Walka o klimat to walka z rasizmem i ksenofobią :)

Zapaść klimatu – jeśli nie zostanie w porę powstrzymana, uderzy w nas wszystkich. Jednak w pierwszej fazie najmocniej odczuwa ją globalne Południe, zamieszkane przez uboższą i nie białą część ludzkości. Dla nich niestabilny klimat i nietypowa pogoda już teraz oznaczają utratę dachu nad głową bez szansy na odbudowę, a ponadto epidemie, nędzę i głód. Przedstawiciele ruchu Black Lives Matter utrzymują (1), że to dowód na rasizm. Dlaczego? Za nadprodukcję CO2 odpowiada najpierw rewolucja przemysłowa, a następnie niezrównoważony i nieodpowiedzialny rozwój po II wojnie światowej – w obu przypadkach dotychczasowe powody do dumy cywilizacji zachodniej. Ci, którzy najmniej na tym rozwoju zyskali, najbardziej teraz cierpią jego skutki.

Przyjęcie przez Zachód odpowiedzialności za szkodliwe dziedzictwo imperializmu, kolonializmu i kapitalizmu daje szansę na poświęcenie należytej uwagi krajom Południa oraz ubogim społecznościom w krajach rozwiniętych, na wsparcie, odszkodowania, reparacje i projekty mające na celu naprawienie tragicznie jednostronnych skutków zachodniego sukcesu. Takie podejście wymaga przezwyciężenia postaw rasistowskich, wspieranych dodatkowo przez typową skłonność do wypierania win i zwykłą ludzką apatię. Ale nie da się długo uciekać od konstatacji, że sprowokowane przez jedną część ludzkości zaburzenia klimatyczne dotkną innej części ludzkości po liniach rasowych – i klasowych.

Od Meksyku przez Indie, Bangladesz i Pakistan po Chiny to zwykli obywatele wielkich miast, nie mogący sobie pozwolić na mieszkanie w lepszych warunkach, cierpią najbardziej od zanieczyszczenia powietrza. Nawet dla tych, którzy nie mieszkają w krajach globalnego Południa, jak na przykład obywatele przykrytego smogiem Krakowa czy Warszawy, to właśnie niska jakość miejskiego powietrza stanowi najbardziej wyczuwalny objaw kosztów, jakie pociąga za sobą obecny model konsumpcji i eksploatacji zasobów.

Inne, choć mniej nagłaśniane, są nie mniej ważne. To do krajów globalnego Południa trafiają toksyczne odpady, których nikt inny nie chce. Tam też bez zawracania sobie głowy środowiskiem naturalnym i ludzkim zdrowiem najchętniej działają zachodnie koncerny wydobywcze. Nawet i bez klimatycznej zapaści sytuacja wymaga zdecydowanych przedsięwzięć korekcyjnych i kompensacyjnych.

Uznanie tego faktu jest pierwszym krokiem na drodze nie tylko do naprawienia przeszłych krzywd, ale i do zapobieżenia krzywdom przyszłym. Obdarzone pomocą – i szacunkiem – społeczności globalnego Południa mogą stać się silnym podmiotem, zamiast bezradnym pionkiem w negocjacjach z korporacjami, na ekologicznej i społecznej destrukcji opierającymi dotąd swoje biznesplany. Mogą też wstąpić na ścieżkę odpowiedzialnego rozwoju. Jednocześnie tak wzmocnione gospodarczo, społecznie i politycznie, będą w stanie lepiej sobie radzić ze skutkami postępującej zapaści klimatycznej.

Kolejny aspekt, gdzie przenikają się kwestie społeczne i ekologiczne, to migracja. Już teraz klimat jest przynajmniej częściowo odpowiedzialny za kryzys uchodźczy. Susze wygnały mieszkańców syryjskich wsi do miast, co zaogniło napięcia społeczne i wzmogło problemy gospodarcze, a wreszcie przyczyniło się do wybuchu wojny domowej. Uchodźców będzie coraz więcej – w miarę, jak destabilizujący się klimat zintensyfikuje napięcia w krajach globalnego Południa i gdzie indziej. Wspomniane wyżej zainspirowane przyjęciem odpowiedzialności przez Zachód działania mające na celu złagodzenie skutków zapaści klimatycznej mogą migrację zmniejszyć, ale nie zatrzymać.

Stawianie tamy uchodźcom nie rozwiąże problemu. Nawet, gdybyśmy odłożyli na bok kwestie humanitarne (czego nie powinniśmy robić), powstrzymanie przemieszczania się dziesiątek, jeśli nie setek milionów ludzi w skali globu, wymagałoby militaryzacji państw opierających się migracji i stosowania rozwiązań siłowych (czyli, mówiąc wprost, masowego zabijania uchodźców, tak czynnie, poprzez działania wojenne, jak biernie, poprzez pozostawianie ich na pastwę głodu, chorób itd.). Pociągnęłoby to za sobą zniszczenie tych cech owych „cywilizowanych” państw, które przeciwnicy przyjmowania migrantów chcą rzekomo chronić.

Czyli wracamy do kwestii humanitarnych, które zwyczajnie nie dadzą się na dłuższą metę odłożyć na bok. Uchodźców – w coraz większym stopniu klimatycznych – po prostu trzeba przyjąć. Ale przyjmowanie ich jak leci, bez ograniczeń, wbrew oporowi lokalnej ludności, wytworzy napięcia, które mogą wynieść do władzy ksenofobicznych populistów, przed czym przestrzega Slavoj Žižek w „Against the Double Blackmail”. W ostatecznym rozrachunku mielibyśmy nic innego, jak katastrofę polityczną, społeczną i humanitarną, od której przyjmując uchodźców chcemy uciec. Nie tędy więc droga.

Jedno z rozwiązań problemu to podnoszenie świadomości społecznej, mające na celu pokazanie uchodźców nie jako kotłującej się i roznoszącej zarazki ciżby, a jako indywidualnych ludzi, którzy wobec machiny globalnego kapitalizmu i lawiny klimatycznych katastrof mają więcej wspólnego z przeciętnymi Europejczykami, niż się owym przeciętnym Europejczykom wydaje.

Przyjmowanie uchodźców w ramach zinstytucjonalizowanego i przemyślanego systemu relokacji i integracji, na który jest zgoda samych przyjmujących, to nie zagrożenie dla dotychczasowego sposobu życia, lecz szansa na jego pozytywne dostosowanie do zmieniających się warunków. Przyjmujący muszą dostrzec w przybyszach szansę na wzbogacenie (w więcej niż jednym znaczeniu tego słowa) i wzmocnienie swoich społeczności, nawet za cenę „posunięcia się trochę”. Z kolei przybysze muszą przystać na adaptację do lokalnych warunków tak, by nie narzucać przyjmującej ich rdzennej ludności swojego systemu wartości.

Oczywiście sukces wymagać będzie przezwyciężenia tych samych postaw rasistowskich, skłonności do wypierania win i apatii, o których była mowa wcześniej. To robota na pokolenie, jeśli nie dłużej. Ale im szybciej zrozumiemy, że trzeba nam przyzwyczaić się do obcowania z innością, tym lepiej poradzimy sobie w warunkach nadciągającej epoki wielkich migracji. I być może uda nam się sprawić, że będzie choć trochę mniej dramatyczna: społeczeństwa postawione twarzą w twarz z ludzkim wymiarem zapaści klimatu nie będą mogły uciec od przemyślenia na nowo swoich codziennych decyzji wpływających na środowisko.

Trzeba też coś w końcu zrobić z nierównościami społecznymi. Nie tylko dlatego, że same w sobie są zwyczajnie i po ludzku niesprawiedliwe. Także dlatego, że jak wykazują badania psychologiczne i socjologiczne, nierówności i ich akceptacja przekładają się na brak zrozumienia i poszanowania dla środowiska naturalnego. Życie w silnie zhierarchizowanym społeczeństwie, gdzie w miarę pięcia się po drabinie społecznej ma się większy dostęp do zasobów, w tym naturalnych, pociąga za sobą chęć zagarnięcia ich dla siebie i utrzymania status quo korzystnego z własnej, wąskiej perspektywy. Za eksploatację zasobów na skalę, która jest niezbędna, by utrzymać strukturę i dynamikę tych hierarchii, najwyższą cenę już dziś płaci wielu, a w przyszłości zapłacą wszyscy. Postępujące załamanie klimatu tylko zwiększy determinację elit, by zagarnąć, co jeszcze zostało do zagarnięcia, a to z kolei pogłębi nierówności jeszcze bardziej, prowadząc do destabilizacji i rozpadu społeczeństw.

Tam, gdzie społeczeństwa są bardziej egalitarne, łatwiej o poczucie, że jesteśmy wszyscy za siebie współodpowiedzialni, i o świadomość, że indywidualny zysk nie powinien odbywać się kosztem innych oraz środowiska naturalnego. A zatem działania na rzecz zmniejszenia nierówności społecznych, i na rzecz wykreowania kryteriów wartości nie opartych na konsumpcjonizmie przełożą się na stworzenie społeczeństwa, w którym sprawy ekologiczne zajmą należne im miejsce, świadomość powiązań między dobrostanem ludzkości a ochroną środowiska będzie powszechniejsza, a kategoria zbrodni przeciwko środowisku naturalnemu stanie się podobnie oczywista, jak zbrodni przeciwko ludzkości. Takie społeczeństwo będzie mieć mniejszy negatywny wpływ na przyrodę – ale także jest bardziej stabilne w obliczu skutków załamania klimatu.

Działania na rzecz powstrzymania zapaści klimatycznej przyniosą konkretne skutki społeczne – ale jednocześnie walka ze społecznymi trudnościami i problematycznymi ideologiami przyniesie wymierne korzyści ekologiczne. Musimy zrozumieć, że nadciągająca katastrofalna zmiana klimatu to nie wyłącznie jeszcze jeden problem, z którym trzeba się zmierzyć. To problem, który jest powiązany z wieloma innymi, zaostrzający je i przez nie wzmacniany. Uświadomienie sobie tych powiązań i sposobów, w jaki wzajemnie na siebie wpływają, da nam dodatkowy impuls do działania i szansę na synergiczne zmierzenie się z tymi wyzwaniami.

(1) A. Rehman, Yes, Climate Change Does Kill People of Color More, <Newsweek.com>, 09.09.2016.
(2) H. Bennet, Have psychologists found a better way to persuade people to save the planet?, <theguardian.com>, 02.11.2017.

Dawid Juraszek – pisarz, publicysta, tłumacz, redaktor. Od lat pracuje w chińskim szkolnictwie wyższym, obecnie jako wykładowca na uniwersytecie w Kantonie. Ukończył filologię angielską i zarządzanie oświatą, obecnie studiuje podyplomowo stosunki międzynarodowe i zmianę klimatu. Publikował m.in. w Polityce, Newsweeku, Gazecie Wyborczej i Krytyce Politycznej, regularnie pisuje dla Centrum Studiów Polska-Azja oraz portalu Ha!art.

Photo on Foter.com

Nie bójmy się migracji :)

Jednym z większych i najszerzej komentowanych wyzwań współczesnego świata jest problem migracji. A może… wcale nie problem? Migracje są oczywiście pojęciem bardzo szerokim, obejmujących zarówno działanie z wyboru i po podjęciu świadomej decyzji, jak i z przymusu. Można mówić o falach migracji liczonych w milionach i indywidualnych wyborach jednostek, o migracjach stałych i czasowych, wreszcie migracjach legalnych i nielegalnych w zmieniającym się przecież środowisku polityk migracyjnych poszczególnych państw. Migrantami zostają też całkiem różni ludzie – czasem wysoko wykwalifikowani specjaliści, często niewykwalifikowani ludzie szukający jakiegokolwiek zajęcia, a także ci, którzy są gotowi do podjęcia pracy poniżej swoich kwalifikacji w kraju bogatszym niż ich własny. W wypadku wielkich fal ludzi zmuszonych do migracji przez czynniki zewnętrzne takie jak wojna czy kataklizm mamy do czynienia z pełnym przekrojem społecznym ludzi, którzy nagle tracą wszystko (a ich status społeczny zostaje zupełnie zrównany) i muszą uciekać, by przetrwać i spróbować zacząć nowe życie w zupełnie innym miejscu. Spróbujmy jednak te skrajnie różne przykłady migracji rozpatrzeć z punktu widzenia ich dopuszczalności. Dopuszczalność tę zdefiniujmy w kontekście etyki i polityki, w kontekście pożądanych norm etycznych. Odnieśmy się też do łatwiej dla wielu zrozumiałego pragmatycznego kontekstu użyteczności. Spróbujmy więc odpowiedzieć na pytanie, czy swoboda migracji przynosi korzyści nie tylko migrantom, lecz także społeczeństwom krajów, których migracja dotyczy.

Kontekst liberalnej etyki polityki

6 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Wolność jednostki obejmuje wszelką aktywność człowieka, jaka nie narusza praw innych osób. Nie ma żadnych powodów, by z wolności tych wyłączać wolność przemieszczania się – albo traktować ją jakoś specjalnie – nawet jeśli przemieszczanie to obejmuje tereny odmiennych jurysdykcji. Wraz z przekraczaniem granic państwowych zmieniać się mogą porządki prawne, ale nie uniwersalne zasady, wedle których powinniśmy rozpatrywać pożądane relacje między jednostką a państwem. Z drugiej strony istnieje warunek, aby korzystanie z wolności przez jednostkę nie naruszało praw osób postronnych, co oznacza, że nikt nie powinien ponosić negatywnych skutków (np. finansowych) czyjejś decyzji. Imigrant nie powinien więc oczekiwać, że będzie utrzymywany przez podatników kraju, do którego dociera. Tej ostatniej zasady nie powinniśmy jednak traktować z dogmatyzmem, bo są sytuacje nagłe, uzasadnione względami humanitarnymi, gdzie pewnego wysiłku można oczekiwać, jednak nawet wtedy skutki migracji dla podatnika muszą być minimalizowane – mowa zarówno o ich wymiarze, jak i czasie trwania.

Oparty na ideach libertariańskich argument przeciw migracji, zakładający, że to właściciel decyduje o przyjęciu gościa na swoje terytorium, jest w kontekście migracji fałszywy oraz stanowi tylko hipotetyczną konstrukcję, i to w duchu anarchizującym, a nie wolnościowym. Założenie, że każdy fragment przestrzeni miałby być prywatny (bez żadnych terenów wspólnych czy „niczyich”) nie wynika nawet z fundamentalnych w istocie aspektów libertarianizmu opartych na „minarchizmie”. Przestrzenie wspólne czy niczyje (nie jako całość, ale właśnie jako część zasobów: nieużytki, tereny leśne, elementy infrastruktury) to oczywiście tylko ta część terenów, co do której nikt nie ma roszczeń własności prywatnej i wyłączności. Jednakże zarówno w odniesieniu do terenów prywatnych, jak i wspólnych możemy mówić o jurysdykcji i terytorium państwa – dopóty, dopóki w proponowanej koncepcji państwa minimum państwo w ogóle istnieje. Jako że jest ono niezbędne do ochrony praw jednostki przed przemocą ze strony innych jednostek bądź sił zewnętrznych (choćby właśnie do ochrony prawa własności ziemi) – argument „anarchokapitalistyczny” – zakładający całkowity brak istnienia państwa i jego terytorium (a więc i także terenów wspólnych) – możemy pominąć jako wewnętrznie sprzeczny.

Dlaczego ludzie migrują?

Będziemy się zastanawiać nad ekonomicznymi skutkami migracji, analizując racjonalny, egoistyczny interes jednostki oraz interes państwa imigracji oraz emigracji. Weźmy więc wpierw pod uwagę przyczyny migracji. Te mogą być zarówno ekonomiczne, jak i pozaekonomiczne. Motywacja ekonomiczna w największym uproszczeniu sprowadza się do chęci zapewnienia poprawy warunków materialnych przez jednostkę sobie i/lub swoim najbliższym. Możemy wyróżnić tu przypadki, w których z powodu różnic w poziomie życia między danymi państwami z jednego kraju do drugiego przenoszą się pojedynczy ludzie lub całe grupy ludności (często wręcz tzw. „fale”). Czasem chodzi o migrację z państw średnio rozwiniętych do państw bogatych, zwłaszcza w obliczu relaksacji warunków migracji. Z tą sytuacją mieliśmy do czynienia po rozszerzeniu Unii Europejskiej w połowie zeszłej dekady. Czasami bardziej gwałtowne formy przybiera migracja z krajów biednych, gdy migranci, poświęcając naprawdę wiele, legalnie lub nielegalnie przenoszą się do tego, co uważają za lepszy świat. Często tę drogę wybierają ludzie bez kwalifikacji lub, przeciwnie, wykwalifikowani, ale gotowi podjąć pracę wymagającą o wiele mniejszych umiejętności, ale za to znacznie lepiej płatną. Inni chcą swe kwalifikacje podnosić właśnie w miejscu docelowym. Najmniej korzystnie wygląda sytuacja tych, którzy docierają do miejsca docelowego, licząc na hojność danego kraju i jego systemów socjalnych.

Inną motywacją migracji, wciąż ekonomiczną, są sytuacje, w których pracownicy o danych specjalnościach zdobywanych w jednym kraju emigrują tam, gdzie ich kapitał ludzki może być wynagradzany efektywniej, nawet jeśli różnice w ogólnym poziomie życia pomiędzy krajami nie są znaczne. Niektóre kraje specjalizują się w poszczególnych działach produkcji czy usług, a inne – w kształceniu.

Poszerzenie granic rynku pracy

Wszystkie przyczyny ekonomiczne migracji sprowadzają się jednak do równoważenia popytu na pracę i jej podaży. Pracodawcy są zainteresowani jak najtańszym pozyskaniem siły roboczej (co uzasadnia chęć do zatrudniania migrantów z krajów uboższych) i/lub pozyskaniem siły roboczej jak najwyższej jakości, dopasowanej do ich potrzeb, z odpowiednim zakresem umiejętności czy doświadczenia (co tłumaczy zatrudnianie zagranicznych specjalistów). Pracownicy zaś – którzy tworzą podaż siły roboczej – chcą jak najwyższych płac i jak najlepszych warunków pracy. Warto zauważyć, że gdy mówimy o jak najwyższych płacach, to oczywiście bierzemy pod uwagę ich realną wysokość, uwzględniającą siłę nabywczą pieniądza w kraju, do którego migrujemy (przecież poziom cen może być tam wyższy niż w kraju ojczystym). Wynika to z faktu, że migranci mogą być zainteresowani wysyłaniem zarobionych pieniędzy swoim rodzinom albo oszczędzaniem, gdy myślą o powrocie do kraju w jakiejś perspektywie czasowej. Gdy połączymy interesy pracodawców kraju imigracji i pracowników z krajów, z których się emigruje, możemy zaobserwować, jak tworzy się czy rozwija rynek.

Jeśli już do migracji dochodzi i pracownicy znajdują zatrudnienie poza granicami swojego kraju, to ich pensje, warunki bytowe, ale przede wszystkim sytuacja w subiektywnym odczuciu, się poprawiają. Oznacza to też uznanie przez pracodawcę, że zatrudnienie imigranta jest dla niego korzystne i przełoży się na oszczędności albo pracę bardziej produktywną. Mamy więc oczywiście do czynienia z klasycznym przykładem tego, jak po poszerzeniu rynku zyskują obie strony kontraktu. Mniej rzuca się jednak w oczy bezwzględna konsekwencja tej oczywistości: jakiekolwiek ograniczenia w migracji są z ekonomicznego punktu widzenia niekorzystne, bo prowadzą do sytuacji, w której pracodawca ma mniejsze pole wyboru potencjalnych pracowników (wyższy koszt takiej samej pracy lub niższa jej jakość), a zagraniczny pracownik – mniejsze możliwości znalezienia pracy, w której mógłby wykorzystać swoje umiejętności, oraz mniej perspektyw na pracę dobrze płatną. Nie ma tu żadnej sprzeczności między oczekiwaniem niższego kosztu pracy przez pracodawcę z kraju imigracji oraz oczekiwaniem wyższej płacy przez zagranicznego pracownika – jeśli tylko poziomy płac w tych dwóch krajach są różne, to ich oczekiwania mogą się spotkać.

Warto także zauważyć – to argument, który trafić powinien nawet do wyznawców ideologii „sprawiedliwości społecznej” – że wolny rynek pracy w kontekście międzynarodowym może sprzyjać niwelowaniu nierówności dochodowych pomiędzy krajami. Tyle że w przeciwieństwie do polityk protekcjonistycznych czy redystrybucyjnych wolny rynek połączony ze swobodną migracją oznacza „równanie w górę”. Dzieje się tak dlatego, że swobodna migracja i poszerzanie rynku prowadzi jednocześnie do wzrostu jego efektywności. Gospodarka kraju imigracji zyskuje jako całość (nawet jeśli pracownicy krajowi są poddani większej konkurencji i presji na niższe płace), obniżając swoje koszty, mogąc produkować więcej, bardziej innowacyjnie i szybciej. To zaś ponownie prowadzi do wzrostu płac – nie z powodu restrykcji czy żądań związków, ale dzięki rozwojowi gospodarczemu, który sprzyja pracownikom. Gospodarka kraju emigracji też nie jest stratna – ona „eksportuje” pracę, jej pracownicy zwiększają swoją siłę nabywczą dzięki wyższym płacom z zagranicy i kapitałowi, który ze sobą przywożą. Również społeczeństwo bogaci się jako całość, jeśli ograniczenie rynku w postaci blokady przepływu pracy zostaje wyeliminowane.

Niewykwalifikowana siła robocza – nie taka straszna

Co więc z sytuacją, kiedy przemieszczają się pomiędzy krajami liczne grupy migrantów ekonomicznych, którzy nie mają zapewnionego zatrudnienia? W ocenie korzystności migracji właściwie niewiele się zmienia dopóty, dopóki motywacją dla nich jest realna chęć znalezienia pracy (albo i świadczenia usług jako przedsiębiorcy, co też jest powszechną praktyką), a nie życie z zasiłków i pomocy społecznej kraju przyjmującego. Nawet słabo wykwalifikowani migranci dość szybko znajdują pracę, o ile podejmują ku temu działania (nauka języka, aktywne poszukiwanie zatrudnienia). Często jest to praca prosta i gorzej płatna niż typowa dla społeczeństwa kraju imigracji, ale i tak zadowalająca w porównaniu z perspektywami w kraju pochodzenia. Migracja staje się masowa właśnie tam, gdzie zapotrzebowanie na siłę roboczą jest największe. Jeśliby migrowano tam, gdzie rynek pracy jest nasycony, wśród potencjalnych migrantów rozniesie się wieść, że kierunek tej migracji nie jest już najlepszy. To zaś zniechęci nowych pracowników do wyjazdu albo zachęci ich do poszukiwania innych kierunków.

Trafny jest natomiast argument przeciw migracji obliczonej na „życie z socjalu”. Migracja nastawiona na hojność podatników kraju, który migrantów przyjmuje, nie przynosi żadnych korzyści ekonomicznych krajowi docelowemu. Przeciwnie, stanowi obciążenie fiskalne i sprowadza się w istocie do transferu pieniężnego kosztem produktywnych mieszkańców tego kraju na rzecz migrantów ekonomicznie biernych. Nie mamy tu więc sytuacji rynkowej (gdzie dwie strony kontraktu zawierają obustronnie korzystną umowę), ale przykład tzw. gry o sumie zerowej (a uwzględniając koszty transferów socjalnych, nawet sumie ujemnej). Takie przykłady zdarzają się najczęściej w rozwiniętych społeczeństwach Europy Zachodniej. Przykłady te stają się też pretekstem do podjęcia antyimigracyjnej retoryki i wzrostu tendencji populistycznych. Nieuczciwy zabieg retoryczny antyimigracyjnych populistów składa się jednak z dwóch manipulacji.

Po pierwsze, utożsamia stosunkowo nieliczną grupę leniwych imigrantów nastawionych na korzystanie z pomocy socjalnej z całą populacją imigrantów. Po drugie, wtedy, kiedy faktycznie migranci są motywowani chęcią życia z pomocy społecznej, a nie z własnej pracy czy przedsiębiorczości, winę za tę sytuację ponoszą nie sami migranci, lecz politycy, którzy ten socjalny system stworzyli. Imigracja sama w sobie nie prowadzi do ekonomicznej bierności (jest wręcz dokładnie odwrotnie) – prowadzi do niej socjaldemokratyczny model państwa opiekuńczego. Prawidłową odpowiedzią na opisywany tu problem nie jest więc ani nagonka na imigrantów i sztuczne ograniczanie migracji, ani nawet punktowe wyłączanie migrantów z przywilejów socjalnych, ale konsekwentne ograniczanie tych przywilejów dla ogółu społeczeństwa (zarówno dla migrantów, jak i miejscowych).

Uchodźcy – dlaczego powinniśmy na nich patrzeć łaskawszym okiem

W wielu wypadkach do przyczyn ekonomicznych dochodzą (albo je wręcz zastępują) czynniki pozaekonomiczne. Czasem są to wypadki losowe czy ściśle indywidualne, trudne do jakiejkolwiek klasyfikacji. Jeśli chodzi o fale migracyjne, to o takie klasyfikacje jest już łatwiej. I tak najczęściej mówimy o przypadkach politycznych – niegdyś emigracji z krajów komunistycznych do kapitalistycznych lub nagłych rezultatach klęsk żywiołowych. I wreszcie zbliżamy się do sytuacji, o której najgłośniej w ostatnich dwóch latach. Mówimy tu o motywacjach nagłych i skrajnych, dotykających dużych grup ludzi uciekających – najczęściej przed wojną, represjami lub klęskami żywiołowymi – których życie jest bezpośrednio zagrożone. Uchodźcy z Syrii uciekali (i robią to nadal) przed terrorem Baszara al-Asada, terroryzmem tzw. Państwa Islamskiego i wreszcie przed konfliktem, w który dodatkowo zaangażowała się Rosja, by realizować swoje własne interesy.

Gdy dodamy do tego warunki klimatyczne Syrii i kompletnie zniszczoną infrastrukturę, nie można mieć wątpliwości – wbrew rasistowskiej retoryce populistów – że ucieczka do Europy jest dla tych ludzi jedynym sposobem na przetrwanie. I faktycznie, takie sytuacje ekstremalne dają usprawiedliwienie dla pewnego łagodzenia stanowiska zakładającego, że każdy musi sobie radzić sam. O ile migrant ekonomiczny samodzielnie powinien ponosić pełne ryzyko swoich decyzji, by nigdy nie stać się obciążeniem socjalnym dla podatników kraju przyjmującego (a przynajmniej nie większym niż mieszkańcy tych krajów), o tyle w wypadku rzeczywistych uchodźców musimy się liczyć z choćby minimalnym zakresem pomocy. Nie będę się rozwodził nad oczywistą moralną koniecznością przyjmowania uchodźców1 – nadmienię tylko, że nawet daleko idący liberalizm pozwala na pomoc publiczną w sytuacjach ekstremalnych i wyjątkowych. Skupmy się jednak na tym, że pomoc uchodźcom może być traktowana przez społeczeństwo przyjmujące jako inwestycja, a nie tylko jako koszt. Pozostawienie uchodźców samym sobie może rodzić problemy takie jak wzrost przestępczości, a jednocześnie odebrać im jakąkolwiek szansę na to, by stali się produktywni w sensie aktywności ekonomicznej.

Integracja społeczna migrantów ekonomicznych jest czymś naturalnym – oni sami podejmują decyzję o opuszczeniu swojego kraju i poszukiwaniu szczęścia gdzie indziej, mają możliwość przygotowania się i zainwestowania w siebie. Uchodźcy opuszczający swój kraj nagle i zmuszeni do tej decyzji, takich szans nie mają. Trudno od nich oczekiwać np. wcześniejszej nauki języka czy analizy, jakie umiejętności będą im przydatne w nowym kraju. I właśnie na integrację społeczną i tworzenie podstawowych umiejętności wśród uchodźców należy przeznaczać środki w krajach ich przyjmujących. Musi to być pomoc ograniczona i w skali, i w czasie, aby była motywująca do jak najszybszego uzyskania samodzielności. W ten sposób początkowe negatywne skutki finansowe przyjęcia uchodźców z czasem zaprocentują uzyskaniem nowej grupy o cechach zbliżonych do – ekonomicznie korzystnych, jak wykazywaliśmy wcześniej – imigrantów ekonomicznych. W dłuższej perspektywie możemy więc liczyć na to, że nawet efekt fiskalny przyjęcia uchodźców będzie neutralny czy pozytywny – po udanej integracji także oni, jeśli nie wrócą do siebie, zaczną tworzyć gospodarkę swojego nowego kraju. Z racji zaś niekontrolowanego charakteru wypadków nieprzewidywalnych (takich jak wojny) zupełnie uzasadnione są współpraca i dzielenie się pomocą i tymi właśnie kosztami początkowymi pomiędzy krajami rozwiniętymi. W tym kontekście racjonalny wydaje się – tak krytykowany przez rasistowskich czy populistycznych polityków – mechanizm relokacji uchodźców wewnątrz UE, jaki proponował niemiecki rząd Angeli Merkel.

Potęga kraju imigrantów i antyimigrancki populizm

Ludzie migrowali od niepamiętnych czasów i właściwie każdą epokę historyczną można by opisywać w tych kategoriach. A jednak szczególnie ciekawy wydaje się przykład powstania Stanów Zjednoczonych. Kraj stworzony niemal wyłącznie z imigrantów (ludność rdzenna stanowi jego niewielki ułamek) – to jeszcze nic nietypowego. Wielokulturowość tego kraju imigrantów, który właśnie z imigracji stworzył swój mit założycielski i symbol wolności, jest jednak uderzająca. Statua Wolności stała się symbolem powitania wszystkich chętnych do rozpoczęcia nowego życia w Ameryce z wyjątkiem… pracowników kontraktowych. Przybywając na wyspę Ellis nieopodal Manhattanu jeszcze na przełomie XIX i XX w., trzeba było zadeklarować, że jest się zdolnym do pracy i że zaraz się ją znajdzie. Miało to gwarantować, że z jednej strony każdy będzie samowystarczalny (nie stanie się obciążeniem dla podatnika), z z drugiej strony nie obniży się nadmiernie płac poprzez kontraktowanie tańszych pracowników z Europy. Poza tym prawa wjazdu odmawiano tylko osobom uznanym za niebezpieczne. To się jednak później radykalnie zmieniło i liczbę imigrantów w kraju – powtórzmy to: złożonym niemal wyłącznie z imigrantów i ich potomków – radykalnie ograniczano, aż polityka imigracyjna Stanów Zjednoczonych stała się jedną z najbardziej restrykcyjnych na świecie. Smucić musiała ostatnia kampania prezydencka w USA, gdzie jedną z głównych deklaracji późniejszego zwycięzcy Donalda Trumpa stała się obietnica wybudowania muru na granicy z Meksykiem i deportacji kilku milionów nielegalnych imigrantów. Gdyby do tego doszło, byłaby to nie tylko życiowa tragedia dla tych imigrantów, lecz także strata dla gospodarki zarówno Meksyku, jak i, a może przede wszystkim, Stanów Zjednoczonych.

Europejski wymiar migracji

4 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Wewnątrz Unii Europejskiej mamy tzw. cztery swobody wspólnego rynku: swoboda przepływu osób, usług, towarów i kapitału. Ta pierwsza oznacza możliwość nieograniczonej migracji pomiędzy państwami członkowskimi, a trzy pozostałe sprzyjają urzeczywistnieniu tego braku ograniczeń. I tak każdy obywatel UE może podjąć pracę, świadczyć usługi, prowadzić swój biznes na terenie każdego innego kraju członkowskiego, tak jak obywatel tego kraju. Dotyczy to nie tylko migracji sensu stricto, ale także aktywności mających pewne cechy migracji, np. praca transgraniczna czy studia za granicą (te ostatnie są wręcz wspierane poprzez programy wymian studenckich, co przynosi korzyści nie tylko ekonomiczne czy naukowe, lecz także kulturowe). Dodatkowo większość krajów UE (i kilka spoza niej) jest sygnatariuszami porozumienia z Schengen, dzięki któremu podróże między krajami odbywają się nawet bez kontroli granicznych. Mamy więc do czynienia z nieobserwowaną dotąd w Europie mobilnością.

Z wielkimi falami migracji spotkaliśmy się wewnątrz Unii Europejskiej po jej rozszerzeniu w latach 2004 i 2007 po (stopniowym) otwarciu rynków pracy. Znamienne jest, że kwestia swobody przepływu pracy była przedmiotem negocjacji akcesyjnych, a wobec obywateli krajów przystępujących do UE w roku 2004 państwa tzw. starej UE mogły wprowadzić restrykcje zatrudnienia na dwa, pięć lub siedem lat. Tylko Irlandia, Wielka Brytania i Szwecja otworzyły swój rynek pracy od razu, pozostałe państwa twardo obstawały przy okresach przejściowych. Masowa fala migracji ruszyła więc wpierw do tych trzech krajów. Dopiero gdy okazało się, że te państwa na fali imigracji skorzystały (poprzez wypełnienie luk na rynku pracy), pozostałe kraje zdecydowały o przyśpieszeniu otwierania swoich rynków pracy (choć Austria i Niemcy wykorzystały maksymalny siedmioletni okres przejściowy). Od maja 2011 r., gdy obywatele nowych państw UE mogą już pracować we wszystkich krajach UE, obserwowaliśmy oczywiście zmiany w kierunkach migracji, ale żaden kraj na przypływie migrantów nie stracił. Mimo to Rumunia, Bułgaria, a potem Chorwacja i tak spotykały się z trudnymi negocjacjami i populistycznymi wezwaniami do ograniczeń. Nieprawdziwe tezy o zabieraniu miejsc pracy przez imigrantów nie tracą popularności, mimo że nie mają one ani potwierdzenia w faktach, ani nawet w podstawach teoretycznych. Migranci, którzy przybywają do nowego kraju, nie tylko poprawiają efektywność rynku pracy i zarabiają pieniądze, lecz także pieniądze te wydają. Sami więc tworzą popyt, kupują rozmaite dobra i tak jak mieszkańcy swoich nowych ojczyzn przyczyniają się w ten sposób do… tworzenia tam kolejnych miejsc pracy.

Kwestia migracji w Europie nie dotyczy jednak wyłącznie rynku wewnętrznego Unii Europejskiej. Polska jest w miarę jednokulturowa (choć to zapewne będzie się zmieniać), ale pozostałe państwa członkowskie mają całkiem liczne populacje przybyszów z innych, często odległych krajów, a także ludność obcego pochodzenia w kolejnych już pokoleniach. I tak na przykład kilka milionów osób pochodzenia tureckiego żyje w Niemczech, a jeszcze więcej ludzi o korzeniach arabskich i północnoafrykańskich – we Francji. Wielka Brytania zaś jest prawdziwym tyglem kultur, gdzie obok siebie funkcjonują np. populacje o korzeniach hinduskich, pakistańskich, bengalskich, jamajskich obok tych europejskich: irlandzkich czy polskich. Podejście do asymilacji lub multikulturalizmu jest różne (asymilacyjne podejście Francji jest zupełnie inne od polityki brytyjskiej czy niemieckiej bliższych multikulturalizmowi). Wspólną cechę tych krajów stanowi jednak traktowanie imigrantów i ich potomków jako integralnej części społeczeństw. Nawet teraz, w erze podsycanych przez ekstremistycznych polityków tendencji ksenofobicznych czy wręcz rasistowskich wymierzonych w nowych przybyszów z Syrii, nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić gospodarek państw Europy Zachodniej bez imigrantów. I faktycznie, gospodarki te bez nich po prostu nie byłyby w stanie funkcjonować.

Czy zysk krajów imigracji oznacza stratę krajów emigracji?

Gdy już zdamy sobie sprawę, że imigracja w warunkach swobody przemieszczania się jest praktycznie zawsze korzystna zarówno dla krajów docelowych, jak i w przytłaczającej większości dla samych migrantów, pojawia się naturalne pytanie: „Czy w takim razie społeczeństwa krajów, z których migranci wyjeżdżają, nie są poszkodowane?”. Często przytaczane są przykłady drenażu siły roboczej, i to z reguły ludzi bardziej przedsiębiorczych czy lepiej wykwalifikowanych. W istocie, czasami dochodzi do takich sytuacji – w Polsce na przykład coraz trudniej o lekarzy czy pielęgniarki, bo wielu przedstawicieli tych grup zawodowych wyjechało na Zachód.

Trudno jednak uznać migrację za przyczynę ubożenia społeczeństw. Emigracja raczej uwidacznia istniejące problemy kraju, z którego ludzie masowo wyjeżdżają, niż je tworzy. Wachlarz tych problemów może być bardzo szeroki: począwszy od stosunkowo niskich płac, nadmiernej biurokracji (jedno i drugie dotyczyło polskiej fali emigracji po wejściu do UE), poprzez zbyt wysokie obciążenia fiskalne czy regulacyjne (uzasadniają zwłaszcza migracje przedsiębiorców tam, gdzie istnieje w miarę swobodny przepływ osób czy usług), po czynniki polityczne (które obok poziomu życia uzupełniały przyczyny wieloletnich fal migracyjnych z krajów obozu socjalistycznego do krajów kapitalistycznych). Są wreszcie przyczyny ekstremalne, nie zawsze polityczne, które skutkują falami uchodźców. Cechą wspólną jest jednak to, że ludzie migrują z miejsca, gdzie żyje się gorzej, do miejsca, gdzie żyje się lepiej. Nie oznacza to więc automatycznie, że sytuacja kraju pochodzenia w wyniku emigracji się pogorszy ani też, że się poprawi. Poprawić się jednak może, jeśli migracja wywoła zmiany w kraju pochodzenia, które usuną przyczynę migracji. To zaś może się odbyć zarówno w sposób rynkowy, jak i polityczny.

Jeśli przykładowo przyczyną emigracji są niskie płace, to specjaliści z tego kraju migrują w poszukiwaniu lepszych zajęć, a rynek pracy jest w miarę wolny. Niedobór specjalistów spowoduje presję na wzrost płac, aż gospodarka wróci do równowagi. To przykład rynkowy. Rozwiązanie polityczne może zaś dotyczyć zaadresowania przyczyn wywołanych przez rząd. I tak masowa emigracja z powodu słabości gospodarki związanej z nadmierną regulacją czy fiskalizmem może być problemem demograficznym (ten zaś może jeszcze bardziej obciążać podatników w przyszłości poprzez presję na system emerytalny). Jeśli jednak polityka odpowie na masową emigrację tak, że stworzy lepsze środowisko do życia i inwestowania, np. obniżając podatki, zmniejszając biurokrację, tendencja ta może się odwrócić. Wtedy dotychczasowy kraj emigracji może zachęcać nie tylko do powrotu swoich obywateli, lecz także do przyjazdu obywateli z krajów sąsiednich. Nie brakuje zresztą przykładów, kiedy otwarcie się na imigrantów z innych krajów może się stać najlepszym sposobem na zaadresowanie problemu braków siły roboczej, spowodowanego przez wcześniejszą emigrację. Z tą właśnie sytuacją mamy obecnie do czynienia w Polsce, gdzie przedsiębiorcy nawołują (całkiem słusznie) do otwarcia polskiego rynku pracy na pracowników z Ukrainy czy innych krajów Europy Wschodniej. Pytanie tylko, czy wobec pogarszającej się sytuacji politycznej i ekonomicznej w Polsce – i zdecydowanie antyrynkowej polityce gospodarczej – można oczekiwać, że Polska będzie atrakcyjnym rynkiem dla pożądanej większej liczby pracowników ze Wschodu.

Nie bójmy się migracji

Szczucie przeciwko migrantom i rozumowanie w trybalistycznym wymiarze nasi versus obcy jest zagrywką polityczną łatwą i popularną. Często też skuteczną, o czym świadczy wykorzystanie haseł przeciwko imigrantom czy uchodźcom w ostatnich latach m.in. w: kampanii przed wyborami parlamentarnymi w Polsce przez ugrupowania PiS, Kukiz’15 i – z mniejszym sukcesem – KORWiN, retoryce rządu Orbána na Węgrzech, kampanii UKIP na rzecz brexitu, retoryce Donalda Trumpa przeciw Meksykanom, narracji politycznej Alternatywy dla Niemiec i francuskiego Frontu Narodowego. Zagrywki te występowały w tej czy innej formie od dziesięcioleci, a podobna retoryka prowadziła w przeszłości nawet do totalitaryzmów. Oparte są one jednak zawsze na irracjonalnym wzbudzaniu strachu, a nie na rzeczywistych argumentach. Widzimy to właśnie teraz, gdzie problem terroryzmu – niemający wiele wspólnego z liczbą migrantów czy uchodźców, ale z radykalnymi ideologiami – sprowadzany jest w retoryce właśnie do polityki migracyjnej i wzywania do zamknięcia granic czy miejsc pracy dla „obcych”. Prawo do przemieszczania się i wyboru miejsca zamieszkania jest fundamentalnym prawem jednostki, dlatego moralna i etyczna polityka powinna się skupiać na urzeczywistnianiu tego prawa poprzez liberalizację przepisów dotyczących migracji. Oczywiście, aby to było możliwe, wola polityczna potrzebna jest w wielu krajach członkowskich, a najlepiej we wszystkich, trudno bowiem realizować to wyłącznie przez decyzje unilateralne.

Dobrym sposobem są umowy i organizacje międzynarodowe, czego doskonałą egzemplifikacją jest wspólny rynek UE. Jeśli jednak zasięg swobodnego przemieszczania się będzie się powiększał, a przepisy migracyjne na świecie się zliberalizują, to przyczyni się to nie tylko do realizacji praw jednostki i ochrony jej interesów, lecz także przyniesie praktyczne korzyści z migracji państwom w nią zaangażowanym. Imigracja ekonomiczna jest szczególnie korzystna, sprzyja bowiem większej konkurencyjności rynku pracy zarówno w kraju pochodzenia, jak i w docelowym, powoduje także niwelowanie sztucznego rozwarstwienia dochodowego między państwami. Daje także wartość informacyjną co do jakości polityk, gdyż ludzie zawsze będą migrować tam, gdzie będzie się żyło lepiej.

Tak więc to właśnie kierunki migracji pokażą, gdzie polityka prowadzi do poprawy jakości życia. Należy natomiast zwracać szczególną uwagę, by migracja była nastawiona na działalność produktywną, a nie na korzystanie z hojności polityk socjalnych. Nie ma bowiem wielu powodów, by przyjmowanie imigrantów wiązało się z obciążeniem podatników. Od tej reguły można czynić wyjątek wyłącznie z nagłej potrzeby udzielenia pomocy uchodźcom, ale nawet wtedy polityka ich przyjmowania musi być nastawiona na to, by goście jak najszybciej stawali się samowystarczalni.

1  Jeśli kogoś interesuje moje zdanie na temat rasistów i ksenofobów, dla których życie uchodźców nie jest nic warte, zachęcam do lektury tekstu „Plaga terroryzmu i plaga rasizmu”, który pisałem tuż po zamachach w Paryżu: < https://liberte.pl/web/app/uploads/old_data/plaga-terroryzmu-i-plaga-rasizmu/>.

Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Miasta-państwa :)

Miasta-państwa istniały przez całą historię świata, istnieją nadal i miejmy nadzieję będzie ich coraz więcej. Polis tego typu mogą być cywilizacyjnie zintegrowane, tworząc jeden spójny kulturowo kraj – podobnie jak dziś Monako jest kulturowo zintegrowane z Francją, Andora z Katalonią, Liechtenstein ze Szwajcarią (czy nawet kantony wchodzące w skład Szwajcarii ze sobą), Watykan i San Marino z Włochami, Singapur z Malezją czy Hong Kong, Gibraltar i Malta ze Zjednoczonym Królestwem, a nawet Dubaj i inne emiraty ze sobą w ramach ZEA. Jeszcze silniej były zintegrowane strożytne polis greckie, średniowieczne księstwa Świętego Cesarstwa Rzymskiego czy renesansowe, włoskie komuny miejskie. Decentralizacja nie oznacza likwidacji pewnego jednolitego obszaru kulturowego, choć oczywiście daje możliwości większej różnorodności. Można być zjednoczonym w różnorodności i od mieszkańców danego regionu powinno zależeć z jaką kulturą chcą się identyfikować i integrować.

Gdańsk w XVII wieku
Gdańsk w XVII wieku

Pięć tysięcy lat temu wszystkie miasta rządziły się samodzielnie, a ich mieszkańcy sami stanowili i egzekwowali swoje prawo. W zasadzie pierwsze ludzkie cywilizacje wyłoniły się w postaci miast – najsłynniejsze to Jerycho (które nota bene prawdopodobnie było społecznością anarchistyczną) i sumeryjskie Uruk, Ur i Lagasz na terenie południowej Mezopotamii (gdzie wynaleziono pismo klinowe). Nawet starożytne imperia były silnie zdecentralizowane i na dobrą sprawę przypominały konfederacje autonomicznych państw podporządkowanych stolicy. U zarania imperiów zawsze było jakieś miasto-państwo: dotyczy to zarówno Rzymu, jak i Kartaginy. Cywilizacja starożytnego Egiptu zaczęła się od Teb i Memfis a cywilizację Fenicji zapoczątkował Tyr i Sydon. Najlepiej rozwiniętym cywilizacyjnie ośrodkiem w świecie starożytnym było miasto-państwo Ateny.

Mniej więcej do wieku XIV Europa była słabiej rozwinięta niż Chiny i Bliski Wschód, jednak czterysta lat później, to Europa zdominowała świat. Zmianę tę tłumaczy Eric Jones w swojej słynnej książce „The European Miracle” („Cud europejski”). Po upadku Rzymu na kontynencie europejskim nie zdołało się już rozwinąć żadne uniwersalne imperium. Od tego czasu zamiast doświadczać hegemonii uniwersalnego imperium, Europa stała się mozaiką królestw, księstw, wolnych miast, dominiów kościelnych i innych podmiotów politycznych.

W tym systemie próby łamania praw własności przez jakiegokolwiek władcę, jak zazwyczaj czyniono to w innych częściach świata, były wielką nierozwagą. W toku stałej wzajemnej rywalizacji książęta odkryli bowiem, że jawne wywłaszczenia, nadmierne opodatkowanie i blokowanie handlu nie mogły ujść bezkarnie. Karą było bowiem skazanie się na oglądanie względnego postępu gospodarczego swoich rywali, często wynikającego z przenoszenia się kapitału i kapitalistów do sąsiednich królestw. Owa możliwość „wyjścia”, ułatwiana przez geograficzną jednorodność i przede wszystkim podobieństwo kulturowe, była czynnikiem przekształcającym europejskie państwo w liberalnego stróża nocnego.

Teoria cudu europejskiego podkreśla przede wszystkim konkurencję lokalizacyjną małych jednostek politycznych na terenie Europy. Ponieważ różne jednostki polityczne były w niemal nieustannym wzajemnym konflikcie, aby przetrwać, każde z zachodnich państw, autonomicznych regionów i quasi-państewek musiało szybko adaptować innowację swoich rywali.

Dla przykładu na terenie Niemiec od podpisania traktatu westfalskiego w 1648 r. aż do wojen napoleońskich było około 234 „państw”, 51 wolnych miast i około 1500 niezależnych dworów rycerskich. Wśród tego bezliku niezależnych jednostek politycznych tylko Austria mogła być traktowana jako wielkie mocarstwo, i tylko Prusy, Bawaria, Saksonia i Hanower mogły być uznane za liczących się graczy politycznych. Z kolei w 1815 r. kongres wiedeński, który nastąpił po klęsce Napoleona, w zsadzie kontynuował post-rewolucyjną tendencję centralizacyjną i zredukował ilość niezależnych jednostek politycznych w Niemczech do 39.

Nic dziwnego, że to właśnie na terenie Niemiec w późnym średniowieczu narodził się potężny związek niezależnych, kupieckich miast – Hanza. Bogate miasta Związku Hanzeatyckiego były w stanie wystawiać większe i silniejsze armie zaciężne niż niektórzy monarchowie, polegający często na pospolitym ruszeniu szlachty. W szczytowym okresie rozwoju Hanza liczyła około 160 miast pod przewodnictwem Lubeki. Delegaci z miast hanzeatyckich zjeżdżali się co jakiś czas i opracowywali wspólną politykę (tzw. Hansetage).

W Polsce blisko związany z Hanzą był Gdańsk, który został wcielony do Polski 6 marca 1454 roku przez króla Kazimierza IV Jagiellończyka, na wniosek poselstwa Związku Pruskiego i po gdańskim powstaniu antykrzyżackim, udzielając mu jednocześnie przywileju bicia własnej monety (przywilej ten miał również Toruń). Gdańsk został zwolniony z prawa nabrzeżnego, a także dopuszczono przedstawicieli ziem pruskich do elekcji króla Polski. W 1457 – podobnie jak Toruń – miasto otrzymało tzw. Wielki Przywilej, zapewniający swobodny przywóz towarów Wisłą z Polski, Litwy i Rusi bez konieczności kontroli oraz inne przywileje, które miały wynagrodzić miastu wkład w wojnę trzydziestoletnią.

W 1525 miał miejsce tumult gdański – wystąpienie luterańskiego pospólstwa i plebsu przeciwko burmistrzowi Eberhardowi Ferberowi. Król Zygmunt August odpowiedział najpierw represjami, lecz później specjalnym dekretem tolerancyjnym dla Gdańska z 1557 uspokoił nastroje społeczne i położył kres walkom religijnym w mieście. Następnie sejm zatwierdził tzw. Konstytucje Gdańskie, które precyzowały zwierzchnie prawa króla polskiego i Rzeczypospolitej w Gdańsku oraz na morzu. Król Stefan Batory potwierdził przywileje miasta i rozszerzył tolerancję religijną na inne wyznania. Gdańsk stał się schronieniem dla obcokrajowców prześladowanych w swoich krajach za przekonania religijne, wśród których były osoby wybitne i uzdolnione. Dekret tolerancyjny był pierwszym tego rodzaju aktem prawnym w Europie.

Gdańsk pod panowaniem polskich królów cieszył się olbrzymią autonomią. Miał przywilej bicia swojej monety, odpowiadał za bezpieczeństwo całego regionu, odpowiadał za morską wymianę handlową, miał wyłączność praw miejskich w regionie, kontrolował port i udzielał obcym kupcom pozwoleń na prowadzenie handlu, wreszcie jego przedstawiciele brali udział w elekcji króla Polski. Dzięki swojej wolnej samorządności Gdańsk stał się dynamicznym ośrodkiem handlowym i posiadał rozległe kontakty handlowe z całą Europą. Jeśli historia Gdańska nas czegoś uczy, to właśnie tego, iż powinniśmy mu przywrócić utraconą władzę.

Jeśli spojrzymy na holenderskie miasta-państwa w XVI i XVII wieku, historia pokazuje nam, że nie były one samowystarczalne. Dla przetrwania były zmuszone do handlu, dlatego też ich polityka była bardziej otwarta i liberalna. Nie dziwi zatem, że po obaleniu hiszpańskich Habsburgów, Holandia stała się liberalną republiką. Trwał intensywny rozwój gospodarczy kraju, zwłaszcza części południowej. W XV w. kupcy niderlandzcy wyparli Hanzę z Morza Bałtyckiego. W XVI w. Antwerpia stała się europejskim centrum finansów. Rozwijały się porty, które dzięki związkom z Hiszpanią, mogły wziąć udział w handlu kolonialnym. W XVII w. nastąpił rozkwit gospodarczy, w wyniku którego Holandia stała się jednym z najbogatszych państw, a także potęgą morską i handlową Europy; była głównym pośrednikiem w wymianie między krajami leżącymi nad Bałtykiem a Europą Zachodnią i Europą Południową oraz koloniami. Kupcy holenderscy wypierali Francuzów z handlu z Lewantem, Portugalczyków z Afryki i Indii. Podjęli także ekspansję kolonialną w 1602 założyli Kompanię Wschodnioindyjską, a w 1621 Kompanię Zachodnioindyjską; nastąpił rozkwit nauki i sztuki, na który wpływ miał także napływ emigrantów (m.in. hugenotów z Francji oraz Żydów).

Odpowiedzią na obecne problemy gospodarek europejskich państw jest lekcja historii. Większość europejskich krajów nie funkcjonowała jako scentralizowane państwa aż do ich narodowej unifikacji między połową XIX a poczatkiem XX wieku w wyniku zidiociałego romantyzmu-nacjonalizmu i na przekór wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. Bez tego ciągu centralizacji nie byłoby zbrodni wieku XX. (Pozwolę sobie przypomnieć często pomijany fakt przez wszechobecnych etatystów: rządy w poprzednim stuleciu zabiły, jak szacuje amerykański politolog R. J. Rummel, około 262 milionów swoich własnych poddanych – pomijając zabitych w czasie wojen obywateli innych państw! Dla porównania, czarna śmierć zabiła około 100 milionów ludzi, a grypa hiszpanka około 50 milionów ludzi  – zatem nasze własne państwa są większym zagrożeniem dla naszego przetrwania niż pandemie. Bez tej XIX-wiecznej centralizacji nie byłoby XX-wiecznych totalitaryzmów, nie byłoby dwóch wojen światowych i oczywiście dzisiejsze państwa zachodnie byłyby zdecydowanie zdrowsze fiskalnie i prawdopodobnie nie popadłyby w obecny kryzys demograficzny, który zagraża ich przetrwaniu.)

Gdy porównamy dynamikę i bogactwo greckich i włoskich miast-państw z odpowiednikami ich obecnych impotentnych i skorumpowanych rządów narodowych, przewaga tych pierwszych jako model ustrojowy wydaje się dość oczywista. Wenecja, najdłużej istniejąca republika w historii świata, dlatego tak rozkwitła, bo była zmuszona do konkurencji z Genuą i Mediolanem. Miasta-państwa miały zrównoważone ustroje polityczne, nie popadające w skrajności ani demokracji totalnej, ani dyktatury. Politycznym modelem większości włoskich komun miejskich była Signoria, coś na kształt rządów kupieckiej arystokracji z elementami wyborów. Ustrój zdecydowanie zapewniający więcej swobody swoim obywatelom niż współczesna tzw. „liberalna” demokracja.

Pierwszy w historii cud gospodarczy miał miejsce w Grecji na przełomie VI i V wieku p.n.e. Był to właśnie okres powstawania i integorwania się ze sobą w luźny, nieformalny związek greckich polis – Aten, Koryntu, Teb i skolonizowanych przez Hellenów wybrzeży Azji. W owym czasie ludy greckie wyspecjalizowały się w czterech obszarach: rolnictwie, przetwórstwie spożywczym, górnictwie i produkcji ceramiki. Decentralizacja pociągnęła za sobą boom gospodarczy, a ten powiódł za sobą rewolucję technologiczną. Narzędzia z żelaza wyprodukowane w Grecji w VI wieku p.n.e. były tak zaawansowane, że służyły jeszcze długo potem do produkcji zbroi dla Rzymu i Egiptu ptolemejskiego.

Ożywiony handel łączył ściśle wszystkie części ojkumene (gr. obszar zamieszkany), zbliżał je, a w znacznej mierze także uzależniał od siebie. Człowiek interesu mógł wszędzie czuć się jak w domu: wszystkie monarchie hellenistyczne przeszły na gospodarkę pieniężną, zastępując nią barter, wszyscy królowie bili podobne monety, we wszystkich miastach greccy bankierzy chętnie wymieniali obce pieniądze.

Zapotrzebowanie na inwestycje w czasie boomu gospodarczego zaowcowało rozwojem finansów i bankowości. Bicie stabilnej monety w polis greckich ułatwiło handel pomiędzy kupcami z najdalszych zakątków świata helleńskiego. Dobrej jakości pieniądz – czego uczy nas tak historia, jak i ekonomia – umożliwił również oszczędzanie i inwestowanie w znacznie większym zakresie. Pogłębił się podział pracy doprowadzając do niebywałego wręcz w tamtych czasach dobrobytu. Bogate społeczeństwo uniezależniło się od patronatu władzy arystokracji rodowej i wzmocniły się relacje handlowo-obywatelskie między mieszkańcami.

Rozwój handlu doprowadził do integracji dialektów plemion greckich w jeden grecki język „handlowy” (Kojne). Była to w zasadzie pierwsza, strarożytna lingua franca obowiązująca na większości obszaru Morza Śródziemnego. Kojne stała się również narzędziem i zarazem najwymowniejszym wyrazem jedności kulturalnej całego świata hellenistycznego. U stóp Akropolu w Atenach, nad jeziorem Moeris w Egipcie czy też w Suzjanie nad Eufratem Grecy zachowują te same zwyczaje i sposób życia, modlą się do jednych bogów (choć oczywiście nigdy nie odmawiają należnej czci także bóstwo miejscowym), obchodzą podobne święta, czytają podobne książki, oklaskują te same sztuki w teatrze, a przede wszystkim tak samo wychowują młodzież. Hellenem był każdy, kto był nim z ducha i kultury, kto otrzymał helleńskie wychowanie, a pochodzenie i krew nie miały w tym świecie znaczenia. I to dziedzictwo, zapoczątkowane wymianą handlową plemion greckich, na zawsze już miało odmienić tożsamość Europy i zbudować fundamenty pod jej przyszły sukces.

Zróżnicowanie regionalne starożytnej Grecji z kolei wspomagało innowacje i popularyzację najlepszych wzorców. Będąc świadkami gospodarki Aten opartej na prywatnej własności i ścisłego kolektywizmu Sparty, zarówno Arystoteles, jak i Demokryt uznali, że ta pierwsza jest lepszą formą organizacji gospodarczej polis. Niemal cała starożytna Grecja w konsekwencji przyjęła za standard ochronę własności prywatnej swoich obywateli. Koncentracja bogactwa jednak nie umożliwiała bogatym stawać ponad prawem. W Atenach, greckiej ojczyźnie prywatnej własności, system prawny nie pozwalał na zróżnicowanie wyroków sądowych wedle posiadanej własności. Obywatele byli równi wobec prawa.

Podobnie w miastach-państwach renesansowych Włoch nie było jednego (one-size-fits-all) modelu politycznego dla wszystkich. Liberalna Florencja była inna niż despotyczny Mediolan, które z kolei jeszcze różniły się od małej i względnie niezależnej Lukki. Merkantylistyczna Genua była inna niż (względnie) wolno-handlowa Wenecja. Wszystkie miasta włoskie wiązała ze sobą konkurencja gospodarcza i polityczna o przewagę na półwyspie po tym, jak Święte Cesarstwo Rzymskie wycofało się z Italii w XIV wieku, pozostawiając kraj bez rządu centralnego. Konkurencja ta stała się źródłem rozwoju, dobrobytu i potęgi politycznej włoskich miast.

W owym czasie pierwszy raz w historii człowiek mógł awansować i zyskać status społeczny niezależnie od swojego urodzenia. Była to rewolucja, którą słynny szwajcarski historyk Jacob Burckhardt nazwał „narodzinami Jednostki”. Pierwsze pokolenie humanistów renesansowych, takich jak Leonardo Bruni, Francesco Barbaro, oraz Matteo Palmieri sławili dobrobyt materialny, jako warunek niezbędny dla rozwijania „aktywnej cnoty obywatelskiej”. Renesans włoski stworzył podwaliny pod współczesną koncepcję Homo oeconomicus, człowieka racjonalnie dbającego o interes własny.

Zmagania pomiędzy miastami-państwami doprowadziły do takiej konkurencji za granicą, że eksport zaczął przewyższać import. Nawet regionalni tyrani wspierali tę konkurencję. W krajach republikańskich, takich jak Florencja i anty-despotycznych i anty-imperialnych miastach toskańskich wytworzył się sojusz, który stał się również strefą wolnego handlu. Rozkwitła w tym czasie wymiana wełną, solą, jedwabiem, oliwkami, prowadząc jednocześnie do modernizacji transportu i podziału pracy. Wyłonił się indywidualny przedsiębiorca jako funkcja społeczna, która zastąpiła średniowieczne cechy rzemiosła.

Wymownym symbolem sukcesu włoskiego renesansowego miasta-państwa była Lukka. W przeciwieństwie do Pizy, Sieny, Perguii i innych większych miast toskańskich, Lukka nie poddała się dominacji Florencji czy Mediolanu i konsekwentnie budowała swoją niezależność gospodarczą w przemyśle jedwabnym. Przywódca Lukki, Paolo Guinigi, zmodernizował system bankowy, wspierał produkcję jedwabiu i handel marmurem z Carrarą. Jednocześnie prowadził efektywną dyplomację – czasami odpierając ataki, a czasami zawierając sojusze – z potężnym rodem Visconti z Mediolanu.

Model miasta-państwa nie znikł zupełnie z dzisiejszego świata. Oligrachiczne raje wolnorynkowe, jak Singapur i Hong-Kong oraz kontony Szwajcarii (zwłaszcza Zug) oparte na demokracji bezpośredniej są ich spadkobiercami. Niemal autonomiczne regiony, jak Bawaria w Niemczech, również są podobne. Wszystkie te kraje i regiony mają dobrze wykształconą populację, niską przestępczość i bezrobocie oraz skuteczne modele gospodarcze, przypominające wysokowykwalifikowane mikro-imperia gospodarcze.

Nawet współczesne Włochy mają swój odpowiednik miasta-państwa w postaci autonomicznej prowincji Tyrolu Południowego (Prowincja Bolzano). Przez 25 lat pełnił w nim swój urząd prefekt (Landeshauptmann) Luis Durnwalder (zasłużenie pobierając za to wyższą pensję niż prezydent USA). Na przełomie wieków Tyrol Południowy stał się jednym z najlepiej prosperujących regionów Włoch i całej Europy. Niemalże nie ma w nim bezrobocia i jest wolny od długu publicznego. PKB per capita jest wyższy o 30% niż średnia włoska i dwukrotnie wyższy niż PKB per capita Sycylii. Aby ukarać swój najzdolniejszy region za sukces gospodarczy i polityczny, rząd Włoch nałożył na Tyrol Południowy trybut: od 2010 roku musi oddawać bandyckiemu Rzymowi 10% swojego budżetu, czyli około 500 milionów euro. Miejmy nadzieję, że zachęci to Tyrolczyków do secesji.

Miasta-państwa są modelem niezależności i dynamizmu ekonomicznego i społecznego. Konkurencja regionalna, nieodzowność własności prywatnej, wolna przedsiębiorczość, ambitne i odważne, wizjonerskie plany rozwoju oraz przywództwo uczciwych, lokalnych polityków przyniosły miastom-państwom dobrobyt i międzynarodowy sukces. Najwyższa pora, żebyśmy skorzystali z lekcji historii i wyciągnęli wnioski.

Obecna struktura polityczna, spadek po tragicznym wieku XX-tym, jest dysfunkcjonalna. Choć niemal 3/4 rozwiniętych krajów jest zurbanizowana – dla przykładu, prawie 3/4 Amerykanów żyje w średnich bądź dużych miastach; podobnie jest w większości krajów Europy Zachodniej – a miasta są większe, bogatsze i liczebniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, to większość ich władzy została wchłonięta przez państwa narodowe albo quasi-państwa ponad-narodowe (UE). Miasta zostały podprządkowane władzy centralnej.

Absurdy centralizacji jednak skłaniają coraz więcej ludzi do przemyślenia tej struktury. Coraz powszechniejszym poparciem, nie tylko wśród radykalnych liberałów, cieszy się idea delegacji władzy do niższych szczebli administracyjnych, zwłaszcza w przypadku dużych miast, które konkurują ze sobą na globalnym rynku. Zaskakujące, iż idea autonomicznych (eko-wege-bio-zrównoważonych) miast cieszy się nawet wśród wszelkiej maści hipsterstwa-lewactwa.

Zmiany widać nawet wśrórd mainstreamowych intelektualistów. Dla przykładu, miasta czarterowe czy statuowe, tj. formę specjalnych okręgów administracyjnych, które miałyby swoje niezależne od reszty państwa statuty prawne, odpowiadające na problemy społeczno-gospodarcze danego miejsca, zaproponował ekonomista amerykański Paul Romer (i podał przykład możliwości powstania takiego miasta w Hondurasie). Romer został zainspirowany w dużej mierze sukcesem gospodarczym Hong-Kongu: „świat potrzebuje nie jednego, a 100 Hong-Kongów”. Jeśli uda mu się przekonać polityków choć jednego państwa do tego typu projektu i odniesie on sukces, to efekt demonstracji może zachęcić resztę świata do decentralizacji i lokalne społeczności do walki o niezależność.

Potencjał polityczny autonomicznych miast jest ogromny: administracja miast działa efektywniej i taniej, decentralizacja prowadzi do większej róznorodności i daje większy wybór społeczeństwu jaki model miasta mu odpowiada najbardziej, różne struktury polityczne i reżimy regulacyjne konkurują ze sobą wyłaniając rozwiązania najbardziej efektywne. Struktura gospodarcza miast może być bardziej innowacyjna dzięki większej elastyczności regulacji władz miejskich od regulacji rządu centralnego. Najbardziej wrogi temu transferowi władzy zapewne będzie establishment polityczny istniejących państw narodowych.

W ostatnim czasie, w miejscu narodzin nowożytnego liberalizmu, Zjednoczonym Królestwie, rząd planuje przywrócić większą władzę miastom. Financial Times okrzykł te plany „Angielską rewolucją”. UN-Habitat, agenda ONZ ds. urbanizacji, w ostatnich latach zaczęła rekomendować rządom poszerzenie uprawnień władz miejskich. Coraz więcej mówi się o polityce zrównoważonego rozwoju na poziomie miast, a nie państw narodowych.

Ostatni raport OECD dot. globalnych trendów w edukacji twierdzi, że większość dużych miast ma więcej wspólnego ze sobą w kwestii problemów z systemem szkolnictwa niż z resztą swojego kraju. Duże miasta mają podobne problemy i odpowiedzi na te problemy ze strony lokalnych władz są bardziej pragmatyczne niż przesiąknięta ideologiczną walką polityka w parlamentach narodowych. To, co nie może zostać zaadoptowane z różnych przyczyn przez rząd PiS od rządu Torysów, może zostać zadoptowane przez władze Warszawy naśladujące władze Londynu. Problemy takie jak przestępczość zorganizowana, terroryzm, korki i komunikacja miejska, wywóz śmieci czy zamieszki uliczne to są zagadnienia znacznie istotniejsze dla dużych miast niż małych miasteczek i wsi, dlatego rząd centralny próbujący zadowolić wszystkich, z konieczności będzie prowadził do konfliktów między wsią a miastem.

Ani rząd brytyjski, ani ONZ, ani OECD nie kieruje się rzecz jasna ideałami libertariańskimi. Główne czynniki sprzyjające współczesnej decentralizacji i emancypacji miast to pieniądze, technologia i demografia. Miasta po prostu stały się głównymi ośrodkami światowego rozwoju gospodarczego, a przetrwanie każdej struktury politycznej jest bezpośrednio zależne od opodatkowania struktury gospodarczej. Duże populacje i silne gospodarki miast dają im silniejszą pozycję polityczną względem władzy centralnej państw narodowych.

We Francji i Japonii, dla przykładu, 3/4 wzrostu PKB w latach 2000-2010 przypisuje się dużymi miastom. Urbanizacja postępuje a siła gospodarcza megapolis, takich jak Meksyk, Seul, Delhi, Szanghaj czy Tokio, których aglomeracje mają populacje powyżej 20 milionów mieszkańców, będzie gigantyczna. Według McKinsey Global Institute w nadchodzącej dekadzie na ponad 600 największych miast będzie składało się 20% populacji i ponad połowa PKB świata. Już teraz miasta takie jak Nowy Jork mają większe PKB niż wiele innych krajów.

Ponadto globalne miasta stają się coraz bardziej podobne do siebie. Firmy, takie jak Starbucks, H&M czy Zara, zaczęły swoje funkcjonowanie od kilku sklepów w kilku miastach na początku tego wieku. Dziś są już we wszystkich większych miastach świata. W 1860 roku w Londynie zaczęto budowę pierwszego metra na świecie. Teraz jest ponad 100 sieci metra w 27 krajach-członków OECD. Miejskie wypożyczalnie rowerów zapoczątkowane w Kopenhadze w 1995 roku dziś mają naśladowców w ponad 600 miastach na całym świecie (najwięcej w Chinach; w Hangzhou dla przykładu jest 80 tysięcy rowerów miejskich). Globalne miasta stają się międzynarodowe. Restaruacje, języki, media lokalne, idee i mody stają się podobne na całym świecie.

Trendy globalne dotyczą w dużej mierze miszkańców wielkich miast. Zadłużenie gospodarstw domowych wzrasta w całym uprzemysłowionym świecie (na pierwszym miejscu jest Dania, co zwolennicy „modelu skandynawskiego” często przemilczają). Wiele z tego typu problemów można łatwiej rozwiązać na poziomie miast niż rządów centralnych. Historycznie to miasta były oazami rozwoju. Rządy centralne jedyne w czym były dobre, to organizacja dwóch wojen światowych i rujnowanie własnych obywateli opodatkowaniem, przeregulowaniem i biurokratyzacją (jak dowodzi zresztą świeży jeszcze przypadek Grecji). Globalne miasta i globalne firmy dają nadzieję na ograniczenie władzy rządów narodowych.

Jeśli rolą liberalnego rządu jest zachowanie bezpieczeństwa jednostki i jej mienia, to władza powinna być zorganizowana na jak najniższym poziomie. Nawet jeśli uważamy, że rola rządu jest większa niż liberalne pryncypia, to nadal rozsądnie jest zakładać, że miasta będą sprawniej wypełniały te zadania niż rządy narodowe. Ponadto miasta to aktywne oazy społeczeństwa obywatelskiego, gdzie rodzą się inicjatywy oddolne, aby sprostać zarówno problemom jego mieszkańców, jak i zaadresować problemy globalne. To w miastach rodzą się ruchy, które zmieniają świat.

Amerykański (socjaldemokratyczny!) think tank Brookings Institution wydał publikację pt. „Metropolitan Revolution”, dokumentującą przypadki, w których zmniejszenie wsparcia miast przez rząd federalny w czasie obecnego kryzysu finansowego spowodwało, iż miasta zaczęły same finansować rozwój budownictwa, infrastruktury, edukacji i technologii w niespotykanym dotychczas stopniu. Niektórym miastom, którym się to nie udało, jak np. Detroit, straciły panowanie nad swoimi finansami i pogrążyły się w kryzysie. Reszta miast natomiast silniej zintegrowała się z globalną gospodarką i innymi prosperującymi metropoliami.

Relatywnie szybkie wyjście Wielkiej Brytanii z globalnego kryzysu finansowego pod rządami konserwatystów, wprowadzających w życie politykę cięć wydatków i bilansowania budżetu, sprawiło, że władze miast zaczęły naśladować tę politykę. We Włoszech i Hiszpanii rządy centralne nie prowadziły tak liberalnych działań w odpowiedzi na recesję, ale ich miasta podobnie do brytyjskich starają się racjonalizować swoje budżety.

Podczas gdy Rzym nie może zapanować nad podstawowymi sprawami zarządzając budżetem centralnym, to bogatsza Wenecja protestuje, że płaci ponad 20 mln euro w podatkach federalnych więcej niż otrzymuje od Rzymu w postaci dóbr i usług. W konsekwencji w zeszłym roku przeszło 2 miliony mieszkańców Wenecji (89% populacji) zagłosowało za niepodległością miasta w niewiążącym i nieuznawanym przez Rzym referendum. Podobnie Katalonia płaci znacznie więcej Madrytowi niż uzyskuje z powrotem w postaci dóbr i usług i podobnie w listopadzie zeszłego roku lokalne władze zorganizowały niewiążące referendum, uznane za nielegalne przez hiszpański sąd najwyższy, w sprawie niepodległości. Około 80% Katalończyków opowiedziało się za wolnością. Paradoksalnie, w ostatnich latach jedynym legalnym referendum niepodległościowym był przypadek Szkocji w 2014 roku i za niezależnością zagłosowało jedynie 44,7% mieszkańców.

Miasta, które próbują się modernizować nigdyś prosiły o pomoc władze centralne, dziś coraz częściej zachowują się jak inwestorzy, zachęcając do zakładania firm pod ich „jurysdykcją”, aby firmy te rozwijały dobra i usługi na ich terytorium i wzmacniały ich markę na globalnym rynku miast. Inwestycyjną politykę miast widać zwłaszcza po kooperacji z gigantami IT, aby unowocześnić usługi miejskie (tendencja określana jako „Smart cities”). Rozwój technologii i informatyzacja usług finansowanych przez władze prowadzi do większej emancypacji i samoorganizacji społeczności lokalnych. Dla przykładu społeczności, które dążą do secesji od rządów centralnych używają ankiet internetowych do legitymizacji swoich argumentów za organizacją referendum w swojej sprawie.

Tendencja decentralizacyjna wydaje się globalna. W Europie niezależność i świetność miast i regionów jest w pamięci historycznej w wielu miejscach. W USA tradycja secesji jest żywa do dziś – ruchu libertariańsko-scesjonistyczne są prawie w każdym stanie, najsilniejszy prawdopodobnie w Teksasie. W 1969 r. Norman Mailer i Jimmy Breslin w swojej kampanii na burmistrza i wice-biurmistrza Nowego Jorku zaproponowali secesję miasta i utworzenie nowego, 51-ego stanu w ramach USA. W czerwcu zeszłego roku premier Indii po raz pierwszy w historii tego kraju zapowiedział politykę decentralizacyjną: trzeba „zakończyć politykę od góry do dołu i zacząć wprowadzać rozwój urbanistyczny zorientowany na ludzi”. Malezja planuje dalszą decentralizację swojej struktury politycznej. Nawet Chiny zmieniają swój stosunek do władz miejskich.

Zanim miasta zostały podporządkowane rządom centralnym, ich względna suwerenność w późnym średniowieczu pomogła przyciągnąć populację i bogactwo, a tym samym osłabić feudalną wieś oraz władzę centralną monarchy. Słynna bostońska Tea Party, która rozpocząła Rewolucję amerykańską, była protestem mieszkańców miasta wymierzonym w podatkowy ucisk monarszej władzy centralnej. Miejmy nadzieje, że i dziś rządy centralne nie będą miały zbyt wielkiej siły, żeby tę transformację zapoczątkowaną przez miasta powstrzymać. Miejmy nadzieję, że mieszkańcy miast zaczną się organizować politycznie przeciwko władzy centralnej. Dla prawdziwego liberała cała nadzieja na powstrzymanie marszu centralizacji politycznej pozostała w emancypacji miast i regionów.

II Obywatelski Kongres Samorządowy – panel o finansach :)

1410211474-II-Obywatelski-Kongres-Samorzadowy-WarszawaWypowiedzi rozpoczęła Elżbieta Suchocka-Roguska, doradca Prezesa Narodowego Banku Polskiego, b. Wiceminister finansów. Mówiła, że pieniędzy w państwie jest tyle, ile jest. Nie ma możliwości, by było ich więcej, chyba że nałoży się dodatkowe obciążenia. Istnieje dylemat, jak te środki podzielić między centrum a samorząd: czy zadania powinny być finansowane z dochodów własnych (wtedy zwiększenie samorządowych udziałów w PIT lub PIT lokalny), czy dotacją (usztywnianie systemu). Administracja rządowa dąży do tego, by jak najwięcej zadań było finansowanych dotacją: pomoc społeczna, oświata. Ze strony samorządowej są sprzeczne sygnały – niektóre jednostki wolą dostać dotację, gdyż wtedy mają wymówkę, nie podejmują decyzji, uciekają od odpowiedzialności. Funkcjonuje opinia, że gminy wiejskie są upośledzone dochodowo, ale na skutek dotacji mieszczą się w czołówce w dochodzie na 1 mieszkańca. Dopóki nie było kryzysu, nie było też problemu z janosikowym. Nie będzie pełnej zgody, by je ograniczyć. Dlaczego też miałby wyrównanie rekompensować budżet państwa, jeśli jest to redystrybucja wewnątrz jednego poziomu JST? Ekonomistka zadała też pytanie, czy stać nas na to, by wykorzystując WPF, liczyć janosikowe na podstawie najbardziej aktualnej sytuacji dochodowej, z korektami i wyrównaniami, co byłoby adekwatne do sytuacji finansowej.

Jak następna zabrała głos Skarbnik Katowic, Danuta Kamińska. Jej zdaniem, aby rozwiązać problem, trzeba wyjść poza jego obszar. Samorządy muszą nauczyć się gospodarować pieniędzmi, gdyż wszystkie niechciane zadania są przekazywane gminom bez środków. Należy dążyć do standaryzacji kosztów. Po policzeniu kosztu zadań, powinno wprowadzić się ich standaryzację, wraz z poziomem odpowiedzialności (administracja rządowa lub samorząd). Nie da się przeprowadzić prawidłowej redystrybucji bez standaryzacji kosztów. Obecne standardy nie wystarczają na realizację zadań. Inflacja prawa spowodowała, że dochody samorządów de facto nie są dochodami, subwencja – subwencją, opłaty – opłatami itp. Jesteśmy w Matriksie. Teoretycznie JST mają władztwo nad podatkami lokalnymi. Ale czy na pewno? Przecież są ustawowe ulgi od podatków, odliczane od danin dla samorządów. Unia Metropolii Polskich lobbuje za podatkiem lokalizacyjnym – nie katastralnym, ale uzależniającym stawkę od PKB na danym obszarze, z możliwością kształtowania jej przez radę miasta. Proponuje też podatek od reklam, zwłaszcza dla dużych miast.

Prezydent Nowej Soli, Wadim Tyszkiewicz na początku skonstatował, że w Polsce samorządy są różne i nie można mierzyć ich jedną miarą. Czy samorząd ma zaspokajać tylko podstawowe potrzeby mieszkańców? Nie, powinien się nauczyć zarabiać. Tymczasem cały czas rozmowa kręci się wokół tego, co ktoś mu da. Ogólnopolskie Porozumienie Organizacji Samorządowych złożyło wniosek do TK, jeśli chodzi o przekazywanie zadań do samorządu. Gdyby samorządy miały np. prowadzić Urzędy Stanu Cywilnego z pieniędzy dawanych przez wojewodę, w sierpniu musiałyby je zamknąć. Prezydent jest zwolennikiem traktowania JST jak firmy, próbuje zarabiać. Nasuwa się tu jednak pytanie, czy JST powinny konkurować na rynku z przedsiębiorcami. Zastanawiał się też, dlaczego, jeśli liczy się zdolność kredytową miasta, nie bierze się pod uwagę majątku zbywalnego? Dlaczego patrzy się po stronie „winien” (np. kredyt), a nie „ma”? Jeśli w Nowej Soli jest 100 ha bezużytecznej ziemi o wartości 1 zł, pozyskuje się pieniądze z UE, buduje drogę, uzbraja teren i wydaje na to 6 mln z kredytu, znajduje się to po stronie „winien”. Ale teren teraz jest wart 30 mln. Czyli „ma”. Wytwarza się w ten sposób majątek, inwestuje, próbuje zwiększać dochody. Niech rządzący pozwolą je wytwarzać.

Wypowiedź Prezydenta Stalowej Woli, Andrzeja Szlęzaka, była radykalna. Uważa on, że sytuacja samorządu zależy od ustawowych regulacji i obciążeń, a same przepisy finansowe są wtórne. System finansowania JST wyczerpał swoje możliwości. Nie ma sensu dyskutowanie o podatku od reklam, zwiększaniu udziału w PIT itp. Należy patrzeć na samorząd po perspektywie unijnej, kiedy skończą się pieniądze. Samorząd zostanie z długami i problemem demografii. Jeśli nie będzie radykalnej, systemowej zmiany całego finansowania JST, to ich rola sprowadzi się do tego, że z trudem będą pełniły funkcje socjalne. Praktyka i rozwiązania jakie mamy w Polsce, są fatalne. Ten, kto powinien, nie płaci – rząd nie wywiązuje się ze zobowiązań, które są w Konstytucji. Należy też mocno postawić kwestię, dlaczego jeżeli JST inwestuje w teren bezwartościowy i podnosi jego wartość, PIT i CIT nie mają w całości wpływać do jego budżetu? Zresztą, z udziałami w CIT bywa różnie, gdyż to zależy od miejsca siedziby firmy. Jeśli chodzi o finanse, samorządy są na równi pochyłej i żadne półśrodki niczego nie zmienią. Andrzej Szlęzak stara się zarządzać swoim miastem jak przedsiębiorstwem. W polskim modelu samorządu kładzie się nacisk na dyskusję, demokrację, a najpierw potrzebne są zmiany systemowe. Pieniędzy może być więcej, np. z podatku od nieruchomości. Ale jak się będzie miało podejście menedżerskie. Po co jest powiat? Po co w Stalowej Woli 23 radnych, z których większość nie przeczytała ustawy o samorządzie i nie ma pojęcia, o czym mówi? Wystarczyłoby w 65-tysięcznym mieście 7 radnych, którzy ponosiliby odpowiedzialność materialną. 25 lat samorządu to sukces, zgoda, ale pewne rzeczy się nie udały. Większość ludzi nie ma pojęcia, o co w nim chodzi. Przegrywamy wyścig cywilizacyjny, trzeba to zmienić. Pewne formuły się wyczerpały, należy redefiniować samorząd.

Mocne słowa nieco łagodziła Agata Dąmbska z Forum Od-nowa, twierdząc, że nie ma zasadniczej dychotomii pomiędzy zarządzaniem partycypacyjnym a zarządzaniem dobrym. Demokratyzacja zarządzania nie jest ex definitione negatywna, trzeba to wypośrodkowywać. W Polsce nie istnieje New Public Management, zarządzanie przez efekty, ale nie będzie go bez wsparcia mieszkańców. Jej zdaniem, wprawdzie rady są zbyt liczne i radni nie wiedzą, co się w samorządzie dzieje, ale to znaczy, że trzeba włączać ich w bieżące współzarządzanie. Wówczas będą ponosili odpowiedzialność. Nie można ich ignorować, gdyż są transmisją woli mieszkańców na działania samorządu. System finansów publicznych jest w bardzo złym stanie, więc trzeba uruchamiać rezerwy. Pierwszym krokiem byłaby próba zmiany dochodów JST. Stanowią tylko 14%, reszta to udziały w PIT i CIT, nazywane błędnie podatkiem lokalnym. Forum Od-nowa postuluje, aby cały 18% próg podatkowy i – proporcjonalnie – 19% przekazać samorządom jako lokalny PIT, a wpływy z 32% do budżetu państwa. Wtedy spłaszczą się dochody samorządów i nie będzie potrzebna tak silna redystrybucja. W tym celu konieczne jest włączenie 1,3 mln rolników w system opodatkowania, gdyż każdy podatnik ma przede wszystkim łożyć na swoją wspólnotę. Teraz samorządy dostają 30 mld jako udziały w PIT, a dostawałyby 37 mld. Po drugie, rezerw można szukać w samodzielności organizatorskiej JST. Obecnie samorząd jest skrępowany koniecznością tworzenia jednostek organizacyjnych. Każda gmina, w tym taka, która ma 2,5 tys. mieszkańców, musi mieć oddzielny ośrodek pomocy społecznej. Jednostek jest w sumie 59 tys., każda zatrudnia głównego księgowego i kierownika, więc to generuje koszty. Po trzecie, realna zasada adekwatności według modelu duńskiego: koszt zadania musi być pokryty przez jednostkę, która go tym obarcza (np. w Polsce MPiPS musiałoby dać środki np. na pieczę zastępczą.). Ekspertka podkreślała, że minął już czas dyskusji o samorządzie. Należy podjąć odgórne decyzje, które zmienią sposób myślenia o finansach JST.

Ostatni zabrał głos Prezes Warszawskiego Instytutu Studiów Ekonomicznych, dr Maciej Bukowski. Zaczął od janosikowego: wprawdzie dyskusję o nim zdominowała niespójność czasowa w naliczaniu, co można skorygować, ale jest drugi, poważniejszy wymiar: skala redystrybucji między samorządami. To wynik przetargu, a trudno zmienić coś, co zostało ustalone. Poprzez pieniądze publiczne tworzy się różnego rodzaju renty: ludzie przywyczajają się do strumieni pieniędzy. A prognozy demograficzne mówią, że będzie się zmniejszała liczba osób w wieku produkcyjnym. Ludzie starzeją się coraz szybciej i ten problem będzie największy na prowincji. W Polsce mieszka 36 mln ludzi, bo 2 mln przebywa poza granicami kraju. Ta tendencja będzie się nasilać. Funkcja samorządów zacznie więc grawitować w stronę socjalną, a nie rozwojową. Jako, że lokalnymi magnesami będą miasta, trzeba wesprzeć ten proces poprzez autonomię JST w kierunku samodzielności w dziedzinie dochodów, a nie utrzymywać fikcję redystrybucji. Dotyczy to głównie województw. Utrzymywanie trzech szczebli samorządu nie ma sensu, bo dublują swoje kompetencje. Muszą być albo powiaty, albo większe gminy. Jest to, oczywiście, niewygodne z punktu widzenia polityki, która potrzebuje wykarmić samą siebie. Istotnym problemem jest brak autonomii samorządów w kształtowaniu swojej architektury administracyjnej. Źle się dzieje, że państwo nie umie przełamać tego stylu legislacji, narzucając samorządom prowadzenie danej instytucji, zamiast przerzucić to na firmy czy organizacje pozarządowe. Nikt nie wie też, jakiej jakości są usługi publiczne. W urzędach rynku pracy jest 60-70% środków traconych przez publiczne służby zatrudnienia. Nie ma audytu, monitoringu. To wyzwanie, przed którym stoi cały sektor publiczny, nie tylko samorząd. Jesteśmy w klinczu politycznym, finansowym.

Po tej rundzie wypowiedzi red. Ewa Usowicz poddała pod dyskusję zagadnienie zadłużenia samorządów i indywidualnego wskaźnika.

Elżbieta Suchocka-Roguska twierdzi, że zadłużanie uzależniono od potencjału danej JST. Wskaźnik uchwalono w 2009 r. Na ile nas stać na zadłużanie się i na ile będziemy je w stanie spłacać? Samo zadłużenie nie jest złe, jeśli służy planowaniu inwestycji. Te wspólnoty, których potencjał zadłużenia jest duży, mają już niezłą infrastrukturę, a tam gdzie są duże potrzeby, nie ma możliwości na zaciąganie kredytu. Jak dać więc środki na rozwój mniejszym jednostkom? W 1998 r. ustalono zasadę, że gmina nie może nic stracić. Jeśli chce się reformować, trzeba się przyzwyczaić, że nikt nie będzie miał tak, jak obecnie. Na nowo ustalić rodzaj zadań i podział na własne i rządowe, określić poziom finansowania i pod to ustawić cały system. Trzeba wprowadzić Kodeks Finansów Samorządowych – zrobić jedną ustawę, jakie są dochody, zasady gospodarki finansowej JST i czy wszystkie szczeble oraz rodzaje samorządów muszą mieć te same zasady. Trzeba racjonalizować metody zarządzania i gospodarowania środkami. Dyskusja o zmianach powinna się zacząć w ramach KWRiST. Powinno być w niej miejsce na dyskusję problemową.

Za rewolucją nie jest również Danuta Kamińska, która opowiada się za systemowym podejściem do rozwiązywania problemów. Przewodniczący strony samorządowej w KWRiST zmienia się co sześć miesięcy, co powoduje jej osłabienie oraz niespójność w propozycjach zmian. Wprowadzenie złotej reguły, Wieloletniej Prognozy Finansowej i indywidualnego wskaźnika zadłużenia było elementem naprawy samorządów. Wskaźnik był negocjowany z agencjami ratingowymi, każdy samorząd może taką ocenę uzyskać. Złota reguła stanowi, że gmina nie może się zadłużać na wydatki bieżące, tylko na inwestycje, wydatki majątkowe, rozwój. Samorządy muszą uderzyć się w piersi: nie zawsze inwestycje są produktywne, często generują wydatki. Tymczasem należy je rozkładać równomiernie. Wskaźnik mógłby być trochę zmodyfikowany, tak aby powiązać go z WPF. Obawia się tego MF, oceniając, że prognozy są zawyżane. Ale to władze miasta ponoszą odpowiedzialność za to, jaki WPF przyjmą. Problemy z art. 243 dotyczą tego, że zmalała efektywność dochodów, a wydatki rosną. WPF musi być oparty o demografię, a wskaźniki samorządy powinny otrzymać od administracji rządowej. Tymczasem przygotowywana na 4 lata WPF państwa nie jest nawet uzgadniana z samorządami.

Agata Dąmbska uważa indywidualny wskaźnik zadłużenia za emanację prymatu myślenia centralnego nad zdecentralizowanym. W Skandynawii jest zasada zrównoważenia budżetu w średnim okresie (5 lat), czyli to JST decyduje, kiedy się zadłuża i kiedy spłaca dług. To objaw zaufania do samorządów, którego w Polsce nie ma. U nas to państwo decyduje o wskaźniku, w efekcie czego samorządy wpisują w WPF zawyżone wpływy z majątku. Forum Od-nowa jest zwolennikiem łączenia gmin: sama likwidacja powiatu sprawi, że małe gminy nie udźwigną ich zadań. Systemy muszą się uczyć; w krajach rozwiniętych jest co jakiś czas podejmowana rewizja przyjętego modelu. W Polsce, jeśli coś raz zostanie zadekretowane, tak trwa. A przecież jeśli coś w systemie nie działa, trzeba się z tym zmierzyć. Nie metodą małych kroczków, bo ona się skończyła. Jasne, ze każda reforma boli. Ale za jakiś czas nie będzie komu spłacać zobowiązań.

Przedostatni głos w panelu należał do Andrzeja Szlęzaka. Wyraził opinię, że jeśli ktoś mówi, że sytuacja polityczna jest taka, że się nie da zmienić, to znaczy, ze się źle życzy państwu. Prezydent widzi szanse na zmianę, bo w JST tkwi sporo niewykorzystanego potencjału, np. w dziedzinie zmniejszenia wymogów biurokratycznych. Trzeba iść w zarządzaniu w stronę modelu biznesowego. Rynek musi być przed demokracją. Niech bankrutują te samorządy, które nie potrafią działać, ale niech będą za to rozliczane.

Dyskusję podsumował Wadim Tyszkiewicz zdaniem, że potrzebne jest większe zaufanie do samorządów i konieczność zmian. Fakt zaniechania przez władze reform nazwał tchórzostwem. Samorząd musi być poprawiony. Połączenie miasta i gminy Zielona Góra będzie można ocenić za 4 lata, a konsolidację trzeba przeprowadzić siłowo. Co do zadłużenia, to zależy, na jaki cel jest zaciągane. Podniósł też temat kadencyjności, pytając, co w drugiej kadencji będzie robił wójt, skoro wie, że już za rok nim nie będzie. Przy budżecie obywatelskim trzeba pamiętać o odpowiedzialności samorządu. Bardziej efektywnie będą wykorzystane środki z pomocy społecznej bez urzędów.

Na zakończenie panelu wypowiadali się uczestnicy spośród publiczności. I tak, dr Arkadiusz Babczuk stwierdził, że samorządy skandynawskie, które opomiarowują i owskaźnikowują swoje zmiany, pokazują, że NPM się nie sprawdza, a często lepszą alternatywą jest siła nacisku obywatelskiego. Stereotyp „dużego, który może więcej” to zamglenie dyskusji, gdyż jak się ma 2 zabałaganione pokoje bliźniaków i zburzy ścianę, nie będę większego porządku. 70% JST mówi, że woli subwencje, a nie dochody własne. Oszczędności mogłyby być w oświacie, Karta Nauczyciela demoluje budżety samorządowe. Następna osoba mówiła, że nie umiemy edukować, a mieszkańcy nie wiedzą, kim jest radny, burmistrz, wojewoda, a nawet sejmik. Ze względu na za dużą liczbę podmiotów pojawia się chaos w samorządzie. Na szczęście zaczynają raczkować inicjatywy obywatelskie. Samorząd nie umie współpracować z sektorem prywatnym, o czym najlepiej świadczy porażka PPP .

Burmistrz Kartuz, Mirosława Lehman, przybyła na Kongres, gdyż zainteresowała się Forum Od-nowa i raportem „Samorząd 3.0”. Czas na podsumowanie okresu transformacji. Trzeba zmieniać szybko, bo trwanie w agonii nie pozwoli na silne samorządy, a to nie pozwoli na silnych przedsiębiorców. Mamy do czynienia z pomieszaniem kompetencji powiatu i gminy. Obywatel nawet nie wie, co to jest powiat, działania skupiają się w gminach. PPP sprowadza się do „Patrz, prokurator przychodzi”; to kwintesencja ustawy. Samorząd musi być zarządzany jak przedsiębiorstwo – w myśleniu strategicznym, personelu, finansach. Kierunek łączenia małych gmin jest słuszny, ale jeśli one same dojdą do wniosku, że warto. Należy być ostrożnym w podejmowaniu decyzji centralnych. Odnośnie transparentności, niesłusznie spogląda się tylko w kierunku samorządów, należy mówić o wszystkich instytucjach publicznych i urzędach centralnych. 90% radnych nie czyta projektów uchwał. Kiedy organizuje się dla nich szkolenia, przychodzi zaledwie parę osób. Jakie więc ma być partnerstwo, jeśli radni nie muszą spełniać żadnych kryteriów (wykształcenia, egzaminów)?

Z kolei Paweł Piwowar skonstatował, że nie wiemy, czym jest samorząd i kto go tworzy. W szkole nie mówi się o samorządzie, tylko administracji centralnej. Warto, by samorządowcy wyszli do szkół i powiedzieli, kim są i co robią. Budżet partycypacyjny jest nieprzydatny, ale niesie za sobą formę edukacyjną. Nawiązując do tej wypowiedzi, Lesław Fijał, Skarbnik Krakowa, opowiadał, że złożył deklarację szkołom w Krakowie, że może przyjść i opowiedzieć o samorządzie. Samorząd jest słaby, jeśli chodzi o donośność swego głosu. To częściowo jego wina. Co 6 miesięcy zmienia przedstawicieli w KWRiST, bo jest wiele korporacji, które mają rozbieżne interesy. Dlatego trzeba powołać jedną organizację samorządową, gdzie korporacje byłyby sekcjami. Kolejny problem to fakt, że do samorządu nie przyznaje się żaden organ władzy centralnej. Samorząd powołał Senat, a teraz go opuścił. Więc to Senat powinien być izbą samorządową: w połowie samorząd terytorialny, w ¼ branżowy i ¼ zawodowy.

Lena Dajcz była na 2 posiedzeniach rady dzielnic. Zbulwersowało ją lenistwo i niezaangażowanie radnych. Z kolei Marek Pietruszka pytał, ile kosztuje utrzymanie radnych, których jest 47 tys. i nawoływał, by jak najszybciej wdrożyć sposób biznesowego zarządzania JST. W odpowiedzi Marcin Murawski wrócił do pomysłu, by samorządy mogły zgłaszać upadłość. Dziś nie mają prawa tego zrobić, bo to kwestia ryzyka budżetu państwa. Maciej Bukowski ripostował, że dlatego właśnie wprowadzono złotą regułę fiskalną: to pomysł brytyjski, gdyż inaczej samorządom byłoby łatwo zadłużać się na koszt przyszłych pokoleń. Oczywiście, w ten sposób „karze się” te JST, które umieją zarządzać rozsądnie. Marcin Murawski argumentował, że wyobraża sobie przejęcie przez m.st. Warszawa upadłej gminy Legionowo czy Zielonej Góry przez Nową Sól. Przy możliwości zgłoszenia upadłości jakość zarządzania się zrealizuje. To mechanizm rynkowy, choć nie państwowotwórczy.

W dyskusję włączył się szef Wspólnoty, Janusz Król, mówiąc, że samorząd powinien płacić za swoje błędy, także bankrutować, gdyż musi mieć świadomość, że złe zarządzanie może prowadzić do fatalnych rezultatów. Ale to się nie stanie, jeśli będzie się traktować radnych jak baranów. Z jednej strony Polakom zależy na społeczeństwie obywatelskim i próbuje się na siłę tworzyć instytucję, np. budżet obywatelski. Z drugiej, radni są pomijani, stanowią ciało fasadowe, a stopień skomplikowania ich pracy jest bardzo wysoki. Organ wykonawczy ma odpowiedzialność, ale jak ktoś przychodzi z osiedla, gdzie nie ma wodociągu, będzie się upominał o to w imieniu swoich sąsiadów i ma do tego prawo.

Emocje studził prof. Eugeniusz Wojciechowski. Jego zdaniem, samorząd dysponuje ogromnym kapitałem, a zarządzanie powinno być biznesowe. W sektorze publicznym nigdy nie będzie większej efektywności, bo jest wielość racji, sprzeczność elementów ekonomicznych i społecznych, jednak trzeba działać w sposób racjonalny. Firma komunalna nie musi być mniej efektywna niż prywatna. Należy zlikwidować województwo, które nie jest wspólnotą. W gminach organ wykonawczy odgrywa główną rolę, rada została zdominowana. W zarządzaniu decydującą rolę odgrywa czynnik ludzki, np. osoba wójta. Utrzymanie jednego funkcjonariusza w województwach kosztuje ok. 100 tys. rocznie, w miastach na prawach powiatu – 80 tys.

Ostatni głos należał do Leszka Wiśniewskiego, który zwrócił uwagę, że nie należy bagatelizować podatku od reklamy i gruntu, gdyż przestrzeń miejska to kapitał samorządu, a kwestie fiskalne mogą pomóc wprowadzać ład przestrzenny. Przestrzeń pod zabudowę jest przeznaczona na 200 mln mieszkańców, co jest nieodpowiedzialnością gmin. Trzeba wprowadzić rozróżnienie na miasto i wieś oraz ustalić ich prerogatywy w zakresie gospodarki przestrzennej. Dwa kraje, gdzie w Senacie zasiadają przedstawiciele samorządów to Holandia i Niemcy. Plany zagospodarowania są przedstawiane w sposób nieczytelny, więc edukacja ma istotne znaczenie.

Samorząd sprawny i obywatelski :)

20 listopada odbyła się prezentacja raportu „Samorząd 3.0” think tanku Forum Od-nowa. W trakcie dyskusji podczas konferencji i późniejszych spotkań wyłonił się zestaw kilkunastu rekomendacji systemowych (spośród przedstawionych 25), których wejście w życie w sposób zasadniczy mogłoby podnieść jakość funkcjonowania miast.

Generalnie należy dążyć do realizacji pięcioprzymiotnikowej wizji samorządu terytorialnego w Polsce: samodzielnego, elastycznego, transparentnego, odpowiedzialnego i efektywnego. Samodzielność wymaga elastyczności w wyborze lokalnego sposobu gospodarowania. Większą swobodę powinna równoważyć transparentność, która współdecyduje o odpowiedzialności. Tylko w tych warunkach i przy zastosowaniu odpowiednich mechanizmów możliwa jest wyższa efektywność działań jednostek samorządu terytorialnego (JST).

Pierwsze i najważniejsze rozwiązanie to wydzielenie z podatku dochodowego lokalnego PIT. Uwidoczniona w deklaracjach podatkowych kwota, którą każdy z nas odprowadza na rzecz swojej gminy, zwiększy zainteresowanie sprawami lokalnymi, ale również społeczną kontrolę wykorzystywania środków publicznych. Każdy podatnik PIT powinien w pierwszej kolejności łożyć na swój samorząd. Stawka lokalnego PIT będzie powiązana z poziomem świadczonych usług lub jakością zarządzania w samorządzie. PIT miałby czytelne, lokalne ukierunkowanie.

Zamiast dotychczasowych udziałów samorządowych w PIT (30,8 mld zł w 2012 r.) powinien zostać wydzielony lokalny PIT o stawce liniowej. Co do zasady byłby dochodem samorządów lokalnych zgodnie z miejscem zamieszkania podatników. Ponieważ to wspólnoty realizują bieżące usługi na rzecz mieszkańców, powinny one czerpać środki z opodatkowania także dochodów z pracy, rent i emerytur, świadczeń społecznych oraz indywidualnej działalności gospodarczej. Przy obecnym systemie podatkowym lokalny PIT powinien objąć dochody opodatkowane według stawki 18 proc., a więc I przedziału 2-stopniowej skali podatkowej, i 19 proc. od dochodów uzyskiwanych z pozarolniczej działalności gospodarczej lub działów specjalnych produkcji rolnej.

Lokalny PIT jako I przedział skali podatkowej

W obrębie 2-stopniowej skali podatkowej I przedział podatkowy powinien stać się lokalnym PIT, a II przedział (32 proc.) będzie przypisany tylko budżetowi państwa. Jeżeli podatnik płaci PIT tylko w I przedziale, odliczenia skutkują w całości dla dochodu samorządowego. Jeżeli jego dochód objęty jest podatkiem w II przedziale, w pierwszej kolejności odlicza ulgi od państwowej części PIT. Ważną funkcją rozwiązania będzie prawo regulowania przez organ stanowiący jego stawki lokalnego PIT w niewielkim zakresie przewidzianym w ustawie (dolny i górny limit).

Rozwiązanie to pochodzi z modelu szwedzkiego, w którym rozwój samorządności lokalnej jest jednym z wzorcowych w praktyce i nie stanowi osi sporu ideologicznego (liberalizm versus socjalizm).

Lokalny PIT w ramach stawki liniowej 19 proc.

Nieco bardziej złożona jest kwestia wbudowania lokalnego PIT do stawki liniowej 19 proc., w której ramach rozlicza się w Polsce 0,4 mln podatników. Wydzielając z niej lokalny PIT, należałoby równocześnie przyjąć zasadę, że łączny potencjalny dochód samorządu nie może przekroczyć kwoty maksymalnego potencjalnego podatku, jaki samorząd może otrzymać od podatnika z I przedziału – obecnie ok. 14,8 tys. zł. Taka formuła gwarantowałaby, że mali przedsiębiorcy wnoszą do funkcjonowania wspólnoty zbliżony wkład, jaki wnoszą pozostali podatnicy lokalnego PIT.

Po drugie, samorząd ma być instrumentem do świadczenia dobrych usług i zdolnym do skomplikowanych działań na rzecz wspólnoty, które uwidoczniają się zwłaszcza w dużych miastach. Tutaj ważne znaczenie będą miały m.in. obowiązkowy budżet zadaniowy oraz jawność zarządzania i kontraktów. Innymi słowy, cele oraz wskaźniki ich realizacji dla każdej JST i należących do niej instytucji muszą zostać zdefiniowane i udostępnione, a budżet zadaniowy powinien być metodą jawnego zarządzania zasobami samorządów i prezentowania kosztów ich funkcjonowania.

Organ stanowiący samorządu będzie zobowiązany do podjęcia uchwały, w której dla każdej ze swoich instytucji zdefiniuje cele do realizacji, wskaźniki do monitorowania oraz oczekiwany wynik finansowy co najmniej na najbliższy rok. Te same elementy mogłyby znaleźć się w uchwałach podejmowanych odrębnie dla każdego podmiotu mającego wyłącznie samorządowych współwłaścicieli (związki, spółki kapitałowe). Do sprawozdania z wykonania budżetu samorządu organ wykonawczy powinien dołączać informację o realizacji celów działalności i wyniku finansowym spółek kapitałowych we władaniu samorządu.

Władze przed przekazaniem zadania do innego podmiotu lub zakupem usługi publicznej będą musiały w ogólnodostępnej umowie zagwarantować sobie możliwość badania tej działalności oraz dostępu do informacji, dzięki którym mieszkańcy uzyskają jasny obraz jej wykonywania. Przyjmujący zadanie powinien również zobowiązać się do ujawniania pokrewieństwa lub innego bliskiego związku którejkolwiek z osób piastujących funkcje w jego organach z członkami organów samorządu lub innymi osobami na stanowiskach kierowniczych. Niespełnienie choćby jednego wymogu powinno skutkować karą finansową.

Po trzecie, samorząd musi opierać się na racjonalnych, prostych zasadach i mechanizmach, tak aby mieszkańcy mieli pełną świadomość, w czym uczestniczą i jakie obowiązują reguły gry. Naczelną zasadę można sformułować jako transparentność dla obywatela.

Jako że udział członków wspólnot w lokalnym życiu publicznym jest warunkiem prawidłowego funkcjonowania samorządu, zwiększenie tego udziału staje się jednym z głównych wyzwań stojących przed polskimi JST. Uczestnictwo w sprawach wspólnoty wymaga nowej jakości informowania o działalności i zarządzaniu w strukturach samorządowych.

Jednolity sposób opisu działań JST

Najpilniejsze zmiany polegałyby na wprowadzeniu jednolitych standardów informacyjnych w sektorze samorządowym i rozszerzeniu zakresu informacji udostępnianej na stronach internetowych urzędów o spółki i instytucje zależne od samorządów. Wykorzystywana tu mogłaby być formuła budżetu zadaniowego oraz jednolitego standardu jego prezentacji jako narzędzia dostarczającego wiedzę członkom wspólnoty. Informacje powinny być dostępne online, w wersji uproszczonej i umożliwiającej głębszą analizę. JST prezentowałyby informacje o budżecie poszczególnych zadań (np. utrzymanie zieleni, obsługa zobowiązań finansowych, pomoc społeczna, koszty pracy) w takiej formie, która umożliwia porównanie z latami poprzednimi (benchmarking). Trzeba jednak pamiętać, że będzie to miało rację bytu tylko przy rzeczywistym zarządzaniu strategicznym. Mieszkańcy i podatnicy mają prawo do informacji, czy gmina oszczędza, czy też wydaje więcej środków na jakiś konkretny cel. W każdej kategorii miałyby więc znaleźć się dane zarówno o budżecie, jak i jego realizacji, a także umowy z podmiotami trzecimi przyporządkowane według głównych kategorii kosztów. Jednak samo udostępnienie spisu setek umów na stronach internetowych urzędu nie jest szczególnie przydatne: obecnie brak jasno sformułowanych faktycznie realizowanych zadań (z powodu m.in. mylących tytułów) i nie wiadomo, do jakiej kategorii wydatków zaklasyfikować daną umowę (np. umowa na inwentaryzację może dotyczyć drzew, ale też śmietników itp.), ani jaki procent budżetu określonego działu pochłania. Te kategorie stanowiłyby wytyczne do stwierdzenia, czy realizowane są założenia określone w wieloletnim planie rozwoju oraz deklarowane w wyborach do władz samorządów.

Jawność procesu legislacyjnego

Proces legislacyjny na poziomie lokalnym powinien być transparentny. Posiedzenia rad gmin powinny być rejestrowane, a głosowania – imienne i dostępne na stronach wspólnot. Zarówno plany posiedzeń rad gmin, jak i zapowiedź rozpoczęcia prac nad określonym tematem muszą znaleźć się na stronach urzędów, a najlepiej na podstronach komórek wiodących. Obecny niedostatek informacji prezentowanej online w kontekście obowiązków informacyjnych JST wynikających z ustawy o dostępie do informacji publicznej, przy coraz większej świadomości obywateli co do swoich praw, może prowadzić do faktycznej blokady samorządów: coraz więcej pracowników samorządowych będzie obsługiwać indywidualne wnioski, a mimo to poczucie braku dostępu do informacji wśród społeczeństwa będzie rosnąć.

Z powyższym postulatem wiąże się czwarta kwestia, czyli konieczność zaprowadzenia porządku w informacjach od JST.

Biuletyny informacji publicznej tylko pozornie zapewniają szeroką i szczegółową wiedzę o funkcjonowaniu struktur samorządowych. Po pierwsze, nie ma ujednolicenia informacji, więc dane tam prezentowane nie są porównywalne. Ewaluacja działań samorządów oraz prowadzenie różnych analiz dotyczących funkcjonowania władz lokalnych jest mrzonką. Po drugie, ogranicza to możliwość prowadzenia tzw. polityki opartej na dowodach. Po trzecie, nie każda jednostka wywiązuje się z obowiązku umieszczania tam wymaganych dokumentów. Po czwarte, nie tylko zakres, lecz także standard przedstawianych danych pozostawia wiele do życzenia. I po piąte, BIP ma być prowadzony przez indywidualne jednostki organizacyjne, co sprawia, że na poziomie całego samorządu nie pokazuje się danych szeroko opisujących jego działalność, a BIP urzędu samorządowego odsyła do BIP tych właśnie jednostek organizacyjnych. Formuła BIP w samorządach nie jest wystarczająca dla uzyskania adekwatnych danych o zasobach i działaniu ich struktur. Zresztą, same władze lokalne nie dysponują pełną informacją o działaniu swoich instytucji.

GUS prowadzi rejestr REGON i regularnie zbiera informacje od podmiotów gospodarki narodowej – prywatnych i publicznych. Są to dane o formie organizacyjnej, siedzibie, zatrudnieniu, majątku itd. Nie wiadomo jednak, ile jest czynnych podmiotów sektora publicznego. Brakuje zgromadzonych w jednym miejscu kompletnych i aktualnych danych o zatrudnieniu, finansach oraz mieniu poszczególnych instytucji, mimo że dużą ich część regularnie pozyskuje się w programie badań statystycznych. Obywatele nie mają więc możliwości bliższego przyjrzenia się strukturom, które utrzymują ze swoich podatków.

Dostęp do danych jednostkowych poprzez ograniczenie tajemnicy statystycznej

Zbierane w badaniach statystyki publicznej dane indywidualne dotyczące każdej JST, jej instytucji lub podmiotu mającego dominującą własność samorządową (spółki prawa handlowego itd.) powinny być udostępnione w sposób zdezagregowany, czyli oddzielnie dla każdej organizacji. W tym celu musi ulec modyfikacji art. 10 ustawy o statystyce publicznej, niewłaściwie regulujący tzw. tajemnicę statystyczną. Stanowi on barierę w dostępie do indywidualnych danych instytucji najpełniej opisujących działanie sektora samorządowego. Prawo musi zagwarantować wszystkim wgląd w te informacje, tym bardziej że proces ich zbierania jest finansowany z pieniędzy podatników. Tajemnica statystyczna nie powinna mieć zastosowania do podmiotów publicznych, a najwyżej w stosunku do osób zatrudnionych w instytucjach publicznych, ale też w bardzo nielicznych wypadkach.

Państwowy portal prezentujący działalność samorządów

Dane o funkcjonowaniu każdego z samorządów powinny być dostępne na jednym ogólnopolskim portalu prowadzonym przez GUS. Umożliwiałby on obywatelom zapoznanie się z efektami działania własnej wspólnoty, porównanie go z innymi JST (powszechnie stosowany na Zachodzie benchmarking) oraz ocenę sposobu wydawania pieniędzy publicznych. Nic tak dobrze nie motywuje do poprawiania jakości usług czy brania pod uwagę opinii mieszkańców przez władze lokalne, jak pewnego rodzaju konkurencja. Na wzór norweskiego systemu raportowania samorządów KOSTRA portal gwarantowałby powiązanie danych finansowych z informacjami (przede wszystkim GUS) o zadaniach samorządowych, jak również zaangażowanych zasobach, w tym personelu.

Po piąte, wracając do wątków finansowych, należy wprowadzić zasadę kalkulacji usług odpłatnych w postaci opłat do poziomu kosztów własnych.

W obecnym systemie nie można zrealizować prawa JST do wykonywania zadań na podstawie opłaty od mieszkańców. Koncepcja opłat przypadających samorządom powinna zostać całkowicie przebudowana. Musi zostać wprowadzona zasada, że odpłatność za usługi lub towary dostarczane przez JST nie może przewyższać ich kosztów własnych. Aktualna koncepcja opłat przypadających samorządom jest nieczytelna dla członków wspólnoty i mało racjonalna. W obrębie dochodów włas-
nych opłaty publicznoprawne przypadające samorządom to w istocie podatki (np. opłata skarbowa). Centralnie regulowana odpłatność sprawia, że jej wysokość nie ma żadnego wyraźnego związku z kosztem, który ponosi samorząd. Na szeregu obowiązkowych usług administracyjnych samorządy mogą wręcz zarabiać albo przeciwnie – znacząco do nich dokładać z pieniędzy swoich podatników.

Zmiana pozwoli władzom samorządowym decydować o modelu finansowania usług publicznych: czy czerpać z wpływów podatkowych, czy opierać się raczej na zasadzie „użytkownik płaci” (tam, gdzie pozwalają na to ustawy).

Po szóste, mieszkaniec musi mieć też wiedzę o tym, że będzie się ponosić skutki ważnych decyzji ekonomicznych we wspólnocie. Służyłyby temu referenda lokalne w ważnych ekonomicznie decyzjach. Forum Od-nowa postuluje, by obowiązkowo konsultować się z członkami wspólnoty samorządowej w kwestiach istotnych decyzji ekonomicznych podejmowanych przez organy JST, mających bezpośredni dla nich skutek. Katalog takich decyzji jest bardzo szeroki. Obejmuje inwestycje finansowane w dużej części lub w całości z kredytów, leasing środków trwałych, wieloletnią umowę na realizację usług czy dostaw lub udzielenie pożyczek z budżetu. Podatnicy, osoby wnoszące opłaty za usługi lokalne (także świadczone przez spółki komunalne) i adresaci działalności prowadzonej przez samorząd powinni mieć zapewnioną wiedzę o okolicznościach oraz następstwach planowanych decyzji, które obciążają JST w danym roku budżetowym lub – do czego będzie dochodzić zdecydowanie częściej – przez dłuższy okres. Idzie o całościowy koszt przedsięwzięcia, a nie tylko roczny nakład na nie.

4-24_g

Zanim podjęta zostanie decyzja dotycząca inwestycji, projektu lub innego zobowiązania przekraczającego kwotę 25 proc. dochodów własnych bieżącego roku budżetowego w danej gminie, organ wykonawczy samorządu będzie zobowiązany do przeprowadzenia oceny jej wpływu na sytuację gospodarczą wspólnoty. Taka sama zasada powinna obowiązywać w wypadku inwestycji, projektu lub innego zobowiązania dowolnego podmiotu, na który decydujący wpływ ma dany samorząd. Ocena wpływu musi dotyczyć jego skutków dla kosztów w okresie wieloletnim. Gdy inwestycja, projekt lub inne zobowiązanie jest podzielone na różne lata lub podmioty, należy taki zamiar skonsolidować i uznawać za całość. Zanim w samorządzie zapadnie decyzja o omawianej inwestycji, projekcie lub innym zobowiązaniu, władze samorządowe mają obowiązek przeprowadzenia referendum lokalnego. Przepisy będą dopuszczały również fakultatywne stosowanie takiego trybu oceny i konsultacji w wypadku mniejszych przedsięwzięć.

Siódma sprawa to wprowadzenie szerokiej definicji mieszkańca członka wspólnoty. Wszak nawet „mieszczuch” może mieć różne tożsamości…

Teraz członkiem wspólnoty jest mieszkaniec – osoba przypisana do jednej konkretnej gminy. Tylko mieszkańcy gminy tworzą z mocy prawa wspólnotę samorządową. To podejście się zdezaktualizowało. Ludzie są coraz bardziej mobilni. Mogą większą część dnia spędzać w dużym mieście, pracując w nim, ale mieszkać poza jego granicami. Często posiadają nieruchomość w gminie, której nie są mieszkańcami. Ale nie zwalnia ich to z obowiązków podatkowych na jej rzecz. Równocześnie obecna wąska definicja członka wspólnoty nie pozwala im współdecydować o sprawach takiej jednostki, mimo że regularnie wnoszą tam podatek majątkowy (np. od nieruchomości). Prawo nie może ludzi przypisywać do ziemi, jak chłopów pańszczyźnianych, tym samym sztucznie ograniczając ich przynależność tylko do jednej wspólnoty. Samorządowe ustawy ustrojowe muszą uwzględniać różnorodność sytuacji życiowych, w których znajdują się obywatele. Możliwość uczestnictwa we wspólnocie, gdzie ma się realny interes, ułatwi władzom lokalnym odnalezienie się w nowej sytuacji, która nastąpi z chwilą likwidacji obowiązku meldunkowego, czyli od 1 stycznia 2016 r.

Członkiem wspólnoty gminnej powinna być więc osoba zamieszkała na jej terenie, posiadająca tam nieruchomość lub opodatkowana podatkiem dochodowym od osób fizycznych. Wystarczy spełnić jeden z tych trzech warunków, aby będąc pełnoletnim członkiem wspólnoty, posiadać w danej gminie czynne prawo wyborcze, czyli możliwość wybierania władz lokalnych i uczestniczenia w referendach. Logiczne jest, aby głos w sprawach danej jednostki samorządowej miał nie tylko mieszkaniec, lecz także każda inna osoba, która bezpośrednio na tę jednostkę łoży podatki. To warunek odpowiedzialności samorządu także wobec osób, które uczestniczą we wspólnocie, choć nie mieszkają na stałe na jej terenie.

Rozwiązaniem, które bodaj najbardziej „rozpaliło” dyskutantów i komentatorów raportu, jest od dawna promowane przez Forum Od-nowa łączenie gmin. Nie piszemy o nim bez przyczyny: jak wynika z prognoz demograficznych Eurostatu, liczebność całej populacji Polski spadnie z 38,4 mln w 2013 r. do 36,6 mln w roku 2035. Jeszcze bardziej pesymistyczne są prognozy GUS-u. Jedna z najniższych dzietności wśród krajów europejskich spowoduje, że stopniowemu ubytkowi liczby ludności towarzyszyć będzie bardzo szybkie starzenie się społeczeństwa.

Według prognozy demograficznej GUS-u w miastach będzie następować nieustanny ubytek ludności. Jeszcze gorzej będzie na obszarach wiejskich, choć dopiero po roku 2020. Z czasem coraz liczniejsza stawać się będzie grupa gmin o małej liczbie mieszkańców. Już teraz jest 612 gmin, które zamieszkuje mniej niż 5 tys. osób.

Procesy demograficzne będą w coraz większym stopniu podważać finansowe podstawy funkcjonowania najmniejszych wspólnot, zwiększać obciążenie budżetu państwa transferami i osłabiać zdolność do świadczenia przez nie usług publicznych. Aby temu zapobiec, w drugiej połowie XX w. wiele krajów OECD ograniczyło w istotnym stopniu liczbę jednostek samorządowych (m.in. Holandia, Japonia, Niemcy, Szwecja, Wielka Brytania). W ostatnich latach, poza znaczącą reformą przeprowadzoną w Danii w roku 2007, do oddolnego i szerokiego procesu łączenia gmin dochodzi w Szwajcarii, a stopniowo zmniejsza się liczba gmin w Finlandii i Islandii.

Standard to gmina licząca co najmniej 20 tys. mieszkańców

Żadna gmina nie powinna posiadać mniej niż 20 tys. ludności. Zasada ta w jasny sposób zamyka drogę dla tworzenia małych gmin pod względem liczby mieszkańców. Jeżeli w ciągu trzech kolejnych lat liczba ludności wynosi na koniec każdego roku mniej niż 20 tys., Rada Ministrów powinna dokonać połączenia gminy z gminą lub gminami graniczącymi, tak aby nowo utworzoną jednostkę nie zamieszkiwało mniej niż 20 tys. ludności (w ciągu trzech pierwszych lat gminy mogą się łączyć dobrowolnie). Konsolidacja musi się pokrywać z kadencją organów samorządowych, tak aby wybory odbywały się już do władz nowej jednostki.

Odstępstwo od łączenia dla gmin współpracujących

Rada Ministrów może nie podejmować inicjatywy, której celem jest połączenie gmin, jeżeli gmina liczy co najmniej 10 tys. ludności i w ścisły sposób współpracuje przy świadczeniu usług publicznych z gminą lub gminami z nią graniczącymi.

Wysoki poziom migracji wahadłowych do miasta jako przesłanka łączenia

Gmina bezpośrednio granicząca z miastem na prawach powiatu powinna podlegać włączeniu do obszaru miasta w kolejnym roku po tym, w którym stwierdzono, iż w typowym dniu powszednim ponad 50 proc. ludności gminy korzysta z usług publicznych świadczonych przez miasto na jego terenie. Chodzi zatem o rozszerzenie granic miasta o obszary gmin funkcjonalnie najsilniej z nim powiązanych.

W działaniu samorządów liczy się również długofalowa odpowiedzialność ekonomiczna, tak aby miasta nie zadłużały się bezrozumnie, tylko w bardzo zdyscyplinowany sposób. Stąd propozycja zasady zrównoważenia budżetu w średnim okresie.

Aktualny przepis art. 243 ustawy o finansach publicznych wyznacza limit obciążenia budżetu samorządowego spłatami zadłużenia. Można ocenić, że wybór tej reguły fiskalnej wyrasta z przekonania, że szanse rozwoju ma każdy samorząd, a metodą na to są inwestycje. Tymczasem w nowej rzeczywistości gospodarczej źródłem rozwoju raczej nie będą inwestycje infrastrukturalne, ale kapitał społeczny.

Propozycja nowej reguły fiskalnej Forum Od-nowa nie odbiera JST prawa do zadłużania się. Skłania jednak do większej ostrożności przy podejmowaniu ważnych ekonomicznie decyzji. Jest zgodna z kierunkiem ewolucji samorządowych reguł fiskalnych obserwowanym w innych krajach rozwiniętych (m.in. Finlandii, Holandii, Islandii, Szwajcarii i Szwecji).

Zasada solidarności międzygeneracyjnej, perspektywa starzejącego się społeczeństwa przy nieuniknionym wyludnianiu się obszarów peryferyjnych, wysoki poziom migracji młodych ludzi, a także nieodległy kres istotnej pomocy unijnej (po Perspektywie Finansowej 2014–2020) nakazuje dokonać głębokiej redefinicji reguł fiskalnych w samorządach.

W tym celu należy ustanowić zasadę zrównoważenia wydatków w średnim okresie. Generalną regułą powinno być założenie, że dochody wystarczają na pokrycie wszystkich wydatków. Jeżeli w danym roku wystąpi deficyt, musi być on skompensowany analogiczną nadwyżką budżetową najpóźniej w trzecim kolejnym roku. Organ stanowiący JST maksymalnie trzy lata po wystąpieniu deficytu podejmie uchwałę budżetową w kształcie pozwalającym na zastosowanie powyższej zasady. Samorząd miałby także możliwość spełnienia tego założenia, wykorzystując pewną część zaoszczędzonych środków pochodzącym z wcześniejszych nadwyżek budżetowych, utworzoną na ten właśnie cel.

Zasada zrównoważenia budżetu powinna zacząć obowiązywać w polskim prawie w końcowym etapie Perspektywy Finansowej 2014–2020, tj. gdy samorządy zakontraktują już większość z przeznaczonych dla nich środków unijnych.

Po dziesiąte, jednym z kluczy do realizacji powyższych propozycji jest generalna swoboda wyboru własnego modelu zarządzania i współpracy z innymi podmiotami. Swoboda organizatorska oznacza, że samorząd powinien mieć prawo tworzenia własnych organizacji w kształcie i formie, jaką uzna za racjonalną, w rozsądnie zdefiniowanych ramach. Teraz przepisy definiują często nawet nazwy komórek organizacyjnych wchodzących w skład instytucji samorządowych (np. w urzędach pracy). Nie dość tego, jest w nich wymienione każde stanowisko. Katalog obejmuje ponad 700 pozycji. Są wśród nich stanowiska wójta, burmistrza, prezydenta, starosty, ale i dżokeja, kelnera, pianisty, bufetowego, kapelana, starszej pokojowej, praczki, gorseciarki, drwala, wulkanizatora i operatorki telegrafu (teletypistki).

Z regulacji powinna zostać usunięta konstrukcja samorządowej osoby prawnej (m.in. instytucja kultury, samodzielny publiczny zakład opieki zdrowotnej, wojewódzki ośrodek ruchu drogowego). Nie oznacza to likwidacji tych jednostek, ale odejście od automatyzmu, z jakim ustawy przypisują im osobowość prawną i formę organizacyjną.

Równolegle musi zostać zniesiony obowiązek funkcjonowania szeregu instytucji, które teraz są szczegółowo zdefiniowane i mają działać w strukturach samorządów (m.in. ośrodki pomocy społecznej, powiatowe centra pomocy rodzinie, powiatowe i wojewódzkie urzędy pracy, instytucje kultury). Ten krok pozwoli samorządom na dużo bliższą współpracę, ale również stworzy możliwość realizacji zadań przez firmy prywatne i organizacje pozarządowe konkurujące o publiczne zlecenia. Ograniczenia dotyczące realizacji zadań publicznych przy udziale podmiotów niepublicznych powinny dotyczyć jedynie wypadków, w których w grę wchodzi wykonywanie funkcji władczych i bezpieczeństwo publiczne.

Przedstawione zmiany, ustalone jako zasady ogólnosystemowe, posłużą wyposażeniu wspólnot w realną samodzielność do decydowania o sposobie wykonywania zadań publicznych. Należy położyć nacisk na realizację funkcji samorządów, ale w sposób, który pozwoli poszczególnym wspólnotom na projektowanie własnych rozwiązań lokalnych wyzwań i problemów. Decyzje organizacyjne powinny wypływać z uchwał organów stanowiących, będących najbliżej mieszkańców (podatników) i ponoszących przed nimi odpowiedzialność za wykonanie zadania publicznego. Obowiązujące od lat regulacje resortowe utrwalają niesłuszne przekonanie, że gwarantem realizacji zadania publicznego jest istnienie instytucji samorządowej. Mnożone są szczegółowe przepisy, które pozbawiają JST prawa do zarządzania sprawami „w imieniu własnym i na własną odpowiedzialność”, a zmiany legislacyjne utrwalają autonomię instytucji działających pod szyldem samorządów. Dotyczy to 65 tys. takich instytucji, spośród których 59 tys. to jednostki organizacyjne nieposiadające osobowości prawnej (jednostki budżetowe i zakłady budżetowe).

Obecne prawo bardzo ogranicza swobodę organizatorską JST. Jej namiastką jest np. art. 5g ustawy o systemie oświaty, który daje gminom pewną elastyczność w realizacji zadań oświatowych i stwarza szansę na racjonalizację wydatków na edukację. Wykorzystanie przez samorządy możliwości przekazania niepublicznej osobie prawnej lub osobie fizycznej prowadzenia szkoły liczącej nie więcej niż 70 uczniów uchroniło przed likwidacją wiele szkół wiejskich. Pozwoliło na utrzymanie zatrudnienia znacznej grupy nauczycieli i uniknięcie negatywnych konsekwencji społecznych (likwidacja infrastruktury edukacyjnej, konieczność posyłania dzieci do odległych szkół). Gdyby zmienić art. 5g ustawy o systemie oświaty i pozwolić na przekazanie szkoły do prowadzenia innemu niż JST podmiotowi niezależnie od liczby uczniów, pozytywny efekt mógłby być większy. Nie należy się więc obawiać poszerzania zakresu samodzielności organizacyjnej wspólnot.

Po jedenaste, samorząd musi mieć ustrojową zdolność do wyboru własnego modelu działania. Pozwala to wykorzystać potencjał instytucji i firm, które działają na jego terenie lub są z nim związane. W tym celu samorząd (miasto) powinien występować raczej w charakterze organizatora, ale już nie dostawcy usług w każdej możliwej sferze. Taki samorząd musi być skrojony pod możliwości swej społeczności i dlatego musi mieć swobodę. Brak nakazu posiadania instytucji to warunek takiego podejścia. Z drugiej strony pieniądze publiczne powinny być angażowane tam, gdzie przynoszą konkretną i mierzalną korzyść. Należy zmierzać do przestrzegania zasady finansowania zadań, a nie podmiotów.

Prawo powinno minimalizować ryzyko, że poprzez budżet samorządowy mieszkańcy wspierają ze swoich podatków działalność innych podmiotów. Wspólnota samorządowa nie może być narażona na płatności lub zobowiązania, które nie służą lub wręcz zagrażają jej interesom ekonomicznym. Przekazanie z budżetu środków finansowych lub jego obietnica powinny być bezpośrednio związane z realizacją zadań publicznych, gdy przyjmuje postać zarówno bezzwrotną (np. dotacja), jak i zwrotną (np. pożyczka).

Dotacja udzielana z budżetu musi pokazywać, jaki mierzalny efekt dla wspólnoty przyniesie wykorzystanie środków budżetowych przez ich biorcę. Wykluczone powinny być formy dokapitalizowania i pokrycia straty, niezależnie od tego, czy w grę wchodzi własny podmiot samorządu (np. spółka komunalna), czy organizacja wobec niego zewnętrzna (np. podmiot trzeciego sektora). Te rozwiązania będą wspierać upowszechnianie się modelu zakupu usług od innych samorządów, przedsiębiorstw, fundacji, stowarzyszeń i pozostałych organizacji (outsourcing). Inaczej niż obecnie, dotacje samorządowe powinny być przyznawane na okres przekraczający rok budżetowy, jeżeli uzasadnia to charakter zadania.

Jeśli dla instytucji samorządowych nie uda się zlikwidować formy organizacyjnej, jaką jest samorządowa osoba prawna, to powyższe propozycje muszą mieć charakter reguł ogólnosystemowych. Dotyczyć będą wszelkich form przekazywanych z budżetu środków, tj. także tych, które posiadają postać zbliżoną do dotacji, pożyczek oraz poręczeń i gwarancji. Wyjątki od tych zasad powinny dotyczyć świadczeń socjalnych dla osób fizycznych, środków dla przedsiębiorstw finansowanych z funduszy państwowych czy wykorzystania środków europejskich, których przekazywanie następuje poprzez budżet samorządu województwa.

W ostatnim, dwunastym punkcie należy poruszyć kwestię miejsca radnych w systemie samorządowym. Są wybierani, reprezentują mieszkańców, ale ich rola (a czasami i jakość) czyni z tego wyboru raczej czynność rytualną, towarzyszącą ważniejszemu głosowaniu – na prezydenta miasta, burmistrza czy wójta, który pełni kluczową funkcję w systemie.

Do lepszego zarządzania sprawami wspólnot przyczyniłoby się powiązanie roli organu stanowiącego i wykonawczego, które wzięłyby razem odpowiedzialność za wspólnotę. Zbliżenie organów pozwoli na redukcję ich zantagonizowania zaprogramowanego w systemie, podkreślone przez fakt marginalizacji radnych.

Realne przejęcie części ciężaru administrowania uczyni 46 tys. polskich radnych współdecydującymi za sprawy wspólnot. Można się tu oprzeć na modelu współzarządzania przez radę i jej komitety, powszechnym w systemach samorządowych w Europie. Powinien on zostać przyjęty również w Polsce. Radny byłby wówczas równocześnie członkiem komitetu – ciała wewnętrznego powoływanego przez organ stanowiący, któremu przypisywałby on pewien wycinek zadań publicznych (np. funkcjonowanie wszystkich szkół) na całym terenie JST lub ich wykonywanie na wyznaczonym fragmencie. Obecne komisje rady są kalką komisji parlamentarnych, tak jak rada jest systemową kopią sejmu. Na poziomie samorządowym ciała te nie mają wpływu na bieżące zarządzanie.

Rada powinna mieć zawsze kompetencje uchwałodawcze w decyzjach strategicznych i prawo do działań nadzorczych. Elementem tego ostatniego uprawnienia stałoby się jak najszybsze uzyskanie możliwości kontroli podmiotów komunalnych.

W nowej konstrukcji wójt (burmistrz, prezydent miasta) byłby prawdziwym liderem gminy jako przewodniczący rady, ale nie mógłby być członkiem żadnego z komitetów.

Wierzymy, że wprowadzenie przynajmniej części opisanych rozwiązań uczyni nasze miasta i gminy łatwiejszymi do życia. Przyczyni się do większej dbałości o wykorzystanie samorządowego mienia i pieniędzy. Pozwoli poszukiwać własnej drogi budowania relacji z obywatelami, zarządzania miejskiego i rozwoju.

Zachęcamy Państwa do zapoznania się z całym raportem „Samorząd 3.0”, który dostępny jest na stronie www. Czekamy na Państwa uwagi i sugestie pozwalające go rozbudować.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Opiekuńcze państwo dobrobytu i liberalne państwo upowszechnionego dostatku :)

Czy wciąż aktualny jest projekt opiekuńczego państwa dobrobytu? Przykład Szwecji wskazywałby, że opiekuńcze państwo dobrobytu jest ideałem osiągalnym. Podobnie Niemcy w lat 70., 80. i 90. byłyby dobrym tego przykładem, choć dzisiaj niemiecki model państwa dobrobytu przeżywa poważne trudności. Ideał opiekuńczego państwa zrealizowano zatem w jakimś przybliżeniu w kilku najbogatszych państwach świata, można więc pytać, czy wraz osiągnięciem wysokiego poziomu bogactwa w innych krajach projekt ten może znaleźć zastosowanie. Pytanie to odnieść można by również do Polski, przyjmując optymistyczne założenie, że rozwój gospodarczy ostatnich dwóch dekad będzie kontynuowany. W eseju tym interesują mnie jednak ogólniejsze prawidłowości, nie zaś szczególna polska sytuacja.

Argumentem na rzecz odpowiedzi: „Tak, możliwe jest opiekuńcze państwo dobrobytu” byłoby spostrzeżenie, że nigdy w dziejach ludzkości nie było do dyspozycji tylu środków technicznych i tak sprawnych technologii, które dzisiaj mogą umożliwiać niezwykle szeroki dostęp do wszelakiego rodzaju dóbr.

W istocie jednak panuje raczej sceptycyzm niż optymizm co do przyszłości opiekuńczego państwa dobrobytu. Czy czasy, gdy opiekuńcze państwo dobrobytu było nęcącą perspektywą i projekt ten budził wielkie nadzieje są już poza nami?  Chyba istotnie tak jest, choć socjaldemokrata przyzna to mniej chętnie niż ktoś o poglądach bardziej liberalnych. To, co było możliwe w niektórych najbardziej rozwiniętych państwach w latach 70. czy 80. i brano to za wzorzec do upowszechnienia, okazuje się dzisiaj trudniejsze do urzeczywistnienia niż dawniej, a nawet niemożliwe. Dlaczego tak się dzieje?

Kryzys ideału opiekuńczego państwa dobrobytu

Tradycyjna krytyka tego ideału koncentruje się na wysokich kosztach dystrybucji wszelkiego rodzaju pomocy socjalnej, nadmiernych zasiłkach dla bezrobotnych dopuszczających w jakiejś mierze pasożytniczy tryb życia itd. Zwolennik opiekuńczego państwa dobrobytu odpowie pewnie na tę krytykę, że dotyka ona nadużyć jego ideału (z czym można by się jakoś uporać), a nie istoty społecznego projektu.

Dalsza jednak krytyka będzie mówiła o niesprawności państwa obdarzonego pozorną omnipotencją, niezdolnego do uporania się z wyzwaniami zmiennej i ewoluującej sytuacji społeczno-ekonomicznej. Padnie argument, że w modelu opiekuńczego państwa dobrobytu za dużo jest państwa i to jest zasadniczym źródłem kłopotów. Zostanie powiedziane: „mniej państwa i będzie lepiej”. Nie jestem jednak przekonany, że krytyka taka, oznaczająca powrót do sporów liberałów ze zwolennikami państwa socjalnego, jakie trwają od XIX w., może dzisiaj wnieść coś istotnego, niezależnie od tego, czy jest słuszna, czy nie.

Należy raczej pytać, na czym polega owa współczesna ewolucja sytuacji społeczno-ekonomicznej, która tyle trudności sprawia opiekuńczemu państwu? Pierwszą, dość paradoksalną, przyczyną jest zakres postępu technicznego i rozmaitość nowych technologii.

Ideał opiekuńczego państwa dobrobytu zakładał szeroki dostęp do powszechnie znanych dóbr i usług. Związane to było w jakimś stopniu ze strukturą produkcji społeczeństwa przemysłowego. Wszyscy mieli posiadać lodówkę, niezależnie od tego, czy była standardowa i tania, czy też bajerancka, ze złotymi klamkami. Lodówka pozostawała lodówką i w swojej zasadniczej funkcji była taka sama, niezależnie od tego, czy milioner przechowywał w niej kawior i szampana, czy przeciętny zjadacz chleba – butelkę z mlekiem. Można było mieć nadzieję, że pewnego dnia wszyscy będą mieli lodówki (choć bez złotych klamek).

Społeczeństwo poprzemysłowe wytwarza jednak znacznie większy i bardziej zróżnicowany asortyment dóbr i usług niż społeczeństwo przemysłowe. I wiele z nich ma taki charakter, że nie posiada owej „masowej wersji” niczym tania i powszechnie dostępna lodówka.

_crystal palace postcard
http://www.copyrightexpired.com/hawkins/nyc/Benjamin_Waterhouse_Hawkins.html

Istotnym przykładem, który często się podaje, są usługi medyczne. Współczesna medycyna jest bez porównania bardziej zaawansowana niż kilkadziesiąt lat temu. Ten postęp jest jednak związany z ogromnymi kosztami najrozmaitszych nowych form terapii. Owe usługi (czasem o ogromnej wadze dla zdrowia, a nawet życia) okazują się za drogie, by mogły być opłacane z publicznej kasy. Postęp w tak ważnej dziedzinie nie daje się umasowić.

A zatem dzisiejszego państwa nie stać na to, by dystrybuować obywatelom tego, co teoretycznie byłoby dostępne i co nawet przez ogół społeczeństwa mogłoby być uważane za niezbędne.

Inny typ trudności stwarza umasowienie wielu produktów i obfitość dóbr. Jeśli dobrobyt polega na tym, aby mieć ciągle więcej, to okazuje się, że pewnego typu dóbr może być już za dużo (np. samochodów) lub że produkcja tych dóbr powoduje nadmierne zużycie i wyczerpywanie się zasobów naturalnych. Związane jest to z demografią i globalizacją.

W naiwnej wizji części lewicowych ideologów jeszcze przed kilkunastu laty globalizację narzucał kapitalistyczny Zachód, aby wykorzystywać i wyzyskiwać uboższą część świata. Wiemy już dzisiaj, że proces globalizacji jest znacznie bardziej skomplikowany. Obecnie przeciw efektom globalizacji protestuje nie trzeci świat, lecz robotnicy zamykanych fabryk w krajach rozwiniętych. Biedniejsi potrafią w skali globu bardzo skutecznie konkurować z bogatszymi, choć wcale nie oznacza to, że od razu stają się bogatsi.

Problem zarazem polega na tym, czy można w jednej części globalizującego się świata żyć bezpiecznie i w dobrobycie, podczas gdy w innej panuje nędza i niedostatek. Z pozoru może tak być i widać to gołym okiem. Bogactwo we współczesnym świecie, tak jak i dawniej, rozłożone jest bardzo nierównomiernie. Wystarczy porównać getta romskie na prowincji rumuńskiej z wsią niemiecką, nie trzeba nawet przywoływać takich kontrastów jak Mogadiszu i Paryż. Na problem padnie jednak nowe światło, jeśli zapytamy, czy możliwy jest dobrobyt wedle recepty opiekuńczego państwa dobrobytu, gdy owe krainy dostatku będą podmywane falami migracji, których nie można we współczesnym świecie powstrzymać. Pozostaje też wątpliwość, czy opiekuńcze państwo dobrobytu może być uniwersalnym wzorcem i celem rozwoju społecznego, a nie tylko czy może zaistnieć w jakiejś szczególnej i izolowanej sytuacji.

Nie bez znaczenia są też i inne cywilizacyjne czynniki, których oddziaływania wciąż dostatecznie nie znamy i nie potrafimy przewidywać. Należy do nich, to więcej niż przykład, internet. W świecie internetu wiele praw rynku zostaje zawieszonych (co jest zjawiskiem znacznie szerszym i głębszym niż same akty „piractwa”), co w niejasny jeszcze sposób zmienia reguły dystrybucji dóbr i usług. Można by oczywiście upierać się, że wspomagać to może powszechny dostatek, czy jednak wspomagać będzie model opiekuńczego państwa dobrobytu, jest wysoce niepewne[1].

Podsumowując i nieco uproszczając: opiekuńcze państwo dobrobytu stało się za drogie, a reguły dystrybucji dóbr i usług, jakie zakłada, okazują się w nowych warunkach cywilizacyjnych nieefektywne.

Ideał opiekuńczego państwa dobrobytu i liberalizm

Cała ta dyskusja zmusza oponentów projektu opiekuńczego państwa dobrobytu, wśród nich przede wszystkim liberałów, do poważnego przemyślenia również własnego stanowiska. Opiekuńcze państwo dobrobytu to udany w kilku krajach wytwór myślenia socjaldemokratycznego, który zarówno partie, jak i myślenie liberalne usuwał nieco w cień. Prawdziwy czy rzekomy kryzys opiekuńczego państwa zdaje się przywracać znaczenie myśli liberalnej. Moja teza brzmi jednak tak, że liberał nie może z lekceważeniem potraktować porażki ani kryzysu opiekuńczego państwa dobrobytu. Twierdzę, że myślenie liberalne nie jest tak odległe od tego ideału, choć widzieć winno całkiem inne środki jego realizacji.

Krytyka liberalna dotyka często przede wszystkim tego, że rząd wydaje nie swoje pieniądze. Dobrobyt dnia dzisiejszego jest pozorem, wynika z zadłużania się na poczet przyszłości. To zadłużanie państwa zmienia się w głęboką patologię władzy, jeśli utrzymuje się ona dzięki rozdawnictwu dóbr, na jakie danego społeczeństwa zdecydowanie nie stać. Taka krytyka opiekuńczego państwa dobrobytu jest z pewnością zasadna. Dotyka jednak tylko powierzchni zjawisk społecznych, jeśli można zasadnie twierdzić (jestem do tego skłonny), że opiekuńcze państwo dobrobytu nie jest zdolne podołać wielkim współczesnym wyzwaniom cywilizacyjnym. Skoro tak, spór o efektywność opiekuńczego państwa dobrobytu przybiera nowy kształt i nie można go porównywać do opozycji liberalizm–socjalizm, jaką znamy z XIX w.

Przypomnijmy najpierw pewną oczywistość. Demokracji niezbędny jest pewien stopień równości nie tylko szans, lecz także ekonomicznego poziomu życia (co nie musi oznaczać zniwelowania) i jeśli różnice społeczne wzrastają ponad pewne granice, demokracja, a więc i wolność są zagrożone. Na tę prawidłowość wskazywało i wskazuje wielu politologów, historyków i filozofów, jak chociażby wybitny amerykański myśliciel John Rawls.

Każdy też rząd, niezależnie od swej orientacji politycznej, tylko po części może się kierować doktryną społeczną i polityczną, jaką reprezentuje. Każdy rząd działa w konkretnych warunkach i musi się z nimi liczyć. Wiele posunięć to kroki wymuszone przez rzeczywistość (Niemcy mówią: Zwangzug), a nie wynik decyzji podejmowanych na podstawie jakichś spekulatywnych i teoretycznych przesłanek. Musi się też liczyć ze społecznymi wyobrażeniami, nawet jeśli mają one utopijny charakter.

Tak samo musi postępować rząd, którego ideowym zapleczem jest liberalizm. Do owych realiów, z którymi również liberalny rząd musi się liczyć, należą też powszechne wyobrażenia o opiekuńczym państwie dobrobytu. Nie można więc pominąć tego, że oczekiwania związane z ideałami opiekuńczego państwa dobrobytu są trwale obecne w wyobraźni społecznej. Nie musi to być związane w czyjejś głowie z jakąś doktryną społeczną. Rozpowszechnione społeczne marzenie o powszechnym dobrobycie oraz przekonanie, że za niemal wszystko jest odpowiedzialna władza (symboliczny władca w dawniejszych społecznościach), przynależą do kondycji ludzkiej. Opiekuńcze państwo dobrobytu nie może być więc traktowane jedynie jako czasowy wytwór określonego kierunku myślenia politycznego, lecz odpowiada części najgłębszych zbiorowych ludzkich potrzeb i wyobraźni. Iluzją byłoby budowanie teorii społecznej, a tym bardziej próby uprawiania polityki, która nie chce się z tym liczyć. Współczesna krytyka opiekuńczego państwa dobrobytu musi to brać pod uwagę.

„Społeczeństwo upowszechnionego dostatku”

Liberalizm definiuje się jako postawę człowieka, który ceni wyżej wolność od równości. Jest to definicja najbardziej banalna, tym niemniej trafna. Jednak liberalizm, który problem równości lekceważy i odsuwa na bok, jest jego wersją prymitywną. Jaka więc może być liberalna odpowiedź na kryzys projektu opiekuńczego państwa dobrobytu?

Liberała przedstawia się tradycyjnie jak przedsiębiorcę. Partie liberalne mają też zwykle klientelę polityczną złożoną z ludzi ponadprzeciętnie majętnych.

Warto zauważyć, że przekonania liberalne przybierają w krajach postkomunistycznej Europy Środkowej często bardzo szczególny kształt. Liberałem bywa tu często ktoś, kto niekoniecznie jest ponadprzeciętnie majętny. Bycie liberałem polega na ciągłym nawoływaniu do ograniczania roli państwa i często na tym się kończy. Te uproszczona wersja liberalizmu jest reakcją na komunistyczną przeszłość i smutne doświadczenia z gospodarką centralnie sterowaną. Spór z opiekuńczym państwem dobrobytu ma tu w tle jego karykaturę, jakim było opiekuńcze państwo realnego socjalizmu.

Nawet jednak w tych najbardziej uproszczonych wersjach liberalizmu pewna intuicja jest trafna, że upowszechnionego dostatku nie może zapewnić samo państwo. Nawet zaś socjalliberał, uznając, że rząd ma prawo dokonywać pewnych regulacji w gospodarce i jest obowiązany wspomagać społeczeństwo w dążeniu do lepszych warunków życia, mając szalenie istotną rolę do odegrania, nie jest jednak jedynym, a nawet nie jest decydującym czynnikiem. Tym decydującym czynnikiem są natomiast zachowania i postawy samego społeczeństwa. W okresie po 1989 r. nieustannie podkreśla się potrzebę wyrabiania w społeczeństwie takich cech jak zdolność do inicjatywy, co przeciwstawia się „wyuczonej nieudolności” będącej produktem poprzedniej komunistycznej epoki. Można te wezwania rozumieć jako apel skierowany do jednostek i ich indywidualnej samodzielności, ale też jako wezwanie do całego społeczeństwa, by podjęło wyzwanie zbiorowej odpowiedzialności za własny los.

Należy też zwrócić uwagę, że zadłużenie państwa (jeśli rozumieć je ogólniej) może być związane nie tylko z działaniem władz, lecz zachowaniami samego społeczeństwa, masową skłonnością poszczególnych jednostek do zadłużania się, życia ponad stan, wyobrażenia, że można realizować dowolne niemal zachcianki konsumpcyjne. Współczesne zadłużenie w Europie jest związane nie tylko z długami państwowymi poczynionymi przez rządy, ale w bardzo dużej części z długami prywatnymi, będącymi wynikiem nierealistycznych oczekiwań konsumpcyjnych.

Wskazałem, że opiekuńcze państwo dobrobytu odwołuje się do głęboko zakorzenionych w społecznej wyobraźni dążeń i marzeń, które są nie do wykorzeniania ani też najprawdopodobniej nie należy z nimi walczyć. Są niczym ludzkie dążenie do szczęścia. Postawa liberalna nie może zaprzeczać tym marzeniom. Można natomiast i trzeba głosić, jeśli jest się liberałem, że marzeń tych i dążeń nie może realizować samo państwo i nie ono przede wszystkim. Kluczowa jest przy tym kwestia tego, jak rozumiane jest pojęcie „dobrobytu”. Trzeba więc stwierdzić, że istotnym czynnikiem jest kulturowe (a nie tylko ekonomiczne) rozumienie tego, czym jest dobrobyt, jaki może on być i jak do niego dochodzić.

Dość uproszczone wyobrażenie mówi, że im więcej bogactwa, tym więcej dobrobytu. Takie postawienie sprawy może być w jakimś stopniu trafne w stosunku do krajów skrajnie ubogich. Jeśli ktoś cierpi głód i zdobędzie trwałe źródło pożywienia, to z pewnością jego dobrobyt wzrasta. Sprawy jednak komplikują się od pewnego poziomu zasobności. Dobrobyt staje się coraz bardziej definiowany kulturowo, w coraz mniejszym zaś stopniu uzależniony jest od samego tylko poziomu rozwoju gospodarczego.

Wyobrażenie dobrobytu oparte na przekonaniu, że jest on niemal wyłącznie uzależniony od bogactwa, nazwijmy „dobrobytem ekscesywnym” lub „ekscesywnym wyobrażenie o dobrobycie”. Do pewnego stopnia równoważne jest ono wyobrażeniu, że im więcej konsumpcji, tym więcej dobrobytu. Taki sposób myślenia o dobrobycie, choć stale obecny, jest też nieustannie i ciągle kwestionowany. Obok powtarzania mądrości ludowej, że „pieniądze szczęścia nie dają”, podejmuje się próby zastąpienia definicji dobrobytu określanej przez sam tylko poziom PKB per capita przez wprowadzenie takich terminów jak np. „jakość życia”, „wskaźnik rozwoju społecznego” itd.  Polski socjolog Janusz Czapiński wprowadza termin „psychicznego dobrostanu”[2].

Okazuje się, że jakkolwiek te inne miary „społecznej szczęśliwości” są silnie skorelowane z dobrobytem mierzonym przez PKB per capita, to jednak nie mówią o  tym samym. Na jednakowym poziomie dobrobytu, mierzonego poprzez PKB per capita, odczucie dobrobytu zarówno poszczególnych jednostek, jak i całego społeczeństwa może być nader różne wskutek różnych kulturowych uwarunkowań i  percepcji tego, czym ów dobrobyt ma być oraz z jakimi wartościami ma być związany.

Liberalizm, mając wolność za wartość nadrzędną, winien odnosić się w pogłębiony i dojrzały sposób do wzorców dobrobytu, wzorców konsumpcji i wartości, jakie kryją się za pojęciem „opiekuńczości”. Gdy opiekuńcze państwo dobrobytu funkcjonuje dobrze, liberalizm ma niewiele do powiedzenia, może jedynie pytać, czy owa opiekuńczość państwa nie powoduje ograniczenia wolności. Gdy jednak opiekuńcze państwo dobrobytu znajduje się w kryzysie i nie jest w stanie sprostać wyzwaniom cywilizacyjnym, trzeba pytać, jak mamy interpretować dobrobyt i opiekuńczość w nowych warunkach. Myślenie liberalne zdobyć się musi na jakąś poważną odpowiedź, jeśli nie ma być ograniczone wyłącznie do powtarzania, że chodzi o regulatywną rolę rynku, która – jak widzimy w obecnym kryzysie – jest tak zawodna.

Jeśli owo opiekuńcze państwo dobrobytu, do którego wizji przynajmniej na kontynencie europejskim tak bardzo się przyzwyczailiśmy, z najrozmaitszych względów owej opiekuńczości nie jest w stanie zrealizować, a przez to również zapewniać, dobrobytu, tak jak określa go wytworzona polityczna kultura, powstaje pytanie, co liberalizm może (niesprawnemu) opiekuńczemu państwu (pozornego) dobrobytu przeciwstawić.

Zna on w zasadzie dwie odpowiedzi, które są powszechnie wygłaszane i do pewnego stopnia decydują o percepcji liberalizmu, często zresztą w szerszych kręgach społecznych negatywnej. Jedna z nich głosi, że tych słabszych należy na razie zostawić sobie samym, aby bardziej przedsiębiorcza część społeczeństwa mogła sobie radzić lepiej.

Jest też bardziej radykalna i bardziej umiarkowana wersja tej odpowiedzi.

Bardziej radykalna wersja zakłada, że zawsze będą biedni oraz bogaci i już lepiej, żeby przynajmniej część społeczeństwa mogła żyć w dostatku, niż miałby zapanować wszechobecny chaos wywołany obsesją równości. Bardziej umiarkowana zaś, że gdy ci bardziej przedsiębiorczy staną na nogi, koniec końców pomoże to i reszcie społeczeństwa. Należy zauważyć, że wersja ta może być łatwo traktowana bądź jako cyniczna (ci, którym się lepiej powodzi, wcale nie mają zamiaru dotrzymać słowa), bądź jako mało przekonująca (ci potrzebujący pomocy nie widzą żadnej przyczyny, aby mieli czekać).

Może też być rozumiana w taki sposób, że opiekuńcze państwo dobrobytu powróci, gdy tylko sytuacja gospodarcza się poprawi. Cykl „raz więcej liberalizmu, raz więcej socjaldemokracji” może powtarzać się w nieskończoność. Pozostanie jednak przy takim wniosku oznaczałoby odmowę myślenia o obecnej, bardzo konkretnej sytuacji, kiedy mówi się o kryzysie opiekuńczego państwa dobrobytu.

Czy na obecny kryzys tego opiekuńczego państwa dobrobytu liberał może udzielić jeszcze innej odpowiedzi?

Uważam, że tak. Opiekuńczość – rozumiana jako pomoc słabszym i dążenie każdej jednostki do dostatku – są ideałami, jakich nie można lekceważyć i odsunąć na drugi plan. Z punktu widzenia liberalizmu twierdzić można jedynie, że gwarantem owych wartości ma być i może się stawać przede wszystkim społeczeństwo i jego wolnościowa kultura, a nie państwo. Tak rozumiany liberalizm odwołuje się nie tylko do kwestii ekonomicznych i zasad gospodarki rynkowej (im mniej skrępowany rynek, tym lepiej), lecz do pewnych określonych zachowań kulturowych.

Liberałem wedle tego sposobu myślenia jest ten, który zadawala się dostatkiem, jego ideałem jednak nie jest ciągłe bogacenie się. Odpowiedzią liberała na porażkę koncepcji opiekuńczego państwa dobrobytu winna być koncepcja społeczeństwa upowszechnionego dostatku. Nie państwo, lecz społeczeństwo, nie powszechny, ale upowszechniony dostatek, ponieważ plamy biedy istnieć będą zawsze, niezależnie od tego, jak bardzo będzie się starać, by je usunąć. Wreszcie chodzi o trwały, choć zmieniający się w formie dostatek, a nie wciąż pomnażany dobrobyt.

Wymaga to głębokiego przemyślenia wzorców konsumpcji i rozumienia dostatku. Tak rozumiany liberalizm będzie poszukiwał wzorca racjonalnego poziomu konsumpcji i będzie rozwijał postawę wspaniałomyślności ściśle związaną z tymi wartościami, jakie kryje za sobą ideał opiekuńczości państwa[3].

Szalenie istotne jest pozornie tylko teoretyczne pytanie o to, jaki poziom dobrobytu ludzie skłonni są zaakceptować i uznać za dostatecznie wysoki, aby nawet przy porównaniu ze znacznie bogatszymi nie uważali się za biednych. Powszechnie powtarzana jest krytyka społeczeństwa konsumpcyjnego, a termin „konsumpcjonizm” staje się często niemal synonimem dehumanizacyjnej powierzchowności. Taka moralizująca krytyka konsumpcjonizmu, aczkolwiek zawiera w sobie wiele słuszności, jest zarazem dość jednostronna. Wolność wyraża się bowiem również w świecie konsumpcji, w doborze dóbr, którymi chcemy się otaczać. Sposób konsumpcji określa nie tylko ekonomiczny poziom życia, lecz także jest wyznacznikiem kultury i osobowości. Odpowiedź na pytanie, jakiej konsumpcji pragnę, wyznacza też definicję tego, co jest dla mnie dostatkiem, ale także moralną wartością.

Jeśli czyjeś wymagania ograniczają się do posiadania niewielkiego mieszkania, sprawnego samochodu i możliwości kupowania książek, będzie się czuł dostatnio, mogąc sobie na to pozwolić. Jeśli jednak czyjeś wymagania dotyczą willi, luksusowej limuzyny i corocznych urlopów w egzotycznych kurortach, nie posiadając tego, będzie się on czuł jak biedak. Będzie też czuł się upokorzony, spotykając ludzi, którzy takie dobra posiedli.

Poczucie dobrobytu zależy w tym sensie zarówno od gospodarki, jak i od kultury danego społeczeństwa. Jeśli ma ono zbyt wygórowane oczekiwania co do poziomu życia, jego członkowie są gotowi zadłużać się jako prywatni konsumenci, jeśli zarazem ma przesadzone wyobrażenia o egalitaryzmie, opiekuńcze państwo dobrobytu staje się w takim społeczeństwie tym bardziej podatne na kryzys. Kryzys ten zresztą – przynajmniej co jakiś czas – jest nieuchronny, gdy dążenie do nieograniczonego bogacenia przenika całe społeczeństwo.

W społeczeństwie upowszechnionego dostatku trzeba więc przede wszystkim kształtować racjonalny wzorzec konsumpcji. Brzmi to jak paradoks, ale zadaniem współczesnego liberalizmu jest powiedzenie: „Żyj skromnie, lecz dostatnio”, gdy tymczasem opiekuńcze państwo dobrobytu staje się rozsadnikiem zasady powszechnego bogacenia się na wszystkich szczeblach drabiny społecznej.

Społeczeństwo upowszechnionego dostatku ma też ograniczone oczekiwania wobec państwa (co nie oznacza, że nie dostrzega jego ogromnego znaczenia i nie wyraża wobec niego swoich wymagań). Bardziej zawierza najrozmaitszym formom samoorganizacji. Postawa ta nie może polegać na tym, by wciąż naiwnie powtarzać „mniej państwa”, lecz powinna sprowadzać się do ciągłych starań o to, by było „więcej społeczeństwa”. Jeśli społeczeństwa jest „za mało”, musi być „więcej państwa” i kwestionowanie jego znaczenia jest pozbawione odpowiedzialności.

Wedle stereotypu, jak już tu przypomniano, wzorcem liberała jest energiczny przedsiębiorca. Nie odmawiając znaczenia takiemu wzorowi, uważam, że wzorem zasadniczym dla liberała winien być aktywny obywatel i taka wzorcowa aktywność nie powinna być ograniczana jedynie do spraw gospodarczych.

Stereotypowy liberał często jest kojarzony z egoistą, z osobą, która uważa, że dbając tylko o własny interes, może coś zrobić dla ogółu. To wyobrażenie liberalizmu ma XIX-wieczne, a nawet starsze pochodzenie i kształtowało się w innych warunkach niż obecne. Dzisiejsze społeczeństwo liberalne potrzebuje nie egoizmu, lecz wspaniałomyślności. Liberałem jest dziś ten, kto swoją wolność wykorzystuje do tego, by poszerzyć wolność innych.

W tym sensie za wzór liberała – jeśli mówimy o postawach symbolicznych – może  dzisiaj uchodzić Bill Gates rozdający połowę swego majątku. Zaprzeczeniem  zaś postawy liberała są np. ukraińscy oligarchowie. Wspaniałomyślność nie jest jednak jedynie wyzwaniem dla bogaczy. Jest dylematem każdego z nas. Kto wolność chce czynić wartością społecznie nadrzędną, winien wymagać i oczekiwać od siebie i innych właśnie wspaniałomyślności, która nie jest tylko przywilejem bogaczy.

Przywołajmy w tym miejscu przykład do pewnego stopnia skrajny. W każdym społeczeństwie, nawet w dobrze funkcjonującym opiekuńczym społeczeństwie dobrobytu są ludzie, którym państwowe wsparcie nie jest w stanie pomóc. Jest ono zbyt zbiurokratyzowane, sformalizowane i schematyczne, aby było w wielu tragicznych ludzkich przypadkach skuteczne. Ludzie ci zostają wyrzuceni na społeczny margines, a nawet skazani na pogardę ogółu, na którą często w pewnym sensie sobie zasłużyli, jeśli nieszczęście spotyka ich z własnej winy (choć jakże trudno to rozsądzić w konkretnych przypadkach). Czy oznacza to, że nikt już nie powinien im pomagać, że można się jedynie przyglądać, jak się degradują i umierają, że mają jedynie pozostać odstraszającym przykładem dla innych? Moim zdaniem właśnie szacunek dla każdej ludzkiej wolności nie pozwala na taką obojętność. Zakorzenienie zasady wspaniałomyślności w społeczeństwie upowszechnionego dostatku może powodować, że znajdą się osoby, inicjatywy i organizacje, które będą gotowe w takich beznadziejnych sytuacjach pomagać.

Nie oznacza to, że zwolennik społeczeństwa upowszechnionego dostatku będzie odnosił się z dystansem do państwa i lekceważył jego ogromne znaczenie. Nie traktuje go jednak jako ostatecznej instancji czy też atrapy, jaką w każdej sytuacji można się zasłonić. Państwo jest dla zwolennika społeczeństwa upowszechnionego dostatku jednym z istotnych narzędzi społecznego i politycznego działania. Ma wobec niego swoje oczekiwania i wymagania. Dąży on do tworzenia społeczeństwa upowszechnionego dostatku, co nie jest celem utopijnym. Nigdy też nie będzie można powiedzieć, że cel został ostatecznie zrealizowany, ani że jest jakiś jednoznaczny przepis, jak ten cel realizować. Tym niemniej ideał społeczeństwa upowszechnionego dostatku jest odpowiedzią, jakiej liberał winien udzielić kryzysowi opiekuńczego państwa dobrobytu.


[1] Y. Benkler, Bogactwo sieci: jak produkcja społeczna zmienia rynki i wolność, przeł. R. Próchniak, Warszawa 2008. Zob. też moją recenzję tej książki: K. Wóycicki, Czy internet wesprze liberalną demokrację, kazwoy.wordpress.com.

[2] Janusz Czapiński ” od wielu lat używa tego terminu w prowadzonych przez siebie badaniach „Diagnoza społeczna”.

[3] W celowo prowokacyjny sposób podejmuje te zagadnienia niemiecki filozof Peter Sloterdijk, przede wszystkim w swoim „Die nehmende Hand und die gebende Seite”. Esej ten, który spowodował burzliwą dyskusję, był głosem jego autora w debacie o potrzebie gruntowanych reform w niemieckim systemie podatkowym.

Demokracja i dobrobyt: nieuchronny związek? :)

Temat tego panelu – związek między demokracją a dobrobytem na wschodzie Europy – rodzi wiele pytań. Jaki jest związek między demokracją a rozwojem? Czy rozwój jest koniecznym warunkiem dla demokracji? Czy demokracja z kolei jest konieczna dla rozwoju? Czy demokracja zawsze musi prowadzić do rozwoju – przynosić rozwój innymi słowy – po to, żeby uzyskać legitymizację wśród społeczeństwa? Jak demokracja i wolny rynek wpływają na gospodarczą i społeczną równość?

W niektórych regionach, takich jak Azja Wschodnia czy Półwysep Iberyjski, rozwój gospodarczy był bez wątpienia kluczowym czynnikiem, który wpłynął na powstanie stabilnej demokracji. Nie chodzi o to, żeby umniejszać rolę demokratycznej walki politycznej w krajach takich jak Południowa Korea, Tajwan czy Hiszpania. Ale ta walka zakończyła się sukcesem w dużej mierze dzięki temu, że znaczny wzrost gospodarczy wykształcił silną klasę średnią i wyedukowane społeczeństwo, które żądało zaangażowania politycznego i poszanowania fundamentalnych praw człowieka. Poza tym sukces gospodarczy zapewnił solidną podstawę dla konsolidowania instytucji demokratycznych.

http://www.flickr.com/photos/lizjones/388215971/sizes/m/in/photostream/
by lizjones112

Inaczej było w Środkowej i Wschodniej Europie, gdzie komunizm stał na drodze gospodarczego rozwoju, a po jego upadku w 1989 roku nowe demokracje stanęły przed wyzwaniem przekształcenia swojego systemu gospodarczego w system wolnorynkowy, który mógłby osiągnąć europejski poziom produktywności.

Transformacje na wschodzie Europy nie były łatwe. Wyeliminowanie subsydiów cenowych, zatrudnienia sponsorowanego przez rząd i państwowych przedsiębiorstw doprowadziło do ogromnych wstrząsów, kiedy bieda i nierówności dramatycznie wzrosły w początkowej fazie transformacji. Z czasem liberalizacja rynku doprowadziła do inwestycji i wzrostu, a demokracja pozwoliła krajom ukierunkowywać i niwelować wpływ gospodarczej dyslokacji. Jak Mitchell Orenstein zauważył w swoim artykule Poverty, Inequality and Democracy w niedawnym zbiorze tekstów z Journal of Democracy, demokracja zapewniła kanały dla presji społecznej, żeby chronić wydatki socjalne i pomogła krajom „zorganizować swoje socjalno-ochronne programy w sposób, który odzwierciedla szeroki wachlarz żądań i interesów.”

Nie jest zaskoczeniem, że demokracja odegrała ten rodzaj ochronnej roli w transformacji w regionie. Istnieje obszerna literatura wiążąca demokrację z gospodarczym dobrobytem i socjalną ochroną społeczeństwa. To właśnie laureat Nobla Amartya Sen nazwał instrumentalną i zapobiegawczą funkcją demokracji. Składa się na nią kontrola rządu i zapobieganie nadużyciom władzy, promowanie wzrostu gospodarczego, zachęcanie rządów do uważnego wsłuchiwania się w potrzeby obywateli i promowanie zdrowia, edukacji oraz ogólnego dobrobytu społeczeństwa, a także ochrona ludzi i ochrona ich praw przeciwko okrucieństwom reżimów autokratycznych. Sen zidentyfikował również konstruktywną rolę demokracji, która polega na wsparciu uczenia się od siebie nawzajem za pośrednictwem dyskusji publicznych, ułatwiając tym samym definiowanie społecznych potrzeb, priorytetów i obowiązków.

Niektóre z najnowszych badań potwierdzają receptę na dobrobyt autorstwa Adama Smitha sprzed 250 lat: „Bardzo mało jest wymagane by doprowadzić państwo do dobrobytu nawet z najniższego poziomu barbarzyństwa, mianowicie pokój, niskie podatki i tolerancyjne kierowanie sferą sprawiedliwości.” Według Pillars of Prosperity Timothy’ego Beslera i Torstena Perssona z London School of Economics, brak politycznego konfliktu, sprawiedliwe i usankcjonowane podatki oraz rządy prawa są kluczem do wyjaśnienia tego, co autorzy nazywają „klastrami rozwoju”, które charakteryzują się wysokim dochodem per capita i efektywnymi instytucjami państwowymi. Rządy prawa wymuszają kontrakty i poszanowanie praw własności, podczas gdy reprezentatywny rząd ułatwia uzyskanie zgody od dużej części społeczeństwa na rozsądne podatki. Takie instytucje zapewniają również odpowiedni poziom inkluzji, który z kolei legitymizuje demokratyczny rząd i sprawia, że społeczeństwo może uniknąć konfliktów.

W innej niedawnej publikacji – Dlaczego narody upadają: Źródła potęgi, dobrobytu i biedy. – Daron Acemoglu i James Robinson podobnie wskazują, że “inkluzywne instytucje ekonomiczne, które wymuszają prawa własności, zapewniają wszystkim równe szanse i promują inwestycje w nowe technologie i umiejętności bardziej przyczyniają się do wzrostu gospodarczego niż ekstrakcyjne instytucje ekonomiczne nastawione na wykorzystywanie zasobów wielu przez niewielu.” Takie inkluzywne instytucje ekonomiczne, jak piszą autorzy, wzmocnione inkluzywnymi instytucjami politycznymi, pozwalają obywatelom „uwolnić” swój potencjał, wspierać i chronić ich możliwości w zakresie innowacji, inwestycji i rozwoju.

Demokracja ma jednak swoje słabości i dylematy. Trzy z nich, które chciałbym dzisiaj omówić, wiążą się z legitymacją, równością i moralnością. Jeżeli chodzi o legitymację, istnieje ogólna zgoda co do tego, że demokracja nie jest aż tak zależna od gospodarczej sytuacji jak dyktatury, ponieważ – w przeciwieństwie do dyktatur – ma polityczną legitymację, która wynika z rządzenia za ogólną zgodą. Mimo to ta legitymacja nie jest nienaruszalna i może być osłabiona przez poważne problemy gospodarcze.

Z raportu opublikowanego w grudniu przez Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju wynika, że światowy kryzys gospodarczy podkopał poparcie dla demokracji i wolnego rynku w Europie Środkowej i Wschodniej – najbardziej wyraźny spadek poparcia dla demokracji jest zauważalny na Słowenii i na Węgrzech, a także na Słowacji, gdzie ten odsetek wyniósł ponad 20%. Przyczyną takiego trendu było to, że ludzie winili rynki i demokrację, a także zachodnie demokracje gdzie kryzys się zaczął, za wyraźny spadek konsumpcji. Co ciekawe, popularność rynków i demokracji wzrosła w post-komunistycznych krajach w Azji Centralnej, Armenii i na Białorusi, gdzie demokracji jeszcze nie wprowadzono i w rezultacie nie można jej winić za trudności gospodarcze.

Wskaźnik dobrobytu (Prosperity Index) z 2011 roku opracowany przez Legatum Institute również potwierdza, że w rezultacie gospodarczego kryzysu obywatele Wschodniej Europy „cechują się nie tylko mniejszą tolerancją wobec imigrantów i mniejszości, ale również niższym poziomem satysfakcji z ich wolności wyboru.” Dodatkowo, ostatnie raporty Freedom House dotyczące wolności prasy donoszą, że połączenie nieliberalnych polityk i ponurych perspektyw gospodarczych w regionie ogranicza przestrzeń dla wolnych mediów. Węgry, Rumunia i Bułgaria zostały ocenione jako tylko częściowo wolne w zakresie wolności prasy, integralność i niezależność mediów codziennych jest podważana również na Łotwie, w Czechach i w Polsce.  Według raportu Freedom House ten negatywny trend może stanąć na przeszkodzie w przeprowadzaniu kolejnych reform demokratycznych w tych krajach. Wskazuje również, że „poważne reformy w obszarze służby zdrowia, edukacji oraz zarządzania gospodarką mogłyby pójść w złym kierunku bez dokładnej kontroli mediów, a zrobienie postępu w walce z korupcją – która jest poważnym problemem w całym regionie – byłoby praktycznie niemożliwe.”

Niepokojący rozwój ekstremistycznych grup wrogich wobec mniejszości etnicznych, zwłaszcza wobec Romów, to złowrogi znak, że populizm i groźny nacjonalizm mogą wyrządzić szkody wciąż silnym instytucjom politycznym w regionie. Artykuł we wspomnianym wcześniej zbiorze Journal of Democracy autorstwa Dorothee Bole i Beli Greskovitsa kończy się złowrogimi słowami wskazując, że „w całej Europie Środkowej i Wschodniej radykalizujące się siły polityczne i zdesperowani wyborcy w takim samym stopniu wydają się gotowi wykorzystać swoich sąsiadów z innych grup etnicznych lub różnych pod innym względem jako kozły ofiarne. Jeżeli chodzi o delikatną politykę regionu, gospodarczy i polityczny brak stabilności prawdopodobnie przyspieszy trwający już proces, masowego rozczarowania centrowymi rozwiązaniami, dramatycznego spadku udziału ogółu i podnoszenia się radykalnych głosów.”

Druga słabość demokracji dotyczy równości. Wolny rynek nieuchronnie wiąże się w pewnym stopniu z gospodarczą nierównością, którą demokracje starają się zniwelować za pomocą polityki społecznej. Robią to w odpowiedzi na presję społeczną, a także dlatego, że nierówności mogą prowadzić do chorób społecznych takich jak nadużywanie narkotyków, przestępczość, zły stan zdrowia i innych problemów. Może również tworzyć podziały społeczne, prowadzące do konfliktów spowalniających wzrost gospodarczy i przyczyniające się do wzrostu braku stabilności politycznej.

Wykorzystanie polityki społecznej w walce z problemami nierówności może przynieść negatywne, nawet jeśli niezamierzone, konsekwencje. Transfery pieniędzy dla biednych ograniczają bodźce do pracy i powodują zależność – co było cechą systemu opieki społecznej w Stanach Zjednoczonych dopóki nie został zreformowany w 1996 roku. Takie transfery i związane z nimi uprawnienia mogą również pogorszyć dyscyplinę fiskalną – to problem, z którym mierzy się dzisiaj Grecja i inne europejskie demokracje, gdzie wskaźniki urodzeń i zwiększona długość życia przyczyniły się do redukcji państwowych przychodów i wzrostu emerytur, kosztów medycznych i innych. Rezultatem jest rosnący deficyt budżetowy i bankructwo państwa. Nie ma prostego rozwiązania tego problemu, który w najbliższej przyszłości będzie dominował w politycznych dyskusjach w rozwiniętych demokracjach, w tym również w Stanach Zjednoczonych.

I wreszcie kwestia moralności. Wielu ludzi, którzy głęboko zastanawiali się nad demokracją – chodzi mi tu o myślicieli takich jak Alexis de Tocqueville, Czesław Miłosz, Vaclav Havel i Leszek Kołakowski – podkreślali znaczenie religii dla zdrowia demokratycznych społeczeństw. Tocqueville uważał, że religia jest niezbędna dla demokracji, ponieważ kształtuje moralny charakter – to co nazywał „zwyczajami wspólnoty” i „nawykami serca” – który jest warunkiem koniecznym dla demokratycznego obywatelstwa. Miłosz obawiał się, że liberalne wartości takie jak szczerość i ludzka godność, które znajdują swoje podstawy w religii, mogą nie przetrwać „jeżeli nie będzie tej podstawy”. Havel również martwił się upadkiem religii, który jego zdaniem oddzielał współczesnego człowieka od „jego transcendentalnej kotwicy…. jedynego prawdziwego źródła odpowiedzialności i szacunku dla samego siebie.”

Podobnie jak Tocqueville, Kołakowski również postrzegał religię jako hamulec niebezpiecznej ludzkiej skłonności do chciwości i materializmu. „W ostatnich kilku dekadach szybkiego wzrostu gospodarczego,” powiedział Kołakowski w 1991 roku, „przyzwyczailiśmy się do myśli, że wszyscy my współcześni możemy mieć wszystko i że tak naprawdę na wszystko zasługujemy. Ale to zwyczajnie nie jest prawda.” Religia, jak powiedział, „nauczyła nas ograniczać się, dystansować nasze potrzeby od tego, co chcemy.” Razem z upadkiem religii ta granica niebezpiecznie zbliża się do zaniknięcia. „To będzie kulturalna katastrofa,” ostrzegł Kołakowski, „jeśli stracimy umiejętność utrzymywania dystansu pomiędzy tym, czego chcemy a naszymi potrzebami.”

Demokracja może prowadzić do dobrobytu, a jednocześnie sama może odnieść wielkie korzyści z gospodarczego postępu. Ale zamożność sama w sobie nie jest wystarczająca, a jeżeli towarzyszy jej upadek religii, konsekwencje mogą być straszne. To właśnie przesłanie Kołakowskiego i to przesłanie otrzeźwiające: „Przetrwanie naszego religijnego dziedzictwa,” powiedział, „jest warunkiem dla przetrwania naszej cywilizacji.” Powinniśmy pamiętać o tym przesłaniu rozważając wiele wyzwań, przed jakimi stoi demokracja w tym regionie i tak naprawdę na całym świecie.

Tłumaczenie: Martyna Bojarska

Uwagi wygłoszone podczas Wrocław Global Forum

1 czerwca 2012 Wrocław

„Zniewolony umysł” – stop! – rozmowa Błażeja Lenkowskiego :)

Stan finansów publicznych oraz demografia krajów świata zachodniego wskazują, że nieuchronna będzie redukcja modelu państwa welfare state. Jedną z konsekwencji tego procesu będzie ograniczenie aktywności państw w dziedzinie szeroko rozumianej polityki społecznej. Czy właśnie nadszedł moment przełomowy, w którym te zmiany powinny nastąpić?

http://www.flickr.com/photos/ceuropeens/6025447261/sizes/m/in/photostream/
by Cercle des Européens

Po pierwsze jeszcze przed kryzysem finansowym, który rozpoczął się w 2007 roku, było wiadomo, że rozbudowane państwa socjalne będą musiały być ograniczane albo ich skala będzie hamować wzrost gospodarczy. Dlatego już przed kryzysem niektóre kraje rozwiniętego kapitalizmu zaczęły wprowadzać reformy. Jeżeli się przeanalizuje dane dotyczące relacji wydatków socjalnych do PKB w krajach rozwiniętych, to się okaże, że niemal wszędzie szczyt został osiągnięty w latach 80. lub 90. Potem następuje spadek. On nie jest wprawdzie gwałtowny, ale w niektórych krajach wyraźny. Widać tu duże różnice pomiędzy poszczególnymi krajami. W Holandii o wiele bardziej obniżono tę relację do PKB niż np. we Francji. Podobnie w Szwajcarii czy w Izraelu. Kryzys (który zresztą został wywołany głównie błędnymi interwencjami władz publicznych) i jego skutek, czyli spowolnienie gospodarcze, recesja, gwałtowny wzrost deficytu i przyrost długu publicznego są dodatkowymi czynnikami nakładającymi się na wcześniejsze. Dodam, że kolejny to perspektywa starzenia się społeczeństw. Grecja to przykład rozbudowanego państwa socjalnego, Portugalia również. Problemy nie dotyczą małego państwa socjalnego, tylko rozbudowanego państwa socjalnego. Duże państwa socjalne są zwykle dużym balastem, dlatego że zawierają składniki hamujące wzrost gospodarczy. Jak? Po pierwsze przez ograniczanie skłonności do pracy. Winne są temu zwłaszcza wcześniejsze emerytury. Po drugie przez ograniczanie skłonności do dobrowolnego oszczędzania. Ludzie wierzą, że nie muszą oszczędzać, bo państwo się nimi zajmie. Te dwa czynniki, nawet bez obecnego kryzysu, powodują, że rozbudowane państwo socjalne hamuje wzrost gospodarczy. Dochodzi jeszcze trzeci czynnik: podatki. Znaczne wydatki socjalne dużo kosztują. Nie ma większych wątpliwości, że wysokie podatki są gorsze dla wzrostu gospodarczego niż niższe podatki. Oczywiście podatek podatkowi nierówny. Są takie, które mniej szkodzą, czyli podatki pośrednie, takie jak VAT, i są takie, które bardziej szkodzą, np. opodatkowanie kapitału czy opodatkowanie pracy.

Jest mnóstwo mitów, które trzeba demaskować. Jeden mit jest taki, że wydatki budżetowe zawsze pobudzają gospodarkę. To jest takie wyobrażenie o gospodarce, które ma tylko jedną stronę, czyli popyt. Czynniki rządzące produkcją w ogóle się nie liczą. W tej doktrynie zakłada się, że im więcej wydatków, tym lepiej. W taki sposób pobudzano gospodarkę w Grecji. Efekt widzimy. Drugi mit, chyba jeszcze groźniejszy, jest taki, iż bardzo wiele osób uważa, że gdyby nie rozbudowane państwo socjalne, to ludzie umieraliby na ulicach, w ogóle by się nie leczyli, nie posyłaliby dzieci do szkół i nie troszczyliby się o bliskich. To jest wyraz mentalności sowieckiego działacza. Polega ona na takim bezrefleksyjnym przekonaniu, że jeżeli państwo czegoś nie zrobi, to nikt tego nie zrobi. W Polsce ludzie już uświadamiają sobie, że państwo nie musi troszczyć się o to, jak się ubierają, jak się odżywiają, nie musi ich zaopatrywać bezpośrednio w samochody, jak to się działo przed 1989 rokiem. Natomiast jeżeli chodzi o tak zwane transfery socjalne, to mit „sowieckiego działacza” króluje w umysłach większości ludzi. Wyznawcy tego mitu nie dostrzegają faktu, że państwo socjalne nie jest jedynym mechanizmem radzenia sobie z pewnymi problemami. Czy to takimi, które są nieoczekiwane, np. chorobą, czy tymi, których się spodziewamy, np. procesem starzenia się. Z tymi problemami można radzić sobie różnymi sposobami: zarówno poprzez indywidualną zaradność w działaniach rynkowych, jak i poprzez organizacje samopomocy, które zostały zapomniane, choć stanowią piękną kartę liberalnego ustroju. Warto przypomnieć dokonania z XIX wieku, np. robotników, którzy zrzeszali się w Wielkiej Brytanii, w Niemczech, również w Polsce, po to, aby ubezpieczać się, a jednocześnie kształcić. I wreszcie jest coś, co było wyśmiewane przez marksistów, a mianowicie dobroczynność. Gdy państwo socjalne się rozrasta, to wypiera niepaństwowe mechanizmy radzenia sobie z problemami i daje większe możliwości tym, którzy nadużywają pomocy.

Jest jeszcze jedna kwestia, którą podnosił w 1835 roku Alexis de Tocqueville w znanym eseju o pauperyzmie. Zwrócił tam uwagę na to, że urzędnicy socjalni nigdy nie będą mieli odpowiednich motywacji, żeby odróżniać ludzi i badać ich rzeczywistą sytuację. Natomiast ci, którzy dobrowolnie angażują się w pomoc innym ludziom, zwykle lepiej odróżniają cwaniaków od osób naprawdę potrzebujących pomocy.

Sądzę, że redukcja państwa socjalnego powinna być połączona z ogromną akcją edukacyjną. Naszym największym wrogiem jest mentalność ludzi. W jaki sposób zatem efektywnie edukować?

Edukacja należy do tych słów, które zawsze miło się powtarza. Moje doświadczenie poparte wieloma obserwacjami i spotkaniami sugeruje, że trzeba się odwoływać do intuicji moralnej ludzi. Jeśli tylko możesz pracować, powinieneś się utrzymywać z własnej pracy, a nie z owoców cudzej pracy. Jeżeli w Polsce odsetek zatrudnionych wśród ludzi zdolnych do pracy nie przekracza 60%, to mamy sytuację niedobrą nie tylko z ekonomicznego punktu widzenia, lecz także z moralnego, albowiem jeden człowiek, który pracuje, ma na utrzymaniu, statystycznie rzecz ujmując, prawie jedną osobę, która nie pracuje. Powinniśmy zatem wzmacniać etos pracy. Drugi przekaz, który nazwałbym już wyraźnie liberalnym, to taki, że ludzie zwykle, przynajmniej werbalnie, są za wolnością. Więc trzeba powiedzieć, że jeżeli chcemy wolność utrzymać w odpowiednio szerokim zakresie, to musimy być odpowiedzialni za korzystanie z tej wolności. To znaczy, że trzeba ponosić konsekwencje własnych decyzji, a nie wyciągać rękę do państwa, czyli do innych ludzi, żeby skompensowali skutki naszych błędów i zaniechań. Dlaczego inni mają finansować błędy tych, którzy korzystają z wolności? Po drugie to zachęca do nadużyć.

Ludzi, którzy nie są w stanie utrzymywać się z własnej pracy, nie ma aż tak wielu. Do ich dyspozycji powinny być różne mechanizmy, nie tylko państwowe. Większość ludzi, włącznie z wieloma osobami, które określają się jako liberałowie, ma – w sprawach socjalnych –umysł zniewolony przez mentalność „sowieckiego działacza”,. Taki styl myślenia nie ma nic wspólnego z klasycznym liberalizmem, który stara się działać na rzecz wolności, odpowiedzialności, a w konsekwencji szerokiego zakresu wolnego rynku, nieroszczeniowego społeczeństwa obywatelskiego i ograniczonego państwa. Tzw. „liberałowie socjalni” to socjaldemokraci. Warto o tym pamiętać, by uniknąć mylenia pojęć.

Wreszcie należy piętnować zjawisko wyłudzania socjalnego. W systemach etatystycznych zmieniają się normy społeczne, czyli normy, które jedni ludzie egzekwują względem innych. Wyłudzanie staje się normalne. Assar Lindberg, który ma dobre pole obserwacyjne, bo jest Szwedem, wykazał to empirycznie. W rozbudowanym państwie socjalnym kształtuje się szczególny rodzaj społeczeństwa. Jaki? Bardzo wiele osób staje się klientami państwa. To z kolei wpływa na ich decyzje. Taki wyborca nie patrzy na to, czy dany polityk będzie działał na rzecz rozwoju kraju, tylko liczy, ile pieniędzy dostanie od państwa, gdy ten polityk dojdzie do władzy. To jest upaństwowiony klientelizm. W czasach starożytnego Rzymu ludzie starali się mieć patrona. Teraz mamy jednego wielkiego politycznego patrona i mnóstwo klientów. Nie jest to dobry typ społeczeństwa. Jeżeli komuś zależy na godności i wolności człowieka, to –moim zdaniem – nie może jednocześnie popierać rozbudowanego państwa socjalnego.

Czy mógłby pan profesor pokusić się o sformułowanie zasad, które nie tyle z perspektywy ekonomicznej, ile filozoficzno-moralnej powinny rządzić aktywnością państwa w dziedzinie polityki społecznej?

Moim zdaniem większość najważniejszych filozoficznych i czysto praktycznych problemów sprowadza się do roli państwa w społeczeństwie. Ogromne doświadczenie pokazuje, że wbrew marksizmowi, a zgodnie z wcześniejszymi przewidywaniami takich wybitnych ludzi jak Adam Smith, państwo jest złym właścicielem: kryteria polityczne dominują w sprzeczności z rachunkiem ekonomicznym. Dlatego socjalizm upadł. Jako zasadę trzeba przyjąć, że państwo nie powinno być właścicielem.

Drugim ważnym zagadnieniem są przepisy. Narastające ograniczenia wolności, szczególnie gospodarczej, to ciągły problem. Państwa podejmują akcje deregulacyjne, ale potem znów wprowadzają jakieś regulacje. Wielkim wyzwaniem jest pytanie o to, jak ograniczyć legislacyjną, regulacyjną działalność państwa. Tu trzeba podważać socjalistyczny ideał, że rząd jest tym lepszy, im więcej ustaw uchwali. W tej kwestii nie ma prostych rozwiązań, takich jak np. w przypadku wprowadzenia ograniczenia długu publicznego. Potrzebna jest o wiele większa aktywność nadzorcza ze strony społeczeństwa obywatelskiego.

Wreszcie, po trzecie, państwo socjalne. Jeszcze gdzieś do lat 20., 30. XX wieku było ono bardzo ograniczone. Stosunek wydatków socjalnych do PKB zwykle nie przekraczał 10–20%. Ale po II wojnie światowej, gdy gospodarka szybko rosła, zaczęła się prawdziwa ekspansja. To pokazuje, że siłą napędową rozrostu państwa socjalnego nie była bieda, tylko łatwość finansowania w połączeniu z nasilaniem się pewnej politycznej ideologii oraz mentalności sowieckiego działacza w odniesieniu do tzw. sfery socjalnej. Jeżeli ten proces spowalniał, to zwykle przez kryzys albo przez bardzo wyraźne objawy nadchodzącego kryzysu. Wtedy wprowadzano reformy. Do tego dochodzą takie czynniki jak starzenie się społeczeństw. Są kraje, które przedwcześnie wprowadziły państwo socjalne. Na przykład kraje Ameryki Łacińskiej: Kostaryka i Urugwaj. One są znacznie biedniejsze niż kraje Zachodu. I nie doganiają ich właśnie dlatego, że przedwcześnie wprowadziły rozbudowane państwo socjalne i z jakichś powodów społeczno-politycznych nie potrafiły go zredukować.

A co z największym problemem Polski i Europy, czyli wielkim wyzwaniem demograficznym? W jaki sposób należy zmieniać systemy emerytalne?

Od strony technicznej to nie jest trudne. Trzeba spowodować, że ludzie będą później przechodzić na emeryturę, gdyż wydłużyła się ich średnia długość życia. Jak to zrobić, to zależy od systemu emerytalnego. Jeżeli dominują systemy kapitałowe, czyli ludzie autentycznie oszczędzają, to w gruncie rzeczy decyzja, kiedy przechodzą na emeryturę, jest ich prywatną sprawą. Jeśli przechodzą wcześniej, to muszą swoje oszczędności rozłożyć na dłuższy czas, ale to nie obciąża innych ludzi. Zwykle w systemach kapitałowych ludzie dłużej oszczędzają, czyli dłużej pracują. Dlatego tak niedobrą sprawą było ograniczenie składki do OFE. W systemach repartycyjnych, czyli takich, w których mamy specjalny podatek emerytalny nazywany składką, tego naturalnego bodźca nie ma. Może być wprowadzony pewien substytut, jakim są nominalne rachunki emerytalne. To jednak nie są prawdziwe rachunki, bo tam niczego się nie gromadzi. W tym systemie istnieje większe pole do nacisków politycznych. Z natury rzeczy to bardziej upolityczniony system, dlatego politycy go lubią, mają większe pole do legislacyjnego rozdzielnictwa. Odkąd po raz pierwszy nastąpiło przejście od systemu kapitałowego do repartycyjnego – a zrobił to rząd Vichy – później nie wrócono do systemu kapitałowego. [WK1] System repartycyjny jest bardzo kuszący politycznie. Staje się bardzo dobrym narzędziem w kampanii wyborczej. Ale jeżeli mamy z takich czy innych powodów system repartycyjny, to należy wydłużać wiek przejścia na emeryturę. To nie jest żadnym ograniczeniem, bo ludzie dłużej żyją. To zwiększa siłę rozwoju gospodarki, bo zwiększa podaż pracy, a jednocześnie nie osłabia popytu, bo ludzie mają dochód z pracy. Czyli jest to strategia win–win, podwójnego zwycięstwa. W Polsce najważniejszą reformą, którą zrobiła obecna koalicja, jest zawężenie przywilejów do wczesnego przechodzenia na emeryturę, ale te zmiany nie są jeszcze zakończone. Niemcy wydłużyli wiek przejścia na emeryturę, Grecy i Hiszpanie robią to już w pośpiechu. Włosi też będą musieli.

Należy powiedzieć, że do najczęściej popełnianych błędów należy fałszywa terminologia. Pojęcia „dobro publiczne” i „dobro prywatne” mają swoje ścisłe znaczenia w ekonomii. Przez „dobro publiczne” rozumiemy takie dobro, którego nie sposób finansować indywidualne, np. obrona narodowa. W tym sensie np. edukacja nie jest dobrem publicznym, bo na niektórych uniwersytetach w niektórych krajach płaci się czesne. Nawiasem mówiąc, nie jest prawdą, że w Polsce mamy darmowe studia. Utrzymujemy zły system odpłatności za studia. Zły i niemoralny. Bo ci, którzy płacą z własnej kieszeni, dostają gorsze usługi, a wyższy poziom usług dostaje się w prezencie od innych obywateli, w tym biedniejszych od siebie. Dlatego jestem za upowszechnianiem płatności za edukację wyższą, przy jednoczesnej rozbudowie stypendiów i kredytów studenckich.

Czy nie powinniśmy wprowadzić jasnych zasad, które będą porządkowały ustawodawstwo w zakresie polityki społecznej? Po pierwsze, pomoc społeczna powinna obejmować tylko osoby najbiedniejsze. Druga zasada to „nic za darmo”, jeśli przyznajemy komuś pomoc, to w zamian za jakiś wysiłek, który będzie socjalizować i przywracać do funkcjonowania w społeczeństwie. Zasada pomocniczości państwa działa tylko wtedy, gdy inne niż państwo podmioty tego czynić nie mogą. Wreszcie zasada efektywności, czyli wprowadzenie elementów ewaluacji efektów określonego działania w ramach polityki społecznej.

Co do zasady nie trudno się zgodzić. Co natomiast z praktycznymi rozwiązaniami? Pojawia się tu problem, na ile mamy dobre statystyki dochodów i na ile administracja socjalna ma bodźce, żeby odróżniać ludzi prawdziwie potrzebujących od cwaniaków.

W charakterze uzupełnienia powiedziałbym tak: dlaczego mamy uzasadniać pomoc w potrzebie od dochodu, a nie od majątku? Dlaczego tolerować to, że samotna osoba, która ma duże mieszkanie, ale niski dochód jest uprawniona do zasiłku mieszkaniowego? Dlaczego ona nie sprzeda mieszkania i nie kupi mniejszego, jeżeli jest samotna? W wielu bogatszych od nas krajach istnieje kryterium majątkowe. W Danii ludzie, którzy mają duże mieszkania i mały dochód, nie dostaliby zasiłku. Można łączyć zasiłki z pracą, ale należy pamiętać o praktycznych problemach organizowania tzw. robót publicznych. Nie żyjemy w świecie prostych technologii, gdzie da się zbudować autostradę przy pomocy łopat.

Kolejne pytanie dotyczy kryterium efektywności. Czy jest sens wprowadzać jakieś mechanizmy ewaluacyjne co do działań w ramach polityki społecznej? Czy koszt nie będzie przewyższał efektu?

Ma pan na myśli badanie skuteczności programu po jego wprowadzeniu? Tutaj nie trzeba odkrywać Ameryki. Mamy mnóstwo doświadczeń. Także tych negatywnych, które pokazują, że rozsądnie brzmiące programy wywołują patologie. Jest na ten temat obszerna literatura. Bodaj najpoważniejszym oskarżeniem rozbudowanego państwa socjalnego jest to, że ono wzmaga patologie. Mówiłem już o demoralizacji. Jeżeli się bardzo wyraźnie premiuje samotne matki, to rośnie liczba nieślubnych dzieci. Tak było choćby w Stanach Zjednoczonych do czasów reformy republikanów i Clintona. Te patologie są w Polsce słabo zbadane. Problem nie polega na tym, że różne programy socjalne nie są wystarczająco cost-effective. Problem jest daleko poważniejszy: ponosi się koszty, a dostaje negatywne efekty. Francuzi szczycą się tym, że przyrost naturalny we Francji jest wyższy niż w innych krajach Europy. Jednak gdy zapyta się ich, gdzie się ten przyrost koncentruje, odpowiadają, że nie ma oficjalnych badań, bo przepisy zakazują, aby dzielić ludzi wedle grup etnicznych. Byłem niedawno na konferencji we Francji, gdzie opowiadano, jak to hojne francuskie państwo socjalne premiuje wielożeństwo. W jaki sposób to się odbywa? Wielożeństwo jest zakazane, to jasne, ale trudno tego upilnować. Szczególnie tam, gdzie wielożeństwo jest elementem kultury, np. wśród niektórych przybyszów z Afryki. Oni żyją de facto w związkach z wieloma kobietami, ale nie zawarli formalnego małżeństwa z żadną z nich. Te kobiety występują o pomoc socjalną jako samotne matki, co premiuje wielożeństwo. Mówiąc o patologiach wywoływanych przez rozbudowane państwo socjalne, warto też wymienić bezrobocie. Wiąże się ono nie tylko z wydatkami socjalnymi, lecz także z zawyżoną płacą minimalną. Dlaczego we Francji wybuchają od czasu do czasu rozruchy na przedmieściach? Dlatego, że jest bardzo wysokie bezrobocie. A skąd ono się bierze? Z wysokiej płacy minimalnej. Gdyby taka płaca obowiązywała w Stanach Zjednoczonych, to bezrobocie zwiększyłoby się dwukrotnie. W Stanach, jak wiadomo, ludzie słabo wykształceni poszukują pracy i ją znajdują, bo nie ma takiej bariery. Ostatnie podwyższenie płacy minimalnej przez rząd w Polsce to takie właśnie „francuskie” rozwiązanie.

Jeśli dotarliśmy do tego problemu, to co pan profesor sądzi o stwierdzeniu Angeli Merkel, że model wielokulturowego państwa się wyczerpał? To w pewnym sensie też wiąże się z modelem państwa socjalnego.

Myślę, że zdecydowanie się wiąże. Ale uważam, że chodzi też o to, że do niedawna w Wielkiej Brytanii czy w Danii traktowano tę kulturę grupy imigrantów jako enklawy, które nie podlegały ogólnym prawom. Tolerowano to, że grupy te mogły się posługiwać własnym prawem np. prawem szariatu. W myśl takiego na pierwszy rzut oka dobrze brzmiącego hasła, że wszystkie kultury są równie dobre. Jak wtedy pogodzić wielożeństwo z zakazem bigamii? To pokazuje, że równość kultur jest bardzo dyskusyjna.

Należy chociaż powiedzieć, jakie wartości wyznajemy. Jeżeli nie chcemy dyskryminacji kobiet, to nie możemy jednocześnie tolerować niektórych form wielokulturowości. To znaczy, że nie możemy spokojnie patrzeć na kulturę, w której dyskryminuje się kobiety.

Chciałbym zmienić temat i zapytać o to, co się stało z polską klasą polityczną? Dlaczego jeszcze w latach 90. kierowała się zupełnie innymi wartościami? Dlaczego dziś brakuje polityków, którzy są w stanie oderwać się od bieżących problemów i patrzeć perspektywicznie w przyszłość. Czy jest to wina systemu partyjnego, który się ukształtował? To znaczy walki PO z PiS-em? Czy to jest problem całej klasy politycznej, sposobu myślenia tych ludzi?

Staram się unikać dużych kwantyfikatorów takich jak „klasa polityczna”. To, co jest odbierane w Polsce jako problem, nie jest wyłącznie naszym problemem. To nie jest, oczywiście, pocieszeniem, ale możemy umieścić je w szerszym kontekście. Gdy patrzy się na badania dotyczące popularności polityków czy parlamentów na Zachodzie, to widzi się, że ona wyraźnie spada. To jest jakiś trend, a nie jest zjawisko krótkookresowe. Niektórzy twierdzą, że współcześni politycy są moralnie gorsi od tych z XIX wieku. To mówią ci, którzy nie znają historii. Liczba skandali i skala brutalności w polityce była chyba dawniej większa niż teraz. Po pierwsze, to, jak ludzie odbierają polityków, zależy od tego, jak oni są pokazywani. Nowoczesne media elektroniczne, zwłaszcza telewizja, rządzą się innymi prawami niż słowo pisane. To nie jest oskarżenie. Taka jest natura tych mediów, że wydobywają emocje, posługują się skrótami itd., więc w pewnym sensie spłaszczają politykę. Jest wielkim wyzwaniem korzystać z tych mediów, a jednocześnie polityki kompletnie nie trywializować lub nie sprowadzać do „Kto kogo”. Oczywiście, że dużo zależy od dziennikarzy. Upowszechnienie środków masowego przekazu przyczyniło się zapewne do spadku popularności polityki. Nie wiem, jak to zjawisko wygląda w nowych mediach, to znaczy w Internecie. Po drugie, mamy rozdęte państwo, które obiecuje więcej, niż może dać. Czyli budzi rozczarowanie.

To, co się dzieje w Polsce, jest odbiciem ogólniejszych tendencji, ale na to nakładają się pewne czynniki szczególne. Być może w Polsce za daleko poszły mechanizmy finansowania partii z budżetu. To w oczywisty sposób wzmagało władzę partyjnych liderów. Muszę powiedzieć samokrytycznie, że byłem w rządzie, który to uchwalił. Demokracja nie może polegać na pospolitym ruszeniu partyjnym. Ale być może przekroczono optimum. I dlatego posłowie i senatorowie są właściwie maszynami do głosowania, a nie politykami z podmiotowością. W przypadku OFE to było bardzo widoczne, gdy ludzie, o których wiedziałem, że są przeciwni, głosowali za. Czy jakieś reformy w polskim systemie partyjnym mogą to zmienić? Myślę, że powinny pojawić się zmiany w prawie, które by sprawiały, że zmniejszy się zależność od szefa partii, a wzrośnie zależność od lokalnego wyborcy. Drugim czynnikiem jest PiS. PiS wniósł coś, czego nie było dotąd w takiej skali na polskiej scenie politycznej: nieuczestniczenie w dyskusji o meritum (poza niektórymi sprawami, takimi jak usunięcie barier dostępu do zawodów prawniczych), i towarzyszącą temu ogromną dawkę agresji, werbalnej nienawiści. Zakładając, że większość ludzi tego nie lubi, można dojść do wniosku, że dla rządzących przez ostatnie lata to był dogodny partner. PO miała większe pole manewru, przy tak słabym konkurencie mogła zrobić więcej, nie ryzykując politycznie. Jestem zdania, że niektóre ruchy, choćby sprawa z OFE, nie tylko były szkodliwe dla rozwoju gospodarki, lecz także szkodliwe dla PO.

Czy miałby pan profesor pięć rekomendacji dla nowego rządu?

To można wyczytać z każdego raportu organizacji międzynarodowej. Trzeba zawsze wyjść od celu. Uważam, że naszym celem zbiorowym, który przekłada się na wiele celów indywidualnych, to doganianie Zachodu pod względem poziomu życia. Nie przez sto lat, ale przez dwadzieścia. Wiemy, że od warunków materialnych nie wszystko zależy, ale zależy bardzo dużo. Moim zdaniem dobry liberalizm wyraża się w szacunku do naturalnych ludzkich pragnień. Ludzie przecież chcą lepszego życia. Gdy ktoś nie ma mieszkania, to chce je mieć, jak ktoś ma za małe, to chce mieć większe. Kto nie ma samochodu, chce mieć samochód. Jak ma mały, chce mieć większy. Chce lepszej edukacji dla dzieci. To są wielkie ludzkie pragnienia, które nie przekładają się automatycznie na ich spełnianie. Po drodze jest wielki pośrednik – ustrój. Niektóre ustroje blokują spełnianie pragnień i paraliżują ludzi, bo są etatystyczne. Socjalizm był skrajną formą etatyzmu. Inne natomiast wyzwalają kreatywność i przedsiębiorczość, co nie znaczy, że nie są także źródłem frustracji. Jeżeli ktoś naprawdę chce działać na rzecz spełniania tych ludzkich pragnień, to powinien działać na rzecz dobrze pojmowanego liberalizmu. Na rzecz rozszerzania pola dla ludzkiej pracy i przedsiębiorczości, co nie dotyczy wyłącznie gospodarki, ale także organizacji pozarządowych. Nie można tego osiągnąć bez ograniczenia wcześniej rozdętego państwa. Jeżeli uważamy, że trzeba szanować ludzkie pragnienia, to nie mówmy ludziom, żeby byli ascetami, ponieważ uważamy, że asceza jest lepsza niż konsumpcja.

W warunkach Polski jako państwa doganiającego potrzebny jest ustrój, który jest lepszy dla rozwoju niż ustrój w rozwiniętych krajach Zachodu. To znaczy on powinien być prostszy, z silniejszymi bodźcami do inicjatywy, przedsiębiorczości i pracy. W finansach publicznych należy zredukować wszystkie te systemy socjalne, które zniechęcają ludzi do oszczędzania i pracy, a zachęcają do oszustw. Po drugie, wyrugować resztki bezpośredniej ingerencji polityki w gospodarkę, czyli sprywatyzować firmy państwowe. Po trzecie, stworzyć bariery tworzenia złego prawa. Po czwarte, dbać jak o źrenicę w oku o konkurencję. Zwykle konkurencja jest ograniczona przez polityków. Albo bezpośrednią i jawną, tak jak to było w przypadku rządowej decyzji o fuzji firm energetycznych, albo ukrytą, kiedy się tworzy grupy polityczno-biznesowe, tak jak np. w Rosji czy na Ukrainie. Rzadko jest tak, żeby wolny rynek sam z siebie monopolizował. Elementarną zasadą powinna być niezależność prezesa UOKiK-u, podobna do tej, którą ma zagwarantowaną prezesa NBP. Prezes NBP jest wybierany na kadencję, a prezes UOKiK-u może być usunięty z dnia na dzień. Tu również powinna być kadencyjność.

Panie profesorze, a jak tę wiedzę skutecznie upowszechniać?

Należy wzmacniać głos społeczeństwa obywatelskiego, między innymi przez rozmaite sojusze tematyczne. Zasadniczy jest też problem dostępu do informacji publicznej. Dostępność informacji publicznej jest fundamentem. Dzięki prezydentowi uświadomiłem sobie niedawno, że trzeba patrzeć władzy na ręce, również między wyborami, a nie tylko wtedy, gdy głosujemy. Musimy zdobywać informacje o faktycznej aktywności rządzących. Bez tego nie będziemy dobrze głosować. Należy tworzyć koalicje, bo tylko wtedy uzyska się wystarczające poparcie dla poszczególnych kwestii liberalnych. Organizacje obywatelskie powinny tworzyć zdecydowanie więcej koalicji.

Z Leszkiem Balcerowiczem rozmawiał Błażej Lenkowski

Opracowanie: Michał Czech, Dominika Stachlewska


Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję