Dość już pochwały głupoty :)

Już najwyższy czas żeby cyniczni obrońcy ludu, sławiący mądrość prostego człowieka i jego niekwestionowaną wyższość moralną nad elitami intelektualnymi, przestali wreszcie wyznaczać kulturowe standardy. Już dość unikania krytyki bezmyślności, nieuctwa, naiwnej wiary w cuda i nieufności do nauki w obawie, że duże grupy społeczne poczują się obrażone, a krytyk zostanie uznany za przepełnionego pogardą do ludzi, wywyższającego się narcystycznego dupka.

Jak można się dziwić kryzysowi demokracji, skoro politycy głęboko chowają własne przekonania i raporty ekspertów, i kierują się wyłącznie wynikami sondaży pokazującymi aktualne oczekiwania większości społeczeństwa. To tym oczekiwaniom trzeba wyjść naprzeciw, jeśli chce się wygrać najbliższe wybory. Ale przecież te oczekiwania są w większości wynikiem osobistych doświadczeń życiowych, często odnoszących się do sytuacji tu i teraz. Jako takie, pozbawione są zarówno refleksji obejmującej szerszy przedział potrzeb społecznych, jak i refleksji na temat przyszłości. Trudno się temu dziwić, że człowiek zmęczony pracą zawodową będzie zwolennikiem skrócenia, a nie wydłużenia wieku emerytalnego. Trudno też się dziwić, że ludzie z trudem wiążący koniec z końcem będą bardziej zainteresowani szybką poprawą swojej sytuacji materialnej, aniżeli dalszym zaciskaniem pasa, popierając inwestycje, które mają przynieść korzyści w przyszłości. Trzeba od razu zaznaczyć, że dotyczy to nie tylko ludzi słabo wykształconych i interesujących się tylko tym, co ich bezpośrednio dotyczy, ale także większości społeczeństwa, bez względu na społeczny status i wykształcenie. Odsetek ludzi żywo interesujących się sprawami publicznymi i rozwojem kraju, którzy często gotowi są podporządkować temu swoje własne doraźne potrzeby, jest niewielki. Dotyczy to nie tylko Polski, chociaż w porównaniu z krajami Zachodu niedostatek edukacji obywatelskiej jest u nas szczególnie widoczny.

Jeśli politycy chcą być elitą przywódczą, mającą wyraźną, dobrze udokumentowaną wynikami badań naukowych, wizję rozwoju kraju, to muszą przede wszystkim być nastawieni na jej popularyzację, a nie na uleganie bieżącym naciskom. Tylko takim politykom przysługuje miano przywódcy i męża stanu, a nie tym, którzy gotowi są przyklaskiwać najgłupszym, a niekiedy nawet obrzydliwym pomysłom rasistowskim czy homofobicznym, w obawie żeby ich elektorat się na nich nie obraził. Właśnie w systemie demokratycznym polityk aspirujący do władzy powinien pozyskiwać zwolenników tłumacząc im i uzasadniając powody, dla których obrany przez niego kierunek działań będzie korzystny dla całego społeczeństwa. Przede wszystkim jednak on sam musi być o tym absolutnie przekonany. Tylko wtedy jego postępowanie będzie uczciwe, bo świadczy o rzeczywistej, a nie koniunkturalnej chęci służenia dobru kraju i jego obywatelom. Jeśli mu się nie uda pozyskać w ten sposób zwolenników, to albo musi zejść z politycznej sceny, albo skorygować swój program, czyniąc go bardziej strawnym dla większości obywateli. Występując z tej pozycji, polityk nie może wstrzymywać się od krytyki, a nawet surowego potępienia funkcjonujących w społeczeństwie poglądów i zjawisk niezgodnych z jego programem i wartościami demokracji liberalnej, a wynikającymi z uprzedzeń, teorii spiskowych, zabobonów, niesprawdzonych informacji i zwykłej niewiedzy. W ustroju demokracji liberalnej konieczny jest proces ciągłego konfrontowania i weryfikowania poglądów w mediach publicznych i w toku licznych debat. Wolność słowa służyć ma nie tylko swobodzie wypowiedzi, ale przede wszystkim natychmiastowej reakcji na wszystko, co zagraża prawom człowieka, praworządności i demokracji.

Trzeba wreszcie zrozumieć, że krytyka określonych postaw nie godzi w człowieka, tylko w jego poglądy i zachowania, które zawsze mogą ulec zmianie. Krytyk nie wywyższa się i nie pogardza człowiekiem, którego chce przekonać, że jest w błędzie lub czyni zło, jeśli go nie wyśmiewa i nie traktuje agresywnie lub protekcjonalnie, tylko cierpliwie i wyczerpująco tłumaczy swój punkt widzenia. Jeśli krytykę miałoby się traktować jako działanie pozbawiające człowieka krytykowanego godności, to należałoby zaniechać wszelkiej krytyki i wszystko akceptować jako prawdziwe, dobre i dopuszczalne. Czy do takiego absurdu chcą doprowadzić obrońcy zwykłego człowieka? Czy należy milczeć słuchając bredni antyszczepionkowców, tropicieli bożych cudów, sensatów upatrujących zbrodniczych zamiarów ludzi w świecie wpływowych? Przecież takie milczenie i pozostawienie tych ludzi samych ze swoimi głupotami oznacza właśnie pogardę do nich, w przeciwieństwie do podejmowania wysiłku wyleczenia z głupoty przynajmniej części z nich. Czy należy milczeć słuchając języka nienawiści skierowanego do ludzi nieheteronormatywnych, Żydów, Romów czy muzułmanów? Ten język nie tylko rani psychicznie, ale bywa również przyczyną zbrodni. Milczenie, w przekonaniu, że każdy ma prawo mówić, co chce, jest niczym innym jak współudziałem w zbrodni.

We współczesnej kulturze społecznej ludzie stali się zbyt wrażliwi na punkcie swojej godności. Z jednej strony jest to zjawisko pozytywne, bo służy obronie przed przemocą i dominacją. Z drugiej jednak strony taka postawa nieprzyjmowania krytyki i traktowania jej jako atak na własną godność, odbiera szansę uczenia się. Tę szansę odbierają ludziom z rozmaitymi dysfunkcjami nie tylko cyniczni, ale także zbyt egzaltowani obrońcy ludu, którzy wszelkie próby ich edukowania nazywają niegodnym pouczaniem ze strony przepełnionych pychą i pogardą przedstawicieli elit. Nawiasem mówiąc, to zabawne, kiedy przedstawiciele progresywnej lewicy i populistycznej prawicy, sami należąc do elity, używają tego określenia w znaczeniu pejoratywnym, chcąc przypodobać się ludowi. Ta hipokryzja jednoznacznie świadczy o ich rzeczywistym stosunku do ludzi niewykształconych. Obrońcy ludu twierdząc, że ich podopieczni nie potrzebują żadnej oświaty, bo ich niewiedza ma szczególną wartość, wyświadczają im niedźwiedzią  przysługę.

Ale dla polityków, dla których nie rozwój kraju, tylko samo dojście do władzy i związanych z nią profitów jest celem ostatecznym, hołd składany niewiedzy, zwanej ludową mądrością lub chłopskim rozumem, często okazuje się politycznym złotem. Zwłaszcza w takim kraju jak Polska, gdzie mimo masowości kształcenia staroświeckie metody i programy szkolnej edukacji owocują wstydliwie niskim poziomem czytelnictwa i zastraszająco wysokim odsetkiem ludzi dotkniętych funkcjonalnym analfabetyzmem, którzy co prawda czytać umieją, ale nie mogą zrozumieć treści czytanego tekstu. Zbyt wielu ludzi swoją wiedzę o świecie czerpie zatem z telewizji, rodzinnych i towarzyskich przekazów oraz niedzielnych kazań wysłuchanych w kościele.

To tych ludzi, mało odpornych na emocjonalne przekazy i łatwo ulegających prostackim wyjaśnieniom złożonych problemów, Kaczyński i jego akolici cynicznie przekonują, że są solą ziemi i niczego nie muszą zmieniać w swoich poglądach i zachowaniach. Co Kaczyński naprawdę myśli o tej soli ziemi, ujawnił były minister rolnictwa Jan Ardanowski, cytując jego słowa: „Chłopi są pazerni, daje im się parę złotych przed wyborami i na nas zagłosują”. Podczas swoich objazdów po kraju prezes PiS-u serwuje im dowcipy na temat transseksualizmu i kobiet zapominających o swojej podstawowej funkcji, jaką jest macierzyństwo. Rechot słuchających go odbiorców potwierdza słuszność jego strategii. Licząc na opór przeciwko zmianom i resentymenty swoich słuchaczy, prezes straszy ich również inwazją nihilistycznej kultury Zachodu i zagrożeniem ze strony Niemiec.

Telewizję publiczną PiS zamienił w partyjną, w której za sprawą Jacka Kurskiego prowadzona jest prostacka propaganda wzbudzająca negatywne emocje w stosunku do opozycji i wszelkich innych wrogów, których PiS mnoży nieustannie, w przekonaniu, że – jak to kiedyś powiedział Kurski – „ciemny lud to kupi”. Jest to telewizja, która ma trafiać do elektoratu PiS-u, dlatego w dziedzinie kultury hołduje najgorszym gustom, których bynajmniej nie zamierza zmieniać siląc się na jakąś misję edukacyjną. Disco polo i Zenek Martyniuk wystarczą aż nadto.

Wystarczyło trochę protestów w niektórych środowiskach przeciwko farmom wiatrakowym, aby PiS natychmiast wyszedł im naprzeciw, uzyskując dodatkowe punkty poparcia. Takie protesty zawsze się pojawiają, gdy powstają jakieś nowe instalacje techniczne, które z braku wiedzy podejrzewane są o zatruwanie atmosfery i negatywny wpływ na zdrowie. Do walki z wiatrakami stanęła Anna Zalewska, żeby było śmieszniej – była minister edukacji. Choćby na tym przykładzie widać wyraźnie cel tej partii, jakim jest utrzymanie władzy kosztem długofalowego interesu kraju. Przecież nawet politycy PiS-u muszą zdawać sobie sprawę, że już najbliższa przyszłość zarówno Polski, jak i świata zależy od zastąpienia paliw kopalnych odnawialnymi źródłami energii. Ale dla wygrania wyborów potrzebne jest poparcie tu i teraz, a znaczna część polskiego społeczeństwa wciąż przywiązana jest do węgla, którym podobno Polska stoi, a który jeszcze w PRL-u nazwano „czarnym złotem”. Dlatego prezydent Duda w Davos czy na forum Komisji Europejskiej może mówić o konieczności walki z kryzysem klimatycznym i prawach człowieka, ale w kraju, zwracając się do swoich wyborców, zasadniczo zmienia priorytety i mówi o dwustuletnich zasobach polskiego węgla, Unię Europejska nazywa wyimaginowaną wspólnotą a ludzie LGBT są dla niego ideologią, której żadne prawa nie przysługują.

Typowy dla środowisk cywilizacyjnie zacofanych lęk przed obcymi, nie tylko nie jest przez PiS osłabiany w obliczu światowego kryzysu imigracyjnego, ale wręcz przeciwnie, jest on wzmacniany. Kaczyński sięgnął w swoim czasie po nazistowskie argumenty obrzydzania imigrantów z odległych części świata, przypisując im nosicielstwo rozmaitych chorób. Beata Szydło, będąc premierem, często występowała przeciwko zachodniej polityce multi–kulti, przypisując jej wzrost przestępczości i aktów terroryzmu. Z kolei Mariusz Kamiński usiłował zdyskredytować, przy pomocy obscenicznych i wulgarnych filmów znalezionych w telefonie komórkowym jednego z uchodźców, jakiekolwiek formy współczucia i pomocy dla nieludzko przez polskie służby traktowanych przybyszów na granicy z Białorusią.

W czasie pandemii koronawirusa zanotowano w Polsce stosunkowo najwięcej w całej Unii Europejskiej przypadków zachorowań i ofiar śmiertelnych. Trudno się temu dziwić, skoro odsetek osób zaszczepionych należy do najniższych w Europie. Ruch antyszczepionkowy pojawił się na całym świecie, bo nigdzie nie brakuje podejrzliwych ignorantów i zwykłych głupców, ale chyba nigdzie poza Polską władza nie odnosiła się do nich z takim zrozumieniem. Doprowadziło to nawet do buntu i w rezultacie rozwiązania Rady Naukowej, składającej się z autorytetów medycznych, specjalnie powołanej przy Ministerstwie Zdrowia na czas pandemii. Lekarze mieli bowiem dość bezskutecznie wnoszonych postulatów i apeli, ignorowanych przez polityków. Ale lekarze to elita, a politycy PiS-u chcą być z ludem, w którym wielu niechętnie poddaje się sanitarnym restrykcjom i zaleceniom. Dlatego Andrzej Duda, swój chłop, oświadczył, że nigdy nie miał zaufania do szczepionek i ich nie brał. Beata Szydło wyraziła zaś przekonanie, że nie należy zmuszać rodziców, żeby szczepili swoje dzieci, bo przecież nikt dla tych dzieci nie chce lepiej niż ich rodzice. Cóż, jeśli się chce wygrać wybory trzeba stale wyczuwać skąd wiatr wieje. Opłakane tego skutki pojawią się w przyszłości, kiedy już nikt nie będzie pamiętał o przyczynach.

Przeciwstawiając się populistycznemu akceptowaniu wzorów kulturowych sprzecznych z wartościami demokracji liberalnej lub zasadą racjonalizmu, trzeba zerwać z poprawnością polityczną polegającą na unikaniu krytyki niektórych cech szerokich grup społecznych, traktowanej jako ich obraza. Liczy się bowiem intencja. Jeśli wytyka się komuś wady nie po to, by go wyśmiewać i pozbawiać szacunku, ale po to, by mu uświadomić ich negatywne skutki społeczne, polityczne lub ekonomiczne, to należy to robić nie licząc się z grymasami obrońców ludu. Tylko otwarte nagłaśnianie zaległości cywilizacyjnych w społeczeństwie może być punktem wyjścia do opracowania sensownego programu reform w systemie edukacji i poszukiwania skutecznych sposobów wyprowadzania ludzi ze stanu społecznej i politycznej indyferencji. Otwarte krytykowanie postaw szkodliwych dla demokracji liberalnej jest zatem obywatelskim obowiązkiem, a nie przejawem pychy przedstawicieli elit. Aby skłonić ludzi do wyrwania się z egoistycznej bańki i szerszego spojrzenia na dany problem, czasem wystarczy tylko zwrócić im uwagę na przyszłość ich dzieci. Sprzeciw przed wydłużaniem wieku emerytalnego czy przed ograniczeniami związanymi z obroną przed skutkami kryzysu klimatycznego, to nic innego jak skazywanie przyszłych pokoleń ma olbrzymie trudności. Do wielu ludzi ten argument może trafić. Nie trafi jedynie do tych, którzy chcą żyć w pozornie bezpiecznej iluzji i swój egoizm przesłaniają brakiem zaufania do wyników badań demograficznych i ekologicznych.

Populistyczna wrażliwość na krytykę utrwalonych w szerokich kręgach społecznych wzorów kulturowych przenosi się również niestety na niektórych przedstawicieli opozycji demokratycznej. Są oni skłonni ulegać pisowskiej demagogii, aby nie uchodzić za wrogów ludu. Tańcząc jednak tak, jak im PiS zagra, są jednak mało wiarygodni. Naśladując PiS nie wygra się wyborów. Zdecydowanie lepiej pozostać przy własnym zdaniu, nawet jeśli wydaje się bardzo niepopularne. Zawsze jest nadzieja, że może ono zyskać na popularności, jeśli się będzie umiało je wyjaśnić i uzasadnić. Niezrozumiała jest na przykład ucieczka polityków opozycji od kwestii wprowadzenia w Polsce waluty euro. Chcąc być w Unii Europejskiej, trzeba wcześniej czy później walutę tę wprowadzić. Jest to istotny warunek wzmocnienia integracji europejskiej. PiS, jak wiadomo, nie jest tym zainteresowany, podobnie jak dalszym uczestnictwem Polski w UE, którą traktuje jak wroga. Propaganda Zjednoczonej Prawicy zdołała więc już mocno obrzydzić Polakom euro zarówno argumentacją patriotyczną, jak i ekonomiczną. Opozycja robi jednak błąd nie zachęcając do przyjęcia europejskiej waluty, co w dłuższym okresie jest zarówno konieczne, jak i korzystne. To, że – jak wskazują wyniki sondaży – ponad 60% Polaków nie chce wprowadzenia euro, tym bardziej powinno skłaniać opozycję demokratyczną do zmiany tego stanu świadomości społecznej poprzez sensowne i uporczywie powtarzane argumenty.

Zadziwiający jest również stosunek opozycji do programu 500+. Zasadniczym jego błędem jest przecież kierowanie tego transferu do wszystkich rodzin, niezależnie od wysokości ich dochodów. Tymczasem w opozycji wydaje się dominować przekonanie, że dzięki temu ubogie rodziny nie czują się stygmatyzowane. Jest to kuriozalny punkt widzenia. W ten sposób kwestionuje się znaczenie zasiłków socjalnych kierowanych do osób społecznie upośledzonych, choćby wypłacanych w postaci zasiłków dla bezrobotnych czy rent inwalidzkich. Opozycja znów ulega w tym wypadku narzuconej przez PiS presji godnościowej nadwrażliwości. Ludzie potrzebujący pomocy ze strony państwa mogą czuć się urażeni wtedy, gdy władza nie dostrzega ich trudnej sytuacji, jak to dzieje się w przypadku osób niepełnosprawnych. Jeszcze raz warto powtórzyć: nie uda się wygrać z PiS naśladując tę partię lub unikając z nią sporu w sprawach kontrowersyjnych. Opozycja chcąc wygrać wybory musi się od PiS-u różnić, a nie być do niego podobna.

I wreszcie najświeższy przykład populistycznego usidlenia, w jakim znajduje się opozycja demokratyczna, dotyczący ustawy o Sądzie Najwyższym. Zaproponowana przez PiS ustawa, mająca odblokować środki z KPO, jest niezgodna z konstytucją i nie przyczynia się w istotny sposób do przywrócenia w Polsce praworządności. Jest też mało prawdopodobne, mimo zapewnień PiS-u, że Komisja Europejska zrezygnuje ze swoich postulatów i na podstawie tej ustawy zgodzi się na wypłacenie Polsce pieniędzy. Postępując zgodnie ze swoimi wartościami, opozycja powinna zatem głosować za odrzuceniem ustawy. Tymczasem, wstrzymując się od głosu, pozwoliła tę ustawę przyjąć. Skuteczny okazał się bowiem szantaż PiS-u, że przyczyniając się do odrzucenia ustawy, opozycja zostanie oskarżona o zablokowanie tak potrzebnych Polsce środków finansowych. Zadecydował zatem strach przed takim oskarżeniem, które mogłoby zniweczyć szanse opozycji na zwycięstwo w wyborach. Jeszcze raz udało się populistycznej władzy przekonać opozycję, że elektorat w większości stanowią ludzie, dla których praworządność jest abstrakcją, nie mającą większego znaczenia w porównaniu z ogromną sumą pieniędzy, które co prawda nie trafią bezpośrednio do ich kieszeni, ale są konkretem trafiającym do wyobraźni.

Jeśli jednak opozycja tak postrzega polski elektorat, przyznając w ten sposób, że nie zdołała go choć trochę zmienić przez osiem lat rządów PiS-u, to nie ma znaczenia czy dopuściła, czy nie, do przyjęcia tej ustawy, bo i tak skazana jest na wyborczą porażkę. Zmarnowano jeszcze jedną okazję, aby zademonstrować przywiązanie do swoich wartości i radykalnie odciąć się od PiS-u.

Chiny, korporacje i nowa geopolityka :)

„Obyś żył w ciekawych czasach” – stare chińskie przekleństwo wydaje się niezwykle aktualne. Wydarzenia ostatnich trzech lat: pandemia, wojna w Ukrainie i rozpędzający się kryzys ekonomiczno-geopolityczny sprawiają, że z rosnącą nostalgią patrzymy na dawne lata stabilizacji i spokoju. Nie jesteśmy jednak skazani na fatalną przyszłość. Warto jednak bacznie obserwować rzeczywistość, wyciągać z niej wnioski, budować odważne scenariusze i reagować na zmiany.    

Zbyt małą globalną uwagę przywiązujemy do tego, co obecnie dzieje się w Chinach. Partia komunistyczna z uporem godnym maniaka kontynuuje prowadzoną już przez ponad 2,5 roku politykę restrykcyjnego lockdownu w odpowiedzi na Covid. Co zabawne, polityka ta jest pewnie wyśnionym ideałem dla wielu liderów opinii w Polsce, biorąc pod uwagę ich stanowisko sprzed jeszcze kilku miesięcy. Ale na poważnie, w chińskim ustroju autorytarnym ten reżim sanitarny jest brutalniejszy niż gdziekolwiek w demokratycznym świecie. Efektem jest spowolnienie gospodarcze ale też zaczyna być, jak na warunki chińskie, bezprecedensowy bunt społeczny.

Władze chińskie nie mają w zasadzie dobrego wyjścia. Lockdown z wszystkimi fatalnymi skutkami ubocznymi trwał tak długo, że teraz niezwykle trudno będzie się wycofać i powiedzieć, że te wszystkie wyrzeczenia były bez sensu. Jeśli lockdown zostanie zniesiony, przez niezaszczepione Chiny przejdzie wielka fala zachorowań, zbierając straszne żniwo. To jest prędzej czy później nieuchronne, bo lockdown tylko opóźnia, a nie zapobiega rozprzestrzenianiu się choroby. Ale narracja w Chinach była zupełnie inna, a społeczne koszty lockdownu bardziej dotkliwe niż gdzie indziej. Ustąpienie (choć racjonalne) będzie dla nieomylnej władzy autorytarnej kompromitacją. Władze będą pewnie próbowały znosić restrykcje etapami, ale niewiadomą pozostaje cierpliwość społeczna. Trwanie zaś przy lockdownie skazuje Chiny prędzej czy później na skalę buntów społecznych, które nawet takim państwem mogą zachwiać. Konieczne będzie zaostrzenie kursu, dalsze zmykanie Chin na świat i wszystko złe, co się z tym wiąże. Tak czy inaczej, przed Xi Jinpingiem i Chinami wielkie kłopoty.

Zgodnie z poprawnością polityczną trudno oficjalnie się cieszyć z kłopotów rosnącego mocarstwa, trzeba jednak jasno powiedzieć, że jesteśmy świadkami rosnącego starcia coraz pewniejszego siebie świata autorytarnego z demokratycznym. Najbardziej tragiczny przebieg ma on dziś na Ukrainie oczywiście. Można dziś zaryzykować hipotezę, że do rosyjskiej inwazji nie doszłoby, gdyby Putin nie dostał przyzwolenia od przywódców chińskich. A kontynuowanie inwazji i ataków na Ukrainę zależy od wsparcia ze strony innych państw autorytarnych. Od dostaw dronów z Iranu czy tajemniczych transportów z Chin do Rosji, o których pisały ostatnio media. To prawdopodobnie w rękach Chin leży też klucz do wygaszenia tego konfliktu.

Nie można też nie zauważyć, jak ważnym frontem starcia świata demokratycznego z autorytarnym staje się pole cyfrowe i kwestia cyberbezpieczeństwa. Gigantyczną rolę odgrywają tutaj wielkie firmy technologiczne i naprawdę kluczowe jest, z jakiego reżimu prawnego wywodzi się firma dostarczająca obywatelom rozwiązania technologiczne, z jakim rządem współpracuje. Nie można udawać, że w XXI wieku wielkie korporacje technologiczne nie są jednym z kluczowych graczy na polu starcia geopolitycznego.

Rzeczywistość się zmienia, a duża część opinii publicznej i decydentów wciąż trwa w rytualnym ataku na wielkich graczy rynku cyfrowego, szczególnie tych wywodzących się z USA. To błąd. Nie oznacza to, że otoczenie prawne działania gigantów nie powinno ulegać jakiejkolwiek zmianie, chcielibyśmy więcej konkurencji na tych rynkach, ale powinniśmy rozumieć ich znaczenie i znaczenie ich zasobów w wyścigu geopolitycznym. Priorytetem powinno być dbanie o to, aby nie zostały zastąpione podmiotami wywodzących się z autorytarnych reżimów prawnych.

W tym kontekście nie jestem przekonany, że „liberalny” konsensus wokół inicjatywy minimum corporate tax[1] jest właściwy. Przymusowa harmonizacja podatkowa zawsze powinna budzić wiele pytań. Wbrew pozorom często może być narzędziem powstrzymującym integrację międzynarodową, zniechęcając do niej słabsze podmioty. Ona nie tylko odbiera słabszym krajom (takim jak Polska) możliwości budowania przewag konkurencyjnych na rynku, zachęt do inwestycji, ale też sprzyja oczywiście krajom wysoko rozwiniętym. Może też obniżać możliwości konkurencji tych korporacji na rynku globalnym z podmiotami na przykład wywodzącymi się z Chin.

Myślmy o tym, jak sprawić, aby rynek cyfrowy stał się bardziej konkurencyjny. Pytanie, czy wielkie korporacje powinny mieć na przykład możliwość wykupywania i przejmowania udziałów obiecujących start-upów? Ten rynek dziś jest w zbyt dużym stopniu oligopolem, ale nie jest też prawdą, że technologiczne korporacje mają zapewnioną automatyczną dominację. Ostatnie kłopoty Facebooka czy Twittera pokazują, że każda firma dociera w końcu do punktu zmierzchu swojej ekspansji.

Nadmierna regulacja rzadko kiedy przynosi dobre rezultaty. Zwykle przynosi wiele kosztownych obowiązków dla firm, wiele propagandowego splendoru dla polityków i śladowe korzyści dla odbiorców usług. Czy naprawdę na przykład akceptacja plików cookies na każdej odwiedzanej stronie zapewnia odbiorcom bezpieczeństwo i podnosi jakość usługi, którą otrzymują? Czy wszystkie zapisy RODO naprawdę są racjonalne? Pamiętajmy o tym w przypadku coraz ważniejszego geopolitycznie rynku usług cyfrowych.

[1] https://taxation-customs.ec.europa.eu/taxation-1/minimum-corporate-taxation_en

Krótkie wprowadzenie do populizmów [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Wojciecha Sadurskiego, profesora prawoznawstwa na Uniwersytecie w Sydney oraz profesora w Centrum Europejskim Uniwersytetu Warszawskiego, członka kilku rad nadzorczych lub programowych, w tym Międzynarodowego Stowarzyszenia Prawa Konstytucyjnego ICON-S oraz Instytutu Spraw Publicznych. Rozmawiają o demokracji, populizmach i ich różnych obliczach w świetle obecnych kryzysów.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak zdefiniować „populizmy” i czym różnią się one od „polityki popularnej”?

prof. Wojciech Sadurski

Wojciech Sadurski (WS): Wiele osób stroni od używania słowa „populizm”, twierdząc, że jest ono bardzo niejednoznaczne, nacechowane i lekceważące dla ruchów, które opisuje. Niektórzy twierdzą nawet, że kiedy jakiś ruch nam się nie podoba, nazywamy go „populistycznym”, a jeśli nam się podoba, to używamy terminu „popularny”. Próbowałem zniwelować ten problem, przyjmując czysto instytucjonalne podejście –głównie dlatego, że jestem przede wszystkim konstytucjonalistą. Dlatego o wiele bardziej interesują mnie instytucje – a zwłaszcza podejście konstytucyjne w narracji i dyskursie.

We współczesnej nauce dominuje podejście do populizmu, które opiera się na dyskursie preferowanym przez populistów. Uważam jednak, że to dość niestabilna i niedookreślona perspektywa. Tym, co uważam za „populizm” u władzy (w przeciwieństwie do polityków, którzy dopiero walczą o pozycję) są ruchy lub państwa, które z jednej strony pielęgnują swój demokratyczny rodowód wyborczy. Gdy pierwszy raz dochodzą do władzy, jest to efektem wolnych i przeważnie uczciwych wyborów. Ich aspiracje i podejmowane działania są takie jak w rządach lub partiach stricte demokratycznych.

 

European Liberal Forum · Ep125 Short introduction to populisms with Wojciech Sadurski

 

Z drugiej jednak strony, i to właśnie odróżnia je od „skonsolidowanych” lub „prawdziwych” demokracji, jest to, że po dojściu do władzy podważają one rzeczywisty podział władzy. Dążą do pełnej koncentracji władzy w rękach jednego człowieka.

Po drugie, próbują manipulować prawem, naginając je do swojego programu politycznego. Nie respektują rządów prawa, które w pewnym stopniu mają za zadanie ograniczać polityków. Mówimy więc o populistach lub populistycznych rządach czy też partiach, które są niejako hybrydami. Z jednej strony nie są już prodemokratyczne; z drugiej, co odróżnia je od tradycyjnych autokracji czy despotyzmów, zależy im na poparciu społecznym, ponieważ czerpią władzę z demokratycznych wyborów.

LJ: Czy „populizm” nie jest zbyt szerokim terminem, aby móc opisać i umieścić w jednej kategorii rządy, partie lub ruchy, które są pod wieloma względami bardzo od siebie różne? Może powinny istnieć różne rodzaje populizmów (narodowe, lewicowe itp.)? Czy pojęcie to jest przydatne w opisie partii politycznych i ich zachowania?

WS: Jeśli przejrzymy listę populistycznych liderów i ruchów, to zdamy sobie sprawę, że w rzeczywistości mają ze sobą więcej wspólnego niż je różni. Muszę jednak zaznaczyć, że w swoich badaniach nie zajmuję się tak zwanymi ‘populizmami lewicowymi’ (jak Syriza czy Podemos), ponieważ rzeczywiście pojawiają się tu pewne diametralne różnice. Choć wiele osób uważa je za populistyczne, ja nie, gdyż poza czynnikami instytucjonalnymi ​​są też pewne czynniki ideologiczne, które są typowe dla populizmów.

Dlatego też skupiam się wyłącznie na populizmach prawicowych, które opierają się na filozofii wykluczania, braku pluralizmu, wykluczaniu „innych” oraz dyskryminującym legalizmie – wykorzystywaniu prawa przeciwko „wrogom”. Wrogowie ci mogą być zewnętrzni (uchodźcy lub potencjalni imigranci) lub wewnętrzni (mniejszości etniczne, religijne, niereligijne lub osoby o innej orientacji seksualnej).

Populizmy praktycznie zawsze bazują na paranoi, teoriach spiskowych i irracjonalizmie. Niezwykle ważne jest to, że nie możemy tak naprawdę założyć, że istnieje tylko jeden rodzaj populizmu, dlatego też powinniśmy raczej mówić o „populizmach”. Współczesne populizmy różnią się bowiem w zależności od społecznych źródeł ich popularności – a mogą one być bardzo różne. Na przykład źródło popularności Donalda Trumpa w Stanach Zjednoczonych jest inne niż Jaira Bolsonaro w Brazylii, Jarosława Kaczyńskiego w Polsce czy Viktora Orbana na Węgrzech. Te różne czynniki, które wyzwalają popularność i sukces różnych populistycznych liderów, generują różne typy populizmów.

Na przykład, jeśli chodzi o Brexit i Brexiterów, w konwencjonalnym rozumieniu Brexit był populistyczny – w tym sensie, że wykorzystywano typowo paranoiczną retorykę – przeciwko imigrantom i Unii Europejskiej. Ale Brexiterzy nie byli populistyczni w moim rozumieniu populizmu, ponieważ przywódcy tego ruchu nie byli przeciwni podziałowi władzy, rządom prawa czy mechanizmom kontroli i równowagi – instytucjonalnym/konstytucyjnym cechom, które są charakterystyczne dla współczesnych demokracji. Dlatego też ja, jako prawnik konstytucyjny, Brexiterzy nie byli populistami.

Jeśli już, to jest wręcz odwrotnie. Jednym z ważnych źródeł niechęci wielu ludzi w Wielkiej Brytanii do Unii Europejskiej (w tym do Rady Europy czy Europejskiego Trybunału Praw Człowieka) jest to, że w jakiś sposób instytucje te zniekształcają tradycyjnie angielskie czy brytyjskie struktury instytucjonalne. To, że UE jest nadmiernie zbiurokratyzowana, ogranicza uprawnienia demokratycznie wybranego rządu, a wiemy, że brytyjska demokracja jest skonsolidowana i silna – pomimo pewnych osobliwości, takich jak między innymi brak spisanej konstytucji.

Podsumowując, Brexit nie jest dobrym przykładem populizmu. Brexiterzy są nazywani populistami z powodów, o których przed chwilą wspomniałem (m.in. szalonej logiki sprzeciwu wobec Unii Europejskiej), ale nie są populistami, jeśli chodzi o podważanie i wypaczanie demokracji w swoim kraju.

LJ: Jak powinniśmy odnieść się do wojny z instytucjami, którą często toczą populiści?

WS: Bardzo podobają mi się słowa Scotta Gallowaya, który zauważył, że instytucje mają spowolnić natychmiastowe przełożenie woli większości na obowiązujące prawo. Ktoś ma na przykład pomysł na zmianę struktury sądownictwa. Instytucje istnieją po to, by zagwarantować przestrzeń do ponownego przemyślenia takiego pomysłu – do namysłu i dalszej dyskusji. Może to jednak nie jest taki dobry pomysł? Jakie są inne opcje?

Ten aspekt czasowy jest czymś, czego populiści nienawidzą. Jeśli uda im się przekonać (często irracjonalnymi argumentami, propagandą, indoktrynacją, a niekiedy nawet zastraszeniem lub groźbą) opinię publiczną do pewnych idei, chcą, aby z dnia na dzień były one egzekwowane przez prawo. W tym sensie działania te są antyinstytucjonalne, ponieważ zadaniem instytucji jest stworzenie pewnej ustrukturyzowanej deliberacji i ustalenie wszelkiego rodzaju przeszkód między pomysłem a wprowadzeniem go w życie jako prawa lub polityki krajowej.

Są to jednak także instytucjonaliści, którzy są proinstytucjonalni, bo formalnie nie chcą znosić istniejących instytucji. Kiedy porównamy dzisiejszą strukturę instytucjonalną w Polsce w 2022 roku z tą z początku roku 2015 (przed podwójnymi wyborami, które przywróciły populistów do władzy) i spojrzymy na nią z czysto formalnego punktu widzenia, to zmiany są minimalne – na pewno nie tak szeroko zakrojone jak na Węgrzech. Większość instytucji istnieje w takim samym kształcie. Ich skład, czasem tryb elekcji, wydają się być dokładnie takie same. Czasem dochodzi do pewnych zmian – tak w przypadku Krajowej Rady Sądownictwa zmienił się na przykład sposób wyłaniania jej członków. Jest to jednak raczej wyjątek niż reguła.

Niemniej jednak wszystko się zmieniło. To są zupełnie inne instytucje – istnieją, ale zostały w pełni opanowane przez partię rządzącą. To przechwytywanie nie ogranicza się tylko do usunięcia dotychczasowych i umieszczenia własnych ludzi w istniejących instytucjach – dzieje się tak na całym świecie, także w demokracjach. W rządzie federalnym Stanów Zjednoczonych jest kilka tysięcy stanowisk, które podlegają obsadzeniu przez nowego prezydenta i administrację, co nie jest uważane za szczególnie odrażające w świetle zasad demokracji.

To, co wydarzyło się w Polsce (a także na Węgrzech czy w Wenezueli pod rządami Chaveza w jeszcze większym stopniu, albo na Filipinach w mniejszym), to jednak „wydrążania” tych instytucji. W naukach konstytucyjnych pojęcie „wydrążenia” instytucji jest metaforą, której zakres różni się w zależności od kraju. Próbowałem przedstawić taksonomię najbardziej typowych, a zarazem zgubnych sposobów wydrążania instytucji odziedziczonych przez populistów po ich poprzednikach.

Jedną z takich taktyk jest erozja instytucji. Utrzymujesz je, ale pozbawiasz zasobów i władzy, które miały wcześniej, by mogły robić to, co do nich należy. Tak było na przykład w przypadku organizacji praw człowieka – Komisji Praw Człowieka na Filipinach czy biura Rzecznika Praw Obywatelskich na Węgrzech.

Kolejną jest tworzenie nowych instytucji, które działają równolegle do istniejących. Wciąż więc istnieje instytucja konstytucyjna odziedziczona po poprzednim reżimie, ale także nowa instytucja, de facto pełniąca funkcję poprzednika. Dotyczy to np. rad ds. mediów w Polsce czy instytucji nadzoru budżetowego i finansowego na Węgrzech.

W tym przypadku możemy zaobserwować przechwycenie instytucji, które w zasadzie oznacza umieszczenie nowych osób w starych urzędach (jak w Trybunale Konstytucyjnym w Polsce). W takim przypadku powoli, ale skutecznie, większość własnych ludzi trafia do danej instytucji, a jednocześnie zostawiasz tę instytucję w spokoju, bo wiesz, że ci ludzie zrobią dokładnie to, czego ty jako sprawujący władzę chcesz. W Polsce jest wiele przykładów takich służalczych instytucji.

Można też zachować daną instytucję, ale zmienić jej wewnętrzną strukturę. Z zewnątrz to wciąż będzie ta sama instytucja, tylko inaczej skomponowana, ale ta inna struktura całkowicie zmienia jej charakter. Weźmy na przykład Sąd Najwyższy RP. Kiedyś składał się on z pięciu izb opartych na różnych dyscyplinach. Izby te zostały zredukowane i dodano dwie nowe, które obecnie są wybierane w zupełnie inny sposób, a które teraz wyznaczają polityczną funkcję Sądu. Ma to na celu upewnienie się, że najbardziej kluczowe strategicznie decyzje (na przykład dotyczące poprawności wyborów) będą podejmowane przez nową izbę, na której rządzący mogą teraz w pełni polegać.

Jeśli spojrzymy na szerszy obraz, zdamy sobie sprawę, że istnieje wiele różnych rodzajów zniekształcania, manipulowania i zmieniania istniejących instytucji, tak aby dalej funkcjonowały, ale także odgrywały rolę, która nie tylko różni się od ich pierwotnej raison d’ être, ale w rzeczywistości jej całkowitym przeciwieństwem. Najlepszym przykładem tego zjawiska są Sądy Konstytucyjne zarówno w Polsce, jak i na Węgrzech.

Podobnie jak wszystkie konstytucyjne sądy najwyższe, sądy konstytucyjne zawsze były uważane za „instytucje kontrwiększościowe”. Istnieją po to, by celowo powstrzymać rządy większości i upewnić się, że są one zgodne z konstytucją. Ale sposób, w jaki są one wykorzystywane przez populistów w tych dwóch krajach, jest dokładnie odwrotny – zamiast być instytucjami kontrwiększościowymi, drażniącymi obecną większość ustawodawczą i wykonawczą, stają się rozmyślnymi i entuzjastycznymi pomocnikami rządu i większości ustawodawczej.

Często, gdy rząd nie chce czegoś robić (na przykład, jeśli okaże się to kosztowne na skalę międzynarodową – w stosunku do Unii Europejskiej, lub krajową – w oczach opinii publicznej), a mimo to czuje, że chce wprowadzić pewne zmiany, wówczas deleguje to nieprzyjemne zadanie do Trybunału Konstytucyjnego, który nie odpowiada przed opinią publiczną, więc może to zrobić. Być może najlepszym przykładem tej praktyki jest sposób, w jaki ustawa aborcyjna w Polsce została całkowicie zmieniona przez Trybunał Konstytucyjny, ponieważ rząd nie chciał tego zrobić samodzielnie i obawiał się protestów na ulicach. Z drugiej strony panowało przekonanie, że presja ze strony Kościoła katolickiego była tak silna, że ​​trzeba było zmienić prawo – oddelegowała więc tę decyzję. W ten sposób Trybunał Konstytucyjny jest raczej pomocnikiem niż hamulcem dla władzy wykonawczej.

LJ: W jakim stopniu problem obrony instytucji jest związany z tym, jak postrzegamy demokracje, a ściślej demokracje liberalne?

WS: Oczywiście możemy mieć różne koncepcje demokracji, które identyfikują różne aspekty rządów ludu – tym jest demokracja. Obywatele są twórcami i właścicielami procesu decyzyjnego – mogą decydować, kto znajdzie się w następnym rządzie przez stosunkowo krótki okres (4-5 lat), a także jakie rodzaje programów zostaną wprowadzone w tym czasie. Bez tego nie ma demokracji.

Jednak nawet jeśli ograniczymy się w naszych rozważaniach o demokracji tylko do tych kwestii (rzeczywisty wpływ i wpływ społeczeństwa na to, kto sprawuje rządy), to od razu możemy dostrzec, że nie chodzi tylko o sam akt wyborczy. Oczywiście jest to kulminacja rządów urzeczywistniającego się ludu. Aby jednak miało to jakiekolwiek znaczenie, musi zostać spełniony szereg warunków, które sprawiają, że głosowanie ma sens i jest realne.

Na przykład, jeśli nie ma wolności prasy, nie możemy liczyć na to, że elektorat będzie dobrze poinformowany o opcjach, które są dostępne. Będą głosować, ale będą głosować irracjonalnie, ponieważ decyzja podjęta bez posiadania informacji nie jest właściwą decyzją. Ponadto musimy istnieć wolność zrzeszania się, a w szczególności wolność tworzenia i działania partii politycznych, ponieważ bez niej niektóre opcje polityczne i ideologiczne nie będą w stanie przekazać swojego przesłania społeczeństwu.

Następnie musi istnieć wolność zgromadzeń, ponieważ publiczne wiece, spotkania i demonstracje są niezbędnym warunkiem istnienia demokracji w dzisiejszym świecie. Musi istnieć także wolność wyznania, ponieważ niektóre z głównych kwestii, o których decyduje głos obywateli, dotyczą relacji między państwem a religią lub państwem i kościołami. Bez wolności religijnej ten rodzaj egzekwowania woli nie będzie w pełni racjonalny i wolny.

Kiedy zdamy sobie z tego sprawę, zauważymy, że wybory to znacznie więcej niż tylko prawo do głosowania. Bo możesz mieć prawo do głosowania, ale żadnej wiedzy, realnego wyboru ani szansy na stowarzyszenie się z innymi osobami o podobnych poglądach. Każdy z tych deficytów umniejsza sens i wartość twojego prawa do głosowania. W tym sensie demokracja jest pojęciem znacznie szerszym i bardziej złożonym niż tylko samo prawo do głosowania. Dotyczy ona również tego, co dzieje się przed i po głosowaniu. Bo jeśli kiedyś zdasz sobie sprawę, że wybrani przez ciebie przedstawiciele okłamali cię lub oszukali, nie chcą lub nie mogą spełnić swoich obietnic, to musisz mieć jakieś sposoby sankcjonowania ich w trakcie ich kadencji.

To są warunki, które składają się na ten „liberalny” składnik demokracji – dotyczą wolności i praw, które nadają sens głosowaniu. Tutaj nie używam pojęcia „demokracji” w szczególnie szerokim znaczeniu, ale raczej w jak najbardziej ograniczonym. Jednocześnie zgadzam się, że poza demokracją istnieje wiele innych bardzo ważnych idei i wartości.

Opowiadam się za pewnym stopniem równości społeczno-gospodarczej, ale nie jestem pewien, czy jest ona częścią składową demokracji. Jestem również zwolennikiem pokoju, ale nie jestem w 100% pewien, czy pokój powinien być częścią definicji „demokracji”. Tego typu idei jest wiele. A przecież nie możemy powiedzieć, że możemy mieć demokrację „liberalną” i „nieliberalną”, bo w przypadku tej ostatniej, jeśli jej nieliberalizm wpływa negatywnie na wolności, które są instrumentalne dla wyborów, to przestaje ona być demokracją.

LJ: Czy istnieje sposób, w jaki demokracje, politycy i komentatorzy mogą próbować uodpornić demokracje na populizmy? Tak, abyśmy mogli jakoś żyć z populizmem, ale jednocześnie bronić instytucji? A może powinniśmy spróbować całkowicie pozbyć się populizmów?

WS: Po pierwsze, nie ma jednego uniwersalnego rozwiązania na populizmy – właśnie dlatego, że ich źródła są tak różne, o czym już wspomnieliśmy. W krajach, w których populizm wynika głównie z globalizacji lub lęku o status ekonomiczny, będziemy mieć odmienne reakcje niż w krajach, w których populizm jest zakorzeniony przede wszystkim w nostalgii za dawnymi władzami, systemem społecznym czy religią.

Dlatego ważne jest, aby zacząć od dokładnej diagnozy tego, co wywołało dany populizm lub przyczyniło się do jego popularności w danym kraju, i dopiero wtedy będziemy w stanie udzielić właściwej odpowiedzi. My, antypopuliści, liberalni demokraci powinniśmy być bardzo krytyczni wobec populistycznych przywódców, ale jednocześnie okazywać szacunek populistycznym wyborcom. Nie powinniśmy ich lekceważyć ani obrażać. Choć odpowiedzi populistów są błędne, pytania stawiane przez ich wyborców są zasadne – i musimy się im bliżej przyjrzeć.

Mimo to musimy być bardzo ostrożni. Z jednej strony należy zastanowić się, jakie są przyczyny popularności populistów w danym kraju i jak możemy udzielać lepszych odpowiedzi niż nasi populistyczni przeciwnicy. Jak możemy zadbać o to, by ludzie w krajach postkomunistycznych, którzy czują się przegranymi transformacji (co może być realne lub wyimaginowane), byli usatysfakcjonowani i otrzymali rekompensatę za poniesione straty?

Nie możemy jednak przekroczyć pewnych granic. Nie powinniśmy wchłaniać do naszych programów populistycznych polityk, bo lekarstwo może okazać się gorsze niż sama choroba. Kiedy premier Mark Rutte w Holandii przejął antyimigracyjne idee Geerta Wildersa, być może uratował swoją polityczną skórę i został ponownie wybrany, ale czy przyczyniło się to do poprawy sytuacji w jakiej znajduje się ludność i demokracja w kraju takim jak Holandia? Nie jestem tego pewny.

Przyjrzyjmy się więc źródłom frustracji, ale spróbujmy udzielać odpowiedzi, które nie są wykluczające, oparte na nienawiści lub po prostu powielają różne stereotypy i uprzedzenia, którymi populiści umacniają swoją popularność. Innymi słowy, nie powinniśmy być tacy jak oni.


Podcast został nagrany 3 sierpnia 2022 roku.


Sprawdź najnowszą książkę Wojciecha Sadurskiego „Pandemic of Populists” (2022): https://www.cambridge.org/core/books/pandemic-of-populists/E75407A3309F868636BBA65F9F1ED783 

Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Nosorożce versus Jednorożce :)

Każdy zwolennik, a choćby nawet i umiarkowany sympatyk idei liberalnych powinien publikację książki Adama Gopnika „Manifest nosorożca. Rozprawa z liberalizmem” w polskiej wersji językowej uznać za dobrą nowinę. Pozycja ta jest zupełnie odmienną od innych próbą reakcji na kryzys liberalnego paradygmatu, który obserwujemy (pozwalamy sobie wmawiać?) od około 2008 r. Gopnik nie bierze skalpela, piły czy siekiery i nie przystępuje do prób amputowania z ciała liberalizmu członków, które lewicowa narracja poprawnościowa każe liberałom uznać za „nieaktualne” czy „niepopularne”. Zamiast tego zabiera czytelnika w niezwykłą i zupełnie niespodziewaną podróż przez nieuczęszczane dotąd ścieżki i przesmyki wokół tego wielkiego „nosorożca”, jakim okazuje się być liberalizm. Zamiast standardowo czytać o podstawowych założeniach doktrynalnych Locke’a, Smitha, Milla, Constanta, Humboldta, Rawlsa i Hayeka, w dziele Gopnika dostajemy zupełnie inną perspektywę i nowe metody czytania misji liberalizmu. Autor ukazuje nam liberalizm jako krucjatę moralną, niesioną najpiękniejszym zamysłem, jaki w relacjach międzyludzkich można sobie tylko wyobrazić – czyli misją złagodzenia i w końcu usunięcia okrucieństwa z życia człowieka pośród innych ludzi.

Gopnik nie idealizuje liberalizmu. Tym właśnie różnią się liberałowie od ideologów socjalizmu, nacjonalizmu, faszyzmu, komunizmu czy doktryn opartych na objawieniach religijnych, że swojej idei nie traktują bezkrytycznie. To dlatego autor obiera nosorożca jako manifestację liberalizmu. To szczególnie inspirujący moment w książce. Gopnik ubolewa nad tym (ale i wykazuje zrozumienie), że ludzie od zawsze gonią za ideałem utopii. Te utopie są niczym jednorożce – idealne, piękne, majestatyczne. Tak jak ludzka wyobraźnia – od starożytności po współczesne kreskówki dla małych dziewczynek – wielbi jednorożca, tak ludzka myśl polityczna goni za idealnym ładem, za porządkiem społecznym, który zapewni wszystkim ludziom wieczną szczęśliwość, pomyślność i sprawiedliwy układ korzyści. Wszystko pięknie, ale z tymi socjalistycznymi, chrześcijańskimi czy narodowymi jednorożcami wśród idei jest jeden problem – ten sam, który dotyczy też samych jednorożców. One nie istnieją.

Nosorożec zaś istnieje i stanowi zjawisko najbliższe jednorożcowi spośród tych, które w warunkach ziemskich mogły zostać przez proces ewolucji z uwzględnieniem wszystkich czynników wygenerowane. W sferze idei nosorożcem jest liberalizm, bo – jak pokazało ostatnie 200 lat – jest realnie możliwy. Owszem, nosorożec jest też brzydki, przysadzisty, jakoś eklektyczny (jakby ktoś go sztucznie zlepił z nie do końca do siebie przystających elementów), trudno go podziwiać, a co dopiero się w nim zakochać. Nikomu nie przyjdzie do głowy umieszczać go na malowidłach w majestatycznych pozach. Ale nosorożec jest nie tylko realny. Gdy się już raz rozpędzi, pochyli łeb i wystawi swój róg do przodu, to jest także zajebisty. Można mu wtedy, w najlepszym przypadku, zejść z drogi.

Gopnik osią swojej książki czyni intymne wręcz historie ludzi, których działania i idee stanowiły namacalną emanację liberalizmu. Często ludzi dotąd niewiązanych w oczywisty sposób z liberalizmem. Na kartach „Manifestu…” pojawia się więc John Stuart Mill, ale sens jego przywołania odkrywamy poprzez kontekst jego, stanowiącej akt założycielski liberalnego feminizmu, miłości do Harriet Taylor. Inną parą miłosną są George Henry Lewes i George Eliot, którzy liberalizm wprawiają w wieczny ruch. Znaczącą postacią jest wielki orator epoki walki z niewolnictwem Frederick Douglass, przywołana zostaje skrajnie lewicowa Emma Goldman, pojawia się David Hume, ale głównie za sprawą sposobu, w jaki umierał. Emblematycznym przykładem działania liberalizmu jest projekt budowy nowoczesnego systemu kanalizacyjnego w Londynie, który uratował wielu ludzi przed śmiercią z powodu paskudnych chorób.

Gopnik korzysta z tych i jeszcze dalszych przykładów, aby nakreślić obraz liberalizmu jako przede wszystkim procesu, a więc działania które nie osiąga założonych celów za jednym zamachem czy za sprawą przełomowego wydarzenia, jakoby rewolucji. Liberalizm to złożona z tytułowych (w oryginalnej wersji angielskiej) „drobnych przebłysków zdrowego rozsądku” działalność polegająca na zidentyfikowaniu przyczyn ludzkiego cierpienia i źródeł zadawanego ludziom okrucieństwa, a następnie przechodząca do etapu, zazwyczaj niestety powolnego, stopniowego redukowania i likwidowania tych zjawisk. Tak pojęty liberalizm jest dla Gopnika jedną wielką historią niesłychanego wręcz sukcesu, o czym świadczy współczesny świat – a więc miejsce, w którym ilość okrucieństwa dotykającego ludzi jest mniejsza niż kiedykolwiek wcześniej w dziejach ludzkości. Dla Gopnika to długa podróż, którą zaczęła refleksja, iż odzieranie człowieka żywcem ze skóry lub łamanie go kołem nie są moralnie uzasadnionym postępowaniem, nawet jeśli w grę wchodzi obraza króla, a która dotarła do punktu, w którym głównym tematem sporu w debacie publicznej stała się dopuszczalność używania słów, przez nieliczne grupy uważanych za krzywdzące.

Gopnik zgadza się, że powolność zmian, będąca esencją liberalnego stylu, jest znaczącą wadą naszego nosorożca. Z tego bierze się cała frustracja liberalizmem, zwłaszcza ze strony młodego pokolenia, które z natury swojej konstrukcji chce rezultatów na asap i nie ma żadnej tolerancji wobec strachliwego kulenia się „dziadersów” w obliczu zmian społecznych. Liberalizm jest ociężały i mało zwrotny, to jasne. Ale Gopnik widzi w tym zalety i prosi młodych o cierpliwość. Pokazuje raz po raz, że natychmiastowe, rewolucyjne zmiany nie potrafiły podołać próbie czasu i po krótkim okresie „karnawału”, ale i zawieruchy, bywały w całości lub w zasadniczej części odwoływane. Co innego zmiany będące dziełem liberalizmu. One oparte są na najmocniejszym fundamencie głębokiej przemiany społecznej. To proces, który kończy się ustawami w parlamencie, ale zaczyna się przy kuchennym stole setek tysięcy lub milionów domów, w sypialnianych łóżkach, na kanapach przed telewizorami i przy kawie w kafejce na rogu. Tam ludzie ze sobą rozmawiają w milionach konwersacji. Zwykli ludzie, którym raz po raz zdarza się „przebłysk zdrowego rozsądku”. To jest ta moc, która niesie zmianę. To dlatego najpierw liberalne projekty reform są dla establishmentu ciekawostką, „groteską” i „bodaj żartem”, ale po jakimś czasie stają się „propozycją grup mniejszościowych”, aby za chwilę „wejść do debaty” jako jedna z opcji, a dalej zostać „dominującą propozycją” z poparciem większości, a na końcu zostać uchwalonymi jako „oczywista oczywistość”, co do której wszyscy są zdumieni, że kiedyś ktokolwiek się im sprzeciwiał.

Liberalizm to proces, więc nigdy nie osiągnie ostatecznego sukcesu. „Endsieg” nie jest dla nas – to ICH domena. Otóż, dokonując reform i kasując okrucieństwo wobec jednych, sięgamy coraz głębiej i odkrywamy coraz to nowe przejawy niesprawiedliwości i okrucieństwa wobec kolejnych grup ludzi. Także nasza empatia, wskutek dwóch stuleci praktykowania liberalizmu, stale ulega wyostrzeniu. Coraz mniej jest w nas „nie przesadzaj! to nic takiego!”, a coraz więcej „ok, tak też nie powinno być, rozwiążmy i ten problem”. To dlatego jedna wygrana batalia to nie koniec, bo czekają… kolejne trzy. A ponieważ nasze zwycięstwa na koniec batalii są uznawane za oczywistość, to ze strony publiki nie ma nadmiernej wdzięczności dla liberalizmu. Jest raczej krytyka i gorzkie słowa, że te nowe batalie jeszcze nie zostały też wygrane. Już, teraz, zaraz, natychmiast, asap!

Siłą liberalizmu jest też to, że nie pozostawia przeciwników zdruzgotanymi. To nie kazus komunizmu czy faszyzmu, gdzie każdy, kto był innego zdania, ma do wyboru emigrację, milczenie, albo pryczę w obozie. To też nawet nie kazus konserwatyzmu w stylu PiS, gdzie każdy, kto się nie zgadza, zostaje wypchnięty poza przestrzeń kontrolowanego przez państwo obiegu kulturalnego i medialnego. Liberalizm do przegranych w dyskusji wokół reform społecznych przeciwników wyciąga rękę i kieruje do nich ofertę udziału w budowie społeczeństwa, w kształtowaniu części tego społeczeństwa, jako że w ładzie liberalnym zawsze będzie miejsce dla ludzi o konserwatywnych czy socjalistycznych poglądach i dla ich aktywności i projektów. Takie podejście redukuje resentymenty, ogranicza zawiść i niechęć i stanowi integralny element strategii wprowadzania TRWAŁEJ reformy. Takiej, której nie tylko nie da się w kolejnej kadencji „odkręcić”, ale takiej, której nikt nigdy nawet nie będzie już chciał „odkręcać”.

Książka Adama Gopnika stanowi wielki wkład w projekt ochrony zagrożonego gatunku, jakim dzisiaj – także w tym metaforycznym, politycznym sensie – jest nosorożec. To oferta dla każdego, nie tylko dla przekonanych zwolenników liberalizmu. Oni w tej książce znajdą istny skarb, bo jest to kopalnia pomysłów na nowe formy i linie obrony liberalizmu, jego dorobku i projektu przyszłości. Ale to także oferta dla przeciwników liberalizmu, którzy dzięki tekstowi Gopnika mogą lepiej zrozumieć, kim my jesteśmy, co nami kieruje. Może dostrzegą, że nie jesteśmy złymi, zepsutymi ludźmi, a moralistami na misji zorientowanej na walkę z okrucieństwem człowieka wobec człowieka? Może Gopnik wykrzesze w nich dla liberałów nieco empatii?

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Komentarz Liberte! Piotr Beniuszys (29.04.22) :)

W piątkowym „Komentarzu Liberte!” Piotr Beniuszys mówi o zwykłym obywatelu i o tym,
że nie powinien on być przez polityczną poprawność współczesnej debaty publicznej wolny od wszelkiej krytyki

Zapraszamy na You Tube:

Jeśli bliskie są Ci liberalne idee, zależy Ci na sprawach publicznych i chcesz wspierać racjonalne, wolnorynkowe poglądy gospodarcze – przyłącz się do nas i wesprzyj naszą misję: wspieraj.liberte.pl
Jeśli chcesz wesprzeć bezpośrednio autora zapraszamy na: https://tiny.pl/9km9l

Projekt realizowany jest dzięki wsparciu Google oraz Państwa darowiznom.

ALFABET ARTYSTY ATEISTY – Litera S :)

Samotność

Jak pisała wspaniała poetka Halina Poświatowska  „Mijam, mijasz, mijamy – a każdy tak samotnie.” A przecież jesteśmy stworzeniami stadnymi. Wyobcowanie się z natury i zdobycze cywilizacji zrodziły w ludzkim świecie, obok wielu innych nieszczęść, prawdziwą plagę samotności. Młode single nie martwią się tym, bo tylko chwilami odczuwają smutek, że nie mają przy sobie bliskiej osoby. Dla starych ludzi, szczególnie tych biednych i schorowanych, samotność jest dotkliwa jak fizyczny ból. Zwłaszcza ci, co mają niby jakąś rodzinę, nawet wychowane w pocie czoła dzieci, ale zostali przez wszystkich z jakiegoś powodu opuszczeni, cierpią okropnie wyglądając jakiegoś dowodu, że się o nich pamięta. Pieski i kotki pomagają to jakoś znosić. Jednak, po długiej tyradzie do ukochanego zwierzątka nachodzi nas okropna refleksja, że ono nie tylko nie odpowie, ale pewnie niczego nie rozumie z naszych zwierzeń Owszem, odwzajemnia uczucia. Nie mamy jednak pewności, czy nie jest to tylko przedłużenie oczekiwania na jedzenie i nadzieja na zapewnienie mu bezpieczeństwa. Samotność dopada każdego, nawet władców otoczonych tłumami, pochlebcami i oddanymi ludźmi gotowymi na każde skinienie. A może właśnie ich samotność jest wprost proporcjonalna do hołdów, jakie towarzyszą im bez przerwy. Są królowie, których otacza prawdziwa miłość podwładnych. Może nie wszystkich, ale przynajmniej większości. Do takich z pewnością należy Królowa Elżbieta, czczona nie tylko z powodu zacnego wieku i najdłuższego na świecie panowania, ale też z racji swoich osobistych zalet szlachetnej pani, których nie podważyły spory z niekompetentnymi księżniczkami. Ich pazerność i rozwydrzenie, tak przedziwnie gorąco popierane przez prosty lud, pozostawiły blizny na wizerunku Królowej, ale kiedy z każdego konfliktu wychodzi zwycięsko, naród kocha ją jeszcze bardziej. A przecież jest samotna, szczególnie teraz, kiedy odszedł jej mąż, tak kłopotliwy, ale najbliższy sercu. Wyobrażam sobie długie chwile, jakie spędza z dala od ludzi, czekając jak każdy stary człowiek na niechybną śmierć. Może wyobraża sobie, bo ma do tego pełne prawo, swój wspaniały pogrzeb i tysiące ludzi pogrążonych we łzach bez żadnego przymusu, jaki towarzyszył żałobie po Stalinie. Bo samotność dyktatorów jest inna. Otoczeni wojskiem i policją domyślają się, że za tą barierą jest morze nienawiści do nich i pragnienie, by odeszli z tego świata jak najszybciej. Myślą, że pewnie też doczekają się po śmierci godnego pochówku w eksponowanym miejscu i salw honorowych. Ale jeśli są tak niekochani, że potem ich pomników będą musiały pilnować uzbrojone oddziały, a większość narodu będzie w swoich domach radośnie świętować kres ponurej dyktatury, to samotność takiego władcy jest z pewnością bolesną ceną, jaką płaci za przywileje i poczucie, że wszystko mu wolno i nikt się nie odważy mu sprzeciwić.

Seks

W mojej debiutanckiej powieści „Boskie życie” zacny ksiądz tłumaczy głównej bohaterce Weronice zagubionej w meandrach dojrzewania że „…związek mężczyzny i kobiety nie oparty na sakramentalnej misji powołania nowego życia jest, prędzej czy później, skazany na niepowodzenie, a w dalszej przyszłości na potępienie wieczne. Nieczystość lubieżnych uciech cielesnych znajduje swoje ostrzegawcze unaocznienie w nieczystości narządów płciowych, które Stwórca tak przemyślnie wyposażył, że normalny człowiek w sposób naturalny reaguje na nie wstrętem. Dlatego właśnie nagość pozostanie na zawsze w czołówce zakazów po to, by człowiek rozpoznawał właściwie cel i jakość swoich uczuć i potrafił oddzielić w sercu swoim miłość od pożądania”. Weronika która właśnie przeżywa swoją pierwszą miłość reaguje na słowa „nieczystość narządów płciowych” z oburzeniem. Czuje się normalnym człowiekiem, ale nie reaguje ze wstrętem na owe narządy. Wręcz przeciwnie. Ta przepaść pomiędzy zdrowym podejściem do nagości, a chorym traktowaniem jej jako źródła zła wszelkiego wydaje się nie do pokonania, mimo rewolucji obyczajowych, wolności seksualnej w krajach cywilizowanych i powszechnej dostępności do pornografii. Wciąż człowiek nie może się uporać z problemami swojej seksualności i popełnia w ich rozwiązywaniu błąd za błędem, odtwarzają starodawne lęki pochodzące z dzieciństwa, bolesnych doświadczeń i legend równie pięknych co nieaktualnych. Bzdury o Stwórcy, który celowo urządził połączenie organów rozmnażania z organami wydalania nieczystości po to, by obrzydzić człowiekowi rozkosz płynącą z podrażnień zakończeń nerwowych wokół tych organów, powtarzane są jak w transie przez pokolenia szamanów, którzy sami w ukryciu doświadczają tych rozkoszy na różne sposoby, a potem zadręczają się poczuciem grzechu i dręczą tym wszystkich dokoła. Wierzący i praktykujący niech mi wybaczą, że zaliczam nasz ojczysty kler do szamanów, ale dają tyle powodów, żeby ich tak traktować, że nie mogę inaczej. To oni są odpowiedzialni za zepchnięcie życia seksualnego do podziemi i piętnowanie go przez rodziców, dziadków i wszystkich krewnych w poczuciu, że tylko to uchroni córki przed niechcianą ciążą. A przecież wynaleźliśmy już sposoby, by się rozmnażać kiedy chcemy, a nie kiedy ślepy los tak zdecyduje. Wynaleźliśmy już sposoby, by mieć pewność ojcostwa, więc nie trzeba żon trzymać w zamknięciu i kamienować je za posiadanie kochanków, chociaż męskie pożądanie zaspokajane jest od początku świata bezkarnie również dzięki najstarszej profesji. Więc może dajmy seksualnym potrzebom zielone światło i przestańmy je traktować jak plagę wszelkich nieczystości. Higiena ciała i jego narządów, coraz powszechniejsza wśród narodów świata, wystarczy, by seks mógł być czysty i radosny. Raczej tak to Stwórca zaprojektował, jeśli mamy wierzyć, że jest mądry i miłujący. I to raczej ludzie z czasem odkryli zalety wierności małżeńskiej i monogamii. Król Salomon miał więcej żon i dzieci, niż się to śniło Mahometowi. Jezus nie miał ich wcale z jakichś jemu tylko znanych powodów. Ale wielożeństwo nie było przez długie wieki grzechem, a potrzeba prokreacji w świecie, gdzie średnia długość życie była o połowę mniejsza niż dzisiaj, rodziła pomysły na zapewnienie jak najliczniejszego potomstwa, niezależnie od rozkoszy seksualnych. Jednak przecież to one właśnie są motorem rozmnażania! Indie przodujące w tej dziedzinie stają się najliczniejszym narodem obok Chin, gdzie posiadanie kilku żon było normą. Żydzi odeszli od zwyczajów Salomona, a dzisiaj z lękiem patrzą na miliony gwałtownie rozmnażających się Arabów, otaczających ich maleńkie państwo. Biała rasa, idąca drogą wytyczoną przez bezdzietnego Jezusa wydaje się być skazana na wymarcie w niedługim czasie, jeśli nie porzuci swojej ideologii pogardy i wstrętu wobec seksu, rzekomo miłej Bogu. Wściekły atak Kościoła pełnego bezdzietnych ofiar celibatu na wszelkie ruchy promujące swobodny seks i edukację dzieci w tej materii wolną od siania lęku, winy i obrzydzenia w sercach dojrzewających w cieniu konfesjonałów dziewcząt i chłopców, nasuwa podejrzenia, że służy zaciemnieniu prawdy o tak licznych krzywdach, jakie wyrządzają ci wrzuceni w nienaturalny tryb życia mężczyźni małym dzieciom uzależnionym od ich opieki. Raczej przydałoby się nauczanie, że seks może pozytywnie kształtować rozwój ludzkości, jeśli tylko wyruguje się z niego przemoc i wykorzystywanie nieletnich, niegotowych jeszcze do korzystania z jego dobrodziejstw. Można przekonać szukających odpowiedzi na zawiłe zagadki seksu, że ważne jest w nim partnerstwo i szacunek dla drugiej osoby, a warunkiem bezwzględnym jest obustronna zgoda na dobranie się do owych tajemniczych narządów wyposażonych przez Stwórcę w niespotykane w innych rejonach ciała zakończenia nerwowe. Ale od tradycji obrzezania dziewczynek po całkowitą tolerancję dla parad równości, gdzie nikt nikomu nie czyni krzywdy droga jeszcze daleka. Może jesteśmy w połowie, ale zobaczycie z jaką nienawiścią odezwą się komentarze na ten wpis, żeby zdać sobie sprawę, że to jeszcze nie za naszego życia powróci naturalny spokój w tej sferze i przekonanie, że to indywidualna sprawa każdego człowieka, w jaki sposób osiąga rozkosz.

Sekta

Moja nienawiść do tej formy wspólnego odczuwania, myślenia i działania nie bierze się tylko z pobudek osobistych. Byłem kiedyś żonaty z kobietą, która mimo wielkich talentów i silnej osobowości, wiele lat później po rozstaniu ze mną, uległa magii pewnej sekty. Wciągnęła się w jej ideologię, poddała się wpływom oszusta kierującego grupą fanatyków i zagubiła się całkowicie w irracjonalnym świecie emocji, bredni pseudofilozoficznych i wiary w nadprzyrodzone moce. Jej niedoskonały umysł uległ zwichnięciu, straciła kontakt z rzeczywistością, bliskimi, swoim zdrowiem i w końcu zmarła samotna i zrozpaczona. Takich ofiar manipulacji ludźmi jest ostatnio coraz więcej, bo żyjemy w dobie kryzysu zaufania do nauki, która wciąż nie odpowiedziała na wszystkie pytania, nie dała nam glejtu na uzyskanie szczęścia i przede wszystkim nie zapewniła ochrony przed śmiercią. Antyrozumowcy proponują więc ludziom drogę na skróty. Zastępy obłąkanych, albo całkiem zdrowych na umyśle, ale cynicznych i sprytnych ideologów poczynają sobie coraz śmielej w atmosferze lęków ogarniających ginącą planetę i masy ludzkie, przerażone zachwianiem się porządku, jaki jednak panował w przodujących krajach globu. Mozolne budowanie tego porządku zapoczątkowali Grecy pół tysiąca lat przed Chrystusem, który też zaproponował drogę na skróty, ale przynajmniej nic nie wiadomo o tym, by wykorzystywał i krzywdził swoich wyznawców. A to zdarza się wielu innym fałszywym prorokom i moja nienawiść do sekt wszelkiego rodzaju bierze się właśnie stąd, że szubrawcy korzystają z lęku i rozpaczy maluczkich i obdzierają ich z dóbr wszelkich, materialnych i duchowych. Traktują ich jak zwierzynę łowną, albo hodowlaną, dzięki której pasą swoje brzuchy, zaspokajają żądze panowania, chwały i wreszcie tę pospolitą żądzę seksualnego posiadania bezbronnych istot płci obojga. Zdarzają się wśród nich sadyści, którzy znęcają się nad wyznawcami zadając im ból i tortury. Wreszcie bywają i tacy, których satysfakcjonuje zbiorowe samobójstwo, kiedy wierni oddają swoje i swoich dzieci życie, towarzysząc w śmierci obłąkanemu przywódcy, by udowodnić miłość do niego i bezwzględne posłuszeństwo. Może nie powinienem potępiać takiego aktu? Może dla wyznawców większą rozkoszą i szczęściem jest ofiarowanie swego nędznego żywota jakiejś idei, czy domniemanej potędze, niż kontynuowanie egzystencji w strachu i łzach. A przecież chodzi o to, żeby w życiu zaznać szczęścia, chociaż przez chwilę. Na tym polega siła sekty, że jak alkohol daje szczęście i uzależnia od niego. Dlatego jest tak niebezpieczna i jak alkoholizm powinna być zwalczana, bo rujnuje istotę ludzką na wszystkich jej poziomach, dając w zamian owo upragnione szczęście – sztuczne ożywienie emocjonalne z wyłączeniem racjonalnej analizy i samooceny. Daje złudzenie przynależności do wspólnoty lepszej od innych wspólnot. Jest się wtedy w gronie wybrańców. Jest się kimś ważnym i mądrzejszym, bo wtajemniczonym w sekrety bractwa. Żałosne to i straszne dla postronnych, ale dlatego sekta musi być otoczona murem i niedostępna dla bezdusznych obserwatorów. Tym się różni od innych transparentnych organizacji ludzkich. Ciekawe, że to zamknięcie w bańce tajemnicy i poczucia wyższości nad światem rodzi w sekciarzach szczególną agresję i potrzebę zniszczenia wszystkiego, co jest inne, obce, nie poddające się regułom wyznaczonym przez przywódcę, czy tradycję sekty. To chyba nosi znamiona choroby.

Serce

Jego błogosławiona i jednocześnie natrętna obecność trwa przez całe życie. Bicie dzień i noc, w które wsłuchujemy się z lękiem, że pewnego dnia zapadnie cisza. Lęk o każdy ból, kłucie, czy zmianę rytmu, bo przecież to może być znak, że życie dobiegło końca. Statystyki mówią nam, że ten niestrudzony towarzysz jest jednocześnie niebezpiecznym wrogiem, bo to on najczęściej zabija. Ale nie będę się tutaj znęcał nad sercem, tylko na jego przykładzie chcę podziwiać potęgę mitu w ludzkim świecie. Dzisiaj wiemy, że serce jest tylko pompą mięśniową posłuszną bodźcom elektrycznym przesyłanym z głębin mózgu, gdzie zapadają decyzje niezależne od naszej świadomości. Kiedyś, gdy ludzie odczuwali jego istnienie jak by był żywym stworzeniem w głębi piersi, przypisywali mu siedlisko swoich stanów emocjonalnych, bo przecież kiedy je przeżywali, serce biło szybciej pod wpływem gniewu, podniecenia, czy strachu. Szczególnie miłość była okolicznością kojarzoną z sercem od niepamiętnych czasów. To w nim się rodziła i umierała w przekonaniu wszystkich, a po odkryciu, do czego naprawdę służy serce, wciąż w przekonaniu większości, bo wyedukowana należycie zawsze była mniejszość. I tak serduszko stało się symbolem uczuć, a przebite strzałą Kupidyna, czy Amora, jak kto woli, symbolem gorącej miłości niezależnej od naszej woli. Mowa ciała zawiera wiele gestów związanych z sercem, dzięki którym bez słów okazujemy uczucia, a w chwilach uroczystych często składamy przysięgi z ręką na sercu, chociaż nasza pompka nie ma o przysięgach, uczuciach, czy jakiejkolwiek prawdzie, żadnego pojęcia. O niczym nie ma pojęcia. Jest jak biceps, albo triceps, który na znak elektrycznego impulsu może się skurczyć, lub rozkurczyć. Owszem, jako pompka jest nieco bardziej skomplikowana, niż pojedynczy mięsień. Ma komory, przedsionki, zastawki i niespożytą wytrzymałość, bo gdyby taki biceps musiał pracować dzień i noc przez całe życie, to jego ból byłby nieznośny. Ale mimo tej skomplikowanej budowy nie powstają w sercu żadne uczucia, żadne emocje, czy myśli. Siedliskiem tych wszystkich cudów jest galaretowata szara masa pod sklepieniem czaszki i tylko ona wie coś o miłości, gniewie, patriotyzmie, honorze, odwadze i strachu. Tylko ona jest godna, by ją uznać za prawdziwe źródło naszego człowieczeństwa. Tylko jak z tej cicho pracującej dzień i noc galarety, brzydkiej i w dodatku nie czującej żadnego bólu, nawet jeśli się ją przy otwartej czaszce dotknie skalpelem, uczynić piękny symbol, nadający się na przykład jako emotka do wysłania ukochanej osobie? A Walentynki? Jak uczcić ten dzień zakochanych takim prawdziwym obrazkiem siedziby naszej miłości? Kształt i kolor wizerunku serca uczyniły z niego chyba na zawsze znak tego, co dzieje się wyłącznie w mózgu. Prawda anatomiczna nie ma tu żadnego znaczenia. No może dla nielicznych sfrustrowanych oszustwami edukacyjnymi, jak ja, ma to jakieś znaczenie. Większość nie zastanawia się nad prawdą o zjawiskach. Żyje w świecie mitów i symboli, bo one są wygodne, proste i ładne. Leżymy na kocyku w trawie, czy na plaży i podziwiamy opalające nas niebezpiecznie słoneczko jako Dobrodzieja tego świata, który wędruje sobie po niebie. A to przecież ogromna kula ognia, niewyobrażalnie odległa. A to niebo, to przecież tylko 10 kilometrowy pas atmosfery, za którym dalej jest czarna otchłań. A pod nami nie tylko kocyk i trawka, ale też 10 kilometrowy pas twardej ziemi pod którym mieści się prawie 13 tysięcy kilometrów roztopionej lawy. Teoria, że samo centrum planety jest twardą żelazną kulą wcale nie uspokaja, jeśli się dobrze zastanowić. Żyjemy więc pomiędzy tymi 10 kilometrami wzwyż i w głąb upierając się że Bóg rozpiął ten piękny nieboskłon specjalnie dla nas nad ziemią, która została nam dana na zawsze, a dla niektórych do dzisiaj wciąż jest płaska. Potęga mitu jest mocniejsza niż prawda naukowa i większość ludzi nigdy nie pogodzi się, że życie jest tylko przejściową formą istnienia samolubnego genu z jego potrzebą replikacji. On nie dba o swoją siedzibę, która rozpada się po śmierci w proch, a jej atomy łączą się z materią świata tego tutaj, bo do żadnego innego nie aspirują. Na szczęście nasza wspomniana szara galaretka potrafi nie tylko generować uczucia, ale też poezję i tworzy piękne mity, pomocne w przetrwaniu pełnym smutków zaprawionych odrobiną radości. To mózg ratuje nas przed zwierzęcym przemijaniem bez celu i tworzy piękno takie jak muzyka, taniec, śpiew, mądre wiersze i niewesołe zapiski, jak te o sercu.

Solidarność

Kiedyś namawiałem prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, żeby z okazji jubileuszu powstania Solidarności nadać Pałacowi Kultury jej imię i urządzić w sali Kongresowej wielki koncert, na którym spotkaliby się wszyscy założyciele i działacze Solidarności. Wierzyłem, że to słowo  to dużo więcej niż nazwa związku. Wierzyłem i wierzę nadal, że hasło odwiecznej solidarności ludzi dobrej woli zostało w Polsce ucieleśnione na niespotykaną skalę i w nadzwyczajnie pięknej formie. Uważam, że to specyficzny wkład mojej Ojczyzny do dziejów Europy i innych kontynentów. Popularność Lecha Wałęsy na całym świecie była symbolicznym potwierdzeniem wagi tego wkładu i żadne manipulacje nie są w stanie sfałszować tej prawdy. To były wielkie chwile jedności narodowej nie tylko tych dziesięciu milionów zapisanych do organizacji i noszących znaczek z czerwonym napisem i powiewającą nad nim chorągiewką. To była wspólnota poglądów, wartości i nienawiści do garstki łajdaków oraz pozostałej masy zastraszonych i przekupionych miernot. Nigdy nie zapomnę wzruszenia, kiedy stojąc na dachu przy placu Komuny w czasie pogrzebu Jerzego Popiełuszki, bohatera zamordowanego przez dyktaturę rękami ubecji, patrzyłem na niesamowite morze ludzkich głów pode mną i słyszałem ryk stu tysięcy gardeł „so-li-darność, so-li-darność…” Nauczyłem się wtedy raz na zawsze, że o sile narodu świadczy jego zdolność do jednoczenia się w obliczu zła. 

Solidarność to był nie tylko gniew ludu, ale też wzajemna pomoc w opresji. Obrona słabszych, wymiana informacji o prześladowanych, uporczywe nękanie władzy domaganiem się przestrzegania prawa – wiele takich postulatów stało się niezmiennym kanonem działań wobec przemocy państwa pod każdą szerokością geograficzną. Sama nazwa przylgnęła na stałe do związku zawodowego opanowanego z czasem przez karierowiczów i demagogów wmawiających ludziom, że są obrońcami ich godności i zarobków. Znałem wielu działaczy związkowych. Część z nich wierzyła w swoją misję i służyła Solidarności uczciwie i z poświęceniem. Jednak politycy nie pozwolili na „samorządność i niezależność” wpisaną do statutu. Dzisiaj to są puste słowa. Wydawało się, że ta pustka grozi też słowu „solidarność”. A jednak idee zawarte w tym haśle okazały się nieśmiertelne. Pojawiło się wiele odmian Solidarności. Używa tego słowa Unia Europejska na określenie słusznej jedności zwaśnionych od wieków państw i narodów. Używają tego opozycjoniści na Białorusi i w Rosji. Używamy go w naszej Ojczyźnie, gdzie opór wobec opresyjnych działań jest wciąż aktualny i ma piękną tradycję. Zaimponowała mi niezłomna solidarność prześladowanych uporczywie sędziów. Wczoraj zatryumfowała symboliczna solidarność pomiędzy Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy a Strajkiem Kobiet. Wściekłość władzy z tego powodu pokazała, że Solidarność jako ruch społeczeństwa obywatelskiego działa niezawodnie. Oby tak było zawsze.

Spokój

Już Słowacki w słynnym wierszu „Uspokojenie” rozpoczynającym się od słów „Jest u nas kolumna w Warszawie…” ostrzega przed ułudą spokoju i poczucia bezpieczeństwa w czasach bezkrwawego dobrobytu. Dzisiaj w dniach świętowania i obżarstwa ludzie pragną, żeby dać im spokój z ostrzeżeniami, przypominaniem o zagrożeniach i mobilizowaniem sumień. Religia „świętego spokoju” panuje w sercach ponad różnymi wyznaniami i zbiorowymi praktykami oddawania czci bogom. Coraz częściej ludzie życzą sobie Spokojnych i Zdrowych Świąt. Pragnienie, by się wreszcie przestać, choć na jakiś czas, lękać i denerwować, jest tak powszechne, że każdy, kto oferuje jakiś sposób na wymazanie z pamięci niepokojących myśli, wspomnień, czy obaw otaczany jest wdzięcznością, obsypany lajkami i wynoszony w górę w rankingach zaufania. Na szczęście nie wszyscy ulegają tej psychozie kultywowania spokoju, jako największego dobra, jakim może się cieszyć człowiek w swoim krótkim życiu. Strażnicy sumień bez wytchnienia przypominają o tym, że istnieją ważniejsze obowiązki niż trwanie w błogim poczuciu, że wszystko zmierza ku dobremu. Mimo potępienia, powszechnej niechęci i oskarżeń o jakieś niecne pobudki kierujące tymi, co burzą społeczny spokój, zawsze znajdą się tacy, którzy nie pozwalają zapomnieć o tym, ile zła istnieje wokół nas, za które ponosimy odpowiedzialność jeśli nie bezpośrednią, to taką jaka wynika z obojętności i zwykłego milczenia. Los Niespokojnych bywa nie do pozazdroszczenia. Najwybitniejsi z nich często kończą w więzieniach, bo każda władza dba o to, by „religia świętego spokoju” panowała w sercach poddanych i kierowała ich wdzięczność za ten spokój ku władcom dbającym o wyciszanie pytań, pretensji i wątpliwości. W historii Polski takim symbolicznym więźniem był Walerian Łukasiński trzymany 40 lat w odosobnieniu i nieludzkich warunkach, żeby jego niezgoda na panujący spokój została wyciszona i zapomniana. Takim więźniem w czasach mojej młodości był Adam Michnik, który mojemu pokoleniu nie pozwolił pogrążyć się w błogiej akceptacji istniejącego systemu i który przez całe swoje długie życie budzi sumienia Polaków swoim „rozrabianiem”, kiedy większość rozrabiać już nie chce. Dzisiaj takimi więźniami są Andżelika Borys i Andrzej Poczobut, o których w wielu polskich domach myśli się,  rozmawia przy wigilii, tak jak o umierających w lesie przygranicznym oszukanych przez reżim Łukaszenki migrantach. Dla mnie osobiście takim więźniem, o którym nie wolno zapomnieć, jest Aleksiej Nawalny, który zamiast świętego spokoju na emigracji wybrał powrót do imperium Putina, żeby budzenie sumień, jakie uważa za swój obowiązek, miało rzetelne zaplecze w jego cierpieniach. Oderwany od rodziny, wyniszczony i ciężko chory po próbie otrucia trwa na swoim posterunku, i to o nim myślałem przy moim stole wigilijnym siedząc bezpieczny i spokojny wśród swojej rodziny. Miałem przed oczami jego pożegnanie z żoną na lotnisku, jego serce jakie pokazywał jej złożonymi dłońmi ze szklanej klatki sądowej i o liście przesłanym z więzienia. Fotografię tego listu zostawiam tu na cześć tego wielkiego człowieka i wielu takich jak on. 

Starość

Kiedyś nie było aż takich z nią problemów. Rzadko kto dożywał sędziwego wieku. Dzisiaj starych ludzi jest tyle ile reszty, więc utrzymywanie ich, leczenie i wysłuchiwanie to poważny kłopot. Oczywiście, że należy nam się opieka po długich latach pracy i utrzymywania poprzednich pokoleń. Mniej oczywiste, że należy nam się automatycznie szacunek z racji wieku. Moim zdaniem na szacunek trzeba sobie zasłużyć i nie wystarcza długo żyć, tylko trzeba żyć godziwie, a z tym wielu ma przecież problem. Nie czuję obowiązku szanowania kanalii, choćby dożyła stu lat. Widzę jak starcy opanowali świat i kierują nim egoistycznie, dzięki bogactwu, wpływom i władzy, jaką nie zawsze zdobyli uczciwie i zgodnie z wolą większości. Utrzymuje się na świecie duża ilość paskudnych dziadów, których żądza przetrwania kosztuje miliony ludzi zbyt wiele. Skrajnym przykładem takiego dziadygi jest dyktator Białorusi, ale przecież ani w przeszłości, ani teraz , ani w przyszłości jego postawa, metody, kłamstwa i wszelkie obrzydliwości nie są niczym wyjątkowym. Patriarchat światowy wykształcił wiele narzędzi ucisku i jeszcze długo banki, kościoły, korporacje i parlamenty będą domeną siwych dziadersów, którzy wykorzystują wszystko, by nie wypuszczać cugli z rąk i poganiać uzależnione od ich władzy tłumy do wytężonej pracy. Czasem tłum się zbuntuje i rozprawi się z satrapą jak Rumuni, ale to zdarza się rzadko. Starcy u szczytów władzy dysponują takimi środkami i narzędziami utrzymywania posłuszeństwa, że zorganizowanie buntu dzisiaj, wobec doskonałych środków inwigilacji, wydaje się niemożliwe. Na szczęście, nam starym ludziom, zegar nieubłaganie wydzwania bliską godzinę kresu wędrówki, więc nie ma co się łudzić, że dominacja nad światem będzie trwała wiecznie. Te ostatnie godziny wcale nie są tak godne pozazdroszczenia, jak to się niektórym wydaje. Nękają nas następcy, spadkobiercy, dziedzice tronów i setki chorób. Codzienne przebudzenie wiąże się z jakimś nowym bólem fizycznym i duchową troską. Coraz częściej rozmyślamy o śmierci i boimy się, że będzie nas kroiła długo zamiast pozbawić głowy jednym machnięciem kosy. Rozstajemy się każdego dnia z jakimś kolejnym złudzeniem, bliską osobą, siłą mięśni i wydolnością oddechową. Rozstajemy się z rozkoszami obcowania z drugim człowiekiem. Kobiety wypierają swoje wspomnienia o nich, stając się cnotliwymi matronami, a większość samców odwrotnie, czepia się wspomnień, mitologizuje swoje dawne osiągnięcia i poszukuje nowych, chociaż wstyd ujawniać swoje pragnienia z tym wyglądem do jakiego się dojrzało. Wszystko to sprawia, że starość z dnia na dzień staje się coraz bardziej nieznośna i jak pisał nasz największy poeta Zbigniew Herbert „rankiem mgły coraz cięższe, łysieje powietrze…” Aż nadchodzą takie dni, że stajemy się cichymi zwolennikami eutanazji, bo przepaść między wcieleniem piękna i młodości jakim był Tadzio z filmu „Śmierć w Wenecji”, a jego wyglądem dzisiaj, dla wielu z nas staje się nie do wytrzymania. Pozazdrościć można tylko tym świętym starcom, którzy zachowali pogodę ducha i dobroć serca do końca. Nie jest ich wielu, ale jednak są, i ich przykład powinien stać się latarnią morską na wzburzonych wodach  powolnego umierania i degradacji cielesnej. Trzymać się mądrego ducha i pełnego humoru dystansu do własnych boleści – oto jest zadanie dla każdego dzielnego człowieka. Czego i Wam wszystkim życzę.

Strach

Wciąż nie dość szacunku do Karola Darwina i jego przełomowego odkrycia praw ewolucji. Obrońcy godności ludzkiej oburzają się na prawdę naukową, że pochodzimy od małpy i wysuwają setki argumentów, że to niemożliwe. Jako w miarę wykształcona małpa jednak przyznaję się, że moje wieloletnie przywiązanie do biblijnej wersji powstania człowieka, wiara w istnienie czegoś, co potocznie nazywamy duszą i wreszcie wspomniana już godność – wszystko to uległo zachwianiu dzięki żelaznej logice i dowodom naukowym ewolucjonistów z genialnym Dawkinsem na końcu ich sztafety i pomogło dotrzeć do prawdy, kim faktycznie jestem. Dzięki temu mocniej pokochałem zwierzęta i lepiej je rozumiem, niż w czasach, kiedy uważałem swojego kotka, czy psa za bezduszne istoty niższe. Obserwuję więc ze zdumieniem nie tylko odkrycia podobnych genotypów z minimalną różnicą ludzkich od świńskich, ale też wstrząsające podobieństwa psychologiczne pomiędzy nami, a stadami innych gatunków. Taką wspólną cechą, jaka mnie ostatnio fascynuje jest strach. Wiadomo, że bez niego żadna żywa istota nie pożyłaby długo. Decyduje o naszych instynktownych wyborach dotyczących pokarmu, przemieszczania się, reagowania na zagrożenia żywiołów i dobierania partnerów. Decyduje też o potrzebie trzymania się  jakiegoś ludzkiego stada, bo pochodząc od małpy jesteśmy stworzeniem zdecydowanie stadnym. W dodatku nie jesteśmy stadem drapieżników, chociaż i takie się zdarzają, ale raczej zwierząt płochliwych, skłonnych do powierzenia losu silnym przywódcom. W sytuacji realnego zagrożenia garniemy się zbiorowo do zaufanego przewodnika, wodza, pasterza, czy kogoś, w kogo moc wierzymy. W przyrodzie to naturalne i nie warto by było o tym pisać, bo setki mądrych ksiąg już powstały na ten temat. Jednak dostrzegam w ludzkiej historii pewną osobliwość związaną z kategorią strachu. Oto są przywódcy, pasterze, wodzowie i czy inne tego typu osobniki, które po to, by spokojnie rządzić stadem wzniecają strach wobec zagrożeń, które realnie nie istnieją. W mojej Ojczyźnie stało się to ostatnio prawdziwą plagą. Wystraszone, znerwicowane tłumy boją się wymyślonych przez spryciarzy klęsk i wrogów tak powszechnie, że same potęgują złe wieści dzieląc się między sobą strachem i powodując, że wodzowie i pasterze bezkarnie manipulują narodem i, nakłoniwszy go by właśnie ich wybrał i powierzył im rządy, grabią przerażoną gawiedź, szczują jednych na drugich, wymyślają rzekomych wrogów, jak na przykład mówiących inaczej, modlących się inaczej, kochających inaczej, czy nawet wyglądających inaczej, niż reszta stada. To wydaje mi się jeszcze straszniejsze niż wrogowie prawdziwi, których przecież w świecie nie brak. To podsycanie strachu stało się najskuteczniejszym narzędziem w rękach cwaniaków, którzy też działają pod wpływem strachu, że ich oszustwa wyjdą na jaw i zostaną w końcu ukarane. I tak strach stał się naczelną emocją narodu, który już tyle razy w historii dawał dowody wspaniałej odwagi. Ostatnim takim przejawem odwagi mojego stada był bunt kobiet wobec tchórzliwych oprawców i demagogów. Ale przemoc jednak ten bunt poskromiła. Strach powrócił. Mam nadzieję, że nie na długo.

Szacunek

Ostatnio w ramach poprawności politycznej często używa się zdania „szanuję twoje poglądy, ale…”   po czym następuje polemika, w której te szanowane poglądy zostają podważone, ośmieszone i sprowadzone do absurdu. A przecież szacunek to sprawa poważna i nie warto tym uczuciem szafować. Szanujemy ludzi starszych, szczególnie staruszki, które wielu utożsamia z najdroższą na świecie matczyną opieką. Ale jeśli szanuję Babcię Kasię za jej odwagę i prawość, a nie szanuję jej rówieśniczek wrzeszczących na korytarzu sądu „prostytutki!” pod adresem nieletnich i niepełnosprawnych dziewczynek, które molestował drań w sutannie, prowadzony na rozprawę z towarzyszącymi mu okrzykami tych pań „przejście dla świętego!”, to nie mogę ogólnie stwierdzić, że szanuję starsze kobiety. To samo dotyczy dziadków i innych grup wiekowych. Obejmowanie swoim szacunkiem całej zbiorowości, czy narodu bez wyszczególnienia konkretnych osób, których zalety zdołaliśmy poznać, nie jest chyba do końca uczciwe. Oczywiście jeszcze mniej uczciwe jest potępianie jakiejś społeczności sprowadzonej do jednego mianownika narodowego, rasowego, czy wyznaniowego. Uogólnianie jest zawsze nadużyciem, jeśli nie poparte jest wiedzą o indywidualnych cechach zgrupowanych w naszym wartościowaniu osobników. Wiadomo, że to wymaga wysiłku i staranności, ale można przecież oszczędniej gospodarować naszymi emocjami, które, jeśli szanujemy samych siebie, powinny być zalążkiem konkretnych działań, skoro nazwy naszych uczuć nie mają być tylko pustymi słowami. Zdarzają się wspaniali ludzie, którzy deklarując swój „szacunek dla prostego człowieka”, dają temu świadectwo, pomagając każdemu w potrzebie i promieniując dobrymi uczynkami, bez względu na to, kogo napotkają. Jednak większość z nas jest nader skąpa w czynieniu dobra innym ludziom, bo czuje do nich niechęć podszytą lękiem. Nie należy więc mówić o ogólnym szacunku do ludzi, tylko powinno się zawężać możliwie precyzyjnie swoją deklarację do tych, wobec których rzeczywiście moglibyśmy uczynić coś dobrego, by udowodnić swoje pozytywne emocje. Jeśli kogoś szanuję, to gotów jestem mu pomóc tyle, ile mogę i potrafię. Jeśli mijam go obojętnie, kiedy jest w potrzebie, to znaczy, że nie szanuję go, bo widocznie nie widzę do tego powodów. Obowiązkiem w naszej kulturze jest szacunek dla zmarłych. Zawsze mnie nurtował niepokój, czy sam fakt, że ktoś zakończył życie, jest wystarczającym powodem, by obdarzyć go szacunkiem, chociaż ten konkretny człowiek, kiedy żył, budził moje negatywne emocje i uważałem go za łajdaka. Niedawno odbył się pogrzeb arcyłotra, którego chowano z honorami, bo tego wymagała aura polityczna wokół jego osoby. Więc taki udawany szacunek na użytek publiczny wszedł nam już głęboko w krew i stąd nadużywanie szacunku w fałszywym kontekście jest zjawiskiem powszechnym. To nikogo nie dziwi, a więc nie zachęca do traktowania tego słowa z należytą mu powagą. Iluż to było władców chowanych z wielką pompą i szacunkiem, a nawet rozpaczą tłumów, a po jakimś czasie opluwanych powszechnie, strącanych z pomników, a nawet wydobywanych z grobu i przenoszonych w mniej godne miejsca, a w dawnych czasach wręcz wrzucanych na przykład do Tybru. Szacunek trwały demonstrujemy w budowaniu i urządzaniu muzeów wielkich ludzi. Zawsze z czcią i wzruszeniem zwiedzam taki dom, w którym mieszkał i tworzył wielki człowiek. Nawet jeśli spędził w nim tylko kilka pierwszych lat życia, jak Chopin w Żelazowej Woli. Często z bólem serca oglądam dom Wyspiańskiego w Krakowie. Może teraz jest wyremontowany, bo byłem tam kilka lat temu. Wtedy to była ruina urągająca deklaracjom szacunku wobec autora „Wesela”, największego tekstu teatru polskiego. Ostatnio natknąłem się na fotografię przedstawiającą dom, w którym przez całe życie mieszkał i pisał największy filozof w historii tej dyscypliny umysłowej, czyli Immanuel Kant. Kaliningrad nazwano imieniem jednego z bolszewickich dygnitarzy, zamiast nazwać to miasto od imienia najsłynniejszego obywatela ówczesnego Królewca, z którego Kant nie ruszył się nigdzie przez całe swoje długie życie. Poczułem fizyczny ból, że Rosjanie nie uszanowali go na tyle, by miał tam swoje muzeum, do którego pielgrzymowaliby wielbiciele jego książek z całego świata. Jedyne, co mogłem zrobić w tej sprawie, było napisanie listu do władz miasta, z prośbą, by doceniły skarb znajdujący się na ich terenie. Odpowiedzi nie było, a ja mogłem uczcić pamięć o wielkim filozofie jedynie przeczytaniem raz jeszcze „Krytyki czystego rozumu”, co gorąco polecam każdemu miłującemu mądrość, czyli Sophię.

Szatan

Kto wie, czy to nie największy celebryta mitologii dawnej i najnowszej. Popularnością przewyższa Jezusa, Buddę i Mahometa. Jest obecny we wszystkich religiach od prastarych kultów animalistycznych po dzisiejsze nowoczesne sekty scjentologów. Niezliczone rzesze ludzi dałoby się poćwiartować za wiarę w jego istnienie, a popkultura filmowa kontynuuje intuicje i wyobrażenia wykreowane przez tysiące wybitnych artystów wszystkich minionych epok. Dla mnie najbardziej przejmująco nazwał szatana Mickiewicz w „Dziadach” pisząc o nim „Boga nieprzyjaciel stary…”

Wizerunków ma niezliczoną ilość od zwierzęcych kombinacji rogatego pyska wykrzywionego wściekłością, poprzez takie pomysły jak Czarny Łabędź Czajkowskiego, po piękną twarz Emmanuelle Seigner z genialnego dzieła Romana Polańskiego. Może jest tak, że każdy wyobraża go sobie według własnych lęków i obsesji. Nawet ci, co nie wierzą w jego istnienie, próbują go sobie wizualizować zgodnie ze swoim talentem. Ta potrzeba stworzenia wizerunku zła obecnego w każdym ludzkim życiu jest próbą odpowiedzi na zagadkę jego pochodzenia, jaka dręczy człowieka od niepamiętnych czasów. Tak więc najwięcej portretów ma osobnik, którego nikt nigdy nie widział i który w myśl wiedzy naukowej nigdy nie istniał. Święty Augustyn zdumiewał się, jak to możliwe, że dążąc ku dobru fascynuje się złem. I dzisiaj zdumiewa nas ilość wyznawców szatana, liczne odmiany jego kultu i próby upodabniania się do jego ewentualnego wyglądu, tak liczne wśród młodzieży buntującej się przeciw porządkowi trzymającemu świat w ryzach.  Dzieciaki cierpiące w samotności z powodu licznych lęków malują się, tatuują, obwieszają się atrybutami grozy, by w grupie sugerować, że są po stronie ciemnych mocy i sieją postrach wśród rówieśników z sąsiedniego podwórka, czy wrogiego klubu piłkarskiego. Agresja, bójki i naturalne odruchy stosowania przemocy, również tej internetowej, ozdabiają estetyką zaczerpniętą z satanistycznej ikonografii, która usprawiedliwia moralny zamęt panujący w ich głowach. A przecież nie tylko nie ma szatana, ale nie ma też takiego bytu jak ogólne zło, czyli mityczna ciemna strona mocy. Każdy przypadek wystąpienia zła trzeba traktować odrębnie, dociekać jego źródeł i ewentualnie piętnować je i karać, jeśli wyjaśnimy rzetelnie jego istotę. Inne jest zło jako naruszenie norm społecznych od tak powszechnego przekroczenia przepisów drogowych, po zdradę wspólnoty, szczególnie w jej skali państwowej, za co kiedyś groziła kara śmierci. Inne natomiast jest zło polegające na wyrządzeniu krzywdy zwierzęciu, lub drugiemu człowiekowi. Tu skala wyjaśnień jest ogromna. Stąd tak istotna jest rola sędziów, którzy niedoskonale, ale jednak jakoś próbują ocenić winę i ukarać złoczyńcę, jeśli nie ma dość wiarygodnego usprawiedliwienia. Są też sytuacje, kiedy zło nie znajduje żadnego usprawiedliwienia. Taką jest fakt skrzywdzenia dziecka, obojętnie w jaki sposób. Bicie czy gwałt powinno w takich wypadkach być karane najsurowiej jak się da. I w tych przypadkach zdarza się, szczególnie wśród molestujących dzieci kapłanów, że odwołują się oni do szatana jako prawdziwego sprawcy ich czynu. Niektórzy nawet szczerze wierzą, że ta niepojęta dla nich potrzeba seksualnego zaspokojenia na bezbronnym dziecku została wymuszona przez bestię o rogatym pysku, czy też węża, który był pierwszym wizerunkiem szatana wykreowanym przez pustynnych pasterzy, tak często zagrożonych przez ten gatunek zwierzęcia. A może niektórzy z nich widzą „nieprzyjaciela Boga” jako słynne oko Saurona tak bardzo przypominające monstrualny narząd kobiecy w kultowym filmie o władcach pierścienia zniszczonego w końcu przez bohaterskich chłopczyków zwanych Hobbitami. Tropienie zła i przypisywanie jego stworzenia Szatanowi przybrało w naszej cywilizacji już tak pokrętne formy, że  większość ludzi gubi się w tej problematyce i nie jest w stanie zaufać nikomu, kto próbuje odczarować te brednie i skierować uwagę na nasze własne nieprzemyślane, czy wynikające z paskudnych upodobań czyny. A przecież innej drogi nie ma.

Autor zdjęcia: Olha Ivanova

Debata covidowa – nowość na szczycie listy przebojów :)

Otóż w chwili, gdy istotnym czynnikiem w walce z dziesiątkującą nas pandemią okazały się szczepionki, debata covidowa stała się wiodącym tematem dyskusji o granicach i naturze ludzkiej wolności. Dla liberalnie nastawionych dyskutantów przeistoczyła się ona w twardy orzech do zgryzienia wobec braku jasnych, zero-jedynkowych narzędzi poruszania się po jej obszarze.

W świecie dyskusji o rozumieniu pojęcia i o ramach wolności roi się od „złotych klasyków”. Niektóre z tych debat są bardzo już przebrzmiałe i rozstrzygnięte, jak na przykład kwestia tego, czy człowiek ma prawo sam wybierać swój zawód, miejsce zamieszkania i partnera seksualnego, albo czy to wypada czerpać zyski z pracy niewolniczej. Inne „złote klasyki” nie dają o sobie zapomnieć, niekiedy w skali globalnej, a niekiedy pozostając hitem już raczej tylko w polskiej krainie, niczym Boney M. Tak więc i w mijającym roku dyskutowaliśmy o aborcji, o prawach osób LGBT, o zakresie wolności prasy, o inwigilacji obywatela przez jego własne państwo i o szeregu innych spraw, które zajmują nas od wielu dekad, a dzięki polityce PiS wróciły na top. Jednak rok 2021 dołożył nam do tego katalogu zupełnie nowy, świeży i wielki „hicior”. Otóż w chwili, gdy istotnym czynnikiem w walce z dziesiątkującą nas pandemią okazały się szczepionki, debata covidowa stała się wiodącym tematem dyskusji o granicach i naturze ludzkiej wolności. Dla liberalnie nastawionych dyskutantów przeistoczyła się ona w twardy orzech do zgryzienia wobec braku jasnych, zero-jedynkowych narzędzi poruszania się po jej obszarze. Jednak wraz z jej rozwojem zyskaliśmy jednak jasność – który to już raz? – że zagrożeniem dla liberalnej wizji przyszłości społeczeństwa stają się ci, którzy w toku wymiany poglądów na pandemię prezentują postawy skrajne, po obu stronach.

Wolność w czasach covidu

Wszechstronne uwikłanie wartości, jaką jest wolność indywidualna, w całą plejadę dylematów związanych z potrzebą ważenia racji i priorytetów, jest w przypadku dyskusji covidowej rzeczywiście imponujące. Oczywiście u podstaw wszystkich rozważań leży ten fundament wszystkich fundamentów, czyli pytanie o rozróżnienie pomiędzy uzasadnionym korzystaniem z wolności własnej a działaniem, które – celowo czy nie – narusza wolność innych ludzi i w efekcie uderza w fałszywe nuty na liberalnym fortepianie. A zatem wolność nasza versus wolność innych. Dalej, niejednego kłopotu nastręcza rozsądzenie poszczególnych covidowych kwestii w świetle liberalnego przykazania wiary, iż wolność jednostki oraz korzystanie z jej dobrodziejstw (jako marchewka) są nieodzownie związane z ponoszeniem odpowiedzialności za skutki (co stanowi kij), a więc także warunkiem szerokiego czerpania z wolności jest zdolność zachowywania się jak jednostka wysoce odpowiedzialna. Jeszcze większe bóle głowy przynosi zderzenie tzw. negatywnej, a więc maksymalistycznie nakreślonej wolności w stylu klasycznego liberalizmu, z niekoniecznie doktrynalnie liberalną, ale do głębi ludzką potrzebą solidarności i współodczuwania, których winniśmy móc od naszych bliźnich oczekiwać choćby przejściowo, ale przecież zwłaszcza w okresach tak trudnej próby, jak czas globalnej epidemii.

Wolność wchodzi dodatkowo w klincz ze zjawiskami, które od zawsze stanowią dla niej zagrożenie, ale realia covidowe dostarczyły im sporo paliwa. Po pierwsze, jest to atak na wolność i (także dogłębnie liberalną) racjonalność człowieka ze strony postawy negowania faktów naukowych i całej naukowej metody poznawania świata. Można tutaj więc przeprowadzać klinicznie doskonałe argumentacje dowodowe i strzępić język do woli bez najmniejszego sensu i skutku (choć to dzisiaj w sumie cecha niemal każdej debaty). Po drugie, nieco pokrewnie, nastąpił wykwit teorii spiskowych. Po trzecie, jak zawsze i wszędzie, ale w obliczu groźby choroby i śmierci wyjątkowo mocno, strach i potrzeba poczucia bezpieczeństwa otworzyły szeroko drzwi wielorakim działaniom antywolnościowym. Po czwarte, poprawność polityczna zyskała swój covidowy wymiar i odtąd są rzeczy, których o pandemii nie można już powiedzieć, nie narażając się na ryzyko, zatem do debaty o wirusie wkroczyła mocno autocenzura. W końcu, głoszenie sceptycyzmu wobec szeroko uznanych poglądów na covid nadziało się na ów słynny, nowy zwyczaj obejmowania autorów „nieprawomyślnych” opinii mechanizmami z repertuaru cancel culture i urządzania im wielopoziomowych „shitstormów” w mediach społecznościowych.

Większość liberałów za problematyczne zjawisko w debacie covidowej uznała przede wszystkim (a niekiedy nawet wyłącznie) zachowanie narożnika określanego zbiorczą nazwą „anyszczepionkowców”. To właśnie oni krzyczeli i krzyczą o wolność własną, niespecjalnie interesując się wolnością i prawami innych ludzi. To oni całkowicie pomijają liberalne sprzężenie wolności z odpowiedzialnością, zaś o solidarność wołają tylko dla siebie i podobnie do nich myślących, bez baczenia na realne problemy ludzi z grup ryzyka. W końcu to oni usiłują dokonać zamachu na wolność, posługując się teoriami spiskowymi i podważaniem wyników badań naukowych. Podzielam opinię, że stanowią oni problem numer 1 dla ochrony wolności w dobie debaty covidowej. Jednak nie oznacza to, że należy pomijać zagrożenia z drugiej strony, ze strony histeryków, którzy każde zdanie zawierające sceptycyzm lub chociaż pytanie o te czy inne środki walki z pandemią chcą ocenzurować i uciszyć, imputując autorom winę za śmierć kolejnych tysięcy ofiar. Oni uderzają w wolność samej debaty covidowej, wymachując ukształtowaną już na jej potrzeby poprawnością polityczną/narracyjną, żądaniem samocenzury i cancel culture jako ulubionymi rodzajami broni. Natomiast strachem – narzędziem najmocniej i najskuteczniej burzącym misterny trud budowania wolnego społeczeństwa – operują na równi z antyszczepionkowcami. 

Wolność pod presją antyszczepionkowców

Antyszczepionkowcy (wśród których niestety jest wielu libertarian) zarzucają liberałom popierającym obostrzenia zdradę ideałów wolności, samych siebie obsadzając w roli bojowników o jej sprawę. Ten błąd logiczny może opierać się tylko na zacietrzewieniu, albo na niewłaściwym pojęciu o zagrożeniach dla ludzi wynikających z pandemii. Ktoś, kto stwarza większe ryzyko zarażenia drugiej osoby, choć mógłby stwarzać mniejsze, ten ogranicza wolność drugiego człowieka i to w sposób skrajny, jako że dla wielu ludzi zachorowanie na covid stanowi realne i bardzo poważne niebezpieczeństwo dla życia i zdrowia (co gorsza, jest sporo osób, którzy do grup ryzyka należą bez świadomości tego faktu, z powodu np. utajnionej jak dotąd choroby współtowarzyszącej, która zwiększa ryzyko zgonu, ciężkiego przebiegu lub powikłań w postaci tzw. długiego covidu). Potencjalnie więc każdy z nas może zostać w drastyczny sposób odarty z wolności poprzez lekkomyślne zachowania antyszczepionkowców lub ludzi negujących w ogóle istnienie epidemii. 

To trzeba powiedzieć jasno: nienoszenie masek, niezachowywanie odstępu, niepowstrzymywanie się od wyjścia z domu przy objawach infekcyjnych, odmowa robienia testów czy dezynfekowania rąk, w końcu zaś przede wszystkim nieszczepienie się – to wszystko zwiększa zagrożenie dla innych ludzi, a więc ogranicza ich wolność. Ograniczanie wolności jednego człowieka przez drugiego jest zaś niedopuszczalne z liberalnego punktu widzenia. Ta konstatacja natomiast oznacza, że wszystko to, co antyszczepionkowcy usiłują zohydzić kiepsko dobranym terminem „segregacja sanitarna”, jest zasadne. Zwał, jak zwał.

Słowo „segregacja” ma w tym przypadku stanowić piętno dla wszelkich projektów ograniczenia osobom niezaszczepionym dostępu do infrastruktury spędzania wolnego czasu, a nawet do środków transportu publicznego. Wiadomo, „segregacja” kojarzy się z segregacją rasową w USA, z barami czy toaletami, które opatrywano napisami „Whites only” lub „For colored”. Kojarzy się także, bardziej lokalnie tutaj w Polsce, z wykluczeniami Żydów z różnych miejsc w okresie okupacji niemieckiej (acz i o naszym swojskim „getcie ławkowym” w II RP nie wypada nie wspomnieć), z tramwajami „Nur für Deutsche”, a liberałom może nawet – najbardziej świeżo – z naklejkami „Strefa wolna od LGBT”. A jednak „segregacja sanitarna” z tamtymi rzeczywistymi segregacjami i brutalnymi zamachami na wolność człowieka nie ma nic wspólnego, bo u samego punktu wyjścia różni się odeń zasadniczo. 

Realne segregacje uderzały w ludzi w sposób przez nich niezawiniony, a ich ofiary nie mogły zrobić nic, aby przestać być traktowane gorzej wskutek tamtych segregacji. Człowiek, choćby chciał, nie może przestać być ciemnoskórym, Polakiem, Żydem czy osobą LGBT. Natomiast przestać być niezaszczepionym można niesłychanie łatwo, dobrowolnie i bez żadnych przeszkód. Być niezaszczepionym to wybór, nie ślepy los. Pik, i już nie jesteś „segregowany”. Dlatego „segregacji sanitarnej” nie można porównywać z tamtymi segregacjami z mrocznych kart ludzkiej historii. Bardziej przypomina „segregację” ludzi na posiadaczy prawa jazdy i nie-posiadaczy prawa jazdy. Członków klubu Biedronki i na jego nie-członków. Pierwsi mogą jeździć samochodami i odbierać „Świeżaki” za mniejszą ilość naklejek, a drudzy nie mogą. Nie są równo traktowani, ale jest po temu zasadny powód. I tylko od nich zależy przejście w każdej chwili do grupy „uprzywilejowanej”.

Tak więc „segregacja sanitarna” jest całkowicie zasadna i stanowi świetny mechanizm skłaniania części opornych do decyzji o dobrowolnym zaszczepieniu się. Niestosowanie tego narzędzia przez polski rząd stanowi jedno z najbardziej niepojętych zaniechań naszego kraju w walce z pandemią. Jeśli założyć, że liczbę ofiar czwartej fali można było w ten sposób ograniczyć choćby o połowę, to jest to w zasadzie zbrodnia.

Nieco trudniejszym problemem jest kwestia obowiązku szczepienia na covid. Teoretycznie, jeśli osoby niezaszczepione udałoby się, poprzez surowe stosowanie zasadnej „segregacji sanitarnej”, odizolować od wszystkich zaszczepionych osób, które nie życzą sobie bezwiednie wchodzić w bliskie kontakty z potencjalnymi rozsadnikami wirusa, to taki obowiązek stanowiłby nadmierne ograniczenie wolności indywidualnej niezaszczepionych. W liberalnym ujęciu państwo nie powinno dbać o zdrowie czy dobro żadnego z obywateli pod przymusem. Ludzie mają prawo prowadzić ryzykowny tryb życia. Palenie papierosów, konsumpcja alkoholu, nadmierna konsumpcja cukru, fast-foodów (i wielu innych rzeczy), uprawianie sportów ekstremalnych (a w pewnym wieku tak można zakwalifikować wszystko oprócz szachów, dartów i biliarda) czy posiadanie dużej liczby partnerów seksualnych – wszystko to jest potencjalnie szkodliwe, ale liberałowie protestują przeciwko zakazywaniu ludziom tych rzeczy. Co więcej, zazwyczaj jesteśmy za legalizacją konsumpcji niektórych tzw. miękkich narkotyków, czyli to pole ryzyka związanego z wolnością w odpowiedzialności własnej za skutki chcemy poszerzać. Dopóki więc osoby niezaszczepione nie stanowią ryzyka dla innych, powinny mieć prawo do wolnej decyzji w sprawie tego szczepienia. Paradoksalnie, droga do utrzymania dowolności szczepień na covid prowadzi tylko i wyłącznie przez konsekwentnie wdrażaną „segregację sanitarną”. 

Z drugiej jednak strony zagrożenie dla wolności innych ludzi generowane przez niezaszczepionych nie ogranicza się do ryzyka zarażenia osoby zaszczepionej, ale o zbyt niskim poziomie przeciwciał, aby uniknąć zakażenia (czy to przez upływający 6-miesięczny termin od ostatniego zastrzyku, czy to przez fakt przynależności do grupy dużego ryzyka, czy też do grupy osób, które z przyczyn medycznych się szczepić nie mogą). Niezaszczepieni ograniczają naszą wolność także przeciążając szpitale i blokując dostęp do nich chorym na inne, niezawinione własną brawurą choroby (choćby wysysając personel medyczny z innych oddziałów na oddziały covidowe w dobie szczytów fal pandemii); mogą powodować kolejne lockdowny niektórych branż lub całej gospodarki i skazywać innych obywateli na ruinę finansową; obciążają radykalnie finanse publiczne, zmniejszając potencjalne korzyści nas wszystkich związane z budżetem państwa w dobrym stanie. Wszystko to są ograniczenia wolności, wszystkie one są niedopuszczalne. 

Wolność pod presją poprawności narracyjnej

Gdy jednak do boju przeciwko wolności rusza drugie ekstremum w debacie covidowej, skutki także mogą być opłakane. W tym przypadku cios zostaje wyprowadzony nade wszystko w wolność słowa – można rzec, że to sprawa mniej istotna, aniżeli stwarzanie zagrożenia dla życia i zdrowia (niewątpliwie tak jest), ale jako element bardziej ogólnego trendu, aby ludziom wygłaszającym mniejszościowe poglądy zamykać usta przemożną presją, jest to trend bardzo niebezpieczny.

Doskonałą egzemplifikacją tego zjawiska jest niemiecka debata covidowa i przypadek uznanej i cieszącej się wielkim szacunkiem (przynajmniej do niedawna) politolożki Ulrike Guérot. Guérot zajmowała się przez niemal całą swoją karierę naukową i publicystyczną problematyką europejską i była (jest) wielką orędowniczką pogłębiania integracji europejskiej w kierunku budowy Europy federacyjnej. Na swoje nieszczęście w toku tego roku postanowiła zabrać mocny głos w debacie covidowej. Nie takich poglądów spodziewała się po niej jej własna bańka w mediach społecznościowych, bo Guérot zalicza (zaliczała się?) raczej do lewicowo-liberalnego światka wzajemnej adoracji.

Tymczasem już w 2020 r. Guérot zaczęła od krytyki niektórych obostrzeń, z zamykaniem wewnętrznych granic państw UE na czele. Następnie poddawała w wątpliwość zasadność niektórych, punktowych obostrzeń, zwłaszcza tych najsilniej uderzających w swobody obywatelskie. Z częścią jej następnie głoszonych poglądów można się (jak ja) śmiało nie zgadzać. Guérot niewątpliwie odrzuciłaby większość powyższej argumentacji, która doprowadziła mnie do poparcia „segregacji sanitarnej” i uznała ostre i wykluczające z życia społecznego poglądy i propozycje względem niezaszczepionych za niedopuszczalną „stygmatyzację znacznej grupy naszych współobywateli”. To jednak nie oznacza, że Guérot nie ma wcale racji. Wielu polskich liberałów, w tym także przedstawicieli naszego środowiska skupionego wokół „Liberté!”, raz po raz uznawało niektóre obostrzenia, stosowane przecież wcale nie tylko w Polsce przez PiS, ale i w wielu innych krajach przez rządy bezdyskusyjnie liberalno-demokratyczne, za zbyt głęboko ingerujące w nasze życie i wolność. Krytykowaliśmy lockdown i zamykanie szkół, sugerując izolowanie osób z grup ryzyka jako alternatywne rozwiązanie. Dzisiaj jesteśmy gotowi żądać stosowania obostrzeń dla niezaszczepionych zamiast lockdownu dla wszystkich. W imię dobra naszej sytuacji ekonomicznej, w imię troski o zdrowie psychiczne młodego pokolenia, w imię wielu innych ważnych wartości i celów (oczywiście z wolnością na czele).

Guérot także opowiadała się przeciwko zamykaniu gospodarki, wskazując na niebezpieczeństwo wytworzenia się przy tej okazji tzw. law of unintended consequences. Wskazywała, że niektóre obostrzenia się nieproporcjonalnie ostre wobec nikłego dla przebiegu pandemii znaczenia celów, które są w stanie osiągać. Przede wszystkim zaś – i tutaj Guérot trafiła w samą „dziesiątkę” – przestrzegała, że dla państw taka pandemia to wymarzona okazja, aby obywateli „opiłować” z części ich demokratycznych swobód i pytanie brzmi, czy nie na zawsze? Dlatego Guérot na każdym kroku powtarzała, że każde obostrzenie musi być związane z jasną deklaracją cofnięcia go, gdy covidowa konieczność jego stosowania przeminie lub zelżeje. Dla każdego liberała są to oczywiste oczekiwania.

Ponadto domagała się Guérot, aby – co stanowi wymóg demokracji – o każdym obostrzeniu wolno było swobodnie debatować i testować w dyskusji jego zasadność. Aby decydenci czuli, iż są opinii publicznej każdorazowo winni przekonujące i niezbite wyjaśnienia, gdy wolność obywatelska zostaje zawieszona lub zawężona. Mówiła wtedy, że „stygmatyzacja krytyki to koniec demokracji”. Krytykowała stan rzeczy, w którym jedna strona – zwolennicy obostrzeń z autorytetem rządu za plecami – mają z definicji przewagę i samodzielne prawo definiować pojęcia i węzłowe punkty debaty; w którym przyjmuje się, że autorów niektórych opinii w ogóle „nie wypada” słuchać, bo mnożąc wątpliwości sami wykluczyli się poza ramy swoistej covidowej racjonalności. Guérot podkreśla, że trafny argument może niekiedy paść nawet z ust w innych sytuacjach głupich ludzi, więc argumentów należy słuchać i nie zakładać z góry, że po tamtej stronie nigdy nie może być racja. 

Tak oto, zwłaszcza nawiązując do aspektu „przewagi narracyjnej”, Guérot wystąpiła przeciwko kształtującej się w tym roku poprawności politycznej debaty covidowej, w której cancelować należy każdego, kto raz wygłosi pogląd krytyczny wobec walki z pandemią wszystkimi siłami, także bazookami skierowanymi na muchę. Guérot wystąpiła ponadto przeciwko tej polaryzacji debaty covidowej, w której najbardziej doniosły głos uzyskują te dwie radykalne grupy, obie na swoje sposoby wrogie wolności. Gdzie każdy, kto wątpi w absolutną potrzebę zamknięcia szkół, ten z miejsca (i dożywotnio?) jest „foliarzem”. Gdzie każdy, kto domaga się, aby niektóre obostrzenia dotyczyły tylko osób dobrowolnie niezaszczepionych, jest „nazistą”. W takich realiach liberalny głos środka jest jednym i drugim, w zależności od kontekstu. 

Samą Guérot oczywiście spotkało dokładnie to, przed czym chciała przestrzegać. Lewicowi stróże poprawności narracyjnej wokół polityki antycovidowej urządzili badaczce kolosalny shit-storm, usiłowano zablokować rozpoczęcie przez nią pracy na uniwersytecie w Bonn, tamtejsi studenci zaczęli (jak to studenci w tych czasach) „bać się o własne bezpieczeństwo”, gdyż powszechnie znana „lekkomyślność prof. Guérot” może sprowadzić na nich infekcje. Kanały w mediach społecznościowych Guérot zamieniły się rynsztok, więc zamknęła je ona w końcu jesienią. Postanowiła też wrócić do tematyki europejskiej i zrezygnować z udziału w debacie covidowej, a więc w końcu, umęczona, zastosowała samocenzurę. 

***

Covid będzie z nami jeszcze jakiś czas. A więc także i debata covidowa. Może niedługo stanie się ona „starym klasykiem”, ale jej z licznych pułapek długo będzie się nam rzucać kłody pod nogi. Szykuje się tutaj niestety walka na dwa fronty.

Coraz więcej powodów do polexitu :)

Niemal od samego początku swoich rządów, Prawo i Sprawiedliwość jest na ścieżce wojennej z zachodnim światem, jego instytucjami, a przede wszystkim z Unią Europejską. W ciągu tych 6 lat konflikt ten rozprzestrzenił się na wiele frontów, tak że obecnie nie widać już jakiejkolwiek innej motywacji, dla której PiS miałby deklarować chęć pozostania w UE, poza pobieraniem niebagatelnych środków z funduszy unijnych.

Pomimo tego, za każdym razem, gdy jedna czy druga emocjonalna i pełna jadu antyunijna wypowiedź polityka PiS rozogni dyskusję o perspektywie polexitu, ze strony Nowogrodzkiej nadchodzi dementi. PiS uporczywie deklaruje, że Unii opuszczać nie zamierza, a tylko odrzuca wykonywanie wyroków TSUE, grozi zawieszeniem wpłacania składki członkowskiej, sypie piach w tryby strategii klimatycznej i porównuje instytucje Unii do wszelkich krzywdzicieli Polski z ostatnich kilku wieków. Instynktownie wyczuwamy, że asekuracyjna postawa przywództwa PiS jest zrodzona nie ze szczerego przywiązania do ideałów integracji europejskiej, a raczej wyrasta z wyników badań opinii publicznej na temat ewentualności polexitu. Ponad 80% zwolenników pozostania w Unii, w tym ich przewaga także w obrębie elektoratu PiS, potwierdzone wieloma badaniami, nie pozostawiają na ten moment pola do polexitowego manewru bez postawienia na szali partyjnej popularności i interesów reelekcyjnych.

Istnieją więc dwa hamulce dla pisowskiej tendencji do sprzyjania wizji polexitu, która czytelnie wyziera z licznych wypowiedzi polityków obozu władzy. Strach przed elektoratem i potrzeba uzyskania europejskich pieniędzy, które mają ustrzec budżet państwa przed smutnymi konsekwencjami ekspansywnej polityki socjalnej, która z kolei także stanowi fundament strategii utrzymywania się u sterów. To dwa bardzo mocne powody, nawet jeśli osamotnione. Stopniowo jednak wzrasta liczba i znaczenie impulsów, które potencjalnie mogą skłaniać PiS do zwrotu o 180 stopni. Do zwrotu, który byłby zgodny ze skrywanymi oczekiwaniami wielu działaczy i otwarcie formułowanymi poglądami coraz większej liczby prawicowych publicystów.

Od kilku już lat jasnym jest, że członkostwo w Unii Europejskiej stanowi barierę dla realizacji pisowskiego programu przejęcia przez egzekutywę (czyli, w praktyce tego modelu sprawowania władzy, przez rządząca partię) kontroli nad sądownictwem i treścią wydawanych w Polsce wyroków. Ostatnie 6 lat to okres nieustannych zmagań rządu i partii z instytucjami europejskimi o interpretacje zmian realizowanych w polskich sądownictwie, w ramach rozwlekłych, nużących i formalistycznych procedur. Dla strony pisowskiej istnienie tych zjawisk jest oczywistym ucieleśnieniem owego mitycznego już niemal „imposybilizmu”, który rzekomo krępuje wyłonioną przez suwerena większość partyjno-polityczną i nie pozwala jej realizować programu, którego ów demokratyczny suweren jakoby dogłębnie pragnie. W kontekście „niepolskości” instytucji europejskich jest to równocześnie „zamach na polską suwerenność”. Polexit pozwoliłby polskiej władzy zrzucić z siebie w końcu ciężar tych ograniczeń, położyłby kres „wtrącaniu się obcych w nasze polskie sprawy”, a może nawet sprowadziłby na dalsze losy polskiego wymiaru sprawiedliwości błogosławione désintéressement krajów Zachodu. Mówiąc wprost, byłaby szansa na to, że się wreszcie odczepią i pozwolą polskiej władzy w sposób zupełnie dowolny dysponować wolnością polskiego obywatela.

Drugim impulsem, zresztą doskonale wykładanym przez radykalnego posła Kowalskiego z Solidarnej Polski, jest możliwość całkowitego odrzucenia celów polityki klimatycznej w UE. Od dopiero kilkunastu tygodni w kręgach pisowskiej władzy narasta świadomość, że czynnikiem który może doprowadzić ją do upadku jest inflacja. (To zresztą dość pocieszne, gdy wspomnieć, jakimi pełnymi pogardy prychnięciami ludzie PiS reagowali na przestrogi, że ich nazbyt ekspansywna polityka socjalna doprowadzi do takich właśnie skutków, gdy pojawi się sytuacja kolejnego, nieuniknionego przecież kryzysu makroekonomicznego, a taki przyniosła pandemia). W pisowską narrację o świecie doskonale wpisuje się koncepcja obarczenia cen energii lwią częścią winy za przyspieszanie inflacji (zwłaszcza że przecież nie jest to argument całkowicie chybiony). Kowalski już ukuł więc zgrabne pojęcie „zielonej inflacji” i mocno bije w bęben utrzymania polskiego wydobycia węgla, już nie tylko w imię zbyt ulotnej „niepodległości energetycznej”, ale po prostu z bardziej zrozumiałym dla każdego wyborcy zamiarem ograniczenia wzrostu cen. Tymczasem jasnym jest, że Polska pozostająca członkiem UE będzie musiała przestać wydobywać węgiel. Nawet znana jest już data graniczna – o nią potoczy się zapewne spór, ale nawet w najbardziej, z punktu widzenia lobby węglowego, „optymistycznym” scenariuszu będzie to 31.12.2049. Polexit otwiera możliwość wycofania się z tych porozumień i stworzenia w Polsce czegoś na kształt antyekologicznego skansenu w centrum Europy, gdzie co prawda ludzie będą żyć znacząco krócej niż w krajach ościennych, ale gospodarka może skorzystać z przyciągania produkcji taniochy ignorującej wyśrubowane normy ekologiczne. Wyrwanie się z „więzów” europejskiego zielonego ładu będzie zresztą oznaczało uzyskanie przez polski rząd wolnej ręki w kreowaniu zrębów wielu różnych polityk, które w innym razie byłyby związane wspólnymi normami. Takie sytuacje jak problemy wokół kopalni w Turowie przeszłyby do historii.

Z punktu widzenia narodowej dumy, która stanowi istotny fundament pisowskiego postrzegania rzeczywistości, nie wolno pominąć aspektu bolesnego przeżywania upokorzeń na arenie unijnej. Komentarze pisowskiej prasy, ukazujące się po każdym wyroku TSUE, każdej decyzji Komisji Europejskiej o wdrożeniu kolejnego etapu następnej procedury „represji” wobec polskiego rządu, każdym wysłuchaniu i debacie nad stanem polskiego państwa prawa w Parlamencie Europejskim, każdej kontroli realizacji wcześniejszych zaleceń, każdej zapowiedzi czy pogróżce sugerującej przyszłe sankcje oraz oczywiście po każdej nowej zwłoce w realizacji wypłat funduszy czy zawieszeniu procedowania polskich wniosków o wypłaty z funduszu odbudowy – komentarze te nie pozostawiają żadnej wątpliwości co do tego, że pisowska dusza cierpi i trzęsie się z oburzenia. Polexit za jednym zamachem załatwiłby wszystkie te problemy. Polski rząd, po okresie kilku ostatnich upokorzeń związanych z procesem negocjacji warunków polexitu, nie byłby już nigdy wiążąco recenzowany przez jakąkolwiek instytucję UE.

W końcu, artykuł red. Grzegorza Górnego z wPolityce.pl (https://wpolityce.pl/swiat/572327-oferta-putina-dla-zachodniej-prawicy) nie pozostawia większych wątpliwości, że przynajmniej (na razie) na obrzeżach szeroko pojętego środowiska polskiej prawicy narasta gotowość i pragnienie zwrotu geopolitycznego ku Rosji. Owszem, Rosja może nadal budzić estetyczne opory niektórych pisowców, w końcu onegdaj autentycznych antykomunistów, którzy przywykli w Moskwie widzieć zagrożenie i wroga. Ale powoli estetyczne obrzydzenie wobec zachodniej Europy (a nawet także USA) zaczyna na tyle nabrzmiewać, że chyba przewyższa już opory wobec Rosji. W końcu, jak z uznaniem pisze Górny, Władimir Putin przedstawia europejskiej prawicy atrakcyjną ideologicznie wizję „rozsądnego konserwatyzmu” i stanowi największą nadzieję na skuteczne i silne uderzenie w „zgniły Zachód” z jego polityczną poprawnością, liberalnym permisywizmem i zatraceniem tradycyjnych norm moralnych, które kiedyś decydowały o tym, że niebiali, nieheteroseksualni nie-mężczyźni znali swoje miejsce w świecie i trzymali się z dala od przestrzeni publicznej, a przynajmniej milczeli o wszystkich elementach ich tożsamości wykraczających poza moralnie akceptowany kanon. W najbliższych latach coraz więcej polskich prawicowców zada sobie niewątpliwie pytanie, czy polexit nie jest ceną wartą zapłacenia za poczucie bezpieczeństwa i sensu egzystencji, które da powrót do „tradycji ojców”, choćby i pod rosyjskim protektoratem. Jak USA rozpostarły nad zachodnią Europą „parasol ochronny” przed sowieckimi bombami atomowymi, tak teraz to Rosja może ustawić podobny „parasol ochronny” nad Europą Środkową i chronić nas przed tęczowymi ideologiami. Może nawet spłacić historyczne długi za zainfekowanie nas klasycznym marksizmem, poprzez uratowanie w obliczu seksualnego neomarksizmu?

Wszystkie te refleksje kiełkują powoli w szeregach prawicy polskiej. Mają wiele lat na zapuszczenie korzeni i stopniowy wzrost. Będą więc na podorędziu, gdy wskutek nierozwiązanych konfliktów o praworządność, wskutek kar i niezapłaconych polskich składek, które zostaną odjęte od wypłat funduszy unijnych, te ostatnie w zasadzie przestaną do Polski płynąć. Wówczas może się okazać, że z tych 80% zwolenników pozostania w Unii ostanie się tylko 55%. Znikną dwie bariery blokujące obecnie PiS-owi możliwość otwartego postawienia polexitu na politycznej agendzie. Wejdziemy w okres przedreferendalny.

 

Autor zdjęcia: Wesley Tingey

Współczesne niepokoje akademickie w serialu Netflix The Chair (Pani Dziekan) :)

Świat akademicki oferuje twórcom seriali telewizyjnych bardzo silną podstawę dla konstruowania losów bohaterów i tworzenia narracji – grę o władzę. Uniwersytety zawsze stanowiły arenę walki o panowanie i wpływy. Dlatego wykorzystanie elementu władzy jako punktu wyjścia dla rozwinięcia serialowej narracji,  wydawał się strzałem w dziesiątkę.

Dobry serial, który przyciąga uwagę widzów w wymiarze globalnym, musi z całą pewnością mieć odpowiednio napisany scenariusz, w którym główni bohaterowie na oczach widzów dojrzewają, rozwijają się, zmieniają (np. postać Waltera White z Breaking Bad, który ze sfrustrowanego nauczyciela zmienia się w bezwzględnego szefa mafii narkotykowej). Postacie serialu nie mogą być proste, przedstawione w kategoriach biało-czarnych, ważny staje się dynamizm postaci.  Sukces serialu – w dzisiejszych czasach – uzależniony jest również od wprowadzenia tzw. cliffhanger (czyli zawieszaniu akcji w sytuacji napięcia), co u widza wywołuje najczęściej zjawisko binge-watching (a zatem niemożliwości przerwania oglądania). Najczęściej seriale cieszące się dużą popularnością opierają swoją narrację wokół triady władza i pieniądze – relacji międzyludzkich – niejednoznaczności i transformacji bohaterów (Gra o Tron, Dom z Papieru /do pewnego momentu/, House Of Cards czy wspomniany już Breaking Bad). Dużą popularnością widzów cieszą się seriale osadzone w zawodowym świecie, w którym poszczególne odcinki opowiadają określoną historię, a w tle rozgrywają się losy głównych bohaterów. Przez wiele lat prym wiodły seriale medyczne np. Ostry Dyżur (ER) czy Grey’s Anatomy, a ostatnio nieco naiwny Szpital Amsterdam (New Amsterdam) czy Good Doctor. Widzom również przybliżane były losy prawników, wśród klasyków warto chyba wymienić Ally McBeal, Good wife czy Suits. W serialach tych ujawniały się skomplikowane relacje międzyludzkie, heroiczność głównych bohaterów, ich dramatyczne wybory życiowe, a w tle toczyła się również gra o władzę i wpływy.

Świat akademicki długo czekał na swój serial. Być może trudno jest napisać interesujący scenariusz przedstawiający przemiany bohaterów, dramatyzm ich wyborów, skomplikowane relacje i uwikłania na kampusie uniwersyteckim. W potocznym myśleniu świat ten może jawić się jako prosty (a nawet nudny), w codzienne życie sprowadza się do nauczania studentów i prowadzenia badań. Nikt tu nie ratuje życia, krew nie leje się na podłogę, brakuje nieoczekiwanych zwrotów akcji. Jednak świat akademicki oferuje twórcom seriali telewizyjnych bardzo silną podstawę dla konstruowania losów bohaterów i tworzenia narracji – grę o władzę. Uniwersytety zawsze stanowiły arenę walki o panowanie i wpływy. Dlatego wykorzystanie elementu władzy jako punktu wyjścia dla rozwinięcia serialowej narracji,  wydawał się strzałem w dziesiątkę.

Oto bowiem w tym roku Netflix wyprodukował serial The Chair (w polskiej wersji językowej Pani Dziekan), którego pierwszy sezon (6 odcinków) miał premierę w połowie sierpnia tego roku. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że twórcy serialu działali bardzo zachowawczo, gdyż pierwsza część jawi się jako pilot sezonu. Każdy odcinek trwa około 30 minut, więc widz jest w stanie obejrzeć cały sezon w nieco więcej niż dwie godziny. Wprawdzie uzyskał on bardzo pozytywne recenzje (w końcu jego twórcami są scenarzyści Gry o Tron), to nie odniósł spektakularnego sukcesu.  Wzbudził jednak zainteresowanie w świecie uniwersyteckim, gdyż odzwierciedla współczesne niepokoje akademickie.

Po pierwsze, serial rekonstruuje współczesne dylematy wokół kariery akademickiej kobiet i przejmowaniu przez nie władzy w dotychczas zmaskulinizowanym świecie. Główna bohaterka Ji-Yoon (znakomita Sara Oh) jest ucieleśnieniem kobiecego sukcesu w akademickim świecie – przyszło jej kierować wydziałem anglistyki. Nie jest to wydział, który przynosi sławę i pieniądze uniwersytetowi, jest to raczej przykład jednostki, która prowadzi mało opłacalne badania, dlatego walczy o „przetrwanie”. Postać tytułowej pani dziekan idealnie wpisuje się w dylematy tożsamościowe współczesnych naukowczyń. Jest ona kobietą, samodzielnie wychowującą córkę, reprezentantką mniejszości etnicznej/narodowej (jej rodzina pochodzi z Korei). Twórcom serialu udało się na szczęście uciec od stereotypowego pokazania kobiety w roli menadżerki akademickiej, która jest ograniczana przez swoją kobiecość. Współcześnie kobiety w świecie akademickim coraz częściej przebijają szklany sufit (sama pracuję na Uniwersytecie, którym kieruje Rektorka), jednak w tle pokazywane są dylematy związane z godzeniem wymagającej roli zawodowej z równie wymagającą rolą matki. Tytułowa bohaterka nie dusi już się w społecznie skrojonym gorsecie kobiecości,  nie jest też ona jej bronią, a nawet tematem przewodnim. Jednak ten pierwiastek kobiecości związany z samodzielnym macierzyństwem stanowi istotny element tożsamości bohaterki, który wpływa na jej zawodowe wybory i możliwości. W tym kontekście wiele kobiet akademiczek znajdzie odzwierciedlenie swoich codziennych dylematów dotyczących łączenia życia zawodowego i prywatnego.

Po drugie, serial ten ujawnia różnego rodzaju mechanizmy władzy we współczesnej akademii. Podejmuje wątek różnych aktorów wpływających na rozwój i kształt dzisiejszego świata uniwersyteckiego. Pokazuje, że świat akademicki nie zawsze opiera się na kompromisie, a raczej na walce o wpływy i wybory polityczne.  Istotnym aktorem w tej grze – obok rady uczelni, inwestorów, udziałowców – stają się studenci. To oni, w tym serialu, zdają się być tym gremium, które znacząco wpływa na przyszłe losy kadry akademickiej. W polskiej rzeczywistości ewaluacja studentów nie jest tak istotna w utrzymaniu pozycji na uniwersytecie, jak w przypadku amerykańskich uczelni. Jednak neoliberalny głos studenta-klienta słychać w tej przestrzeni wyraźnie. Co więcej, serial ten pokazuje, włączają się nowi gracze – followersi na twitterze czy celebryci (znakomite wprowadzenie postaci Davida Duchovnego).

Po trzecie, na poziomie symbolicznym (chapeau bas!) uwidacznia się odwieczna gra o władzę i wpływy między tradycją a współczesnością. Z jednej strony mamy pokazaną grupę emerytowanych profesorów, którzy stają się niejako inhibitorem zmian, z drugiej próbę  nowego podejścia, zreformowania sposobu myślenia o wydziale przez nową dziekan, która musi iść na różne, często niewygodne kompromisy. Próby wprowadzenia nowych idei, uosabianych w tym przypadku przez młodą afroamerykańską badaczkę, konfrontowane są z tradycyjnym lub wręcz skostniałym podejściem jednego z profesorów. Co więcej, wydaje się, że ci emerytowani profesorowie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych byli zapewne bojownikami o wolność na uczelniach, także seksualną, która dziś przybrała formę seksizmu. To, co dla nich było wolnością, dziś jawi się jako źródło opresji. Niesmaczne, seksistowskie dowcipy pokazują schyłek tamtej epoki. Jednak jest jeszcze coś w tej walce międzypokoleniowej – otóż – (prze)trwanie uniwersytetu polega na jego ciągłej śmierci i zmartwychwstaniu, na dyskursywnej walce, w której stare idee muszą ustąpić nowym. Ta walka toczy się nieustanie, jest immanentną cechą życia akademickiego. W serialu jednak ta walka pokazana została nie w wymiarze symbolicznym, lecz ludzkich wyborów i pragnień.

I wreszcie – co dla mnie najważniejsze – serial ten pokazał zagrożoną przez poprawność polityczną i ujawniającą się cancel culture – akademicką wolność słowa. Twórcom serialu należą się owacje na stojąco za przemycenie – istotnego z punktu widzenia współczesnego problemu akademickiego – wątku wolności. Na tej płaszczyźnie zdemaskowane zostają dwa ważkie problemy: fragmentaryczności czy wręcz wycinkowości rzeczywistości społecznej oraz wojny tożsamościowej. Oto bowiem za sprawą nowoczesnych technologii, wycinek rzeczywistości zajęć akademickich staje się przyczyną zawieszenia uznanego i lubianego profesora. Ujawnia się też manipulacyjność współczesnych, sfragmentaryzowanych social mediów, ale także ich siła i władza. Krytyczne kształcenie studentów, otwieranie ich umysłów na różne idee, wolność akademicka zaczyna być zagrożona. Ponad trzydzieści lat temu ukazała się świetna książka Allana Blooma Umysł zamknięty, pokazująca współczesne tendencje w zakresie kształcenia uniwersyteckiego. Studenci w obliczu wojny kulturowej, tożsamościowej zamiast stać się krytycznymi aktorami, wtłoczeni zostali w zamknięte matryce tożsamości. Rewolta studentów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, zdaje się dziś pożerać własne dzieci. Kształcenie studentów w obawie przed narażeniem ich na szkodliwe treści staje się infantylne. I co więcej, studentom ten infantylizm zdaje się odpowiadać. Świat akademicki przestaje być światem otwartych i odważnych idei w obawie przed unieważnieniem (cancel culture) czy obrażeniem uczuć (wojny kulturowe i tożsamościowe). W serialu The Chair unieważnienie staje się wręcz absurdalne i groteskowe (zapewne Gombrowicz mógłby dziś pokazać, jak można dorobić gębę wykładowcom i jak można ich upupić, bo przecież sami stali się niewolnikami formy, którą de facto tworzyli). Groteskowo przedstawia się konfrontacja studentów z zawieszonym profesorem, w której jawią się oni jako totalizująca i opresyjna monokulturowa siła. Kapitulacja profesora stanowi – na poziomie metaforycznym – upadek postmodernistycznej narracji, która w nowej rzeczywistości esencjonalizowania tożsamości, pozwala jedynie na wycofanie się. Ci, którzy wykładają na współczesnych kampusach, muszą ciągle pilnować, aby nie przekroczyć granic, które we współczesnym dyskursie są stawiane kategorycznie i szybko. Nadmienię tylko, że pojawiają się już ostrzeżenia na amerykańskich i brytyjskich kampusach, aby studenci nie czytali określonej literatury, naznaczając ją jako unieważnioną.  A przecież na uniwersytecie chodzi właśnie o przekraczanie granic, szczególnie granic swojego umysłu. I ponownie wydaje się, że zataczamy koło. Oto bowiem rewolty lat siedemdziesiątych dążyły do znoszenia granic w nauce, w kształceniu, w sposobie myślenia o tożsamości, uprawomocniając marginalizowanych aktorów. Dziś na nowo tworzą się ostre i wyraźne granice, których przekraczanie bywa niebezpieczne. I nie chodzi już tylko o konformizm, chodzi przede wszystkim o wolność.

Serial The Chair dla mnie, osoby związanej ze światem akademickim od prawie dwudziestu lat, nie wniósł niczego nowego. Co więcej, pozostawił też niedosyt wielu aspektów funkcjonowania współczesnej akademii, dlatego liczę na kontynuację. Jednak jest to serial ważny, nie tylko dla tych, którzy swoje życie związali ze światem akademickim, czy też byli w nim przez chwilę, ale dla wszystkich, których współczesne walki i wojny o władzę mają znaczenie. Chociaż serial pozbawiony jest elementów cliffhanger, nie prowadzi raczej do binge-watching, staje się ambitnym przekazem współczesnych niepokojów, dylematów i kontrowersji akademickich. Podjęte problemy nie zostały zbanalizowane i uproszczone, przeciwnie – twórcy starają się pokazać skomplikowaną naturę świata akademickiego, poprzez osobiste i zawodowe wybory głównych aktorów.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję