Liberalizm – produkt eksportowy :)

Marszałek Senatu Bogdan Borusewicz, jeden z legendarnych przywódców polskiego ruchu wolnościowego, ogłosił niedawno w prasie swoją propozycję, aby zaprosić do Gdańska, na uroczystości 30. rocznicy pierwszego zjazdu Solidarności, liderów i aktywistów arabskich, którzy na początku tego roku uczestniczyli w wydarzeniach w Egipcie i Tunezji. W obu tych krajach doszło do obalenia długowiecznych reżimów autorytarnych, które w sposób bardzo brutalny tłumiły dążenia swoich obywateli, prześladowały krytyków, więziły ludzi i zwalczały wolność słowa w internecie. Z różnych powodów, głównie dlatego, iż stroniły one od islamskiego fundamentalizmu, reżimy te rzadko bywały jednak przedmiotem krytyki ze strony zachodnich rządów, mediów czy nawet opinii publicznej. Pomimo tego właśnie w tych krajach, na zasadzie regionalnego domina (które objęło także kilka innych państw, na czele z Libią, Syrią i Jemenem), bunt zwykłego obywatela okazał się na tyle silny, aby od wewnątrz wymusić zmianę polityczną. Borusewicz podkreśla samodzielność ruchów wyzwoleńczych Egiptu i Tunezji, gdy mówi o tamtejszych przemianach jako o III fali procesów demokratyzacyjnych, które rozpoczęły się w Hiszpanii, Portugalii oraz krajach Ameryki Łacińskiej, zaś swoją drugą odsłonę miały w naszej części świata.

Been there, done that

Rzeczywiście „arabska wiosna” stała się w świecie kryzysu integracji europejskiej, festiwalu złych wiadomości gospodarczych zza oceanu, zduszenia opozycji na Białorusi, czy tsunami w Japonii promykiem nadziei i źródłem radości. Zwłaszcza z punktu widzenia kraju takiego jak Polska, który uznaje dziś – 22 lata po własnym oswobodzeniu – procesy demokratyzacyjne i transformacje ustrojowe za rodzaj własnej specjalności, analogiczne sukcesy innych społeczeństw i uniwersalny motyw triumfu wolności w boju przeciwko opresji, jarzmu i prześladowaniom budzi żywe reakcje i spontaniczną sympatię. Dzieje się tak tym bardziej, że jest nam, z roku na rok, coraz trudniej świętować własne sukcesy z lat 1980 i 1989. Głębokie podziały, konflikt polityczny i otwarta wrogość dwóch wielkich obozów politycznych o solidarnościowym rodowodzie boleśnie przypominają, że rewolucyjna euforia trwa krótko. Następuje po niej trudne zadanie budowania nowej jakości na gruzach starego świata, co z łatwością może skończyć się klęską. Nawet jeśli jednak, jak w Polsce, się powiedzie całkiem dobrze, przejście do normalności bywa kubłem zimnej wody. Gdy znikają wyjątkowe, historyczne misje związane z przełomem, głód wielkich czynów wśród ludzi pokolenia transformacji pozostaje. Wielkie ambicje nie dają się już nijak zagospodarować adekwatnymi wyzwaniami, a silne pozytywne emocje przeradzają się niemal naturalnie w wielką złość i resentymenty.

Nie tylko więc cieszymy się wraz z Egipcjanami i Tunezyjczykami, ale także zazdrościmy im. Zazdrościmy im tego poczucia i świadomości, że oto ujęli Pana Boga za nogi, przyszłość to nieznana i potencjalnie wspaniała perspektywa wolności i dobrobytu, wszystkie opcje są w zasięgu, nic jeszcze nie zostało sknocone. Ich obecność na obchodach w Gdańsku ma szansę ubarwić naszą prozę życia, albo nawet przypomnieć nam, że demokratyczne państwo budowaliśmy w imię tzw. wyższych wartości. Jednak, wbrew naturalnemu optymizmowi, Egipt i Tunezja stoją przed bardzo trudnymi wyzwaniami. Nie mają mentalnego ułatwienia dla procesu budowy demokracji w postaci perspektywy włączenia w systemy wspólnego bezpieczeństwa i synchronizacji ekonomicznej, oparte o wolnościowe ideały praw człowieka i rynku, jak onegdaj Polska i inne kraje Europy Środkowej, niemal od początku przemian kroczące ku Wspólnotom Europejskim. W końcu, pomimo wszelkiej poprawności politycznej i uwzględnienia nikłych doświadczeń demokratycznych samej Polski przed 1989 rokiem, stanowią potencjalnie słabsze podglebie kulturowe dla zbudowania zupełnie stabilnej i odpornej na niemal pewne kryzysy wolnościowej demokracji. Jako państwa spoza łacińskiego kręgu cywilizacyjnego nie są złożone z ludzi w przygniatającej większości przekonanych o zasadności wartości wolnościowych i indywidualnych, które Europejczycy i północni Amerykanie czerpią z takich źródeł jak chrześcijaństwo oraz liberalna myśl świeckiego oświecenia, a także z własnego, długiego doświadczenia historycznego z różnorakimi, nieudanymi i powodującymi fatalne konsekwencje, próbami budowy ustrojów politycznych o innym niż wolnościowy charakterze. Nawet jeśli założymy trwałość nowej egipskiej i tunezyjskiej demokracji, to zasadne będzie pytanie o szczegóły jej funkcjonowania. Tutaj pies będzie leżał pogrzebany, z tego powodu na euforię za wcześnie.

Dwie płaszczyzny

Współczesny model demokratycznych rządów został wykuty w Europie XIX wieku. Składa się on z dwóch zasadniczych płaszczyzn. Esencją demokracji, znaną od starożytności, jest model wyłaniania rządzących w głosowaniu. W sytuacji realnie wolnego wyboru pomiędzy dwiema lub większą liczbą opcji każdy obywatel dysponuje równą liczbą głosów. Głosowanie jest tajne, więc nie podlega on naciskom. Ta oczywistość to pierwsze skojarzenie, gdy mowa o „walce o demokrację”. Zniewolony dotąd naród występuje przeciwko dyktaturze i jej aparatowi przymusu, za główny cel stawiając sobie przeprowadzenie wolnych wyborów i ustanowienie nowej władzy, zgodnej z wolą „ludu”, czyli większości głosujących obywateli. Ta płaszczyzna demokracji upodmiotawia jednostkę i czyniąc z niej dysponenta, równego innym, „kawałka władzy” w postaci karty wyborczej, nadaje jej niewątpliwie wolność polityczną.

Ograniczenie demokracji do tej jednej płaszczyzny było i pozostaje przedmiotem krytyki z liberalnego narożnika. Jej klasykiem jest naturalnie Benjamin Constant, który używając terminu „wolność starożytnych” objaśnił, w jaki sposób autentyczna wolność w sferze publicznej może współgrać z nawet totalnym zniewoleniem w sferze prywatnej i intymnej życia obywatela. Nie musi, ale może i jeśli się nie zabezpieczymy, w każdym momencie będzie nam grozić zniewolenie gorsze nawet, aniżeli w czasach przed demokracją. Samo głosowanie to bowiem rządy większości nad mniejszością oraz nad członkami tejże większości, z której każdy może zechcieć zostać dysydentem. To w końcu rządy ludzi, dowolne, arbitralne, skore do nadużyć, niepoddające się kontroli, kapryśne.

Druga płaszczyzna demokracji jest zabezpieczeniem przed negatywnymi skutkami dowolności rządów wybrańców ludu. Stanowi częściowe zaprzeczenie pierwszej płaszczyzny, ponieważ pomimo niewątpliwego mandatu od ludzi, odbiera wybrańcom sporą część władzy. Tą płaszczyznę nazywamy konstytucjonalizmem i kontraktualizmem. Składa się z nienaruszalnych wolą nawet wszystkich obywateli zasad moralnych w odniesieniu do statusu i godności jednostki ludzkiej, trudno zmienialnych zapisów konstytucji ze szczegółowymi wolnościami obywatelskimi oraz z mechanizmów ustrojowych, budujących system wzajemnej kontroli organów władzy przez częściowo konkurencyjne ośrodki oraz władzę sądowniczą. Ciosem w totalnie pojętą demokrację jest wyjęcie dużego przedziału problemowego spod gestii wyłonionej w wyborach władzy, a więc spod gestii woli większości. Część debat nie może się wówczas toczyć na gruncie politycznym, a raczej może, ale ich toczenie jest bezpłodne, ponieważ wnioski z ich nie mogą zostać wcielone w życie mocą politycznej decyzji. Możliwe jest tylko klaryfikowanie i modyfikowanie stanu rzeczy na drodze decyzji prawnych trzeciej władzy; jest to obszar tym
szerszy, im bardziej podatne na zróżnicowaną interpretację zapisy prawne powstały. Korzyść z tego polega na zagwarantowaniu wolności osobistej każdej jednostce, niezależnie od jej przynależności do politycznej większości lub mniejszości (czy politycznej obojętności), bez ograniczenia wolności politycznej (jeśli tylko założymy zgodnie z liberałami, że wolność nie może polegać na możliwości krzywdzenia drugiego człowieka). Rządy prawa zastępują rządy ludzi.

Konstytucjonalizm i kontraktualizm są wytworami cywilizacji łacińskiej. Nie są one zupełnie wolne od krytyki i nie spełniają z punktu widzenia interesów wolności wyłącznie pozytywnej roli. Szeroko analizowane jest współcześnie zjawisko nadmiernego rozrostu sfery regulowanej na poziomie konstytucyjnym, w zapisach ustawy zasadniczej oraz w orzeczeniach sądowych, stanowiących ich interpretację. Zawarte w nich lub logicznie zeń wydedukowane normy nie mogą być zmienione w procesie politycznym. Jeśli w płaszczyźnie konstytucjonalizmu znalazło się zbyt dużo materii i nie jest to uzasadnione wymogami najbardziej fundamentalnych swobód i praw obywatelskich, to negatywne konsekwencje takiego stanu rzeczy mogą być dwojakiego rodzaju. Po pierwsze, jak zauważa Wiktor Osiatyński[1], maleje pole ucierania kompromisów politycznych ze szkodą dla debaty publicznej. W dojrzałych demokracjach, o ustabilizowanym przekonaniu o doniosłości wolności człowieka i poszanowaniu prywatności współobywatela, spór polityczny rzadko toczy się pomiędzy dwoma skrajnymi stanowiskami, częściej jest paletą rozwiązań następujących po sobie odcieni, z której można dokonać wyboru kompromisowego. Na drodze prawnego orzeczenia o treści zapisów konstytucyjnych otrzymujemy natomiast zazwyczaj ostateczny wyrok, potwierdzający stanowisko jednej ze stron i odrzucający zwolenników innych stanowisk, bez możliwości negocjacji, koncyliacji, albo załagodzenia perspektywą ewentualnej późniejszej rewizji. Po drugie, wobec tego stanu rzeczy postępuje polityzacja i ideologizacja doboru sędziów kluczowych ciał trzeciej władzy, w efekcie czego formalnie prawne decyzje coraz częściej są de facto politycznymi. Sędziowie i prawnicy wysokich lotów raz po raz ukazują zdumiewającą zdolność interpretowania suchych zapisów prawnych zgodnie z politycznymi oczekiwaniami i w wielu przypadkach możliwe okazują się, formalnie nienaganne, toki rozumowania prawnego prowadzące w zupełnie odwrotnych kierunkach. Rozdęcie płaszczyzny konstytucjonalnej, próby partii politycznych, aby utrwalić w konstytucji elementy własnego światopoglądu czy programu, aby przetrwały w systemie prawnym w czasie niepogody, spowodowanym utratą władzy (obojętnie czy będzie to całkowity zakaz aborcji czy tzw. prawa pracownicze, wolne niedziele czy płaca minimalna, intronizacja Chrystusa Króla czy darmowa edukacja na poziomie wyższym) powodują mieszanie obu porządków oraz szkody zarówno dla demokratycznego procesu politycznego, jak i dla zamysłu wyróżnienia i szczególnej ochrony najważniejszych norm etycznych i praw człowieka.

Niepełna władza w ręce ludu

To problem krajów o stabilnej demokracji, ze Stanami Zjednoczonymi wyraźnie na czele. W odniesieniu jednak do Egiptu i Tunezji problem leży gdzie indziej. U progu ich demokratyzacji istnieć musi obawa, że zmiany polityczne obejmą stworzenie tylko pierwszej z płaszczyzn demokracji, zaś sam fakt oddania głosu zostanie uznany za „korzystanie z wolności”. Liberalny konstytucjonalizm jest wynalazkiem europejskim i jego stosowanie w krajach z innych kultur bynajmniej nie jest oczywistością. Zwłaszcza w świecie, w którym formalne wybory przeprowadza się niemal wszędzie, nawet jeśli tylko po to, aby legitymizować faktyczny autorytaryzm w oczach świata i własnych obywateli.

W warunkach kraju i społeczeństwa, które przez długie dziesięciolecia było rządzone w sposób arbitralny, istnieje możliwość, że w mentalności ludzi jest nawyk akceptacji tego rodzaju rządów. Owszem, znienawidzony tyran, dyktator został przegnany. Euforia z tym związana łatwo może przerodzić się w przekonanie, że teraz „wszytko będzie dobrze”, będą rządzić „nasi”. Zgodnie ze słowami Osiatyńskiego, „nasz” rząd to znaczy wtedy „dobry” rząd. Mało kto jest w tych dniach szczęśliwych zdolny myśleć o tym, że wolność trzeba zabezpieczyć na przyszłość, także przed zakusami demokratycznie wybranych, nowych władców. Jest to pułapka, w którą nietrudno wpaść. Po kilku latach taka jednopłaszczyznowa demokracja stopniowo, może nawet niezauważalnie, będzie się degenerować, przeistaczać się w system zniewolenia, aż w końcu zostanie „przechwycona” przez nowego dyktatora. Bez żadnych zamachów stanu. Po prostu na zasadzie demokratycznej rekrutacji silnych liderów.

Jak zaznacza Anna Wolff-Powęska[2], szybkie przestawienie się z emocji i radości wiecowej na działanie gabinetowo-racjonalne, ale i podtrzymanie szerokiej komunikacji społecznej celem ustrzeżenia kiełkujących instytucji przed trucizną powrotu apatii i „kacem” posteuforycznym, to najważniejsze zadanie domowe i zarazem przestroga dla krajów Afryki Północnej, które zdołały obalić swoich dyktatorów.

Eksport demokracji niewybrakowanej

To także okazja dla państw Zachodu, przynajmniej niektórych z nich, aby odkupić swoje przewiny z poprzedniej dekady, kiedy to idea „niesienia kaganka” wolności innym kulturom stała się narzędziem cynicznej polityki konstruktywistycznych ideologów, pozujących na konserwatystów, a w rzeczywistości będących pustymi emisariuszami wielkiego biznesu w świecie polityki. Poprzednia amerykańska administracja postanowiła, częściowo pod płaszczem wzburzenia atakami terrorystycznymi z września 2001 roku, połączyć dwa cele – poszerzenia zakresu oddziaływania demokracji na wybrane kraje, funkcjonujące wcześniej jako dyktatury oraz spełnienia biznesowych oczekiwań sponsorów prezydenckich kampanii z lat 2000 i 2004 – z których drugi nie miał wiele wspólnego z deklarowanymi wartościami. Niezależnie od tego jednak, idea „eksportu demokracji” mogła teoretycznie przynieść pozytywne rezultaty, choćby „przy okazji” realizacji ekonomicznych interesów koncernów. Tak się jednak nie stało, ponieważ był to cel poboczny i ów eksport ograniczył się do przeniesienia na grunt Iraku czy Afganistanu tylko pierwszej płaszczyzny demokracji, proceduralnej fasady, żeby nie powiedzieć atrapy rzeczywiście wolnościowego ustroju. W obu tych krajach odbywają się regularnie wolne wybory, to prawda. Z drugiej strony jednak, w Iraku partie polityczne powstają nadal, 8 lat po obaleniu Saddama Husajna, wyłącznie w oparciu o kryteria etniczne i religijne. Zapisy związane z wolnością i równością obywateli, narodowości czy wyznań nie przekładają się na realne życie w państwie, dlatego Kurdowie czy sunnici w obawie przed pozbawieniem podstawowych praw i wolności organizują się w partie konfesyjne, aby bronić się przed tyranią demokratycznej większości szyickiej. Demokracja tam nie narodziła się wskutek wewnętrznego impulsu, autentycznego ruchu miejscowej ludności, została narzucona w efekcie militarnej interwencji obcego mocarstwa i z tego powodu nie mogła znaleźć kulturowych podwalin pod funkcjonowanie, wykształcić dojrzałej formy konstytucjonalizmu. Niewiele lepiej jest w Afganistanie, gdzie większe rozdrobnienie plemienne wprawdzie nie budzi podobnych obaw tyranii ściśle określonej większości nad mniejszościami, ale bez przeszkód działają sądy szarijackie, naruszające wolności jednostki z prawem do życia na czele, zaś demokratyczny rząd rachityc
znie sili się na walkę z nimi przez wzgląd na zakłopotanie przed swoimi zachodnimi sponsorami, nie zaś za sprawą własnej oceny i uznania niedopuszczalności takich zjawisk w systemie swojego prawa konstytucyjnego. Złudna i naiwna jest więc radość z oglądania w CNN obrazków obywateli tych państw w dniu „święta demokracji”, a więc wyborów. Umorusane atramentem palce są równocześnie maczane w mechanizmach dopuszczających pozbawianie praw i wolności wielu ludzi. „Eksporterom” demokracji zabrakło siły i wyobraźni, aby temu zapobiec.

W nowym dziesięcioleciu mamy w przypadku Tunezji i Egiptu inną zgoła sytuację. Pierwszą płaszczyznę demokracji obywatele tych państw sami wybrali jako najlepszy ustrój polityczny dla siebie. Bez zewnętrznej pomocy otworzyli sobie szansę na wolność. Teraz tamtejsze społeczeństwa obywatelskie stają przed dylematami i wyborem kształtu systemu na bardziej szczegółowym poziomie. Powstaną konstytuanty, odbędzie się debata na temat ustaw zasadniczych. Dla ekspertów, myślicieli, praktyków politycznych Zachodu jest to szansa, aby zaoferować pomoc i wsparcie, jeśli tamtejsze nowe elity zdecydują się zgodzić na „eksport” drugiej płaszczyzny demokracji z Zachodu. Nie samej demokracji, gdyż po nią sięgnęli samodzielnie i jest ona ich własną zasługą. Ale po „eksport konstytucjonalizmu”, gotowe wzorce i zasady dobrych praktyk politycznych. Wsparcie tych dwóch państw arabskich, na drodze pokojowej i równego partnerstwa, w procesie budowania ustroju politycznego w pełni gwarantującego prawa każdemu obywatelowi, to dla dawnych „eksporterów demokracji” szansa na pewne zadośćuczynienie. Zamiast przynosić chaos, przynieść ład i pomóc zapobiec chaosowi; zamiast przesadzać fragmentarycznie ustrój na niegotową glebę, pomóc mu rozkwitnąć we wczesnych stadiach rozwoju i uchronić od zagrożeń; zamiast prowadzić politykę za pomocą wojska, czynić to za pomocą dyplomatów i ludzi-symboli w rodzaju Lecha Wałęsy, Vaclava Havla czy Hansa-Dietricha Genschera.

Od czasów Adama Smitha wiadomo, że racjonalizacja wysiłków w systemie wolnego handlu zależy od dobrego podziału pracy. Dominique Moisi często podkreśla, że w czasach globalizacji i obecnego kryzysu wartości demokratyczno-liberalne jawią się jedyną przewagą komparatywną, jaką Europa ma szansę jeszcze na dłużej zachować w światowej konkurencji. Skoro tak, to nie może ulegać żadnej wątpliwości, że naszym zadaniem jest udostępnić ten know-how Tunezji i Egiptowi, jeśli zdecydują się one tą drogą pójść, jeśli wyrażą zainteresowanie naszym modelem. Włóżmy w to nieco wysiłku, a zyskamy, jako Unia Europejska, trwałych i solidnych przyjaciół i to w czasach, gdy każdy przyjaciel jest na wagę złota.


[1] W. Osiatyński, Demokracja i prawa człowieka, „Znak”, nr 670, marzec 2011, s. 111-117.

[2] A. Wolff-Powęska, Oswojona rewolucja. Europa Środkowo-Wschodnia w procesie demokratyzacji, Poznań 1998, s. 98-99.

Bij rewolucjonistę! :)

Rewolucjoniści różnej maści niejednokrotnie zgotowali swoim społeczeństwom los taki, jakiego nie życzylibyśmy naszym najbardziej zatwardziałym wrogom: totalna destabilizacja polityczna i ekonomiczna, redefinicja ról społecznych, gwałt na osiągnięciach starszych pokoleń i rozwiązaniach wypracowywanych wiekami, mordy i gwałty w imię idei społeczno-politycznej zmiany, niepewność i strach przeciętnego człowieka przed dniem jutrzejszym. Obietnice świetlanej przyszłości i budowy krainy wiecznej szczęśliwości zwykle kończyły się płaczem i zgrzytaniem zębami, krwią i przemocą. Wszystko to sprawia, że człowiek oczekujący spokoju i harmonii społecznej najbardziej obawia się właśnie rewolucjonistów. Jak jednak miałby z nimi walczyć? W jaki sposób ujarzmić radykalną siłę w samym jej zarodku? Tępić, przepędzać, bić rewolucjonistów?

 

Po pierwsze: zdewaluować!

„Albo wesz zwycięży rewolucję, albo rewolucja zwycięży wesz”

Włodzimierz Lenin

Rewolucjoniści nie biorą się znikąd, nie wyrastają jak grzyby po deszczu, nie są produktem dobrobytu i dobrostanu, ani tym bardziej rewolucjonistami się nie rodzą. Każdorazowo potencjalny rewolucyjny aktywista owym rewolucjonistą dopiero musi się stać. [P1] Proces stawania się rewolucjonistą [P2] jest długotrwały, systematyczny i dopiero kolejne wydarzenia na życiowej drodze potencjalnego rewolucjonisty proces ten dopełniają. Zdarza się, że jedno wydarzenie – nad wyraz ważne, nadzwyczajnie pobudzające – powoduje w młodym człowieku szczególną przemianę i czyni zeń radykała, jakim wcześniej mógł nie być. Jedni dorastają do postawy rewolucyjnej, gromadzą doświadczenia i zbierają siły, aby móc w pewnym momencie doświadczenia te przemienić w działanie; drudzy – przemieniają się pod wpływem jednego uderzenia, które staje się dla nich swoistym cięciem epistemologicznym, radykalnym zerwaniem z dotychczasowym światem, przeciwko któremu chcą walczyć, momentem przemienienia.

Walka przeciwko jednoczy jednych i drugich, sprawia, że rewolucjoniści dojrzewający latami i ci, którzy w jednym momencie wykluli się niczym kurczak ze skorupki, stają po jednej stronie. Jedni i drudzy stoją po stronie negacji świata, który okazał się dla nich niezbyt łaskawy; świata, który w ich oczach jest światem złym i bardzo dalekim od doskonałości; świata, który nijak nie odpowiada temu obrazowi, jaki oni sami noszą w swoich głowach, jaki zrodził się w ich snach, w ich wyobraźni. Wszyscy oni zastanej rzeczywistości mówią „Nie!” – radykalne i zdecydowane. W tym swoim „Nie!” są bezkompromisowi i nieprzebłagalni, nie godzą się, aby było to miękkie „Nie!”. Prawdziwa – ich zdaniem – negacja musi być zdecydowana i totalna, nie może iść w parze z jakimiś półśrodkami; prawdziwa negacja zakłada zniesienie tego, co zastane – jest protestem wobec całości i zarazem wobec każdej jej części składowej.

Mentalność rewolucyjna opiera się właśnie na tak rozumianej negacji. Jej naturalną konsekwencją jest uczynienie ze wszystkich, którzy stają w obronie status quo ante i którzy otwarcie przeciwstawiają się rewolucyjnej zmianie, „zwierząt w ludzkiej skórze” czy „podludzi”. Lenin przekonywał, że proletariat walczy z „wszami” a nie z innymi ludźmi, a przecież „wesz” to stworzenie, które nie tylko można, ale wręcz trzeba zabić. Jest ona przecież pasożytem, który żeruje na ludzkich ciałach, wysysa z nich krew, a razem z nią życiodajną siłę i energię. Dehumanizacja ofiary pozwala rewolucjoniście uzasadnić i usprawiedliwić swój zdecydowanie bezwzględny stosunek do obrońców starego reżimu, ułatwia decydowanie o zabijaniu, mordach, wyrokach śmierci, torturach, etc. Przecież to nie są ludzie, a skoro nie ludzie, to nie ma potrzeby humanitarnie ich traktować. Nie podlegają więc żadnej ochronie ci, którzy odmawiają współpracy z rewolucjonistami – tym bardziej, jeśli stają w obronie świata, który przecież musi zostać zmieciony z ziemi.

Dewaluacji ulegają nie tylko ludzie broniący status quo, ale przede wszystkim całość ludzkiego dorobku, który jest tych ludzi dziełem. Począwszy od instytucji i struktur organizacji państwowo-administracyjnej, poprzez całokształt relacji społecznych, aż po kulturę, naukę, sztukę, styl życia, sposób spędzania wolnego czasu – wszystko to zasługuje na pogardę rewolucjonisty i musi zostać zmiecione z ziemi. Nagle wszystko to, co dotychczas było uznawane za wartościowe i co niejednokrotnie wprost definiowano jako dobre, staje się bezwartościowym i złym. Rewolucjoniści dokonują radykalnego zwrotu pojęciowo-zakresowego: przemieniają wartości w antywartości, a dobro w zło; odwracają do góry nogami hierarchię wartości, czyniąc to, co było wysokie – niskim, a to, co było niskie – wysokim. Masowość, powszechność i liczebność stają się synonimami poprawności i powinności, a elitarność zostaje utożsamiona z czymś brudnym, ohydnym, paskudnym.

Po drugie: zniszczyć!

„Piotr Wielki przerąbał okno od zachodu i wpuścił do stęchłej Rosji powiew świeżego powietrza, teraz my otworzymy do Europy okno od wschodu, a z niego wyrwie się niszczący huragan”

Włodzimierz Lenin

Dokonuje się więc ogromna przemiana lingwistyczno-znaczeniowa, przez rewolucjonistów określana jako „odczarowanie świata”, pokazanie go takim, jakim on naprawdę jest. W ten sposób znajdujemy u nich z jednej strony wezwanie do prawdy, do skupienia się na namacalnej rzeczywistości oraz do umiejętnego i adekwatnego scharakteryzowania środowiska nas otaczającego; z drugiej jednak strony – otrzymujemy od nich jakąś nową nakładkę, która w pierwszym odruchu wydaje się człowiekowi nieautentyczna, nazbyt nieintuicyjna czy wręcz nierealna. Rewolucja wzbudza więc nie tylko na poziomie politycznym, społecznym i ekonomicznym niesamowity chaos, ów chaos ogarnia również świat symboliczny i pojęciowy. Mao Zedong wskazywał, że kiedy „wszędzie na tej ziemi zapanował nieopisany chaos”, to jest to doskonały moment na przeprowadzenie rewolucji, na radykalny zwrot. [P3] Trzeba więc doprowadzić do rozpadu świata, który ma być już wyłącznie skończoną historią, niepowtarzalną siecią zjawisk, bezpowrotnie pożegnanym cyklem dziejów.

Rewolucja ma być – wedle słów Lenina – „niszczącym huraganem”, który zmiecie wszystko, co napotka na swojej drodze. Aby nie zostać zmiecionym, należy przyłączyć się do rewolucjonistów, wówczas ma się większe szanse na przetrwanie (choć przecież – jak uczy nas historia – nigdy nie można mieć pewności, czy w którymś momencie rewolucja nie zwróci się przeciwko tobie, wszak jak powiedział Georges Danton „rewolucja, jak Saturn, pożera własne dzieci”). Przetrwanie „dzieci rewolucji” ma zostać zagwarantowane doszczętnym zniszczeniem wszelkich podstaw dotychczasowego porządku państwowo-instytucjonalno-politycznego: likwidacji podlegają prawne podstawy ustrojowe państwa oraz jego naczelne organy, można wręcz powiedzieć, że wszelka władza musi zostać rozczłonkowana, a osoby, które dotychczas ją sprawowały, należy zlikwidować. Zabicie cara Mikołaja II wraz z całą jego rodziną w 1918 roku w Jekaterynburgu, zgilotynowanie Ludwika XVI po tzw. procesie Obywatela Kapeta czy obalenie i ścięcie Karola I Stuarta po wybuchu wojny domowej w Wielkiej Brytanii i przejęciu władzy przez Olivera Cromwella ustanawiają klasyczny schemat.

Sądy nad obalonymi monarchami, skazanie ich oraz publiczne wykonywanie zasądzonej kary śmierci stanowią niewątpliwie przykład „mordów założycielskich”, opisywanych m.in. przez René Girarda. „Mord założycielski” ma być momentem na którym ufundowano nowy porządek, konstytuującym nową wspólnotę, stanowiącym tym samym wyraziste i także symboliczne cięcie między nowym a starym porządkiem. Obalony władca doskonale nadaje się na ofiarę, którą złożyć trzeba na ołtarzu nowych wartości i nowych idei. Jego krew leży u podstaw tworzącego się od nowa społeczeństwa, jednocześnie będąc ucieleśnieniem tych wszystkich, których ukarać należy za wszelkiego rodzaju zło, z jakim stary porządek jest utożsamiany. „Obywatel Kapet” czy „tyran, zdrajca i wróg ludu, Karol Stuart” stanowili symbole światów, którym przewodzili; ich zabicie miało jednocześnie symbolizować zburzenie światów, których przywódcami byli. Gilotyna i topór miały w ten sposób stać się narzędziem użytym przeciwko zwycięzcom, ale także przestrogą dla tych, którzy mogliby nie zawierzyć rewolucji.

Rewolucja to jednak nie tylko zniszczenie porządku polityczno-instytucjonalnego, to nie tylko rytualny „mord założycielski” – rewolucja to także gruntowna przebudowa społeczeństwa. Dotychczasowe podziały klasowo-stanowe muszą zostać unieważnione, społeczna hierarchia zostaje przebudowana, a role społeczne zdefiniowane w zupełnie odmienny sposób. Bolszewicy zamierzali zlikwidować rodzinę jako podstawową komórkę społeczną, a małżeństwo – jako instytucję stworzoną przez stary świat – usunąć z porządku prawnego i społecznego. Atak na hierarchię i gradacyjne ujęcie struktury społecznej nie był więc wyłącznie atakiem na najwyższe warstwy społeczne czy też grupy najzamożniejsze. Niejednokrotnie wyrastał on z głębszej krytyki całego systemu społecznego i przekonania, że taki jego kształt bynajmniej nie może być ani odzwierciedleniem jakiegoś porządku transcendentnego (bożego chociażby), nie może podobnież być efektem naturalnego rozwoju dziejów i społeczności ludzkich, ale musi on być narzędziem panowania, konstruktem i dziełem tych, którzy zostali przecież przez rewolucję obaleni.

Po trzecie: wymyślić!

„Terror jest niczym innym jak sprawiedliwością, niezwłoczną, srogą, nieugiętą; dlatego jest emancypacją cnoty; nie tyle jest specjalną zasadą, ale konsekwencją ogólnej zasady demokracji dostosowaną do najpilniejszych potrzeb naszego państwa”

Maximilien Robespierre

Ponieważ zaś ci, których rewolucjoniści zmietli z powierzchni ziemi, byli w stanie zaprojektować świat i uczynić – za pomocą szeregu mechanizmów, instrumentów instytucjonalnych oraz wartości i idei – go sobie poddanym[P4] , to również ów nowy świat może zostać w podobny sposób zaprojektowany, a projekt wcielony w życie. Lenin i bolszewicy zapragnęli zrealizować koncepcje Marksa zarysowane w Manifeście partii komunistycznej czy też Kapitale, które zaś wyrosły z inspiracji pomysłami utopijnych socjalistów z Henrim de Saint-Simonem, Charlesem Fourierem, Robertem Owenem czy Constantinem Pecqueurem na czele. Francuscy jakobini przekonywali, że wszystko, co robią, prowadzić ma jedynie do wcielenia w życie zapisów Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, uchwalonej przez konstytuantę w 1789 roku, której genezy doszukiwano się przecież w ideach politycznych takich wybitnych myślicieli oświecenia, jak: Denis Diderot, Jean-Jacques Rousseau, Wolter czy John Locke. Rewolucjoniści choć wyrastali w konkretnych czasach, w określonym środowisku społecznym i w przekonaniu o pogłębianiu się jakiegoś szeroko rozumianego kryzysu, to jednak opierali się również na pomysłach stworzonych przez myślicieli politycznych, przyjmowali ich wizję świata szczęśliwego i doskonale zorganizowanego.

Rewolucjonista dorasta w przekonaniu, że świat jest zły i niesprawiedliwy, ale towarzyszy mu nieustannie głębokie przekonanie, że finalnie może on być dobry i sprawiedliwy. Tęskni on do świata doskonałego, w którym wszyscy ludzie będą sobie równi, nikt nie będzie cierpiał, nikomu niczego nie będzie brakowało, a w społeczeństwie panować będzie pokój, radość i harmonia. Idea kraju wiecznej szczęśliwości od zawsze była nęcąca nie tylko dla najbardziej poszkodowanych grup społecznych i pokrzywdzonych przez obowiązujący porządek społeczny i ekonomiczny, ale także dla intelektualistów współodczuwających z ludem, solidaryzujących się z biednymi i żyjącymi w ubóstwie, nawołujących do pracy organicznej i pracy u podstaw. Mamy i dziś takich intelektualistów wielu. Przyjmują oni często niebezpieczne przekonanie, że świat może być doskonały i że jakieś idealne społeczeństwo można w ogóle zbudować.

Utopistyczne zapędy lewackich (najczęściej) intelektualistów rodzą niejednokrotnie niebezpieczne rewolucyjne pomysły, które przecież w skutkach swych okazywały się niczym innym, jak właśnie terrorem i nowymi formami despotii. Sen, w jaki zapadamy, kiedy otwieramy Utopię Tomasza Morusa, Miasto słońca Tommasa Campanelli, Nową Atlantydę Francisa Bacona czy Tamten świat Cyrano de Bergeraca, na pewno rodzi sentyment i każe postawić pytanie o przyczynę zła w świecie, w którym żyjemy. Utopijne myślenie to jednak myślenie upraszczające: doszukuje się zła jedynie w instytucjach i mechanizmach społecznych, abstrahuje niejako od samego człowieczeństwa albo wręcz przyjmuje radykalnie optymistyczny pogląd na ludzką naturę. Skomplikowanie nie tylko relacji interpersonalnych, ale także związków i współzależności środowiskowych, także przyrodniczych, raczej powinno przytłaczać aniżeli budzić pragnienia totalno-kreacyjne. Wiara w możliwość „wyhodowania” doskonałości za pomocą politycznych narzędzi jest tyleż naiwna, co niebezpieczna.

Dopóki więc czytamy sobie do poduszki Morusa czy Campanellę, zastanawiając się nad ich pomysłami i wczuwając się w ich tęsknotę za pokojem między ludźmi, dopóty postawa nasza jest zdrowa i realistyczna. Kiedy jednak przymierzamy się do zbudowania utopii w świecie rzeczywistym, wówczas zamieniamy się w rewolucjonistę, niebezpiecznego i nieprzewidywalnego. Nieprzewidywalnego niczym pisarz, twórca, filozof, który za pomocą pióra czy długopisu tworzy na kartkach papieru swój idealny świat i opisuje fundamenty idealnego ustroju. Niebezpieczny, bo przecież od utopii do antyutopii droga jest niedaleka i nie wiadomo kiedy Baconowska Atlantyda przemieni się w Orwellowską Oceanię, a państwa Księżyca i Słońca Bergeraca przekształcą się w „folwark zwierzęcy”. Kiedy utopia zamienia się w antyutopię, wówczas – niczym u Robespierre’a – terror staje się sprawiedliwością, zabójstwo – cnotą, a wykluczenie społeczne czy fizyczne – „konsekwencją ogólnej zasady demokracji dostosowaną do najpilniejszych potrzeb”.

Po czwarte: zbudować!

„Filozofowie rozmaicie tylko interpretowali świat; idzie jednak o to, aby go zmienić”

Karol Marks

Także rewolucja kulturalna w Chinach miała być efektem pilnych potrzeb społeczeństwa chińskiego, potrzeb oczywiście zdefiniowanych przez przywódców komunistycznych, w

szczególności zaś przez Mao Zedonga. Rozpoczął on proces budowy nowego społeczeństwa i nowej kultury masowej przy pomocy młodych hunwejbinów niszczących bezlitośnie materialne zdobycze kultury chińskiej. Podobnie działali Czerwoni Khmerowie. Wszystko niejako zgodne z hasłem Mao: „Nie ma budowania bez burzenia[P5] „. Budowanie jest jednak najważniejsze. Już Marks zdefiniował tę najważniejszą dla rewolucjonistów wszelkiej maści zasadę o prymacie praktyki nad teorią. Teoria jest ważna, jednak celem zawsze jest praktyka: przebudowa, tworzenie, aktywność. [P6]

We Francji budowa nowego porządku przebiegała systematycznie przez kilka rewolucyjnych lat. Rozpoczęto od uchwalenia Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela oraz przedstawienia królowi Ludwikowi XVI przygotowanego przez konstytuantę projektu konstytucji. Podpisawszy ów projekt, król zgodził się na przekształcenie monarchii absolutnej w monarchię konstytucyjną. Po roku jednak proklamowano republikę i ścięto króla. We Francji rozpoczęła się nowa era: era wolności, równości i braterstwa, era człowieka. W 1793 roku wprowadzony został nowy kalendarz, tzw. kalendarz republikański, którego lata liczono od dnia 22 września 1792 roku, czyli od ustanowienia I Republiki Francuskiej i dlatego od równonocy jesiennej miał się każdy kolejny rok rozpoczynać. Zgodnie z nowym kalendarzem rok dzielił się na dwanaście 30-dniowych miesięcy, zawierał także pięć (lub sześć w roku przestępnym) dodatkowych dni, zwanych Dniami Sankiulotów (święta: Cnoty, Talentu, Pracy, Opinii, Nagród, Rewolucji). 30-dniowy miesiąc podzielono na trzy dekady. Dzień zdobycia Bastylii stał się największym świętem republikańskim.

W kalendarzu republikańskim wprowadzono nowe nazwy dni [P7] oraz miesięcy ([P8] . W nazewnictwie nawiązywano głównie do cykli i zjawisk przyrodniczych, sił natury oraz konkretnych roślin. Nowy człowiek zamieszkiwał więc całkiem nowy świat, w którym nawet kalendarz był dowodem ostatecznego zerwania z okresem ancien régimeu. Wieloletnia tradycja [P9] zastąpione zostały podkreślaniem związków człowieka z naturą, zakorzenienie biologiczno-przyrodnicze pojawiło się w miejscu dotychczasowych więzi społecznych. Wykpiona religia chrześcijańska (nie tylko katolicyzm) stała się symbolem zepsucia, nepotyzmu i złodziejstwa, natomiast nowa religia państwowo-obywatelska stworzyła fundament pod całokształt nowej budowli. [P10]

Zburzenie Bastylii nie musiało jeszcze oznaczać budowy nowego systemu politycznego i społecznego, podobnie jak przewrót bolszewików w Piotrogrodzie, który odbył się niemal odbył się niepostrzeżenie. Bolszewicy jednak mieli większą od Francuzów determinację rewolucyjną – można by rzec, że pisma Lenina przygotowały ich mentalnie do tego momentu. W szybkim tempie powołano nowy rząd – Radę Komisarzy Ludowych – i rozpoczęto tworzenie zrębów państwa komunistycznego. Rewolucjoniści – zarówno ci francuscy, jak i rosyjscy – wierzyli, że budowa nowego państwa i społeczeństwa powiedzie się i że w szybkim tempie uda się wprowadzić w życie konstrukty dotychczas teoretyczne. [P11] Symptomatyczna jest bezwzględna ufność w zdolności twórcze człowieka, silniejsza od ufności liberalnych i libertariarnych zwolenników gospodarczego leseferyzmu.

Człowiek budujący staje się dla rewolucjonistów nowym bogiem, nowym stwórcą, który faktycznie do wszystkiego jest zdolny i wszystko potrafi. Kiedy św. Jan pisał o słowie, że „wszystko przez nie powstało, a bez niego nic nie powstało, co powstało. W nim było życie, a życie było światłością ludzi” (J. 1, 3-4), miał on na myśli Słowo Boga, natomiast rewolucjoniści w podobny sposób wydają się traktować słowo człowieka, czyli teorię jako poruszycielkę praktyki, dzięki której możliwe jest przeobrażanie świata. Stąd właśnie u rewolucjonistów – w szczególności zaś u komunistów – podnoszenie wartości pracy, czyli po prostu podnoszenie wartości i ważności życia twórczego, vita activa. Marks mówił, że „każdy naród by zginął, gdyby przerwał pracę”, co wydaje się wręcz truizmem, jednak jeśli trzymać się interpretacji rewolucyjnej, wówczas należałoby dostrzec nacisk autora Kapitału na konieczność nieustannego budowania na nowo jako gwarant istnienia i przetrwania człowieka czy wręcz społeczeństwa.

Po piąte: kontrolować!

„Każdy żołnierz, który opuści swoje stanowisko zostanie rozstrzelany! Każdy łajdak agitujący za odwrotem zostanie rozstrzelany!”

Lew Trocki

„Raj” zbudowany przez rewolucjonistów nie jest jednak nigdy stabilną i bezpieczną machiną, która samym swoim istnieniem uzyskuje gwarancję wiecznego trwania. Wręcz przeciwnie, porewolucyjnemu porządkowi nieustannie ktoś lub coś zagraża: zorganizowane grupki kontrrewolucjonistów czyhają na właściwy moment, by odbudować stary świat; wrogowie rewolucji sabotują działania „przyzwoitych rewolucjonistów”; zło czai się na każdym kroku, często zakrada się do obozu sił postępu i niszczy go od wewnątrz. W celu obrony zdobyczy wielkiej rewolucji francuskiej powołane zostały: Trybunał Rewolucyjny, Komitet Bezpieczeństwa Powszechnego i Komitet Ocalenia Publicznego. Lenin doprowadził do utworzenia Wszechrosyjskiej Komisji Nadzwyczajnej do Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem, tzw. Czierezwyczajki czy po prostu Czeka, z Feliksem Dzierżynskim na czele, prowadzącej permanentną walkę z siłami przeciwnymi postępowi. Czeka odpowiadała za przeprowadzenie tzw. „czerwonego terroru”, czyli zorganizowanego procesu partyjnych czystek, mordów na inteligencji, przedstawicielach starych elit, a także niechętnych zmianom właścicielach ziemskich i przemysłowych.

Lenin wyrażał przekonanie, że walka z siłami starego świata musi być walką ciągłą i nieprzerwaną. Uznawał za konieczne pozbycie się wszystkich kapitalistów, choćby za pomocą stworzonych przez nich narzędzi, metod czy mechanizmów[P12] . W jednym ze swoich słynnych przemówień zapowiadał, że „kapitaliści sprzedadzą nam sznurek, na którym ich powiesimy”. Dowodził, że kapitalizm i świat burżuazyjny przymykają oczy na wewnętrzne zagrożenia, godząc się tym samym na funkcjonowanie destrukcyjnych grup i procedur. Dlatego właśnie tak bardzo przygotowywał wszystkich swoich towarzyszy do walki z tym wrogiem, który znajduje się najbliżej.

Rewolucja jest permanentnie zagrożona, przez co można powiedzieć, że rewolucja nigdy nie ustaje, jest ona również procesem permanentnym. Także rewolucjonistą nigdy nie przestaje się być, gdyż zawsze za rogiem czyha jakiś wróg, zawsze istnieje niebezpieczeństwo zbrojnego i zorganizowanego wystąpienia sił reakcji. W ten sposób rewolucjoniści muszą pozostawać w ciągłej gotowości. Są oni przez aparat państwowy bądź partyjny stale mobilizowani. Bycie rewolucjonistą wymaga, aby przyłączać się do ogólnospołecznego manifestowania poparcia dla rewolucji, aby tropić i wypatrywać potencjalne elementy osłabiające system. Zwycięstwo rewolucji jest więc zawsze chwiejne i niepewne, potrzebny jest rozbudowany aparat kontroli i przymusu, dzięki któremu rządzący będą utrzymywali nowy system i zapobiegną jego upadkowi. Nie jest to więc kraina wiecznej szczęśliwości, ale bardziej kraina wiecznej niepewności.

Trocki przestrzegał wszystkich tych, którzy gotowi byliby odwrócić się od rewolucyjnych przywódców, odłączyć się od rewolucyjnych oddziałów, zwątpić w rewolucyjną potęgę. Przestrzegał i ostrzegał. Rewolucja bowiem w rzeczy samej jest procesem, którego nie da się zawrócić. Zmiany, jakie zachodzą jako jej skutek, nie muszą być trwałe, bowiem rewolucyjny porządek może zostać rozmontowany, podobnie jak to zrobiono we Francji za Napoleona i po kongresie wiedeńskim. [P13] Nie ma możliwości powrotu do ładu przedrewolucyjnego, restauracja może mieć miejsce wyłącznie na poziomie symbolicznym lub ogólno-ustrojowym, ewentualnie na poziomie językowo-znaczeniowym, jednakże na poziomie społecznym i mentalnym zaprowadzone zmiany są zawsze bezpowrotne. [P14] Nie da się odbudować przedrewolucyjnego ładu społecznego, gdyż człowiek po rewolucji jest już całkowicie innym człowiekiem. Jego wartości zostały trwale przeformułowane, a on sam zdał sobie sprawę, że takie przeformułowanie może w ogóle mieć miejsce. Człowiek po rewolucji zdaje sobie sprawę, że świat nie jest harmonijny i stabilny, ale plastyczny i zmienny, nieprzewidywalny i nieodgadniony. Człowiek po rewolucji zdaje sobie sprawę z tego, jaki jest silny i potężny.

Przede wszystkim: bić rewolucjonistów!

„Rewolucja jest jak rower – jeśli się nie posuwa naprzód to pada”

Che Guevara

Człowiek po rewolucji czuje się jak bóg, gdyż dostrzega, jak wiele może i że świat może całkowicie uczynić sobie poddanym. Rewolucyjny antropocentryzm staje się niebezpiecznym zapatrzeniem człowieka w samego siebie, ślepym na drugiego człowieka, ślepym na przeszłość i przyszłość. Rewolucjonista chce nieustannie poruszać się do przodu, inaczej – zgodnie ze słowami Che Guevary – padnie i przestanie być rewolucjonistą. Człowiek zaś nie jest zdolny do nieustannego rewolucyjnego pędu do przodu, woli raczej powolny spacer, ewolucyjny marsz. Rewolucjoniści chcą stać się właścicielami świata, chcą zabrać nam to, co dla nas ważne i istotne, chcą zniszczyć wielorakość rozumienia tego, czym jest samo człowieczeństwo. Chcieliby, abyśmy wszyscy byli tacy sami, tak samo rewolucyjnie nastawieni, tak samo radykalni, tak samo gorący i rozpaleni. Dlatego właśnie trzeba stanąć w obronie człowieka, który sam siebie definiuje i który sam dookreśla swoje człowieczeństwo, w obronie człowieka, który przedkłada spacer nad szybki bieg.

Rewolucjonista budzi strach i grozę. Wszystko, do czego nas przyzwyczaja, to zmiana i nieprzewidywalność świata. Rewolucjonista to niszczyciel harmonii i spokoju, to męczennik za dzieła, których nikt od niego nie żąda, święty swojej własnej wiary, który nie chce słuchać i nie chce słyszeć. Ślepa nienawiść do starego porządku czyni go jednakowo ślepym na mankamenty i błędy nowej konstrukcji. Nie będzie więc on nigdy budowniczym stabilizacji politycznej, solidarności międzyludzkiej i sprawiedliwości społecznej. Dlatego właśnie antyrewolucjonista musi odważnie i zdecydowanie powiedzieć „Nie!” rewolucjoniście, musi wystąpić przed szereg i w sposób jednoznaczny wypowiedzieć swoją kontrę. Nie wolno antyrewolucjoniście dać się zastraszyć, nie wolno mu chować się po kątach, nie wolno mu milczeć, choćby nawet jego głos nie był wystarczająco donośny. Antyrewolucjonista musi umieć – w sposób bynajmniej nie ewangeliczny – odpowiedzieć policzkiem za policzek zadany mu przez rewolucjonistę. Oko za oko, ząb za ząb.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję