak kontrolować Internet tak, aby nam pomagał, a nie szkodził. Oczywiście to musi być projekt, który nie ograniczy się tylko do jednego kraju i mam nadzieję, że pomiędzy Stanami a Europą uda nam się znaleźć moment na wspólną rozmowę. Takie rozmowy na forum europejskim w Brukseli już są prowadzone i możliwe, że Europejczykom rozwiązanie przyjdzie łatwiej, bo to nie są ich firmy. Facebook, Google, Twitter to są firmy amerykańskie i mają bardzo duże wpływy w Stanach. W Europie ich oddziaływanie jest zdecydowanie mniejsze, są po prostu zagranicznymi firmami, które tu przeszkadzają. Jest jakaś nadzieja, że Europa stworzy lepsze warunki i zreformuje Internet i choć jest to długi proces, to jest on możliwy, jest do rozwiązania.

Tomasz Kamiński: Czy naprawdę Pani wierzy, że państwa narodowe są w stanie zmusić potężne firmy takie jak Facebook czy Google do tego, aby uregulować Internet zgodnie z ich wyobrażeniem? Czy to jest w ogóle możliwe? Przecież to są bardzo silni aktorzy, których  budżety są dużo większe, niż niektórych państw narodowych.

Anne Applebaum: Dlatego mówię nie o Polsce, ale o Europie, albo o Europie wraz ze Stanami Zjednoczonymi. My już wiemy, że Europa jest w stanie zmusić Google czy Facebook do płacenia podatków i jest w stanie używać prawa o konkurencyjności żeby na przykład mówić do nich: “macie za duży wpływ, musicie sprzedać część waszych biznesów”. Europa robi to cały czas i myślę że nie jest to niemożliwe, tylko na razie nie było konsensusu jak to zrobić, ale wydaje mi się, że jest to możliwe.

Tomasz Kamiński: W „Zmierzchu demokracji” wspomina Pani swoje spotkanie z byłym premierem Hiszpanii Aznarem i pisze Pani o nim, że był zdeklarowanym atlantystą czyli zwolennikiem współpracy między Europą a Stanami. Jednak obecnie postrzega go Pani jako postać z innego świata, bo ten atlantyzm umarł, w zasadzie już nie istnieje. Czy to rzeczywiście tak jest, że – ani Stanach ani w Europie – nie ma już ludzi, dla których ta współpraca transatlantycka byłaby ważna. Ja nie pamiętam żadnych wyborów amerykańskich, które by się cieszyły, aż takim zainteresowaniem w Europie jak te ostatnie. W Polsce widać to było w sposób skrajny, gdzie zwolennicy jednej i drugiej opcji politycznej w zasadzie kibicowali Bidenowi i Trumpowi niemalże z równym zaangażowaniem, jak kiedyś kibicowali Tuskowi i Kaczyńskiemu. Dla ludzi jest jednak bardzo ważne to co się  dzieje w Stanach Zjednoczonych.

 Anne Applebaum: Ja chciałam powiedzieć, że jego świat się skończył, a w szczególności tego sposobu myślenia, że „z automatu zawsze jesteśmy z Amerykanami” w Hiszpanii już nie ma. Ta zmiana oznacza ważne konsekwencje dla Polaków, bo dla Hiszpanii problemy na przykład bezpieczeństwa Polski i rywalizacji z Rosją czy problemy Białorusi nie są aż tak ciekawe. Dla nich dla przykładu bardzo ważne są wojny w Libii albo problemy świata muzułmańskiego czy północnej Afryki. Oni myślą inaczej. Każdy kraj ma jakby swój świat i swoje interesy, co w praktyce przekłada się na brak wspólnej polityki bezpieczeństwa Europy. Myślę, że stworzenie jakiejś wspólnej instytucji, czy nawet Brygady Europejskiej, zmieniłoby ten stan rzeczy. Dla Hiszpanów byłoby wtedy ważne to co dzieje się tutaj i dla Polaków też byłoby ważne co dzieje się w Hiszpanii. Mielibyśmy silniejszy cały kontynent. To nie jest tak, że to co dzieje się w Stanach nie jest ważne tylko, że każdy w tej chwili na to trochę inaczej patrzy.

Tomasz Kamiński: Co te wybory w Stanach Zjednoczonych oznaczają dla Polski? Czego możemy się spodziewać po prezydenturze Bidena? Jak widzimy, polski rząd chyba się jej bardzo obawia. Politycy partii rządzącej nie ukrywali swoich sympatii w tych wyborach. Jednoznacznie stawiał w tym wyścigu na Trumpa. Czy to nam może zaszkodzić w jakiś sposób? Czy w ogóle sytuacja w Polsce w polityce amerykańskiej będzie miała jakiekolwiek znaczenie?

Anne Applebaum: Pozycja rządu polskiego wobec amerykańskich wyborów niestety była bardzo nieprofesjonalna. Czy oni myśleli, że Trump zostanie na zawsze? Wygrana Demokratów zawsze była możliwa. Oczywiście Biden zna bardzo dobrze Polskę. Był tutaj kilka razy i spotykał się z moim mężem Radkiem Sikorskim, kiedy ten był ministrem. Jednocześnie ma wokół siebie ludzi, którzy dobrze znają Polskę i Węgry. Wydaje mi się, że w relacjach z Polską przede wszystkim zmieni się język, szczególnie jeżeli chodzi o pytania dotyczące praworządności tutaj. To są ważne tematy dla Demokratów. Podczas gdy Trump te kwestie lekceważył, moim zdaniem, teraz wrócą one do gry jako kategoria, którą Biden się interesuje. Strona amerykańska będzie o tych tematach mówiła otwarcie, będzie chciała usłyszeć od polskiego rządu jakieś propozycje powrotu do normalności w temacie sądownictwa. Uważam też, że każde działanie rządu przeciwko niezależnym mediom tym razem będzie przez Stany zauważone. Podejście do Polski na pewno ulegnie zmianie, ale najważniejsze jest to, że otoczenie Bidena nadal traktuje Polskę jako partnera i jako sojusznika. To nie są groźby, oni po prostu chcą żeby Polska wróciło do pełnego statusu demokratycznego i żeby pozostała częścią sojuszu transatlantyckiego.

Tomasz Kamiński: Czy zatem Ameryka ma jakieś instrumenty polityczne realnego wpływu na rząd polski? Czy Pani się spodziewa, że to będą zakulisowe naciski poprowadzone przez nowego ambasadora USA w Polsce czy raczej działania prowadzone wspólnie z instytucjami europejskimi? Jak by to miało wyglądać w praktyce? 

 Anne Applebaum: Nie wiem, jest zbyt wcześnie, aby to przewidzieć. Oczywiście obecnie ten temat nie jest priorytetem w Stanach. Mamy niesamowicie złą sytuację z pandemią, z gospodarką oraz inne równie ważne problemy zagraniczne i nie sądzę, aby sytuacja w Polsce miała pierwsze miejsce. Chcę tylko powiedzieć, że będzie inne myślenie Waszyngtonu i mam nadzieję, że polski rząd jest na to przygotowany.

Tomasz Kamiński: Ostatnie pytanie o Niemcy. Chciałem Panią zapytać, czy trudne relacje – które widzieliśmy w czasach Trumpa z Merkel – teraz się zmienią i jakie to może mieć konsekwencje dla całego regionu, również dla Polski? Przecież rząd PiS próbował trochę ten konflikt wygrywać na swoją korzyść i pokazywać, że Ameryka ma słaby kontakt z Niemcami, ale za to my tutaj jesteśmy chętni i gotowi. Czy będzie Fort Trump, czy będą jakieś inne wspólne inicjatywy?

 Anne Applebaum: To już się zmieniło. Biden już dzwonił do Merkel. Od 20 stycznia, od momentu inauguracji, Amerykanie będą współpracować z Niemcami, z Francuzami, z Europejczykami. Bez wątpliwości będą ich najważniejszymi i największymi partnerami. To jest intuicja Bidena, ale ludzie wokół niego już są na to przygotowani. Pierwsze, co będzie robiła nowa administracja, to duże konferencje na temat wspólnej polityki w stosunku do Chin. Wspólna polityka handlowa to będzie ich pierwszy priorytet jeżeli chodzi o sprawy zagraniczne.

Tomasz Kamiński: Być może, tak jak Pani powiedziała, z natury jest Pani pesymistką, ale naszą rozmowę kończymy optymistycznie. Kończymy taką wizją współpracy transatlantyckiej, która się rozwija i która przynosi korzyści obu stronom. Bardzo Pani dziękuję za rozmowę.

 

Anne Applebaum:

Nagrodzona Pulitzerem członkini redakcji „The Atlantic”, felietonistka „The Washington Post”.

Członkini redakcji „The Atlantic”, laureatka nagrody Pulitzera. Jest również starszym pracownikiem do spraw międzynarodowych w Johns Hopkins School of Advanced International Studies, gdzie wspóprowadzi LSE Arena, program poświęcony dezinformacji i propagandzie w XXI wieku.

Of piętnastu lat jest felietonistką w „The Washington Post”, gdzie wcześniej była członkiną redakcji. Pracowała również jako redaktorka ds. zagranicznych i zastępczyni redaktora czasopisma „The Spectator” w Londynie, redaktorka polityczna w „Evening Standard” oraz jako felietonistka w „Slate” i w kilku innych brytyjskich gazetach, w tym w „Daily Telegraph” i „Sunday Telegraph”. W latach 1988–1991 pisała o upadku komunizmu jako warszawska korespondentka magazynu „The Economist” i dla „The Independent”.

Wykładała na uniwersytetach Yale, Harvarda i Columbia, a także w Oksfordzie, Cambridge, Londynie, Belfaście, Heidelbergu, Maastricht, Zurychu, Humboldcie, Teksasie, Houston i wielu innych. W latach 2012–13 pracowała w Katedrze Historii i Stosunków Międzynarodowych w London School of Economics.

Rozmowa odbyła się w ramach Igrzysk Wolności 2020, nagranie wywiadu dostępne pod linkiem:

https://vimeo.com/477291325

Transkrypcja tekstu: Zuzanna Antczak i Julia Bielińska

Redakcja: Magda Melnyk

Polska stawka w wyborach w USA :)

Prawdopodobne zwycięstwo Joe Bidena w wyborach prezydenckich 2020 roku w USA byłoby dobrą wiadomością dla Europy i Polski. Ale nawet jeśli pójdą za tym dążenia do zawarcia nowego partnerstwa transatlantyckiego, odbudowa tego sojuszu oznaczać będzie szereg trudnych decyzji. Podczas gdy prezydentura Bidena wpłynie na stan bilateralnych relacji polsko-amerykańskich, to bardziej istotne mogą okazać się jej skutki dla polskiej polityki europejskiej.

Miejsce Polski w polityce Stanów Zjednoczonych zawsze było funkcją ich strategii wobec Europy. Inne czynniki odgrywały tylko podrzędną rolę. Polska była beneficjentem amerykańskiego zaangażowania na rzecz stabilizacji Europy po 1989 roku, czego efektem było rozszerzenie NATO i poparcie Waszyngtonu dla przyjęcia nowych członków przez Unię Europejską. Symbioza między USA a Europą zakłócona została wojną w Iraku, ale do czasów Trumpa nie doszło do rozbratu między nimi. Przez cały okres do 2016 roku proatlantyckie nastawienie Warszawy było ważne dlatego, że Waszyngtonowi nie tylko zależało na bliskiej współpracy z Europą, ale Europa stanowiła (nawet jeśli w malejącym stopniu) kluczowy punkt ciężkości w amerykańskiej polityce zagranicznej.

W ostatnich czterech latach Polska była na swój sposób beneficjentką zupełnie innej strategii USA wobec Starego Kontynentu: wymierzonej w jedność Unii Europejskiej i mającej antyniemieckie ostrze. Trump starał się – choć był w tym nie w pełni skuteczny – rozgrywać i wykorzystywać napięcia między krajami członkowskimi UE, spośród których Polska była dla niego szczególnie przydatnym partnerem. Ciepłe relacje z rządem i prezydentem PiS (związane też z powinowactwem ideowym) kontrastowały ze stosunkiem Waszyngtonu do Berlina i Brukseli, służąc uwydatnieniu podziału Europejczyków na „lepszych” i „gorszych” (dla USA). Polska pomagała Waszyngtonowi realizować inicjatywy polityczne krytycznie postrzegane przez partnerów w UE (konferencja bliskowschodnia), ale mogła liczyć na przychylność w kwestiach o tak dużym dla siebie znaczeniu, jak obecność amerykańskiego wojska w Polsce, kwestia wiz dla obywateli RP czy sankcje wobec Nord Stream 2.

Prawdopodobne zwycięstwo Joe Bidena w wyborach prezydenckich będzie oznaczało początek zupełnie nowego etapu w relacjach między Europą a Stanami Zjednoczonymi, co istotnie wpłynie na pozycję Polski. Jeśli Warszawa będzie chciała zachować status ważnego sojusznika Waszyngtonu, to nie wystarczy w tym celu odwołanie się do tradycyjnego atlantycyzmu. Konieczne będą zarówno zmiany w polityce wewnętrznej, jak i reorientacja w polityce europejskiej.

W kierunku nowego partnerstwa transatlantyckiego

Jeśli rzeczywiście w tym roku dobiegnie końca era Donalda Trumpa, zostanie prawdopodobnie zapamiętana nie jako anomalia w stosunkach transatlantyckich, lecz swego rodzaju burzliwy okres przejściowy: między dawnym partnerstwem Europy ze Stanami Zjednoczonymi a jego nowym modelem, którego kształtu na razie nie znamy. Powód jest prosty. Jakkolwiek napięcia między Unią a USA spowodowane były konfrontacyjnym stylem polityki Trumpa, wyznawanym przez niego podejściem America first i tendencją do podejmowania nieuzgodnionych z sojusznikami (lub nawet wrogich im) kroków, to zmiany definicji interesów amerykańskich w świecie nie są produktem ostatniej kadencji. Konieczność przeformułowania tych relacji oczywista była już za czasów Baracka Obamy. Prezydentura Trumpa charakteryzowała się niemożnością realizacji tego celu, ale go nie unieważniła. Co więcej, w drastyczny sposób ukazała także możliwość rozejścia się dróg Europy i Stanów Zjednoczonych oraz skalę problemów, jakie częściej dzielą niż łączą obu partnerów. Nowe uwarunkowania wynikają zresztą nie tylko ze zmian w polityce USA. Unia Europejska jest dzisiaj także w innym punkcie niż w 2016 roku: w związku z brexitem, kryzysem rządów prawa, ale także z nowymi wysiłkami na rzecz wzmocnienia jej od wewnątrz, czego świadectwem jest nowy budżet na lata 2021–2027 i fundusz odbudowy. Unia stawiająca na Zielony Nowy Ład i silniej nastawiona na obronę swojego porządku (np. za pomocą instrumentów polityki konkurencji) jest już innym partnerem niż kilka lat temu.

Ewentualne zwycięstwo demokraty Joe Bidena nastąpi więc w zupełnie nowych warunkach: osłabionych fundamentów partnerstwa USA–Europa i przekonania, że jego filary trzeba ustawić na nowo. Nie należy oczekiwać zatrzymania się ewolucji w kierunku większej asertywności USA, ich mniejszego zaangażowania w rolę strażnika ładu międzynarodowego czy skupienia uwagi na Chinach (a nie na Europie). Wygrana Bidena prowadziłaby bez wątpienia do znaczącego obniżenia napięć między USA a Europą i do powrotu współpracy przynajmniej w wielu istotnych obszarach (polityka klimatyczna, prawa człowieka, dyplomacja wielostronna, prawdopodobnie też Iran). Oczywiście zwycięstwo kandydata demokratów nie będzie jednak oznaczało prostego powrotu do normalności w stosunkach transatlantyckich. Co najważniejsze, dopiero prezydentura Bidena może okazać się prawdziwym sprawdzianem, czy Unia Europejska potrafi zbudować nowe relacje z USA, oparte nie tylko na wzajemnym zaufaniu, lecz także na innym podziale odpowiedzialności i przyjęciu na siebie większej liczby zadań. Wiążą się z tym duże szanse, lecz także nie mniejsze oczekiwania pod adresem Europejczyków.

Paradoksalnie prezydentura Trumpa była z tej perspektywy łatwiejszym wyzwaniem, bo „zwolniła” Europejczyków z konieczności podchodzenia do takiego testu. Otwarta wrogość Trumpa wobec Unii jako takiej i Niemiec w szczególności uczyniła opcję odnowy partnerstwa iluzoryczną. Większości ważnych decyzji Trump nie konsultował z Europejczykami (np. wycofania wojsk z Syrii) albo podejmował je wbrew ich interesom (wypowiedzenie porozumienia z Iranem). W tym kontekście wysuwane przez Trumpa oczekiwania – dotyczące tak ważnych spraw, jak wydatki zbrojeniowe czy kwestie handlowe – mogły być traktowane z dystansem lub jako kolejny przejaw niechętnej niedawnym sojusznikom polityki. Innymi słowy, prezydentura Trumpa dostarczała Europejczykom (zwłaszcza Niemcom oraz Francji) dobrego pretekstu, aby odsuwać od siebie także te kwestie w relacjach transatlantyckich, które wymagają nowego ułożenia niezależnie od tego, kto rządzić będzie w Waszyngtonie.

Wybór Bidena na prezydenta położy kres tej polityce: Unia Europejska będzie musiała przystąpić do poważnej rozmowy ze Stanami Zjednoczonymi o podziale obowiązków w świecie i o nowym ułożeniu relacji wzajemnych. Świadomość większej wspólnoty interesów i wartości będzie bez wątpienia kluczową zmianą w stosunku do ery Trumpa. Ale w równym stopniu pewne jest, że warunkiem bliskiej i opartej na odbudowanym zaufaniu współpracy z administracją Bidena, jakiej życzyłaby sobie większość krajów UE, powinna być gotowość Europy do wyjścia naprzeciw USA w szeregu kluczowych dla nich spraw. Takie nowe partnerstwo tym przede wszystkim różnić będzie się od poprzedniego, że amerykański parasol bezpieczeństwa się skurczy, zaś Europa część ważnych dla siebie problemów będzie musiała rozwiązywać sama lub przy ograniczonym zaangażowaniu Stanów Zjednoczonych. Wyznacznikiem postawy proatlantyckiej przestanie być już tylko przywiązanie do NATO i amerykańskiego przywództwa w świecie. Kluczowym jej miernikiem okaże się wkład w budowę takiej Unii Europejskiej, która będzie w stanie w stanie efektywnie odciążać USA na arenie międzynarodowej w rozwiązywaniu problemów globalnych. Ta ewolucja przyniesie szereg wyzwań dla Polski.

Sojusz demokratów

Słowa Joe Bidena, który w debacie prezydenckiej jednym tchem wymienił Białoruś, Polskę i „reżimy totalitarne”[1], nie były wymierzone bezpośrednio w Polskę, lecz odczytywać je należy jako odzwierciedlenie priorytetu jego agendy politycznej: obrony demokracji przed tendencjami autorytarnymi i antyliberalnymi. „Triumf demokracji i liberalizmu nad faszyzmem i autokracją legł u podstaw wolnego świata. Ale ta walka nie definiuje tylko naszej przeszłości. Będzie ona definiować także naszą przyszłość” – napisał Biden w programowym artykule na temat swojej planowanej polityki zagranicznej na łamach „Foreign Affairs”[2]. W oczywisty sposób tak sformułowany cel jest pochodną problemów amerykańskiej polityki wewnętrznej i zagrożeń dla porządku demokratycznego związanych z działaniami Donalda Trumpa. Wezwanie do odnowy demokracji w USA i postawienia jej wzmocnienia na agendzie globalnej to związane ze sobą i wzajemnie warunkujące się cele. Biden zamierza zorganizować międzynarodowy Szczyt Demokracji, chcąc „wzmocnić instytucje demokratyczne i otwarcie wystąpić przeciwko narodom, które nie przestrzegają reguł [backsliding]”. I zapowiada, że pod jego przywództwem Stany Zjednoczone będą chciały wymóc na uczestnikach takiego szczytu dalsze zobowiązania dotyczące trzech obszarów: walki z korupcją, obrony przed autorytaryzmem oraz promowania praw człowieka w tych państwach i poza ich granicami.

Demokratyczna ofensywa Bidena w oczywisty sposób stanowić będzie problem dla rządu Prawa i Sprawiedliwości. Biden określa w swoim tekście Trumpa jako przedstawiciela obozu przeciwnego, który „układa się z autokratami, a okazuje pogardę dla demokratów”. Trudno sobie wyobrazić, by Polska – depcząca rządy prawa, pozostająca pod pręgierzem organizacji monitorujących przestrzeganie demokracji i praw człowieka oraz sympatyzująca z Orbánem – mogła być postrzegana przez Bidena jako ważny partner w realizacji jego kluczowego zadania. Pod przywództwem Bidena Stany Zjednoczone będą raczej uwiarygodniać (jeśli nie otwarcie wspierać) działanie takich instytucji, w tym Unii Europejskiej, które mają na celu przywrócenie standardów demokracji liberalnej w Polsce. Pryncypialność Bidena w tej kwestii może sugerować, że Waszyngton nie będzie ograniczał się do interwencji dyplomatycznych tylko w wypadkach, gdy zagrożone są amerykańskie interesy biznesowe (np. kwestia własności mediów w Polsce). Podczas gdy regres demokracji w Polsce nie zaważył na relacjach z USA za czasów Trumpa, w przypadku Bidena stanie się to kluczowym wyzwaniem – nadmierna bliskość z osuwającą się ku rządom niedemokratycznym Warszawą podważałaby wiarygodność agendy politycznej amerykańskiego prezydenta.

Waszyngton – Berlin –Warszawa

Joe Biden uchodzi za prawdopodobnie ostatniego amerykańskiego prezydenta, który przywiązywać będzie wyjątkowe znaczenie do relacji z Europą[3]. Inaczej niż Trump widzi w Unii Europejskiej nie przeciwnika, lecz potencjalnego partnera w rozwiązywaniu problemów, które mają dla Stanów Zjednoczonych kluczowe znaczenie. Nawet jeśli część wyzwań definiuje podobnie lub tak samo jak Trump (konieczność zdecydowanego wystąpienia przeciwko Chinom, ograniczenie zaangażowania wojskowego w świecie czy nałożenie na sojuszników większych zobowiązań w dziedzinie bezpieczeństwa), to jego strategia dochodzenia do tych celów będzie odmienna: nie poprzez szantaż, konfrontację i działania jednostronne, lecz dzięki dążeniu do współpracy i wykorzystywaniu instytucji multilateralnych[4].

Takie podejście oznaczać będzie gruntowną reorientację polityki wobec Unii Europejskiej. Bidenowi zależy na silnej, nie słabej Unii, nawet jeśli w szeregu spraw różnice interesów między Europą a Stanami Zjednoczonymi nie znikną.

W tej strategii szczególną rolę odgrywają Niemcy. Julianne Smith – jedna z najbliższych doradczyńBidena do spraw polityki zagranicznej – sugeruje, że swoją pierwszą wizytę zagraniczną nowy prezydent powinien złożyć właśnie w tym kraju[5]. Smith podkreśla, że Niemcy są krajem, który był najbardziej niesprawiedliwie krytykowany przez Trumpa. Jej zdaniem Biden powinien wygłosić w Berlinie przemówienie nakreślające wizję nowego partnerstwa transatlantyckiego, skoncentrowanego wokół idei obrony wartości demokratycznych przed autorytaryzmem oraz definiującego nie tyle obietnice USA (jak w przeszłości), lecz amerykańskie oczekiwania wobec Europy.

Stanom Zjednoczonym pod przywództwem Bidena zależeć będzie na odbudowie znajdujących się w kryzysie relacji z Niemcami, nawet jeśli pozostanie wiele bilateralnych problemów i napięć – w odniesieniu do Nord Stream 2, kwestii handlowych, wydatków na obronę czy polityki wobec Chin. Tym samym Berlin powróci do roli głównego interlokutora administracji amerykańskiej w Europie jako kraj o największym wpływie na kierunek polityki Unii Europejskiej, z którą USA poszukają możliwości współpracy, a nie konfrontacji. Dla Polski oznacza to powrót do sytuacji z czasów prezydencji Baracka Obamy (a nawet wcześniej), kiedy to przedstawiciele Waszyngtonu wyraźnie komunikowali Warszawie, że USA oczekują ścisłej współpracy i dobrego porozumienia między Berlinem a Warszawą. Za prezydentury Bidena znaczenie Polski jako partnera USA zostanie w dużej mierze uzależnione od tego, czy zdoła ona odbudować swoje relacje z Berlinem. Aktualne napięcia w dwustronnych relacjach z Niemcami będą postrzegane jako niepotrzebnie komplikujące politykę europejską Waszyngtonu.

Bezpieczeństwo nie tylko na wschodzie

Prezydentura Bidena – którego krytyczny stosunek do Rosji i przywiązanie do NATO są dobrze znane – pozytywnie wpłynie na bezpieczeństwo Polski. Nie należy się spodziewać, aby cofnięte mogły zostać decyzje o wzmocnieniu obecności wojskowej USA w Polsce podjęte przez administrację Trumpa. Biden może natomiast doprowadzić do rezygnacji z zapowiedzianego przez Trumpa zmniejszenia amerykańskiego kontyngentu w Niemczech, co miałoby negatywny wpływ na bezpieczeństwo wschodniej flanki NATO. Także w kwestii przyszłości gazociągu Nord Stream 2 nie należy spodziewać się istotnej zmiany stanowiska Waszyngtonu – krytyczny stosunek Bidena do tego projektu nie skłoni go do wycofania się z polityki sankcji skierowanych przeciwko tej inwestycji, tym bardziej, że kluczową rolę odgrywa tutaj Kongres, a nie administracja prezydencka.

Podczas gdy kierunek polityki wschodniej Waszyngtonu zgodny będzie z interesami Polski, zaś zmiana na stanowisku prezydenta zredukuje nieprzewidywalność polityki amerykańskiej, nie mniej ważny jest jej inny aspekt: polityka wobec Rosji i wschodniego sąsiedztwa UE nie stanie się znowu głównym obszarem rozmów i współpracy transatlantyckiej. Po pierwsze, USA nie wrócą do roli aktywnego gracza w Europie Wschodniej (z której zrezygnowały już za Obamy). Po drugie, USA będą oczekiwały od Unii Europejskiej większego zaangażowania w regionach o strategicznym dla nich znaczeniu, czyli obszarze Indopacyfiku. Po trzecie, USA kontynuować będą wycofywanie z obszarów o strategicznym znaczeniu dla Europy, czyli z Bliskiego Wschodu i Afryki (zgodnie ze słowami Bidena, kładąc wreszcie kres „niekończącym się wojnom”)[6].

Tradycyjna postawa proatlantycka (wsparcie dla NATO) już nie wystarczy jako odpowiedź na te nowe okoliczności. Poważny dialog między Europą a Stanami Zjednoczonymi na temat bezpieczeństwa – teraz wreszcie możliwy – dotknie szeregu kwestii mieszczących się poza listą priorytetów polskiej polityki zagranicznej. Czy i jaką rolę NATO ma pełnić poza Europą? W jaki sposób kraje Europy mogłyby wypełnić pustkę po Stanach Zjednoczonych w jej południowym sąsiedztwie? Czy odpowiedzią na nowy kontekst strategiczny ma być budowa europejskiego filaru NATO (i jak miałby on wyglądać?)? A może chodzi raczej o rozwój europejskiej „autonomii strategicznej”, czyli niezależnych od USA zdolności działania?

Co istotne, należy się spodziewać, że także administracja Bidena oczekiwać będzie od Unii Europejskiej, aby ta ostatnia samodzielnie była w stanie przejąć odpowiedzialność z bezpieczeństwo tam, gdzie Amerykanie nie zamierzają się już w pełni angażować. Sojusz ze Stanami Zjednoczonymi oznacza gotowość do aktywnego zaangażowanie także w tym zakresie. Oczy Waszyngtonu z pewnością silniej zwrócą się ku Francji jako krajowi nie tylko mającemu interesy bezpieczeństwa w tym obszarze, lecz także dysponującego prawdziwymi zdolnościami i wolą działania. Ta ewolucja od bezwarunkowej wspólnoty bezpieczeństwa do partnerstwa opartego w większym stopniu na interesach i podziale zadań prędzej czy później postawi pytanie o to, jaki wkład we wspólne wysiłki europejskie włożyć są w stanie inne kraje, w tym Polska.

Wnioski

Niezależnie od wyniku wyborów prezydenckich 2020 roku, Stany Zjednoczone pozostaną w nadchodzących latach krajem silnie skupionym na narastających problemach polityki wewnętrznej, a w wymiarze międzynarodowym na rywalizacji z Chinami. Europa i jej problemy wewnętrzne odgrywać będą mniej istotną rolę, niewspółmierną do rangi, jaką miały w przeszłości. Niemniej spodziewana prezydentura Joe Bidena będzie dla Polski i Europy ogromną, być może ostatnią, szansą na odnowę i wzmocnienie partnerstwa transatlantyckiego. Wystawi ona jednak i Unię Europejską, i Polskę na trudną próbę. Szczególnie w interesie Polski jest to, aby nowy kształt partnerstwa z USA okazał się trwałą i nośną konstrukcją. Ale sprostanie oczekiwaniom USA oraz stawienie czoła konsekwencjom długofalowych trendów w polityce amerykańskiej wymaga reorientacji w wielu ważnych obszarach polityki. Dla Warszawy pierwszorzędnym problemem staną się kwestie demokracji i rządów – bez zmiany kursu Polska z hołubionego partnera Waszyngtonu zmieni się w przedmiot krytyki i nacisków. Ale niezależnie od tego fundamentalne znaczenie będzie miała dyskusja w ramach Unii Europejskiej, jaką uruchomi konieczność nowego ułożenia relacji z USA.

Perspektywa rządów przyjaznej Europie administracji w Waszyngtonie może do pewnego stopnia osłabić zwolenników budowy „suwerenności europejskiej” (zdolności UE do niezależnego, także od USA, działania na arenie międzynarodowej), do których Polska dotąd nie należała[7]. Ostatecznie jednak tylko taka Unia Europejska, która jest samodzielnym i skutecznym podmiotem w relacjach międzynarodowych, będzie przydatnym partnerem, jakiego Stany Zjednoczone mogą traktować poważnie. Nawet jeśli Biden wygra, Europa nie uniknie poważnej dyskusji o tym, jak do tego doprowadzić. Tym samym odnowa partnerstwa transatlantyckiego i budowa europejskiej suwerenności będą musiały postępować równolegle – i wzajemnie się warunkować. Nowy model polskiego atlantycyzmu oraz znaczenie Polski dla USA są nieodłącznie związane z odpowiedziami, jakich udzielimy na trudne pytania dotyczące przyszłości Unii.

październik 2020

 

[1] Joe Biden wymienia Polskę razem z Białorusią, Węgrami i „totalitarnymi reżimami”, https://www.onet.pl/informacje/onetwiadomosci/wybory-w-usa-joe-biden–wymienia-polske-razem-z-bialorusia-i-wegrami/2fgzkt7,79cfc278, dostęp 20 października 2020.

[2] J. Biden, Why America Must Lead Again, Foreign Affairs, March/April 2020, https://www.foreignaffairs. com/articles/united-states/2020-01-23/why-america- -must-lead-again.

[3] J. Kirkegaard, Europe Needs to Be Prepared to Jump through a “Biden Window of Opportunity”, https://www. gmfus.org/blog/2020/10/09/europe-needs-be-prepared- jump-through-biden-window-opportunity, dostęp 20 października 2020.

[4] Por. J. Traub, The Biden Doctrine Exists Already. Here’s an Inside Preview, https://foreignpolicy. com/2020/08/20/the-biden-doctrine-exists-already-heres- an-inside-preview/, dostęp 20 października 2020.

[5] J. Smith, What the Next President Can Do to Save Our Alliances with Europe, https://washingtonmonthly.com/ magazine/january-february-march-2020/what-thenext-president-can-do-to-save-our-alliances-with-europe/, dostęp 20 października 2020.

[6] Por. M. Overhaus et al., Sieben Trends, die die Innenund Außenpolitik der USA prägen werben, https://www.swp-berlin.org/publikation/usa-langfristige-trends-inder-innen-und-aussenpolitik/, dostęp 20 października 2020.

[7] J. Puglierin, Touching the elephant: European views of the transatlantic relationship, https://www.ecfr.eu/article/commentary_touching_the_elephant_european_views_of_the_transatlantic_relati, dostęp 20 października 2020.

Tekst pochodzi z forum Idei Fundacji Batorego.

Autor zdjęcia: Michael

ECFR wraz z Fundacją im. Heinricha Boella są organizatorami serii debat online „Świat pod lupą” z udziałem międzynarodowych ekspertów, które skierowane są do wszystkich osób zainteresowanych aktualnymi wydarzeniami na świecie i w Europie. 5 listopada o 16.00 tematem debaty będą wyniki wyborów w USA. Szczegółowy program oraz link rejestracyjny dostępne są na www.swiatpodlupa.eu.

 

Europa po pandemii chce integracji :)

1 lipca półroczną prezydencję w Unii Europejskiej przejęły Niemcy. Niemal dekadę temu, kiedy strefa euro stała na krawędzi upadku, jako Minister Spraw Zagranicznych powiedziałem, że „mniej się obawiam niemieckiej siły, niż zaczynam bać się niemieckiej bezczynności”. Dzisiaj, w czasie kryzysu wywołanego epidemią, mogę tylko powtórzyć te słowa. Cieszy mnie to, że obecnie zgadzają się z nimi także niemieckie władze.

„To, co dobre dla Europy, jest dobre także dla nas”, mówiła kanclerz Niemiec Angela Merkel w wywiadzie dla kilku europejskich gazet, w tym polskiej „Polityki”. I dodawała, że „w interesie Niemiec jest utrzymanie silnego jednolitego rynku, integracja Unii, a nie jej rozpad”.

Jeszcze niedawno wydawało się, że epoka Angeli Merkel dobiega końca. Po czterech wygranych od roku 2005 wyborach parlamentarnych, Merkel zapowiedziała, że w 2021 roku już nie wystartuje. Wskazała nawet swoją potencjalną następczynię Annegret Kramp-Karrenbauer, która została przewodniczącą partii CDU. Dość szybko okazało się jednak, że AKK, jak nazywały Karrenbauer media, nie ma odpowiedniego poważania w ugrupowaniu i sama zrezygnowała z kanclerskich ambicji. Rywalizacja rozpoczęła się na nowo, a gwiazda Merkel przygasła jeszcze bardziej. Wtedy jednak nadeszła pandemia i popularność kanclerz poszybowała w górę. Niemcy przeszły epidemię znacznie łagodniej niż inne państwa zachodnie (107 zgonów na milion mieszkańców w porównaniu z 457 we Francji czy 646 w Wielkiej Brytanii), a rząd wprowadził znaczącą i szybką pomoc finansową dla firm i pracowników. Kanclerz była też chwalona za otwartą i rzetelną komunikację z obywatelami.

Poparcie dla CDU/CSU wzrosło z 27 procent w marcu do 38 obecnie. Ale mimo to Angela Merkel zapewnia, że o kolejną kadencję na stanowisku nie będzie się ubiegać. Polityczny kapitał może więc swobodnie wykorzystać na reformowanie Unii Europejskiej. Powinniśmy mieć nadzieję, że tak się stanie.

Szanse na to są niemałe, bo reformom sprzyjają nastroje społeczne. Ciekawych danych dostarcza opublikowany niedawno sondaż zrobiony na zlecenie think-tanku European Council on Foreign Relations (Europejska Rada Spraw Zagranicznych), przeprowadzony na 11 tys. badanych w 9 krajach UE, w tym w Polsce. Jego autorzy zwracają uwagę na ciekawy paradoks. Z jednej strony bardzo wielu badanych – zwłaszcza we Włoszech, Hiszpanii i Francji – jest zdania, że Unia nie stanęła na wysokości zadania w walce z epidemią. Wśród wszystkich ankietowanych tylko 22 proc. było zadowolonych z reakcji UE (w Polsce 32 procent).

Z drugiej jednak strony, pytani o to, jak kryzys zmienił ich stosunek do UE, respondenci w zdecydowanej większości twierdzą, że pokazał on… potrzebę dalszej integracji! Średnio we wszystkich krajach takiego zdania jest 63 procent badanych, ale w krajach bardzo dotkniętych pandemią – jak Hiszpania i Włochy – wynosi odpowiednio 80 i 77 procent (w Polsce 68 procent).

A zatem, chociaż reakcja UE na pandemię pozostawiała zdaniem ludzi wiele do życzenia, to jednocześnie uważają oni, że sposobem na jej poprawę jest właśnie bliższa integracja. Autorzy badania idą dalej i twierdzą, że skutkiem epidemii jest dziś dominacja takiej grupy obywateli, którzy sądzą, że to właśnie wspólna, silna Europa może najlepiej zabezpieczyć suwerenność ich krajów. Znika tym samym opozycja między zwolennikami „narodowej suwerenności” i zwijania Unii, a zwolennikami federalizacji. W nowym układzie silna Unia jest rozumiana nie jako zagrożenie dla bezpieczeństwa, tożsamości i stylu życiu Niemców, Francuzów, czy Polaków, ale jako narzędzie ich obrony.

Tę zmianę nastrojów widać w retoryce Merkel, kiedy mówi, że to, co dobre dla Europy jest dobre dla Niemiec. Lub wtedy, gdy powiedziała, że jej zdaniem „państwo narodowe samodzielnie nie ma przyszłości”. Chodzi o to, że skala wyzwań przed jakimi stajemy i jakie pandemia wyraźnie pokazała, przerasta możliwości pojedynczych państw. Nie dotyczy to zresztą jedynie epidemii, ale także innych problemów – jak choćby walka ze zmianami klimatycznymi, ściganie globalnych oszustów podatkowych, ułożenie relacji handlowych z takimi potęgami jak Chiny, czy walka z dezinformacją i fake newsami w sieci.

Pandemia uświadomiła nam również, że w momencie kryzysu nadzieje związane z tradycyjnymi sojusznikami (jak Stany Zjednoczone) i nowymi partnerami (jak Chiny) z różnych względów mogą się nie spełnić. I jeśli Unia chce zadbać o interesy swoich obywateli, musi odgrywać większą rolę na arenie międzynarodowej.

To wszystko widać w ambitnych planach niemieckiej prezydencji. Znajdziemy wśród nich takie postulaty, które powinny spodobać się polskiemu rządowi, ale i wiele takich, z którymi politycy PiS będą mieli poważny problem. Do tej drugiej grupy należy, między innymi, wyraźne poparcie dla powiązania wypłaty funduszy unijnych z przestrzeganiem zasad praworządności.

„Zastosowanie się do standardów rządów prawa w UE i jej Państwach Członkowskich jest […] podstawowym warunkiem prawidłowego korzystania ze środków z unijnego budżetu. Z tego względu popieramy propozycję Komisji [Europejskiej], aby finansowanie z unijnego budżetu było uzależnione od poszanowania dla standardów praworządności w Państwach Członkowskich”, czytamy w dokumencie programowym prezydencji.

Rządom PiS nie spodoba się też jednoznaczne poparcie dla Europejskiego Zielonego Ładu, a nawet dla przyspieszenia działań na rzecz redukcji emisji CO2. Obecne cele mówią o redukcji emisji o 50 procent w roku 2030 w porównaniu z rokiem 1990. Komisja Europejska i Niemcy chcą podnieść ten wskaźnik do 55 procent. Jednocześnie niemiecka prezydencja mówi o podniesieniu opłat za handel emisjami, a to oznacza, że te państwa, które emitują więcej, będą musiały płacić więcej za przekroczenie dopuszczalnych norm.

W tych warunkach polski rząd powinien przestać się łudzić, że reformowanie polskiej energetyki da się odłożyć w czasie. Zamiast mamić wyborców wizją wydobywania węgla przez następne 200 lat, lepiej skorzystać z pieniędzy unijnych i dać Polakom odetchnąć czystszym powietrzem. Mnie osobiście cieszy postulat budowy bardziej harmonijnej, jednolitej polityki zagranicznej i polityki obronnej na poziomie unijnym.

„Bardziej efektywna polityka zagraniczna i bezpieczeństwa na poziomie europejskim jest możliwa tylko, jeśli wszystkie Państwa Członkowskie dostrzegą swoją odpowiedzialność za silniejszą pozycję Europy w świecie. Zbyt często poszczególne Państwa Członkowskie blokują szeroki konsensus pomiędzy zdecydowaną większością krajów – a to osłabia naszą Unię”.

To ostatnie zdanie można odnieść także do Polski, która ostatnio zablokowała – o czym pisałem – unijne ustalenia w sprawie PESCO, czyli unijnego mechanizmu współpracy obronnej po to, aby bronić interesu amerykańskich firm zbrojeniowych. Ale bardziej ujednolicona polityka zagraniczna na poziomie europejskim wymaga także uznania postulatów państw Europy Środkowej, w tym uzasadnionych obaw przed agresywnymi działaniami Rosji. Warto o tym Niemcom przypominać.

Z punktów programowych, które powinny spodobać się obecnym polskim władzom warto wymienić, między innymi, zapowiedź wsparcia dla wartego 750 miliardów euro programu ratunkowego dla europejskiej gospodarki. A także wprowadzenia podatku od transakcji finansowych na poziomie europejskim oraz zapowiedź lepszego ścigania przestępstw podatkowych.

Polski rząd domaga się zresztą wprowadzenia także innych podatków na poziomie europejskim – między innymi podatku od firm zewnętrznych za wejście na unijny rynek. To również niewykluczone, bo chociaż w dokumencie czytamy o przywiązaniu Niemców do wolnego handlu, to jednocześnie jest mowa o konieczności ochrony europejskich firm przed nieuczciwą konkurencją ze strony firm spoza UE, które korzystają ze wsparcia swoich rządów.

Jedno tylko pozostaje dla mnie niezmiennie niezrozumiałe. Wszystkie te postulaty wymagają zacieśnienia integracji i przyznania instytucjom unijnym dodatkowych kompetencji, jak choćby prawa do poboru podatków.

Konserwatystka Merkel potrafi przyznać, że wzmocnienie Unii nie tylko nie stoi w sprzeczności z interesem państw narodowych, ale jest środkiem do jego ochrony. Rozumie to także coraz więcej europejskich obywateli. Ale nie rządzący Polską nacjonaliści. Oni wciąż wolą Unią straszyć.

Między Abrahamem Lincolnem a Donaldem Trumpem. Wpływy amerykańskich konserwatystów :)

Czy potrafimy dziś dostrzec ciągłość ideową oraz pragmatyczno-polityczną między Lincolnem, wielkim amerykańskim prezydentem, a Trumpem, milionerem, populistą i demagogiem? 

Czy potrafimy spojrzeć na aktualnego prezydenta Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa, i dojrzeć w nim spadkobiercę i kontynuatora Abrahama Lincolna? Czy potrafimy dziś dostrzec ciągłość ideową oraz pragmatyczno-polityczną między Lincolnem, wielkim amerykańskim prezydentem, a Trumpem, milionerem, populistą i demagogiem? Niewątpliwie jest to trudne, nie tylko ze względu na oczywiste różnice intelektualne między obu panami, ale przede wszystkim ze względu na historyczny, polityczny i społeczny kontekst działania Partii Republikańskiej w latach pięćdziesiątych XIX wieku i dziś. Wielka Stara Partia (Grand Old Party) po tych ponad 150 latach działania to zupełnie inny twór organizacyjny i ideowy.

Konserwatyści w polityce amerykańskiej

Amerykańska Partia Republikańska powstała w roku 1854 na fali wzrostu nastrojów abolicjonistycznych, którym towarzyszył kryzys i podziały dwóch ówczesnych wielkich ugrupowań politycznych, a mianowicie Partii Demokratycznej i Partii Wigów. Jak pisze prof. Zbigniew Lewicki, Partia Republikańska „okazała się atrakcyjna przede wszystkim dla białych robotników, opowiadała się nie tyle bowiem za zakazem niewolnictwa na Zachodzie, ile za całkowitym zamknięciem tych obszarów dla czarnych, wolnych czy nie. W jej programie znalazło się też żądanie darmowych nadań ziemi dla wszystkich, którzy by chcieli osiąść na terenach na zachód od rzeki Missisipi”[1]. Republikanie – rekrutujący się spośród dotychczasowych wigów, abolicjonistycznych demokratów oraz działaczy zlikwidowanej Partii Wolnej Ziemi – bardzo szybko i zarazem sprawnie zdobyli społeczne poparcie, zagospodarowali spory segment amerykańskiego elektoratu i już w 1856 roku, czyli ledwie dwa lata po powołaniu struktury partyjnej, wytypowali kandydata na prezydenta, któremu udało się zdobyć drugą pozycję w wyścigu w tej najważniejszej krajowej elekcji. Sukces Partii Republikańskiej poskutkował przebudową amerykańskiego systemu partyjnego, a w efekcie doprowadził do uformowania tzw. trzeciego systemu partyjnego, który de facto funkcjonuje w Stanach Zjednoczonych do dziś. Co ciekawe, to nadal republikanie są w tym systemie obrońcami własności szeroko rozumianej, z własnością ziemi na czele.

Ideologia czy tym bardziej program Partii Republikańskiej nie ukształtowały się od razu, a ich formowanie się trwało do okresu dwudziestolecia międzywojennego. Niewątpliwie elementem stanowiącym swoisty kamień węgielny tego ugrupowania był problem niewolnictwa. Była to bowiem pierwsza duża partia amerykańska, które zadeklarowała swój abolicjonizm. W tym sensie Abraham Lincoln całkiem słusznie stał się symbolem sukcesu Partii Republikańskiej jako pierwszy jej kandydat wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale również jako symbol walki o emancypację czarnoskórych Amerykanów. Pamiętać jednak trzeba, że początki prezydentury Lincolna bynajmniej nie przyniosły mocnych i zdecydowanych działań w zakresie zniesienia niewolnictwa. Po wybuchu wojny secesyjnej prezydent i jego administracja podkreślali jednak przede wszystkim konieczność obrony jedności państwowej oraz uniemożliwienie trwałego podziału unii. Proklamacja Emancypacji została wprowadzona w 1963 roku i miała ograniczony zakres terytorialny, zaś trzynasta poprawka została uchwalona przez Kongres dopiero w roku 1865. Prof. Longin Pastusiak wskazuje co prawda, że „Jerzy Waszyngton i Abraham Lincoln są najbardziej idealizowanymi prezydentami w Stanach Zjednoczonych. To już nie są ludzie. To pomniki. Obaj zostali kanonizowani przez propagandę i historiografię amerykańską”[2].

Sukces Lincolna, narastająca aktywność ruchu abolicjonistycznego oraz skuteczne zakończenie wojny secesyjnej stały się czynnikami, które nadały Partii Republikańskiej ogromnego rozmachu. Po śmierci Lincolna przez kilkadziesiąt lat została zdominowana przez tzw. bourbonowych demokratów, zachowawcze skrzydło wywodzące się z Partii Demokratycznej, które nadało dzisiejszym republikanom ich konserwatywną twarz w sprawach obyczajowych i kulturowych. To właśnie owi Bourbon Democrats opowiadali się za systemem walutowym opartym na złocie oraz niskich podatkach i cłach. Właśnie te kwestie zdominowały spory, jakie w pierwszym dwudziestoleciu XX wieku toczyły się w szeregach Partii Republikańskiej i choć II wojna światowa oraz rzeczywistość Rooseveltowskiego New Dealu odbiły się jednoznacznie na debacie politycznej, gospodarczej i społecznej w Stanach Zjednoczonych, to jednak republikanie pozostali przeciwnikami „wielkiego rządu” i interwencjonizmu państwowego. Dopiero wtedy środowiska wspierające republikanów zaczęły określać się mianem konserwatywnych. Świeżość i rozmach tych idei przyniosła republikanom era Ronalda Reagana. Zapoczątkowana przez niego polityka określana mianem „reaganomiki” stała się dominującą filozofią ekonomii nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale w dużej części świata. Jej logika zdominowała również na kilkadziesiąt lat ład ekonomiczny definiowany przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. Wydaje się, że sukces Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w roku 2016 – wbrew sceptycyzmowi i oporom wewnątrz Partii Republikańskiej – jednak nie był wynikiem republikańskiej linii ekonomicznej.  

Konserwatyści w polityce międzynarodowej 

Amerykańscy konserwatyści dopiero po II wojnie światowej stali się aktorami o znaczeniu międzynarodowym. Wynika to przede wszystkim z silnego nurtu izolacjonistycznego, który zdominował politykę amerykańską w ostatnich dziesięcioleciach XIX w. oraz w pierwszym czterdziestoleciu XX wieku, z niewielkimi tylko wyjątkami. Pozostałości intelektualne po doktrynie Monroe’a można było znaleźć zarówno wśród amerykańskich demokratów, jak też republikanów. Warto przypomnieć, że jeszcze pod koniec lat trzydziestych XX w. amerykański Kongres uchwalił szereg tzw. Neutrality Acts, z których ostatnie zostały przyjęte w roku 1937 i 1939. Debata amerykańska dotycząca kontynuacji bądź odejścia od polityki izolacjonistycznej dotyczyła obu wielkich amerykańskich partii. Wydaje się, że po II wojnie światowej, czyli po ostatecznym wyjściu z ery izolacjonizmu, to republikanie w większym stopniu przyczynili się do budowania modelu hegemonicznego czy wręcz imperialnego. Oni częściej byli inicjatorami wielkich, choć często ryzykownych, rozwiązań w amerykańskiej polityce międzynarodowej. W sposób szczególny mówić tutaj trzeba o prowadzonej przez Ronalda Reagana polityce wspierania ruchów antykomunistycznych, wraz z czołowym projektem tzw. gwiezdnych wojen, oraz umiejętne wykorzystanie upadku Związku Radzieckiego i bloku państw komunistycznych do rozbudowania amerykańskiej dominacji przez George’a Busha seniora.  

Niewątpliwie od ery Reagana dominującym nurtem w polityce zagranicznej prowadzonej przez polityków amerykańskich są neokonserwatyści, czyli tzw. neocon. Nurt ten zaczął kształtować się w latach sześćdziesiątych XX wieku, jednakże właśnie w latach osiemdziesiątych zaczął odgrywać de facto globalne znaczenie. Neokonserwatyści amerykańscy politykę międzynarodową traktują właśnie jako istotny czynnik uprawiania polityki krajowej. Hasłem, które przeważa w tym środowisku, jest idea dominacji Stanów Zjednoczonych w świecie, która ma swój wymiar nie tylko polityczny, ale również ekonomiczny, kulturowy i naukowy. W latach 1960-1995 podwaliny doktryny neokonserwatywnej tworzył Norman Podhoretz jako redaktor naczelny pisma „Commentary”. W magazynie tym publikowali wybitni intelektualiści, niekoniecznie zawsze związani instytucjonalnie z amerykańskimi republikanami, jak: Hannah Arendt, Allan Bloom,  Francis Fukuyama, David Horowitz, Samual P. Huntington, Robert Kagan, Christopher Lasch, Seymour Martin Lipset, Hans J. Morgenthau, Michael Novak, George Orwell, Richard Perle, Richard Pipes, Leo Strauss, jak tez wielu innych. Idee neokonserwatystów – z przekonaniem o uniwersalizmie demokracji, konieczności państwowego militaryzmu oraz sceptycyzmem względem struktur międzynarodowych – poddawane były intelektualnej obróbce, stawały się elementami nie tylko debaty politycznej, ale przede wszystkim akademickiej, naukowej czy specjalistycznej. Takim sposobem pod koniec XX wieku amerykańscy republikanie – dzięki skrzydłu neokonserwatywnemu – mieli bodajże najlepiej przygotowaną pod względem intelektualnym strategię polityki międzynarodowej wśród wszystkich państw świata. 

Co prawda, po roku 1989 nie udało się Amerykanom utrwalić swojej dominacji w systemie globalnym. Choć początkowo wydawało się, że na długie dziesięciolecia utrwali się hegemonia Stanów Zjednoczonych, a polityka zagraniczna Ameryki będzie już wyłącznie projektowana przez środowiska neokonserwatystów, to jednak świat na przełomie XX i XXI wieku zaczął zmierzać raczej w kierunku ładu multicentrycznego. Wzrastająca potęga Chin i ich lawinowo narastające wpływy, neoimperialna polityka Rosji Władimira Putina, umacniające się mocarstwa regionalne (Indie, Indonezja, Brazylia, Niemcy, Południowa Afryka), postępująca integracja europejska i nowy status prawno-międzynarodowy po przyjęciu Traktatu z Lizbony – to wszystko symptomy malejących wpływów Stanów Zjednoczonych. Zbyt wcześnie oczywiście, żeby spisać Amerykanów na straty i pożegnać się z erą ich wielkiego znaczenia na arenie międzynarodowej, czego dowodem jest zresztą cały projekt tzw. wojny z terroryzmem, nomen omen zapoczątkowanej przez kolejnego przedstawiciela Partii Republikańskiej, George’a W. Busha. Cała koncepcja – niezależnie od jej obiektywnych źródeł, jakimi są zamachy na World Trade Centre – stworzona została w republikańskich gabinetach, zaś zrodziła się w konserwatywnych głowach amerykańskich intelektualistów. Nie ma wątpliwości, że jeszcze przez pewien czas idee te będą determinowały amerykańską polityką zagraniczną oraz będą funkcjonowały w amerykańskiej debacie publicznej. 

Konserwatyzm w głowie Donalda Trumpa

Amerykańscy konserwatyści, których siłą rzeczy znaleźć można dziś przede wszystkim w szeregach Partii Republikańskiej oraz w organizacjach, które wprost republikanów wspierają, stali się zatem środowiskiem politycznym, które nie tylko niezwykle szybko stało się jedną z dwóch głównych sił politycznych w kraju, ale również uzyskali gigantyczny wpływ na sytuację globalną. Do wyobraźni przeciętnego konserwatywnego wyborcy amerykańskiego dotarł w 2016 r. Donald Trump, który obiecał to, co Amerykanom obiecywało już wielu – przede wszystkim republikanów – że uczyni Amerykę znowu wielką. Kontrowersyjne wypowiedzi Trumpa, jego lekceważący stosunek do specjalistów, kobiet czy poprawności politycznej, ignorancja w zakresie dyplomacji, biurokracji i mechanizmów instytucjonalnych, nie szkodzą mu na dłuższą metę. Trumpowi udaje się łączyć praktyki demagogiczne z ludowym populizmem, a konserwatywne przekonania z neokonserwatywnym hasłami imperialnymi. Paradoksalnie nie różni się on znacznie od wielu dziewiętnastowiecznych amerykańskich prezydentów, w tym także republikańskich, choć może trochę zaskakiwać w zestawieniu z niektórymi prezydentami dwudziestowiecznymi. Jednakże tylko trochę.

[1] Z. Lewicki, Historia cywilizacji amerykańskiej. Era sprzeczności 1787-1865, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2010, s. 607.

[2] L. Pastusiak, Prezydenci Stanów Zjednoczonych. Jerzy Waszyngton – Grover Cleveland. 1789-1889, Akademia Finansów i Biznesu Vistula, Warszawa 20187, s. 385.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję