Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek :)

Główne tezy

 

  1. Unia Europejska i jednolity rynek stanowią wielkie osiągniecia. Ich utrzymanie ma kluczowe znaczenie dla przyszłej pomyślności poszczególnych państw europejskich, a w tym Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej.
  2. Wprowadzenie euro okazało się posunięciem chybionym, które zamiast scementować Unię Europejską może doprowadzić do poważnych konfliktów i zagrozić współpracy europejskiej. Głównym problemem związanym ze wspólną walutą jest to, że państwa członkowskie pozbawione zostały możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość zmiany kursu walutowego.
  3. W przypadku utraty międzynarodowej konkurencyjności lub nagłej utraty zaufania rynku, osłabienie waluty (połączone z odpowiednią polityką fiskalną i monetarną) jest instrumentem skutecznie przywracającym konkurencyjność gospodarki i równowagę w obrotach międzynarodowych, pozwalającym na szybkie wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego.
  4. Próby usunięcia poważnej luki w konkurencyjności kraju, bez zmiany kursu walutowego, poprzez restrykcje fiskalne lub zacieśnienie monetarne, powodują duże koszty w postaci spadku realnego PKB i wzrostu bezrobocia, a w warunkach systemu demokratycznego kończą się bardzo często niepowodzeniem.
  5. Usiłowania poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego przez transfery fiskalne są bardzo kosztowne i mało skuteczne. Pokazują to doświadczenia Włoch i Niemiec, które przez wiele lat wydawały olbrzymie środki na „podciąganie” niekonkurencyjnych regionów, nie osiągając zadawalających rezultatów.
  6. Europa jest złożona z państw narodowych, które stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Pozostawanie w strefie euro skazać może państwa, które utraciły konkurencyjność, na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji. Może to doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej w poszczególnych państwach członkowskich, zagrażając porządkowi demokratycznemu.
  7. Uporczywa obrona euro w przekonaniu, że „upadek Euro oznacza początek końca Unii Europejskiej i jednolitego rynku” może przynieść efekty odwrotne od zamierzonych. Grozi długotrwałą recesją i wysokim bezrobociem w krajach usiłujących poprzez zacieśnienie fiskalne dokonać „wewnętrznej dewaluacji”. Doprowadzić to może do załamania politycznego i niekontrolowanego rozpadu strefy euro, o nieobliczalnych konsekwencjach politycznych i gospodarczych dla całej Europy.
  8. Aby uprzedzić niekontrolowany rozpad, trzeba przeprowadzić kontrolowaną dekompozycję strefy euro, tworząc nowy europejski ład monetarny oparty o waluty narodowe lub waluty homogenicznych gospodarczo bloków krajów.
  9. Podział strefy euro poprzez wychodzenie z niej krajów mniej konkurencyjnych groziłby wybuchem paniki i załamaniem systemu bankowego w tych krajach. Dlatego właściwa jest kolejność odwrotna tzn. demontaż strefy euro poprzez stopniowe wychodzenie krajów lub grup krajów najbardziej konkurencyjnych.
  10. Kontrolowana dekompozycja strefy euro będzie możliwa, jeśli tylko europejskie elity i opinia publiczna oswoją się z myślą, że Unia Europejska i jednolity rynek mogą funkcjonować bez euro i zostaną uzgodnione zasady nowego ładu walutowego w Europie. Do tego czasu powinny być prowadzone działania zapobiegające niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.


http://www.flickr.com/photos/patries71/293270513/sizes/m/in/photostream/
by patries71

Wprowadzenie

 

W pierwszej połowie XX wieku Europa była wylęgarnią konfliktów, które doprowadziły do wybuchu dwóch straszliwych wojen światowych. W drugiej połowie XX wieku, dzięki realizacji idei integracji europejskiej, powstała Unia Europejska i jednolity rynek. Instytucje te są wielkim sukcesem politycznym i gospodarczym. Po rozpadzie bloku sowieckiego, aspiracje poszczególnych państw do członkostwa w Unii Europejskiej i ułatwiony dostęp do wspólnego rynku europejskiego należały do kluczowych czynników, które przyczyniły się do powodzenia politycznej i gospodarczej transformacji byłych krajów socjalistycznych. Dzisiaj, od utrzymania Unii Europejskiej i jednolitego rynku zależy przyszła pomyślność gospodarcza poszczególnych państw europejskich, a w tym i Polski.

Wprowadzenie wspólnej waluty europejskiej na przełomie XX i XXI wieku było kolejnym etapem integracji, z którym wiązano wielkie nadzieje. Jednakże po blisko dekadzie sukcesów strefa euro znalazła się na rozdrożu. Obecny kryzys mobilizuje znaczną część polityków i opinii publicznej do postulowania zdecydowanej obrony euro w przekonaniu, że niepowodzenie projektu wspólnej waluty byłoby początkiem rozkładu Unii Europejskiej i jednolitego rynku europejskiego. Rozumiemy ten pogląd i podzielamy część przesłanek, którymi kierują się jego zwolennicy. Obawiamy się jednak, że utrzymywanie wspólnej waluty przyniesiecie efekty całkowicie odmienne od oczekiwań. Zamiast umocnić i scementować Unię Europejską, może doprowadzić do bardzo poważnych konfliktów i spowodować dezintegrację UE i rozpad jednolitego rynku. Fundamentalnym problemem związanym ze wspólną walutą w Europie jest pozbawienie państw członkowskich możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia w sytuacji kryzysowej instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość korekty kursu walutowego. Wprowadzenie euro okazało się wbrew intencjom krokiem sprzecznym z dotychczasową filozofią integracji europejskiej polegającą na respektowaniu potrzeb wszystkich członków i przyjmowaniu rozwiązań, które nikomu nie zagrażają. Pozostawanie w strefie euro skazać może państwa członkowskie, które z jakiś powodów utraciły lub w przyszłości utracą konkurencyjność, na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości zmiany tej sytuacji. Może to doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej w poszczególnych państwach członkowskich, do rozwoju tendencji populistycznych zagrażających porządkowi demokratycznemu i pokojowej współpracy w Europie. Sytuacja może wymknąć się spod kontroli i spowodować chaotyczny rozpad strefy euro, co zagrozić może przyszłości UE i jednolitego rynku.

Aby powrócić do źródeł idei integracji europejskie i uniknąć niekontrolowanego rozpadu wspólnej waluty, należy przeprowadzić kontrolowaną dekompozycję strefy euro, tworząc przy tym nowy europejski ład monetarny oparty o waluty narodowe lub waluty homogenicznych grup krajów, zachowując instytucje Unii Europejskiej i jednolity rynek europejski.

Nasz tekst składa się z dziesięciu rozdziałów. W rozdziale I wskazujemy, że istotą problemów zagrożonych gospodarek strefy euro jest utrata konkurencyjności, której przyczyny są zresztą w poszczególnych krajach odmienne.

W rozdziale II omawiamy dwa dostępne mechanizmy krótkookresowej poprawy konkurencyjności kraju: osłabienie waluty (poprzez decyzję o dewaluacji lub samoczynną deprecjację) oraz deflację (nazywaną obecnie często „wewnętrzną dewaluacją”). Osłabienie waluty jest doraźnie instrumentem bardzo skutecznym, choć aby trwale poprawić konkurencyjność gospodarki, musi być wsparte odpowiednią polityką fiskalną i monetarną. Natomiast polityka deflacyjna jest ze swojej natury instrumentem znacznie mniej skutecznym i powodującym bez porównania większe koszty w postaci spadku PKB i wzrostu bezrobocia, co sprawia, że jest to polityka trudna do utrzymania w realiach państw demokratycznych.

W rozdziale III omawiamy wybrane doświadczenia historyczne sprzed zapoczątkowanego w 2008 roku światowego kryzysu finansowego, związane ze stosowaniem deflacji oraz funkcjonowaniem mechanizmu osłabienia waluty. Przytaczamy wyjaśnienie, dlaczego deflacja była skutecznym mechanizmem dostosowawczym w okresie przed Pierwszą Wojną Światową, a przestała nim być w okresie międzywojennym. Omawiamy pouczający przykład spektakularnego niepowodzenia polityki deflacyjnej, jakim była uporczywa obrona wymienialności funta szterlinga po zawyżonym kursie w Wielkiej Brytanii w drugiej połowie lat 1920-tych. Przypominamy, że dewaluacja była jednym z najistotniejszych posunięć w ciągu pierwszych miesięcy prezydentury Franklina Delano Roosevelta w USA w 1933 roku. Przedstawiamy kontrowersje dotyczące polityki dewaluacji stosowanej przez wiele krajów w latach 1930-tych i wyjaśniamy, że nie podważa to tezy o skuteczności dewaluacji. Przytaczamy przykłady z lat 1990-tych, z kryzysu azjatyckiego i kryzysu rosyjskiego, wskazujące, że programy dostosowawcze zawierające dewaluację mogą być bardzo skuteczne w szybkim przywracaniu konkurencyjności gospodarki i równowagi na rachunku obrotów bieżących, umożliwiając wyprowadzenie gospodarki z głębokiego kryzysu i szybkie wejście na ścieżkę wzrostu. Omawiamy pouczający przypadek Argentyny z przełomu XX i XXI wieku ilustrujący trzy istotne obserwacje. Po pierwsze, kraj, który znajduje się w dobrej sytuacji makroekonomicznej i stworzył solidne wydawałoby się ramy instytucjonalne, może, z nieprzewidywanych wcześniej powodów, popaść w problemy z związane z utratą konkurencyjności. Po drugie, w warunkach sztywnego kursu walutowego, usiłowanie przywrócenia konkurencyjności poprzez politykę deflacyjną może doprowadzić do poważnych niepokojów społecznych. Po trzecie, osłabienie waluty jest bardzo silnym instrumentem dostosowawczym, może pozwolić na szybkie wyjście z chaosu politycznego i gospodarczego i wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego. Zwracamy uwagę, że nie jest to instrument cudowny, który może samodzielnie i bezboleśnie rozwiązać wszelkie problemy. Jego nadużywanie jest szkodliwe, lecz w sytuacji kryzysowej szybka odbudowa konkurencyjności bez osłabienia waluty jest przedsięwzięciem niezwykle trudnym lub wręcz niemożliwym.

W rozdziale IV zastanawiamy się, czy pogłębiona unia fiskalna mogłaby dostarczyć alternatywnych wobec osłabienia waluty lub deflacji instrumentów do poprawy konkurencyjności zagrożonych krajów. W tym celu na przykładzie Południa Włoch i Niemiec Wschodnich omawiamy próby poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego przez politykę pomocy strukturalnej i transfery budżetowe. Uzasadniamy pogląd, że są to działania tak mało skuteczne i tak kosztowne, że nie można liczyć na to, by stały się istotnym instrumentem poprawy konkurencyjności niekonkurencyjnych gospodarek w ramach strefy euro.

W rozdziale V omawiamy doświadczenia, na które często powołują się ekonomiści uważający, że polityka tzw. „wewnętrznej dewaluacji”, czyli deflacji, realizowana za pomocą redukcji wydatków budżetowych, może być dziś skuteczną terapią dla zagrożonych gospodarek strefy euro. Omawiamy doświadczenie Łotwy, pokazując, że trudno je uznać za argument do rekomendowania metody „wewnętrznej dewaluacji”. Porównujemy doświadczenie Łotwy i Islandii, pokazując, że dzięki dewaluacji waluty w Islandii, koszty dostosowania w celu wyprowadzenia kraju z głębokiego kryzysu były znacznie mniejsze niż na Łotwie. Przytaczamy analizę przypadków udanych ekspansywnych dostosowań fiskalnych tzn. sytuacji, w których zacieśnienie fiskalne od razu stało się impulsem do przyspieszenia wzrostu gospodarczego. Okazuje się, że w przypadkach tych zacieśnieniu fiskalnemu towarzyszyło duże osłabienie krajowej waluty lub zasadnicza obniżka stóp procentowych i spadek inflacji. Na ekspansywne efekty zacieśnienia fiskalnego trudno więc liczyć w krajach wewnątrz strefy euro, gdy osłabienie waluty krajowej jest niemożliwe, a inflacja i stopy procentowe już są bardzo niskie.

W rozdziale VI podsumowujemy wnioski wynikające z rozdziałów I-V dla możliwości pomyślnego funkcjonowania jednej waluty w Europie. Zwracamy uwagę, że Europa fundamentalnie różni się od USA, gdyż jest złożona z narodów mówiących różnymi językami, odwołujących się do własnych tradycji i zorganizowanych w ramach państw narodowych. Państwa narodowe stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Nic nie wskazuje na to, by sytuacja ta miała się zasadniczo zmienić w ciągu najbliższego stulecia. Unia Europejska i jej instytucje są tworami służebnymi, które państwa członkowskie stworzyły, aby poprawić swoje bezpieczeństwo i pomyślność gospodarczą. Sukces integracji oparty był na filozofii respektowania potrzeb wszystkich członków, przyjmowaniu rozwiązań, które są korzystne dla wszystkich i nikomu nie zagrażają. Wprowadzenie wspólnej waluty paradoksalnie podważa dotychczasową filozofię integracji. Państwo należące do strefy euro, które z jakichś powodów utraci konkurencyjność lub będzie zmuszone w krótkim czasie zamknąć deficyt na rachunku obrotów bieżących, może zostać w praktyce skazane na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji. Naszym zdaniem problemy te mają zupełnie inny wymiar, gdy dotyczą zacofanych regionów w poszczególnych państwach, a inny –znacznie poważniejszy – gdy dotyczą całego państwa. Zwracamy uwagę, że Europa, w której społeczności narodowe zostaną pozbawione możliwości poprawy swojego bytu i jedyną alternatywą pozostanie dla nich migracja, zostanie narażona na groźne konflikty.

W rozdziale VII omawiamy opcję kontrolowanej dekompozycji strefy euro. Ponieważ wychodzenie ze strefy euro krajów zagrożonych groziłoby tam wybuchem paniki i załamaniem systemu bankowego, proponujemy kolejność odwrotną tzn. rozmontowanie strefy euro poprzez stopniowe wychodzenie krajów lub grup krajów najbardziej konkurencyjnych.

W rozdziale VIII zastanawiamy się nad tym, jaki mechanizm koordynacji walutowej można wprowadzić w Europie w przypadku dekompozycji strefy euro. Pokazujemy, że istnieją akceptowalne alternatywy dla systemu jednej waluty, które, choć nie są doskonałe, umożliwiają pomyślny rozwój gospodarki, a także rozwój pokojowej współpracy europejskiej. Zwracamy uwagę, że próby wprowadzenia i utrzymania za wszelka cenę rozwiązania mającego raz na zawsze uwolnić Europę od niedoskonałych systemów koordynacji walutowej mogą prowadzić do katastrofy ekonomicznej i politycznej. Do katastrofy takiej przyczynił się system waluty opartej na parytecie złota w okresie międzywojennym, a obecnie jest bardzo prawdopodobne, że katastrofę taką może spowodować uporczywa obrona systemu jednej waluty w Europie.

W rozdziale IX rozważamy argumenty i ostrzeżenia przed dekompozycją strefy euro. Odnosimy się do opinii sugerujących, że rozwiązanie strefy euro: doprowadzi do ekonomicznej katastrofy w Europie, spowoduje gwałtowną aprecjację waluty niemieckiej i wywoła recesję w Niemczech, osłabi pozycję Europy wobec światowych potęg gospodarczych USA, Chin i Indii. Nie lekceważymy tych argumentów, lecz zwracamy uwagę, że opierają się one na bardzo wątpliwych założeniach. Po pierwsze, na założeniu, że Europa z jedną walutą jest w stanie przezwyciężyć obecny kryzys i w przyszłości pomyślnie się rozwijać. Po drugie, na założeniu, że demontaż strefy euro musi spowodować rozpad jednolitego rynku i dezintegrację UE. Jest oczywiste, że przy tych założeniach rozwiązanie strefy euro byłoby szkodliwe dla wszystkich i nie miałoby ekonomicznego sensu. Jednakże, założenia te są nieuprawnione, co staramy się uzasadnić w naszym tekście. Po pierwsze, uporczywa obrona wspólnej waluty narażać będzie Europę na olbrzymie problemy i konflikty, będzie hamować jej wzrost gospodarczy i osłabiać pozycję międzynarodową, a może zakończyć się niekontrolowanym rozpadem strefy euro, o nieobliczalnych konsekwencjach. Po drugie, w proponowanym przez nas wariancie dekompozycja strefy euro odbędzie się w sposób uzgodniony i kontrolowany, tak aby zachować UE i jednolity rynek europejski, a jednocześnie możliwe będzie stworzenie mechanizmu koordynacji walutowej, który ograniczy skalę aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym.

W rozdziale X omawiamy najbardziej prawdopodobne warianty wydarzeń w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro i kontynuacji polityki deflacji zwanej „wewnętrzną dewaluacją”. Omawiamy podstawowe scenariusze: 1) scenariusz trwalej zapaści politycznej i społecznej niekonkurencyjnych państw oraz 2) scenariusz nieskoordynowanego rozpadu strefy euro. Odnotowujemy także mniej prawdopodobny, lecz niewykluczony wariant przezwyciężenia obecnego kryzysu strefy euro, co może nastąpić w wyniku kombinacji pozytywnych czynników takich jak: silne ożywienie w gospodarce światowej, istotne osłabienie euro i wypracowanie przez strefę euro jako całość wysokiej nadwyżki handlowej lub wystąpienie znacznie lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”. Jeśli strefa euro przezwycięży obecny kryzys, to w przyszłości poważne problemy z konkurencyjnością mogą pojawić się ponownie w różnych krajach. Los kraju, który z jakiś przyczyn utraci konkurencyjność będzie w ramach strefy euro zawsze nie do pozazdroszczenia.

W „Zakończeniu” uzasadniamy pogląd, że nawet w wariancie przezwyciężenia obecnego kryzysu, w dającej się przewidzieć przyszłości trudno liczyć na istotne rozszerzenie strefy euro. Utrzymywanie strefy euro skazywać będzie EU na podział na trzy grupy krajów tworzące swoistą „Europę trzech prędkości”.

Dziękujemy osobom, które pomogły w przygotowaniu niniejszego tekstu. Krzysztof Błędowski, Marcin Gozdek, Kamil Kamiński i Agata Miśkowiec dostarczyli nam niektóre dane i analizy. Wszystkim im, a także Wojciechowi Arkuszewskiemu, Sergiuszowi Kowalskiemu i Adamowi Parfiniewiczowi jesteśmy wdzięczni za możliwość dyskusji, uwagi i komentarze, które w niektórych przypadkach były dalekie od zbieżności z poglądami prezentowanymi w tekście.

Tekst wyraża wyłącznie osobiste poglądy autorów.

I.      Utrata konkurencyjności istotą problemu zagrożonych gospodarek strefy euro

W roku 2010 Grecja, Portugalia, Włochy, Hiszpania i Irlandia napotkały na poważne problemy ze sprzedażą swoich obligacji. Oprocentowanie, jakiego żądali inwestorzy, drastycznie wzrosło. Od tego czasu państwa strefy euro i Europejski Bank Centralny podejmują rozmaite działania dla złagodzenia i rozwiązania problemów zagrożonych gospodarek. Początkowo liderzy polityczni i gospodarczy Unii Europejskiej stali na stanowisku, że mamy do czynienia tylko z czasowym zachwianiem płynności finansowej i zagrożone kraje po przeprowadzeniu odpowiednich reform poradzą sobie ze spłatą długu. Obecnie co najmniej w przypadku Grecji oficjalne stanowisko UE przyznaje, że problem dotyczy wypłacalności, czyli zdolności kraju do spłacenia swojego długu, i zaakceptowano, że konieczna jest redukcja zadłużenia. Obawy o wypłacalność dotyczą także innych zagrożonych krajów.

Istotą problemów zagrożonych krajów strefy euro (oprócz Irlandii) jest utrata międzynarodowej konkurencyjności. Zjawisko polega najogólniej mówiąc na tym, że płace w gospodarce stają się zbyt wysokie w stosunku do produktywności w sektorze wytwarzającym dobra podlegające wymianie międzynarodowej. W efekcie, wytwarzane w kraju produkty zaczynają być wypierane z rynku krajowego i rynków zagranicznych przez produkty wytwarzane w innych krajach. Spada produkcja i zatrudnienie w sektorze produkującym dobra podlegające wymianie międzynarodowej. Dopóki spadek ten jest równoważony przez wzrost zatrudnienia i PKB w sektorach wytwarzających dobra niepodlegające wymianie międzynarodowej, w szczególności w budownictwie i w usługach, pogorszenie konkurencyjności nie musi powodować spadku zatrudnienia i spadku PKB w całej gospodarce, lecz objawia się w pogorszeniu bilansu handlowego i salda na rachunku obrotów bieżących. Ujemne saldo bilansu handlowego i deficyt na rachunku obrotów bieżących mogą nie stwarzać problemu, dopóki nie pojawią się kłopoty z ich finasowaniem.

W latach 1999-2011 jednostkowy koszt pracy (wartość wynagrodzeń na jednostkę wytwarzanego produktu) w Grecji, Włoszech, Hiszpanii, Portugalii i Francji zwiększył się w relacji do jednostkowego kosztu pracy w Niemczech o 19-26%. Pogorszenie konkurencyjności wymienionych krajów wobec Niemiec znalazło swoje odbicie w pogorszeniu sald bilansu handlowego i rachunku obrotów bieżących. W roku 2010 wymienione kraje miały deficyty obrotów bieżących wysokości od 2 do 10 proc PKB i miały łącznie deficyt handlowy wysokości 167 mld euro, podczas gdy Niemcy uzyskały nadwyżkę handlową w wysokości 154 mld euro, osiągając nadwyżkę rachunku obrotów bieżących w wysokości blisko 6% PKB.

Trzeba zaznaczyć, że przyczyny utraty konkurencyjności w poszczególnych krajach były inne. W Grecji, Portugalii i Włoszech przyczynił się do tego deficyt budżetowy i duży dług publiczny. Natomiast w Hiszpanii, która – do chwili wybuchu światowego kryzysu finansowego – pod względem przestrzegania kryteriów Maastricht dotyczących deficytu i długu publicznego zachowywała się lepiej niż Niemcy, przyczyną utraty konkurencyjności była olbrzymia ekspansja zadłużenia prywatnego napędzająca boom budowlany i wzrost płac.

Obecnie rynki finansowe nie chcą już dobrowolnie finansować deficytu obrotów bieżących Grecji, Portugalii, Włoch i Hiszpanii. Aby poprawić swoje bilanse handlowe i zlikwidować deficyty na rachunku obrotów bieżących, kraje te powinny prawdopodobnie obniżyć płace o 20-30%. W przypadku kraju posiadającego własną walutę, poprawa konkurencyjności tego rzędu mogłaby się dokonać w krótkim czasie w wyniku osłabienia krajowej waluty, nie powodując szkody w skali działalności gospodarczej i poziomie zatrudnienia. Przykładem takiego dostosowania może być Polska, która jest członkiem UE, lecz nie należy do strefy euro. W okresie kulminacji światowego kryzysu finansowego między jesienią 2008 a wiosną 2009 polski złoty osłabił się o około 30%. Dzięki temu w roku 2009 saldo polskiego handlu zagranicznego poprawiło się o 3% PKB, co było prawdopodobnie najistotniejszym czynnikiem, dzięki któremu w roku 2009 Polska, jako jedyny kraj w UE, cieszyła się wzrostem gospodarczym, podczas gdy gospodarki wszystkich pozostałych krajów UE skurczyły się.

Zagrożone kraje znajdujące się w strefie euro nie mogą jednak poprawić swojej konkurencyjności poprzez dostosowanie kursu walutowego, gdyż nie mają własnej waluty. W związku z tym, zgodnie z zaleceniami Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, starają się poprawić konkurencyjność poprzez zacieśnienie fiskalne (tj. obniżenie wydatków budżetowych i podniesienie podatków) mające powodować nominalny spadek płac, świadczeń i cen. Politykę taką określa się obecnie terminem „wewnętrzna dewaluacja”, choć mamy do czynienia po prostu z polityka deflacyjną realizowaną narzędziami fiskalnymi.

 

II.   Osłabienie waluty i deflacja – dwie alternatywne metody krótkookresowego przywracania konkurencyjności gospodarki

 

Istnieją dwie metody krótkookresowej poprawy konkurencyjności: osłabienie waluty krajowej lub deflacja, czyli obniżenie krajowych cen i płac. Osłabienie waluty może mieć formę dewaluacji, w przypadku, gdy kurs waluty jest określany przez władze monetarne, lub samoczynnej deprecjacji, gdy kurs walutowy jest określany przez rynek. Deflacja może nastąpić natomiast jako efekt silnego ograniczenia popytu przez zacieśnienie fiskalne lub restrykcyjną politykę monetarną. Efektem zarówno osłabienia waluty, jak i deflacji jest obniżenie wartości płac i innych dochodów krajowych wyrażonych w walutach partnerów handlowych, co przyczynia się do poprawy bilansu handlowego.

Istotną różnicą miedzy omawianymi metodami jest to, że osłabienie waluty powoduje automatyczne obniżenie płac wyrażonych w walutach zagranicznych i poprawę konkurencyjności, co staje się impulsem do wzrostu produkcji krajowej, natomiast deflacja jest zjawiskiem znacznie bardziej rozłożonym w czasie. Polityka deflacyjna musi najpierw poprzez spadek popytu spowodować spadek produkcji i w konsekwencji zatrudnienia, po to by rosnące bezrobocie mogło skłonić pracowników w sektorze prywatnym do akceptowania obniżek płac. Deflacja wymaga podjęcia tysięcy decyzji przez podmioty gospodarcze i zmiany tysięcy umów. Decyzje o obniżkach cen podejmowane są dopiero wtedy, gdy poszczególni przedsiębiorcy napotykają barierę popytu w postaci spadku sprzedaży. Pracownicy zaczynają akceptować obniżki płac wtedy, gdy wyraźnie rośnie bezrobocie. Spadek wartości cen i płac w przeliczeniu na waluty zagraniczne w procesie deflacji nigdy nie jest więc automatyczny i powszechny, tak jak to jest w przypadku zmiany kursu walutowego. Ponadto spadek ten w wyniku deflacji następuje zacznie wolniej niż może to nastąpić w przypadku osłabienia waluty, gdzie dostosowanie płac w całej gospodarce może nastąpić z dnia na dzień.

W przypadku gdy gospodarka generuje wysoki deficyt na rachunku obrotów bieżących i ustaną źródła jego finasowania, a nie następuje szybka poprawa konkurencyjności, niezbędna redukcja deficytu dokonuje się poprzez spadek zatrudniania i produkcji. Stąd mniejsza i wolniej postępująca poprawa konkurencyjności poprzez deflację sprawia, że w przypadku konieczności ograniczenia deficytu handlowego, dostosowanie takie poprzez politykę deflacyjną musi się odbyć kosztem głębszego spadku zatrudniania i realnego PKB niż gdyby odbywało to się poprzez osłabienie waluty.

Osłabienie waluty jest więc ze swojej natury bardziej skutecznym i bez porównania mniej kosztownym społecznie i ekonomicznie instrumentem krótkookresowej poprawy konkurencyjności niż deflacja. Należy jednak podkreślić, że poprawa konkurencyjności w wyniku zmiany kursu walutowego nie musi być trwała. Tylko przy odpowiednio restrykcyjnej polityce fiskalnej i monetarnej, osłabienie waluty może trwale poprawić konkurencyjność gospodarki i wprowadzić ją na ścieżkę wzrostu. Jeżeli braknie takiego wsparcia, to osłabienie waluty prowadzi do wzrostu cen i płac, a szybko uzyskana poprawa konkurencyjności jest zjadana przez inflację.

III.            Wybrane doświadczenia historyczne dotyczące polityki deflacyjnej i dewaluacji

 

W systemie waluty opartej o złoto[1]/, który wykształcił się w drugiej połowie XIX wieku i funkcjonował do wybuchu I Wojny Światowej w 1914 r., polityka deflacyjna była podstawowym instrumentem przywracania konkurencyjności gospodarki i równowagi w obrotach międzynarodowych. Deficyt handlowy kraju, jeśli nie był finansowany napływem kapitału z zagranicy, powodował odpływ złota z rezerw banku emisyjnego realizującego swoje zobowiązanie do wymiany waluty na złoto. W takim przypadku bank emisyjny, aby zapobiec zagrożeniu dla swojej zdolności do wymiany waluty na złoto, podnosił stopę dyskontową zmniejszając podaż kredytu w gospodarce i powodując presję na obniżkę cen. Deflacja obniżała popyt na towary importowane, poprawiała konkurencyjność gospodarki i bilans handlowy. Karl Polanyi[2]/, a za nim Barry Eichengreen poświęcili wiele uwagi wyjaśnieniu, dlaczego deflacja była skutecznym mechanizmem dostosowawczym w okresie przed I Wojna Światową, a przestała nim w okresie międzywojennym. Zdaniem Eichengreena przed I Wojną Światową polityka banków centralnych podporządkowana była jednemu celowi, jakim było utrzymanie rezerw złota na poziomie gwarantującym wymienialność waluty na złoto według stałego parytetu. Gdy było to potrzebne dla tego celu, bank centralny nie wahał się przed prowadzeniem polityki deflacyjnej i żadne inne względy nie były przy tym poważnie brane pod uwagę. Prowadzenie nieskrępowanej polityki deflacyjnej ułatwiał fakt, że nie było wówczas żadnej uznanej teorii wyjaśniającej wpływ polityki banku centralnego na gospodarkę i poziom bezrobocia[3]/. Bezrobocie zresztą jako zdefiniowana kategoria ekonomiczna i społeczna pojawiło się w dyskusjach dopiero na przełomie XIX i XX wieku[4]/. Nie było wówczas powszechnych praw wyborczych, w większości krajów prawo głosu było ograniczone do ludzi posiadających majątek. Bezrobotni pozbawieni pracy w wyniku polityki banku centralnego nie byli świadomi tego związku, a ponadto mieli niewielkie możliwości przedstawienia swoich interesów w ówczesnym systemie politycznym[5]/. Związki zawodowe i regulacje pracownicze były w powijakach, dzięki temu płace były stosunkowo elastyczne i stąd polityka deflacyjna mogła być skuteczna w ich obniżaniu[6]/. Z tego punktu widzenia sytuacja w okresie międzywojennym była już istotnie różna. Wszystkie warstwy społeczne uzyskały prawo wyborcze, wzrosła siła związków zawodowych, bezrobocie stało się istotną kategorią ekonomiczną i problemem politycznym, i zaczęto łączyć je z polityką banku centralnego. Działania związków zawodowych i regulacje prawa pracy zmniejszyły swobodę obniżania płac. Wobec usztywnienia płac, dla osiągniecia danego efektu w zakresie obniżki popytu w gospodarce potrzebny był większy wzrost bezrobocia niż w przypadku elastycznych płac. Coraz powszechniejsza była świadomość konfliktu między celem utrzymania równowagi zewnętrznej, a utrzymaniem dobrej koniunktury w kraju.

Spektakularną ilustracją tych różnic oraz niepowodzeń deflacji w okresie międzywojennym jest nieudana obrona przewartościowanego parytetu wymiany funta szterlinga w Wielkiej Brytanii w latach 1925-1931. W 1925 Wielka Brytania przywróciła zawieszoną po wybuchu I Wojny Światowej wymienialność funta na złoto. Przywrócono przedwojenny parytet funta do złota, choć ówczesne ceny w Wielkiej Brytanii nie odpowiadały przedwojennym. Przeciwko przywróceniu parytetu wymiany oponował John Maynard Keynes – wówczas jeden z ekspertów konsultowanych przez kanclerza skarbu Winstona Churchilla. W pamflecie „The Economic Consequences of Mr. Churchill” (skutki gospodarcze działań pana Churchilla) Keynes oceniał, że przywrócenie przedwojennego parytetu oznacza przewartościowanie funta o 10-15%, co obniży konkurencyjność brytyjskiego eksportu i spowoduje wzrost bezrobocia[7]/. Według późniejszych ocen faktyczne przewartościowanie było nieco mniejsze, w granicach 5-10%[8]/. Decyzja o przywróceniu przedwojennego przewartościowanego parytetu jest powszechnie uważana za podstawową przyczynę wolnego wzrostu gospodarki i wysokiego bezrobocia w Wielkiej Brytanii w drugiej dekadzie lat 1920-tych[9]/. W tym czasie Francja, która przywróciła wymienialność w roku 1924 wg nowego niedowartościowanego parytetu miała znacznie wyższy wzrost gospodarczy i niższe bezrobocie[10]/. Przez sześć lat gospodarka i społeczeństwo brytyjskie ponosili olbrzymie koszty broniąc przewartościowanej waluty. Aby chronić bilans handlowy i ograniczać wypływ złota z kraju, Bank Anglii musiał ograniczać podaż kredytu, a rząd wprowadzać kolejne restrykcje fiskalne. Polityka deflacyjna dławiła gospodarkę, lecz problemu przewartościowanej waluty brytyjskiej nie udało się rozwiązać. Ostatecznie w roku 1931, wobec utrzymującego się 20 procentowego bezrobocia, Wielka Brytania odeszła od systemu waluty złotej i pozwoliła na dewaluację funta o około 30 proc. Przyniosło to pewną ulgę gospodarce brytyjskiej w warunkach głębokiego kryzysu gospodarki światowej.

Naszym zdaniem to doświadczenie brytyjskie sprzed 80 lat powinno dawać do myślenia współczesnym liderom europejskim. Po pierwsze, przykład ten demonstruje duże koszty ekonomiczne i społeczne oraz niewielką skuteczność polityki deflacyjnej jako instrumentu przywracania konkurencyjności przy usztywnionym kursie walutowym. Wówczas, prowadzona przez 6 lat polityka deflacyjna nie potrafiła sobie poradzić z poziomem cen zawyżonym o 5-10% i nie doprowadziła do przywrócenia konkurencyjności kraju. Czy można spodziewać się, że dziś za pomocą tej polityki uda się przywrócić konkurencyjność gospodarek, w których poziom płac jest zawyżony o 20-30%? Po drugie, przykład ten ilustruje, jak olbrzymie koszty ekonomiczne, społeczne i polityczne mogą być spowodowane ograniczeniami w myśleniu, jakie narzucili sobie liderzy gospodarczy i polityczni. Wówczas przyjmowano, że system waluty opartej o złoto jest jedynym systemem gwarantującym zdrowy pieniądz, a utrzymanie przedwojennego parytetu funta do złota jest niezbędne dla zachowania wiarygodności brytyjskiego systemu monetarnego. Wysocy przedstawiciele brytyjskiego Ministerstwa Skarbu do ostatniej chwili reagowali z oburzeniem na sugestie, że Wielka Brytania mogłaby odejść od ówczesnego parytetu wymieniany funta na złoto[11]/. Gubernator Banku Anglii Montagu Norman wiosną 1931 roku zabiegał w przygniecionych Wielkim Kryzysem Stanach Zjednoczonych o pożyczkę, która mogłaby przedłużyć utrzymywanie wymienialności funta według tradycyjnego parytetu. Gdy to się nie udało, żalił się, że „Stany Zjednoczone są ślepe nie podejmując kroków dla uratowania świata i systemu waluty opartej o złoto”[12]/. Utożsamianie losów świata z ówczesnym systemem walutowym było błędne, gdyż jak wiemy system waluty opartej o złoto się załamał, a świat mimo wszystko przetrwał. Natomiast uporczywe trwanie w systemie waluty opartej o złoto było kluczowym czynnikiem, który przyczynił się do pogłębienia i międzynarodowego rozprzestrzenienia Wielkiego Kryzysu, który prawie doprowadził do upadku demokratycznego kapitalizmu na świecie[13]/. To doświadczenie sprzed 80 lat powinno dawać do myślenia współczesnym liderom europejskim, którzy powtarzają, że utożsamiają przyszłość Unii Europejskiej i wspólnego rynku z projektem euro.

Warto przypomnieć, że jednym z najistotniejszych posunięć w czasie pierwszego roku rządów Franklina Delano Roosevelta w 1933 roku, obok uporządkowania i rozpoczęcia odbudowy systemu bankowego, było zawieszenie wymienialności dolara na złoto i dewaluacja dolara o 40%.

Odejście Wielkiej Brytanii, a następnie USA od systemu waluty opartej o złoto rozpoczęło kilkuletni okres, w którym poszczególne kraje wykorzystywały dewaluację jako instrument poprawy konkurencyjności. Polityka ta była przedmiotem wielu kontrowersji, bowiem dewaluacja poprawiała konkurencyjność danego kraju kosztem jego partnerów handlowych, zmuszając ich często również do dewaluacji. Zdaniem Eichengreena nie może to jednak zaciemniać faktu, że dewaluacje lat 1930-tych były skuteczne i stanowiły część rozwiązania problemu Wielkiego Kryzysu, a nie były jego źródłem[14]/.

Niezwykle pouczające jest doświadczenie Argentyny, która w 1991 wprowadziła system tzw. izby walutowej (currency board) związując ustawowo i bezterminowo kurs swojej waluty peso z dolarem USA. Przez pierwsze kilka lat przynosiło to znakomite rezultaty w postaci obniżenia inflacji i wzrostu gospodarczego. Wydawało się, że wreszcie po latach borykania się z problemami niestabilnej polityki makroekonomicznej i wysokiej inflacji, Argentyna znalazła rozwiązanie, które zagwarantuje jej utrzymanie zdrowych i sprzyjających rozwojowi ram makroekonomicznych. Pod koniec dekady lat 1990-tych, w wyniku połączenia czynników wewnętrznych i zewnętrznych, pojawiły się poważne problemy z konkurencyjnością powodujące recesję i narastanie długu publicznego. Początkowo nie dopuszczano możliwości odejścia od systemu izby walutowej. Aby uporać się z problemem niekonkurencyjności gospodarki i wysokiego zadłużenia, stosowano politykę deflacyjną opartą o restrykcje fiskalne. Nie przynosiło to poprawy sytuacji. Po trzech latach recesji, w końcu roku 2001 krwawe rozruchy zmusiły prezydenta i rząd do dymisji. Argentyna ogłosiła niewypłacalność i porzuciła system izby walutowej. Peso straciło ponad 70% swojej wartości. W gospodarce i w systemie bankowym wystąpiły bardzo poważne perturbacje, lecz już po kilku miesiącach gospodarka zaczęła rosnąć i zamknęła się luka w bilansie handlowym. W ciągu następnych 6 lat gospodarka rosła w tempie 7-9% rocznie. Doświadczenie Argentyny może być ilustracją dla trzech prawd, które powinniśmy mieć na uwadze. Po pierwsze, kraj, który znajduje się w dobrej sytuacji makroekonomicznej i stworzył solidne wydawałoby się ramy instytucjonalne, może z nieprzewidywanych wcześniej powodów popaść w problemy z konkurencyjnością. Po drugie, w warunkach sztywnego kursu walutowego, przywracanie konkurencyjności poprzez politykę deflacyjną jest mało skuteczne i może doprowadzić do groźnych niepokojów społecznych. Po trzecie, dewaluacja jest bardzo silnym instrumentem dostosowawczym i nawet przeprowadzona w warunkach załamania politycznego i gospodarczego może pozwolić na szybkie wejście na ścieżkę wzrostu gospodarczego.

Skuteczność instrumentu, jakim jest dewaluacja, potwierdzają doświadczenia krajów azjatyckich: Korei Południowej, Tajlandii i Indonezji po kryzysie 1997 roku, a także Rosji po kryzysie 1998 roku. We wszystkich tych przypadkach dochodziło do głębokiej dewaluacji w sytuacji poważnego załamania gospodarki i kryzysu bankowego. Wobec załamania banków i bankructw przedsiębiorstw wydawało się, że gospodarki przez długi czas nie będą w stanie wydostać się z tarapatów. Tymczasem, po dewaluacji gospodarki bardzo szybko wkraczały na ścieżkę wzrostu.

Dewaluacja nie jest jednak rozwiązaniem doskonałym i z jej stosowaniem związane są istotne problemy. Źródłem części problemów jest właśnie fakt, że dewaluacja jest niezwykle skutecznym i mało kosztownym społecznie i politycznie instrumentem krótkookresowej poprawy konkurencyjności, a jednocześnie nie dotyka bezpośrednio fizycznych procesów wytwarzania produktów i usług, które decydują o konkurencyjności w długim okresie. Dostępność dewaluacji stwarza często politykom pokusę unikania trudniejszych społecznie i politycznie reform niezbędnych dla podnoszenia konkurencyjności gospodarki oraz tolerowania rozluźnienia fiskalnego, w przekonaniu, że ewentualne problemy z konkurencyjnością zawsze zostaną rozwiązane przez osłabienie waluty. Jest wiele przykładów krajów, w szczególności Ameryki Południowej i Południowej Europy, które w drugiej połowie XX wieku przez lata posługiwały się dewaluacją dla nadganiania konkurencyjności systematycznie traconej w wyniku inflacji.

Dodatkowym problemem jest fakt, że dewaluacja jest instrumentem nieobojętnym dla sąsiadów. Dewaluacja poprawia konkurencyjność danego kraju kosztem jego partnerów handlowych, zmuszając ich często również do dewaluacji. Konkurowanie krajów między sobą poprzez dewaluowanie waluty wprowadza zamieszanie i zakłócenia, nie przynosząc żadnych trwałych korzyści.

Osłabienie waluty nie jest rozwiązaniem cudownym, które może zastąpić zdrową politykę makroekonomiczną. Jest instrumentem, który aby nie zaszkodzić zdrowiu gospodarki kraju i jej sąsiadów nie powinien być nadużywany. Są jednak awaryjne sytuacje, w których wyjście gospodarki na prostą jest bez dewaluacji bardzo trudne i może okazać się niemożliwe. Nie przypadkowo wszystkie udane programy dostosowawcze w Ameryce Łacińskiej zawierały głęboką początkową dewaluację, która obniżała jednostkowy koszt pracy[15]/.

W awaryjnych przypadkach, gdy nastąpi strukturalne osłabienie konkurencyjności, osłabienie waluty połączone z odpowiednią polityką fiskalną i monetarną leży w interesie danego kraju i jego partnerów. Znacznie lepiej, jeśli kraj poprawi swoja konkurencyjność, co umożliwi mu wzrost gospodarczy, wzrost handlu i obsługiwanie zadłużenia, niż gdyby miał na trwałe pogrążyć się w stagnacji i być tylko obiektem pomocy ze strony wspólnoty międzynarodowej.

IV.             Czy unia fiskalna stanowić może lekarstwo na problem niekonkurencyjności niektórych krajów strefy euro?

Wielu obserwatorów uważa, że zasadniczym błędem przy wprowadzaniu euro było stworzenie unii monetarnej bez unii fiskalnej. Postuluje się więc często naprawienie tej wady poprzez powołanie na szczeblu UE/strefy euro organów uprawnionych do nakładania podatków i emisji długu na oraz stworzenie skuteczniejszych narzędzi wymuszających dyscyplinę fiskalną na poziomie państw członkowskich. Zwolennicy tego podejścia wydają się oczekiwać, że utworzenie unii fiskalnej usunie najpoważniejsze problemy w funkcjonowaniu strefy euro.

Wątpliwości wobec tego poglądu zwykle koncentrują na tym, czy jest politycznie realne stworzenie w ramach UE unii fiskalnej w pełnym tego słowa znaczeniu. Zwraca się uwagę, że budżet UE stanowi obecnie zaledwie 1% PKB Unii, podczas, gdy przed wybuchem światowego kryzysu finansowego budżet federalny USA stanowił blisko 20%. PKB, a budżety centralne poszczególnych krajów UE stanowiły od 14. do 43 % ich PKB.

Abstrahując od realności stworzenia unii fiskalnej, warto postawić pytania:

1)      Czy utworzenie w UE realnej unii fiskalnej zapobiegnie powstawaniu w przyszłości problemów z konkurencyjnością poszczególnych krajów UE?

2)      Czy unia fiskalna dostarczy instrumentów do radzenia sobie z takimi problemami?

Uważamy, że odpowiedź na oba pytania jest negatywna.

Ad 1) Unia fiskalna być może zmniejszy ryzyko nieodpowiedzialnej polityki budżetowej, lecz nie zapobiegnie powstawaniu problemów z konkurencyjnością wywołanych innymi przyczynami. Dalsze problemy z konkurencyjnością wynikające m.in. z nadmiernej ekspansji kredytu sektora prywatnego, napływu kapitału zagranicznego (w tym transferów unijnych) finansującego inwestycje w sektorach nie-eksportowych, szybszej poprawy konkurencyjności partnerów handlowych, zmian technologicznych lub demograficznych, bez wątpienia pojawiać się będą w przyszłości w niektórych krajach.

Ad 2) Nieuzasadnione jest oczekiwanie, że większe środki z budżetu centralnego EU (lub strefy euro) mogłyby umożliwić rozwiązanie problemu obniżonej konkurencyjności niektórych krajów. O wątpliwej skuteczności polityk strukturalnych i fiskalnej mających prowadzić do poprawy konkurencyjności zacofanych regionów w ramach jednego obszaru walutowego świadczą przykłady Wschodnich Niemiec i Południowych Włoch.

Przeliczenie, w momencie zjednoczenia Niemiec w 1990 roku, płac w Niemczech Wschodnich z marki wschodniej na markę zachodnią według parytetu 1:1 spowodowało, że większość wschodnioniemieckiej gospodarki stała się niekonkurencyjna względem Zachodu. Od chwili zjednoczenia, Niemcy Wschodnie są beneficjentem transferów fiskalnych, które do roku 2009 wyniosły około 2000 mld euro[16]/. Kwota ta odpowiada ok 80% PKB Niemiec i około 700% PKB Niemiec Wschodnich z roku 2010. Roczne transfery wynosiły średnio ponad 4% PKB Niemiec i ponad 25% PKB Niemiec Wschodnich[17]/. Efekt doganiania wystąpił w pierwszej połowie lat 1990-tych. Później proces się prawie zatrzymał. Udział Niemiec Wschodnich w PKB Niemiec od 1996 roku utrzymuje się na stałym poziomie, natomiast dochód na głowę w Niemczech Wschodnich rośnie w wyniku zmniejszania się liczby ludności wschodnich landów, która w relacji do zachodnich landów zmniejszyła się z 27% na początku transformacji do 21% w roku 2007. Młodzi i wykształceni ludzie emigrują z Niemiec Wschodnich ze względu na bezrobocie – od kilkunastu lat dwukrotnie wyższe niż na Zachodzie – i brak perspektyw[18]/.

Południowe Włochy od kilkudziesięciu lat są obiektem polityki strukturalnej mającej zmniejszyć lukę konkurencyjności w stosunku do północy kraju.  Obecnie transfery z tego tytułu wynoszą 4% PKB Włoch, co stanowi 16% PKB Włoch Południowych[19]/. Pewne zmniejszenie luki rozwojowej nastąpiło w latach 1960-tych. Później jednak nie było trwałego postępu w konwergencji i od 40 lat PKB na jednego mieszkańca oscyluje w granicach 55-65% poziomu na Północy[20]/. Południe osiąga tylko 46% poziomu Północy pod względem PKB wytwarzanego w sektorze prywatnym na jednego mieszkańca oraz zaledwie 18% pod względem wartości eksportu (bez produktów paliwowych) na jednego mieszkańca. Stopa bezrobocia na Południu jest dwukrotnie wyższa niż na Północy[21]/.

Te dwa przykłady pokazują niską skuteczność krajowych programów „podciągania” niekonkurencyjnych regionów, mimo nakładów nieproporcjonalnie większych niż to, co można sobie wyobrazić w ramach europejskiej unii fiskalnej. Trudno bowiem zakładać, żeby niekonkurencyjne kraje strefy euro mogły liczyć na stałe wieloletnie dotacje rzędu 25% PKB rocznie, jak w we Wschodnich Niemczech, czy 16% PKB rocznie jak w Południowych Włoszech.


V.    Czy doświadczenie Łotwy oraz przypadki ekspansywnych dostosowań fiskalnych dają podstawy do nadziei na skuteczność polityki „wewnętrznej dewaluacji”?

Ekonomiści uważający, że polityka „wewnętrznej dewaluacji” realizowana za pomocą redukcji wydatków budżetowych może być dziś skutecznym rozwiązaniem dla zagrożonych gospodarek strefy euro, powołują się często na doświadczenia Łotwy, a także na przypadki krajów, w których zdecydowana redukcja deficytu budżetowego stała się impulsem do przyspieszenia wzrostu gospodarczego, czyli innymi słowy pojawiły się ekspansywne skutki zacieśnienia fiskalnego.

Łotwa, kraj liczący 2,3 miliona mieszkańców, nie należy do strefy euro, lecz od wielu lat ma swoją walutę sztywno powiązaną z euro. Przez kilka lat przed wybuchem światowego kryzysu finansowego Łotwa cieszyła się bardzo wysokim tempem wzrostu gospodarczego, którego motorem był boom kredytowy, zasilany pożyczkami, jakie łotewskie banki otrzymywały od swoich matek ze Skandynawii[22]/. W wyniku wzrostu płac przekraczającego znacznie tempo wzrostu wydajności pracy w sektorach wytwarzających dobra podlegające wymianie międzynarodowej, następowała szybka erozja konkurencyjności. Deficyt na rachunku bieżącym osiągnął w 2007 roku monstrualny poziom 22% PKB. W 2008 roku, wraz z wybuchem światowego kryzysu finansowego, zakończył się dopływ zagranicznych pożyczek i załamał się rynek nieruchomości. Łotwa zmuszona została do szybkiej poprawy konkurencyjności i zamknięcia deficytu na rachunku obrotów bieżących. Rząd zdecydował się na utrzymanie istniejącego kursu walutowego i wdrożył program „wewnętrznej dewaluacji”. W latach 2009-2010 Łotwa dokonała głębokich cięć wydatków budżetowych, a także zwiększyła niektóre dochody. Łącznie dostosowania fiskalne wyniosły 15% PKB. W latach 2008-2010 PKB obniżyło się łącznie o 21%, lecz w roku 2011 gospodarka weszła już na ścieżkę wzrostu. Mimo realizacji tak trudnego programu gospodarczego premier Valdis Dabrovskis odniósł sukces w wyborach parlamentarnych w październiku 2010 roku i utrzymał się na stanowisku także po kolejnych – przedterminowych – wyborach we wrześniu 2011 roku, w których największą liczbę głosów otrzymała opozycyjna partia reprezentująca mniejszość rosyjską. Przypadek Łotwy wskazywany jest jako przykład, że wewnętrzna dewaluacja może być skutecznym instrumentem przywracania konkurencyjności i rząd posługujący się takim instrumentem nie musi wcale stracić poparcia wyborców.

Przypadek Łotwy warto jednak zestawić z przypadkiem Islandii. Przed rokiem 2008 w Islandii – kraju liczącym zaledwie 320 tysięcy mieszkańców – podobnie jak na Łotwie miał miejsce szybki wzrost bilansów banków finansowany napływem zagranicznego kapitału pożyczkowego i ekspansja sektora budowlanego. Deficyt rachunku obrotów bieżących w obu krajach osiągał przed kryzysem zbliżony poziom ponad 20% PKB. Z chwilą wybuchu światowego kryzysu finansowego oba kraje straciły źródła dopływu kapitału finansującego ich wzrost, przeżyły głębokie załamanie sektora nieruchomości budowlanych i szok w sektorze finansowym – którego skala w Islandii była znacznie większa niż na Łotwie. Oba kraje dokonały głębokich dostosowań fiskalnych, a także uzyskały wsparcie od Unii Europejskiej i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Oba kraje po załamaniu w latach 2008-2010, w roku 2011 odnotowały wzrost PKB.

Koszty dostosowania w Islandii były jednak znacznie mniejsze niż na Łotwie. Spadek PKB w latach 2008-2010 był o połowę mniejszy niż na Łowie. Spadek zatrudnienia w Islandii wyniósł tylko 5% wobec 17% na Łotwie. Wyjaśnieniem znacznie mniejszych ekonomicznych i społecznych kosztów dostosowania w Islandii może być fakt, że nastąpiła tam dewaluacja waluty krajowej poprawiająca konkurencyjność gospodarki. Islandia miała płynny kurs walutowy i nominalna wartość jej waluty obniżyła się w roku 2008 o około 50%. Dalszemu spadkowi zapobiegło m.in. wprowadzenie ograniczeń wymiany walut. Część poprawy konkurencyjności została zniwelowana przez wywołaną dewaluacją inflację, lecz mimo to pod koniec 2011 roku islandzka waluta była realnie o ponad 30% słabsza niż w przed wybuchem kryzysu[23]/. W efekcie, płace w gospodarce w przeliczeniu na waluty zagraniczne stały się niższe, co poprawiło konkurencyjność islandzkich produktów. Tymczasem na Łotwie, choć rząd dokonał głębokiej redukcji płac w sektorze publicznym, które w roku 2010 były o około 20% niższe niż w roku 2008, to płace w przemyśle obniżyły się zaledwie o 2%[24]/. W świetle tych danych, Łotwa stanowi laboratoryjny przykład nieskuteczności „wewnętrznej dewaluacji” jako metody poprawy konkurencyjności gospodarki. Dostosowanie rachunku obrotów bieżących na Łotwie dokonało się bowiem nie poprzez poprawę konkurencyjności, lecz poprzez głęboki spadek zatrudnienia i spadek PKB.

Analiza przypadków ekspansywnych skutków zacienienia fiskalnego tzn. sytuacji, w których ograniczenia fiskalne nie hamują wzrostu, lecz powodują jego przyspieszenie, wskazuje, że nadzieje na pojawienie się takiego zjawiska w zagrożonych gospodarkach strefy euro nie mają realnych podstaw[25]/. Ekspansywne skutki zacieśnienia fiskalnego pojawiają się bowiem wtedy, gdy hamującemu popyt zacieśnieniu fiskalnemu towarzyszą inne dostatecznie silne stymulujące wzrost czynniki, takie jak osłabienie waluty lub spadek inflacji i stóp procentowych. Znaczne osłabienie waluty poprawiające konkurencyjność i powodujące wzrost eksportu było czynnikiem stymulującym ekspansję gospodarki w przypadku  zacieśnienia fiskalnego w  Irlandii w latach 1987-89, Finlandii w latach 1992‐98 i Szwecji w latach 1993‐98. Przy czym w Irlandii osłabienie waluty bezpośrednio poprzedziło okres zacieśnienia fiskalnego, a  w Finlandii i Szwecji następowało w jego trakcie. Z kolei w przypadku Danii (w latach 1983-1986), czynnikiem stymulującym wzrost gospodarki był towarzyszący zacieśnieniu fiskalnemu spadek inflacji (z bardzo wysokich poziomów) i obniżenia stóp procentowych (również z bardzo wysokich poziomów). Na wystąpienie tych czynników wzrostu w przypadku zagrożonych krajów strefy euro trudno obecnie liczyć, w sytuacji gdy kraje te nie mają własnej waluty, a także nie ma możliwości bardzo znaczącego spadku inflacji i stóp procentowych (gdyż inflacja jest obecnie na umiarkowanym poziomie, a stopy procentowe są bardzo niskie).

VI.             Europa, USA, państwa narodowe i zacofane regiony, a obszar jednej waluty

W poprzednich rozdziałach uzasadnialiśmy pogląd, że możliwość dostosowania kursu walutowego jest bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem umożliwiającym odzyskanie utraconej konkurencyjności. Natomiast region lub kraj znajdujący się wewnątrz większego obszaru walutowego, który utraci konkurencyjność nie mając możliwości dewaluacji waluty, może być skazany na długotrwałą niemożność poprawy swojej sytuacji. W niniejszym rozdziale zastanawiamy się, jakie z tych konstatacji wynikają wnioski dotyczące możliwości funkcjonowania jednej waluty w Europie.

Zwolennicy jednego obszaru walutowego w Europie powołują się często na przykład Stanów Zjednoczonych. USA mają podobnego rzędu co Europa terytorium, liczbę ludności i poziom rozwoju gospodarczego. Tym niemniej jedna waluta funkcjonuje w USA bez zakłóceń. Dlatego zgodnie z tym poglądem, wspólna waluta może również doskonale funkcjonować w Europie, pod warunkiem zwiększenia zakresu integracji fiskalnej i zniesienia utrudnień w przepływie siły roboczej i kapitału. Naszym zdaniem, jednym z istotnych czynników umożliwiających funkcjonowanie jednej waluty w USA jest to, że obszar walutowy pokrywa się w znacznej mierze z obszarem państwowości amerykańskiej, która stanowi podstawowe źródło tożsamości i identyfikacji obywateli. Warto pamiętać, że istotnym etapem budowy tej wspólnej tożsamości i przemiany dobrowolnej unii suwerennych stanów w jednolite państwo była wyniszczająca Wojna Secesyjna 1861-1865. Dziś do cementowania amerykańskiej identyfikacji przyczynia się jeden oficjalny język, wspólna tradycja i powszechne uznanie legitymacji władz federalnych. Wspólny język ułatwia także mobilność zawodową. Problem niekonkurencyjności wielu regionów jest w znacznym stopniu łagodzony przez przemieszczanie się mieszkańców pomiędzy regionami i stanami. Procesy te nie zagrażają spójności narodu amerykańskiego, lecz nawet ją umacniają.

W przeciwieństwie do USA, Europa jest złożona z państw grupujących narody używające różnych języków i scementowane przez odrębne tradycje historyczne i kulturowe. Państwa narodowe stanowią główne ośrodki identyfikacji i tożsamości obywateli, a także źródła legitymizacji organów władzy. Nie jest to sytuacja przejściowa. Socjolog Edmund Wnuk-Lipiński pisze:

  • „… państwa narodowe, tworzące Unię Europejską, nie tracą swej tożsamości i nic nie wskazuje na to, by miały ją stracić w przyszłości na rzecz jakiejś nowej tożsamości europejskiej”.[26]/
  • „Przede wszystkim mało realistyczne jest założenie, iż wiek XXI będzie wolny od poważniejszych konfliktów ekonomicznych i konfliktów zbrojnych przekraczających lokalną skalę. Każdy poważniejszy kryzys ekonomiczny raczej wzmacnia państwo narodowe niż je osłabia.”[27]/
  • „Państwo narodowe jest i najprawdopodobniej pozostanie kluczowym aktorem globalnej areny politycznej, a zarazem w coraz większym stopniu ujawniać się będzie jego rola jako mediatora między siłami społecznymi i ekonomicznymi działającymi w skali globalnej a podobnymi silami operującymi w skali lokalnej.”[28]/

Naszym zdaniem, problemy z konkurencyjnością mają zupełnie inny wymiar, gdy dotyczą zacofanych regionów w poszczególnych państwach, a inny – znacznie poważniejszy – gdy dotyczą całego państwa. W wielu krajach występują regiony, które przez długi okres są ekonomicznie niekonkurencyjne. Podawaliśmy wyżej przykłady Wschodnich Niemiec i Południowych Włoch. W Polsce przykładem niekonkurencyjnego regionu jest Województwo Warmińsko-Mazurskie, gdzie stopa bezrobocia jest najwyższa w kraju i przekracza obecnie 21%. Młodzi ludzie z Mazur myślący o karierze zawodowej wyjeżdżają do Warszawy lub Gdańska, jednocześnie na Mazurach kupują ziemię i budują sobie domy wakacyjne przedstawiciele klasy średniej z innych części Polski. Według wieloletnich prognoz region ten będzie się wyludniał w stosunku do pozostałych części kraju. Nikt nie proponuje jednak, aby dla poprawy konkurencyjności regionu ustanowić tam osobną strefę walutową. Wyjazd ludzi z Warmii i Mazur do innych części kraju i osiedlanie się tam przybyszów z innych części Polski nie zagraża bytowi wspólnoty, z którą ludzie identyfikują się najbardziej. Nie grozi dezintegracją państwa.

Czy zakładamy, że w ten sam sposób miałyby zostać rozwiązane lub złagodzone problemy niekonkurencyjności Grecji, Hiszpanii czy całych Włoch? Czy przyjmujemy, że rozwiązaniem problemu niekonkurencyjności Grecji będzie wyjazd Greków do pracy w Niemczech i krajach Europy Północnej, natomiast w Grecji kupią sobie działki i zbudują domy wakacyjne zamożni Niemcy, Holendrzy i Skandynawowie? Jest to mało realne z przyczyn ekonomicznych i świadomościowych. Wyjazd dużej liczby osób w wieku produkcyjnym z Grecji i pozostawienie tam dużej liczby bezrobotnych i emerytów pogłębiał będzie deficyt systemu ubezpieczeń społecznych. Tak, jak Niemcy godzą się na duże transfery wspierające system ubezpieczeń społecznych we wschodnich landach, a w Polsce nikt nie przejmuje się skalą dotacji z innych województw do systemu ubezpieczeń społecznych w Województwie Warmińsko-Mazurskim, tak trudno oczekiwać, że kraje Europy będą skłonne trwale finansować deficyt systemu ubezpieczeń społecznych jakiegoś kraju europejskiego. Jak pisze Mirosław Czech: „Po greckiej lekcji wiemy, że niemiecki podatnik nie pozwoli wziąć na swój garnuszek polskich (greckich, hiszpańskich czy bułgarskich) emerytów”[29]/.

Brak perspektyw dotyczący całego państwa i skazanie społeczności narodowej na perspektywę wymuszonego rozpłynięcia się w Europie może doprowadzić do znacznie większych napięć, szczególnie gdy dotyczyć będzie krajów tak dużych jak Hiszpania lub Włochy. A sytuacja taka dotyczyć może także innych krajów, które będą w strefie euro i w przyszłości z nieprzewidywanych dzisiaj przyczyn popadną w kłopoty z konkurencyjnością.

Warto pamiętać, że Unia Europejska jest efektem procesu integracji, który miał być w założeniu antidotum na narodowe konflikty, które doprowadziły do dwóch straszliwych wojen światowych. Unia Europejska i jej instytucje zostały powołane przez państwa członkowskie, po to, by służyć poprawie ich bytu i bezpieczeństwa. Dotychczasowa integracja oparta była na filozofii respektowania potrzeb wszystkich członków, przyjmowaniu rozwiązań, które nikomu nie zagrażając są korzystne dla wszystkich. Dzięki respektowaniu tej filozofii możliwy był dotychczasowy sukces Unii Europejskiej i wspólnego rynku.

Wprowadzenie wspólnej waluty paradoksalnie zagraża dotychczasowej filozofii integracji europejskiej. Państwa członkowskie pozbawione zostały możliwości posługiwania się bardzo skutecznym i trudnym do zastąpienia w sytuacjach awaryjnych instrumentem dostosowawczym, jakim jest możliwość zmiany kursu walutowego. Jednocześnie nie ma żadnego instrumentu, który mógłby ten brak skutecznie zastąpić. W efekcie, państwo członkowskie, które z jakichś powodów utraci konkurencyjność lub będzie zmuszone w krótkim czasie zlikwidować deficyt na rachunku obrotów bieżących, może zostać w praktyce skazane na degradację gospodarczą, społeczną i cywilizacyjną, bez możliwości poprawy tej sytuacji.

Niektórzy obserwatorzy sądzą, że przyspieszy to proces tworzenia kosmopolitycznej społeczności europejskiej i upadek nacjonalistycznych zmór. Sadzimy, że może być odwrotnie. Obecny brak konfliktów między największymi narodami Unii Europejskiej nie wynika z faktu, że tożsamość i identyfikacja narodowa zanikła, lecz z faktu, że stworzono ramy współpracy europejskiej, które poszczególne państwa członkowskie uznały za korzystne. W przypadku, gdy w jakiejś społeczności narodowej rozpowszechni się przekonanie, że przyjęte w ramach UE/strefy euro rozwiązania skazują dane państwo na degradację ekonomiczną i społeczną, a zarazem przynoszą korzyści innym, zmory populistyczne i nacjonalistyczne odezwać się mogą z zaskakującą siłą. Warto pamiętać, ze stagnacja gospodarcza, wysokie bezrobocie, brak perspektyw oraz poczucie niesprawiedliwości i dyskryminacji w traktowaniu własnego kraju przez rządzące potęgi były w przeszłości pożywką dla rozwoju ruchów radykalnych, które podważyły porządek demokratyczny i pokój w Europie.

Ponieważ dostosowanie kursu walutowego jest skutecznym i trudnym do zastąpienia instrumentem dostosowawczym poprawiającym w sytuacji awaryjnej konkurencyjność ekonomiczną danego obszaru walutowego, racjonalne jest, by możliwość posługiwania się tym instrumentem była ulokowana na poziomie wspólnoty, z którą obywatele najsilniej się identyfikują i której gotowi są powierzyć najwięcej odpowiedzialności za ich zbiorowy los. W przypadku Unii Europejskiej tym optymalnym poziomem jest państwo członkowskie. W sytuacji utraty konkurencyjności, brak możliwości zapobiegnięcia degradacji ekonomicznej i społecznej poprzez dostosowanie kursu walutowego może w poszczególnych państwach członkowskich doprowadzić do zachwiania spójności społecznej i politycznej, rozwoju populizmu i radykalnego nacjonalizmu zagrażających porządkowi demokratycznemu i pokojowej współpracy międzynarodowej. Dlatego pozbawianie państw członkowskich własnej waluty może, wbrew intencjom, zamiast przyczynić się do dalszej integracji Europy, zagrozić przyszłości UE.

VII.          Jak można rozwiązać strefę euro?

Wielu obserwatorów zgadza się, że utworzenie strefy euro mogło być błędem, lecz uważa, że od decyzji tej nie ma odwrotu.

Rozwiązanie unii walutowej w warunkach stabilności i zbliżonej pozycji konkurencyjnej poszczególnych krajów nie jest zabiegiem ryzykownym. Przykładem może być rozwiązanie unii monetarnej między Czechami i Słowacją w 1993 roku i wprowadzenie nowych walut korony czeskiej i korony słowackiej w miejsce dotychczasowej korony czechosłowackiej. Odbyło się to bez szczególnych perturbacji.

Sytuacja wygląda inaczej w sytuacji, gdy pozycje konkurencyjne poszczególnych krajów są bardzo różne. Kraj, który już znajduje się w strefie euro, a ma problemy z konkurencyjnością gospodarki, nie może samodzielnie w sposób bezpieczny rozstać się z euro, gdyż grozi to paniką bankową. W przypadku zapowiedzi wyjścia ze strefy euro mieszkańcy rzuciliby się do banków, aby wyjąć swoje pieniądze, co doprowadziłoby do upadku systemu bankowego. Próba zapobieżenia temu przez czasowe zamknięcie banków czy ograniczenia wypłat depozytów byłaby bardzo trudna i obarczona olbrzymim ryzykiem. Trzeba w szczególności wziąć pod uwagę fakt, że operacja przygotowania i wprowadzenie nowej waluty musi zająć sporo czasu, a jej przygotowanie w tajemnicy w kraju demokratycznym nie wydaje się możliwe, a z kolei trudno jest zamrozić depozyty na kilka tygodni czy miesięcy. Zamrożenie depozytów z perspektywą utraty ich wartości w wyniku dewaluacji waluty stwarza również duże ryzyko zaburzeń społecznych[30]/.

 

Tego typu perturbacje nie grożą w przypadku, gdyby strefę euro opuścił kraj mający silną pozycję konkurencyjną, taki jak Niemcy. Posiadacze depozytów w bankach niemieckich nie obawialiby się bowiem zamiany euro na markę niemiecką, gdyż oczekiwaliby raczej, że po wprowadzeniu nowej waluty marka się umocni. Dlatego można w sposób kontrolowany doprowadzić do dekompozycji strefy euro poprzez stopniowe i uzgodnione wychodzenie ze strefy euro krajów najbardziej konkurencyjnych. Euro, przez pewien czas, pozostać może wspólną walutą w krajach obecnie najmniej konkurencyjnych[31]/.

VIII.      Mechanizm walutowy po dekompozycji strefy euro

Wraz z dekompozycją strefy euro konieczne będzie stworzenie nowego mechanizmu koordynacji walutowej w Europie.

Jako naturalny kandydat na nowy mechanizm kursowy jawi się nieortodoksyjny mechanizm kursu płynnego połączony z polityką celu inflacyjnego i wsparty koordynacją polityki fiskalnej i monetarnej w ramach Unii Europejskiej.

Postrzeganie kursu płynnego w literaturze przechodziło rozmaite fazy. W literaturze międzywojennej, głównie na podstawie doświadczeń francuskich z lat 1920-tych, kurs płynny postrzegany był jako immanentnie niestabilny i intensyfikujący wyjściowe nierównowagi w bilansie płatniczym. Późniejsze badania tych samych doświadczeń Francji doprowadziły część ekonomistów, w tym Miltona Friedmana, do rewizji tej krytyki i wniosku, że wysoka zmienność kursu waluty w tym systemie odzwierciedlała ówczesną niestabilność i nieprzewidywalność polityk fiskalnej i monetarnej[32]/. Zgodnie z tym poglądem, nie ma podstaw, by wątpić, że jeśli polityka fiskalna i monetarna są rozsądne i spójne, to system kursu walutowego może funkcjonować w sposób zadawalający.

W ramach systemu Bretton-Woods funkcjonującego w świecie zachodnim od zakończenia II Wojny Światowej do początku lat 1970-tych przyjęto zasadę, że kursy walutowe są sztywne, lecz mogą podlegać korekcie w przypadku, gdy uzasadniają to fundamentalne nierównowagi w obrotach handlowych. Wraz z postępującą liberalizacją przepływów kapitałowych utrzymywanie kursów sztywnych stawało się coraz trudniejsze, a mechanizm korygowania relacji kursowych nie funkcjonował należycie, gdyż decyzje o takich korektach były bardzo często wstrzymywane. Odejście od systemu Bretton-Woods rozpoczęło okres, w którym poszczególne kraje dokonywały prób z rozmaitymi wariantami systemów walutowych. Usiłowania powrotu do systemu podlegających korekcie sztywnych kursów walutowych kończyły się kilkakrotnie niepowodzeniem. Coraz więcej krajów wprowadzało kurs płynny starając się jednocześnie w rozmaity sposób ograniczyć naturalne słabości tego systemu, poprzez odejście od ortodoksyjnej koncepcji kursu płynnego i dopuszczenie rozmaitych form interwencji walutowej (systemy kursu płynnego, w których bank centralny dopuszcza możliwość interwencji walutowej, określamy mianem „nieortodoksyjnego” kursu płynnego).

Istotnym krokiem „w oswojeniu” kursu płynnego było powstanie koncepcji polityki bezpośredniego celu inflacyjnego, w której bank centralny publicznie ogłasza projektowany cel w zakresie poziomu inflacji i przyjmuje za priorytet osiągniecie tego celu poprzez odpowiednie kształtowanie stóp procentowych, a także stosowanie innych instrumentów polityki pieniężnej. Koncepcja ta zastosowana po raz pierwszy w Nowej Zelandii w latach 1980-tych, szybko zdobyła popularność wśród banków centralnych krajów rozwiniętych gospodarczo. Wprowadzenie celu inflacyjnego łagodzi istotną niedogodność towarzyszącą wcześniej systemowi kursu płynnego, jaką był brak punktu odniesienia dla kształtowania oczekiwań podmiotów gospodarczych. Określanie celu inflacyjnego daje taki punkt odniesienia, bez konieczności podporządkowania polityki monetarnej obronie określonego poziomu kursu walutowego[33]/. Barry Eichengreen kończy swoją monografię o międzynarodowym systemie walutowym stwierdzeniem, że choć płynny kurs walutowy nie jest najlepszym ze światów, to jest to chociaż rozwiązanie dostępne i możliwe do stosowania[34]/.

System nieortodoksyjnego kursu płynnego w poszczególnych krajach może być uzupełniony o koordynację polityki makroekonomicznej w UE, a w szczególności koordynację polityki fiskalnej (określanie limitów dla salda budżetu sektora finansów publicznych) oraz koordynację celów inflacyjnych, a także instrumentów stosowanych przez banki centralne dla realizacji celów inflacyjnych. W takich ramach kurs płynny służyłby bieżącemu korygowaniu nierównowag w bilansie płatniczym, koordynacja polityki fiskalnej i celu inflacyjnego w ramach UE ograniczałaby wahania kursu wynikające z nieprzewidywalności i niespójności polityki makroekonomicznej, a jednocześnie ograniczona byłaby możliwość prowadzenia, pod ochroną kursu płynnego, nadmiernie ekspansywnej polityki fiskalnej lub monetarnej.

Mechanizm kursu płynnego jako podstawowy mechanizm dostosowań kursowych w Europie nie wykluczałby możliwości prowadzenia przez niektóre kraje polityki związania swoich walut z walutą silnego partnera. Przykładem takich rozwiązań jest sztywne powiązanie z marką niemiecką m.in. szylinga austriackiego i guldena holenderskiego przed wprowadzeniem euro, a także obecne sztywne powiazanie kursu korony duńskiej z kursem euro. Tego typu rozwiązanie daje możliwość w sytuacji awaryjnej szybkiego „odwiązania” waluty od waluty partnera i uwolnienie kursu lub dokonanie jednorazowej korekty. Oczywiście, po to, by takie „odwiązanie” waluty było w praktyce możliwe bez dramatycznych perturbacji gospodarczych, konieczne są rozwiązania systemowe przeciwdziałające powszechnemu denominowaniu kontraktów w walucie zagranicznego partnera.

Drugim dopuszczalnym mechanizmem kursowym po rozpadzie strefy euro mógłby być mechanizm wzorowany na Europejskim Systemie Monetarnym (ESM) z 1979 roku. W systemie tym możliwe byłoby wygaszanie zmienności kursu waluty, ustalenie przedziałów wahań, czy tez obrona wyznaczonego poziomu kursu (a raczej zapobieżenie dalszej deprecjacji słabej waluty) poprzez zobligowanie państw z silną walutą do udzielania nieograniczonego wsparcia w postaci interwencji na rynku walutowym (a nawet do transferu rezerw walutowych, czego nie udało się dokonać w oryginalnym ESM). W systemie takim ciągle możliwa byłaby, tak zresztą, jak we wspomnianym ESM, zmiana wyznaczonych przedziałów zmienności kursów, jeśli zaistniałyby okoliczności (nierównowagi bilansów płatniczych, wzrost inflacji) uniemożliwiające obronę ustalonych poziomów. Możliwa byłaby również renegocjacja ustalonych centralnie kursów walut[35]/. Mechanizm taki, ze względu na możliwość systematycznej zmiany kursów centralnych, wolny byłby od wad rozwiązań sugerujących jednorazową rewizję kursów parytetowych w ramach istniejącej strefy euro[36]/.

Historia poszukiwania metod koordynacji walutowej się nie skończyła i będą prawdopodobnie powstawały nowe podejścia pozwalające lepiej „oswoić” płynny kurs walutowy z celami stabilizacji makroekonomicznej oraz koordynacji międzynarodowej, bądź też rozwiązania zwiększające efektywność funkcjonowania systemu przedziałów walutowych.

Nasze uwagi w niniejszym rozdziale służą przede wszystkim temu, by uzasadnić pogląd, że istnieją alternatywy dla systemu jednej waluty w Europie. Nie są one doskonałe, lecz naszym zdaniem są znacznie bezpieczniejsze dla pomyślności gospodarczej, społecznej i cywilizacyjnej Europy, niż rozwiązania, które wydają się proste i idealne, takie jak system oparty o parytet złota lub system jednej waluty europejskiej. Warto przypomnieć, że pomyślny rozwój gospodarki, a także rozwój pokojowej współpracy europejskiej, może się odbywać w ramach systemu walutowego, który nie jest perfekcyjny, a takim był system z Bretton Woods w latach 1945-1970. Natomiast próby wprowadzenia doskonałego systemu walutowego grożą katastrofą społeczną i ekonomiczną. Do katastrofy takiej przyczynił się system waluty opartej na parytecie złota w okresie międzywojennym, a obecnie jest bardzo prawdopodobne, że katastrofę taką może spowodować uporczywa obrona sytemu jednej waluty w Europie.

IX.             Ostrzeżenia i argumenty przeciwko dekompozycji strefy euro

W tym rozdziale odnosimy się do popularnych argumentów i ostrzeżeń przed dekompozycją strefy euro.

Argument ekonomicznej katastrofy

Według niektórych opinii rozwiązanie strefy euro musi doprowadzić do ekonomicznej katastrofy. Ekonomiści szwajcarskiego banku UBS szacują, że dla zagrożonej gospodarki (z grupy PIIGS[37]) wystąpienie ze strefy euro spowoduje w pierwszym roku straty odpowiadające 40-50% PKB, a w przypadku gospodarki silnej, takiej jak Niemcy, wyjście ze strefy euro oznaczać będzie straty wysokości 20-25% PKB[38]/. Wnioski ekonomistów UBS są efektem przyjętych założeń, że wyjście kraju ze strefy euro spowoduje rozpad jednolitego rynku (lub odcięcie wychodzącego kraju od tego rynku), wprowadzenie barier celnych i dramatyczne załamanie handlu. Wnioski będą zupełnie inne, jeśli przyjmiemy, że następuje uporządkowane rozwiązanie strefy euro i jednolity rynek zostaje utrzymany. Ponadto, ekonomiści UBS nie porównują kosztów wyjścia ze strefy euro z kosztami, jakie będzie trzeba ponieść w przypadku pozostawania w strefie euro. Na przykład w swoim rachunku kosztów wyjścia Niemiec ze strefy Euro uwzględniają koszty 50-procentowej redukcji długu Grecji, Portugalii i Irlandii, tak jakby koszty takie występowały tylko w wariancie wyjścia Niemiec ze strefy Euro. Tymczasem, jeżeli strefa euro zostanie utrzymana, to koszty niewypłacalności krajów PIIGS (na razie Grecji) tez trzeba będzie ponosić, a naszym zdaniem będą one znacznie większe niż mogą być w wariancie kontrolowanego wyjścia Niemiec ze strefy Euro.

Ekonomiści UBS ponadto przyjmują, że jest możliwe przezwyciężenie kryzysu strefy euro, a obrona jednolitej waluty nie zagraża przyszłości UE i jednolitego rynku.

Nie odmawiamy nikomu prawa przyjmowania powyżej przedstawionych założeń i przekonania, że rozwiązanie strefy byłoby katastrofą. Za nieporozumienie uważamy jednak powoływanie się na szacunki ekonomistów UBS jako obiektywne uzasadnienie dla tezy o szkodliwości rozwiązania strefy euro. Teza o szkodliwości rozwiązania strefy euro wynika już wprost z samych przyjmowanych założeń, niezależnie od tego, czy szacunki liczbowe są wiarygodne. Jest oczywiste, że przy założeniach, jakie przyjmują ekonomiści UBS, rozwiązanie strefy euro byłoby szkodliwe dla wszystkich i nie miałoby sensu.

Naszym zdaniem, prawdopodobieństwo skutecznego rozwiązania obecnego kryzysu bez przebudowy strefy euro jest mało prawdopodobne ze względu na brak dostępności skutecznych instrumentów, o czym pisaliśmy wyżej. Uważamy ponadto, że nawet w przypadku zrealizowania się bardzo optymistycznego scenariusza utrzymania strefy euro dzisiaj, będzie ona podatna na kolejne kosztowne perturbacje w przyszłości, ponieważ Europa nie jest optymalnym obszarem walutowym. Unia Europejska i jednolity rynek mogą funkcjonować bez jednej waluty i funkcjonowały tak z powodzeniem przed wprowadzeniem euro. Proponujemy, aby dekompozycję strefy euro przeprowadzić w sposób uzgodniony i kontrolowany, tak aby zachować UE i jednolity rynek europejski, a jednocześnie wprowadzić mechanizm koordynacji walutowej, który umożliwi ograniczenie skali aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym. Dekompozycja strefy euro, przy utrzymaniu UE i jednolitego rynku, może relatywnie poprawić sytuację krajów PIIGS, co umożliwi im wzrost gospodarczy. Taki sposób rozwiązania problemów krajów PIIGS przyniesie korzyści dla wszystkich krajów strefy euro w porównaniu do wariantu niebezpiecznej kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji”.

Niebezpieczeństwo aprecjacji nowej waluty niemieckiej i recesji w Niemczech

 

Jak dotąd, przedsiębiorstwa niemieckie są głównym beneficjentem wprowadzenia euro. W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2 % PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Ten olbrzymi wzrost niemieckiej nadwyżki handlowej o kwotę 133 mld euro między rokiem 1999 a 2007 był efektem wzrostu nadwyżki w handlu wewnątrz strefy euro. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec, a także Holandii i Austrii (łącznie o 166 mld euro), towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro.

Sytuacja, w której Niemcy osiągają wysoką nadwyżkę handlową, a kraje mniej konkurencyjne generują duży deficyt handlowy i pogrążają się w zapaści ekonomicznej, jest na dłuższą metę nie do utrzymania, chyba, że Niemcy będą bezpośrednio lub pośrednio finansowały te deficyty. Jeżeli przywództwo Niemiec doprowadzi do zamierzonego wprowadzenia zdrowych zasad makroekonomicznych w strefie euro, to efektem tego będzie również zmniejszenie deficytów handlowych mniej konkurencyjnych krajów, co z kolei oznaczać będzie zmniejszenie nadwyżki Niemiec, chyba, że w tym czasie wzrośnie istotnie nadwyżka handlowa całej strefy euro. Możliwe są różne scenariusze wydarzeń, lecz naszym zdaniem najbardziej prawdopodobne jest, że utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej, a w przypadku chaotycznego rozpadu strefy euro, zrównoważenie obrotów nastąpi najprawdopodobniej w sytuacji głębokiego załamania gospodarczego, które dotknie całą Europę, w tym Niemcy. Uwzględniając te ryzyka, z punktu widzenia Niemiec racjonalna jest kontrolowana dekompozycja strefy euro i przejście do mechanizmu walutowego, który wszystkim krajom UE stworzy szanse wzrostu gospodarczego i nie będzie generował zagrożeń dla trwałości UE i jednolitego rynku. Przyspieszenie wzrostu niekonkurencyjnych krajów strefy euro i związane z tym zwiększenie wolumenu handlu międzynarodowego, stwarza szanse na zrównoważenie wewnątrzeuropejskich obrotów w warunkach wzrostu gospodarczego w Europie i w Niemczech, nawet jeśli towarzyszyć temu będzie umocnienie nowej niemieckiej waluty. W przypadku wychodzenia Niemiec ze strefy euro celowe będą uzgodnienia między bankami centralnymi w celu zapobieżenia nadmiernej aprecjacji nowej waluty Niemiec w okresie przejściowym.

Obawa przed osłabieniem pozycji Europy wobec USA, Chin i Indii

Argumentem, który przemawia do wielu obserwatorów, jest to, że rezygnacja ze wspólnej waluty osłabi pozycję UE wobec potęg gospodarczych USA, Chin i Indii. Euro jest dziś jedną z najważniejszych walut świata, natomiast waluta żadnego z poszczególnych krajów Europy nie będzie miała podobnego statusu. Cytowani ekonomiści UBS stwierdzają, że po rozpadzie strefy euro poszczególne kraje europejskie, nawet te największe, będą ledwie słyszalne na arenie międzynarodowej[39]/.

Pogląd, że rezygnacja ze wspólnej waluty obniży pozycję Europy, jest słuszny pod warunkiem, że wspólna waluta nie osłabia Europy. Jeżeli jednak istnienie wspólnej waluty hamuje rozwój gospodarczy i grozi konfliktami zagrażającymi istnieniu Unii Europejskiej, jednolitego rynku i pokojowej współpracy w Europie, to z pewnością nie będzie czynnikiem umacniającym międzynarodową pozycję Europy, lecz wręcz przeciwnie, będzie tę pozycję osłabiać. Unia Europejska z wieloma walutami narodowymi, lecz dobrze funkcjonującym jednolitym rynkiem oraz zasadami współpracy stwarzającymi wszystkim państwom członkowskim dobre perspektywy rozwoju, będzie miała silniejszą pozycję międzynarodową niż UE z jednolitą walutą, lecz sparaliżowana przez stagnację gospodarczą, problemy i konflikty wewnętrzne, i poszukująca pomocy zewnętrznej nie tylko w USA, lecz również w Chinach, a w przyszłości pewnie i w Indiach.

X.    Co może się zdarzyć w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro

W tym rozdziale omawiamy najbardziej prawdopodobne warianty wydarzeń w przypadku kontynuacji uporczywej obrony euro i kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji”/deflacji: 1) scenariusz trwalej zapaści politycznej i społecznej niekonkurencyjnych państw oraz 2) scenariusz nieskoordynowanego rozpadu strefy euro. Odnotowujemy także mniej prawdopodobny, lecz niewykluczony scenariusz optymistyczny, w którym kryzys strefy euro zostanie rozwiązany w wyniku wystąpienia wewnętrznych lub zewnętrznych czynników łagodzących: 1) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu strefy euro w wyniku zewnętrznych impulsów wzrostu wskutek ożywienia w gospodarce światowej 2) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu strefy euro w wyniku istotnego osłabienia euro i wypracowania przez strefę euro jako całość wysokiej nadwyżki handlowej 3) Złagodzenie i rozwiązanie kryzysu w skutek znacznie lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”.

Długotrwała zapaść gospodarcza i społeczna zagrożonych państw strefy euro

Kontynuacja polityki „wewnętrznej dewaluacji” będzie powodować zapaść gospodarczą w zagrożonych krajach strefy euro.

Stanisław Gomułka ocenia, że zacieśnienie fiskalne stosowane w Grecji, będące jednocześnie warunkiem uzyskania zewnętrznej pomocy, spowoduje prawdopodobnie spadek PKB o około 20% i utrzymywanie stopy bezrobocia na poziomie 20-25% przez kilka lat[40]/.

Martin Feldstein, były szef doradców ekonomicznych Prezydenta Reagana, uważa, że usiłowanie ograniczenia deficytu na rachunku obrotów bieżących we Włoszech, Hiszpanii i Francji poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji” spowodowałoby dekadę wysokiego bezrobocia i spadającego PKB, co byłoby strategią politycznie niebezpieczną i oznaczającą ekonomiczne marnotrawstwo[41]/.

Recesja w zagrożonych gospodarkach pogarszać będzie perspektywy spłaty ich zadłużenia. Powodowało to będzie konieczność kontynuacji programów bezpośredniego wsparcia finansowego lub wsparcia pośredniego przez Europejski Bank Centralny w odniesieniu do Grecji, Portugalii, Hiszpanii i Włoch. Rosnąć będą napięcia polityczne w zagrożonych krajach, a także napięcia między krajami i wzajemne negatywne sentymenty między narodami. Społeczeństwa krajów mających nadwyżkę na rachunku obrotów bieżących (przede wszystkim Niemcy) odczuwać będą i coraz głośniej wyrażać rosnące zdegustowanie niezdolnością krajów deficytowych (Grecja, Portugalia, Hiszpania i Włochy) do uporządkowania swoich gospodarek i będą coraz głośniej wyrażały niechęć do udzielania im wsparcia finansowego. Z kolei kraje deficytowe będą coraz częściej oskarżały kraje nadwyżkowe o to, że są beneficjentami i częściowo sprawcami ich kłopotów. Kolejnymi etapami zaostrzenia kryzysu może być wyraźne rozszerzenie grupy zagrożonych krajów o Belgię i Francję.

 

Ryzyko kryzysów politycznych i niekontrolowanego opuszczania strefy euro

 

Dynamika polityczna kryzysu wymknąć się może spod kontroli na poziomie poszczególnych krajów i na poziomie strefy euro i Unii Europejskiej. Poszczególne zagrożone kraje mogą stracić zdolność do kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji” w wyniku wyborów lub upadku rządu pod wpływem demonstracji i rozruchów ulicznych, tak jak to się stało w Argentynie w 2001 roku. Pozostałe kraje będą musiały zgodzić się na rozluźnienie wymagań i kontynuację wsparcia lub zaakceptować niewypłacalność kolejnych zagrożonych krajów. Niewypłacalność kolejnych krajów powodować będzie straty w bilansach banków i konieczność udzielania im wsparcia publicznego, co pogarszać będzie sytuację fiskalną kolejnych krajów. Jednocześnie straty banków i ich problemy kapitałowe powodować będą dalsze zacieśnienie polityki kredytowej, przyczyniając się do hamowania gospodarki i rozszerzania się recesji. Rosnąć będzie nacisk na zwiększanie zakresu zaangażowania Europejskiego Banku Centralnego, a jednocześnie opór niemieckiej opinii publicznej przed ”psuciem” euro i coraz dalszym odchodzeniem ECB od dobrych wzorów Bundesbanku. W tej sytuacji może dojść do niekontrolowanego opuszczania strefy euro w wyniku jednostronnych decyzji poszczególnych krajów.

Kraj, który w wyniku straty zdolności do kontynuacji polityki „wewnętrznej dewaluacji” utraci wsparcie pozostałych krajów strefy euro, ogłosi częściową niewypłacalność i nie będzie w stanie pozyskać środków na sfinansowanie niezbędnych wydatków, może zostać zmuszony do rozpoczęcia emisji własnej waluty, co może być poprzedzone emisją różnych form quasi pieniądza do regulowania zobowiązań wewnętrznych i wypłacania wynagrodzeń w sektorze publicznym.

 

Na emisję własnej waluty zdecydować się może również kraj z grupy gospodarek nadwyżkowych, który utraci zdolność do tolerowania psucia euro i rosnących kosztów fiskalnych wspierania zagrożonych gospodarek strefy euro.

W przypadku opuszczania strefy euro w wyniku jednostronnych decyzji poszczególnych krajów nasilać się będą wzajemne oskarżenia i negatywne sentymenty. Prawdopodobne będą retorsje w postaci barier dla handlu niszczących jednolity rynek. W takim przypadku prawdopodobne jest pogłębienie załamania gospodarki i nasilenie konfliktów wewnątrzkrajowych i międzypaństwowych w Europie.

Możliwość przezwyciężenia kryzysu i przetrwania strefy euro

Pomimo, iż proponowane dotychczas metody rozwiązania kryzysu zadłużeniowego i reanimacji strefy euro mają bardzo ograniczoną szansę doprowadzić do poprawy konkurencyjności zagrożonych krajów i naprawy ich bilansów płatniczych na tyle szybkiej, by uniknąć zaostrzania recesji i dalszej eskalacji kryzysu zadłużeniowego, to istnieje szansa przetrwania strefy euro w obecnej formie. Może to być efektem wystąpienia rozmaitych sprzyjających czynników.

Kryzys strefy euro może zostać powstrzymany w wyniku wystąpienia wewnętrznych lub zewnętrznych czynników łagodzących, takich jak: zewnętrzne impulsy wzrostu wskutek silniejszego niż się obecnie oczekuje ożywienia w gospodarce światowej, istotnego osłabienia euro i wypracowania przez strefę euro jako całość nadwyżki handlowej lub lepszych niż oczekujemy efektów przywracania konkurencyjności zagrożonych gospodarek poprzez politykę „wewnętrznej dewaluacji”.

Silne ożywienie w gospodarce światowej umożliwiłoby, przy utrzymaniu wewnętrznej nierównowagi w strefie euro, osiągnięcie na tyle wysokiego wzrostu, by zneutralizować negatywne krótkookresowe skutki polityki „wewnętrznej dewaluacji” w słabszych krajach. Ułatwiłoby to zagrożonym krajom wyjście z pętli deflacyjnej i pętli zadłużenia, zwiększając szansę na przetrwanie strefy euro. Pojawienie się silnego i nie epizodycznego zewnętrznego impulsu wzrostowego nie jest dzisiaj generalnie scenariuszem bardzo prawdopodobnym wobec wciąż niezakończonego procesu ograniczania nadmiernego zadłużenia gospodarki prywatnej w USA oraz ryzyka silniejszego hamowania jednego z silników globalnego wzrostu, czyli gospodarki chińskiej.

Podobny jak globalne ożywienie skutek dla strefy euro przyniosłoby istotne i względnie trwałe osłabienie europejskiej waluty[42]/. W sytuacji istotnej deprecjacji euro i wygenerowania dużej nadwyżki handlowej przez strefę euro jako całości, mniej konkurencyjne kraje strefy mogły mieć nadwyżki obrotów handlu zagranicznego mimo utrzymywania się deficytów w ich obrotach w ramach strefy euro. Nie bez znaczenia jest przy tym stosunkowo wysoki udział wymiany handlowej z państwami spoza strefy euro w przypadku krajów peryferii, co zwiększać będzie pozytywne skutki osłabienia euro dla ich bilansu handlowego. Szansę na istotną deprecjację euro dotychczas zmniejszały z jednej strony polityka słabego dolara prowadzona przez amerykański bank centralny, z drugiej strony zaś powszechne ściąganie kapitału z pozaeuropejskich banków zależnych przez europejskie grupy bankowe, co  – podobnie jak w przypadku Japonii po wydarzeniach w Fukushimie – prowadziło do paradoksalnego umocnienia waluty obszaru przechodzącego kryzys.

Rozwiązanie kryzysu strefy euro byłoby oczywiście znacznie bardziej prawdopodobne, gdyby polityka „wewnętrznej dewaluacji” przyniosła lepsze niż oczekujemy efekty w zakresie przywracania konkurencyjności. Nie można wykluczyć takiego przebiegu wydarzeń, choć naszym zdaniem przedstawione w poprzednich rozdziałach przykłady nie dają podstaw do takich nadziei.

Reasumując, nie można wykluczyć, że kombinacja wymienionych wyżej czynników lub któryś z tych czynników samodzielnie umożliwi przezwyciężenie obecnego kryzysu i strefa euro przetrwa. Fakt, że strefa euro przetrwa obecny kryzys nie musi jednak oznaczać, że będzie to kryzys ostatni. W przyszłości poważne problemy z konkurencyjnością mogą pojawić się w różnych krajach. Los kraju, który z jakiś przyczyn utraci konkurencyjność, będzie w ramach strefy euro zawsze nie do pozazdroszczenia.

Zakończenie

Unia Europejska i jednolity rynek europejski to wielkie osiągniecia, których warto i trzeba bronić. Wprowadzenie euro, mimo najlepszych intencji, okazało się natomiast błędem, z którego należy się wycofać. Istnienie jednolitej waluty jest trudne do pogodzenia z dotychczasową filozofią integracji europejskiej, której celem było tworzenie wszystkim państwom członkowskim warunków dla pomyślnego rozwoju. Tymczasem przynależność do strefy euro pozbawia państwo członkowskie możliwości wykorzystania w sytuacji kryzysowej najskuteczniejszego instrumentu dostosowawczego, jakim jest korekta kursu walutowego. Kraj członkowski strefy euro, który z jakichś powodów utraci konkurencyjność, znajduje się w pułapce. Wyjście takiego kraju ze strefy euro grozi paniką bankową, zaś pozostawanie w strefie euro skazać może na długotrwałą recesję. Świadomość ryzyka wpadnięcia w taką pułapkę zmniejsza szanse na dalsze rozszerzanie strefy euro, nawet w optymistycznym wariancie opanowania obecnego kryzysu. Póki istnieje strefa euro, będziemy mieli w UE do czynienia z podziałem na trzy grupy krajów: kraje strefy euro mające zadawalającą konkurencyjność, zagrożone kraje strefy euro zmagające się z recesją oraz kraje znajdujące się poza strefą euro i niespieszące się do tego, by do niej wstąpić. Będzie to swoista „Europa trzech prędkości”. Kontrolowana dekompozycja strefy euro uwolni z pułapki tych, którzy w nią wpadli, zapobiegnie nieobliczalnym konsekwencjom niekontrolowanego rozpadu strefy euro, umożliwi zachowanie UE i jednolitego rynku i pozwoli UE skoncentrować wysiłki na nowych wyzwaniach. Takim projektem dającym nowy impuls rozwojowy może być utworzenie wspólnego obszaru celnego z USA[43]/.

Operacja kontrolowanej dekompozycji strefy euro może nastąpić tak szybko, jak tylko europejskie elity i opinia publiczna oswoją się z myślą, że euro i Unia Europejska to nie to samo i że Unia Europejska i jednolity rynek bez euro mogą istnieć i stanowić wielką wartość dla państw i narodów europejskich oraz uzgodnione zostaną zasady nowego ładu walutowego w Europie. Do tego czasu powinny być prowadzone działania zapobiegające niekontrolowanemu rozwojowi wydarzeń.


Autorzy

Stefan Kawalec

Ekonomista, absolwent wydziału matematyki Uniwersytetu Warszawskiego. Prezes zarządu firmy doradczej Capital Strategy Sp. z o.o., członek rad nadzorczych spółek Kredyt Bank S.A. i Lubelski Węgiel „Bogdanka” S.A., były wiceminister finansów.

Ernest Pytlarczyk

Doktor nauk ekonomicznych, Główny Ekonomista BRE Banku S.A., kieruje zespołem wielokrotnie nagradzanym za najlepsze prognozy makroekonomiczne gospodarki polskiej. W przeszłości pracował jako analityk rynków finansowych w Instytucie Cykli Koniunkturalnych na Uniwersytecie w Hamburgu, w banku centralnym Niemiec we Frankfurcie i w Banku Handlowym w Warszawie.


[1]/ System, w którym bank emisyjny gwarantował wymianę emitowanej waluty na złoto według stałego parytetu.

[2]/ Karl Polanyi, „The Great Transformation”, Reinhert, New York 1944.

[3]/ Barry Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, Princeton University Press 2008, str. 29-31 i 230.

[4]/ Barry Eichengreen, „Golden Fetters. The Gold Standard and the Great Depression 1919-1939”,  Oxford University Press 1995, str. 6.

[5] / B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. , str. 30.

[6] / B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, Op. cit. str. 230.

[7]/ John Maynard Keynes, „The Economic Consequences of Mr. Churchill” 1925, w: John Maynard Keynes, „Essays in Persuasion”, Macmillan and Co, London 1933, s. 244-270.

[8]/ B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. str. 57.

[9]/ B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit. str. 57

[10]/ Liaquat Ahamed, „Lords of Finance. The Bankers Who Broke the World”, The Penguin Press, New York 2009.str. 376.

[11]/ L. Ahamed, op. cit.,  str. 429-430.

[12]/ L. Ahamed, op. cit.. str. 383.

[13]/ Por. B. Eichengreen , „Golden Fetters. The Gold Standard and the Great Depression 1919-1939”, op. cit.

[14]/  B. Eichengreen, „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”, op. cit., str. 87.

[15]/ Por. Mario Blejer and Guillermo Ortiz, “Latin lessons”, The Economist, 18.02.2012.

[16]/  http://pl.wikipedia.org/wiki/Zjednoczenie_Niemiec

[17]/ Heinz Jansen, „Transfers to Germany’s eastern Länder: a necessary price for convergence or a permanent drag?”, ECFIN Country Focus (Economic analysis from the European Commission’s Directorate-General for Economic and Financial Affairs), Volume 1, Issue 16, 8.10.2004. W poszczególnych latach w okresie 1991-2002 roczne transfery netto stanowiły między 4,6% a 7,7% PKB Niemiec i miedzy 26% a 45% PKB Niemiec Wschodnich.

[18]/ Por. Helmut Seitz, “The economic and fiscal consequences of German Unification”, Technical University Dresden, Germany, Faculty of Business and Economics, Institute for Applied Public Finances and Fiscal Policy. Presentation at the conference on German Unification University of Haifa, January 21st. – 22nd, 2009.

[19]/ Daniele Franco, „L’economia del Mezzogiorno” w: „Il Mezzogiorno e la politica economica dell’Italia”, Seminari e convegni, Banca d’Italia, lipiec 2010, nr 4, str. 5.

[20]/ Por. Gianfranco Viesti et al., “Convergence among Italian Regions, 1861-2011”, Quaderni di Storia Economica, Banca d’Italia, październik 2011, nr 21, str. 67.

[21]/ Por. D. Franco, op. cit., str. 3.

[22]/ Catriona Purfield and Christoph Rosenberg, “Adjustment under a Currency Peg: Estonia, Latvia and Lithuania during the Global Financial Crisis 2008–09”, IMF Working Paper WP/10/213, International Monetary Fund, Washington, September 2010.

[23]/ Por. Zsolt Darvas, „A Tale of Three Countries: Recovery after Banking Crises”, Corvinus University of Budapest, Department of Mathematical Economics and Economic Analysis, Working Paper 2011/6, 20 December 2011.

[24]/ Z. Darvas, op. cit..

[25]/ Por. Roberto Perotti, “The ‘Austerity Myth’: Gain Without Pain?”, NBER Working Paper 17571, National Bureau of Economic Research, Cambridge, Massachusetts, November 2011.

[26]/ Edmund Wnuk-Lipiński, „Świat międzyepoki. Globalizacja, demokracja, państwo narodowe”, Wydawnictwo ZNAK, Instytut Studiów Politycznych PAN, Krąków 2004. Str. 167.

[27]/ E. Wnuk-Lipiński, op. cit. Str. 164.

[28]/ E. Wnuk-Lipiński, op. cit. str. 180.

[29]/ Por. Mirosław Czech, „Ja nacjonalista”, Gazeta Wyborcza, 5-6 listopada 2011. Tytuł tekstu publicysty „Gazety Wyborczej” i byłego działacza Unii Demokratycznej i Unii Wolności jest formą prowokacji. Czech pisze w tym samym tekście: „Jak byłem demokratycznym liberałem (z tęskniącym spojrzeniem ku społecznej gospodarce rynkowej), tak pozostałem. Nacjonalistą jestem z europejska. Nie uważam by nadchodził  kres państwa narodowego i w Europie zapanowała kosmopolityczna wspólnota jako podstawa rozwoju demokracji. Więź narodowa i państwowa oparta na tożsamości obywateli oraz wieloetnicznym i wieloreligijnym dziedzictwie nie zaniknie. Będzie osnową integrującej się Europy.”

[30]/ W Argentynie w 2001 roku zamrożenie depozytów bankowych sprowokowało rozruchów, które doprowadziły do ustąpienia prezydenta i rządu oraz ogłoszenia niewypłacalności kraju.

[31]/ Rozwiązanie tego typu proponuje niemiecki historyk Hans-Joachim Voth. W wywiadzie dla „Spiegla”, w odpowiedzi na pytanie jak będzie wyglądała Europa za pięć lat, Voth mówi: „Mogę wyobrazić sobie świat z okrojoną strefą euro, do której należą Francja, Włochy, kraje śródziemnomorskie, i może też Belgia. Poza tym będzie stara strefa marki niemieckiej, do której należeć będą Niemcy, Austria, Holandia, może też Dania, i być może Finlandia, które nie będą miały problemu z utrzymaniem podobnej polityki pieniężnej jak Niemcy. Podobne warunki mieliśmy w czasach Europejskiego Mechanizmu Kursów Walutowych ERM. To było optymalne rozwiązanie, tylko potem porzuciliśmy je na rzecz euro.” Por. „Europa to więcej niż euro”,  31.08.2011 – http://waluty.onet.pl/europa-to-wiecej-niz-euro,18893,4835536,1,prasa-detal

[32] Por. B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital. A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 49-55.

[33]/ B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital, A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 186.

[34]/ B. Eichengreen (2008)  „Globalizing Capital, A History of the International Monetary System”. Op. cit. s. 232.

[35]/ W pierwszych latach istnienia ESM centralnie ustalone poziomy kursów były modyfikowane średnio co osiem miesięcy.

[36]/ Propozycję takiego rozwiązania problemów strefy euro przedstawił Krzysztof  Rybiński: http://www.rybinski.eu/?p=2999&lang=all. Jednorazowa zmiana kursów parytetowych wewnątrz strefy euro nie wyklucza jednak ponownego, wraz z upływem czasu, narastania nierównowagi w bilansach płatniczych.

[37]/ Skrót złożony z pierwszych liter angielskich nazw następujących krajów: Portugalia, Włochy, Irlandia, Grecja i Hiszpania.

[38]/ Stephane Deo, Paul Donovan, and Larry Hatheway, “Euro break-up – the consequences”, UBS Global Economic Research, London,  6.09.2011.

[39]/  S. Deo, P. Donovan, and L. Hatheway, “Euro break-up  –  the consequences”, op. cit.

[40]/ Stanislaw Gomulka, “Perspectives for the Euroland, Short Term and Long Term”, Polish Quarterly of International Affairs, no 2/2012. March 2012. Forthcoming. Gomułka uważa, że takie kosztowne społecznie dostosowanie będzie miało również pozytywne skutki: przywrócenie konkurencyjności w wyniku obniżenia kosztów płac, poprawę salda handlu zagranicznego, a także utrwalenie w pamięci (instill in te memory) dla społeczeństwa i elit politycznych konieczności dbania o stabilność finansową.

[41]/  Martin Feldstein, “Weaker euro will help solve Europe deficit woes”, Financial Times, 19.12.2011. Por. http://blogs.ft.com/the-a-list/2011/12/19/a-weak-euro-is-the-way-forward/#ixzz1h6vdpDrY

[42]/ Deprecjację euro jako receptę na uratowanie strefy euro przywołał Martin Feldstein. Por. M.Fedstein, “Weaker euro will help solve Europe deficit woes”, op. cit.

[43]/ Postulat utworzenia do roku 2025 wolnego obszaru celnego obejmującego Unię Europejską i USA sformułowany został w raporcie: „The Case for Renewing Transatlantic Capitalism”, Edited by Paweł Świeboda and Bruce Stokes, Warsaw, March 2012, Report by a High Level Group convened by demosEUROPA – Centre for European Strategy (Warsaw), the German Marshall Fund of the United States (Washington DC), Notre Europe (Paris), Stiftung Wissenschaft und Politik (Berlin) and European Policy Centre (Brussels).

Wyzwania dla polityki społecznej w zakresie opieki nad osobami starszymi :)

1. Wprowadzenie

Polska, jak większość krajów rozwiniętych, staje w obliczu starzenia się populacji i konsekwencji tego procesu. Następstwa wynikające ze zmiany struktury demograficznej można rozpatrywać na różnych płaszczyznach: ekonomicznej, społecznej, kulturowej, itp. W niniejszym opracowaniu poruszam problem opieki instytucjonalnej nad osobami starszymi. Na płaszczyźnie ekonomicznej rozważania w tym zakresie dotyczą najczęściej kosztów ponoszonych przez seniora lub jego rodzinę oraz nakładów na opiekę pochodzących z budżetu państwa. W wymiarze społecznym poruszana jest najczęściej kwestia roli rodziny w opiece nad seniorem i przejmowania obowiązków tradycyjnie pozostających w jej gestii przez podmioty publiczne. Jednak nie są to jedyne problemy pojawiające się w dyskusji o opiece instytucjonalnej nad seniorami. Dynamiczny wzrost liczby najstarszych seniorów (tzw. proces podwójnego starzenia się) i ich problemy w najbliższych dekadach zdominują prawdopodobnie dyskurs dotyczący seniorów, a jednym z najczęściej pojawiających się tematów będzie problem opieki instytucjonalnej. Dlatego też celem artykułu jest przedstawienie dylematów związanych z rozwojem tej formy opieki nad osobami starszymi oraz wyzwań, jakie stoją przed polityką społeczną i społeczeństwem w związku z dynamicznym rozrostem populacji seniorów wymagających opieki.http://www.flickr.com/photos/schnaars/3608630869/sizes/m/in/photostream/

2. Demografia i przemiany rodziny

Osoby w wieku 75 lat i więcej w 2010 roku stanowiły 8% ogółu ludności Polski [GUS 2009]. Jednak w najbliższych trzech dekadach odsetek ten będzie dynamicznie wzrastał. Największy wzrost nastąpi po 2025 roku, kiedy to najliczniejsze roczniki powojennego wyżu demograficznego przekroczą 75 lat (2030 roku udział kobiet w wieku 75 lat i więcej wyniesie 13%).

Wzrostowi subpopulacji osób najstarszych towarzyszyć będzie spadek potencjału opiekuńczego. Sprzyjać temu będzie obserwowany obecnie proces wertykalizacji sieci rodzinnej, czyli zwiększania się liczby współżyjących pokoleń przy jednoczesnym zmniejszaniu się liczby członków rodziny należących do tego samego pokolenia [Szatur-Jaworska 2002: 30-43]. Proces ten zmienia proporcje pomiędzy osobami potrzebującymi pomocy w codziennej egzystencji a osobami mogącymi jej udzielić. Wertykalizacja sieci rodzinnej stwarza konieczność większego zaangażowania rodziny w opiekę nad seniorami, jednak skutkiem procesu wertykalizacji jest zmniejszenie się potencjału opiekuńczego rodziny. Dodatkowo poprzez proces atomizacji rodziny i spadek dzietności zmniejsza się liczba osób mogących potencjalnie świadczyć usługi opiekuńcze starszym członkom rodziny. Oznacza to również, że potencjalna opiekunka osoby starszej (opiekę bowiem sprawują najczęściej kobiety w wieku 45-64 lat) będzie jednocześnie posiadała wnuki w wieku wymagającym częstej opieki. Pojawia się w takiej sytuacji dysonans pomiędzy chęcią udzielenia wsparcia dzieciom (opieka nad wnukami) a chęcią opieki nad starymi rodzicami. Dodatkowo potencjalna opiekunka to również osoba na przedpolu starości, której stan zdrowia może być przeszkodą w wykonywaniu czynności pielęgnacyjnych (wymagających często dużego wysiłku fizycznego, jak na przykład umycie osoby starszej). Współczynnik potencjału opiekuńczego przedstawiający relację liczby osób w wieku 45-64 lata do liczby osób w wieku 80 lat i więcej (w przeliczeniu na 100) na przestrzeni najbliższego ćwierćwiecza będzie malał. Nieznaczne, okresowe wzrosty są wynikiem falowania demograficznego. Wartość tego współczynnika obniży się z około 600 na początku XXI wieku do 200 w 2035 roku w przeliczeniu na 100 osób

3. Wyzwania dla polityki społecznej w Polsce w zakresie opieki nad seniorami

Dwa główne problemy związane z opieką nad osobami starszymi dotyczą:

1) kosztów finansowania opieki,

2) odpowiednich form sprawowania opieki.

Obecnie usługi opiekuńcze (są one świadczone w miejscu zamieszkania seniora) stanowią zaledwie 4% oferty ośrodków pomocy społecznej (OPS), ale koszty tych usług stanowią 15% budżetów OPS. W przypadku pomocy instytucjonalnej (domy pomocy społecznej (DPS), zakłady stacjonarnej pomocy społecznej (ZSPS)) pobyt 99% mieszkańców tych instytucji, którzy ukończyli 60 lat jest dofinansowany przez gminę, na której terenie zamieszkiwali przed umieszczeniem w DPS lub ZSPS. Miesięczne koszty utrzymania w instytucjonalnych formach pomocy wahają się od 1800 zł do 2800 zł (średnia emerytura wypłacana przez ZUS w 2010 około 1300 zł). W 2010 roku tylko niespełna 1,5% osób w wieku 75 lat i więcej mieszkało w instytucjonalnych formach wsparcia. Jednak z przedstawionej przez GUS prognozy demograficznej wynika, że w najbliższym dwudziestoleciu zapotrzebowanie na wsparcie będzie wzrastać. Przy obecnej strukturze finansowania gminy nie będą w stanie ponieść tych kosztów i będą one za dużym obciążeniem dla lokalnych społeczności. Władze gminne staną przed dylematem czy remontować drogę, czy budować DPS lub umieścić kolejne osoby w instytucji świadczącej całodobowe usługi opiekuńcze. Jednak rozwiązania w tym zakresie nie należą tylko do lokalnych strategii w zakresie polityki społecznej wobec osób starszych, lecz przede wszystkim powinny być wprowadzone rozwiązania systemowe na szczeblu rządowym. Powstaje zatem pytanie w jaki sposób sfinansować rosnące potrzeby opiekuńcze starzejącego się społeczeństwa. Pierwsze rozwiązania jakie się nasuwają to budżet państwa. Jednak przy tak dynamicznym wzroście subpopulacji osób starszych będzie to zbyt duże obciążenie budżetu (wzrost podatków, aby sfinansować wsparcie seniorów obniży konkurencyjność gospodarki). Oto kilka przykładów sposobów finansowania opieki nad seniorami rozważanych przez polityków społecznych, których celem nie jest zwiększenie obciążenia budżetu państwa lub budżetów gminy kosztami opieki nad seniorami:

1) większe zaangażowanie rodziny w opiekę,

2) skuteczne egzekwowanie obowiązku alimentacyjnego względem rodziców,

3) ubezpieczenie pielęgnacyjne,

4) odwrócona hipoteka.

Pierwsze rozwiązanie wydaje się jednym z bardziej skutecznych i teoretycznie łatwych do przeprowadzenia. Jednak niesie za sobą również pewne zagrożenia. Ponieważ to kobiety najczęściej opiekują się seniorami opieka ta jest jedną z przyczyn przedwczesnego wycofywania się z rynku pracy. Biorąc pod uwagę, że tylko 28% osób wieku 55-64 lata jest aktywnych zawodowo polityka społeczna powinna stawiać sobie za cel aktywizację zawodową osób na przedpolu starości. Przedwczesne wycofywania się z rynku pracy powoduje, że kobiety-opiekunki będą miały niższe świadczenia emerytalne, a w konsekwencji zmniejszy się również dochód, który w przyszłości będą mogły przeznaczyć na swoją opiekę w starości.

Drugie rozwiązanie wydaje się jednym z najwłaściwszych. Skoro transfery prywatne odbywają się najczęściej w kierunku seniorzy-dzieci, to młodsze pokolenie powinno brać odpowiedzialność za wsparcie w niedołęstwie swoich rodziców. Przedstawione powyżej dane pokazują, że koszty utrzymania w DPS są w dużej mierze przerzucone z rodziny na społeczność lokalną (dopłata gminy do pobytu w instytucjonalnych formach pomocy). Rodzina często dziedziczy mieszkanie lub zostaje jej w ramach darowizny przekazane, ale nie pociąga to za sobą większego zaangażowania w opiekę nad seniorem. Darowizna w takich sytuacjach powinna zobowiązywać do opieki nad seniorem, ponieważ gdyby senior sprzedał mieszkanie na wolnym rynku to dochód ze sprzedaży mógłby być przeznaczony na pokrycie kosztów pobytu w placówce świadczącej wsparcie.

Jak funkcjonuje ubezpieczanie pielęgnacje można się przekonać analizując istniejące rozwiązania w tym zakresie np. w Niemczech. Maksymalna kwota, którą można otrzymać z tytułu bycia ubezpieczonym wynosi 1,5 tys. euro, a średni koszt pobytu w placówce pomocy instytucjonalnej wynosi około 3 tys. euro. Senior lub jego rodzina nadal część kosztów musi pokryć z własnych środków. W przypadku Polski obciążenie osób pracujących kolejną obowiązkową składką podwyższa koszty pracy. Wydaje się więc, że w obecnej sytuacji społeczeństwo jest zbyt biedne, aby wprowadzić kolejny „parapodatek”.

W przypadku odwróconej hipoteki, która wydaje się być dobrym rozwiązaniem, ponieważ większość osób starszych dysponuje własnym lokalem pojawiają się dwa problemy. Pierwszy to tradycyjne przekonanie o konieczności udzielania wsparcia dzieciom np. w postaci pozostawienia dzieciom mieszkania. Drugi problem to jakość zasobów mieszkaniowy, którymi dysponują seniorzy. Seniorzy zazwyczaj zamieszkują stare lokale bez nowoczesnych udogodnień, co wpływa znacząco na ich wartość. Rozwiązanie to jednak ma dużą zaletę, ponieważ nie obciąża budżetu państwa ani rodziny. Jednak na razie liczba instytucji świadczących tę usługę jest mała.

Drugą kwestią dotyczącą opieki nad seniorami są jej różnorodne formy. W Polsce dopiero rozwija się sektor różnorodnych form pomocy seniorom. Nadal to „tradycyjne” domy pomocy społecznej są najchętniej wybieraną formą wsparcia. W krajach Europy Zachodniej istnieje szeroki wybór mieszkań dla seniorów w ramach następujących form:

– kompleks mieszkalny, gdzie w tym samym budynku znajdują się sklepy oraz przychodna lekarska,

– wspólnoty mieszkaniowe – seniorzy nie są wykluczeni z życia społecznego, lecz mają kontakt z osobami w podobnej sytuacji życiowej, dodatkowo osoby samodzielne mogą pomagać osobom z problemami zdrowotnymi,

– domy dla osób w podeszłym wieku zapewniające różne formy pomocy w zależności od sytuacji zdrowotnej i materialnej seniora.

Wszystkie przedstawione rozwiązania w zakresie pomocy instytucjonalnej mogą być prowadzone przez sektor państwowy, firmy prywatne oraz organizacje non-profit (fundacje, organizacje pozarządowe, stowarzyszenia, związki religijne). W Polsce, w odróżnieniu od krajów Europy Zachodniej, udział sektora prywatnego i organizacji non-profit jest mniejszy. Dostosowanie oferty do statusu zdrowotnego seniora może przynieść znaczące oszczędności.

4. Podsumowanie

W najbliższych dekadach wyzwanie w zakresie finansowania opieki instytucjonalnej będzie jednym z najczęściej dyskutowanych zagadnień. Wyzwania wynikające z braku spójnego sytemu pomocy instytucjonalnej kierowanej do osób starszych powodują niemożność zapewnienia optymalnej formy pomocy osobie starszej. Wydaje się, że podstawą jest stworzenie kompleksowego programu polityki społecznej wobec starości i osób starszych, którego częścią byłaby opieka instytucjonalna. Konieczność nawiązania ściślejszych relacji pomiędzy dwoma sektorami oferującymi wsparcie instytucjonalne, tj. sektorem ochrony zdrowia i polityki społecznej, wpłynie pozytywnie na efektywność udzielanej pomocy. Jednocześnie dzięki tej kooperacji będzie możliwe dopasowanie optymalnej formy pomocy do sytuacji zdrowotnej seniora (obecnie, gdy nie ma miejsca w dps senior jest umieszczany w ZOL) oraz możliwa będzie ściślejsza kontrola kosztów.

Bibliografia

Szatur-Jaworska B., 2002, Ludzie starzy i starość w polityce społecznej, ASPRA-IR, Warszawa

GUS, 2009, Prognoza ludności na lata 2008-2035, Warszawa

Szukalski P., 2008, Relacje międzypokoleniowych z demograficznego punktu widzenia w starzejącym się społeczeństwie polskim, [w:] RRL, Sytuacja demograficzna Polski. Raport 2007-2008, ZWS DUS, Warszawa

Czy tylko równe szanse? O liberalnej polityce społecznej :)

W ujęciu co bardziej ortodoksyjnych liberałów pojęcie polityki społecznej jest z gruntu podejrzane. Uważają oni bowiem, że samo istnienie społeczeństwa jest wątpliwe. To wszak pani Thatcher stwierdziła, iż nie wie czym jest społeczeństwo, prezentując skrajane, ale popularne w obozie liberałów przekonanie, że realnie istnieją tylko jednostki, zaś takie twory jak społeczeństwo to wymysł socjalistów. Podejście to ma swoje zakotwiczenie filozoficzne w dziełach Thomasa Hobbesa oraz częściowo Johna Locke’a. Dało ono asumpt do ukształtowania się stanowiska w łonie szeroko pojętego liberalizmu, które w wersji złagodzonej przyjęło postać tzw. neoliberalizmu, zaś w wersji skrajnej tzw. libertarianizmu.

Andrzej Szachaj

Jednakże w szeroko pojmowanym obozie liberałów można też spotkać poglądy, które z tak skrajnym indywidualizmem socjologicznym nie chcą mieć nic wspólnego. Prezentowane były m.in. przez filozofów i ekonomistów tworzących na przełomie XIX i XX wieku w Wielkiej Brytanii ruch tzw. Nowego Liberalizmu (m.in. T. H. Green, L. Hobehouse), a także przez wielkiego amerykańskiego filozofa liberalnego, kontynuującego tradycję pragmatyzmu – Johna Deweya. W dużej mierze po wpływem Hegla uważali oni byty ponadjednostkowe takie jak państwo czy społeczeństwo za realnie istniejące, co oznacza – nie dające się sprowadzić do mechanicznej sumy jednostek. Dyskusyjna jest pozycja Johna Stuarta Milla, który z pewnością nie był tak silnym zwolennikiem tego stanowiska, ale także na pewno nie sprowadzał społeczeństwa czy jakiejkolwiek innej wspólnoty do sumy ich części. W tym miejscu nie chodzi jednak o to, aby rozstrzygać jakiekolwiek problemy teoretyczne związane z takimi czy innymi poglądami poszczególnych myślicieli liberalnych, ani też o to, aby głęboko sięgać wstecz celem zidentyfikowania źródeł tradycji liberalnej w myśli filozoficznej i politycznej, ale o to, aby pokazać, że nie istnieje żadna ortodoksyjnie liberalna wykładnia kwestii statusu ontologicznego społeczeństwa. Liberalizm jest w tym względzie równie wewnętrznie zróżnicowany jak cała myśl socjologiczna, w której spór o realność istnienia bytów ponadjednostkowych jest tak stary jak ona sama. Dlatego też nie można wykluczać z grona liberałów kogoś, kto opowiadając się za realizmem socjologicznym uważa jednocześnie, że może istnieć liberalna polityka społeczna nie sprowadzająca się jedynie do stwarzania warunków poszczególnym jednostkom do zaspokajania ich pragnienia swobodnego rozwoju ekonomicznego i każdego innego, lecz operująca takim pojęciem jak np. dobro wspólne niesprowadzalne do dobra poszczególnych jednostek. Do takich właśnie liberałów się zaliczam. Uważam zatem, że nie ma sprzeczności pomiędzy stawianiem na pierwszym planie szczęścia i dobrobytu jednostki oraz dbaniem o to, aby owo szczęście i dobrobyt harmonizowały ze szczęściem i dobrobytem wspólnoty społecznej, której jednostka jest częścią. Co więcej, uważam, że nie można być w pełni szczęśliwym żyjąc w nieszczęśliwym społeczeństwie. Opowiadam się zatem przeciwko pojmowaniu liberalizmu jako doktryny legitymizującej działania aroganckich egoistów, którzy ani myślą oglądać się na innych w swej pogoni za indywidualnym szczęściem. Nikt z nas nie jest samotną wyspą, ale częścią większej całości, której dobro powinien mieć na względzie. W tym sensie uważam także, że typowe dla niektórych, co prymitywniejszych wersji liberalizmu przekonanie, iż własność prywatna jest święta i można z nią robić co się zechce uważam za szkodliwe i niesłuszne. Własności prywatnej nie należy absolutyzować, choć nie oznacza to wcale, że nie należy jej szanować. Powinno się jednak dążyć do tego, aby korzystanie z niej nie było skonfliktowane z tym co w swobodnej i otwartej debacie jakaś wspólnota uzna za dobro wspólne. Aby sprawę nieco ukonkretnić dam przykład pokazujący jak kwestię tę należy rozumieć, i to przykład z naszego własnego, polskiego podwórka. Rzecz dotyczy sprawy ładu przestrzennego oraz ochrony przyrody i krajobrazu. Wedle doktryny neoliberalnej czy libertarianistycznej każdy powinien mieć prawo wybudowania na własnej ziemi tego, co zechce. Realizacja tej zasady prowadzi jednak w praktyce do zjawiska znanego z wielu krajów na świecie, obecnego także Polsce. Chodzi o nieład architektoniczny, o zjawisko tzw. dzikiej developerki oraz o zamianę najpiękniejszych zakątków kraju w kompleksy turystyczne, czy prędzej czy później znamionujące degradację przyrodniczą i kulturową (bodaj najsmutniejszym przykładem tego zjawiska w Europie jest Costa del Sol w Hiszpanii). Miasta w krajach, które pozostają wierne owej doktrynie neoliberalnej zamieniają się w chaotycznie zabudowane miejsca, nieomal pozbawione przestrzeni publicznej, poprzecinane autostradami lub płotami odgradzającymi poszczególne osiedla, nieprzyjazne mieszkańcom, za to przynoszące zysk właścicielom poszczególnych działek zabudowywanych tak, aby wykorzystać każdy centymetr miejsca, wycisnąć z danego terenu maksimum zysku. Z kolei obszary o szczególnych walorach przyrodniczych i krajobrazowych stają się obszarem chaotycznej, intensywnej zabudowy turystycznej, w niektórych przypadkach zamieniających dany teren w turystyczny Disneyland. Zjawiska te znane z wielu miejsc na świecie z całą mocą występują także w dzisiejszej Polsce. Mam wrażenie, że w żadnym innym miejscu naszego życia społecznego nie widać tak wyraźnie zgubnych skutków implementowania doktryny neoliberalnej jak właśnie w budownictwie i gospodarowaniu przestrzenią. Niektóre nasze miasta z powodu chaosu architektonicznego, zawłaszczania przestrzeni publicznej przez prywatny kapitał, zabudowywania miejsc przeznaczonych dla wspólnego użytkowania (skwery i parki) zaczynają przypominać miasta trzeciego świata. Nieokiełznana chęć zysku przy biernej postawie państwa prowadzi do zaśmiecania naszych miast reklamami, degradacji ich krajobrazu kulturowego. Równie źle dzieje się z naszą przyrodą. Sposób zabudowy naszego Wybrzeża czy Mazur pokazuje, że nie wyciągnęliśmy żadnych wniosków z tragedii zabetonowanych wybrzeży Hiszpanii, Portugalii czy Malty. Fałszywie pojmowany kult przedsiębiorczości prowadzi do faktycznej przychylności władz różnego szczebla wobec skandalicznych działań prywatnych inwestorów, którzy łamią wszelkie zasady ochrony przyrody czy krajobrazu. Instytucje, które miały je chronić jak np. tzw. parki krajobrazowe okazują się całkowicie nieskuteczne w spełnianiu swej misji. Wystarczy przyjrzeć się temu, co dzieje się w parkach mazurskim (ponad dwa tysiące samowoli budowlanych!) czy nadmorskim (zabudowa klifów!), aby zobaczyć, że przepisy o ochronie przyrody i krajobrazu są w Polsce nagminnie łamane w imię nieograniczania prywatnej przedsiębiorczości. Polska przyroda i krajobraz ponoszą niepowetowane straty. Niepowetowane straty ponosi nasze dobro wspólne. Następne pokolenia nie wybaczą nam tego, co zrobiliśmy z naszymi miastami i z naszą przyrodą. Uważam, że obowiązkiem liberałów jest o tym głośno mówić i zdecydowanie się temu przeciwstawiać, choć wiem doskonale, że to, co mówię zupełnie nie pasuje do tego, co sądzą o liberalizmie sami polscy liberałowie, a tym bardziej do tego, co sądzą o nim inni. Pokazuje to jedynie skalę strat, jakie poniósł liberalizm w Polsce w wyniku swej prymitywizacji i wulgaryzacji. Jestem przekonany, że moglibyśmy znaleźć znacznie więcej miejsc w naszym życiu społecznym, w których nasze dobro wspólne cierpi w wyniku stosowania doktryny liberalnej w jej najbardziej prymitywnej wersji. Pokazuje to jedynie, że już najwyższa pora, aby liberalizm obudził się z amoku i powrócił do tych nurtów w swej tradycji, którym pojęcie dobra wspólnego nie jest obce. Myślę tu nade wszystko o wersji liberalizmu wywodzącej się z myśli Johna Stuarta Milla, najlepiej skonceptualizowanej przez wspomnianych wcześniej Nowych Liberałów oraz wielkiego filozofa amerykańskiego Johna Rawlsa. To im zawdzięczamy pewność, że liberalizm nie musi być skazany na to, aby promować egoizm i chciwość jako swe „cnoty”, że nie musi ulegać ideologii socjaldarwinizmu, w myśl której przetrwać/wygrać powinni tylko najsilniejsi (najlepiej dostosowani do środowiska), a reszta – winna swojej klęski – powinna z pokorą pogodzić się z losem. Liberalizm postmillowski może śmiało przyznać, że indywidualny sukces jednostki nie musi być elementem gry o sumie zerowej (abym wygrał, ktoś inny musi przegrać), ale rezultatem współpracy ludzi, korzy darząc się nawzajem zaufaniem dążą do uczynienia życia lepszym dla wszystkich czł
onków danej wspólnoty, a nie tylko dla wybranych. To liberalizm, dla którego równość jest tak samo ważna jak wolność. To liberalizm, który uważa, że zamiast szczycić się ilością miliarderów wprowadzonych na listę „Forbesa” powinniśmy szczycić się stopniowym zmniejszaniem się liczby osób cierpiących biedę i wykluczenie. To liberalizm, który nie uważa państwa za przeszkodę na drodze osiągania przez jednostki dobrobytu, ale za partnera, który ma ważne zadania do wykonania, przede wszystkim w sferze tzw. usług społecznych, gdzie – jak pokazuje doświadczenie – państwo sprawuje się lepiej niż prywatna przedsiębiorczość. To wreszcie liberalizm, który rozumie, że nie da się oddzielić od siebie rożnych sfer ludzkiej egzystencji, stąd też walkę o wolność i równość w sferze światopoglądowej i obyczajowej uważa za równie istotną jak walkę o wolność i równość w sferze ekonomicznej.

Z katalogu powyżej wymienionych cech dobrego liberalizmu chciałbym się teraz skoncentrować na sprawie równości. W moim przekonaniu liberalizm w ciągu ostatnich trzydziestu lat całkowicie ją zaniedbał. Neoliberałowie bezwstydnie i niezgodnie z tradycją liberalną poczęli wychwalać nierówności społeczne jako dobre, albowiem odzwierciedlające sprawiedliwość relacji rynkowych. Ich zdaniem istnienie wyraźnie oddzielonych klas oraz hierarchii społecznej i majątkowej jest znakiem społecznego zdrowia (szczególnie Pani Thatcher gustowała w głoszeniu tego typu „mądrości”). Zapomnieli o tym, że liberalizm był i powinien być orientacją emancypacyjną, która odniosła sukces w Europie, albowiem pozwalała klasom niższym uzyskać status klasy średniej, wyzwolić się z hierarchicznych zależności feudalnych i stworzyć przestrzeń dla inicjatywy jednostek, które nie oglądając się na różnice klasowe mogły zapewnić sobie sukces życiowy. Jakże daleką drogę przeszliśmy od tak pojmowanego liberalizmu do jego neoliberalnej karykatury, od orientacji, która służyła wyzwoleniu energii ludzi wcześniej skazanych na pozostawanie w stanie inercyjnej zależności od innych do doktryny, która legitymizuje nierówności klasowe jako naturalny element społecznego milieu. I to nierówności, które przybrały w latach dominacji neoliberalizmu formy nieznane w okresie powojennym. Jak bowiem pokazują dane statystyczne okres dominacji neoliberalizmu sprzyjał niezwykłej wprost koncentracji bogactwa w ręku nielicznych i względnemu ubożeniu klasy średniej oraz trwałemu ubóstwu klasy niższej[1]. Nie przypadkiem to właśnie w bastionach myśli neoliberalnej, a mianowicie w USA oraz Wielkiej Brytanii skala nierówności społecznych mierzona tzw. współczynnikiem Giniego jest najwyższa wśród rozwiniętych państw zachodnich (skądinąd jest ona jedynie nieco większa od skali nierówności społecznych w Polsce, wraz z Wielką Brytanią, Portugalią oraz Estonią należymy do najbardziej rozwarstwionych krajów europejskich)[2]. Nierówności społeczne w takim wymiarze są znakiem pogłębiającej się niesprawiedliwości społecznej, przyczyniając się do stopniowej delegitymizacji kapitalizmu i demokracji liberalnej. To proces bardzo niebezpieczny, może bowiem prowadzić do narastania nastrojów rewolucyjnych, a jak pokazują dzieje Zachodu sytuacja taka z reguły kończy się źle. Liberałowie powinni to dostrzec i domagać się odejścia od ortodoksji neoliberalnej i powrotu do głównego nurtu liberalizmu, co musi de facto oznaczać powrót do idei liberalizmu socjalnego, dla którego równoważenie wolności i równości jest zdaniem nadrzędnym. Każda wolność będzie owocować nierównościami, idzie o to, aby nierówności owe łagodzić. Dotyczy to przede wszystkim sprawy równych szans. To stary wątek myśli liberalnej dziś niestety zapomniany i zaniedbany. Tymczasem idea liberalna to idea równego startu i sprawiedliwej nagrody za wyniki. Liberałowie powinni zatem robić wszystko, aby taki równy start zapewnić wszystkim. W dzisiejszych czasach jest to przede wszystkim kwestia wyrównywania szans edukacyjnych, albowiem w społeczeństwie industrialnym (nowoczesnym), czy tym bardziej postindustrialnym (ponowoczesnym) edukacja jest głównym kanałem awansu społecznego. Sytuacja polska jest w tym względzie niepokojąca. Jak wskazują badania wybitnych polskich pedagogów (Z. Kwiecińskiego, T. Szkudlarka, E. Potulickiej, J. Rutkowiak i innych) wciąż nie udaje się nam doprowadzić do sytuacji, w której każde polskie dziecko miałoby te same szanse edukacyjne, co więcej szkoła polska – w dużej mierze właśnie pod wpływem ideologii neoliberalnej – nastawiona jest na szybką selekcję uczniów, co prowadzi do zamknięcia ścieżek awansu społecznego dla dzieci, które często z przyczyn warunkowanych neoliberalną ideologią edukacyjną streszczającą się w haśle „nie dajesz rady, to twój problem”, uznane zostały za niezdolne do sprostania wymogom współczesnej szkoły. Badania te pokazują, że w tym procesie selekcji odtwarza się struktura klasowa społeczeństwa[3]. Znakiem tego jest niewielka obecność studentów pochodzenia robotniczego i chłopskiego na studiach wyższych prowadzonych w szkołach publicznych. Dominuje młodzież inteligencka z dużych miast. Nie ulega zatem żadnej wątpliwości, że państwo polskie nie radzi sobie z wyrównywaniem szans edukacyjnych, a zatem jeden z głównych postulatów myśli liberalnej (ale nie – neoliberalnej!) nie jest realizowany. Można śmiało stwierdzić, że również inny postulat myśli liberalnej, a mianowicie postulat nagradzania za osobiste zasługi a nie za pochodzenie czy znajomości nie jest w polskiej rzeczywistości realizowany. Merytokratyczne kryteria awansu są w sporej mierze fikcją, co wiąże się z wciąż nie wykorzenionym nepotyzmem, a także istnieniem sieci klientelistycznych zależności obecnych w szczególności w strukturach samorządowych[4]. Liberałowie powinni wyraźniej opowiadać się za znoszeniem wszelkich barier w awansie społecznym, otwartością urzędów i stanowisk dla wszystkich, którzy spełniają kryteria merytoryczne oraz bardziej zdecydowanie domagać się do państwa wyrównywania szans edukacyjnych choćby poprzez rozbudowany system stypendialny. W żadnym wypadku nie powinni jednak na tym kończyć. Liberalna polityka społeczna nie powinna poprzestawać na walce o zapewnienie równych szans. Już najwyższy czas, aby liberałowie zerwali z mitem całkowitej odpowiedzialności jednostki za swojej życie prowadzącym do zgody na upadek tych, którym się nie udało. To jedynie w całkowicie abstrahującej od empirii społecznej wyobraźni neoliberałów jednostka jest w pełni autorem swego życia. Faktycznie podlega ono determinacjom, na które ma wpływ ograniczony (miejsce urodzenia, pochodzenie klasowe, wyposażenie genetyczne, stan zdrowia). W tej sytuacji obarczanie jej całkowitą odpowiedzialnością za klęskę życiową jest niesprawiedliwe i prowadzi do krzywdzących uogólnień. Dlatego też polityka społeczna, która ogranicza się do zapewnianie równych szans jest niewystarczająca. Potrzebna jest redystrybucja dochodu krajowego dokonywana przez państwo. Powinna ona prowadzić do zapewnienia stanu bezpieczeństwa socjalnego oraz wyrównywania nierówności społecznych, poprzez proces wspierania osób, które same nie są sobie w stanie poradzić w życiu (niepełnosprawnych, chorych, samotnie wychowujących dzieci, pochodzących z rodzin trwale upośledzonych społecznie, rodzin wielodzietnych, itd.). Zweryfikowaniu musi ulec liberalna zasada dawania wędki a nie ryby. Choć co do swej istoty słuszna nie zawsze się jednak sprawdza. Wielu osobom trzeba najpierw dać rybę, aby mogli w ogóle utrzymać wędkę w ręku, aby wciąż trzymać się wędkarskiej metafory. Jak pokazuje historia krajów, które od dawna wprowadzały w życie zasady państwa opiekuńczego (np. Szwecji) taka polityka społeczna opłaca się wszystkim, albowiem osoby, które otrzymały w pewnym momencie swego życia wsparcie od państwa posiadają często potencjał twórczy (także w sensie potencjału ekonomicznego), który nie mógł ulec wyzwoleniu aż do momentu uznania ich za godnych pomocy kandydatów do udanego życia. Dlatego też nie można traktować pomocy społecznej jako jałmużny, ale jako inwestycję, która per saldo wszystkim się opłaci. Oczywiście w każdym systemie bezpieczeństwa socjalnego znajdą się osoby, które będą chciały „jechać na gapę”, pobierać stosowne świadczenia nic w zamian nie dając. Niemądre państwo opiekuńcze toleruje taką sytuację bez końca, mądre szuka sposobu, aby liczbę tych jadących na gapę ograniczyć do minimum. Pamiętać jednak należy, że część pomocy społecznej musi być bezzwrotna, tzn. nie należy oczekiwać, że zawsze będzie ona powracać do społeczeństw
a pod postacią osób podejmujących na nowo wyzwana życiowe w sposób, który przyniesie korzyści (także ekonomiczne) wszystkim. Sądzę jednak, że idea solidarności społecznej powinna znacznie osłabić liberalne wątpliwości, co do zasadności istnienia państwa opiekuńczego. Solidarność ta jest wartością samą w sobie i nie warto jej deprecjonować poprzez ścisły rachunek zysków i strat. Choćby dlatego, że jej realizacja pozwala wszystkim żyć w czymś, co Avishai Margalit nazwał „przyzwoitym społeczeństwem”, a zatem takim, które przede wszystkim docenia ludzką godność i eliminuje upokorzenia[5]. Ideały takiego przyzwoitego społeczeństwa powinny być bliskie także liberałom.

Pojawia się oczywiście kwestia kosztów solidarności społecznej, wyrównywania szans itd. Tu dotykamy sprawy niesłychanie drażliwej, a mianowicie podatków. Przyjęło się uważać, za sprawą neoliberalizmu, że liberałowie powinni zawsze optować za jak najniższymi podatkami. Uważam, że można być liberałem i twierdzić, iż w podatkach nie ma nic złego pod warunkiem, że są sensownie zbierane i jeszcze sensowniej wydawane. Neoliberalną mantrę o konieczności obniżania podatków uważam za szkodliwą społecznie. Moim zdaniem doprowadziła ona do obecnego kryzysu fiskalnego w świecie. Państwa pod wpływem ideologii neoliberalnej obniżały podatki, szczególnie ludziom bogatym (Ameryka jest tu doskonałym przykładem), co stawiało je w obliczu konieczności zadłużania się po to, aby wypełniać swe elementarne funkcje społeczne, z których nikt ich na szczęście nie zwolnił (nawet R. Reagan i M. Thatcher nie ośmielili się wprost zlikwidować państwa opiekuńczego w swych krajach, dążyli raczej do tego, aby umarło ono śmiercią naturalną w wyniku ograniczania środków na realizację jego zadań). Wielkie korporacje zaś nauczyły się unikać opodatkowania zatrudniając w tym celu sztaby fachowców, a także korzystając z tzw. rajów podatkowych. W moim przekonaniu idzie nie o to, aby podatki były jak najniższe, ale o to, aby państwo racjonalnie gospodarowało zebranymi kwotami. Liberałowie zatem zamiast nawoływać wciąż do obniżenia podatków powinni raczej skoncentrować się na wypracowaniu wskazówek dla państwa jak wydawać owe zebrane podatki, aby pobudzać wzrost gospodarczy i jednocześnie realizować cele społeczne solidarnego społeczeństwa. Jak pokazuje wiele przykładów (przede wszystkim państw skandynawskich, Niemiec i Austrii) wysokie podatki wcale nie muszą stanowić bariery rozwoju, wręcz przeciwnie mogą być elementem mądrego państwa, które redystrybuując dochód narodowy przyczynia się jednocześnie do wzrostu gospodarczego.


[1] Zob. E. Luttwak, Turbokapitalizm. Zwycięzcy i przegrani światowej gospodarki, tłum. A. Kania, Wrocław: Wydawnictwo Dolnośląskie 2000; R. Rorty, Spełnianie obietnicy naszego kraju. Myśl lewicowa w dwudziestowiecznej Ameryce, tłum.. A. Karalus, A. Szahaj, Toruń: Wydawnictwo Naukowe UMK 2010
[2] Zob. St. Kowalik (red.), Społeczne konteksty jakości życia, Bydgoszcz: Wydawnictwo Wyższej Szkoły Gospodarki 2007; K. Podemski (red.), Spór o społeczne znaczenie społecznych nierówności, Poznań: Wydawnictwo Naukowe UAM 2009; T. Kowalik, Sprawiedliwość społeczna a porządek światowy, w: Sprawiedliwość społeczna a porządek światowy. Wykłady publiczne w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych, Warszawa 2004
[3] Zob. E. Potulicka, J. Rutkowiak, Neoliberalne uwikłania edukacji, Kraków: Impuls 2011
[4] Zob. A. Bukowski, Demokracja lokalna a dobro wspólne. Uwagi sceptyka, „Znak”, czerwiec 2011

[5] Zob. A. Margalit, The Decent Society, Cambridge , Mass.: Harvard University Press 1996

Dom piękny: Polska – wywiad Leszka Jażdżewskiego i Michała Safianika :)

Polska ma wielkie zadanie do wykonania. Chodzi o to, żeby ten powstający budynek był po pierwsze nowoczesny, po drugie ładny, estetyczny, po trzecie wygodny, a więc żebyśmy nie utknęli w takim przeciętniactwie, jakie nam towarzyszy. Żebyśmy się nie godzili na stan takiej prowincjonalności ani myślenia życzeniowego.

Po co Platformie władza i jakie są powody, dla których tę władzę powinna sprawować, poza samą chęcią jej posiadania oraz – oczywiście – obrony Polski przed PiS-em?

 

Jeżeli miałbym znaleźć argument, który każe dotychczasową działalność Platformy oceniać pozytywnie, wskazałbym na politykę międzynarodową, politykę europejską. Obecnie nie jesteśmy krajem, który konfliktuje się z wielkimi sąsiadami, takimi jak Niemcy czy Rosja. Nie jesteśmy krajem eurosceptycznym, nie przesadzamy z polityką historyczną, kosztem wyzwań na przyszłość. Staliśmy się istotnym partnerem unijnym, przewidywalnym, odpowiedzialnym, kreatywnym i sądzę, że rozpoczęta pierwszego lipca prezydencja Polski w Unii Europejskiej może ten wizerunek i tę politykę umocnić.

Nie kryję jednak także rosnącego rozczarowania umiejętnościami zarządzania PO. Jeżeli liberalną koncepcją jest ograniczanie roli państwa, rozumiem, że to jest logiczny zamiar, z którym mogę się zgadzać bądź nie, ale jest on wytłumaczalny. Natomiast niewytłumaczalna jest niesprawność w zarządzaniu tymi dziedzinami, które jednak są dziś ustawowo przypisane państwu. Za dużo było powiedziane, a za mało zostało zrobione.

Czyli ta woda z kranu jest letnia, a nie ciepła, tak?

Platforma ma swoje argumenty – że skoro udało nam się dość łagodnie przejść przez kryzys finansowy i gospodarczy na świecie, i skoro mieliśmy przez cały czas wzrost produktu krajowego brutto, to jest to powód, dla którego trzeba docenić Platformę i na nią głosować. Bez względu na to, ile w tym było szczęścia, a ile zamierzonych działań rządu trzeba pamiętać, dla wyborcy taki niuans, że jak wzrost jest na poziomie 3,6% PKB, to dobrze, a gdy na poziomie 2,8%, to źle. Bardzo wiele środowisk czuje się zawiedzionych, wśród nich także takie, które stanowiły bardzo silne zaplecze Platformy Obywatelskiej w roku 2007. Platforma, przyjęła koncepcję, której nie mogę zrozumieć, tzn. obojętności wobec środowisk, które ją popierały. W przypadku Platformy można powiedzieć, że środowisko biznesowe ma w pogardzie lub jest wobec niego obojętna. Młodzież ma dla niej jeszcze mniejsze znaczenie. O środowisku ludzi kultury przypomniano sobie podpisując pakt dla kultury. Środowisko intelektualistów i szkolnictwa wyższego jest nieobecne. Środowisk małomiasteczkowych czy wiejskich również nie ma. Pojawia się więc pytanie, na kim Platforma chce budować swoje poparcie? Na takim ogólnym przekonaniu, że lepiej Platforma niż Kaczyński, już się nie da. Ten argument nadal istnieje, ale teraz nie jest tak silny, jak cztery lata temu.

Jakie są marzenia pana prezydenta na następne pięć lat i jaką wizję, jakie projekty, pana zdaniem, powinny być w tym czasie realizowane?

Jeżeli chodzi o wielkie projekty, w Polsce po 20 latach zakończyliśmy pewien etap. Zbudowaliśmy solidnie fundamenty. Polska jest państwem demokratycznym, lepiej czy gorzej zarządzanym państwem prawa. Jesteśmy suwerenni, jesteśmy członkiem Unii, jesteśmy członkiem NATO, zbudowaliśmy dobre relacje ze wszystkimi sąsiadami, czujemy się bezpieczni, stworzyliśmy wielki boom edukacyjny, 2 miliony młodych ludzi studiuje, mamy wzrost gospodarczy. Fundamenty są stworzone i żaden z nich jest nie do podważenia. Nie ma dzisiaj wśród nich ani jednego, który trzeba by zweryfikować i od niego odstąpić. Jeżeli fundamenty są postawione właściwie, to pojawia się pytanie, jaka konstrukcja ma zostać na nich postawiona. I rzeczywiście Polska ma wielkie zadanie do wykonania. Chodzi o to, żeby ten powstający budynek był po pierwsze nowoczesny, po drugie ładny, estetyczny, po trzecie wygodny, a więc żebyśmy nie utknęli w takim przeciętniactwie, jakie nam towarzyszy. Żebyśmy się nie godzili na stan takiej prowincjonalności ani myślenia życzeniowego. My mamy dzisiaj wszelkie powody, żeby Polskę na tych fundamentach skonstruować jako silny kraj europejski, z nowoczesną strukturą społeczną, z dobrą gospodarką, z osiągnięciami w tych dziedzinach, w których jesteśmy bardziej predestynowani. Powinniśmy taki plan modernizacji przyjąć jako zadanie nie dla kolejnego rządu Platformy, ale dla wszystkich rządów na następne 20 lat. I tu trzeba rzeczywiście wzmocnienia gospodarki w dwóch elementach. Po pierwsze tej wielokrotnie obiecywanej reformy finansów publicznych. Po drugie, stworzenia warunków konkurencyjności polskiej gospodarki. Większy udział postępu naukowo-technicznego, promowanie bliższych relacji ze środowiskami naukowymi, stworzenie czegoś, co sprawi, że Polska będzie na tych bardzo szybko zmieniających się rynkach konkurencyjna. Nie ma wątpliwości, że my musimy podnieść jakość edukacji, szczególnie edukacji na najwyższym poziomie, czyli na poziomie szkół wyższych. To powinien być wielki projekt. Powinniśmy założyć np. że każdy młody człowiek w Polsce, mając 18 lat, posługuje się biegle dwoma obcymi językami: obowiązkowo angielskim i drugim wybranym przez siebie. Może to być rosyjski, niemiecki, francuski czy chiński. Tylko stwórzmy do tego możliwość. Ładny cel?

Piękny

Do osiągnięcia? Oczywiście, że do osiągnięcia! Drugi ważny element to szkoły wyższe. Postawmy sobie taki cel, że dwie uczelnie w Polsce będą w setce najlepszych uczelni na świecie. Jeden uniwersytet, jedna uczelnia techniczna. Pomóżmy tym uczelniom. Bo jeśli wszystkie będą się rozwijać w swoim tempie, to nie zrobimy nic. Sprawa trzecia: kultura. Znajdźmy sposób na to, żeby Polska kultura była promowana, żeby w Polsce mogły powstawać filmy, spektakle teatralne, wystawy, żebyśmy nie dyskutowali, czy skończymy muzeum sztuki nowoczesnej czy nie, żeby były wielkie sale wystawiennicze, żeby wokół tego tworzyć atmosferę, żeby była na to moda. Ja nie sugeruję, żebyśmy walczyli o mistrzostwo świata w piłce nożnej, bo chociaż to jest bliskie mojemu sercu, to wiem, że jest po prostu nierealne. Ale żeby być krajem liczącym się w obiegu kulturalnym Europy, nie widzę poważnych przeszkód. Mamy muzykę, mamy film, mamy wybitnych artystów, mamy szkołę artystyczną na wysokim poziomie. Doprowadźmy do tego, żeby polskie miasta miały plany urbanistyczne, żeby nie przypominały jakichś kozackich chutorów albo cygańskich taborów, żeby wyglądały estetycznie. Paradoksem jest natomiast, że Polska, która się chlubi tradycją Solidarności, pisanej wielką literą, gdy chodzi o solidarność, pisaną małą literą, tę taką codzienną, jest krajem w ogonie Europy. Nie jesteśmy mistrzami solidarności na co dzień, wzajemnej pomocy, życzliwości, braku zawiści, wspierania tych ludzi, którzy są bardziej od nas utalentowani. Jednak ta personalna zawiść jest silniejsza niż ta solidarność.

Uderzające jest to, że od przejęcia władzy przez PiS w 2005 roku, czy nawet od afery Rywina, w tym środowisku, nazwijmy to okrągłostołowym, które afirmuje III RP, tego typu wizji, o jakiej pan przed chwilą mówił, takiej, która przemawiałaby do ludzi, zabrakło. Z czego to wynika, że środowiska, które stworzyły de facto III RP przy Okrągłym Stole i niejako doprowadziły do końca transformację symbolicznym wejściem do Unii, takiej wizji nie przedstawiły albo ta wizja nie spotkała się z jakąś odpowiedzią społeczną?

Ja bym to wytłumaczył w pewnym sensie wyczerpaniem i zmęczeniem. Gdy po długim biegu osiąga się metę, to potrzeba chwili oddechu. Ta chwila oddechu trwała co najmniej dwa lata i dopiero szok i niezgoda społeczeństwa na to, co zaproponował PiS, spowodowała, że w roku 2007 mówiliśmy o powrocie do normalności. Myślę, wejście do Unii to był ten moment, w którym trudno było sformułować od razu kolejną wizję i być może nawet historycznie rzecz biorąc, dwa lata tego kontrapunktu PiS-owskiego, nazywając to najdelikatniej, było konieczne. Natomiast cztery lata rządów Platformy to naprawdę wystarczająco, szczególnie w tak komfortowej sytuacji kiedy niemal cała władza jest w ich rękach, a media są w większości przyjazne. To może w pewnym sensie nawet demoralizuje polityków, bo czują się za mało przymuszeni, przymuszeni opiniami zewnętrznymi, do działania. Minęło już wystarczająco dużo czasu i trzeba tę wizję zaproponować. Mówiąc nieco żartobliwie – moim hasłem w kampanii w roku 2000 było: „Dom wszystkich: Polska”. Niech teraz będzie to „Dom piękny: Polska”. Wybory parlamentarne w 2011 r. to jest ostatni dzwonek. Liczyłem wcześniej na to, że w wyborach prezydenckich Platformę będzie reprezentował Donald Tusk jako prawdziwy lider tego ruchu, który zaproponuje taką spójną wizję, która byłaby realizowana przez wszystkie szczeble władzy.

Czy to nie była zawsze rola elit – społecznych, politycznych, ale rozumianych szerzej niż szef partii i jego dwór?

Problemem elit w Europie jest bardzo szybkie tempo zmian. Internet powoduje, że jesteśmy bombardowani tysiącem informacji. Gdy odchodzę od komputera, to zastanawiam się, czego się właściwie dowiedziałem. Ten miszmasz powoduje, że właściwie niczego. Ten brak czasu, ten natłok informacji, tabloidyzacja mediów spowodowały, że dziś głos elit jest dla osób, które dysponują czasem na rozmowy, zastanawianie się, dyskusję, dzielenie włosa na czworo. W tym wyścigu, który się toczy w świecie, w którym szczególnie młode pokolenie uczestniczy, nikt takiego komfortu nie ma.

Elity są od tego, żeby te tematy stawiać i o nich dyskutować, natomiast politycy nie mogą się kierować tylko tym najbliższym celem, czyli najbliższymi wyborami, tylko muszą czasami porozmawiać o sprawach, które wybiegają nieco dalej w przyszłość. Politycy są w trudnej sytuacji, dlatego że wyborów nie wygrywa się dyskusjami na bardzo skomplikowane tematy, wyborów nie wygrywa się mówieniem rzeczy przykrych i nieprzyjemnych, wyborów nie wygrywa się straszeniem ludzi, chyba że to jest straszenie PiS-em (śmiech). To jest wybór decyzji, które w dłuższej perspektywie mają służyć państwu, nam jako narodowi i one się wiążą z istotnym ryzykiem. Polityk nie jest od ogłaszania, że w poniedziałek jest poniedziałek a we wtorek jest wtorek, do tego nie trzeba wygrywać wyborów, to wszyscy wiedzą. Polityk jest od zarządzania ryzykiem. Oczekuję od polityków rozmowy o sprawach zasadniczych.

Dużo pan podróżuje po świecie od kilkunastu lat. Gdzie szukać tej nowej jakości, o której w Polsce jeszcze nikt nie mówi?

Istnieją kraje, od których warto się uczyć. Chodzi o uprawianie polityki, ale nie dotyczy to wyłącznie polityków, ale tak samo mediów i pewnym sensie także wyborców. Uważam, że taka najwyższa, merytoryczna, jakość demokracji ciągle panuje w Niemczech, że tam się rozmawia, od parlamentu poczynając, o sprawach zasadniczych bardzo poważnie. Niemcy do dzisiaj w swoich programach telewizyjnych, także emitowanych przez telewizje komercyjne, późno, co prawda, wieczorem, nie obawiają się poświęcić godziny siwym łbom, które dyskutują na przykład o ochronie zdrowia lub o problemach rolnictwa. Jako prezydent zostałem kiedyś zaproszony do Niemiec na rozmowy dotyczące spraw europejskich czy polsko-niemieckich, które odbywały się w niedzielę, około południa, na sali w Berlinie. Przyszło na nie 500-600 osób. Więc ja pomyślałem: „Rany boskie! Co ja musiałbym w Polsce zrobić i jak sensacyjnie opakować takie wydarzenie, żeby o 11.00 w niedzielę na jakąkolwiek salę w Warszawie chciało przyjść 100 osób. Sami wiecie ze swoich doświadczeń, że zorganizowanie audytorium w Polsce, które przyszłoby nie z przymusu, żeby odhaczyć obecność, tylko żeby uczestniczyć w merytorycznej dyskusji, jest niezwykle trudne. To jest tradycja niemiecka i od niej warto by się uczyć umiejętności ostrej konfrontacji poglądów, ale bez przekraczania granicy kultury i dobrego smaku. Warto nauczyć się szacunku wobec profesji, którą się wykonuje. W Polsce politycy nie szanują sami siebie i dziwią się, że nie są szanowani. W Niemczech politycy szanują siebie nawzajem.

W tej chwili przeżywamy czas, który się tak ładnie nazywa transferami wyborczymi. To jest, moim zdaniem, bardzo duży problem naszej demokracji. Ja rozumiem, że od czasu do czasu jakiemuś politykowi może być w dotychczasowej partii niewygodnie, ale zmiany barw partyjnych nabierają charakteru masowego. Co to oznacza? To oznacza, że nie ma szacunku dla procedur wyborczych. Poseł, który uzyskał głosy wyborcze z takiej a nie innej listy, powinien być tym mandatem związany, nie może zrywać tej umowy tylko dlatego, że się z kimś posprzeczał, nie może traktować polityki jak jakiejś gry. Trochę etyki ta polityka musi zawierać, bo w przeciwnym razie będzie zniechęcać wyborców. Jeżeli ja głosowałem na Kowalskiego z lewicy, a okazuje się, że teraz jest on Kowalskim z prawicy, to na kogo ja głosowałem, na lewicę czy na prawicę?

Czy możemy mówić o kryzysie demokracji w Polsce, na świecie?

Polityka podlega bardzo istotnym zmianom, niestety, i demokracje przeżywają w moim przekonaniu kłopotliwy moment. Ja tego nie chciałbym nazywać kryzysem demokracji, ale zdefiniować te zjawiska kłopotliwe, choć jeszcze nie kryzysowe. Pierwsze, to jest dopływ kadr. Dzisiaj rynek polityczny, czyli rynek spółki państwowej jest niekonkurencyjny w stosunku do rynku bankowego, biznesowego, czy medialnego. To nie przypadek, że większość młodych ludzi, którzy trafiają do polityki, wywodzi się ze struktur młodzieżówek partyjnych, większość to zazwyczaj asystenci, sekretarze starszych polityków, którzy w ten sposób wdrażali się do polityki. W tym też nie ma nic bardzo złego, ale to jest bardzo wąska ścieżka, czy wąski nurt tego dopływu kadr. Więc wielkie demokracje, od amerykańskiej poczynając, zaczynają w tej chwili mieć kłopot z ludźmi.

Z talentami?

Z talentami, właśnie z tymi ludźmi, którzy powinni być w polityce. Przyjęcie założenia, że do polityki trafiają ci, którzy się spełnili w innych dziedzinach sprawia, że mamy do czynienia już z ludźmi bardzo zaawansowanymi wiekowo, którym znowu może zabraknąć energii i kreatywności. I to jest jedno ze zjawisk kłopotliwych, żeby nie powiedzieć kryzysowych. Drugie takie zjawisko to rosnący wpływ mediów. Od momentu, kiedy powstały dwudziestoczterogodzinne kanały telewizyjne, nie sposób stwierdzić, czy to polityka kreuje te kanały, czy te kanały kreują politykę. Pojawił się bowiem przymus precyzyjnego planowania, co będzie powiedziane dzisiaj, a co ma być przekazane opinii publicznej jutro, rola PR-u nigdy dotąd nie była tak istotna. Z drugiej strony to przecież dramatycznie tabloidyzuje media. Dzisiaj polityk, który chciałby mieć więcej czasu na wytłumaczenie jakiegoś złożonego problemu, na przykład dotyczącego energetyki atomowej, nie ma na to żadnych szans. Nie zapomnę jednej z debat, w których uczestniczyłem podczas kampanii wyborczej, w pewnej chwili usłyszałem: „A teraz stosunki polsko-rosyjskie, ma pan dwadzieścia sekund”. No to świetnie (śmiech).

Kryzys finansowy pokazał, że państwa o bardzo rozbudowanych strukturach demokratycznych nie są w stanie reagować szybko. Wielu moich rozmówców dochodziło do wniosku, że najlepszy system, najbardziej efektywny, to oświecony autorytaryzm, oświecona dyktatura. Problem z oświeconą dyktaturą jest taki, że czy ona jest oświecona czy nie, dowiadujemy się dopiero, kiedy ona się skończy. Systemy demokratyczne powodują, że pewnych ram, pewnych granic przeskoczyć nie można, jak się dzieje w systemach autorytarnych. Demokracji trzeba bronić, tylko zdawać sobie sprawę, że osiągnęliśmy moment, który wymaga pewnej świadomej analizy.

Wracając na polskie podwórko, widać, że ustanowiona jeszcze w latach 90 relacja państwo – Kościół znajduje się w napięciu, społeczeństwo się bardzo dynamicznie zmienia, otwiera na świat, także w sprawach światopoglądowych. Czy dostrzega pan zalążek przyszłego kryzysu, czy ten konsensus jeszcze potrwa?

Ja myślę, że potrwa. Niewątpliwie pozycja Kościoła katolickiego w Polsce jest silna i niewątpliwie kompromis z władzą lewicową na początku lat 90. w umacnianiu tej formalnej pozycji Kościoła pomógł. Uważam, że ta polityka była słuszna. Nie tylko była słuszna, lecz także wynikała z naszych historycznych uwarunkowań. Oczywiście lewica SLD-owska mogła wtedy mniej niż dziś Platforma Obywatelska. Ja bym powiedział tak, że w roku 2012 i w kolejnych potrzeba paru elementów, żeby ta sprawa nie stała się źródłem wielkiego konfliktu. Na pewno państwo musi kierować się konstytucją, stać na straży neutralności światopoglądowej, autonomii obu stron, wzajemnego poszanowania.

Dzisiaj jest inaczej?

Stan dzisiejszy wymaga pewnych korekt, ale to nie jest stan, w moim przekonaniu, dramatyczny. Z drugiej strony Kościół jest w sytuacji kryzysowej. Ja uważam, że sekularyzacja społeczeństwa dokonuje się na naszych oczach. I to Kościół musi znaleźć odpowiedź, co zrobić z tym, żeby dzieciaki chciały chodzić na lekcje religii, a dorośli do kościoła, i żeby wierni przestrzegali wpajanych im zasad.

Poważnych rozmów, ale nie wojny światopoglądowej, wymaga kilka kwestii, których już dłużej nie sposób uniknąć. Mam na myśli choćby kwestię in vitro. Kolejnym problemem, który wymaga rozstrzygnięcia jest uporczywe przedłużanie życia i kwestia eutanazji. Ten temat wobec i pacjentów, i ich rodzin, i lekarzy, będzie musiał być uregulowany. Kolejnym zadaniem jest uporządkowanie kwestii związków partnerskich. W dyskusji nie można pominąć faktu, że w krajach wysokorozwiniętych, w których związki partnerskie zyskują na popularności, wiele dzieci rodzi się poza związkami małżeńskimi. W Polsce 20% dzieci dzisiaj rodzi się w związkach pozamałżeńskich. Jeżeli ktoś by mnie, lewicowca i socjalliberała, zapytał, czy to dobrze, odpowiedziałbym, że nie. Mamy do czynienia z kryzysem małżeństwa, niechęcią do zakładania rodziny, kryzysem demograficznym. A kryzys rodziny to nie jest błahostka, nawet z pozycji lewicowej. Czy jednak te trudne kwestie mają wywołać w Polsce wojnę światopoglądową? Nie ma ku temu powodów. Natomiast wymagają poważnego potraktowania i przez państwo, i przez obywatela, i przez Kościół. Ja bym szukał tu płaszczyzny dialogu, próby wyjaśnienia sobie swoich racji, bo boję się, że prawda nie jest ani po jednej, ani po drugiej stronie, że ta prawda jest bardzo zniuansowana.

Panie prezydencie, dlaczego w Polsce nigdy nie powstała centrolewicowa partia taka jak New Labour? Bo ani PO taką nie jest, ani SLD nie było. I czy taka partia może powstać? Czy to zabetonowanie sceny politycznej, o którym pan mówił, które od niedawna jest przyczyną braku konkurencyjności i spadku jakości w polityce jest do rozkruszenia? Widzi pan takie możliwości?

Jak patrzę na to, co się dzieje, czy to z Palikotem, czy z PJN-em, to widać, że nie ma możliwości zmiany tej sceny. Trzeba być ostrożnym z tym betonowaniem czy rozkruszaniem, boję się, że popadamy w chorobę niecierpliwości. Kiedy myśmy tworzyli konstytucję w latach 93-97, jednym z naszych głównych zadań było ustabilizowanie parlamentu i sceny politycznej, bo była całkowicie rozedrgana. Rządy się zmieniały, parlamenty padały, partii było dwadzieścia parę w sejmie, możliwość budowania koalicji żadna. Rezultat jest taki, że w parlamencie mamy dzisiaj cztery partie i wiele wskazuje na to, że w kolejnej kadencji też będziemy mieli cztery partie. Czy po dwóch takich kadencjach można mówić o zabetonowaniu sceny politycznej? No to co mają powiedzieć Anglicy czy Amerykanie? Scena się ustabilizowała, nie wiadomo na jak długo, ale wiele wskazuje na to, że na kolejną kadencję tak. Prognozy pokazują, że żadna nowa partia do parlamentu nie wejdzie. W Polskiej sytuacji dziwne jest to, że mamy taką partię główną, partię rządzącą, która jest bardzo eklektyczna.

Front Jedności Narodu.

W pewnym sensie. Jeśli dojdzie do kolejnych transferów, to stanie się tak w istocie, zobaczymy, na ile ten rodzaj takiej amorficznej ideologicznie partii będzie skuteczny, ile zbierze głosów i z lewej, i z prawej, jak skutecznie będzie rządzić.

Gdy chodzi o lewicę, taka koncepcja New Labour, tego otwarcia, miała miejsce, można by w ten sposób zdefiniować politykę rządów SLD i moją jako prezydenta. W dziedzinie polityki społeczno-gospodarczej byłem ewidentnie za uznaniem wyższości rynkowej i neoliberalnej koncepcji gospodarczej, z pewnymi zobowiązaniami państwa wobec grup najbardziej pokrzywdzonych czy znajdujących się w najtrudniejszej sytuacji. Cenę zapłaciliśmy za to jako lewica wysoką, ale podobną cenę w istocie zapłacił i Schröder w Niemczech i Blair w Anglii. Ci, do których się zwracaliśmy z programem liberalnym i tak w końcu poszli na prawo, a ci, którym staraliśmy się pomóc, uznali pomoc za niewystarczającą i albo zostali w domach, albo zagłosowali na inne ugrupowania. Mówiąc w największym skrócie, Miller i jego rząd dobrze zasłużyli się polskiej gospodarce, choćby zmniejszając podatek CIT do 19%, ale zawiódł wielu tradycyjnych wyborców lewicy i można powiedzieć, że wykazał się za małą lewicowością. To jest ten dylemat, na który napotykały w ostatnich 20 latach wszystkie rządy lewicowe w Europie. Wydawało się, mówiąc szczerze, że ten kryzys ekonomiczny ostatnich lat spowoduje jakby odrodzenie, przywrócenie do łask myślenie lewicowe w rozumieniu większego udziału państwa. Ale w roku 2008 okazało się, że wszystkie rządy prawicowe, od neokonserwatywnego rządu George’a Busha, nawet przez moment nie zawahały się, żeby zwiększyć interwencjonizm państwowy. Wtedy Angela Merkel i CDU również pakowała mnóstwo pieniędzy w gospodarkę. To samo zrobił rząd prawicowy Sarkozy’ego. Więc okazało się nagle, że prawica nie ma żadnych skrupułów, by pójść drogą zwiększonego interwencjonizmu państwowego. I tym samym ten spór, który mógłby mieć znaczenie ideologiczne, się rozmył, z niekorzyścią dla demokracji. Gdybym miał prorokować rozwój wydarzeń na scenie polskiej, powiedziałbym, że ten stan polityczny się utrzyma, przynajmniej przez kolejną kadencję, że jeżeli widzę napięcia, są to programowo-ideologiczne spory wewnątrz Platformy Obywatelskiej. Są szanse na to, że takie ugrupowania jak SLD, jeżeli będzie rzeczywiście umiało odpowiedzieć na wyzwania chwili, to może zyskiwać na popularności jako alternatywa, jako inne myślenie, ale nie rewolucyjne, to znaczy nie niszczące tego wszystkiego, co zostało osiągnięte.

Czy tajemnicą sukcesu politycznego w Polsce nie jest umiejętność odczytywania, tego, czego chcą wyborcy i dostosowywania się do tych oczekiwań? W swoim czasie mistrzostwo osiągnęło w tym SLD podczas gdy partie postsolidarnościowe rzucały się na barykady z bagnetami i ginęły. Tusk wyciągnął z tego lekcję i konsekwentnie unika „płynięcia pod prąd” woli wyborców.

Demokracja polega na tym, że głos ma wyborca. Więc to, co on myśli, to, co on wyraża w formie skwantyfikowanej, czyli wyborczej, ma zasadnicze znaczenie. Czyli jeżeli ludzie chcą świętego spokoju, to żaden polityk nie powinien proponować rewolucji. Jeżeli ludzie chcą grillować, to nie powinien ich wprowadzić na barykady. A jeżeli ludzie chcą zmian i są gotowi iść na barykady, to nie powinien im robić wody z mózgu, mówiąc „To idźcie do ogródków działkowych i tam sobie odpocznijcie”. Odczytywanie potrzeb społecznych, odczytywanie woli wyborców jest jednym z zadań polityków, to nie jest żaden zarzut, to jest po prostu konieczność. To jest istota demokracji. I w tym sensie oczywiście jakość polityki jest związana z tym, na ile politycy umieją się wsłuchać w głos ludzi. Natomiast poza umiejętnością odczytywania oczekiwań i potrzeb ludzi należy się wykazać również pewną umiejętnością analizy tego, co jest dziś, co będzie jutro i pojutrze. Czyli widzieć szanse, widzieć zagrożenia, projektować coś, proponować, przewodzić, koncentrować wokół tego ludzi, angażować ich. Na tym polega dopiero prawdziwy leadership. Każdy lider musi wiedzieć, dokąd chce pójść. I tu trzeba powiedzieć, że ostatnie 20 lat Polski były niezwykle udane, bo nie patrząc na różne kolory tych rządów, myśmy wiedzieli, dokąd idziemy. Jeżeli Polacy potrzebują tej ostrogi, jeżeli potrzebują celu, żeby coś zrobić, to musimy sobie ten cel wyznaczyć. I w związku z tym tego oczekuję od lidera, żeby nie tylko umiał odczytać oczekiwania społeczne i na tej podstawie wygrać wybory, ale będzie umiał formułować wizje, będzie znał sposoby, by tę wizję realizować, i co najważniejsze, będzie umiał budować porozumienia na rzecz tych wizji. Także poza własnym obozem, z innymi środowiskami. Oczywiście trzeba pamiętać też, że polityk jest zarządzającym ryzykiem, sytuacją zmienną, więc często rozpoczynając działania, nie ma pełnej wyobraźni, co może go może czekać. Ponieważ wszystko jest niepewne, stąd im więcej państwa prawa, im więcej procedur demokratycznych, im więcej społeczeństwa obywatelskiego, im więcej wyborców głosuje, im więcej organizacji pozarządowych działa, im ta struktura jest bardziej rozbudowana i potrafiąca działać wspólnie, tym lepiej dla nas wszystkich.

Powrót Liberałów :)

Od przeszło dwudziestu lat konserwatywny liberalizm jest dominującym nurtem ideowym w polskim życiu publicznym. U zarania III Rzeczpospolitej wewnętrzna sprzeczność tego połączenia była mniej uderzająca niż dziś: program zarówno liberalnych konserwatystów jak i konserwatywnych liberałów sprowadzał się do uczynienia Polski „normalnym państwem”: pozbawionym radykalnych ideologii w polityce, a obdarzonym za to sprawną wolnorynkową gospodarką, racjonalnie zorganizowaną administracją, demokratycznym rządem i liczną klasą średnią. Wszystkie powyższe cechy nie tyle składały się na pozytywny projekt polityczny, co stanowiły zaprzeczenie Polski Ludowej z jej centralnie sterowaną gospodarką permanentnych niedoborów, przerośniętą biurokracją, silnie zideologizowaną i pozbawioną społecznego poparcia władzą oraz przedziwną hierarchią społeczną, sztucznie kreowaną w dialektycznym zwarciu technokratycznych ambicji i marksistowskich dogmatów.

Mimo iż konserwatywno-liberalny program wyjścia z komunizmu został zrealizowany i stracił przez to większość swojej atrakcyjności – Polska stała się nawet członkiem NATO i UE, które przed 1989 rokiem z Zachodem utożsamiano – w ostatnich pięciu latach jego dominacja wśród polskich elit politycznych tylko się utrwaliła. Bez względu na to, jak wielkie znaczenie przypisze się kolejnym starciom pomiędzy PiS a PO, różnice dzielące te dwie partie dotyczą bardziej stylu niż programu – kolejne rządy są nieodmiennie konserwatywne w sferze wartości i prowadzą umiarkowanie liberalną politykę gospodarczą. Ta konserwatywno-liberalna zbitka nie jest jednak nieunikniona. W swojej istocie liberalizm ma bowiem co najmniej równie wiele wspólnego z myślą lewicową, co konserwatywną i nie jest wykluczone, że to właśnie na konsekwentnie liberalnym gruncie wyrośnie opozycja dla rządzącej Polską prawicy. (Warto na marginesie zauważyć, że przed pojawieniem się socjalistów to liberałów określano mianem „lewicy”, odwołując się do określenia przestrzennego wynikającego z usadzenia deputowanych w rewolucyjnych francuskich Stanach Generalnych. Pozostałości tej konwencji językowej są do dziś widoczne na przykład w Danii, gdzie partia liberalna nosi przyjętą jeszcze w XIX wieku nazwę Venstre, czyli po prostu „Lewica”).

Przegląd związków między liberalizmem a lewicowością wypada zacząć od czterech filozoficznych założeń, które są wspólne dla myśli liberalnej i lewicowej (lub mówiąc ściślej, stanowią podstawę liberalizmu i zostały przez lewicę przejęte). Są to: racjonalistyczny (a więc niereligijny i odwołujący się raczej do doświadczenia niż do objawienia) sposób postrzegania świata, przekonanie o moralnym i materialnym postępie ludzkości, wiara, że wszyscy ludzie są równi, oraz dążenie do poszerzania zakresu indywidualnej wolności (czyli, w lewicowym języku, do emancypacji). Założenia te są wzajemnie powiązane i składają się w koherentny światopogląd, odmienny od tego, który podzielają konserwatyści czy chrześcijańscy demokraci.

Liberalizm naukowy

Znaczenie pierwszego z powyższych założeń jest najwyraźniej widoczne jeśli zwrócić uwagę na fakt, iż liberalizm był filozoficznym i politycznym następstwem nowożytnego przełomu w europejskich naukach przyrodniczych. Rozwój astronomii i fizyki, które traktowano pierwotnie jako nauki użytkowe (mające, odpowiednio, ułatwić żeglugę i eksplorację pozaeuropejskich lądów oraz osiągnąć przewagę militarną) doprowadził do zakwestionowania dawniejszych wyobrażeń o świecie, z których wiele – wprost lub przez wywód – związana była z przekonaniami o charakterze religijnym. W miarę rozwoju nauki prawdy wiary okazywały się być w coraz większej sprzeczności z wynikami doświadczenia, co musiało mieć wpływ na sferę polityczną, gdzie religijnych dogmatów używano do legitymizacji monarchiczno-feudalnego porządku. Co równie istotne, Europejczycy dość szybko zdali sobie sprawę, że człowiek może być nie tylko podmiotem, lecz także przedmiotem naukowego poznania. To dlatego – mimo iż wyciągane przez nich wnioski trudno jest dziś uznać za przejaw liberalizmu – prasocjologowie Machiavelli i Hobbes zajmują poczesne miejsce w tradycji liberalnego myślenia o polityce.

Również wyłonienie się z szeroko rozumianego liberalizmu tego, co dziś nazywamy lewicą, a więc różnych pochodnych myśli marksowskiej, miał wymiar epistemologiczny. Ta część analiz Karola Marksa, która skupiała się na dotychczasowych dziejach ludzkości była i jest zasadniczo zgodna z intuicjami liberałów. Na przykład, wprowadzone przez Marksa pojęcie wartości dodanej okazało się kluczowe dla całej późniejszej ekonomii, a jego praktyczne zastosowanie w postaci podatku od wartości dodanej (ang. value addend tax, VAT) stało się podstawą nowoczesnego systemu fiskalnego. Użycie „praw dziejowych” do przewidywania przyszłości miało już jednak charakter spekulatywny, a wyciągane z tych przewidywań wnioski polityczne, z wezwaniem do organizowania rzekomo nieuchronnej rewolucji na czele, nie miały z racjonalizmem nic wspólnego. Wbrew deklarowanemu przywiązaniu do naukowego i materialistycznego światopoglądu, marksizm i jego kolejne polityczne mutacje – socjalizm, komunizm, leninizm, maoizm, a także najbardziej umiarkowana socjaldemokracja – przyjął formę zbliżoną do religii, bardzo się od liberalizmu oddalając.

Liberałowie odrzucili metodę rewolucyjną jako niewystarczająco naukowo uzasadnioną (oraz, przede wszystkim, jako zbyt brutalną), ale postęp, ważny komponent naukowej metody, nie zniknął z ich wizji świata. Empiryczna obserwacja otoczenia – zwłaszcza prowadzona w dużej skali – pokazuje przecież, że kondycja ludzka ulega ciągłym zmianom na lepsze. W sferze materialnej jest to oczywiste: jeździmy coraz większymi i bezpieczniejszymi samochodami, mamy dostęp do coraz bardziej urozmaiconego jedzenia, żyjemy coraz dłużej. W sferze moralnej przekonanie o ciągłym postępie nie jest już tak silne jak było przed I wojną światową (lata 1914-1945 pokazały, że żadną miarą nie jest on nieunikniony), ale i tak ma dość solidne podstawy: inaczej niż 50 lat temu zachodnie demokracje upominają się – wymieniając ich z imienia i nazwiska – o chińskich dysydentów, tlący się bliskowschodni konflikt jest, mimo wszystko, mniej krwawy niż był w latach 70., wrażliwość na cierpienie zwierząt zwiększyła się tak bardzo, że polskie sądy zaczęły orzekać kary więzienia bez zawieszenia za znęcanie się nad nimi. Dla lewicy wszystkie te symptomy poprawy są niewystarczające, ale zarówno ona jak i liberałowie konstatują je z zadowoleniem, przekonani, że potwierdzają one słuszność ich optymistycznej wiary w ludzkość. Jej credo sprowadza się do przekonania, że dzięki mądrej i odpowiedzialnej (a więc – demokratycznej) polityce zagregowane szczęście ludzkości może się w dalszym ciągu zwiększać.

Konwencjonalna równość

O ile przywiązanie do naukowego sposobu postrzegania i opisywania świata jest mocno zakorzenione w rzeczywistości, a wiara w postęp jest logiczną konsekwencją tego empirycznego nawyku, o tyle kolejna cecha wspólna liberalizmu i lewicowości – przekonanie o powszechnej równości ludzi – jest pewną konwencją, a nie stwierdzeniem faktu. Konwencja ta jest przy tym tak w dzisiejszym świecie powszechna, że z reguły się jej nie dostrzega. Jej „przezroczystość” stanowi jedną z podstaw demokracji, ale pozostaje niczym więcej niż arbitralnym sądem moralnym. W rzeczywistości teza, że wszyscy ludzie są równi i winni mieć z tego tytułu równe prawa nie wynika przecież z empirycznej obserwacji. Ta ukazuje bowiem, że ludzie różnią się pod względem wieku, płci, koloru skóry, temperamentu, fizycznych i intelektualnych możliwości. Istnieją – choć są, na szczęście, coraz mniej popularne – światopoglądy, według których powyższe różnice przesądzają o nierówności tak zasadniczej, że powinna ona znaleźć odzwierciedlenie w sferze prawa i polityki. Związane z nimi wizje dobrego społeczeństwa zakładają jego hierarchiczną strukturę (jak w feudalnych monarchiach), legitymizują zniewolenie pewnych grup ludności (jak w Stanach Zjednoczonych do wojny secesyjnej), lub też ograniczają możliwość ich udziału w życiu publicznym (wszędzie na świecie do czasu wprowadzenia powszechnego prawa wyborczego: minęło zaledwie 40 lat od czasu, gdy uzyskały je szwajcarskie kobiety).

Mimo iż konwencja powszechnej równości nie jest otwarcie kontestowana – nawet autorytarne reżimy odwołują się do niej twierdząc, że sprawują władzę w interesie ogółu – to wyraźnie widać, iż jedne nurty polityczne traktują ją bardziej, a inne mniej poważnie. Według nacjonalistów, równi mogą być co najwyżej członkowie tego samego narodu, a i to nie zawsze. Częste dla tej formacji nadawanie państwu metafizycznego charakteru prowadzi do wywyższania osób sprawujących funkcje publiczne (niektórzy z urzędujących w latach 2006-2007 ministrów odmawiali ponoć udziału w publicznych debatach argumentując, że jeśli je przegrają, to ucierpi autorytet Rzeczypospolitej, w jeszcze bardziej jaskrawej formie działanie tego mechanizmu widać w kreowanym obecnie kulcie Lecha Kaczyńskiego), a przekonanie, że naród jest najważniejszy – do kwestionowania praw tych, którzy przekonania tego nie podzielają. Konserwatyści prezentują podejście bardziej otwarte. Akceptują oświeceniowy standard według którego ludzie są równi wobec prawa, ale rządzone przez nich państwo nie poczuwa się z reguły do odpowiedzialności za to, by reagować na jakiekolwiek nierówności społeczne, a z samej natury konserwatyzmu wynika niechęć do dokonywania jakichkolwiek wyrównujących pozycję zmian i reform. Chadecja chętniej niż o równości mówi o uniwersalnej godności ludzkiej, czego praktyczne konsekwencje są zbliżone do tych wynikających z podejścia konserwatywnego: w inspirowanym katolicką nauką społeczną organicystycznym modelu społeczeństwa poszczególne grupy (kobiety, młodzież, robotnicy, naukowcy, duchowni itd.) spełniają różne i ściśle określone role. Role te mają co prawda równą wartość moralną (czyli są właśnie jednakowo godne), lecz z owej moralnej równości nie wynika równość uprawnień. W konsekwencji, chrześcijańscy demokraci nie dostrzegają z reguły nic niestosownego w tym, że kobiety mają mniejsze szanse na zrobienie kariery zawodowej niż mężczyźni, mało zdolne dzieci bogatych rodziców idą na studia zamiast do zawodówek, a szereg zawodów jest zamkniętych dla ludzi spoza cechu czy korporacji.

Liberałowie konwencję powszechnej równości traktują bardziej poważnie, co wynika w dużej mierze z tego, że postrzegają społeczeństwo jako zbiór jednostek (co z kolei wiąże się z omówionym powyżej naukowym racjonalizmem i z faktem, że istnienie poszczególnych osób jest empirycznie oczywiste, w przeciwieństwie do istnienia obdarzonego konkretnymi cechami narodu lub, na przykład, notariuszy jako grupy o pewnej wspólnej roli do odegrania). Założenie jednostkowej podmiotowości prowadzi do szerszego rozumienia równości niż prezentowane przez konserwatystów lub chadeków: liberałowie przywiązani są do idei zapewnienia jednostkom równości szans realizacji indywidualnych projektów życiowych. W praktyce oznacza to silną determinację do tworzenia „równego boiska”, czyli warunków dla uczciwej konkurencji, na przykład przez poparcie dla programów mających zapewnić powszechny dostęp do edukacji na przyzwoitym poziomie. Wyrównawszy boisko i ustaliwszy reguły gry liberałowie nie zamierzają jednak ingerować w jej przebieg ani wpływać na rezultat. To dlatego są zdeklarowanymi zwolennikami wolnego rynku (którego działanie ma ważny wymiar moralny, bo nagradza najbardziej pracowitych, pomysłowych i solidnych) i akceptują fakt, że ktoś musi rywalizację przegrać i zadowolić się pozycją społeczną poniżej własnych ambicji. To właśnie odróżnia ich od lewicy.

O ile liberałowie zdają sobie sprawę z konwencjonalnego charakteru założenia o tym, że wszyscy ludzie są równi, o tyle lewicowcy zwykli traktować je dosłownie. Prowadzi ich to do przekonania, iż wobec przyrodzonej równości jednostek, wyrównanie szans powinno doprowadzić do równości warunków. Tak więc w idealnym społeczeństwie powinny zniknąć nie tylko różnice klasowe, lecz nawet zawodowa specjalizacja. Prorokowane przez bolszewików „rządy kucharek” to coś więcej niż zapowiedź radykalnego przewrotu społecznego. Pełną wymowę sloganu zrozumieć można dzięki fragmentowi z „Ideologii niemieckiej” Marksa, w którym rzeczywista wolność przedstawiona jest jako możliwość polowania rano, łowienia ryb po południu, pasania bydła wieczorem i oddawania się przemyśleniom po jedzeniu. Znaczy to mniej więcej tyle, że w komunistycznej utopii wszyscy ludzie rozwiną swoje możliwości tak dalece, iż nawet kucharka zdolna będzie rządzić państwem. Prawdziwa równość szans, twierdzą marksiści, musi przełożyć się na równość pozycji – a jeśli się nie przekłada, to jest to niechybnym znakiem, że była równością pozorowaną, chytrym wybiegiem burżuazji pragnącej utrzymać swoją pozycję poprzez kooptację nielicznych proletariuszy. (Swoją drogą, uderza dokonany przez Marksa wybór możliwych zajęć – wszystkie są typowe dla społeczeństw pierwotnych, co sugeruje, że cofnięcie ludzkości z drogi cywilizacyjnego rozwoju do poziomu roussowskiego szlachetnego dzikusa mogło być podświadomie akceptowaną ceną za osiągnięcie komunizmu. Idąc w interpretacji jeszcze dalej, ta pozornie idylliczna wizja przepowiada mordercze skłonności marksistów – ekstensywny charakter gospodarki opartej na polowaniach, rybołówstwie i wypasie bydła oznacza, że nie wszystkich komunizm byłby w stanie wykarmić.)

Jeśli jednak pominąć te złowróżbne – lecz bynajmniej nie jednoznaczne – przebłyski, to wizja świata, w którym ludzie mogą swobodnie wybierać i zmieniać zajęcia, a granica między pracą a służącą samorealizacji przyjemnością ulega zatarciu, nie jest przecież dla liberałów nieatrakcyjna. Maksymalizacja indywidualnej wolności to główny, nawet jeśli nieczęsto wyrażany wprost, cel liberalizmu. Areligijna i racjonalistyczna orientacja zarówno liberałów, jak i lewicowców prowadzi ich do zbliżonych aksjologicznych wniosków – skoro jedynym pewnym bytem i punktem odniesienia jest ludzka jednostka, to zapewnienie jej jak najlepszych warunków do osiągnięcia samodzielnie definiowanego szczęścia powinno być nadrzędnym imperatywem politycznego działania. Lewicowa emancypacja i liberalna chęć zagwarantowania indywidualnej wolności są w gruncie rzeczy tym samym. Odmienne były jedynie, jak na razie, drogi do celu.

Rewolucja antyliberalna

Metoda liberałów polegała na powolnym, lecz konsekwentnym zwiększaniu i obronie jednostkowych uprawnień. Przeciwnikiem w tej konfrontacji było z początku silne postabsolutystyczne państwo, podobnie jak pozostałości feudalizmu w postaci przywilejów stanowych czy religijne dogmaty. Zakres jednostkowej wolności rósł wraz z zakresem demokracji i wraz z nim malał w krajach, które nie wytrzymały modernizacyjnej presji (Rosja, Włochy, Niemcy, Hiszpania). Powolny i ewolucyjny charakter tego procesu sprawił, że w krótkiej perspektywy czasowej był on praktycznie niedostrzegalny.

Fakt, że lewica wierzyła w nieuchronność (i słuszność) rewolucji doprowadził ją do przyjęcia sposobu działania, który okazał się być dokładnym przeciwieństwem metody liberalnej. Obaliwszy przemocą istniejące struktury państwa – lub, od czasu Bernsteinowskiej „rewizji”, wygrawszy demokratyczne wybory – lewicowcy wykorzystywali zdobytą władzę polityczną do aktywnego promowania „wolności”, również wśród ludzi, którzy wcale jej nie chcieli. Osobliwe marksistowskie pojęcie „fałszywej świadomości” doskonale uzasadniało potrzebę przymusowej emancypacji i różnych projektów tworzenia „nowego społeczeństwa” oraz „nowego człowieka”. Najbardziej nieliberalnymi spośród tych projektów były oczywiście totalistyczne odmiany lewicowości w rodzaju bolszewizmu i maoizmu, które zakładały pełne podporządkowanie jednostki państwu, co stało w skrajnej sprzeczności z ideałem indywidualnej (i indywidualnie definiowanej) wolności. (To właśnie opozycja do sowieckiego komunizmu, zwanego także w swojej schyłkowej fazie „realnym socjalizmem”, związała polskich liberałów końca XX wieku z konserwatystami.) Konflikt liberałów z socjalistami, którzy przynajmniej formalnie zgadzali się z nimi w kwestii wolności politycznej, skupiał się na kwestiach gospodarczych: dla socjalistów wolny rynek był z natury zły, centralne planowanie dobre. Socjaldemokraci punktów wspólnych z liberałami mieli stosunkowo najwięcej, lecz i tak przez większość XX wieku lądowali po przeciwnej stronie sceny politycznej, spierając się z nimi nie tyle o wielkie idee, co o kwestie praktyczne: zakres pomocy społecznej i darmowych usług dostarczanych przez państwo (oraz nieuchronnie związaną z nimi wysokość opodatkowania), stopień regulacji rynku pracy, czy wreszcie kształt systemu edukacyjnego.

Ostatnie ćwierćwiecze przyniosło jednoznaczną odpowiedź na pytanie o to, która – liberalna czy lewicowa – metoda wspierania emancypacji jednostki jest bardziej skuteczna. Z wyjątkiem dawnego Związku Sowieckiego, gdzie tworzący dotąd aparat władzy komuniści stali się nagle nacjonalistami, kompromitacja metody lewicowej (czyli emancypacji narzucanej odgórnie) zepchnęła jej dawnych zwolenników na pozycje zasadniczo liberalne. Przemiana mogła mieć charakter jednostkowy (i wtedy z większym prawdopodobieństwem była również zmianą formalnego samookreślenia), lecz nie brakuje również przypadków, kiedy stała się udziałem wielkich formacji. Bronisław Geremek, który w ostatnich latach życia był jedną z czołowych postaci europejskiego liberalizmu, działalność polityczną zaczynał w komunistycznej PZPR. Komuniści chińscy po trzech dekadach katastrofalnych ekstrawagancji w rodzaju rewolucji kulturalnej i wielkiego skoku postanowili powrócić na wypróbowaną drogę organicznego rozwoju i emancypacji oddolnej, powoli dozując swoim poddanym obywatelskie swobody. Na drugim końcu świata Tony Blair dokonał de facto drobnej korekty Thatcherowskiej rewolucji, a nie jej demontażu. W Polsce postkomunistyczny rząd Leszka Millera obniżył podatek dochodowy dla przedsiębiorców, podczas gdy w Niemczech socjaldemokraci Gerharda Schrödera zajęli się konsolidacją budżetu i zwiększaniem konkurencyjności gospodarki. Dekadę później to samo zadanie spadło w Grecji na socjalistów – i jest wykonywane, jak do tej pory, z godną uznania konsekwencją.

Zbędna nie-lewica

Powyższe przykłady są oczywiście podnoszone przez lewicowych komentatorów jako dowód zdrady ze strony przywódców i potrzeby powrotu do tradycyjnych ideałów. (W najprostszym i coraz częściej spotykanym ujęciu ideały te sprowadzają się do „obrony i wspierania słabszych”). Konkretnych pomysłów jednak brak. W obliczu ostatniego kryzysu finansowego, który całkiem na poważnie postawił pytanie o zdolność kapitalizmu do przetrwania, lewica nie zaproponowała żadnych rozwiązań, które nie mieściłyby się w zasadniczo liberalnym kanonie lepszej regulacji rynkowych mechanizmów. Nawet utopijny i dzięki temu flagowy lewicowy pomysł powszechnej „renty obywatelskiej” (czyli stałego miesięcznego stypendium wypłacanego przez państwo wszystkim obywatelom) jest w gruncie rzeczy rozwiązaniem liberalnym: skoro mają ją dostawać wszyscy, a nie tylko „potrzebujący”, to można ją uznać za instrument tworzenia równości szans, a jej wprowadzenie w miejsce obecnie istniejących zasiłków za usprawnienie systemu redystrybucji.

Również w sferze obyczajowej lewica ma poważne kłopoty ze stworzeniem programu, który byłby równocześnie spójny i odmienny od liberalnego. Hasła w stylu zapewnienia rzeczywistej równości kobiet i mężczyzn (np. na rynku pracy) czy równouprawnienia mniejszości seksualnych są w tym samym stopniu lewicowe, co liberalne. Idące krok dalej pomysły „pozytywnej dyskryminacji” mniejszości etnicznych (w krajach rozwiniętych są to z reguły imigranci) czy afirmowania wielokulturowości z pozoru realizują lewicowy postulat „stawania po stronie słabszych”, lecz w praktyce częstokroć prowadzą do legitymizowania opresji słabszych jednostek wewnątrz tych grup. Niedawne propozycje prezydenta Sarkozy’ego by pozbawiać francuskiego obywatelstwa osoby dokonujące obrzezania dziewcząt (ta tradycyjna praktyka wielu afrykańskich i bliskowschodnich społeczności pozbawia ofiary przyjemności z seksu) spotkała się z potępieniem lewicy jako rasistowska, co trudno uznać za postawę zgodną z ideałem emancypacji.

Mimo wszystko, w zachodniej Europie partie socjalistyczne i socjaldemokratyczne są ważnym instytucjonalnym elementem polityki i jeszcze przez dziesięciolecia mogą odgrywać rolę naturalnej opozycji i jeśli którejś z nich uda się czasem dojść do władzy realizowana przez nią polityka będzie dość zbliżona do liberalnych propozycji. W Polsce sytuacja wydaje się być nieco bardziej skomplikowana. Poziom społecznego poparcia dla istniejącej lewicy jest o wiele niższy niż na Zachodzie. Inaczej niż we Francji, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii, gdzie przynajmniej emancypacyjna część lewicowego programu zawsze była traktowana poważnie, wiarygodność SLD została zniszczona zarówno w wymiarze ekonomicznym (podatek dochodowy Millera), jak i obyczajowym (przejażdżka Kwaśniewskiego papamobilem). Intelektualna impotencja w zakresie tworzenia programu gospodarczego oraz ostentacyjna ostrożność w podnoszeniu kwestii relacji państwo-kościół (nawet sierpniowy apel w obronie konstytucji odwoływał się do pozytywnej roli odegranej przez kościół w polskiej historii!) nie sprzyjają odbudowie tej wiarygodności. Jednak nawet wtedy, gdyby wiarygodność ta została odbudowana, to przekonanie młodej lewicy, że grupy upośledzone ekonomicznie są naturalnym zapleczem politycznym dla programu obyczajowej emancypacji nosi wszelkie znamiona myślenia życzeniowego. W wyborach prezydenckich dobrze wykształcone feministki i niewykwalifikowani robotnicy mogli rzeczywiście wspólnie głosować przeciw wielkopańskiemu patriarchalizmowi Komorowskiego oraz dusznemu drobnomieszczaństwu Kaczyńskiego (a więc za Napieralskim), ale koalicja ta nie musi utrzymać się w wyborach parlamentarnych. Nie utrzyma się zwłaszcza wtedy, jeśli SLD propagować będzie „sprawiedliwość społeczną” sprowadzającą się do podwyższenia podatków dla najlepiej zarabiających, a więc, ujmując rzecz w grubym przybliżeniu, wielkomiejskich zwolenników obyczajowej modernizacji. Co więcej, więzi Sojuszu z rozmaitymi grupami interesów – od nauczycieli po kolejarzy – dyskredytują go jako partię reformatorską, która byłaby w stanie sfinansować zwiększone wydatki socjalne racjonalizując sposób wydawania publicznych pieniędzy.

Powyższe słabości polskiej lewicy wskazują, że na prawo od SLD i na lewo od PO istnieje przestrzeń do zagospodarowania przez nowe, konsekwentnie liberalne ugrupowanie. Ugrupowanie, które domagałoby się zwiększenia zakresu jednostkowej wolności zarówno w sferze gospodarczej (głównie przez uproszczenie procedur administracyjnych), jak i obyczajowej (głównie przez ograniczenie normatywnego wpływu katolickiej ideologii). Ugrupowanie takie występowałoby przeciw niesprawiedliwym przywilejom rolników, górników, policjantów, wojskowych i kościoła, których obrona stała się celem istniejących partii, jak również przeciw urągającej zdrowemu rozsądkowi martyrologicznej tromtadracji.

?

Polityczny supermarket :)

Mechanizmy wolnorynkowe w coraz większym stopniu wkraczają do sfery politycznej. Coraz bardziej przypomina ona supermarket z dostępnymi w nim towarami wszelakiej maści. Towary te to różnego rodzaju koncepcje, pomysły bądź programy polityczne oraz – last but not least – sami politycy. W dobie konsumpcjonizmu i ludzkich poszukiwań najwłaściwszej drogi, która zaprowadziłaby człowieka współczesnego do szczęścia i dobrobytu, kiedy to otaczająca rzeczywistość zarzuca go tysiącami i milionami propozycji jak to szczęście i dobrobyt osiągnąć, również polityka staje się obszarem konsumpcjonistycznych poszukiwań, a politycy potencjalnymi produktami. Pojawia się w tym miejscu wiele niebezpieczeństw dla ludzkiej wolności oraz innych wartości, na których straży od zawsze stali liberałowie.

Współczesny świat

Żyjemy w czasach panującego konsensusu liberalno-demokratyczno-kapitalistycznego (zobacz: S. Drelich, Śmierć wielkich idei, „Liberté!”, nr III, s. 28-33); w czasach, kiedy to spór dotyczący liberalnych wartości, organizacji systemu demokratycznego i kapitalistycznie zdefiniowanej gospodarki został już zażegnany i ogranicza się co najwyżej do postulatów niewielkich korektur tego, jak ów liberalizm, demokracja i kapitalizm mają „wyglądać”; w czasach, kiedy to alternatywą dla liberalizmu jest liberalizm socjalny lub konserwatywny, a w ramach demokracji toczy się spór między zwolennikami systemu prezydenckiego a parlamentarno-gabinetowego czy też innych postaci pośrednich, zaś co do kapitalizmu – spór ten ogranicza się do sporu o zakres interwencjonizmu państwowego. Czasy te wydają się być mało ciekawe pod względem ideowym. Czasem okazują się być tak nudne, że zniechęcają nas ci, którzy o tym świecie chcą nadal dyskutować – niezależnie od tego, jaką postawę przyjmują: afirmującą czy krytykującą.

Świat człowieka współczesnego jest z jednej strony światem niesamowicie różnorodnym, spluralizowanym, otwartym na „inność”, „nowość” i „obcość”, z drugiej zaś – staje się coraz bardziej jednolity, a procesy uniformizacyjne z wolna rugują to, co pozostawało dotychczas lokalne czy też regionalne. Teoretycznie każdy z nas ma prawo do budowania swojej tożsamości zgodnie z własnymi przekonaniami ideologicznymi, światopoglądowymi, politycznymi czy religijnymi; każdy z nas może dorastać w tradycji swoich przodków, kultywować je i umacniać, pokazywać je światu zewnętrznemu, a także w ich ramach i według ich zasad wychowywać swoje dzieci. Każdy – idąc dalej – może zdecydować się na wyjazd do jakiegoś egzotycznego kraju, aby tam na nowo rozpocząć życie: w innym świecie, wśród całkiem obcych sobie ludzi, w zupełnie odmiennym środowisku. Jednak gdziekolwiek byśmy się nie znaleźli, niemalże wszędzie natkniemy się na jadłodajnie McDonalds’a, wszędzie spotkamy ludzi kierujących się podobnymi dążeniami i planami życiowymi, wszędzie żyć będziemy w podobny sposób, spożywając podobne jedzenie, kupując taki sam szampon do włosów czy płytę dvd, podobnie się ubierając, jak to zwykliśmy robić i do czego byliśmy przyzwyczajeni w naszym poprzednim miejscu zamieszkania.

Pluralizm i wielorakość współwystępuje z uniformizmem i jednolitością. Procesy globalizacyjne doprowadziły do tego, że świat skurczył się do rozmiarów „globalnej wioski” Marshalla McLuhana, w której wszelkie granice z wolna zanikają, a komunikowanie się z osobą zamieszkującą po drugiej stronie globu nie jest już najmniejszym problemem. Globalizacja w sferze ekonomiczno-gospodarczej sprawiła, że świat współczesny stał się jednym wielkim rynkiem towarów i usług. Zniesiono niemalże wszystkie bariery w handlu, co doprowadziło do tego, że kapitał może się dziś swobodnie poruszać po całym świecie, a granice państwowo-polityczne nie są już dla niego żadną przeszkodą. Kulturowa strona procesu globalizacyjnego to właśnie owa uniformizacja kultury i faktyczna jednolitość wzorców zachowań ludzi różnych kultur, wszystkich narodowości i bez różnicy na pochodzenie etniczne. Globalizacja na poziomie politycznym to nie tylko ów wspomniany wyżej konsensus liberalno-demokratyczno-kapitalistyczny, ale rzeczywiste współdziałanie państw i narodów będące skutkiem internacjonalizacji spraw i zadań politycznych będących dotychczas wyłączną domeną rządów państw narodowych, które coraz częściej wykonują niektóre swoje zadania za pośrednictwem organizacji i instytucji międzynarodowych, godząc się tym samym na ograniczenie swojej – bronionej dotychczas niczym życia – suwerenności.

Współczesne państwo nie jest już tym samym niezależnym, suwerennym i samodzielnym państwem narodowym z początków XX wieku czy nawet sprzed 50 lat. Minione dekady dowodzą, że pogłębiona współpraca międzynarodowa – choćby kosztem ograniczenia suwerenności państw narodowych – przynosi korzyści, zapewnia sprawne funkcjonowanie i rozwój gospodarek państw zaangażowanych w tę współpracę, umacnia związki międzypaństwowe i między poszczególnymi społeczeństwami oraz poprawia architektonikę międzynarodowych relacji. W konsekwencji taka sytuacja sprawia, że współczesny świat funkcjonuje bardzo stabilnie i harmonijne, a wiele konfliktów – m.in. zbrojnych – zostało bezpowrotnie zażegnanych lub ich rozwiązanie jest coraz bliższe. Groźby kolejnej wojny światowej lub wojny nuklearnej – choć nie należy ich bagatelizować czy tym bardziej przestrzegających przed nimi ośmieszać – wydają się czymś dalekim od rzeczywistości. Świat w dekadach po drugiej wojnie światowej, a później po upadku bloku komunistycznego radykalnie zmienił swoje oblicze.

Polityka doby globalizacji

Wraz z tym światem zmieniało się oblicze polityki, w szczególności zaś ów proces dokonał się w krajach liberalnej demokracji. Te zjawiska, które opisano jako przejawy bądź skutki procesu globalizacji, przełożyły się również na sferę polityczną i odmieniły ją nie do poznania. Jeśli przypomnieć sobie walki i spory jakie przed drugą wojną światową toczyli ze sobą socjaliści i konserwatyści czy szerzej: prawica i lewica, to okazuje się, że we współczesnej polityce nie ma już ani socjalistów, ani konserwatystów, ostali się sami centrowcy: liberałowie konserwatywni bądź liberałowie socjalni. Gdyby sięgnąć chociażby do podręcznika historii Polski okresu 20-lecia międzywojennego, to okazałoby się, że ówcześni działacze ruchu robotniczego i endecy pozostawali ze sobą w konflikcie, który trudno byłoby przezwyciężyć, i z którego nie dałoby się wyjść obronną ręką na drodze zawarcia jakiejś wersji – koślawego chociażby – kompromisu. Natomiast współcześni socjaldemokraci i konserwatyści bądź chadecy nie toną w takich antagonizmach, nie angażują się z takim zacietrzewieniem w spory polityczne i są bardziej skłonni do budowania porozumień.

Współczesna polityka przypomina współczesny świat. Niby mamy do wyboru szereg politycznych propozycji, cały wachlarz partii politycznych świadczący o tym, że rzeczywiście żyjemy w świecie różnorodnym i pluralistycznym, że także w politycznej sferze ów pluralizm współczesności jest jak najbardziej dostrzegalny. W rzeczywistości zaś wybieramy między politykami, którzy de facto nie różnią się za bardzo między sobą, którzy zgadzają się co do organizacji systemu politycznego i formy organizacji władz naczelnych państwa, którzy również w kwestii relacji między państwem a obywatelem mają niejednokrotnie taką samą opinię. Nie będzie przesadą, jeśli powiemy tutaj o nędzy współczesnej polityczności: nędzy programów politycznych, nędzy systemowych alternatyw, nędzy politycznej praktyki, nędzy charakterów i autorytetów. Krótko mówiąc: współczesna polityka jest nędzna, nie jest niczym więcej jak postpolityką.

Polityka w klasycznym jej sensie – tak jak to referował w swojej Polityce Arystoteles – to przede wszystkim działalność pro publico bono, czyli aktywność podejmowana przez jednostki, której celem miało i powinno być dążenie do realizacji dobra wspólnego oraz troska o to dobro. Państwo miało troszczyć się o to, aby obywatel łatwiej mógł osiągnąć szczęście i zadowolenie, jego zadaniem miało być ponadto takie moralne wychowanie poddanych, aby uczynić z nich lub po prostu pomóc im w staniu się „lepszymi” obywatelami i „lepszymi” ludźmi, pomóc im w staniu się jednostkami cnotliwymi. Nawet w politykę rozumianą na sposób nowożytny, w tę politykę zinstytucjonalizowaną i abstrahującą od wychowania człowieka, wpisany był konflikt o państwo i zasadnicze kierunki jego rozwoju. W całym swoim nakierowaniu na sankcje i zorganizowany system naczelnych organów państwa, polityka nowożytna nigdy nie była nudna, nie wiało od niej smętnym oddechem spokoju, wręcz przeciwnie: zasmucała – poza okresami wojen i dużych kryzysów społecznych – brakiem porozumienia i niechęcią zwaśnionych elit do słynnych porozumień ponad podziałami. Postpolityka nie przypomina więc polityki rozumianej tak, jak proponowali ją rozumieć klasycy myśli politycznej, nie przypomina nawet jej nowożytnej twarzy, którą nadali jej Machiavelli, Hobbes, Locke i wszyscy myśliciele oraz praktycy polityczni bliżsi czasom bieżącym.

Postpolityka to nic więcej jak sztuka bycia wybranym. Spory i konflikty doby postpolitycznej ograniczają się niemalże wyłącznie do kłótni o władzę i – co więcej – o władzę dla niej samej, nie zaś dla realizacji jakiegoś politycznego projektu. Era postpolityczna to czas kiedy politycy zabiegają o poparcie, gdyż pragną spełnienia swojej żądzy władzy i poczucia, że w ich ręce oddano losy milionów istnień ludzkich. Polityk doby postpolitycznej nie bierze jednak na siebie odpowiedzialności za losy swoich poddanych, on chce jedynie administrować państwem, które większość obywateli uczestniczących w wyborach parlamentarnych czy prezydenckich przekazała mu niejako w tymczasową dzierżawę. Współczesny polityk – niczym dziecko, które upatrzyło sobie jakąś nową zabawkę – chciałby po prostu móc sobie trochę „porządzić”, „poadministrować”, „pobawić” się w tworzenie prawa i zarządzanie majątkiem publicznym. Postpolityk nie zadaje sobie pytań i nie stawia sobie celów, on komunikuje się z wyborcami i przekonuje ich, że najlepszym sposobem działania jest niedziałanie, najlepszym sposobem mówienia jest nic-nie-mówienie, najlepszymi propozycjami są te, które nic nie zmieniają, a najlepszymi reformami te, które pozostawiają wszystko w tym samym miejscu, zmieniając co najwyżej nazwy poszczególnych członów poddanych temu reformatorskiemu niedziałaniu.

Marketyzacja polityki i towaryzacja polityków

Współczesny polityk – czy też właściwiej: postpolityk – wpadł w sidła marketyzacji polityki i sam pozwolił, aby współczesna kultura globalizacji i konsumpcji uczyniła go towarem, który można sprzedać, kupić, użyć, wykorzystać, a w określonych sytuacjach nawet wyrzucić bądź złożyć na niego reklamację. Ideowo jednakowi – albo raczej: ideowo jednakowo jałowi – politycy są niczym batonik, który od drugiego batonika leżącego obok niego na regale różni się jedynie nazwą i opakowaniem. Obydwa mają taki sam skład i taki sam smak, żaden nigdy nas nie zaskakuje ani pozytywnie, ani negatywnie, nawet ich cena jest podobna lub wręcz taka sama. Pojawia się więc kluczowe pytanie: którego wybrać, który batonik kupić, na którego dziś mam ochotę, którego chcę posmakować? Smutna odpowiedź człowieka postpolitycznego będzie brzmiała krótko: to jest bez znaczenia, nie ma różnicy. Odpowiedź przykra, bo obnażająca to, że współcześnie, kiedy możemy wybierać między dziesiątkami wszelakich możliwości i propozycji, to w rzeczywistości nie mamy już żadnego wyboru. Decydujemy się zagłosować na Polityka X, ale przecież Polityk Y nie różni się od niego niczym poza opakowaniem, a Polityk Z do znudzenia przypomina dwu poprzednich.

Wybór polityczny dziś to wybór właśnie opakowania. Wybór polityczny dziś to wyłącznie wybór wizerunku, jaki jest nam, wyborcom, prezentowany za pośrednictwem środków masowego przekazu, który wyłania się z plakatów wyborczych i spotów, jakimi jesteśmy bombardowani podczas pochłaniających kolosalne kwoty pieniędzy kampanii wyborczych. Podejmujemy decyzję, ponieważ jakiś polityk wzbudził w nas sympatię podczas programu publicystycznego albo poczuliśmy żal, że redaktor owego programu tak źle tego polityka potraktował. W zasadzie to sami nie zastanawiamy się ani jaki jest program polityczny kandydata, którego zamierzamy poprzeć, i któremu chcielibyśmy powierzyć stery państwowej machiny, ani nawet czy w ogóle polityk ten ma jakiś program polityczny. Dlaczego się nad tym nie zastanawiamy? Bo niestety – czy tego chcemy, czy nie, i czy to się nam podoba, czy nie – człowiek postpolityczny nad tym się nie zastanawia.

Człowiek postpolityczny przyzwyczajony jest do kontaktu z mediami – z mediów czerpie większość swojej wiedzy o świecie, poranek w pracy rozpoczyna lekturą ulubionego informacyjnego portalu internetowego, w którym wybrano specjalnie dla niego odpowiednio okrojoną i wyselekcjonowaną porcję informacji z minionego i bieżącego dnia. Wśród tych informacji na pewno jakieś nazwiska osób kojarzonych jednoznacznie ze sceną polityczną pojawiają się częściej, inne pojawiają się nieco rzadziej. Współczesny człowiek wie, że skoro jakieś nazwisko częściej gości na portalach internetowych, to musi to być nazwisko kogoś znanego i rozpoznawanego, kogoś ważnego i zarazem skutecznego, musi to być nazwisko człowieka godnego zainteresowania, skoro media tak często się nim interesują. Postpolityczność to zgoda na to, aby media pomagały człowiekowi w dokonywaniu politycznych wyborów. I może pomoc taka nie byłaby niczym kontrowersyjnym, gdyby nie fakt, że człowiek postpolityczny godzi się, aby to media za niego ów wybór podejmowały, aby to one mówiły, kto jest wartościowy, a kto beznadziejny, aby uzasadniały swój wybór wedle tylko sobie znanych kryteriów i aspektów, on zaś pokornie pójdzie do urny wyborczej – jeśli oczywiście uzna to za odpowiednio ważne zadanie – i odda głos na tegoż właśnie kandydata.

Polityka zmarketyzowana, urynkowiona i przypominająca supermarket z politycznymi – czy raczej: postpolitycznymi – towarami zamyka człowieka na myślenie. Paradoksalnie, w tym liberalno-demokratycznym świecie, w którym zatriumfowały wolności i swobody wszelkiej maści, w którym prawnie umocowano swobodę myśli, poglądów, przekonań i dopuszczono wolność ich werbalizowania i postępowania w zgodzie z ich duchem, człowiek nie chce już myśleć. Nie chce myśleć, bo w zasadzie już nie musi, skoro przecież media myślą za niego. Postpolityczny wyborca ulega krótkotrwałym natchnieniom i chwilowym emocjom, poddaje się nagłym nastrojom i wyraźnym przeżyciom, nie rozważa kwestii dobra państwa czy społeczeństwa, właściwie nie interesuje się nawet tym, jaki wpływ jego wybór będzie miał na jego własne życie. Człowiek ten pozwolił sobie wmówić, że wystarczyło zadekretowanie jego praw, wolności i swobód, aby on od razu stał się wolnym człowiekiem. Tymczasem samo zadekretowanie i zalegalizowanie nie wystarczy, bo przecież wolność wymaga od człowieka, aby decyzje swe podbudował refleksją, by w dalszej kolejności wziął na siebie odpowiedzialność za skutki decyzji, jaką podjął. Wolność wymaga również, aby – jeśli człowiek zadecydował o własnym wycofaniu i nieangażowaniu – także w tym przypadku godził się na poniesienie odpowiedzialności za niedziałanie.

Ucieczka od odpowiedzialności

Odpowiedzialność jednak nie jest tym, o czym w mediach prowadzi się dyskusje. Temat odpowiedzialności nie dominuje w serwisach informacyjnych czy reklamówkach wyborczych. Ponieważ człowiek postpolityczny pozwolił, aby media stworzyły dla niego obraz polityki i polityków, ponieważ zgodził się przyjąć ten obraz i uznać za własny, ponieważ pozwolił, aby tak wykreowany obraz świata politycznego stał się zarazem światem prawdziwym, toteż i problem odpowiedzialności przestał być jego problemem. Liberalizm współczesny powinien przypominać człowiekowi o odpowiedzialności, jaką bierze na siebie, dokonując każdorazowo wyboru politycznego, powinien budzić tę odpowiedzialność i skłaniać do refleksji nad sensem i ewentualnymi skutkami podejmowanych decyzji. Jakie to jednak mogą być skutki, skoro przecież w epoce postpolitycznej jakiegokolwiek wyboru byśmy dokonali, to i tak zawsze wybieramy ten sam batonik, tylko różnie opakowany? Po co w ogóle rozmyślać o ludzkiej wolności, skoro ostatecznie wolność ta ogranicza się do wyboru jedynie opakowania? Czy w takim razie liberalna refleksja ma dziś w ogóle sens?

Zdecydowanie ma sens. W pierwszej kolejności chodziłoby o odbudowanie prawdziwie ideowej polityki liberalnej, jednoznacznie występującej przeciwko rozrastającemu się państwu, które coraz bardziej wkracza w życie obywatela i swoimi mackami ogarnia wszystkie niemalże sfery życia społecznego. To liberałowie odnieśli zwycięstwo i liberalny ład dominuje dziś w świecie Zachodu, jednak niektóre zdobycze zostały zaprzepaszczone, niektóre dążenia wstrzymane, niektóre osiągnięcia wykolejone. Postpolityczne państwo – nadal pod nazwą państwa liberalnego – rozrasta się i coraz bardziej przeraża co wrażliwszych liberałów, zaś media masowe i polityka zmarketyzowana stały się kolejnymi narzędziami w rękach postpolitycznych władz dryfujących w rzece administrowania. Liberalne pojęcia, jakimi się wszyscy posługujemy, trzeba odkurzyć i zrewitalizować, liberalne schematy, którymi myślimy i porządkujemy rzeczywistość, trzeba rozrysować nowym flamastrem, bo wyblakły już i zamazały się. Zadowoleni ze zwycięstwa wolności, oszołomieni jego wielkością i zasięgiem, zapomnieliśmy o konieczności ciągłej pielęgnacji tych ideałów, w szczególności zaś w czasach, w których nowe technologie na nowo tę ludzką wolność definiują. Odpowiedzialność za to, co udało się osiągnąć, za zdobycze liberalizmu, odzywa się w erze postpolitycznej i wzywa do przebudzenia się i podniesienia z letargu.

Skoro postpolityczny człowiek ma już do wyboru jedynie opakowanie, to może najlepszym dla niego wyjściem byłoby uświadomienie sobie tego, wyjście ze świata ułudy i ponowne rozważenie, czy aby na pewno nie oczekuje po sferze politycznej niczego więcej. Konieczne jest wyrwanie się ze stanu otępienia, w jaki wprowadza nas oglądanie telewizji i korzystanie z wszystkich możliwości, jakie daje nam Internet, aby zdać sobie sprawę, że bierna zgoda na postpolityczny dryf w efekcie będzie oddalała nas od liberalizmu i skazywała na łaskę bezideowych władz, zainteresowanych jedynie panowaniem i realizujących się poprzez samo administrowanie. Rozrost władzy powinien być dla liberała wystarczającym sygnałem do tego, że współczesność wymaga od niego jednak większego zaangażowania i większej refleksji. Musi on być również gotowy, aby w pewnych sytuacjach mówić „Nie”, aby protestować przeciwko tym krokom państwa, które w dalszej perspektywie mogą zamienić się w pęta czy nawet kajdany.

Liberał, który mówi „Nie”

Narzędzia marketingu politycznego pozwalają dzisiaj wielu politykom pokazać się od jak najlepszej strony, zbudować nowy wizerunek człowieka, który kiedyś mógł być niepopularny, mało medialny, nielubiany i w niewielkim stopniu charyzmatyczny. Odpowiedni dobór ubrania, kolorystyczna kompozycja i zestawienie ze sobą barw nastrajających pozytywnie czy budzących w obserwującym pewne emocje mogą zaciemniać rzeczywistość i budować świat alternatywny, nijak mający się do tego, jakim jest on naprawdę. Wyeksponowanie elementów programowych przyciągających uwagę wyborcy, epatowanie stereotypami i uprzedzeniami, uproszczenia i generalizacje, dychotomizowanie rzeczywistości społecznej i posługiwanie się innymi elementami kreacji gnostycko-manichejskich, to wszystko metody i techniki manipulacji potencjalnym wyborcą, zaś celem ich zastosowania jest wpłynięcie na konkretną decyzję wyborczą obywatela. Postpolitycy skupiają się dziś głównie na sferze marketingowej swoich kampanii, nie zaś na sferze polityczno-programowej czy nawet ideologicznej, gdyż te uznano właściwie za drugorzędne.

Nie chodzi jednak o to, aby próbować zawrócić kijem Wisłę i wyeliminować ze sfery politycznej te wpływy, jakie przyniosły nowe technologie, globalizacja, rozwój mediów i cyfryzacja kontaktów międzyludzkich. Można rozpaczać i popłakiwać w ciemnym kącie, można udać się na wewnętrzną emigrację, można też popełnić samobójstwo i uciec w zaświaty lub przynajmniej myślami przenieść się do jakiejś krainy wiecznej szczęśliwości (jakżeby innej, jeśli nie liberalnej), w jakiś mityczny „złoty wiek”. Nie będzie to jednak postawa nakierowana na przyszłość, postęp i zmianę. Chodziłoby raczej o wykorzystanie owych nowych technologii, globalizacji, mediów masowych oraz narzędzi wirtualnych do promowania wartości liberalnych i zachęcania do ich odnowienia. Liberałowie nie muszą być w defensywie – mogą zająć się budowaniem na nowo środowisk, dla których liberalizm będzie wyznacznikiem działania, a nie tylko nic nieznaczącą łatką, dla których liberalne wartości i ideały będą wskazówkami do konkretnych politycznych projektów, nie zaś wyświechtanymi frazesami, które głoszą dziś przecież wszyscy. Dlatego właśnie liberał współczesny, liberał żyjący w epoce postpolitycznej, musi umieć powiedzieć „Nie”.

Liberalne „Nie” nigdy jednakże nie może być „Nie, bo nie”. Mówienie „Nie” musi wiązać się z prezentacją jakiegoś „Tak”, jakiegoś racjonalnego i przemyślanego pomysłu na zmianę. Projektowana zmiana nie może być utożsamiana z obaleniem aktualnego porządku, jego radykalnym rozbiciem czy czymś tak nonsensownym, jak chociażby rewolucja liberalna (cokolwiek pojęcie to miałoby znaczyć). Celem ma być powolna, ewolucyjna zmiana, polegająca na stopniowym rugowaniu wpływu państwa z kolejnych sfer rzeczywistości społecznej, na rzeczywistym odbudowaniu prawdziwej wolności, odebraniu etatystom i socjalistom tych obszarów, które w czasach kryzysowych zagarnęli człowiekowi pod pretekstem pomocy, ochrony i troski o jego bezpieczeństwo. Należy przywrócić człowiekowi jego prawo do decydowania o samym sobie i o tym, w jaki sposób będzie żył, gdyż współcześnie coraz częściej staje się on jedynie jakimś trybikiem machiny państwowej, tak skomplikowanej, że nawet trudno mu ją zrozumieć, ogarnąć myślą, a czasami nawet odróżnić od tego, co niepaństwowe.

Postpolityczność to zgoda na to, aby zostało tak, jak jest teraz. Postpolityczność to ślepota motywowana strachem przed antypaństwowymi wrogami, którymi są zarówno terroryści, jak i anarchiści. Antypaństwowym wrogiem są w takim samym stopniu kryzysy gospodarcze i finansowe, jak niebezpieczeństwo katastrofy ekologicznej, efekt cieplarniany i wiele tego rodzaju zjawisk, dzięki którym współczesnym państwofilom udaje się ograniczyć nasze wolności i swobody, zbudować zorganizowany system kontroli wszystkich nas, nie tylko już w sferze publicznej, ale również w pracy czy we własnym domu. Największym problemem postpolityków jest właśnie to, że albo nie dostrzegają kierunku tych antywolnościowych zmian, jakie mają miejsce w niektórych społeczeństwach, albo zmiany te są im na rękę, bo dają im więcej instrumentów pozwalających kontrolować swoje społeczeństwa, albo obce są im wolnościowe wartości. Najsmutniejsze jednak byłoby przyjęcie, że żadna z powyższych odpowiedzi nie jest poprawna, a postpolitykowi po prostu wszystko jedno.

Polityka jako zabawa

Konsumpcjonizm doprowadził do tego, że współczesna polityka stała się targowiskiem, na którym możemy zakupić wszystko to, na co aktualnie mamy ochotę. Postpolityka jest właściwie dla współczesnego człowieka czymś w rodzaju gry komputerowej albo filmu sensacyjnego. Nudna i nic w niej nowego czy nadzwyczajnego, bo przypomina wszystkie inne gry wideo i wszystkie inne filmy sensacyjne, jakie dotychczas oglądaliśmy (a przecież oglądaliśmy ich niezliczoną ilość), ale jednak wciągająca i bardzo absorbująca. Niczym gra wideo wymaga od nas mechanicznych, niemalże instynktownych reakcji – najczęściej chodzi o to, abyśmy ocalili swoje życie albo uratowali cenne dla nas dobra, a niczym film sensacyjny – budzi milczenie, unieruchamia, odgania wszelkie myśli, wątpliwości, smutki, rozterki. Postpolityka jest kolejną rozrywką, jaką serwuje nam ponowoczesna kultura, zaś postpolitycy swoimi występami przed kamerami telewizyjnymi, widowiskowymi kłótniami w studiach programów publicystycznych i tańcami z kartkami w rękach w trakcie konferencji prasowych organizowanych w sprawach życiowych i błahych przekonują nas jedynie, że rzeczywiście tak jest, że polityka to nic poważnego, nic wielkiego, tylko kolejny i jeden z wielu sposobów spędzania wolnego czasu.

Część ludzi postpolitycznych decyduje się na uczestnictwo w tej politycznej farsie: część ze względu na swoje obywatelskie poczucie o konieczności minimalnego chociaż zaangażowania się w proces polityczny; część została przekonana przez media lub przez postpolityków za pomocą tychże mediów o tym, że ich głos jest ważny i muszą powiedzieć, co myślą, wrzucając do urny odpowiednią kartkę wyborczą; pozostali zaś chodzą do wyborów z przyzwyczajenia i właściwie trudno im odpowiedzieć, dlaczego. Duża jednakże grupa pozostaje w domu: jedni w poczuciu, że i tak nie są w stanie nic zmienić; drudzy pałają niechęcią do całej sfery politycznej, w szczególności zaś do politycznych elit, na których wielokrotnie zdążyli się zawieść; pozostali w ogóle się nad tym nie zastanawiają. W wysoko rozwiniętych państwach liberalno-demokratycznych zauważa się postępujący proces narastania wyborczej absencji i znudzenia życiem politycznym. Niewątpliwie jest to owoc ery postpolitycznej: tej nudnej i – wydaje się – niezmiennej, przytłaczającej swoją stabilnością i zasmucającej jałowością. Ci nieobecni wydają się mówić: „Ja nie chcę się w to bawić, niech inni się bawią”.

Polityka jednak to przecież nie jest zabawa, a w każdym razie nie tylko zabawa. Nie jest to nieszkodliwa gra towarzyska, w której zwycięstwo kosztuje tylko chwilową radość albo butelkę piwa, o którą przed samą grą założyliśmy się z kolegą; nie jest to monopol czy eurobiznes, w których bawimy się sztucznymi pieniędzmi i układamy na planszy drewniane czy plastikowe hoteliki; nie jest to też poker rozbierany. choć może już nie będę tłumaczył, dlaczego. Polityka – niezależnie od tego, czy w wersji klasycznej, nowożytnej czy ponowoczesnej – nadal dotyczy zarządzania wielką grupą społeczną, administrowania całym zorganizowanym systemem, który powołany został, aby każdej jednej osobie wchodzącej w skład tej wielkiej grupy społecznej zapewnić bezpieczeństwo i chronić jej jednostkowe prawa i wolności. Pod tym względem zmieniło się niewiele albo nawet nie zmieniło się nic. Dlatego właśnie współczesność wymaga, aby liberał na nowo upomniał się o swoje naturalne prawa, aby domagał się ochrony jego życia, wolności i własności, aby potrafił zaprotestować, kiedy ktoś będzie usiłował mu te prawa ograniczać. Liberał w epoce postpolitycznej ma być ostrożny i nie pozwolić, by ponowoczesność oślepiła jego wolnościowy zmysł.

Spłata długu po II RP :)

Porównanie dwóch 20-leci Polski niepodległej, oddalonych od siebie 70 latami niespokojnego wieku XX, jest zadaniem karkołomnym. Nie tylko dlatego, że mamy do czynienia z dwiema różnymi epokami, innymi społeczeństwami, odmiennymi standardami zachowań, a przede wszystkim zupełnie innymi warunkami do osiągania w polityce zamierzonych celów. Inny też był punkt startu do niepodległości. Porównuję te dwie epoki nie po to, by wykazać wyższość jednej nad drugą, lecz by podkreślić różnice, a przy okazji odnieść się do kilku mitów.

Historia zatoczyła koło

 

Porównanie wypada zacząć od stwierdzenia oczywistego: przedwojenna Polska była krajem o wiele biedniejszym niż III RP i pod wieloma względami zacofanym. Statystycy posługiwali się innymi miarami, więc trudno jest bezpośrednio porównać poziom PKB. O ile wiem, nikt też nie pokusił się o dokonanie takich szacunków. Ośmiela mnie to do przedstawienia własnych. Na podstawie historycznych porównań międzynarodowych oraz danych GUS dotyczących produkcji rolnej, przemysłowej i górniczej, szacuję, że w roku 1929 PKB Polski wynosił 50-60 mld dolarów (według obecnej wartości dolara), czyli 1600-2000 dolarów na głowę mieszkańca. W roku 2007 PKB Polski wyniósł 422 mld dolarów, a uwzględniając parytet siły nabywczej złotego i dolara – 590 mld dolarów. Jesteśmy mniej więcej 8-10-krotnie bogatsi niż nasi dziadowie. To znaczy, że przez ostatnie 70 lat rozwijaliśmy się w średnim tempie (uwzględniając katastrofę wojny i okupacji) 2,3 proc. Nie było to tempo wolne, ale też nie mamy powodu do szczególnej satysfakcji. W podobnym tempie rozwijał się cały świat. W gruncie rzeczy pozycja Polski w świecie – mierzona potencjałem gospodarczym – jest dziś niewiele większa niż przed II wojną światową. Jej najlepszym miernikiem jest udział polskiego eksportu w obrotach światowych, który w roku 2007 wynosił 1,1 proc., 70 lat wcześniej 0,8 proc.

Dwie modernizacje

II Rzeczpospolita była krajem rolniczo-przemysłowym, w którym 2/3 ludności utrzymywało się z rolnictwa. To wskaźnik typowy dla kraju, w którym dokonuje się pierwsza fala modernizacji – urbanizacja, industrializacja, tworzenie się wielkich zakładów przemysłowych, ze szczególnym uwzględnieniem przemysłu ciężkiego. W roku 1931 w górnictwie i przemyśle pracowało 1675 tysięcy robotników i 106 tysięcy pracowników umysłowych. Kryzys gospodarczy lat 1929-1933, który w Polsce był wyjątkowo głęboki, zatrzymał industrializację, która dopiero pod koniec lat 30. nabrała ogromnej dynamiki. W latach 1936-1938 Polska była jednym z najszybciej rozwijających się krajów na świecie.

W ciągu 10 lat (1921-1931) udział ludności żyjącej w miastach wzrósł z 24,6 do 27,2 proc., a w końcu lat 30. przekroczył 30 proc. Liczba ludności Warszawy wzrosła o ponad 200 tysięcy, Łodzi o 150 tysięcy, Poznania o blisko 100 tysięcy. Bardzo szybko rosła liczba ludności w należących do Polski miastach Górnego Śląska. To była nie tylko zasługa migracji ze wsi do miast, ale też przyrostu naturalnego, który należał do najszybszych w Europie.

Do końca II RP sytuacja w rolnictwie była jednak najważniejszym problemem, jeżeli nie gospodarczym, to społecznym i politycznym. Reforma rolna i poprawa struktury agrarnej udała się tylko częściowo. Rozwiązaniem byłaby szybka industrializacja, ale wymagałaby ona ogromnego nakładu kapitałów, których w Polsce brakowało.

Ważnym wyzwaniem dla modernizatorów była także likwidacja analfabetyzmu – w 1921 roku 33,1 proc. ludności Polski nie potrafiło czytać i pisać. Na wsi było to aż 38 proc. Dziesięć lat później analfabetów było już „tylko” 23,1 proc., przy czym na wsiach 27,6 proc. Nie mamy informacji o analfabetyzmie w ostatnich latach II RP (spis powszechny był zaplanowany na rok 1941, z oczywistych względów się nie odbył), ale z wycinkowych danych wynika, że postęp edukacji podstawowej był szybki i analfabetyzm – poza rejonami najbardziej zacofanymi – przestawał być problemem.

W III RP rewolucja edukacyjna dokonała się na szczeblu wyższym. Liczba studentów wzrosła niemal pięciokrotnie i Polska stała się jednym z najlepiej wykształconych krajów w Europie. Tak przynajmniej wynika z liczb, gdyż do jakości kształcenia można mieć wiele zastrzeżeń.

III RP zaczęła się wówczas, gdy w krajach wysokorozwiniętych zaawansowany był proces, który Alvin Toffler nazwał trzecią falą modernizacji. Zaczyna się wtedy zmniejszać liczba pracowników produkcyjnych, szybko rośnie rola usług i nowoczesnych technologii.

Wyzwania, które stanęły przed krajami wcześniej uprzemysłowionymi według zasad centralnego planowania, były dramatyczne. Należało rozmontować dużą część przemysłu i przebudować w sposób rynkowy. Efekty, jakie osiągnęliśmy, były bardziej imponujące niż w II RP. Wprawdzie koszty społeczne były znaczne – można je mierzyć liczbą osób, które wycofały się z aktywności zawodowej – ale po 20 latach transformacji struktura polskiej gospodarki jest lepiej dopasowana do potrzeb wynikających z kooperacji ze światem niż w okresie II RP. W roku 1923 polski eksport wyniósł 2056 mln zł, w 1938 – 1185 mln zł. Wprawdzie realny spadek był mniejszy (ceny światowe wówczas spadały), ale w najlepszym wypadku można mówić o stagnacji eksportu. Tymczasem w III RP eksport, będący miarą dopasowania krajowej gospodarki do rynków światowych, wzrósł w ciągu 20 lat przeszło dwudziestokrotnie.

Gospodarka narodowa

Żyjąc od ponad pół wieku w państwie jednolitym narodowo nie zawsze pamiętamy, że II RP była mieszanką kilku narodów, a konflikty na tle narodowościowym były na porządku dziennym. W gospodarce szczególnie znacząca była rola osób narodowości żydowskiej. W 1938 roku na 469 tysięcy zakładów handlowych prawie połowę stanowiły zakłady należące do Żydów, nieco ponad 40 proc. do katolików, a właściciele reszty zakładów wyznawali inne religie lub nie podawali o tym informacji.

„Kwestia żydowska” była silnie powiązana ze sprawami gospodarczymi. Niemal wszyscy politycy i intelektualiści zgadzali się, że jest to kwestia bardzo istotna dla Polski. Proponowano różne jej rozwiązania – od emigracji po asymilację ludności pochodzenia mojżeszowego. Być może najoryginalniejsza była propozycja środowiska skupionego wokół „Słowa”, tygodnika wychodzącego w Wilnie – dotyczyła ona stworzenia samorządnych gmin żydowskich, prowadzących własną politykę podatkową i społeczną.

Na drugim krańcu była endecja, wzywająca do bojkotu żydowskich sklepów i rzemiosła. Polskie elity „kwestię żydowską” uważały za obciążenie, trudny problem do rozwiązania. Praktycznie nikt nie zauważał, że kilka milionów przedsiębiorczych, zwykle lepiej od Polaków wykształconych Żydów, mających międzynarodowe powiązania gospodarcze, jest wielkim bogactwem Polski. Tyle że wykorzystanie tego atutu wymagałoby silniejszej integracji Żydów z państwem polskim, a wiele ścieżek kariery było w II RP dla nich zamknięte.

Żydzi, którzy wyemigrowali do USA, bez trudu zaadoptowali się w społeczeństwie amerykańskim, stając się często wybitnymi naukowcami, prawnikami, bankierami. Dlaczego nie było to możliwe w II RP? To temat na osobne rozważania, ale warto je podjąć.

Odpływ i przypływ globalizacji

I wojna światowa oznaczała gwałtowny odwrót od globalizacji. O ile w roku 1914 zagraniczne aktywa w stosunku do PKB w całym świecie stanowiły 17,5 proc., o tyle w 1930 już tylko 8,4 proc. i ten wskaźnik nieustannie spadał. Światowy eksport, który w 1913 roku stanowił około 8 proc. światowego PKB, spadł w latach 30. do około 5 proc. Świat się zamykał, odgradzał barierami celnymi, na porządku dziennym były wojny handlowe. Ten międzynarodowy kontekst jest ważny, jeśli chcemy rozumieć politykę gospodarczą II RP.

Naszym najważniejszym partnerem handlowym były Niemcy – największy kraj europejski, z którym Polska miała najdłuższą granicę. Na kraj ten przypadała mniej więcej połowa obrotów handlowych Polski. Gdy w roku 1925 wygasła klauzula największego uprzywilejowania, którą Polska miała w handlu z Niemcami na mocy Traktatu Wersalskiego, Niemcy uzależniły zawarcie stałego traktatu handlowego z Polską od ustępstw politycznych. Skończyło się to wojną handlową, w wyniku której obroty handlowe między obydwoma państwami spadły – bardziej zresztą import z Niemiec niż polski eksport do tego kraju. O ile jednak Polska była dla Niemiec drugorzędnym partnerem, to polska gospodarka odczuła napięcia z Niemcami bardzo boleśnie.

Zagrożenie z zewnątrz – gospodarcze, ale także polityczne i militarne – było istotnym determinantem polityki gospodarczej przedwojennych rządów. Gdy w drugiej połowie lat 30. rząd postanowił stworzyć Centralny Okręg Przemysłowy, został on ulokowany w Polsce centralnej, niemal w równej odległości od nieprzyjaznych Niemiec i Rosji.

Również druga sztandarowa inwestycja II RP – Gdynia – miała silny kontekst polityczny. Chodziło o uniezależnienie się od portu w Gdańsku, który co prawda był kontrolowany przez polskie władze, ale liczono się z groźbą utraty tej kontroli.

Etatyzm

Nieprzyjazne otoczenie, szczupłość krajowego kapitału oraz ogromne problemy logistyczne wynikające z konieczności integracji trzech różnych organizmów gospodarczych, powodowały, że przedwojenne rządy musiały chcąc nie chcąc silnie angażować się w sprawy gospodarcze. Etatyzm jako hasło był niepopularny. Opozycja zarzucała każdemu rządowi poczynania etatystyczne, a rządy się broniły, twierdząc, że z etatyzmem nie mają nic wspólnego. Ale zastępowały prywatny kapitał w roli przedsiębiorców i modernizatorów. Według szacunku historyków gospodarczych należące do państwa przedsiębiorstwa wytwarzały około 30 proc. PKB. To bardzo dużo, jeśli weźmiemy pod uwagę znaczną rolę rolnictwa (na szczęście prywatnego) oraz drobnego rzemiosła i handlu. W bankowości i dużym przemyśle rola państwa była decydująca.

W ciągu 20 lat niepodległości państwowa własność rozszerzała się. Najbardziej znaczące sukcesy gospodarcze II RP – ujednolicenie dróg kolejowych, budowa Gdyni, COP, Zakładów Azotowych – to zasługa państwa. Mało kto dziś pamięta, że państwowy sektor przynosił niewielkie zyski i pochłaniał szczupłe zasoby kapitałowe.

III RP startowała z drugiego końca, od gospodarki niemal całkowicie kontrolowanej przez państwo, lecz struktura własności szybko zmieniała się na korzyść sektora prywatnego. Cechą charakterystyczną II RP była nacjonalizacja, na przykład Zakładów Mechanicznych w Ursusie, hut: „Pokój”, „Królewska”, „Laura”, Zakładów Scheibler i Grohman. Prywatyzacja była zjawiskiem rzadkim.

III RP wystartowała w momencie, gdy na całym świecie dominowały liberalne poglądy na gospodarkę. Prywatyzacja była jednym z podstawowych celów transformacji i choć stopniowo zamarła, zmiany własnościowe (także na skutek tworzenia prywatnych firm od podstaw) są jednym z najważniejszych fenomenów ostatnich 20 lat.

Często zazdrościmy sprawności państwa II RP. Ot choćby państwowa fabryka obrabiarek w Rzeszowie powstała w ciągu kilku miesięcy, w ramach inwestycji w Centralny Okręg Przemysłowy. Dziś same plany i uzgodnienia trwałyby kilka lat. Ale prywatny sektor potrafi dziś skuteczniej gromadzić kapitały i inwestować, niż w II RP.

Unoszeni przez koniunkturę

III RP natrafiła na wyjątkowo korzystną koniunkturę międzynarodową, dzięki której miała ułatwioną transformację, otrzymała znaczne wsparcie finansowe, a przede wszystkim nie napotkała przeszkód w kontaktach gospodarczych z zagranicą.

Gdy na początku lat 20. kolejne rządy próbowały przeprowadzić reformę walutową, największym problemem było uzyskanie zagranicznych pożyczek, stabilizujących polską walutę. Ponieważ kraj był postrzegany jako mało wiarygodny, wierzyciele żądali zabezpieczeń w towarach lub prawach do pewnych dochodów państwa. Włosi udzielili pożyczki 12 mln dolarów zabezpieczonych przez monopol tytoniowy, Szwedzi 6 mln w zamian za dochody monopolu zapałczanego. Za wielki sukces uznawano pożyczkę stabilizacyjną, wynegocjowaną w 1927 roku w Stanach Zjednoczonych – 62 milionów dolarów i 2 milionów funtów (niecały 1 mld dzisiejszych dolarów).

III RP była w momencie powstania faktycznym bankrutem, lecz z powodów politycznych cieszyła się poparciem Stanów Zjednoczonych i międzynarodowych instytucji finansowych, na które rząd USA ma duży wpływ – MFW i Banku Światowego. Reforma Balcerowicza była osłaniana przez Fundusz Stabilizacyjny w kwocie ponad 1 mld USD, będący darowizną dla Polski. Powstanie funduszu zostało wynegocjowane w ciągu kilku tygodni. Zanim odzyskaliśmy zaufanie rynków finansowych, do kraju wpłynęło kilka miliardów dolarów pożyczek z MFW i Banku Światowego.

Porozumienia z wierzycielami, skupionymi w Klubie Paryskim (pożyczki gwarantowane przez rządy) i Londyńskim (banki komercyjne) zawarte w roku 1991 i 1993 pozwoliły nie tylko zredukować dług, odziedziczony po PRL, ale przede wszystkim otworzyły drogę Polsce, polskim bankom i firmom do międzynarodowego rynku kapitałowego.

Dobra koniunktura polityczna dla Polski, która przekłada się pozytywnie na gospodarkę, wynika nie tylko z upadku totalitaryzmów i fali demokratyzacji, ale także w pewnym sensie jest efektem moralnego długu odczuwanego wobec Polski przez Stany Zjednoczone, Europę, a przede wszystkim Niemcy. Moralnym wierzycielem była II RP, zdradzona przez sojuszników i rozbita przez Hitlera i Stalina. W III RP otrzymaliśmy za to częściową rekompensatę. Ostatnią jej ratą są miliardy euro z funduszu strukturalnego Unii Europejskiej. Za kilka lat ten napływ pomocy się skończy. Trzeba będzie żyć na własny rachunek.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję