Jak emeryt emerytowi :)

Prehistoria

Ponad sto lat temu ktoś wpadł na pomysł, że starzy ludzie bez oszczędności i rodziny nie powinni umierać z głodu. Można więc zabrać trochę pieniędzy młodym i pracującym, by dać starszym tyle, ile wystarczy na przeżycie. Pomysł humanitarny, rewolucyjny i zasadniczo mało obciążający budżet, bo do ustalonego wieku emerytalnego dożywało niewielu, a ci, którym się udało, i tak świadczeń zbyt długo nie pobierali. Powszechnie przypisuje się go Bismarckowi, bo właśnie za jego czasów w Niemczech wcielono ten pomysł w życie. Obciążenie dla pracujących (bo to oni zawsze ponoszą koszty utrzymania emerytów) było niewielkie, by je zaś dodatkowo uzasadnić politycznie, stwierdzono, że pobierane przez państwo pieniądze to składka gwarantująca takie samo świadczenie dla płatnika w przyszłości. By z kolei to przeświadczenie wzmocnić, obietnicę przyszłych świadczeń uzależniano bezpośrednio lub pośrednio od dokonywanych wpłat. Tak powstała idea ubezpieczeń społecznych – choć same z ubezpieczeniami nie mają aż tak wiele wspólnego – zwłaszcza w zakresie emerytur. System taki nazwano repartycyjnym lub PAYGO.

W opozycji do niego, według tradycyjnego podejścia, zamiast płacić państwu składki na poczet przyszłej emerytury, odkładało się je samemu. To podejście pozostało popularne zwłaszcza w USA. Obywatel sam miał zatroszczyć się o swoją emeryturę, państwo co najwyżej oferowało zachęty podatkowe. Jako że oszczędzanie indywidualne bywa niepraktyczne i nieefektywne, zaczęły się w tym specjalizować zakłady pracy i firmy prywatne (w tym niektóre działające w trybie PAYGO). Emeryt dostawał emeryturę z tego, co udało mu się odłożyć – im więcej odłożył, tym wyższa była emerytura. Z czasem niektóre kraje doszły do wniosku, że mogą same prowadzić kapitałowe systemy na bazie przymusowych składek. Tak powstawały kapitałowe systemy emerytalne, w tym nasze OFE.

Wydawać by się mogło, że te dwa systemy są od siebie krańcowo różne. W rzeczywistości jednak są do siebie niezwykle podobne. Wysokość emerytur zależy bowiem zawsze od wydolności gospodarki i tego, ile pracujący zdecydują się oddać emerytom. W czasach prosperity różnice między systemami są ignorowane. Gorzej jest w sytuacji kryzysowej. W systemach państwowych gwarantem wypłacanej emerytury jest polityczna decyzja i siła, którą zmusza się pracujących do oddania pieniędzy w formie podatków. Gdy sprawy mają się kiepsko, ludzie bez problemu znajdują różne metody, by podatki ominąć, w najgorszym przypadku mogą też wyemigrować lub zaprzestać wykonywania pracy.

W systemie kapitałowym emeryt posiada realne aktywa, które może wymieniać na potrzebne dobra. Tu zachodzi transakcja obopólnie korzystna, więc młodzi pracujący nie będą się od niej uchylali. Inną sprawą jest jednak to, ile za zgromadzone dobra emeryt otrzyma lekarstw, żywności, prądu itd. Oszczędności życia mogą wystarczyć ledwie na wegetację. Tak czy inaczej, w trudnych czasach emerytury spadną niezależnie od tego, jaki system przyjmiemy. Różnica jednak objawi się w tym, jak spadną. W systemie kapitałowym spadną one proporcjonalnie do zgromadzonego kapitału – im więcej oszczędzisz, tym więcej będziesz miał. W systemie politycznym rozkład spadków emerytur zależy wyłącznie od woli politycznej. Może być proporcjonalny, może też obniżyć wszystkie emerytury do jednej kwoty (emerytura obywatelska), może przywileje zachować, rozszerzyć lub zlikwidować. To wszystko jednak były tylko rozważania teoretyczne, bo gospodarka rosła, przybywało ludzi – emerytury tylko rosły. Stały się one wyczekiwanym czasem wiecznego urlopu – najchętniej pod palmami. Nikt już nie pamiętał, że zostały one pomyślane jako zasiłek gwarantujący możliwość przeżycia tym, którzy dożyli takiej niedołężności, że nie byli w stanie pracować.

Z czasem doszło do dwóch zjawisk. Po pierwsze, rozwój medycyny spowodował, że do wieku emerytalnego dożywało nie kilka, ale kilkanaście, następnie kilkadziesiąt procent ludzi. A wraz ze średnią długością życia rósł czas pobierania świadczeń. Po drugie, dzietność spadała wszędzie w Europie od II wojny światowej, i to dość drastycznie. Nawet poziom prostej zastępowalności był uznawany za sukces. Populacja nie spadała tylko dzięki temu, że seniorzy żyli coraz dłużej. Po trzecie, systemy stawały się coraz bardziej hojne, czy to w wypadku przywilejów dla grup zawodowych, czy też w wypadku ogólnego poziomu świadczeń. Te proste czynniki spowodowały, że pieniędzy przeznaczonych na wypłaty emerytur potrzeba wciąż więcej, wpływów zaś mamy coraz mniej. Obrazem podsumowującym ten fakt jest wskaźnik określający liczbę osób pracujących i składających się na jednego emeryta.

Jak było

Polska – jak niemal każdy kraj europejski – zaadaptowała system repartycyjny. Po wojnie ludzi starych było niewielu, wyż demograficzny wchodził na rynek pracy. System generował nadwyżki inwestowane także w wielkie budowy socjalizmu. Jednak dzietność systematycznie spadała, z niewielkim tylko odbiciem w czasach stanu wojennego. Dzisiejsze wskaźniki to zatem nie efekt załamania po upadku komunizmu, ale efekt trendu trwającego dekady. Okazało się, że istniejący system obiecujący emeryturę na poziomie około 60 proc. ostatniej płacy nie ma szans na przetrwanie. Na jednego emeryta składają się obecnie mniej więcej cztery osoby, a prognozy wskazują, że na przestrzeni kilku dekad dojdzie do poziomu jeden do dwóch.

Choć emerytury uznawane były za niskie, a system za deficytowy, politycy uznali, że lepiej już było. Warto zatem przygotowywać się do zmian, kiedy wciąż mamy stosunek cztery do jednego, bo potem będzie tylko gorzej. Zdecydowano zatem o dwóch krokach. Po pierwsze, o przestawieniu systemu z obietnicy emerytury jako procenta ostatniej pensji (system zdefiniowanego świadczenia) na poziom emerytury wynikający z sumy wpłaconych składek (system zdefiniowanej składki). Ponadto założono taki sposób waloryzacji składek, który współgrał z rozwojem gospodarczym. W szczególności w czasach trudnych wartość zgromadzonych pieniędzy na kontach miała nawet maleć. Dzięki temu ograniczono możliwość bankructwa systemu w jego nowej części praktycznie do zera. Wiązało się to także z niższym średnim poziomem emerytur mierzonym stopą zastąpienia ostatniej pensji – ustawodawcy wierzyli w spadek stopy o 30 proc., później okazało się, że spadek wynosi 50 proc. Emerytury stały się niższe, ale bezpieczniejsze. Po drugie, postanowiono odkładać pieniądze na trudniejsze czasy. Odbywało się to na dwa sposoby. Stworzono Fundusz Rezerwy Demograficznej, gdzie trafiała część pieniędzy z prywatyzacji. Z tych pieniędzy miały zostać pokryte olbrzymie deficyty ZUS-u po roku 2020. Ponadto założono zmniejszenie zobowiązań ZUS-u w przyszłości poprzez przekierowanie części składek do OFE, które tym samym stawały się odpowiedzialne za zobowiązania. Każda złotówka na koncie ZUS-u mniej, to mniejsze wypłaty w przyszłości.

Obie te metody oszczędzania powodowały ciśnienie w zakresie finansów publicznych. Część pieniędzy, która mogła zostać wydana dziś, była odkładana. Autorzy reformy doszli jednak do wniosku, że lepiej oszczędzać w czasach trudnych niż katastrofalnych. Lepiej, kiedy mamy czterech pracujących na emeryta niż trzech lub dwóch. Im później, tym będzie gorzej. Jak długo państwo mogło się bezkarnie zadłużać, nie stanowiło to tak wielkiego problemu. Te czasy się jednak skończyły zarówno ze względu na sytuację międzynarodową, jak i konstytucyjne progi zadłużenia. Co więcej, Unia Europejska, której kraje mają podobne problemy, ale znacznie mniej odwagi, by się z nimi zmierzyć, klasyfikowała oszczędności jak wszystkie inne wydatki. Polska była w statystykach karana za zapobiegliwość. Obiekcje naszych władz częściowo przyczyniły się do wprowadzenia nowych statystyk uwzględniających ukryty dług emerytalny. Ściana w kwestii zadłużenia się jednak zbliżała i to zadecydowało o rozmontowaniu reformy.

Krótki horyzont polityczny dyktuje logikę nacisku na reelekcję. Zatem z biegiem lat reformę rozwadniano. Przywileje, które miały być likwidowane, pozostawały lub wręcz je przywracano, zaburzono sposób waloryzacji tak, że kwoty na kontach nie mogą realnie spadać – co przywróciło widmo bankructwa systemu. Z drugiej strony oszczędności emerytalne były zbyt łakomym kąskiem. Najpierw uszczuplano Fundusz Reformy Demograficznej, a następnie ograniczono wysokość składki przekazywanej do OFE – tworząc nowe zobowiązania ZUS-u, waloryzowane jeszcze wyższym wskaźnikiem niż podstawowe konta, zwiększając po raz kolejny ryzyko niewypłacalności. Ostatnie zamieszanie z przekazaniem aktywów do ZUS-u idzie w tym samym kierunku.

OFE_Zakaz_dopiero_roku_5112296

Co będzie

Wskaźnik liczby pracujących do emerytów spadnie mniej więcej czterokrotnie. O tyle samo muszą spaść emerytury. Jeśli gospodarka rozwijałaby się bardzo dynamicznie, być może emerytury spadną tylko o połowę – czyli tyle, ile wynikało z oryginalnej reformy. To jednak mało prawdopodobne. Zakładając optymistyczny scenariusz, minimalna emerytura spadłaby do 415 zł brutto, zaś mediana – do 800 zł. Wyraźnie widać, że połowa emerytów właściwe nie miałaby szans na przeżycie. Takie rozwiązanie nie jest politycznie akceptowalne, więc proporcjonalne obniżenie emerytur nie jest możliwe. Niewątpliwie osoby o wysokich świadczeniach muszą stracić proporcjonalnie znacznie więcej niż ci, którzy otrzymują najmniej. Słowem – najbardziej ucierpią ci, którzy dziś wpłacają najwyższe składki.

Za taką prognozą przemawia nie tylko logika, lecz także działania rządu. Ponieważ prawo do emerytury jest prawem nabytym i nie można zapisów na kontach tak po prostu poobniżać (w każdym razie nie przed bankructwem systemu), konieczne są inne metody. Jedną z nich jest testowana w roku 2012 waloryzacja kwotowa. Jeśli podnosimy emerytury o tę samą kwotę, a nie o ten sam procent, oznacza to, że najwyższe emerytury mogą się nawet realnie obniżyć. Kilkanaście lat waloryzacji kwotowej przy umiarkowanej inflacji właściwie zrównałoby realne emerytury. Tyle że Trybunał Konstytucyjny zablokował taką możliwość, uznając ją jako dopuszczalną jedynie epizodycznie. Drugie rozwiązanie to zaproponowane ostatnio przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej zróżnicowanie waloryzacji. Dzisiejszy sposób, czyli zwiększanie emerytur o inflację, i 20 proc. realnego wzrostu płac miałby zostać utrzymany wyłącznie dla emerytur najniższych, pozostali mieliby emerytury waloryzowane tylko o inflację. Byłby to efekt na dłuższą metę mniej dramatyczny niż w wypadku waloryzacji kwotowej, choć do niej zbliżony.

Takie wywłaszczenie emerytur jest jednak możliwe tylko wówczas, gdy większość lub całość zobowiązań emerytalnych będzie pod wpływem decyzji politycznych – czyli, innymi słowy, w ZUS-ie. Tylko tam księgowe machlojki są możliwe. Każdy transfer środków do ZUS-u to na dłuższą metę transfer pieniędzy od płacących wysokie składki na rzecz płacących składki niskie. Środki w OFE też muszą nieuchronnie tracić swą realną wartość, ale będą to robić proporcjonalnie. Również dlatego nie wierzę w to, że w dłuższej perspektywie OFE w jakiejkolwiek poza kadłubkową formą przetrwają, choć pewnie decydujące będą potrzeby budżetu.

Polityka a emerytury

Decyzje i konsekwencje decyzji dotyczących systemów emerytalnych trzeba rozpatrywać z punktu widzenia ich motywacji i skutków. Istnieje grupa bardzo nieprzyjemnych decyzji już podjętych: podwyższenie wieku emerytalnego, ograniczenie wcześniejszych emerytur, reforma emerytur mundurowych, testowanie metod wyrównywania emerytur (w dół, niestety). Czy jest to skok na kasę emerytów? Nie – bo to zamach jedynie na przeświadczenie, że nasza emerytura będzie podobna do tej naszych rodziców i dziadków – a nie będzie. Nie można „robić skoku” na pieniądze, których nigdy nie było. To pożegnanie się z pewną iluzją. Czy jest to przyjemne? Niewątpliwie nie. Czy da się tego uniknąć? Niestety, nie. Emerytury muszą spaść – lepiej by spadały po trochu, w sposób przemyślany. Dużo to lepsze niż gwałtowny krach i obcięcie wszystkich świadczeń siekierą z dnia na dzień, jak to się stało w Grecji. Takie podejście przynajmniej daje ludziom czas na zaadaptowanie się do nowych warunków. Za to należą się zatem rządzącym pochwały, choć wiele pozostało jeszcze do zrobienia. Trzeba, by wiek emerytalny jeszcze został zwiększony, a przywileje muszą zniknąć. W efekcie należy dotrzeć do systemu Bismarcka, gdzie emerytura była zasiłkiem na starość, kiedy człowiek już nie będzie w stanie pracować.

Oryginalna reforma emerytalna niewątpliwie jest najbardziej monumentalnym dziełem w tym zakresie. Oczywiście, nie ustrzegła się ona błędów – choćby w zakresie limitów inwestycyjnych, prowizji, ale – jak wiadomo – błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi. Jednak przypisywane reformie generowanie długu publicznego to humbug – za dług odpowiadają nieodpowiedzialni politycy, którzy nie potrafili utrzymać dyscypliny budżetowej. Dług bowiem generują wszystkie wydatki w tej samej proporcji. By dług obniżać, najlepiej obniżać bezsensowne wydatki. Inwestycja w stabilność finansów publicznych niewątpliwie do bezsensownych nie należy i nie tu trzeba się dopatrywać źródła ograniczania wydatków.

Są jednak decyzje, które na potrzeby dojutrkowości problemy pogłębiają. Przejadanie oszczędności na przyszłość oraz rozmontowywanie zabezpieczeń systemu to grzechy główne. Ostatnia „reforma”, a właściwie likwidacja OFE, jest kolejnym przykładem. Bynajmniej nie dla tego, że w efekcie poziom wypłacanych emerytur będzie niższy (będzie niższy tylko dla tych, którzy odłożyli dużo, ale średnio taki sam), ale z tej przyczyny, że dokłada do systemu kolejne niezbilansowane zobowiązania, zwiększając ryzyko katastrofy.

Jest jeszcze jedna konsekwencja, w mojej ocenie najpoważniejsza. Poprawa wskaźników zadłużenia, choć tylko księgowa, pozwoli utrzymywać patologiczny system strukturalnie niezbilansowanych finansów publicznych przez kilka najbliższych lat. Ściana w limitach zadłużenia wymusiłaby niepopularne, ale bardzo potrzebne reformy, które teraz odwleką się o następne 4–5 lat, kiedy to najprawdopodobniej wskaźniki zadłużenia znowu skoczą do dzisiejszego poziomu. Wtedy jednak nie będzie można powtórzyć tego manewru – chyba że od razu przejęta zostanie część akcyjna OFE. Jednak to też na długo nie wystarczy.

Bez modernizacji i odbiurokratyzowania państwa nie mamy najmniejszych szans na realizację optymistycznego scenariusza, w którym emerytury spadną „tylko” o połowę, bowiem wysokość naszych emerytur w drugiej kolejności zależy od tego, jak w szczegółach jest zbudowany system emertytalny – pierwszorzędne znaczenie ma sytuacja gospodarcza. Tego jednak najwyraźniej politycy zrozumieć nie potrafią.

Społeczeństwo a emerytury

Politolodzy i politycy – ku swemu przerażeniu – odkryli, że wdrażane polityki przestają działać, jak tylko ludzie orientują się w ich mechanizmach. Nie inaczej będzie i w wypadku naszych emerytur. Coraz powszechniejsza jest wiedza, że poziom korelacji między naszymi składkami a przyszłymi świadczeniami będzie co najwyżej bardzo nikły. Sens oddawania znaczącej części swoich zarobków jest zatem dość względny, skoro porównywalny efekt można osiągnąć, nie wpłacając do systemu zgoła nic. Oczywiście, osoby z sercem po lewej stronie będą apelowały do poczucia patriotyzmu i solidarności międzypokoleniowej, ale te regularnie przegrywają w starciu z portfelem.

Możemy się zatem spodziewać kolejnych fal optymalizacji podatkowej, zwłaszcza wśród osób mających dużo do stracenia. Rekordy poziomów samozatrudnienia dopiero przed nami i nie będą one bynajmniej wynikać z presji pracodawców, ale pracowników. Oczywiście, rząd już wydał wojnę umowom cywilno-prawnym, co zapewne wywoła falę nowych działalności gospodarczych. Reakcją będzie obłożenie przedsiębiorców niezatrudniającymi nikogo wyższymi składkami – i tak dalej.

Wydawać by się mogło, że to nieszkodliwa zabawa, jednak jej kosztem jest rozrost szarej strefy i emigracja. W ostatecznym rozrachunku rząd musi przegrać z podatnikami, a emeryci – z pracującymi. Uszczelnianie systemu może wydawać się sensownym rozwiązaniem na krótką metę, ale jedynym ratunkiem jest rozszerzanie bazy podatkowej, bo inaczej każdy rząd w końcu rozbije się o maksimum krzywej Laffera.

Jedyną szansą jest obudzenie potencjału przedsiębiorczości Polaków. Konieczne jest drastyczne rozstanie się z biurokracją i regulacjami. Uproszczenie podatków i likwidacja fiskalizmu to kolejny z koniecznych kroków. Zresztą dość szczegółową listę najpilniejszych działań przedstawiają w zasadzie wszystkie organizacje przedsiębiorców, choć pewnie warto by było pójść dalej. Czy może to oznaczać spadek wpływów podatkowych dziś? Oczywiście. Ale to znowu inwestycja w czasach złych, by przetrwać czasy fatalne. Paśmy nasze tłuste krowy, zamiast je doić.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Przedszkolaki Europy. Małolaty w starym burdelu – Tadeusza Konwickiego rozważania o Polsce i Polakach :)

by Wikipedia
by Wikipedia

Pod koniec lat 80. XX w. utrwalił się wizerunek Tadeusza Konwickiego jako pisarza uważnie przyglądającego się polskiemu społeczeństwu, opisującego polską świadomość narodową, a jego książki zaczęto utożsamiać „z najbardziej bojowym nurtem literatury nieoficjalnej”[1]. Jak to się stało w przypadku autora, który do niedawna z pełnym grozy zdumieniem i z politowaniem kartkował powieści traktujące o uświęconej martyrologii własnego narodu, który zamierzał żeglować wysoko, w wysterylizowanej aurze uniwersalnego obiektywizmu, który myślał zajmować się człowiekiem i jego duszą? Co poprzedziło dzień, w którym przeczytał pierwszą recenzję, która go nazwała literatem polskim, zatopionym w polskości, ograniczonym przez polski zaścianek? Wtedy jeszcze roześmiał się szczerze i serdecznie, uważając to za oczywiste nieporozumienie, ale niedługo potem w tym tonie zaczęli się wypowiadać wszyscy niemal krytycy. Śmiech zastąpiło zdumienie: Jak to się stało, że jestem autorem polskich książek, złych czy dobrych, ale polskich? Dlaczego przyjąłem rolę, której przed wiekami się wyrzekłem? Kto mnie, Europejczyka, nie, obywatela świata, kto mnie, esperantystę, kosmopolitę, agenta obcego mocarstwa Uniwersalności Losów, kto mnie przemienił, jak w złej bajce, w zacietrzewionego, ciemnego, wściekłego Polaczka?[2]…

 

„Stałem się jednym z niewielu wolnych ludzi w Polsce”

W wieku osiemnastu lat, tuż po maturze, latem 1944 r. Tadeusz Konwicki wstępuje do wileńskiego oddziału partyzanckiego Armii Krajowej i bierze udział w akcji „Burza”. Gdy nie udaje się przejąć Wilna i miasto opanowują Rosjanie, większość oddziału zostaje wywieziona do obozów albo rozbrojona i rozproszona. Konwicki jednak od listopada 1944 r. do kwietnia roku 1945 bierze udział w partyzantce antybolszewickiej, ale już 9 maja z fałszywymi dokumentami wraz z innymi członkami oddziału przedostaje się do Białegostoku, skąd trafia do Krakowa. Po latach będzie wspominać, że gdy pokolenie powojenne wchodziło w życie, to od razu chciało coś znaczyć, mimo panującego dookoła chaosu i niezorganizowania[3]. Jednocześnie nikt nie miał pretensji do rządu, że brakuje miejsc pracy. O posadę trzeba się było starać, więc jej znalezienie traktowano jako naprawdę ważne wydarzenie. Nie wyrobiło się jeszcze w społeczeństwach samopoczucie paniczyków, którym wszystko trzeba było […] zorganizować[4]. Konwicki podejmuje pracę w lewicowym „Odrodzeniu” – piśmie redagowanym przez Karola Kuryluka i Jerzego Borejszę, jednym z najważniejszych tygodników inteligencji i – jak twierdzi – najlepszym tygodniku literackim w Polsce. Ponoć od dawna chciał zostać dziennikarzem, gdy dziennikarstwo nie było jeszcze splamione polityczną służalczością i zawierało elementy walki o coś lepszego[5]. W roku 1947 redakcja przenosi się do Warszawy, a wraz z nią przeprowadza się Konwicki i w wieku 22 lat dostaje przydział na mieszkanie, choć mieszkań brakowało nawet dla ministrów[6]. O Kuryluku będzie mówić po latach, że wywarł na nim największy wpływ dziennikarski i że uważa go za kontynuatora dokonań Mieczysława Grydzewskiego – redaktora naczelnego „Wiadomości Literackich”.

W 1948 r. powstaje powieść „Rojsty” (zostanie opublikowana dopiero w roku 1956) – literacki obraz przekształcania się partyzantki pod koniec wojny w grupy o charakterze bandyckim, w których trwa wyścig o to, kto wykona więcej wyroków, w grupy, które nie cofną się nawet przed gwałtem na dziecku. W poczynaniach oddziału brak natomiast jakichkolwiek planów, celu, wiary w działania, a bohaterowie nie są zdolni do zaangażowania się. „«Rojsty» mogłyby być czwartą, niegroteskową już częścią «Ferdydurke», której akcja – po szkole, domu Młodziaków i dworku ziemiańskim przenosi się do lasu”[7], pisze Przemysław Czapliński. Powieść stanowi także oskarżenie modelu wychowawczego Drugiej Rzeczpospolitej, który całe pokolenie wyposażył w skłonność do porównywania swojego postępowania do wzorców literackich i do przejmowania narzuconych ról społecznych (katolika, patrioty itp.), których odgrywanie zapewniało aprobatę otoczenia[8].

O powodach przystąpienia do komunizmu opowie wiele lat później w „Kalendarzu i klepsydrze”. Otóż po wojnie cały gniew chce obrócić tylko przeciw sobie i tylko przeciwko swoim: Nagle rozwścieczył mnie conocny sen o Polsce – Chrystusie Narodów, rozwścieczyła ewangelia narodowa wieloksiągu romantycznego. Chciałem natychmiast i demonstracyjnie zamazać szybę w oknie, które pokazywało całą moją przeszłość i skomplikowany mój rodowód (s. 17–18). Nabiera wtedy wstrętu do inteligenckości i idzie szukać praproletariackiego źródła. Kiedy indziej mówi, że do partii został wciągnięty przez tych, których irytowało, że inni pisarze już w niej są, a on jakby nadal trzyma się na uboczu[9].

Do końca okresu stalinowskiego Konwicki pisze trzy powieści afirmujące nowy porządek. Krytycy podkreślają w nich próbę wyzbycia się siebie i potrzebę akceptacji przez zbiorowość. Chyba najciekawszą z nich jest „Z oblężonego miasta”. Treścią powieści jest monolog bohatera – Porejki – który opowiada swoje życie dwóm pracownikom urzędu emigracyjnego w jednym z państw Zachodu: urodził się w 1926 r., został wychowany w tradycji katolickiej, walczył w AK, a po wojnie zaczął sympatyzować z komunizmem. (Są to bardzo czytelne wskazówki autobiograficzne. Autobiografizm zresztą ułatwiał Konwickiemu pisanie[10]. Czapliński nazywa to nawet mitobiografizmem). Nie mógł jednak w całości zaakceptować nowego ustroju, nie wstąpił do partii, a podczas pobytu na Zachodzie prosi o azyl polityczny. „Porejko prosi o azyl, a jednocześnie chwali komunizm. Powinien żałować pierwszej zdrady i stwierdzić, że nadeszła chwila powrotu do – niegdyś porzuconej – tradycji, ale tego nie czyni. Powinien uznać, że decyzja złożenia prośby o azyl jest moralnie słuszna, a tymczasem dalej uważa się za zdrajcę […]. Konwicki usiłował zatem pogodzić rzeczy nie do pogodzenia: obronę słuszności idei komunizmu z obroną prawa do indywidualnego wątpienia”[11]. Warto dodać, że sam Konwicki z okazji wyjazdu na Zachód nie skorzysta… Od października 1949 r. do kwietnia roku 1950 pracuje natomiast w Nowej Hucie, gdzie kopie tunele pod drogi. W ogóle młodość Konwickiego jest naznaczona ciężką pracą fizyczną: ścina drzewa i piłuje pnie na deski, jest tynkarzem, ślusarzem i stolarzem, a nawet elektrykiem[12].

W połowie lat 50. zostaje radnym Warszawy, pracuje w komisji edukacji, gdzie – co ciekawe – sprzeciwia się bezstresowemu wychowaniu[13].

Okoliczności przełomu październikowego zmuszają wielu pisarzy, którzy współtworzyli socrealizm, do wytłumaczenia się i zaprezentowania usprawiedliwienia. Pierwszych obrachunków ze stalinizmem dokonują ci najgłębiej z tą ideologią związani. Jedni sugerują, że zła nie dostrzegali (Adam Ważyk), drudzy, że choć je dostrzegali, nie mogli o nim mówić (Kazimierz Brandys), jeszcze inni, że byli pod wrażeniem zła w masce dobra (Jerzy Andrzejewski)[14]. Konwicki żadnych wyjaśnień składać nie zamierza. Rok 1956 przyjmuje z rezerwą, nie chce ani nie potrafi się zmienić i zacząć udawać kogoś innego. Buntuje się przeciwko temu, że z dnia na dzień wszyscy pieriekinulis. Patrzyli na mnie jak na frajera: „Ty wierzyłeś?” […]. Wobec tego poczułem się w obowiązku, aby to wszystko wziąć na siebie[15]. Odrzuca wtedy literaturę i zaczyna zajmować się filmem, co uznaje za rodzaj reinkarnacji[16]. Być może istotny wpływ na tę decyzję i to porównanie miała niedawna wizyta autora w Chinach i Japonii.

Dopiero w roku 1959 ukazuje się „Dziura w niebie”, a po niej „Zwierzoczłekoupiór” (wyd. 1969 r.) i „Kronika wypadków miłosnych” (wyd. 1974 r.), czyli opowieści o wtajemniczeniu w życie, odzieraniu z tajemnicy świata[17] i poszukiwaniu w dzieciństwie wartości, których pozbawiona jest dorosłość. Bohaterowie trzech kolejnych: „Sennika współczesnego” (wyd. 1963 r.), „Wniebowstąpienia” (wyd. 1967 r.) oraz „Nic albo nic” (wyd. 1971 r.) budzą się do nowego, niechcianego życia[18]. Jest to próba udzielenia odpowiedzi na pytanie, „czy człowiek, który doświadczył rozpadu moralnych i ideologicznych usprawiedliwień zła, zdoła obudzić się z koszmaru winy”[19]. Postaci kreowane przez Konwickiego nadal bardziej niż przez teraźniejszość są określane przez przeszłość (przedwojenną, partyzancką, stalinowską), starają się zrozumieć, dlaczego wyrządzili zło lub chociaż uzyskać za nie przebaczenie. W latach 1958–1972 powstaje też pięć filmów („Ostatni dzień lata”, „Zaduszki”, „Salto”, „Matura”, „Jak daleko stąd, jak blisko”). Od „Salta” niektórzy oczekują pamfletu na polskość, tymczasem Zbigniew Cybulski wypowiada na końcu dość zaskakujące: „Wszyscy jesteśmy tacy sami”…

Jest rok 1964, wybuchają protesty przeciw zaostrzeniu cenzury („List 34”). Konwicki, chociaż należy do partii, od podpisania kontrlistu skutecznie się wymiguje i solidaryzuje z tymi, co protestują. Dwa lata później zostaje zawieszony w prawach członka PZPR za podpisanie listu protestacyjnego przeciw usunięciu z partii Leszka Kołakowskiego. Po latach przyznaje: Po 1968 r. stałem się jednym z niewielu wolnych ludzi w Polsce. […] Dość powiedzieć, że skąd można było – wyrzucono mnie, więc przestałem się czegokolwiek bać i pragnąć[20].

W roku 1976 Konwicki podpisuj apel do sejmu PRL-u o powołanie komisji poselskiej do zbadania przebiegu strajków oraz metod represji wobec robotników i członków KOR-u, a w roku 1977 – skierowany do ministra sprawiedliwości List siedemnastu – protest przeciw akcji zatrzymań i przesłuchań wśród członków KOR-u. Nie podpisuje zaś żadnego protestu przeciw projektowi poprawek do Konstytucji PRL-u (zakładających wpisanie do niej wiodącej roli PZPR-u i wieczystej przyjaźni z ZSRR). Twierdzi, że podpisywanie listów mu zbrzydło. Prawdopodobnie kieruje się tym, że jest wystarczająco skompromitowany, by proponować rozwiązania polityczne[21], i przyjmuje zasadę, że nie będzie podpisywać listów ideologiczno-politycznych, tylko te o charakterze humanitarnym albo te, które mogą przysłużyć się sprawie[22]. Uważa, że z reżimem, który przyzwyczaił się do tych listów i już na nie tak histerycznie nie reaguje, trzeba walczyć inaczej, że należy spróbować radykalniejszych środków. Do wydawnictwa Czytelnik zostaje złożony tekst „Kompleks polski”. Autor nie zgadza się jednak na wprowadzenie zmian wymaganych przez cenzurę (usunięcia wszystkiego, co dotyczy Związku Radzieckiego) i ostatecznie książka ukazuje się w Niezależnej Oficynie Wydawniczej w 1977 r. – dzięki zastosowaniu techniki offsetowej – w nakładzie 3,5 tys. egzemplarzy. Rozpoczyna się prywatna walka pisarza z reżimem. W maju 1977 r. autor dostaje tzw. „zapis na nazwisko” – zakaz druku swoich utworów. Mimo to podczas jednego ze spotkań autorskich Jacek Kuroń nazywa Konwickiego tchórzliwym autorem, który boi się pisać prawdy[23]. Poruszony tą złośliwości Konwicki pisze „Małą apokalipsę” (1979 r.), po której trudno go już było przeskoczyć w agresji wobec PRL-u. Tryptyk, którym zapewnia sobie ogromną popularność, zamyka powieść „Rzeka podziemna, podziemne ptaki” (1984 r.). Tym samym utrwala się wizerunek pisarza politycznego, celnie diagnozującego stan społecznej świadomości.

W 1980 r. zostaje członkiem Komitetu Obrony Więzionych za Przekonania, ale – po nieudanym eksperymencie z partią – nie wstępuje do Solidarności, twierdząc, że każdej formacji politycznej przewodzi grupka fanatyków[24].

„Wam się wydaje, że jesteście pępkiem świata”

Tadeusz Konwicki urodził się w Nowej Wilejce na Wileńszczyźnie w 1926 r. W tym czasie żyli tam obok siebie Polacy, Białorusini, Żydzi, Niemcy, Litwini, Rosjanie i Tatarzy. Jego ojciec był polskim rzemieślnikiem, a matka pochodziła z drobnej szlachty litewsko-białoruskiej. Mówił więc o sobie, że został ulepiony z trzech glin, zahartowany w piekle trzech żywiołów i pijał wodę z rzeki, która przepływała przez kilka krajów. Na dodatek w Kolonii Wileńskiej – gdzie mieszkał – mieszały się z sobą różne warstwy społeczne: trochę ludzi biednych, sporo urzędników i wysokiej inteligencji.

Ludzie, których tam poznał, z jednej strony byli życzliwi i serdeczni, z drugiej strony utrzymywali emocjonalny dystans[25]. Twierdzi, że odziedziczył z krwią przodków wileńską perfidność[26], do cech osób stamtąd pochodzących zalicza także samowystarczalność[27] i wstydliwość[28]. Mówi, że wilnianin to także człowiek honoru[29]. Wileńszczyzna miała ponadto zaostrzać widzenie[30] pewnych spraw. Jedną z najistotniejszych cech, które go ukształtowały, jest na pewno to, że – jak twierdził – wilnianie mogą dawać sobie chodzić po głowie długo, ale jak się zaprą, to już nikt nie potrafi nimi miotać[31]. Rygorem wileńskim jest istnieć, ale nie za wszelką cenę[32]. Pytany o to, czy skoro wszyscy znani ludzie pochodzący z Wileńszczyzny są jednocześnie genialni i dziwaczni, on także czuje się litewskim dziwakiem, odpowiada, że raczej kosmopolitą…

W nowej ojczyźnie – Warszawie – czuje się trochę cudzoziemcem, cudzoziemcem w zakresie myśli, upodobań, miar estetycznych i duchowych sympatii[33]. Będąc przejazdem […] – pisze – niczego […] od was nie wymagam i nie przedkładam żadnych żądań[34]. Dlatego tym bardziej warto słuchać, co ma do powiedzenia na temat Polski i Polaków.

Wspomniany wcześniej tryptyk można by nazwać kluczem do polskości. Konwicki ma świadomość, że jeśli chodzi o rozważania na temat charakteru Polaków, mieszkając w Polsce, nie może być kimś w rodzaju Gombrowicza, że mógłby pozwolić sobie na jeszcze więcej goryczy tylko wtedy, gdyby wyjechał za granicę: Zwróćcie uwagę, że od dwóch stuleci cała lepsza albo prawdziwsza literatura polska powstała z dala od Polski. Od Mickiewicza do Gombrowicza. Rodziła się tam, gdzie nie było polskiego kołtuna, rodzimego idioty, natrętnego dewota narodowego. Że tylko tam polski pisarz mógł władać swobodnie piórem, mówić śmiało o własnym społeczeństwie i o sobie[35]. Ma jednak odwagę tłumaczyć Polakom – przynajmniej tym, którzy chcą go słuchać – że nie są takimi wspaniałymi wojakami, jak to sobie kiedyś ustalili, że niezbędne dla zdrowia psychicznego jest zaprzestanie podziwiania siebie[36], ma odwagę przekonywać, że trzeba stawiać opór nawet wtedy, gdy wiadomo, że się nie uda, że przyjdzie zapłacić za to najwyższą cenę[37].

Bohaterowie „Kompleksu polskiego” (m.in. Tadeusz Konwicki, Kojran – człowiek, który po wojnie chodził za Konwickim z rozkazem, Duszek – oficer UB, który przesłuchiwał Kojrana i konfident Grzesio) czekają pod sklepem „Jubiler” na obrączki. Okazuje się jednak, że zamiast złota do sklepu trafiają rosyjskie samowary. Z powodu zmęczenia Tadeusz Konwicki dostaje zapaści i trafia na zaplecze sklepu, gdzie wdaje się w romans z ekspedientką. Kolejkowa wspólnota rozstaje się wieczorem, przebaczywszy sobie wszystkie winy. W akcję powieści wplecione są także rozważania narratora starającego się wypowiedzieć prawdę o polskich kompleksach. Fabuła jest wzbogacona o dwa opowiadania: pierwsze dotyczy historii pułkownika Mineyki, dowodzącego ochotnikami podczas powstania styczniowego, którzy uciekają z pola bitwy, zostawiając dowódcę samego, drugie zaś dotyczy Romualda Traugutta, który obejmuje dowództwo nad powstaniem, mimo świadomości nieuchronnej klęski, co ma świadczyć o powtarzalności tego wzorca w polskim wykonaniu. Nieokreślone są w powieści ani pora dnia (przed południem jest ciemno jak wieczorem), ani pora roku (tego samego dnia jest siarczysty mróz, po czym nastaje wiosenna odwilż). „Nieokreśloność wkracza również na obszar etyki i zaraża ją relatywizmem – komentuje ten zabieg Przemysław Czapliński – wszyscy w tym świecie tworzą jakąś wspólnotę podejrzanych […]. W tym podejrzanym wspólnictwie zacierają się kategorie etyczne i status moralny postaci – «ubek» […], oczekując na przebaczenie od akowca […], chodzi z nim na wódkę, i nie wiadomo już, który z nich jest oprawcą, a który ofiarą […]”[38]. Kontury świata się rozmywają, ponieważ zbiorowość traci cechy narodu. Społeczeństwo się rozpada, bo jego członkowie trwają w przekonaniu, iż nie ponoszą winy za swoje życie. „A skoro są niewinni i bezsilni, wobec tego zarówno wina, jak i siła znajdują się poza nimi”[39]. Słowa narratora: Chcę być winnym najprościej. Chcę być winnym wobec nieznanych ludzi Czapliński interpretuje w ten sposób, że pisarz ma obowiązek ukazywania rzeczywistości reżimu i likwidowania złudzeń: „Najpierw więc powinniśmy wyrzec się złudzenia, iż cierpienie niewoli jest cnotą; po wtóre, że historia w którymkolwiek momencie oszczędzi nam tych cierpień; po trzecie, że za cnotę cierpienia zostaniemy wynagrodzeni; po czwarte, że istnieją pewne wiecznotrwałe cechy – polskość, poczucie tożsamości narodowej – które tworzą samoczynny mechanizm broniący nas przed wynarodowieniem”[40]. Podstawową prawdą, jaką zdaniem Czaplińskiego miał wyrazić Konwicki, była ta, że ukazując cenę wolności i kształt zniewolenia, pisarz niezależny „daje czytelnikowi prawo wyboru oceny własnej sytuacji, a zatem czyni go na powrót gotowym do przyjęcia wolności”.

Aura jest podobnie nieokreślona w „Małej apokalipsie” (beznadziejny dzień jesienny; wiatr, może jeszcze letni, może już zimowy), która rozpoczyna się tym, że do głównego bohatera Tadeusza K. przychodzą dwaj opozycjoniści i proponują, by jeszcze tego samego dnia wieczorem spalił się pod gmachem Centralnego Komitetu Partii, co – ich zdaniem – miałoby wstrząsnąć ludźmi zarówno w kraju, jak i za granicą i ujawnić winę powszechną, grzech obojętności. Bohater musi się więc zastanowić, czy może ocalić honor za życia. Państwo bankrutuje, rząd negocjuje w sprawie sprzedania województwa zielonogórskiego, trwa wyprzedaż przedsiębiorstw państwowych, Polska kandyduje do wstąpienia do ZSRR: Grzech przybrał ciało cnoty. […] Zło […] stało się dobrem (s. 152) i spowszedniało, cały świat jest dwuznaczny (s. 119). Członkowie opozycji to są tacy sami aparatczycy jak państwowi (s. 33), są wydzieliną tego systemu, żebrem z ciała tej tyranii (s. 117), na dodatek oficerowie bezpieki siebie również uznają za opozycjonistów – jeden z nich mówi do bohatera: Pan jest opozycjonistą negatywnym, a ja pozytywnym. Pan odwala ceremoniał, nadbudowę, formę estetyczną, ja pragmatyzm, codzienność, funkcjonowanie struktury. Aleksander Fiut zauważa, że w scenach inwigilacji, sprawdzania dokumentów, spotkań z patrolami „Konwicki daleki jest od prostego, a stanowiącego wygodne moralne alibi […] podziału na «my» i «oni» – bezbronne ofiary i okrutnych, bezwzględnych prześladowców, niewinny naród i «pachołów reżimu»”. Co więcej, autor unika zarówno karykaturowania, jak i demonizowania policji: „Ludzie aparatu przemocy to w jego utworach kość z kości, krew z krwi tego narodu – całkiem szarzy, przeciętni Polacy”[41]. W „Małej apokalipsie” Konwicki wraca do jednego z głównych tematów swojej twórczości – do „losów polskiego inteligenta, który nie chce, by ktokolwiek – szlachetny czy nieszlachetny – wykorzystywał go do swoich celów. Powieść stawała się w ten sposób szyderczym, socjologicznym modelem mechanizmu wpychania jednostki przez patriotyczną garstkę, zresztą dość podejrzaną, w rolę «osobnika narażającego się władzy». Ci, którzy walczyli o wolność, skłonni byli też odbierać wolność innym”[42]. Między innymi z tego powodu zecerzy NOW-ej mieli ponoć odmówić składania tekstu…

W kolejnej części tryptyku – „Rzece podziemnej, podziemnych ptakach” – świat jest już jednak wyraźnie podzielony i trwa wojna rządu z narodem, a pomiędzy obywatelami powstały bariery niedające się pokonać, zrodziło się poczucie wrogości, powstało wrażenie obcości. Akcja rozpoczyna się 13 grudnia 1981 r. „Gdyby autor «Kompleksu…» pozostał wierny swojej poetyce prezentowania świata – pisze Czapliński – to w «Rzece…» stan wojenny po prostu by nie nastał: żadna z milicyjnych suk nie ruszyłaby z miejsca, żaden z karabinów nie wyplułby z siebie kuli. Ale stan wojenny nastał, więc paszkwil i groteska straciły rację bytu”[43]. Bohater o imieniu Siódmy próbuje uniknąć aresztowaniem i ucieka z matrycami grafomańskich wierszy ukrytymi w torbie. W wyniku postrzału zostaje zraniony w pośladek i trafia do szpitala. Udaje mu się jednak zbiec, wędruje po mieście, aż wreszcie w hotelu umiera na zawał serca. I znów, mimo zmian poetyki, największymi wrogami Polaków okazują się Polacy (s. 107): Najlepszych, jak zawsze w tym kraju, czeka zagłada […]. Pójdą do więzień, do podziemia, pod kule. Zeżre ich samotność, rak, zgryzota. Nawet nie znajdą tego pocieszenia, że ktoś ich pamięta, że ich ofiara będzie przykładem i natchnieniem […]. To już nie ojczyzna Łukasińskich i Trauguttów. To kraina Chlestakowych (s. 102). Zagraniczny dziennikarz mówi Siódmemu: […] wam się wydaje, że jesteście pępkiem świata […], że świat padnie przed wami na kolana i przez kilkadziesiąt lat będzie podziwiał waszą piękność, wasz rozum i waszą odwagę. Wy jesteście jak dzieci. Łakniecie podziwu, oklasków, prezentów. A tu już ekspiruje wasz czas. Odegraliście swoje jasełka i kurtyna spadnie za miesiąc albo za trzy miesiące. Pojawi się nowa Polska […] w Południowej Ameryce, w Afryce albo w Azji, i ja tam zaraz pomknę z nowym ładunkiem sympatii, serdeczności i obietnic do nowej niePolski, która będzie się nazywać Salvador, Ghana albo Kampucza. Ja już siedzę na walizkach, blisko drzwi, żeby być blisko szatni, pierwszy chwycić płaszcz i uciekać w tę stronę, gdzie przemieści się chmura z cienkim deszczem współczucia bogatych dla biednych, zdrowych dla chorych, szczęśliwych dla nieszczęśliwych (s. 132). Siódmy słyszy także: Jesteście przedszkolakami Europy. Małolatami w starym burdelu (s. 29).

Za książki wydane w drugim obiegu Konwicki nie pobiera honorarium[44]. Niektórzy pisarze i krytycy uważali, że cenzura w tamtym czasie doskonaliła talenty pisarzy, gdyż zmuszała ich do jeszcze większego wysiłku intelektualnego, uczyła subtelności sformułowania, a jeśli kogoś niszczyła, to tylko grafomanów. Konwicki nie ukrywa, że nie mógł narzekać na cenzurę, zapewnia, że gdy się napisało coś ważnego, cenzorzy przymykali oko, że zawsze umiał znaleźć aparat artystyczny, by przekazać to, co chciał[45]. Twierdzi jednocześnie, że w podziemiu także istniała cenzura, cenzura pewnych środowisk, pewnych orientacji politycznych, że „Mała apokalipsa” także została ocenzurowana ze względu na pewne kwestie towarzyskie![46]…

Wielokrotnie krytykowany przez środowisko Konwicki odpowiada w „Pamflecie na siebie”: Czy przypadkiem kompleks niższości nie jest ojcem ambicji? […] Podlegają jej szczególnie wolne zawody. Ospałe i gnuśne środowisko literackie podskórnie buzuje jak wulkan. Podlega niewidocznym potężnym ruchom tektonicznym. Czasem tylko gdzieś coś pęknie i wtedy wylewają się wodospady wściekłości, jadu, nienawiści wyprodukowanej przez niespełnione ambicje (s. 73).

Wolność nazywa Konwicki nie tylko kompleksem, lecz także polską obsesją[47]. W pierwszej części omawianego tryptyku politycznego czytamy: Są narody z fartem, z łutem szczęścia, robiące zawrotną karierę, i są narody pechowcy, nieudacznicy, łazarze. […] My dobrze wiemy, co i dlaczego. Nasi historiozofowie opukali dokładnie kręgosłup naszej historii. Wydobyli na jaw wszelkie ułomności, wady, zwyrodnienia. My wiemy, że nas zgubiła złota wolność. Dzikie zwariowane przywiązanie do swobód pojedynczego obywatela, do autonomii i niepodległości człowieka. Nasza cała bieda z tej rozpasanej wolności. Nasza cała Golgota z tej niewczesnej erupcji indywidualizmu. Nasza cała niepewność jutra z tej niewytłumaczalnej inklinacji do rozpasanego, niczym nieskrępowanego „ja” przeciwstawionego „nam”, „wam” oraz „im”. Jak złym uczniom, jak osłom z ostatniej ławki, jak chuliganom podmiejskim stawiają nam za przykład brodaci mędrcy historiozofii naszych wzorowych sąsiadów, którzy zamiast pławić się w wolności, czynić z wolności bóstwo i religię, budowali silne despotyczne państwa, organizmy oparte na tyranii, na zajadłej przemocy państwa nad bezradną jednostką, na kulcie miażdżenia pojedynczego człowieka w imię ludobójczych celów molochów mocarstwowych. Nasza historia zazdrości sąsiadom ucinanych głów, państwowego bezprawia i ostatecznego zniewolenia istoty myślącej, zwanej przez biologów, braci historyków, homo sapiens. […] A do diabła […]. Czy mamy się wstydzić umiłowania wolności? Choćby to była wolność głupia, wariacka, totalna, anarchiczna, zaściankowa, choćby to była wolność wiodąca do zguby? […] Ale gdybyśmy byli nawet zdyscyplinowanym, karnym, mrówczym społeczeństwem rodzaju anglosaskiego, czyż zachłanny despotyzm nas by oszczędził, czyż agresywny totalitaryzm sąsiadów nie poćwiartowałby naszego trupa na kawałki? Bo szlachetność ulegnie zawsze nikczemności, bo cnota padnie do stóp zbrodni, bo wolność zginie z rąk niewoli. Choć można również powiedzieć, że prawość pokona grzech, że dobro zwycięży zło, że wolność zatriumfuje nad niewolą. Ale pamiętajmy, że dobro jest powolne jak obłok na niebie, a zło jest szybkie jak piorun (s. 88–90).

Jako osoba pochodząca z Wileńszczyzny autor „Kompleksu polskiego” uważa, że kibicując polskiej społeczności, ma prawo bronić jej przed utratą tożsamości i przed aneksjami rosyjskimi, bo widzi je znacznie lepiej niż inni[48]. Czym hipnotyzuje Rosja biednych „priwislinców”? – zastanawia się w „Pamflecie na siebie”. – […] Może rozmachem gigantycznego kontynentu. […] Może splotem myślowych wątków azjatyckich, bizantyjskich i europejskich. Może ekstremalnością reakcji na dobro i zło. Może jakimś wspaniałym manichejskim fałszem, którym jest przepojona sztuka rosyjska […]. Ale też ci zarażeni Rosją […] [odgrywali] pozytywną rolę w naszym życiu umysłowym. Mieli oczy otwarte, niezaślepione parafiańskim nacjonalizmem. Byli wyczuleni na obecność w naszym państwie tych wschodnich czy prawie wschodnich mniejszości. Przeciwstawiali się zapyziałej reakcyjności. Lecz ten przenikliwy ogląd naszych tutejszych spraw odbywał się jakby z najwyższej wieży kremlowskiej. Kto wie, czy fascynacja Rosją nie wynika z faktu, że tak bardzo w gruncie rzeczy jesteśmy do nich, a oni do nas podobni. Że nasze grzechy w nich się ustokrotniają, a ich podniosłe zalety w nas dziwnie karleją. Jednakże ta bliskość duchowa może się dla nas okazać fatalna. […] Wysadziliśmy w powietrze Rosję radziecką, żeby przytulić się do Rosji mesjanistycznej i nieodgadnionej (s. 51–53).

W wywiadzie dla czytelników rosyjskich, w rozmowie z Ksenią Starosielską Konwicki powtarza tezę o podobieństwie obu narodów: Polacy mają ciekawy stosunek do Rosji; wydaje się, że […] są nastawieni antyrosyjsko, a w rzeczywistości istnieje coś takiego, jak skryta sympatia, odczucie przynależności do jednego towarzystwa […]. Widzę między nami wiele wspólnego; przy czym, gdyby zapytać, czy to Rosjan, czy to Polaków – jedni i drudzy będą zaprzeczali jakiemukolwiek podobieństwu: i charakterów, i mentalności. Ale ja będę obstawał, że mamy bardzo wiele podobnych cech, mimo że nasze kraje tak znacznie różnią się rozmiarem, a […] [polska] kultura bliższa jest zachodniej. Społeczeństwo polskie – w dobrym tego słowa znaczeniu – jest nieco anarchiczne, a i rozwój demokratycznych stosunków społecznych zaczął się […] [w Polsce] kilka wieków wcześniej, za co zresztą zapłaciliśmy utratą niezawisłości. Niemniej nie narusza to wspólnoty[49]. Jest też jeszcze coś, co – jak się zdaje – łączy oba narody: Zagłuszyć się. Ale jak się zagłuszyć? Jest stary polski narkotyk, pół litra czystej. […] Staropolska maczuga do ogłuszania, starożytna mizerykordia, dobijająca na kilka godzin zranionych w pojęciach moralnych, ugodzonych w poczucie honoru i godności, zarażonych śmiertelnie gangreną chaosu i beznadziei. W taki sposób zagłuszaliśmy się przez wieki od czasów pierwszych królów polskich[50].

Konwicki nie zgadzał się jednak z polską inteligencją, naiwnie wierzącą, że demokratyczna Rosja Polsce nie zagrozi[51]. W „Małej apokalipsie” pisał: Prawdziwym niebezpieczeństwem dla Polski nie jest żadna sowiecka Rosja, będzie nim dopiero Rosja demokratyczna, rozwinięta cywilizacyjnie, która wessie nas Polaków jak elektroluks pajączka (s. 34).

Jednej z najbardziej przejmujących diagnoz polskiego społeczeństwa, a może zmian, jakie się w nim dokonują, przeprowadza Konwicki w roku 1989, po premierze filmu „Lawa”, który nie zyskał spodziewanej aprobaty: W 1968 ludzie za „Dziady” gotowi byli oddać życie, a w 1989 roku nie bardzo spieszyli się, by pójść oglądać je w kinie[52]… Po latach dodaje jeszcze: wtedy, żeby mieć sukces, trzeba się było uwijać koło Wałęsy, latać ze sztandarem, w prezydiumach zasiadać, pokazywać się i lansować swój towar. Umarłbym ze wstydu, gdybym miał coś takiego robić[53]. Filmy „Dolina Issy”, „Lawa” i powieść „Bohiń” były swego rodzaju pożegnaniem pisarza z Litwą, chyba tym istotniejszym, że władze radzieckie przez lata nie życzyły sobie, by odwiedzał „Wileńszczyznę”[54]…

„Im bardziej człowiek uprawniony do moralizatorstwa, tym bardziej tego unika”

Chciałem porozmawiać z Tadeuszem Konwickim o jego decyzjach i tych fragmentach twórczości, które – moim zdaniem – mówią coś ważnego o tym, jakim jesteśmy społeczeństwem, chociaż doskonale zdawałem sobie sprawę, że na Wileńszczyźnie zadawanie pytań było nietaktem towarzyskim, że sam Tadeusz Konwicki, mimo że często spotykał się z ludźmi o interesujących biografiach, żadnych pytań im nie zadawał, że nigdy nie lubił się mądrzyć, a samochwalstwa, które też zresztą uznawał za wadę Polaków, wprost bał się bardziej niż NKWD. Nie zamierzałem eksponować Tadeusza Konwickiego jako mędrca, czego również nie znosi. Bardzo mi natomiast zależało na rozmowie o tych trudnych często kwestiach z osobą, która nigdy niczego od nikogo nie oczekiwała, nikogo o nic nie prosiła, nikomu nie służyła; z kimś, kto czuł się wolnym człowiekiem. Do wywiadu nie doszło, bo Tadeusz Konwicki uznał, że brakuje mu już sił na tak długą rozmowę, jakiej oczekiwałem. Na szczęście do bogatej twórczości autora „Małej apokalipsy” można sięgać bez ograniczeń…

Panie Tadeuszu, dziękuję za tę naszą kilkuminutową rozmowę, choć tylko telefoniczną. Zapamiętam ją na długo z kilku przynajmniej powodów… I będę trzymał Pana za słowo…



[1] P. Czapliński, Tadeusz Konwicki, Poznań 1994, s. 181.

[2] T. Konwicki, Kompleks polski, Warszawa 1989, s. 80–81.

[3] W pośpiechu: Tadeusz Konwicki rozmawia z Przemysławem Kanieckim, Wołowiec 2011, s. 37.

[4] Tamże, s. 95.

[5] S. Bereś, Pół wieku czyśćca: rozmowy z Tadeuszem Konwickim, Londyn 1986, s. 21.

[6] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 286–287.

[7] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 17–18.

[8] Inna powieść należąca do nurtu rozrachunków inteligenckich – „Jezioro Bodeńskie” Stanisława Dygata, przyjaciela Tadeusza Konwickiego, z 1946 r. – również miała ukazywać psychologię pragnień, przeżyć i niemocy młodego człowieka, który dorastał przed wojną i który również przybiera rozmaite maski i pozy. Wyobcowanie i bezradność polskiej inteligencji i jej uległość wobec propagandy ukazuje także „Sprzysiężenie” Stefana Kisielewskiego z roku 1949.

[9] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 63.

[10] S. Bereś, Dz. cyt., s. 9–10.

[11] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 34–35.

[12] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 38.

[13] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco; rozmowy prowadzili Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba, Kraków 2001, s. 58.

[14] Zob. P. Czapliński, Dz. cyt., s. 38–39.

[15] S. Bereś, Dz. cyt., s. 111.

[16] Tamże, s. 75.

[17] Zob. P. Czapliński, Dz. cyt., s. 55.

[18] Zob. Tamże, s. 67.

[19] Tamże, s. 72.

[20] S. Bereś, Dz. cyt., s. 198.

[21] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 282.

[22] Tamże, s. 281.

[23] Tamże, s. 166.

[24] Tamże, s. 66.

[25] S. Bereś, Dz. cyt., s. 171.

[26] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 99.

[27] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 62.

[28] Tamże, s. 81.

[29] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 16.

[30] S. Bereś, Dz. cyt., s. 71.

[31] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 204.

[32] Tamże, s. 282.

[33] T. Konwicki, Kalendarz i klepsydra, Warszawa 1989, s. 172.

[34] Tamże, s. 173.

[35] T. Konwicki, Nowy Świat i okolice, Warszawa 1986, s. 31.

[36] S. Bereś, Dz. cyt., s. 57.

[37] Tamże, s. 58.

[38] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 144.

[39] Tamże, s. 145.

[40] Tamże, s. 148.

[41] A. Fiut, Konwickiego quasi-traktat o ubecji, [w:] Kompleks Konwicki: materiały z sesji naukowej zorganizowanej w dniach 27–29 października 2009 roku przez Wydział Zarządzania i Komunikacji Społecznej UJ oraz Wydział Polonistyki UJ, red. A. Fiut, T. Lubelski, J. Momro, A. Morstin-Popławska, Kraków 2010, s. 79–80.

[42] S. Chwin, Samobójstwo altruistyczne w Małej apokalipsie Tadeusza Konwickiego, [w:] Kompleks polski, Dz. cyt., s. 61.

[43] P. Czapliński, Dz. cyt., s. 162.

[44] S. Bereś, Dz. cyt., s. 207.

[45] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 12.

[46] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 107.

[47] S. Bereś, Dz. cyt., s. 122.

[48] Tamże, s. 177.

[49] H. Gosk, Zaczynając od Rojstów i Władzy… Tadeusza Konwickiego spotkania z Imperium, [w:] Kompleks Konwicki, Dz. cyt., s. 28.

[50] T. Konwicki, Pamflet na siebie, Dz. cyt., s. 91.

[51] S. Chwin, Dz. cyt., s. 59.

[52] T. Konwicki, Pamiętam, że było gorąco, Dz. cyt., s. 181.

[53] Tamże.

[54] W pośpiechu…, Dz. cyt., s. 123.

Podsumowanie muzyczne dekady 2000–2009. Polska muzyka :)

Muzykę światową w latach 2000-2009 podsumują wszyscy: znane gazety i magazyny, opiniotwórcze serwisy, popularni blogerzy. Z tego też powodu na łamach „Liberté!” postanowiliśmy zająć się działką w muzyce, którą zajęło lub zajmie się raczej niewielu. Pierwsza dekada XXI wieku to okres niezwykły, jeśli chodzi o rozwój muzyki w ogóle. Szaleńcze zmiany trendów (od bałaganiarskiego, gitarowego rocka do dziwacznych, około-folkowych eksperymentów), ogromny dostęp do różnego rodzaju zasobów muzycznych (mniej lub bardziej legalny), spadek znaczenia tradycyjnego nośnika CD, powolny zmierzch dominacji wielkich wytwórni i związany z tym wzrost znaczenia mniejszych labeli. W mijającym dziesięcioleciu zaczęła zacierać się granica między popem a alternatywą. Przedstawiciele tej drugiej grupy skutecznie zaczęli wchodzić do świata mainstreamu, stając się jego częścią. Przez ostatnie kilka lata zaczęliśmy narzekać na poziom wydawnictw muzycznych, ich odtwórczość, brak jakichkolwiek znamion nowatorstwa. W tej dekadzie było różnie, na pewno ciekawie.

Jeśli chodzi o polską muzykę, to niestety ciągle pozostajemy w tyle w stosunku do tego, co dzieje się w bardziej rozwiniętych miejscach na świecie. Owego dystansu nasz rynek raczej nigdy nie zniweluje całkowicie, a winą za taki stan rzeczy należy obarczać wszystkich: ludzi rządzących muzyczną branżą, wykonawców i przede wszystkim – mało wymagających słuchaczy. Nie jest jednak źle. Jak nigdy wcześniej, między 2000 a 2009 rokiem w naszym kraju zaczęło się pojawiać coraz więcej kreatywnych, oryginalnych ludzi z pomysłami, którzy potrafili realizować je tak, by ze swoją twórczością zaistnieć gdzieś dalej niż tylko w swoim gatunkowym podziemiu. Wartościowe, znakomite wydawnictwa pojawiały się praktycznie w każdej stylistyce: w popie, rocku, hip hopie, jazzie, muzyce elektronicznej. Mamy nadzieję, że nasz zestaw 30 najlepszych polskich płyt lat 2000-2009 pokaże, że rodzima muzyka ma się całkiem nieźle i, co bardziej istotne, niezmiernie pozytywnie rokuje także na przyszłość. Zatem zaczynamy.


30. Smolik – Smolik (2001)

Człowiek, który jako pierwszy w zauważalny sposób obnażył pustkę i głupotę mainstreamowego popu, stanu konserwowanego w naszym kraju przez zachowawcze, dominujące na rynku massmedia. I choć teraz wiemy, że można było lepiej i odważniej, chyba ciężko wyobrazić sobie mijające dziesięciolecie bez łagodnych, uroczych piosenek autorstwa Andrzeja Smolika. Ten kompozytor i multiinstrumentalista miał pomysł na to, jak z sensem stworzyć stricte popowe, lekkie, niezobowiązujące piosenki, które nie mają nic wspólnego z królującą powszechnie słabizną. Smolik przebił się do telewizji i radia, zaistniał ze swoimi utworami w świecie reklamy, dostał parę prestiżowych wyróżnień, podpromował kilku sympatycznych, młodych wykonawców. To trzeba docenić.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=kOwPGv1pWYs

29. Ramona Rey – 2 (2009)

W Polsce póki co nie mamy jeszcze naszego własnego Timbalanda, ale mamy wokalistkę, która swoją charyzmą i sceniczną osobowością śmiało może konkurować z przereklamowanymi koleżankami zza Oceanu. Ramona Rey i Igor Czerniawski (niegdyś współzałożyciel AYA RL) wspólnie nagrali płytę, której w naszym kraju nikt się nie spodziewał, i na którą nikt specjalnie nie czekał. „Ramona Rey 2” ze swoimi soczystymi, klubowymi bitami, wyrazistymi melodiami, odważnymi rytmami, zmiata z powierzchni ziemi wszystkie nudne, rodzime gwiazdy muzyki tanecznej. Wokalistka jest też prawdziwym fenomenem. Bez wsparcia mediów, dużej wytwórni i poważnego menadżera samodzielnie funkcjonuje sobie na naszym rynku, wydając świetne płyty i zdobywając coraz większe rzesze fanów.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=D0zfoh5HVMg

28. Kasia Stankiewicz – ExtraPop (2003)

Jedno z najbardziej niedocenianych, znakomitych, popowych wydawnictw dekady. Kasia Stankiewicz po odejściu z Varius Manx i definitywnym zakończeniu przygody z infantylnym śpiewaniem dla bezrefleksyjnych mas, na swoim drugim solowym krążku (ale czy ktoś pamięta pierwszy?) z pomocą producenta Rafała Łuki skonstruowała 12-piosenkowy zestaw ekstremalnie lekkich, ładnych, eleganckich i kobiecych piosenek. „ExtraPop” w zupełnie nieinwazyjny sposób muska przebojowością ślicznych singli jak „Schyłek Lata” czy „Saint Etienne”. Płyta Kasi Stankiewicz to w dużej mierze luźna inspiracja (na poziomie 2001 roku) ciągle modnymi brzmieniami Air, Lamb, Stereolab, Beth Orton. I jakkolwiek mocno uproszczona, prezentująca się naprawdę solidnie mimo upływu lat.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=gbaRKKpYIqE

27. Loco Star – Herbs (2008)

Loco Star w rankingu pojawiają się nie tyle za zasługi, ile w ramach świetnego prognostyka na przyszłość i niejako także jako przykład swoistej metamorfozy, jaką dość ślamazarnie, ale widocznie przechodzi pod koniec tego dziesięciolecia polska muzyka popularna. Samemu zespołowi oczywiście należy się morze pochwał za bardzo dobre wyczucie elektro-popowej stylistyki, wysokie umiejętności w konstruowaniu na ich bazie znakomitych kompozycji („Arps” bez dwóch zdań to jeden z najlepszych polskich utworów tej dekady). Niemniej „Herbs” jest płytą, która, jak wiele w ostatnim czasie, puka do drzwi miałkiego, pustego świata mainstreamu z przesłaniem, by zmienić beznadziejność rodzimego popu. Wierzmy, że już niedługo takie grupy jak Loco Star owe drzwi wyważą. Najlepiej razem z zawiasami.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=gJdQoZYvkF4

26. Pink Freud – Sorry Music Polska (2003)

„Jazz fajny jest” – takie przesłanie przyświeca działalności grupy Pink Freud. Przypominając sobie ich fenomenalny koncert na jednej z przeszłych edycji festiwalu Open’er, tytuł jednej z kompozycji zespołu Wojtka Mazolewskiego wydaje się pasować tutaj idealnie. Przykłady wszystkich jazzowych płyt w tym rankingu ten niezbyt łatwo przyswajalny gatunek pokazują jako rzecz nie tylko fascynującą i ciekawą, ale przede wszystkim przystępną. „Sorry Music Polska” jest akurat wydawnictwem, które znajduje się w orbicie brzmień około-jazzowych, nie do końca zahaczające o tradycyjną jego odmianę. Każdy się może do czegoś na tym albumie przyczepić, prawda, ale w temacie mariażu jazzowych improwizacji z elektroniką „Sorry Music Polska” wypada przyz
nać ocenę bardzo dobrą.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=4WjAxGMV-1g

25. Nosowska – UniSexBlues (2007)

Kasia Nosowska po latach elektronicznych eksperymentów na swoich solowych płytach wydała krążek, który pokazał ją w zdecydowanie mniej mrocznym i bardziej zawadiackim świetle. Największą wadą „UniSexBlues” wydaje się zbyt wielka ilość pomysłów, jakie wokalistka Heya chciała skondensować w jednym wydawnictwie. Niemniej ostatni póki co jej solowy album stanowi klasę samą dla siebie. Nosowska pod względem umiejętności operowania słowem w formule piosenki nie ma w Polsce dla siebie żadnej konkurencji. Wokalistka jest też artystką niesamowicie kreatywną, wiecznie poszukującą nowych, frapujących rozwiązań, nie lubi się powtarzać i nigdy tego nie robi. Być może nie każda płyta Nosowskiej jest arcydziełem, ale pełnowartościowym, rasowym wydawnictwem już na pewno.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=THf4BJFSAWk

24. Contemporary Noise Quintet – Pig Inside The Gentleman (2006)

Bracia Kapsa po raz pierwszy. Tym razem definitywnie porzucający rockowe, eksperymentalne wyżyny, by przenieść się w zupełnie inne rejony. Jazzowe kompozycje, takie jak te z „Pig Inside The Gentleman”, cechuje niezwykła plastyczność i filmowość, jeszcze większa niż ta z ostatniego krążka Something Like Elvis (znajdziecie dalej w zestawieniu). Podczas słuchania poszczególnych utworów naturalnie w głowie słuchacza pojawiają się obrazy rodem z kinowych produkcji: historie tragiczne, kryminalne, miłosne, komediowe. Opowieści stworzone przez Contemporary Noise Quintet żyją własnym życiem, pozwalają cieszyć się jazzowym stylem bez konieczności bardziej szczegółowego orientowania się w jego zawiłościach. „Pig Inside The Gentleman” pięknie oswaja laika z jazzem. To lekcja na pewno warta odrobienia.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=iYRQJzYlN2k

23. Łona – Nic dziwnego (2004)

Druga kolaboracja szczecińskiego rapera Łony i Bartka Webbera, który na tym krążku znów wcielił się w rolę producenta. Na płycie „Nic dziwnego” piekielnie zdolny MC z Pomorza zaskoczył wszystkich po raz kolejny niesamowitą inteligencją, świetnym poczuciem humoru (całkiem kąśliwym i momentami nawet szyderczy) i przede wszystkim fajnym, niebanalnym podejście do zasad rządzących hip hopem. Zamiast skupiać się na społecznych bolączkach i ciężkiej egzystencji w kraju nad Wisłą, Łona trochę opowiada o sobie, trochę o muzyce, o życiu, w sumie o wszystkim. A że legitymuje się genialnymi „storytellingowymi” umiejętnościami, jego płyty słucha się z wypiekami na twarzy, poświęcając jej niemalże całą swoją uwagę.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=wFClMsBy0bg

22. Pogodno – Sejtenik Miuzik & Romantik Loff (2001)

Absurd, groteska, surrealizm – stwierdzenia, które nieodzownie wiążą się z twórczością grupy Pogodno. Kapela ze Szczecina, ochrzczona wieki temu mianem czołowych przedstawicieli rodzimego nurtu alternatywno-rockowego, kiedyś była wielbiona, dzisiaj to grupa trochę zapomniana. Pewnie wina leży trochę po stronie samego zespołu, który im dalej w tę dekadę, tym mniej nagrywał płyt, a i owa kapitalnie orzeźwiająca aura towarzysząca bezpretensjonalnemu „Sejtenik Miuzik & Romantik Loff” też gdzieś się ulotniła. Wystarczy jednak przypomnieć sobie krążek z 2001 roku, by pojąć, dlaczego Pogodno pojawiają się w tym zestawieniu. Ta niesamowita energia, ostentacyjne wariactwo, parę znakomitych, gitarowych rozwiązań i zabawa na całego gotowa.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=2sRQDXDby54

21. Jacaszek – Treny (2008)

Michał Jacaszek jest bez wątpienia najzdolniejszym twórcą muzyki ambientowej w naszym kraju, a „Treny” zdają się tę oczywistą prawdę tylko potwierdzać. Minimalistyczne kompozycje z tego albumu, w pierwotnej koncepcji pomyślane jako utwory jedynie na instrumenty smyczkowe i skromne partie wokalne, przesiąknięte są emocjami, bólem, tragizmem. Zupełnie jak w przypadku największego twórcy cyklu trenów w literaturze, Jana Kochanowskiego. Jacaszek w fantastyczny sposób nawiązuje na swoim krążku do współczesnych klasyków minimalistycznych klimatów, choćby Maxa Richtera czy Arvo Pärta, dodając do swoich „Trenów” jednak więcej od siebie, zamiast naśladować wielkich mistrzów. I jakkolwiek muzyka Jacaszka to twórczość ekstremalnie nieefektowna, wszystko na tej płycie jest po prostu piękne.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=HnsO9tcz-lU


20. Świetliki – Las Putas Melancólicas (2005)

Outsider z pogranicza poezji i muzyki oraz aktor, o którym można by powiedzieć, iż bliski jest mu syndrom kryzysu wieku średniego, zabierają nas w podróż po zdegenerowanym świecie własnych wyobrażeń. Trochę komicznym, nostalgicznym, przewrotnym, niepokojącym. Dla fanów Marcina Świetlickiego kolaboracja z Bogusławem Lindą mogła być prawdziwym szokiem, acz summa sumarum ich flirt okazał się nad wyraz udany. Dzisiaj nie potrafię znaleźć w polskich zbiorach równie niesamowitej kompozycji, co „Filandia”. Trochę Waitsa, trochę wakacyjnych wspomnień na pożółkłych fotografiach, trochę mocnego alkoholu. Tylko Świetlicki mógł popełnić taki liryk, tylko Linda mógł go tak wiarygodnie wyrecytować.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=GIBp8RgSAKQ

19. Kucz/Kulka – Sleepwalk (2009)

Kolaboracja żeńskiej gwiazdy końca tego dziesięciolecia, obdarzonej znakomitym, teatralno-aktorskim głosem Gabrieli Kulki i mistrza brzmień z szeroko rozumianego nurtu muzyki elektronicznej Konrada Kucza. Żadne z nich nie jest na „Sleepwalk” tłem dla drugiego, bo Kulka i Kucz postanowili stworzyć razem coś
zupełnie nowego, acz nie do końca. Ich płyta jest bowiem fantastyczną, sentymentalną wyprawą do świata z czasów świetności kina niemego, europejskich szansonistek, czarno-białego blichtru. Kompozycje ze „Sleepwalk” mogłaby śpiewać Hanka Ordonówna do spółki z Eugeniuszem Bodo czy Adolfem Dymszą, choć w swojej zabawie retro konwencją Kulka i Kucz mocno wykraczają poza klimat epoki, odpowiednio przyprawiając vintage’owe melodie nutą współczesności. Sprawdzili się w tym naprawdę wybornie.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=xpgdJCDaX2Y

18. Mikołaj Trzaska – Pieszo (2001)

Mikołaj Trzaska to jednoosobowy instytut polskiego i światowego eksperymentalnego jazzu, ikona sceny yassowej w naszym kraju. Człowiek, który w tym dziesięcioleciu nagrał tyle znakomitych wydawnictw, z których wybór, powiedzmy, najlepszej piątki jest ekstremalnie trudnym zadaniem, a co dopiero tej jednej płyty. Z bogactwa twórczości Trzaski na potrzeby tego zestawienia wybieramy jednak „Pieszo” – swoistą kompilację utworów stworzonych na potrzeby filmów, przedstawień teatralnych, spektakli telewizji, choć w bardziej rozbudowanych niż pierwotne wersjach. Niemniej pod względem aranżacyjnym są to kompozycje znakomite, a w temacie instrumentarium równie fascynujące.

Posłuchaj ? http://www.myspace.com/mikolajtrzaska

17. Pustki – Koniec Kryzysu (2008)

Lata ciężkiej pracy, zawirowań w składzie i przede wszystkim ogromny rozwój, jaki dokonał się w brzmieniu Pustek od premiery ich pierwszej płyty w 2001 roku do czasów obecnych. Album „Koniec Kryzysu” to z jednej strony płyta otwierająca nowy rozdział w historii Pustek, z drugiej, będąca doskonałym zwieńczeniem wszystkich pokręconych losów zespołu. Zupełnie odchodząc od wątków pobocznych i nie do końca z samą muzyką związanych, warto podkreślić, że „Koniec Kryzysu” jest przede wszystkim znakomitym albumem, dopracowanym w najmniejszych szczegółach, zaskakujący niezwykłą inteligencją w warstwie tekstowej, fajnymi rozwiązaniami w melodiach. Dzisiaj Pustki to już pierwsza liga i co to dużo ukrywać, grupa na swoją aktualną pozycję długo pracowała i zasłużyła sobie na nią jak mało kto.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=tbkmL7QOxtM

16. Kobiety – Kobiety (2000)

Klasyka polskiego indie popu, w swojej działce stylistycznej absolutni pionierzy na naszym podwórku. Niezastąpiony Grzegorz Nawrocki i zdolna basistka Ania Lasocka zaprosili do współpracy m.in. Maćka Cieślaka ze Ścianki oraz tuzów polskiego jazzu Mikołaja Trzaskę i Olo Walickiego, by razem nagrać kilka zgrabnych, sympatycznych melodii, będących ucieleśnieniem jednego z tytułów ich piosenki (z płyty numer dwa jednakże) „Doskonale tracę czas”. Ale za to na debiucie Kobiet znaleźć można uwodzicielskie „Marcello” – singlowe opus magnum Nawrockiego i spółki oraz parę innych cudnie rozleniwionych, lekkich, big-bitowych kompozycji. Zespół grał trochę staromodnie i nowocześnie zarazem, jak wówczas nikt inny.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=XFAd0spV6C0

15. Robotobibok – Instytut Las (2003)

John Zorn byłby z nich dumny. Polski skład jazzowy już na swoim debiucie zachwycił nie lada szaleństwem i świeżością, tym bardziej cieszyć powinien fakt, że jeszcze lepiej grupa wypadła na swoim kosmicznym krążku numer dwa. Kosmicznym dlatego, że oryginalne, jazzowe brzmienie Robotobiboka na „Instytut Las” wzbogacone zostało o futurystyczną, elektroniczną nutę. W bardziej fachowym słownictwie nazywa się to trip jazzem. Niezwykłe, jak fantastycznie i lekko potrafił ten zespół łączyć na wskroś współczesną stylistykę jazzową z wariacką, nieokiełznaną psychodelią. Być może, jeśli jeszcze nie teraz, to za parę lat już na pewno wydawnictwa Robotobiboka staną się klasyką. Klasyką obowiązkową.

Posłuchaj ? http://www.myspace.com/robotobibok

14. Fisz Emade jako Tworzywo Sztuczne – F3 (2002)

Bracia Waglewscy pod szyldem Fisz Emade Jako Tworzywo Sztuczne udowadniają, że stylistyka hip hopowa wcale nie musi równać się ubóstwu i pretensjonalności w temacie melodii. Każde wrażliwe ucho bowiem na „F3” znajdzie coś interesującego dla siebie. Oczywiście poza frapującymi tekstami. Poszukiwacze starych, jazzowych klisz, miłośnicy współczesnej elektroniki, wielbiciele zabaw z dźwiękiem – trafiliście pod dobry adres. Dzisiaj perfekcyjnie zaaranżowane hip hopowe płyty, wzbogacone o żywe instrumenty, na bazie których buduje się wyraziste podkłady i wciągające melodie, nie są wcale rzadkością. Jednakże na początku dziesięciolecia były i o tym należy pamiętać za każdym razem, gdy sięga się po krążek „F3”.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=Xrx5_4YdODY

13. Something Like Elvis – Cigarette Smoke Phantom (2002)

Bracia Kapsa po raz drugi. Something Like Elvis jest zespołem naprawdę kultowym, ich eksperymenty z post-rockiem, noise’m i przede wszystkim formułą muzyki filmowej (która z czasem, można powiedzieć, stała się znakiem rozpoznawczym wszystkich projektów, w które Kapsowie się angażowali) spokojnie konkurować by mogły z mistrzami gatunku. Na „Cigarette Smoke Phantom” ich mocny styl stał się jednak lżejszy, bardziej piosenkowy, a mimo to Something Like Elvis absolutnie nic nie straciło ze swojej wyjątkowości i geniuszu. Jakże ogromnym szokiem okazała się informacja o rozwiązaniu grupy, co miało miejsce niespełna rok po premierze płyty. Dziś po pierwszym projekcie braci Kapsów pozostały trzy płyty i niezapomniane wspomnienia.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=BGrC5AzNkvQ

12. Miłość – Talkin’ About Life And Death [With Lester Bowie] (2000)

Nagrane jeszcze w drugiej połowie lat 90. (acz wydane dopiero w 2000 roku) kultowe wydawnictwo projektu Miłość, złożone z absolutnej czołówki polskich instrumentalistów, m.in. Mikołaj
a Trzaski, Leszka Możdżera czy Tymona Tymańskiego. Na „Talkin’ About Life And Death” gwiazdą pierwszego formatu jest jednak genialny, amerykański trębacz Lester Bowie, który zmarł kilka miesięcy przed premierą tego albumu. Sama płyta Miłości zaś stanowi swoiste pożegnanie z oryginalnym projektem w takim brzmieniu i w takim składzie. Część muzyków skupiła się na realizacji solowych projektów, ze składu odszedł definitywnie Możdżer, Tymon zaczął na rockowo przetwarzać brzmienie Miłości. Niemniej to zespół z wielką, wspaniałą historią, o której warto pamiętać mimo upływu lat.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=xHyIlw7vQzA

11. Afro Kolektyw – Czarno Widzę (2006)

Obok Michała Wiraszki z poznańskich Much Afrojax jest kolejnym fenomenalnym tekściarzem, który debiutował ze swoją grupą w tej dekadzie. O ile pierwsza płyta Afro Kolektywu przeszła praktycznie niezauważona, o tyle z krążkiem „Czarno Widzę” obcowało już wiele osób. I na pewno nie żałują. Oprócz kopalni wybitnych, dowcipnych tekstów druga płyta Kolektywu zaskakuje czymś, co w polskim hip hopie wcale nie pojawia się za często – znakomitymi melodiami, zbudowanymi na bazie żywych instrumentów, dźwięków pełnych wigoru, tętniących życiem, znacznie wykraczających poza ramy własnej stylistyki (bo słychać tam też funk czy jazz). Myśleliście, że Sistars są najciekawszym składem z nurtu piosenkowego hip hopu? Byliście w błędzie.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=WqAm_UMAwA8


10. Muchy – Terroromans (2007)

Czuli barbarzyńcy polskiego pop-rocka, zespół wyrosły na fali popularności nowych technologii w przekazywaniu i dystrybucji kulturalnych dóbr, grupa, która stała się kultowa zanim weszła do studia nagraniowego. Muchy w nieskomplikowany, fajny sposób przetworzyły brytyjskie i amerykańskie trendy muzyki gitarowej tego dziesięciolecia. Jedni słyszą w nich naśladowców wyspiarskiego stylu spod znaku wczesnego Bloc Party czy dawnego Franz Ferdinand, inni doszukują się na „Terroromansie” szczypty geniuszu grup pokroju Modest Mouse i Built To Spill. Muchy mają jednak jeszcze coś więcej – Michała Wiraszkę i jego tekściarski talent. Nikt w tej dekadzie w tak prostych, pretensjonalnych, ale zarazem genialnych słowach nie dotknął sedna spraw, którymi żyją dzisiejsi nasto- i dwudziestoparolatki. To się dzieje teraz. Naprawdę.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=quYE75j4DH8

9. Baaba – Poope Musique (2006)

Znakomici jazzmani i ich niewiarygodne poczucie humoru. Grupa Baaba nie idąc na żadne kompromisy w kwestii muzyki improwizowanej, na „Poope Musique” puszcza oko do wszystkich, którzy chcieliby ich twórczość na tym etapie w prosty sposób zaszufladkować. Łatwo na pewno przy okazji tego albumu nie mają. Wyjątkowo melodyjne, pogodne i diabelnie pomysłowe „Poope Musique” frywolnie żongluje stylistykami, zaskakuje niespodziewanymi samplami (żywcem wyjętymi z animowanych bajek i telewizyjnych seriali), budzi szacunek pod względem instrumentalistyki. Szkoda, że w jazzie nie ukazuje się więcej takich płyt, bo wówczas ten gatunek muzyczny miałby szansę przebić się do szerszej publiki. Być po prostu bardziej dla zwykłych ludzi.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=1ItOHPfq8_E

8. Reni Jusis – Trans Misja (2003)

Trochę obciachowe jest zgadzanie się z Robertem Leszczyńskim, ale to chyba on kiedyś wysnuł tezę o tym, że „Trans Misja” to album, który znacznie wyprzedził swoje czasy. Oczywiście, jeśli odnieść sytuację krążka Reni Jusis do skostniałego rynku muzycznego w naszym kraju, to były dziennikarz „Gazety Wyborczej” miał nawet sporo racji. Podczas gdy w 2002 ukazywała się ostatnia płyta Moloko, w Polsce powstała pierwsza elektro-popowa płyta z prawdziwego zdarzenia. Genialne single („Kiedyś Cię Znajdę”, „Ostatni Raz”, „It’s Not Enough”) to bez wątpienia kompozycyjne opus magnum Jusis i współpracujących z nią przy „Trans Misji” producentów. O wielkości tej płyty niech świadczy fakt, że nie tylko żaden inny, polski wykonawca, ale też sama Reni Jusis, nie powtórzyli nigdy takiego wyczynu w kwestii muzyki elektro-popowej.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=ZKwsYvz59LE

7. Cool Kids Of Death – Cool Kids Of Death (2002)

Manifest generacji X, który, zdawać by się mogło, aktualny był w chwili, kiedy powstawał, ale ciągle znajduje swoich, coraz młodszych odbiorców, co najlepiej pokazał koncert grupy na tegorocznym OFF Festiwalu (gdzie grali w całości właśnie swój debiut). Cool Kids Of Death w warstwie muzycznej nie pokazują nic nowego, ich punkowe odzienie nawet ma jakość raczej lumpeksową, ale nie w tym rzecz. Debiutancki krążek łódzkiej kapeli był prawdziwym zjawiskiem pop-kulturowym, który bezpardonowo trafił w sedno w swoim portrecie ówczesnej, polskiej rzeczywistości. Zespół, niczym doktor House, trafnie zdiagnozował zjawiska, zaprzątające młode umysły na początku tej dekady. Epidemia p2p w Polsce miała się dopiero zacząć, dostęp do dóbr kulturalnych ogromnie rozszerzyć. Ostrowski i Wandachowicz wiedzieli to już w 2002 roku.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=t0tjZxPIONo

6. The Car Is On Fire – Lake & Flames (2006)

Przełomowy album dla rodzimej, niezależnej myśli muzycznej. Zespół The Car Is On Fire bazując na patentach stylistyki pop-rockowej na Zachodzie popularnych od lat, u nas zaś już niekoniecznie, stworzył płytę, która stanowi godny naśladowania przykład nieszablonowego podejścia do tematu piosenki. Chłopaki postawili też na produkcję, dzięki której utwory z ich drugiego krążka brzmią niemalże doskonale. „Lake & Flames” to także kopalnia hitów, maksymalnie radiowych kompozycji, które jednak z racji fatalnego poziomu większości polskich rozgłośni radiowych nigdy nie miały okazji zagościć na falach mainstreamowego eteru. Niech żałują jednak ci, którzy nie mieli okazji obcować z numerami pokroju „Can’t Cook (Who Cares)”, „Oh Joe” czy „New Yorker”. Najkrócej mówiąc: ich strata.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=2g8PNqMDXxs

5. Kapela ze Wsi Warszawa – Wykorzenienie (2005)

A to kolejny zespół, który bardziej był znany na arenie międzynarodowej (jako Warsaw Village Band) niż własnej publiczności, choć na szczęście, począwszy od krążka „Wykorzenie”, zaczęło się to zmieniać na lepsze. Kapela ze Wsi Warszawa to mistrzowie świata w oswajaniu polskiej kultury ludowej, którzy nieśmiało aranżując tradycyjne pieśni na bardziej współczesne, promują polski folk jako rasowy, pełnoprawny gatunek muzyczny. Zespół genialnie potrafi oddać koloryt naszej rodzimej muzyki ludowej, wyzbywając go jakiegokolwiek obciachu i archaizmu. W piosenkach z „Wykorzeniania” tętni życie, tryskają one energią, imponują instrumentalnym bogactwem. Jeśli istnieją jeszcze ludzie, którzy krzywią się na hasło „muzyka ludowa”, to szczerze im współczuję.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=LLTmBnoCGP0

4. Skalpel – Skalpel (2004)

Wrocławski duet wydał swój debiutancki album w barwach legendarnej wytwórni Ninja Tune, słynącej z promocji muzyki zaliczanej do kręgu tzw. nowych brzmień, w których Skalpel porusza się znakomicie, co docenia publika na całym świecie. Płyta Igora Pudło i Marcina Cichego w łączeniu wątków klubowych, jazzowych i hip hopowych osiągnęła absolutne mistrzostwo. Tym bardziej szkoda, że taki kunszt doceniają bardziej międzynarodowi słuchacze niż polska publiczność, bo wrocławski Skalpel jest jednym z niewielu rodzimych muzycznych towarów eksportowych z najwyższej półki, z którego powinniśmy być dumni, mocno duetowi kibicować, a także za wszelką ceną promować tak znakomitą, klubową twórczość we własnym kraju.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=vJOMqRx40HA

3. Ścianka – Pan Planeta (2006)

Szczytowe osiągnięcie filozofii Maćka Cieślaka i przede wszystkim brawurowy popis Ścianki na polu rockowego, muzycznego eksperymentu z fenomenalnym, być może najznakomitszym spośród wszystkich wspaniałych, singlem zespołu „Boję się zasnąć, boję się wrócić do domu”. Przy „Panu Planecie” przywołać można nazwy kilkudziesięciu wykonawców, z którymi hałas, niemelodyjność, kombinatorstwo, narkotyczność krążka Ścianki faktycznie mogą mieć coś wspólnego, ale nigdy nie zbliżymy się w przywoływaniu inspiracji do precyzyjnego określenia, czym ten album jest. A na pewno jest kontrolowanym szaleństwem z zakresu noise’u, lo-fi, psychodelii, płytą wymagająca, ale dającą ogromną satysfakcję .

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=JF0W9PQr6WI

2. Paktofonika – Kinematografia (2001)

Jedna z najlepszych płyt w historii polskiego hip hopu, naznaczona dodatkowo wielką tragedią jednego z członków Paktofoniki – Magika, który kilka dni po wydaniu „Kinematografii” popełnił samobójstwo. Grupa co prawda dalej funkcjonowała, ale wiadomo było, że po śmierci jednego z raperów Paktofonika raczej się rozwiąże niż złapie drugi oddech. I tak się stało w 2003 roku. Na szczęście pozostawili po sobie doskonałą płytę, prekursorską w kwestii gatunkowego flow, imponującą inteligentnymi, trafnymi, choć wcale nie prostymi tekstami. „Kinematografia” jest doskonałym przykładem, jak w stylistyce hip hopowej stworzyć album, który można by rozpatrywać w kategoriach prawdziwego dzieła. Dzieła sztuki.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=8xEN4LSPYIg

1. Lenny Valentino – Uwaga! Jedzie Tramwaj (2001)

Nie powstała w przeciągu ostatnich 10 lat w Polsce lepsza płyta. Bezapelacyjnie jedyny krążek super projektu Lenny Valentino był, jest i pewnie jeszcze długo będzie pozycją absolutnie wyjątkową. Ludzie, którzy zespół stworzyli, przez lata kładli fundamenty pod rozwój polskiej, ambitnej muzyki niezależnej. Mam nadzieję, że nikt nie ma wątpliwości, jak wiele zawdzięczamy Arturowi Rojkowi i Maćkowi Cieślakowi. Jeśli natomiast chodzi o „Uwaga! Jedzie Tramwaj”, cóż, ciężko cokolwiek sensownego o tej płycie napisać, by oddać trafnie jej wspaniałą zawartość. To płyta przywołująca magiczne czasy dzieciństwa, z całą paletą marzeń i lęków, które temu okresowi towarzyszą. Ze wspaniałymi tekstami, otwierającymi pole do różnorodnych interpretacji. Z pięknymi, uduchowionymi melodiami, pełnymi trudno definiowalnych pierwiastków metafizycznych. „Uwaga! Jedzie Tramwaj” jest albumem lirycznym, tajemniczym, nieco mrocznym, po prostu genialnym.

Projekt Lenny Valentino na początku tej dekady połączył najbardziej kreatywne jednostki polskiej muzyki niezależnej, które po nagraniu krążku „Uwaga! Jedzie Tramwaj” i krótkiej trasie promocyjnej utworów z tej płyty poszły każda w swoją drogę. Artur Rojek wprowadził Myslovitz do polskiej, pierwszej ligi, z czasem samemu stając się jednoosobową instytucją edukującą muzycznie społeczeństwo. Maciek Cieślak z Jackiem Lachowiczem powrócili na łono Ścianki – dzisiaj najznakomitszej kapeli nurtu rodzimego, eksperymentalnego rocka. Mietall Waluś z różnym skutkiem starał się zreinterpretować brit-popowe standardy na nasze warunki. Kiedy wydawać się mogło, że nic nie wskrzesi Lenny Valentino, panom udało jeszcze raz spotkać się i zagrać koncert w ramach mysłowickiego OFF Festiwalu w 2006 roku. Na pierwszej edycji tej imprez to właśnie reaktywacja autorów „Uwaga! Jedzie Tramwaj” była główną atrakcją, mimo że wówczas w Mysłowicach koncertowało wielu popularnych artystów polskich i zagranicznych. Ciągle także wielu marzy o kolejnej płycie Lenny Valentino. To wszystko chyba o czymś świadczy, prawda?

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=sppvuIuW7_s

***


Maciek Cieślak (Ścianka, Lenny Valentino) dla „Liberté!„:

Na polskim rynku muzycznym obserwowaliśmy, jak małe wytwórnie się rozwijały, a duże zwijały, co słuchaczom i zespołom wyszło na dobre. Różnorodność i konkurencja to czynniki, które napędzają każdą dziedzinę aktywności. Płyty sprzedają się gorzej, ale to chyba zjawisko ogólnoświatowe. W latach 2000-2009 żywiłem słabnącą z każdym rokiem nadzieję, że muzyka alternatywna wyjdzie z cienia i zajmie należn
e jej ze względu na poziom artystyczny oraz fajność miejsce. Oczywiście nie zajęła, bo pracownicy mediów rzadko mają własne zdanie i pilnują głównie tego, żeby nie wylecieć z pracy. Decydują menadżerowie, a nie miłośnicy sztuki. W telewizji nie ma już miejsca dla rasowej muzyki. Stacja VIVA rozstała się z hip hopem i sprzedaje „tipsiarskie” disco, a MTV emituje rozmaite reality show. W radiu w nocy czasem coś puszczą, bo za dnia liczący się słuchacze to sekretarka i taksówkarz. Za to rozwijał się Internet i tam można czasem coś ciekawego znaleźć. Jeśli chodzi o Ściankę, to ogólnie było fajnie. Pograliśmy, poprzeżywaliśmy, pozwiedzaliśmy, nagraliśmy parę płyt.

Maciek Cieślak poleca w tej dekadzie: od pierwszej płyty byłem fanem Kristen, zespołu kompletnie niezauważonego i niedocenionego, a moim zdaniem najlepszego w Polsce. Parę wybijających się propozycji miał też Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach, ich puszczała w swoim czasie Trójka, więc są wyżej spozycjonowani w świadomości społecznej. Ponadto Kobiety, świetna EPka zespołu Stworywodne. Wiele zjawisk mi z pewnością umknęło, bo nie śledzę specjalnie wydarzeń, zazwyczaj ktoś mi coś podsuwa.

Nela Gzowska, Grzegorz Nawrocki (Kobiety) dla „Liberté!„:

W ostatniej dekadzie pojawiło się sporo nowych, interesujących polskich zespołów. Większość z nich nagrywa dla wytwórni niezależnych, a te zdają się działać coraz prężniej. Bardzo podoba nam się ostatnia inicjatywa Mystic Records – zamiast promować artystów pojedynczo, zorganizowali wspólną trasę: Gaba Kulka + Dick4Dick + Czesław Śpiewa. Koncertowym mistrzem jest zdecydowanie Pogodno. Świetne płyty nagrały Pustki („Koniec Kryzysu”), Ścianka (niedoceniona „Secret Sister”) , Fisz/Emade („Piątek 13”), Paristetris (absolutnie genialny debiut). Poza tym do naszych ulubionych zespołów należą m.in. Pink Freud, The Car Is On Fire, Loco Star, Kawałek Kulki, Mitch & Mitch, L.Stadt, Dick4Dick, Tres.B, Kamp!

Kobiety podsumowały dziesięciolecie działalności zespołu wydając koncertowe DVD „3City Big Beat” nagrane z gośćmi (przyjaciółmi z Trójmiasta, których cenimy muzycznie). Najeździliśmy się po Polsce i zagraliśmy trochę koncertów za granicą. Nie jesteśmy zbyt sentymentalni, pracujemy nad nową płytą i to nas obecnie głównie zajmuje.

Konrad Kucz dla „Liberté!„:

Będąc z natury osobą kompletnie oderwaną od rzeczywistości, nie bardzo potrafię zaangażować się w śledzenie tego, co oficjalnie obecnie się dzieje na rynku. Dotarcie do nowości, aktualności z kręgów niszowych w muzyce było kiedyś bardzo trudne, a paradoksalnie dziś jest niewiele lepiej. Jedynie Internet pozostaje sensownym oknem na świat. Faktycznie jedyny pozwala dotrzeć do odbiorcy. Zawsze kiedy na YouTube wyszukam jakiegoś ciekawego artystę, to zaraz obok pojawia się następny. Większość to artyści z naszych krajowych wydawnictw niezależnych. Sam nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele tego jest. Ta nasza mijająca dekada uspokoiła twórcze zapędy, stabilizując stylistycznie muzykę. Utrwalił się pewien eklektyzm w podejściu do tworzenia. Nie ma dziś potrzeby określać się subkulturowo i stylistycznie. Kiedyś pozwoliłem sobie na dosyć sceptyczną ocenę clubbingu i trendów elektronicznych, twierdząc, że słabość tej muzyki tkwi w formie i konwencji, która szybko się zestarzała. Niewątpliwie jako artysta czuję się ograniczony w możliwościach odkrywania nowych form kreacji, bo wszystko już było. To fakt, który dla kogoś, kto wyrósł na ambicjach twórców/odkrywców lat 60. i 70. jest trudny do zaakceptowania. Czuję się skażony tym może niesłusznym podejściem „że już gdzieś to słyszałem”. Zawsze interesowała mnie przeszłość – szczególnie lata 60. Już wówczas powiedziano na temat muzyki rockowej prawie wszystko, aczkolwiek dla mnie te kierunki wydają się ciągle inspirujące. Ciekawe wydaje mi się mieszanie starego z nowym. Jest rzeczą fascynującą, że muzyka klasyczna i tzw. współczesna zaczyna naturalnie do nas przenikać i ciekawe wydaje mi się łączenie elektroniki z akustyką. Ogromnie interesujące wydają mi się obecnie projekty dzisiejszej 4AD (Johann Johannson, Stars of The Lid, Muhly itp). Sztuka wydaje się dziś mądrze i z szacunkiem adoptować przeszłość.

Igor Pudło (Skalpel) dla „Liberté!„:

Pod kątem „rozwoju rynku muzycznego” mijające dziesięciolecie jest bardzo interesujące i oryginalne. Była to bowiem pierwsza dekada od lat 50. i narodzin rock’n’rolla, podczas której globalnie, a więc i w Polsce, żaden rozwój nie miał miejsca. Miała miejsce postępująca entropia, czyli mieszanie się wszystkiego ze sobą, powodujące wyrównywanie się temperatur, co spowodowało, że nastał globalny chłód zamiast przewidywanego ocieplenia. Muzyka pop straciła swoje społeczne i intelektualne znaczenie, jakie miała w poprzednich dekadach. Być może dlatego, że na przestrzeni poprzednich dekad sama uczestniczyła w ustalaniu znaczeń i wartości i teraz, żeby się przeciwko nim zbuntować, musiałaby mieć odwagę zbuntować się też przeciwko samej sobie. Parafrazując Andre Bretona: „bunt jest już niemożliwy”. Żyjąc w złudzeniu (widmie) wolności nie ma punktu oparcia do działań wywrotowych. Nie ma np. przepaści pokoleniowej, co w Polsce ilustruje najlepiej płyta nagrana prze tatę z dwoma synami. W ostatnim dziesięcioleciu dużo miejsca zajęło przywoływanie i przetwarzanie wszystkiego, co najlepsze z przeszłości i prezentowanie tego z przedrostkiem „neo” (chociaż oczywistym jest, że uczciwiej byłoby z „post”). Nastąpił triumfalny powrót grania gitarowego, często podawanego w „psychodelicznym sosie”. Oczywiście był też ciąg dalszy elektronizacji muzyki, często wyprowadzanej w pole (field recording). Jeżeli jednak była jakaś innowacyjność, to wciąż wynikająca bardziej z możliwości nowych technologii, a mniej z pomysłów twórczych. Z kolei udogodnienia, jakie niesie ze sobą technologia w produkowaniu, reprodukowaniu i dystrybuowaniu muzyki są kolejnymi źródłami inflacji twórczości w XXI wieku. Wzrost podaży muzyki i łatwość dostępu do niej powoduje spadek jej siły oddziaływania. Zadomowił się w naszym kraju format sprzedaży i hiperkonsumpcji muzyki jakim jest „festiwal muzyczny”, czyli ustawiony w plenerze hipermarket z regałami zawalonymi muzyką, której wszystkiej nie da się wysłuchać z należną jej uwagą w wyznaczonym na to czasie.

Od kilku lat polscy artyści mają coraz mniej do powiedzenia w swoich tekstach, a nawet w ogóle rezygnują z ich pisania, na rzecz klasycznej poezji albo tekstów wybitnych autorów piosenek z pokolenia swoich rodziców czy dziadków. Dlatego podobają mi się wykonawcy z Asfalt Records (Fisz/Emade, O.S.T.R., Łona i Weber – Fisz odmówił udziału w produkcji z rapowanymi wersjami poezji polskiej, O.S.T.R. wykonał na nim poezję swojego autorstwa, a Łona wykpił pomysł, rapując wiersz socrealistyczny), którzy wciąż swoimi słowami, trafnie, inteligentnie i bezkompromisowo, a zarazem z dystansem i poczuciem humoru, komentują współczesną rzeczywistość, odnosząc się do różnych jej poziomów, jednocześnie tworząc swoje oryginalne muzyczne światy. Sukcesem jest również to, że funkcjonują oni poza hip hopowym kontekstem po prostu jako świetni tekściarze i muzycy. Bardzo ciekawa była dla mnie w pierwszej połowie dekady, obserwacja wzlotu i
upadku polskiego hip hopu. Wydaje mi się, że asfaltowi artyści przeżyli ten upadek bez żadnych obrażeń.

Paradoksalnie w kontekście mojej działalności muzycznej i dla mnie osobiście była to najlepsza dekada. Po 20 latach muzykowania domowego i klubowego zacząłem nagrywać i wydawać płyty. Odniosłem też korzyści z przemian w technologii, które finalnie przyczyniają się do „końca muzyki i rynku muzycznego jakie znaliśmy w XX wieku” (Internet, cd-rw, mp3, sampling). Muzyka, którą do tej pory tworzyliśmy z Marcinem Cichym w Skalpelu, w ogromnym stopniu odwołuje się do przeszłości, ale z całych sił staraliśmy się, żeby była to bardzo osobista i oryginalna forma wypowiedzi. Nie wiem, czy się udało i dlatego podsumowując dekadę, nie podnoszę kamienia i nie rzucam nim w nikogo, bo być może sam nie jestem bez winy

Podsumowanie filmowe dekady 2000–2009. Prolog :)

Wraz z tym artykułem zapowiadamy trzyczęściowy cykl, który już wkrótce pojawi się na łamach „Liberte!”, dotyczący kulturalnego podsumowania mijającego dziesięciolecia. W życiu istnieje wiele umownych kwestii, dla nas jedną z takowych są ramy czasowe dekady, które od kilkudziesięciu lat, jak świat długi i szeroki, wszyscy uwielbiają podsumowywać. Gdybyśmy chcieli trzymać się sztywnych wytycznych, za początek tego dziesięciolecia uznać trzeba by było dopiero rok 2001. My jednak będziemy optować za popularniejszą wersją i za ramy czasowe dekady przyjmiemy lata 2000-2009. A o co dokładnie chodzi?

Już niedługo kończy się pierwsze dziesięciolecie XXI wieku, a wraz z nim wypada zamknąć pewien okres w historii kultury, który „Liberte!” postara się dla Was dokładnie podsumować. Na tapetę weźmiemy przede wszystkim trzy najważniejsze kulturalne pola: muzykę, film i literaturę. Teraz, w ramach prologu i swoistej zapowiedzi naszego przedsięwzięcia, zachęcamy do zapoznania się z listą 50 filmów dekady, które nie zmieściły się do regularnej setki. W tym wypadku zestawienie jest alfabetyczne, ale właściwy ranking wyznaczy hierarchię filmowych produkcji od miejsca nr 100 do pozycji nr 1 – najważniejszego tytułu filmowego dekady. Niemniej poniższa lista stanowi zbiór naprawdę wartościowych produkcji, z robiącymi wrażenie nazwiskami z reżyserskiej pierwszej ligi: Almodóvar, Allen, Lynch, Scorsese, Inárritu, Fincher. Ciekawsze jednak winny być filmy twórców mniej znanych, które dzięki polityce rodzimych dystrybutorów w mijającej dekadzie mogliśmy oglądać w nieporównywalnie większej ilości niż w okresach wcześniejszych. Zachęcamy do lektury i wypatrywania kolejnych, głównych już odsłon cyklu.

Woody Allen: Wszystko gra (Match Point, 2005)

Woody Allen w wersji raczej rzadko spotykanej, bo na poważnie i w chłodnym, londyńskim otoczeniu. Chłopak z nizin społecznych za wszelką cenę chce zmienić swój materialny i społeczny status. Do celu przybliża go ślub z dziewczyną z bogatego domu, niespecjalnie urodziwą, prostoduszną, ale miłą i szczerą. Jednocześnie jednak wikła się w romans ze śliczną Amerykanką, w stosunku do obu bezceremonialnie udając prawdziwe uczucie. W ten sposób bohater „Wszystko gra” prowadzi podwójne życie. Na horyzoncie pojawią się jednak kłopoty, a wybrnąć z nich będzie można jedynie stosując moralnie i prawnie niedopuszczalne środki. W thrillerze psychologicznym Allena fabuła skonstruowana jest tak, by w finale odpowiedzieć na pytanie, czy istnieje zbrodnia bez kary, a konkluzja, o którą pokusił się nowojorski reżyser, zdaje się być nie lada zaskakująca.

Pedro Almodóvar: Volver (2006) http://www.youtube.com/watch?v=ABSvppyQGdE

Pedro Almodóvar w charakterystycznym dla siebie stylu znów opowiada historię z kobietami na pierwszym planie, choć tym razem po raz pierwszy w centrum wydarzeń umiejscawiając swoją nową ulubienicę Penélope Cruz (niemniej w Cannes za role w „Volver” wyróżniono zbiorowo wszystkie główne aktorki w filmie występujące). Co do samej historii, to ta jest także iście „almodovarovska” – mamy w filmie rodzinną tajemnicę, morderstwo, miłość, zdradę, zadawnione waśnie i wątek śmierci, który, o dziwo, nadaje filmowi szczypty komizmu i lekkości, mimo dość sporego ciężaru gatunkowego samej opowieści. W takiej formie Pedro Almodóvar nie może się nie podobać, co więcej, filmem „Volver” spokojnie reżyser mógł przekonać wszystkich tych, którzy raczej z dystansem do tej pory podchodzili do jego oryginalnej twórczości.

Denys Arcand: Inwazja barbarzyńców (Les Invasions Barbares, 2003) http://www.youtube.com/watch?v=exNGZTeEGbc

Denys Arcand oswaja śmierć w zaskakująco ciepłej, sympatycznej formule. Podstarzały, rasowy inteligent, wykładowca akademicki, w przeszłości lowelas i niestały w uczuciach miłośnik kobiecych wdzięków dowiaduje się o swoim ciężkim stanie zdrowia. Na prośbę eks-żony w dawne strony wraca syn mężczyzny, który mimo że obwinia ojca o rozpad rodziny, spowodowany jego niezliczonymi romansami, dokłada wszelkich starań, by umierający człowiek miał możliwość jak najbardziej godnie i szczęśliwie pożegnać się z doczesnym życiem. Sprowadza grupę najbliższych przyjaciół ojca, załatwia oddzielne pomieszczenie w szpitalu, znajduje sposób na podawanie nielegalnych, ale skutecznych narkotyków jako środków przeciwbólowych. Pozwala w ten sposób ojcu najbardziej efektywnie wykorzystać krótki czas, który mu pozostał i dokonać dokładnego rozrachunku z własnym, bujnym życiem.

Darren Aronofsky: Zapaśnik (The Wrestler, 2008) http://www.youtube.com/watch?v=61-GFxjTyV0

Bądźmy szczerzy: w tym filmie nie chodzi o wrestling – kontrowersyjny, pseudo-sport, który w naszym kraju, poza krótkim epizodem w połowie lat 90., nigdy nie zyskał sobie wielkiej popularności. Nie chodzi nawet o to, że „Zapaśnik” jest kolejnym kameralnym dramatem, w którym można podziwiać wdzięki Marisy Tomei, mimo wieku ciągle pretendującej do miana jednej z najbardziej zmysłowych, amerykańskich aktorek. O wyjątkowości tego filmu nie decyduje też osoba reżysera, jednego z najzdolniejszych twórców młodego pokolenia w Stanach. Tu chodzi wyłącznie o wyniszczonego Mickey’a Rourke’a, upadłego aktora, niegdyś gwiazdy, który niczym tytułowy zapaśnik z filmu Aronofsky’ego, wraca na chwilę do pierwszej ligi, by dać jeszcze jedno przedstawienie, przypominające o jego dawnej klasie. I nawet jeśli to Sean Penn otrzymał statuetkę Oscara, każdy zapamięta jego konsternację z faktu, że nagroda nie powędrowała do osoby, której chociażby symbolicznie bardziej się należała – właśnie Mickey’a Rourke’ego.

Ramin Bahrani: Goodbye Solo (2009) http://www.youtube.com/watch?v=U5IGC59Q9y8

Gadatliwy, pozytywnie nastawiony do życia taksówkarz, emigrant z Afryki podczas jednego z nocnych kursów poznaje zgryźliwego, starszego mężczyznę. Dzięki wrodzonej dociekliwości dobremu zmysłowi obserwacji zauważy, iż negatywne nastawienie pasażera zdaje się mieć poważne podłoże, a przede wszystkim może skutkować tragicznymi konsekwencjami. W związku z tym taksówkarz stara się nawiązać nić przyjaźni z nieznajomym, coraz głębiej wprowadzając go do swojego własnego życia, co miałoby go odwieść od czynu, który chce popełnić. Cała fabuła kameralnego filmu Ramina Bahraniego zbudowana została na przeciwstawnych charakterach dwóch najważniejszych bohaterów: otwartego na ludzi emigranta i zamkniętego w sobie starszego mężczyzny. Ten pierwszy nie jest w stanie zrozumieć braku motywacji swojego znajomego, drugi zaś nie może znieść zainteresowania, jakie wzbudził u przypadkowego taksówkarza. Niemniej w finale wszystko między tą parą stanie się jasne, klarowne i akceptowane przez obu bohaterów.

Shari Springer Berman, Robert Pulcini: Amerykański Splendor (American Splendor, 2003) http://www.youtube.com/watch?v=APpxQm7sH5k

Świetna próba zgłębienia fenomenu autora popularnych amerykańskich komiksów. Zgorzkniały pracownik szpitalnej administracji marzy o karierze rysownika, jednak syndrom nieudacznika i pr
zede wszystkim brak pomysłu na super-bohatera skutecznie utrudniały mu start w tym zawodzie. Gdy jeden z jego znajomych odnosi sukces w komiksowym fachu, daje mu to w końcu odpowiednią motywację do stworzenia własnego. Harvey Pekar uchodzi za jednego z rewolucjonistów komiksowej konwencji, umieścił on bowiem w centrum akcji swoich historii zwykłych ludzi, ich codzienne smutki i radości, czyniąc z procesu twórczego iście terapię i sposób wyładowania własnych złości i frustracji. W „Amerykańskim splendorze” w rolę Pekara wcielił się idealnie do niej pasujący Paul Giamiatti, ale w filmie pojawia się także autor komiksów we własnej osobie, kąśliwie komentujący własne, niezwykłe życie.


Alex Bock: Sophie Scholl (Sophie Scholl – Die Letzten Tage, 2005) http://www.youtube.com/watch?v=XM5A4ETW_Io

Jeden z pierwszych filmów stworzonych za naszą zachodnią granicą, podejmujący kontrowersyjny temat bohaterskich postaw Niemców w czasie drugiej wojny światowej. „Sophie Scholl” opowiada historię bodaj najsłynniejszej bohaterki tamtejszego ruchu oporu, odważnej liderki organizacji „Biała Róża”, która za zadanie postawiła sobie protest przeciwko nazistowskim rządom w III Rzeszy. Skupiając się tylko na kilku ostatnich dniach życia Scholl, twórcy filmu zgrabnie uniknęli konieczności przedstawiania w filmie dokładniej całej organizacji, której znaczenie dla wewnętrznych spraw Niemiec w czasie wojny było raczej niewielkie, a walka i wszelkie działania jej członków były niewiele znaczącymi epizodami. Niemniej w portrecie ostatnich chwil życia Sophie Scholl (w tej roli fantastyczna Julia Jentsch) twórcom filmu świetnie udało się znaleźć złoty środek pomiędzy nadmierną egzaltacją i dumą z postawy własnej rodaczki, a tragedią jednostki ludzkiej w strasznych, wojennych czasach.

Danny Boyle: Milioner z ulicy (Slumdog Millionaire, 2008) http://www.youtube.com/watch?v=AIzbwV7on6Q

Danny Boyle opowiada bajkę o chłopcu z biednych przedmieść jednego z miast w Indiach, który osiąga sukces w tamtejszej wersji popularnego teleturnieju dzięki wiedzy i doświadczeniu zdobytemu dosłownie na ulicy. Cała historia jest tym bardziej krzepiąca, iż motorem większości działań sympatycznego chłopca była wielka miłość do przyjaciółki z dziecinnych lat, z którą ponownie mógłby się związać, dzięki wygranej w telewizji fortunie. Osiem Oscarów dla „Milionera z ulicy” było nie lada zaskoczeniem, zważywszy na to, iż sam film jest niemalże klasyczną, optymistyczną love story z nierealnym happy endem, gdzie w główne role wcielili się mało znani, indyjscy aktorzy oraz dzieci, które naprawdę egzystują w slumsach tamtejszych przedmieść. Przynamniej dzięki filmowi ich losem udało zainteresować się opinię publiczną na całym świecie.

Laurent Cantet: Klasa (Entre Les Murs, 2008) http://www.youtube.com/watch?v=lq5qNzm3w-U

Złota Palma w Cannes dla filmu Laurenta Canteta, który w paradokumentalnej formule (uczniowie tytułowej klasy występujący w filmie naprawdę nimi są, podobnie jak nauczyciel, który się tą grupą opiekuje) pokazuje paradoksy francuskiej i europejskiej codzienności, gdzie w wyniku procesów globalizacyjnych coraz częstszym problemem stają się różnice kulturowe, językowe czy religijne, z którymi osoby o „europejskiej tożsamości”, mimo najlepszych chęci, muszą, lecz nie potrafią sobie poradzić. Wielkie brawa dla twórców „Klasy”, którzy w niezwykle prostym (właściwie nie wychodzimy poza mury szkoły) i w całości praktycznie „gadanym” filmie potrafili w tak sugestywny i inteligentny sposób opowiedzieć o istotnych problemach współczesnej, jednoczącej i otwierającej się na świat Europy.

Sylvain Chomet: Trio z Belleville (Les Triplettes de Belleville, 2003) http://www.youtube.com/watch?v=pLemVF3cIVM

Wybitnie czarny humor w kreskówce? Czemu nie. Samotny, wychowywany przez babcię chłopiec nie ma w życiu wiele pasji, ale jego opiekunka zauważa ogromne zainteresowanie młodzieńca sportami rowerowymi, postanawia więc wychować go na zawodowego kolarza. Chłopiec wyrośnie na niezwykle utalentowanego rowerzystę, który ma szanse na osiąganie sukcesów w wielu wyścigach. Podczas startu w zawodach Tour de France wnuk zostaje jednak porwany, ale babcia za wszelką cenę będzie starała się ocalić ukochanego chłopca. Niezwykle ceniony w świecie kina animowanego twórca Sylvain Chomet stworzył własny styl: pełen surrealizmu, odniesień do różnych gatunków filmowych od horroru czy thrillera począwszy na musicalu skończywszy, tworząc świetne animacje dla dorosłych. „Trio z Belleville” to kwintesencja jego intrygującego stylu.

George Clooney: Good Night, And Good Luck (2005) http://www.youtube.com/watch?v=aNq8LoYjG2E

Świetny David Strathairn jako legendarny Edward R. Murrow i George Clooney za kamerą o czasach szalejącego maccartyzmu w Stanach Zjednoczonych. Dziennikarz stacji CBS wypowiada medialną wojnę kontrowersyjnemu senatorowi Josephowi McCarthy’emu, który przez sporą część lat 50. walczył z domniemanymi agentami państw komunistycznych, jego zdaniem, infiltrującymi amerykański aparat władzy. Czarno-białe, paradokumentalne „Good Night, And Good Luck” przedstawia wnikliwą i osobliwą wiwisekcję tamtych, gorących czasów. Niemalże nie wychodząc z telewizyjnego studia, otrzymujemy również ciekawe studium rodzącego się wówczas wpływu na polityczno-społeczną rzeczywistość jeszcze nie tak powszechnej telewizji. Film Clooneya prezentuje także ciekawy portret samego Murrowa – jednego z najbardziej interesujących dziennikarzy w historii tej profesji.

David Cronenberg: Historia przemocy (A History Of Violence, 2005) http://www.youtube.com/watch?v=Czqrtq3S8hw

Niecodzienny thriller spod ręki oryginalnego już przecież klasyka gatunku Davida Cronenberga. Byłemu kryminaliście wydaje się, że najlepszym sposobem na odkupienie popełnionych zbrodni i odnalezienie w sobie zagubionego gdzieś człowieczeństwa jest drastyczne odcięcie się od dawnego życia. Czyni to też przenosząc się na spokojną prowincję, zakładając rodzinę i prowadząc normalne życie w lokalnej społeczności. Przeszłość jednak nieoczekiwanie postanowi mu o sobie przypomnieć. „Historia Przemocy” nie jest jedynie filmem o destrukcyjnym wpływie zła i przemocy właśnie na życie człowieka, ale też przede wszystkim frapującą psychologicznie opowieścią o walce z ciemną stroną ludzkiej natury, którą jakkolwiek można czasowo okiełznać, zdaniem twórców filmu, nie do końca da się ostatecznie ją w sobie zniszczyć.

Alfonso Cuarón: I twoją matkę też (Y Tu Mama Tambien, 2001) http://www.youtube.com/watch?v=o13bXUdacnU

Jeden z bardziej frapujących latynoskich filmów tego dziesięciolecia: dwoje, beztroskich nastolatków, kumpli od zawsze, organizuje wypad za miasto pod wpływem nieco starszej od nich znajomej. Niezobowiązująca wycieczka odciśnie jednak nieodwracalne piętno na każdym z jej uczestników. Dla kobiety wyprawa będzie stanowić swego rodzaju pożegnanie z życiem, którego ostatnie chwile przy okazji wykorzysta na uświadamianie i edukowani
e młodych, buńczucznych chłopaków, da im impuls do wglądu w samych siebie i okrycie własnej tożsamości, której do tej pory nie byli świadomi, co w konsekwencji nie pozwoli im na dalsze podtrzymywanie łączących ich do tej pory relacji. „I twoją matkę też” utrzymane jest w dość surowej, naturalistycznej, a momentami wręcz wulgarnej konwencji, dzięki czemu pozwala widzowi skupić się na głównych bohaterach opowieści, których obraz przemiany i dojrzewania tak różni się od tego, co proponuje większość filmów z kręgu popularnej kultury anglosaskiej.

Rolf de Heer: Tajemnica Aleksandry (Alexandra’s Project, 2003) http://www.youtube.com/watch?v=le5RFxMJ0AY

Rolf de Heer trochę w duchu Michaela Haneke. Zadowolony ze swojego życia rodzinnego i zawodowego kierownik w korporacji wraca do domu, by wraz z rodziną uczcić awans i świętować z okazji swoich urodzin. Żona jednak postanowiła męża nie lada zaskoczyć. Mężczyzna zastaje pusty, ciemny i podejrzanie cichy dom. Próbując zorientować się w dziwacznej sytuacji, powoli odkrywa, iż nic nie dzieje się tutaj przypadkiem: to małżonka przygotowała dla niego specyficzny, wyrafinowany prezent-grę, po której rzeczywistość nie będzie już nigdy taka sama. „Tajemnica Aleksandry” w nieszablonowy sposób podchodzi do tematu pragnień i erotycznych fantazji, które często utrudniają międzyludzką komunikację, bo po prostu nie potrafimy o nich bez skrępowania rozmawiać. A tym bardziej jest to potrzebne w momencie, gdy dwoje ludzi znacząco różni się w postrzeganiu intymnych aspektów swojego życia.

Pete Docter: Odlot (Up, 2009) http://www.youtube.com/watch?v=USpI6Jzl3No

Wspaniała rehabilitacja familijnego kina przygodowego poprzez znalezienie sposobu na wtłoczenie obecnie dość archaicznego gatunku w ramy współczesnego, efektownego kina animowanego. Niegdyś zafascynowany poznawaniem świata i podróżami młodzieniec, dziś sędziwy staruszek, stara się egzystować po śmierci ukochanej żony, z którą przez całe życie dzielił pasję poszukiwania przygód. Okoliczności pobudzą go do podjęcia próby zrealizowania marzeń z dziecięcych lat, a jego przypadkowym towarzyszem podróży (w domu latającemu dzięki pomocy setek dmuchanych balonów) stanie się sympatyczny chłopiec, harcerz i miłośnik natury. Chyba nie trzeba dodawać, że animacja ze stajni kultowego studia Pixar, jak zwykle imponuje w kwestiach technicznych, na czym bynajmniej nie ucierpiały też walory fabularne historii; Pixar po raz kolejny udowodnił, że takie kino potrafi robić znakomicie.

Clint Eastwood: Rzeka Tajemnic (Mystic River, 2003) http://www.youtube.com/watch?v=HX17GMs_0lk

Dramatyczne wydarzenie z przeszłości determinuje dorosłe życie trójki mężczyzn z przedmieść Bostonu, niegdyś przyjaciół, których losy potoczyły się jednak w zupełnie innych kierunkach. Zabójstwo córki jednego z nich będzie pretekstem do ponownego, bliższego spotkania i także przewartościowania paru kwestii, na które rzutują zdarzenia z lat dziecinnych. „Rzeka Tajemnic” jest de facto pierwszym ze współczesnych filmów Clinta Eastwooda, który zaskarbił sobie ogromne uznanie widzów oraz otrzymywał świetne recenzje krytyków, czyniąc ze znanego aktora także wziętego, świetnego reżysera. Całkiem słusznie zresztą, bo wielowątkowa fabuła „Rzeki Tajemnic” stawia film gdzieś na skraju gatunków, pomiędzy thrillerem a dramatem psychologicznym, jest to kino na pewno wnikliwe, nieszablonowe i inteligentne.

Todd Field: Za drzwiami sypialni (In The Bedroom, 2001) http://www.youtube.com/watch?v=vbgETu4NH_Y

Koncertowo zagrany dramat rodzinny. Atrakcyjna kobieta z dwójką dzieci i agresywnym mężem angażuje się w romans z młodszym od siebie mężczyzną, który choć nie traktuje poważnie ich związku, wraz ze swoimi rodzicami otacza partnerkę i jej dzieci opieką i troskliwością. Względną stabilność całej sytuacji zakłóca tragiczny wypadek, w którym z rąk męża kobiety ginie jej młody kochanek. Najtrudniej z tym wydarzeniem będzie się pogodzić rodzicom chłopaka, od początku mającym wiele obiekcji w stosunku do tego związku, ale teraz wszystko zdaje się nie mieć większego znaczenia, bo umarło ich jedyne dziecko. Siła filmu Todda Fielda drzemie nie tylko w najwyższych lotów aktorstwie tria Sissy Spacek, Tom Wilkinson, Marisa Tomei, ale także w niezwykle subtelnym i kameralnym osadzeniu fabuły. Większość zdarzeń naprawdę dzieje się niemalże za drzwiami sypialni, bez zbędnej publiczności i hałasu.

David Fincher: Zodiak (Zodiac, 2007) http://www.youtube.com/watch?v=bEvnwKFUnI0

Mroczna, trzymająca w napięciu, a przy tym perfekcyjnie oddająca realia epoki, oparta na faktach historia śledztwa wokół tajemniczych zabójstw, które miały miejsce w San Francisco w latach 60. i 70. Przyznawał się do nich niejaki Zodiak, ale mimo współpracy policji i dziennikarzy seryjnego mordercy nigdy nie udało się zatrzymać. Do dziś jest to jedna z najsłynniejszych, nierozwiązanych zagadek w historii amerykańskiej kryminalistyki. David Fincher z niezwykłą dokładnością odtwarza tamto śledztwo, starając się przedstawić wszystko tak, jak miało to miejsce w rzeczywistości. Jak na thriller „Zodiak” jest filmem dość leniwym i statycznym, ale brak akcji w pełni wynagradza wnikliwa obserwacja i analiza wydarzeń sprzed kilku dekad oraz przede wszystkim zakończenie – mnożące wątpliwości i podejrzenia, pozwalające widzowi na samodzielne rozważania, kto mógł być brutalnym zabójcą – Zodiakiem.

Ryan Fleck: Szkolny chwyt (Half Nelson, 2006) http://www.youtube.com/watch?v=BNdg2Ds3Fpw

Wyjątkowo głupie tłumaczenie tytułu tego filmu może skutecznie zniechęcić do bliższego zaznajomienia się z produkcją w reżyserii Ryana Flecka, ale nie dajcie zwieść się pozorom. Fantastyczny Ryan Gosling (nominowany do Oscara za tę rolę) jako nauczyciel historii, ulubieniec uczniów z ewidentnym darem w kwestiach pedagogicznych i przekazywania wiedzy, ale prywatnie człowiek pełen słabości i uzależniony od narkotyków. Jego sekret poznaje jedna z uczennic, co dla tych dwojga stanie się początkiem niecodziennej znajomości. Nauczyciel będzie musiał wybrnąć z trudnej sytuacji: jak dalej być mentorem młodej dziewczyny, kiedy on sam nie postępuje zgodnie z zasadami, które powinien propagować. W „Szkolnym chwycie” urzeka absolutnie wszystko: mądry scenariusz, świetna gra aktorska zarówno doświadczonego, młodego Goslinga, jak i debiutantki Shareeki Epps, kapitalne zdjęcia oraz idealna muzyka, w dużej mierze autorstwa kanadyjskiego kolektywu Broken Social Scene.

Ari Folman: Walc z Bashirem (Wals Im Bashir, 2008) http://www.youtube.com/watch?v=ylzO9vbEpPg

Ogromny punkt dla obrońców kina animowanego, zwolenników tezy, iż taka formuła także może służyć innym celom niż czysto rozrywkowe i być zdecydowanie czymś więcej niż łagodną, familijną produkcją. Ari Folman w niemalże dokumentalnym stylu o traumie wojny, na zawsze zapisanej w pamięci jednostek w niej uczestniczących. Reżyser słucha zwierzenia starego znajomego, relacji z jego ciągle powracających sennych koszmarów, domyślając się, iż może to mieć związek z walkami pod izraelską egidą, w kt
órych uczestniczyli pod koniec lat 80. na terenie Libanu. Folman zdaje się nic z przeszłości nie pamiętać, dlatego też rozpoczyna prywatne śledztwo, mające na celu wyjaśnić jego problemy ze wspomnieniami z tamtego okresu. Im głębiej będzie powracał do wydarzeń sprzed lat, tym bliżej będzie dramatycznej prawdy, z którą ponownie przyjdzie mu się zmierzyć.

Stephen Frears: Królowa (The Queen, 2006) http://www.youtube.com/watch?v=P8nD2KB0a_E

Podstawę dla fabuły Stevena Frearsa stanowią tragiczne wydarzenia związane ze śmiercią Księżnej Diany – osoby uwielbianej przez Brytyjczyków, ale unieszczęśliwianej przez królewską rodzinę, w tym najczęściej przez swoją teściową, wyniosłą monarchinię. „Królowa” obnaża prywatne życie najbliższych Diany zaraz po jej śmierci, krytykuje zachowanie Elżbiety II, która nawet po tragedii, dotykającej w największym stopniu dwójkę jej wnuków, niespecjalnie potrafiła wyzbyć się małostkowości i niechęci wobec dawnej synowej. Produkcja Frearsa w kwestii tematu nie stanowi zbyt fascynującej propozycji dla widzów spoza Anglii (obywatele innych państw raczej nigdy nie uwielbiali Księżnej Diany tak bardzo, jak mieszkańcy Wielkiej Brytanii), ale „Królowa” to przede wszystkich aktorski popis Helen Mirren, która mimo że jest znaną, cenioną aktorką ze znakomitym dorobkiem, dopiero dzięki produkcji Frearsa zajęła należną jej pozycję w aktorskiej hierarchii.


Antoine Fuqua: Dzień próby (Training Day, 2001) http://www.youtube.com/watch?v=yX0_sxnG1j4

Dobry i zły glina na ulicach Los Angeles. Ten dobry to młody policjant-idealista, który chce spróbować swoich sił w walce z przestępczością narkotykową, trafia więc pod skrzydła lidera jednego z policyjnych zespołów, doświadczonego cwaniaka, który żyje w przekonaniu, że o narkotykowym podziemiu wie dosłownie wszystko. Pierwszy dzień w nowej pracy wiele nauczy nowego stróża prawa i dość znacząco zrewiduje jego pogląd na pracę w organach ścigania, gdzie funkcjonuje wiele jednostek, realizujących głównie partykularne cele, mające niewiele wspólnego z misją pracy w służbach mundurowych. „Dzień Próby” podejmuje się refleksji, czy w takiej, dwuznacznej rzeczywistości możliwe w ogóle jest zachowywanie się moralnie i w zgodzie z przyjętymi standardami. Odpowiedź na takie wątpliwości nie będzie zbyt krzepiąca, bo o ile sprawiedliwość może jeszcze triumfować, zwycięstwo prawej jednostki jest możliwe, o tyle prawda nie zawsze ma szansę wyjść na jaw.

Tony Gilroy: Michael Clayton (2007) http://www.youtube.com/watch?v=9l12IQe98vE

Brawurowy George Clooney jako prawnik do zadań specjalnych, który niejednokrotnie w swoich działaniach stosuje bardzo niekonwencjonalne zagrania, zajmując się, poza sądową, także śledczą działalnością. Zrobi wszystko, by przysłużyć się sprawie, do której został zaangażowany. Do tej pory cyniczny i często bezwzględny człowiek stanie przed pytaniem o sens swojej pracy, dla której poświęcił niemalże wszystko, opowiadając się jednak po niewłaściwej (z punktu widzenia pracodawcy) stronie, co uruchomi lawinę jego kłopotów. Doskonałe w „Michaelu Claytonie” jest wyważenie proporcji między prawniczym thrillerem, kinem zaangażowanym społecznie i filmem sensacyjnym, czemu oprócz świetnej kreacji Clooneya przysłużyli się także partnerujący mu w tej produkcji Tom Wilkinson, a przede wszystkim nagrodzona Oscarem za rolę znerwicowanej, bezwzględnej prawniczki Tilda Swinton.

Mikael Hafström: Zło (Ondskan, 2003) http://www.youtube.com/watch?v=3tCFvaJo9aE

Szwedzki bestseller na kinowym ekranie. Ostatnią nadzieją inteligentnego, agresywnego szesnastolatka na skończenie szkoły jest spędzenie ostatniego roku ponadpodstawowej edukacji w kosztownej, elitarnej akademii, w której rządy twardą ręką sprawują wytypowani do tego uczniowie. Niemalże faszystowskie zasady rządzące szkołą nie spodobają się głównemu bohaterowi, który w specyficzny dla siebie sposób będzie się im przeciwstawiał. Unikając kolejnej relegacji, będzie znosił liczne upokorzenia, ale na dłuższą metę nie okaże się to wystarczające. Niepokorny, bystry nastolatek znajdzie jednak sposób, aby wyjść obronną ręką z nieciekawej sytuacji, przy okazji znajdując sposób na rozwiązanie kłopotów w domu, gdzie cały czas znosił maltretowanie przez apodyktycznego ojczyma. „Zło” to fabuła w klimacie „Stowarzyszenia Umarłych Poetów” czy „Niepokojach wychowanka Torlessa” – podobnie z początku niepokojąca, by w finale krzepić i napawać nadzieją.

Bent Hamer: Historie Kuchenne (Salmer Fra Kjokkenet, 2003) http://www.youtube.com/watch?v=VxXT1A4zqcU

Ponura, acz znakomita komedia o zwyczajnych ludziach w iście skandynawskim duchu. Naburmuszony samotnik, nie wiedzieć czemu, zgadza się na udział w badaniach dotyczących kulinarnych nawyków starych kawalerów. W celu obserwacji i zbierania danych w kuchni delikwenta instaluje się profesjonalny przedstawiciel Instytutu Badań Domowych, który zgodnie z wytycznymi, stara się nie wchodzić w żadne interakcje z podmiotem badań. Okaże się to jednak zadaniem niezwykle trudnym, a prędzej czy później badacz będzie musiał wejść w bliższe relacje z obiektem swoich obserwacji. Bent Hamer w lekkim stylu w „Historiach Kuchennych” wyśmiewa kilka ciekawych tematów: kawalerskie, samotne życie, narodowe stereotypy, a także ludzką skłonność do podglądania życia innych, serwując kilka naprawdę wybornych pod względem humoru i dowcipu sytuacji.

Alejandro González Inárritu: Amores Perros (2000) http://www.youtube.com/watch?v=XToRtfQbeHg

Alejandro González Inárritu jest trochę takim Paolo Coehlo światowej kinematografii. Podobnie jak popularny pisarz, latynoski reżyser wypracował sobie charakterystyczny styl, szczególnie w konstrukcji fabuły swoich filmów, gdzie losy pozornie nie związanych ze sobą bohaterów intensywnie się krzyżują. Czasem owe relacje wydają się niezwykle nieprawdopodobne, a same postacie przez Inárritu tworzone dość sztuczne, zaś ich problemy wydumane, co sprawia, że podobnie jak pisarstwo Coehlo, wartość artystyczna większości produkcji Meksykanina jest dość dyskusyjna. Niemniej to tyczy się przede wszystkim „21 gramów” i „Babel”, bo „Amores Perros” jako chronologicznie pierwsze w kinematografii Inárritu dzieło stanowiło swego rodzaju powiew świeżości z obszarów latynoskiego kina. W tym filmie odnaleźć można interesujących charakterologicznie bohaterów i zarazem najbardziej prawdziwych ze wszystkich produkcji Meksykanina oraz nie tak znowu absurdalne i nielogiczne, jak chociażby w „Babel”, połączenia między nimi.

Spike Jonze: Adaptacja (Adaptation, 2002) http://www.youtube.com/watch?v=0HtZ2M4e_AM

Reżyser Spike Jonze i scenarzysta Charlie Kaufman bezpardonowo żonglują filmową konwencją, przy okazji naśmiewając się trochę z procesu tworzenia kina w Hollywood. Ogromnie pomógł im w tym Nicolas Cage, który w końcu swoją mimikę wiecznego męczennika, ratującego świat przez totalną zagładą, wykorzystał do bardziej rozrywkowych celów. Cage wciela się w rolę samego Kaufmana (i jego w rzeczywistości
nieistniejącego brata bliźniaka jednocześnie), który ma przygotować scenariusz do adaptacji powieści nowojorskiej dziennikarki. W efekcie otrzymujemy fikcyjną historię, przeplataną prawdziwymi scenkami z życia scenarzysty, jak i retrospektywami powiązanymi z procesem powstawania książkowego pierwowzoru filmu. Jeśli ktoś się wysili i postara zrozumieć oryginalny humor Charlie’go Kaufmana, na „Adaptacji” będzie się bawił wyśmienicie. Tak samo jak zapewne sam Nowojorczyk, który musiał nieźle boki zrywać, gdy usłyszał, że nominację do Oscara za scenariusz otrzymał on i jego nieistniejący nigdy brat bliźniak.

Tsai Ming-Liang: Kapryśna Chmura (Tianbian Yiduo Yun, 2005) http://www.youtube.com/watch?v=TTan_ZWGEUU

Jeden z najbardziej utytułowanych reżyserów świata (Złoty Lew z Wenecji, Srebrny Niedźwiedź z Berlina, wyróżnienia w Cannes i na wielu innych festiwalach) oraz jego najlepsze, nakręcone w XXI wieku dzieło. „Kapryśna Chmura” żongluje odważnym erotyzmem i musicalową formułą, ale w głównej roli w filmie występuje arbuz, wykorzystywany czasem w bardzo niecodziennych sytuacjach. Ludzcy bohaterowie tej produkcji natomiast to osoby, które starają sobie poradzić w ekstremalnej sytuacji, kiedy w mieście brakuje wody, choć tak naprawdę cała ta uciążliwość służy raczej metaforyzowaniu i rozważaniom na temat sposobów tworzeniami relacji między ludźmi i ich trwałości. Kino Tsai Ming-Liang jest bardzo specyficzne, raczej ciężkostrawne, ale jeśli komuś już podejdzie to nie można nie zachwycać się jego oryginalnością, formalną precyzją i kunsztem reżysera.

Caroline Link: Nigdzie w Afryce (Nirgendwo In Afrika, 2001) http://www.youtube.com/watch?v=Hep5_o–OEE

Żydowskie małżeństwo z niemieckiego Wrocławia w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej w obawie przed nazistowskimi represjami wraz z córką ucieka do Afryki, by tam przeczekać niepewną sytuację. Egzystencja na Czarnym Lądzie nie będzie jednak najprzyjemniejsza, a dodatkowo z czasem skomplikuje ją sytuacja polityczna w Europie i tęsknota za pozostawionymi w Niemczech bliskimi. Największym problemem tej pary okaże się jednak dystans uczuciowy i emocjonalny, jaki stale będzie między tą dwójką się powiększał, a którego zniwelowanie nie będzie wcale łatwą sprawą nawet wówczas, gdy wraz z zakończeniem działań wojennych na Starym Kontynencie będzie możliwy powrót w rodzinne strony i częściowo też do normalnego, dawnego życia. Epicka w duchu i melodramatyczna, choć dość ciężka w treści opowieść w reżyserii Caroline Link niespodziewanie w rywalizacji o statuetkę Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego pokonała m.in. baśniowe „Hero” i głośnego „Człowieka przez przeszłości”, ale w sumie nie ma się co dziwić, bo „Nigdzie w Afryce” to naprawdę piękny i świetnie opowiedziany film.

Baz Luhrmann: Moulin Rouge! (2001) http://www.youtube.com/watch?v=DDw1_yV6ufM

Melodramatyczna historia miłości pięknej kurtyzany i ubogiego poety staje się dla Baza Luhrmanna podstawą dla wizualnie efekciarskiej, imponującej rozmachem opowieści o funkcjonowaniu artystycznego świata przełomu wieków, skupionego w skandalizujących, nocnych klubach tętniącego życiem Paryża. Historia z „Moulin Rouge!” może mieć oczywiście też bardziej ponadczasowe znaczenie i nie odnosić się do konkretnych miejsc czy czasu, ale nie o to w tym filmie chodzi. Australijski twórca przede wszystkim popisuje się tu swoim niemalże wizjonerskim w temacie musicalu kunsztem, wyciska z konwencji absolutnie maksimum możliwości, narzucając swoim aktorom totalny perfekcjonizm, dzięki czemu taka Nicole Kidman prezentuje się tutaj z raczej nieznanej do tej pory strony. „Moulin Rouge!” to, póki co, opus magnum Baza Luhrmanna – twórcy, który za punkt honoru postawił sobie znalezienie wspólnego mianownika dla tak różnych sztuk wizualnych jak film, teledysk, teatr czy opera i czasem, jak widać, wychodzi mu to znakomicie.

David Lynch: Mulholland Drive (2001) http://www.youtube.com/watch?v=E8j1hHnFJZo

Powrót do pełnego grozy i spowitego tajemnicą klimatu Twin Peaks, ale tym razem David Lynch osadza akcję swojego filmu w słonecznym i mrocznym zarazem Los Angeles. Ofiara niewyjaśnionego wypadku samochodowego trafia do mieszkania początkującej aktorki, z którą rozpoczyna dochodzenie, mające na celu przywrócić jej utraconą w wyniku obrażeń pamięć. Gdzieś między procesem rozwiązywania niepokojącej zagadki reżyser wplata wątki z, jego zdaniem, zdeprawowanego, amoralnego świata Hollywood, które pod tym względem niewiele różni się od miasteczka Twin Peaks. W „Mulholland Drive” ciężko zorientować się, kto jest kim, gdzie kończy się sen, a zaczyna prawdziwa rzeczywistość, Lynch zamiast podrzucać wskazówki, pomagające widzowi rozszyfrować historię, myli tylko tropy, na koniec zaś uruchamiając fantazję i zostawiając pole do własnych interpretacji. Ale to właśnie za to tak go przecież cenimy, czyż nie?

Joshua Marston: Maria Pełna Łaski (María, llena Eres de Gacia, 2004) http://www.youtube.com/watch?v=RZlgZGMVFFs

Spojrzenie na problem przemytu narkotyków z zupełniej innej strony: nieszczęśliwa, ciężarna 17-latka szuka sposobu, by zebrać dostateczną ilość środków finansowych, dających jej możliwość wyrwania się z zacofanej, kolumbijskiej prowincji. Dziewczyna wynajmie więc swoje ciało, które wykorzystane zostanie do przemytu sporej ilości heroiny do Stanów Zjednoczonych. „Praca” nie będzie łatwa i bezpieczna, ale perspektywa szybkiego i dużego zarobku przekona dziewczynę do zaangażowania się w nielegalny proceder. „Maria Pełna Łaski” wnikliwie przedstawia skomplikowany, brutalny sposób na narkotykowy przemyt, ale pokazuje też drugą stronę – motywację osób, które angażują się w tą przestępczą działalność. Dla nich to jedyny, nawet jeśli ekstremalnie niebezpieczny sposób na polepszenie swojej sytuacji życiowej. Dzięki niezwykłej sugestywności filmu, widz zdaje sobie z tego doskonale sprawę i kibicuje dziewczynie, by mimo wszystko jej nielegalne zajęcie doprowadziło do pozytywnego finału.

Tom McCarthy: Spotkanie (The Visitor, 2007) http://www.youtube.com/watch?v=Fd_1n0e8YQM

Znudzony życiem, sztywny i gburowaty wykładowca akademicki spotyka na swojej drodze parę imigrantów. Dokładniej rzecz biorąc, zastaje ich, kiedy nie do końca legalnie zajmują jego mieszkanie, w którym przebywa jedynie od czasu do czasu. Dzicy lokatorzy okażą się jednak bardzo miłymi, sympatycznymi ludźmi, z którymi zgorzkniały mężczyzna powoli będzie się zaprzyjaźniał. Kiedy nad jednym z jego znajomych zawiśnie widmo deportacji, do tej pory raczej mało zaangażowany inteligent, postara się pomóc w opóźnieniu i być może zaniechaniu całej procedury. „Spotkanie” jest filmem o radości życia, którą w ludzkie życie mogą wnieść przypadkowe, nieoczekiwane sytuacje, ale to też gorzkie studium niesprawiedliwych przepisów i dotkliwej biurokracji, która normalnym, spokojnym jednostkom często zamyka szanse na przyzwoitą egzystencję daleko od ojczystych stron. Tom McCarthy potrafił o tym opowiedzieć z delikatnością, wyczuciem i niesamowitym urokiem.

Steve McQueen: Głód (Hunger, 2008) http://www.youtube.co
m/watch?v=dmVPCX0LxN8

Debiutant Steve McQueen jako kolejny twórca w historii światowej sztuki interesuje się postacią Bobby’ego Sandsa – jednego z liderów IRA, który walcząc o status więźnia politycznego, zdecydował się na strajk głodowy i zmarł za murami więzienia. Jednakże „Głód” zaskakuje niezwykle nowatorskim podejściem do tematu. W filmie polityka jest w ogóle nieobecna, reżyser skupia się przede wszystkim na jednostce ludzkiej i to w wielu momentach na jej najbardziej podstawowym, fizjologicznym aspekcie egzystencji. Film McQueena jest w formie niesamowicie minimalistyczny, mroczny i turpistyczny, pojawia się w nim niewiele dialogów, operuje się tu raczej często nawet niespecjalnie wyraźnymi obrazami. W „Głodzie” nie znajdziemy żadnej gloryfikacji irlandzkiego męczennika, to prosty, ale i wstrząsający portret człowieka walczącego o zachowanie resztek człowieczeństwa, doceniany na międzynarodowych festiwalach na całym świecie.

Peter Mullan: Siostry Magdalenki (The Magdalene Sisters, 2002) http://www.youtube.com/watch?v=Hga3kqwuBSc

Jeden z bardziej kontrowersyjnych tytułów dekady, któremu dodatkowego rozgłosu dodała nagroda główna na festiwalu filmowym w Wenecji w 2002 roku. Zakon pod wezwaniem św. Marii Magdaleny daje schronienie z założenia grzesznym, upadłym kobietom, choć de facto większość z podopiecznych klasztoru ciężko za takowe uznać, a fakt, że zostały tam osadzone wypływa bardziej z fałszywie i kuriozalnie pojmowanej moralności lat 60. w Irlandii niż prawdziwej winy dziewczyn. W „Siostrach Magdalenkach” miejsce, które miało stanowić schronienie, okazuje się jednak więzieniem, a opiekunowie okrutnymi oprawcami. I właśnie dlatego w dużej mierze film Petera Mullana wywoływał takie oburzenie. Podkreślano, że produkcja ma wybitnie antykatolicki charakter, a jej jedynym celem jest oczernianie Kościoła. Zgoda, film ma dość ostrą wymowę, ale oskarżanie go o antyklerykalizm stanowi dość mocne uproszczenie i nie dostrzeganie poruszanych w nim problemów.

Petter Nass: Elling (2001) http://www.youtube.com/watch?v=zYg6C59xfp4

Wyborna dawka humoru, działająca ożywczo na samopoczucie. Dwoje osobliwych pacjentów szpitala psychiatrycznego dostaje szansę na powrót na łono społeczeństwa dzięki pomocy władz, które lokują ich w mieszkaniu socjalnym. Początkowo mężczyźni nie są z tego faktu zadowoleni, ale wraz z pomocą wyluzowanego pomocnika opieki społecznej i własnej ciekawości świata będą starali się nauczyć, jak normalnie funkcjonować. Ich nieporadna, ale przezabawna i całkiem stanowcza walka z nieprzystosowaniem sprawi, iż dwójka dziwaków nie tylko przyzwyczai się do społecznych reguł i zasad, ale także zawrze nowe znajomości i odkryje ogrom możliwości, jakie daje w miarę samodzielne życie. Ciężko znaleźć w kinematografii tego dziesięciolecia równie prosty i pozytywny film, traktujący o całkiem poważnych sprawach w tak nieskrępowany i przyjemny sposób.


Mira Nair: Monsunowe Wesele (Monsoon Wedding, 2001) http://www.youtube.com/watch?v=eaP-UrmS6Ww

Nagrodzone Złotym Lwem w Wenecji błyskotliwe studium obyczajowości współczesnych Indii na przykładzie ceremonii zaślubin, gdzie ciągle stare tradycje zderzają się z nowoczesnością. Młoda Hinduska ma wziąć za męża zupełnie obcego mężczyznę, którego wybrała jej rodzina. Dziewczyna niespecjalnie akceptuje ten wybór zwłaszcza, że swoją przyszłość wolałaby związać z żonatym kolegą z pracy, z którym łączy ją namiętny romans. Sprawę jednak skomplikuje fakt, że kandydat na męża okaże się niezwykle miłym, szarmanckim, przystojnym i inteligentnym mężczyzną, a ewentualny ślub realnie uszczęśliwiłby jej całą, liczną rodzinę. Obserwacja życia pendżabskiej społeczności prowadzi do konkluzji, że istnieje możliwość pogodzenia tradycji i współczesności, co więcej, czasem te starsze zwyczaje potrafią stworzyć więcej dobrego niż decyzje, które ocenia się jako bardziej nowoczesne i postępowe. A zupełnie na marginesie: niewiele jest tak ciepłych, życzliwych i trafnych filmów o tradycjonalizmie jak „Monsunowe Wesele”.

Christopher Nolan: Prestiż (The Prestige, 2006) http://www.youtube.com/watch?v=MgNVC6Hv4KE

Historia rywalizacji dwóch iluzjonistów w XIX-wiecznym Londynie o tytułowy prestiż, przez który rozumieć trzeba wieczną sławę i nieśmiertelną popularność. Obaj magicy to ludzie, dla wygranej gotowi do poświęcenia wszystkiego, co do tej pory było dla nich ważne, w tym bliskich i rodzinę. By osiągnąć zamierzony cel nie zawahają się też sięgnąć po niebezpieczne, techniczne nowinki, nie obce im będą także inne, moralnie wątpliwe metody działania. Christopher Nolan wspaniale wprowadza widza w tajemniczy świat wielkich iluzji, gdzie nic nie będzie takie, jakim się na początku wydaje. Potyczki magików w „Prestiżu” stanowią o wielkiej sile tego filmu, który przez cały czas trzyma w napięciu, które rozładuje dopiero rozwikłanie sekretu największej sztuczki – numeru, który ma zdecydować o tym, kto w tej rywalizacji zostanie zwycięzcą.

Sarah Polley: Away From Her (2006) http://www.youtube.com/watch?v=ct7eXP-ivAk

Do tej pory kojarzona przez pryzmat swojej aktorskiej działalności Sarah Polley, tym razem w reżyserskich butach. Fiona i Grant są małżeństwem z ponad 40-letnim stażem, które jednak po kilkudziesięciu latach wspólnego życia musi zdecydować się na bolesną rozłąkę ze względu na pogarszający się stan zdrowia i postępującego Alzheimera strasznej kobiety. Sztywne zasady domu opieki nie pozwalają na wizyty bliskich w ciągu miesiąca, przeznaczanego na aklimatyzację podopiecznego w nowych warunkach. Kiedy po tym okresie mąż wraca do swojej ukochanej, z przerażeniem odkrywa, że nie jest to już ta sama osoba, którą miesiąc temu zostawił pod opieką lekarzy. „Away From Her” jest przede wszystkim piękną, stonowaną opowieścią o przemijaniu – niby temat znany i prezentowany już wielokrotnie, ale w interpretacji Polley ujmuje ciepłem i spokojem oraz wzrusza do łzy ostatniej.

Martin Scorsese: The Aviator (2004) http://www.youtube.com/watch?v=zikFDK4cuQA

Leonardo di Caprio w roli Howarda Hughesa, amerykańskiego miliardera, pilota i wynalazcy, miłośnika życia w świetle reflektorów i z dreszczykiem emocji, jednej z najbardziej nietuzinkowych postaci XX wieku. Martin Scorsese w swoim filmie prezentuje mniej więcej 20 lat najbardziej twórczej pracy tego ekscentryka, gdy skupiał się on przede wszystkim na niezwykłych konstrukcjach, filmowej produkcji i burzliwych romansach z gwiazdami Hollywood. „The Aviator” w warstwie fabularnej stanowi dość tradycyjną biografię, jednak styl Scorsese nadał jej odpowiedniego, fantastycznego kolorytu i sprawił, że koniecznie warte poruszenia przy tej okazji w bardziej ogólnym zakresie tematy jak obsesyjna ambicja, cena za realizację własnych marzeń i sławę, ograniczanie twórczych jednostek przez zachowawcze otoczenie zostały praktycznie w tym filmie wyczerpane do granic możliwości.

Wojciech Smarzowski: Wesele (2004) http://www.youtube.com/watch?v=Ej_gfrkXP9I

Gorzkie
spojrzenie na rodzimą mentalność przez pryzmat weselnej uroczystości na polskiej prowincji. Z pozoru wszystko wygląda dość normalnie: obserwujemy wstąpienie w związek małżeński młodej pary, a w tle gorączkowe, nerwowe starania ojca panny młodej o to, by tytułowe wesele wypadło jak najlepiej. Tylko że nowożeńcy to tak naprawdę dwójka przypadkowo dobranych, nie kochających się ludzi, którzy biorą ślub ze względu na błogosławiony stan dziewczyny. Jej ojciec nie cofnie się przed niczym, aby wesele doszło do skutku, a rodzinę nie interesuje nic poza walorami gastronomiczno-towarzyskimi uroczystości. Wojciech Smarzowski boleśnie punktuje w „Weselu” całą gamę polskich przywar, które niestety ciągle są nam bliskie: zaściankowość, małostkowość, pazerność, dążenie do zachowania pozorów za wszelką cenę. Ogromny plus dla niego nie tyle za brutalną, ile za sugestywną i dającą do myślenia ocenę polskiej rzeczywistości.

Steven Spielberg: Złap mnie, jeśli potrafisz (Catch Me If You Can, 2002)  http://www.youtube.com/watch?v=hFj3OXVL_wQ

Intrygująca fabuła Stevena Spielberga, częściowo porzucająca charakterystyczny dla tego wielkiego reżysera rozmach na rzecz analizy psychologicznej. Frank W. Abagnale w bardzo młodym wieku daje się poznać jako piekielnie inteligentny i diabelnie błyskotliwy oszust i fałszerz, który świetne potrafi udawać lekarza, prawnika, a nawet pilota, dorabiając się dzięki swoim zdolnościom pokaźnego majątku. To oczywiście musi zwrócić na niego uwagę bacznych stróżów prawa, którzy za wszelką cenę będą starali się złapać zdolnego oszusta. Pościg za złoczyńcą, jak i jego przewinienia są interesującą częścią filmu, ale o wiele ciekawsza okaże się motywacja głównego bohatera do przestępczych działań oraz, jak po zatrzymaniu delikwenta, wykorzystano jego niecodzienny talent i wielkie umiejętności. „Złap mnie, jeśli potrafisz” staje się jeszcze bardziej frapujące, kiedy doda się, iż cała historia opiera się na autentycznych zdarzeniach.

Jerzy Stuhr: Duże zwierzę (2000) http://www.youtube.com/watch?v=2z2WzDie93s

W spadku po Kieślowskim, Jerzy Stuhr o tolerancji. Szanowane małżeństwo wśród lokalnej, małomiasteczkowej społeczności przygarnia pod swój dach zagubionego wielbłąda, którego otacza troskliwą opieką, a z czasem też wielką sympatią. Dziwne relacje z niecodziennym zwierzęciem budzą jednak wyraźną dezaprobatę otoczenia, z czasem przeradzającą się w bezpardonowe napiętnowanie, także z użyciem formalno-prawnych środków. Małżeństwo staje przed trudnym dylematem, co począć z wielbłądem i jakiegokolwiek rozwiązania by nie wybrali, żadne nie wydaje się dostatecznie szczęśliwe i satysfakcjonujące. „Duże zwierzę” stanowi jeden z niewielu polskich filmów, które potrafią realnie widza zainteresować, zaangażować emocje, pozwolić przeżywać trudną sytuację bohaterów, czemu służy nie tylko czarno-biała formuła, ale też doskonałe aktorstwo Jerzego Stuhra i Anny Dymnej.

Małgorzata Szumowska: 33 sceny z życia (2008) http://www.youtube.com/watch?v=QT4pPV8piaQ

Małgorzata Szumowska niespodziewanie wybija się z przeciętnego poziomu rodzimej kinematografii, stając się polską, ciekawą niespodzianką dla bywalców europejskich festiwali filmowych. Mając w pamięci własne doświadczenia i przeżycia, reżyserka opowiada prawie autobiograficzną historię o śmierci, jak ją oswajać, jak sobie radzić z odejściem najbliższych, jak obserwacja agonii i wyniszczającej choroby potrafią dramatycznie zmienić ludzkie życie. „33 sceny z życia” zaskakują w kwestiach formalnych interesującym „poszatkowaniem” fabuły, zaś w temacie odbioru ogromną dojrzałością autorki, która bez zbędnego patosu i metaforyzowania opowiada o przecież autentycznych zdarzeniach, zachowując jednocześnie równowagę między emocjonalnym, prywatnym dramatem a chłodną, bezosobową wiwisekcją. Film Szumowskiej arcydziełem nie jest, jednakże prezentując takie kino na arenie międzynarodowej naprawdę nie mamy się czego wstydzić.

Yohiro Takita: Odejścia (Okuribito, 2008) http://www.youtube.com/watch?v=MOar08f-OnI

Niespełniony muzyk – wiolonczelista wraca wraz z żoną w rodzinne strony i zatrudnia się w firmie, która specjalizuje się w organizacji ceremonii pogrzebowych. Praca ta jest jednak mało prestiżowa i spotyka się z powszechnym niezrozumieniem, także ze strony rodziny i znajomych. Niemniej uczestnictwo w ostatnich pożegnaniach obcych osób samemu bohaterowi pozwoli odzyskać równowagę życiową i znaleźć swoje miejsce we wszechświecie, ale przede wszystkim pomoże oswoić się ze śmiercią bliskich mu ludzi, z którą do tej pory niespecjalnie umiał sobie poradzić. Spokojny, refleksyjny, niemalże statyczny film z Kraju Kwitnącej Wiśni okazał się niespodzianką roku 2008, wyróżnioną, całkiem zasłużenie, statuetką Oscara dla najlepszego filmu zagranicznego, co promocyjnie ogromnie przysłużyło się samej produkcji, o której gdyby nie nagroda, zapewne niewielu w ogóle by się dowiedziało.

Béla Tarr: Harmonie Wercmeistera (Werckmeister Harmoniak, 2000) http://www.youtube.com/watch?v=nSY7rxr0n04

Kolejne, frapujące dzieło europejskiego mistrza kina metaforycznego Béli Tarra. Tym razem twórca z Węgier osadza miejsce akcji swojej dość makiawelicznej przypowieści w zapomnianym przez Boga, niespokojnym miasteczku na węgierskiej prowincji, do którego przyjeżdża osobliwy cyrk. Wizyta gości z zewnątrz wyzwala w mieszkańcach skrywane pokłady wrogości i nienawiści, ostatecznie doprowadzając okolicę do destrukcji i chaosu. W ten sposób Tarr opowiada o trudach poszukiwania równowagi i harmonii w codziennym życiu, jednak aby zrozumieć jego wizjonerskie kino potrzeba dużo uwagi i skupienia. „Harmonie Wercmeistera”, podobnie jak większość filmów Węgra, są niezwykle trudne w odbiorze, zwracają uwagę bardzo długie ujęcia kamery, specyficzny, wolny rytm narracji i piękna ścieżka dźwiękowa. Béla Tarr jest jednak de facto ostatnim prawdziwym wizjonerem – artystą kina światowego w klasycznym tego słowa znaczeniu i chociażby dlatego warto zadać sobie trud, by jego filmy zobaczyć i zrozumieć.

Joachim Trier: Reprise. Od początku, raz jeszcze… (Reprise, 2006) http://www.youtube.com/watch?v=ymR9mWQDTT0

Pozornie pełna banałów, ale jakże poetycka i prawdziwa jednocześnie oraz dotykająca sedna sprawy opowieść o wkraczaniu w dorosłość i związanym z tym poszukiwaniem własnej tożsamości (również twórczej) przez dwóch młodych, ambitnych pisarzy, którzy właśnie wysyłają do wydawnictw egzemplarze swoich debiutanckich książek. Ich kariery potoczą się różnie, tak samo jak od tego momentu zaczną trochę rozmijać się ich do tej pory związane ze sobą życia, pokazując, że tak naprawdę dwaj przyjaciele to zupełnie odmienne od siebie charaktery i podejścia do tematu pisarstwa oraz sztuki. Świetnym zabiegiem formalnym w „Reprise” jest wprowadzenie narratora z offu, wszechwiedzącego i zgrabnie dopowiadającego losy głównych bohaterów. I choć norweska fabuła uwielbiania może być głównie tylko przez młode osoby, rówieśników filmowych pisarzy, to i tak ma w sobie coś takiego, co sprawia, że chce ją się oglądać od początku, raz jeszcze.

Jean-Mar
c Vallée: C.R.A.Z.Y. (2005)
http://www.youtube.com/watch?v=wuUJ0AO7sPk

Kilka dekad (począwszy od lat 60.) z życia specyficznej, kanadyjskiej rodziny. Małżeństwo i piątka synów oraz ich dziwaczne perypetie, w tym przede wszystkim jednego z chłopców. Dziecku wmówiono za młodu niezwykłe zdolności w uleczaniu poranionych i poparzonych, choć tak naprawdę niezwykłość czwartego syna polega na czymś innym. Otóż chodzi o specyficzną wrażliwość chłopaka, która, dzięki dodatkowemu zaognianiu sytuacji przez ojca, na długie lata zaszczepi w nim wątpliwości co do własnej seksualności. Niepewny nastolatek przez długi czas będzie się starał poszukiwać własnej tożsamości i to generalnie głównie o tym traktuje film „C.R.A.Z.Y.”. W kanadyjskiej produkcji przede wszystkim świetnie zilustrowano koloryt epok, w którym bohaterom przyszło żyć, w tym poprzez kolorowe ubrania czy idealnie dobraną muzykę, choć trzeba podkreślić, że tak naprawdę to niebanalna analiza socjologiczna i psychologiczna jest tutaj zdecydowanie na pierwszym planie.

Joe Wright: Pokuta (Atonement, 2007) http://www.youtube.com/watch?v=rkVQwwPrr4c

Ekranizacja powieści Iana McEwana podzielona na trzy części. W pierwszej wydarzenia rozgrywają się na trochę przed wybuchem drugiej wojny światowej (i są de facto najistotniejsze dla całej fabuły). Utalentowana dziewczynka z wybujałą wyobraźnią zniszczy miłość swojej starszej siostry, rzucając nieprawdziwe oskarżenia na jej kochanka. Kilka lat później młody mężczyzna zostanie zwolniony z więzienia, wcielony do wojska i wysłany na wojenny front. W międzyczasie obie siostry będą starały się ze sobą pogodzić, ale szansa na prawdziwe rozgrzeszenie pojawi się dopiero kilkadziesiąt lat po wszystkich zajściach, choć próby naprawiania czegokolwiek nie będę miały już wówczas większego sensu. W „Pokucie” imponuje podejście reżysera do tematu, film jest poetycki i literacki, ale daleki od sztywności i sztampy. Dodatkowego ciężaru gatunkowego dodaje mu zaskakujące zakończenie. Nie bez znaczenie pozostaje także fakt, że film ten spopularyzował interesującą prozę brytyjskiego pisarza na całym świecie.

Park Chan-Wook: Jestem cyborgiem i to jest OK (Saibogujiman Kwenchana, 2006) http://www.youtube.com/watch?v=1KaOLDZe2GI

Niech Was nie zniechęci trochę absurdalny tytuł tego filmu, bo jest to fabuła absolutnie niecodzienna i, co najważniejsze, przezabawna. Młoda dziewczyna trafia pod opiekę specjalistów szpitala psychiatrycznego, gdyż żyje w przekonaniu, że jest cyborgiem i pewnego razu o mało co nie zginęła, próbując elektrycznością doładować swoją osobę. W szpitalu odmawia też jedzenia – roboty przecież nie żywią się ludzkim pożywieniem. Jej losem zainteresuje się inny pacjent, młody chłopak, który postanowi namówić dziewczynę do normalnego odżywania się, a przy tym nawiąże z nią dziwaczną, osobliwą, aczkolwiek niezwykle sympatyczną i uroczą więź. Koreańczyk Park Chan-Wook znany jest przede wszystkim jako twórca brutalnej trylogii zemsty i kina raczej nie emanującego spokojem. Najwyraźniej zatem w „Jestem cyborgiem i to jest OK” postanowił wszystkich zaskoczyć i zagrać nam na nosie.

Właściwego podsumowania filmowego dekady, jak i zestawień muzycznych oraz poświęconych literaturze szukajcie w kolejnych numerach „Liberte!”.

Święto ambitnego kina we Wrocławiu :)

W niedzielę 2 sierpnia zakończył się 9. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Era Nowe Horyzonty. Obecnie impreza organizowana przez Romana Gutka jest jedną z największych tego typu w tej części Europy. Podczas dziesięciu festiwalowych dni można nie tylko oglądać filmy z całego świata, ale także spotkać interesujących twórców, krytyków, filmoznawców, wziąć udział w dyskusjach i warsztatach, zobaczyć ciekawe wystawy, posłuchać koncertów gwiazd współczesnej muzyki. „Niech żyje kino!”- chciałoby się krzyczeć.

Niedługo nawet Wrocław stanie się na festiwal Era Nowe Horyzonty za mały, patrząc na tegoroczną frekwencję, kolejki na większość kinowych seansów, popularność Klubu Festiwalowego oraz projekcji pod gołym niebem na wrocławskim Rynku. Z jednej strony cieszy stały wzrost zainteresowania ambitnym kinem, starannie selekcjonowanym każdego roku przez ekipę Romana Gutka. Sama impreza i jej program w tym roku przyciągnęły do sal kinowych nie tylko stałych bywalców festiwalu, posiadaczy karnetów, od zawsze najważniejszy element nowohoryzontowej publiczności, ale także mieszkańców Wrocławia, którzy, nie śledząc na bieżąco festiwalowego programu, także interesowali się tym, co dzieję się w ich mieście i brali w tym czynny udział, zaopatrując się w bilety na wybrane seanse. Z drugiej strony nie brakuje także głosów krytycznych, które towarzyszą Nowym Horyzontom właściwie od początku ich przenosin z niewielkiego Cieszyna do stolicy Dolnego Śląska. Stali bywalcy festiwalu z łezką w oku wspominają czasy, kiedy to Roman Gutek osobiście przerywał bilety na projekcje filmowe, a całe miasteczko tętniło życiem, dzięki oblegającym je kinomanom. We Wrocławiu po wyjściu z kina klimat festiwalu właściwie się rozmywa, osoby z karnetami na szyi są widoczne na ulicach miasta, jednakże nie bardziej niż turyści i sami Wrocławianie, letnimi popołudniami przesiadujący w kawiarnianych ogródkach lub spacerujący w centrum i po okolicach. Niemniej wszyscy chyba już przyzwyczaili się do tego, że Nowe Horyzonty stały się masową imprezą, która z roku na rok staje się coraz bardziej popularna i dzięki hojności głównego sponsora – operatora sieci komórkowej Era – bogatsza. Przy czym warto zauważyć, że swoistej komercjalizacji festiwalu nie towarzyszy bynajmniej spadek wartości artystycznej. Repertuar jest ciągle interesujący, różnorodny, przepełniony filmami zarówno nowatorskimi jak i eksperymentalnymi oraz kinem bardziej przystępnym. Dzięki Romanowi Gutkowi w tym roku już po raz dziewiąty kinomani z całej Polski mogli uczestniczyć w wielkim, filmowym święcie i przebierać w najbogatszej z dotychczasowych ofert festiwalu.

Nowohoryzontowe konkursy

Praktycznie od zawsze najważniejszą festiwalową sekcją jest Międzynarodowy Konkurs Nowe Horyzonty. Z roku na rok jednak ta część imprezy stawała się coraz bardziej kontrowersyjna ze względu na charakter prezentowanych filmów. Często jest to kino o niestandardowej formule, trudne w odbiorze, maksymalnie eksperymentalne, poszukujące nowych konwencji, skierowane raczej do wyrobionego widza, który akceptuje wyraźnie nieschematyczne dzieła filmowe. Doskonały przykład tego typu kina to tegoroczny Mock Up On Mu Amerykanina Craiga Baldwina – przykład filmu science fiction, wykonanego techniką tzw. found footage, gdzie fabuła została skonstruowana na zasadzie sklejania dzieł innych twórców z różnych etapów rozwoju kinematografii. Na ekranie zobaczyliśmy zatem fragmenty filmów zarówno z lat 40. minionego wieku, jak i obrazy sprzed 30. lat.

Jednak w tym roku konkurs w przeciwieństwie do lat poprzednich obfitował w szereg interesujących i nadspodziewanie przystępnych produkcji. Do najciekawszych w cyklu na pewno należały malezyjska, musicalowa komedia, prowokacyjny pamflet na kino z Dalekiego Wschodu $e11.ou7! – Sell Out! czy też imponujący wspaniałymi zdjęciami i ciekawą muzyką szwedzki, kontemplacyjny film Każdy myśli swoje, porównywany do bardzo dobrze przyjętego w Polsce obrazu Pożegnanie Falkenberg. Jednak Grand Prix dla najlepszego filmu, przyznawane przez międzynarodowe jury oraz Nagrodę Krytyków Filmowych podczas 9. edycji festiwalu otrzymał niezwykły Głód debiutanta Steve’a McQueena. Taki werdykt nie mógł być dla nikogo specjalnym zaskoczeniem. Brytyjsko-irlandzka produkcja zyskała już sobie międzynarodowe uznanie, zdobywając w ciągu ostatnich kilku miesięcy parę prestiżowych wyróżnień. Jej obecność w nowohoryzontowym konkursie była sporym zaskoczeniem, ponieważ film ten powinien być raczej prezentowany w Panoramie Kina Światowego, a nie w części zarezerwowanej dla niszowych, bardziej eksperymentalnych, mniej popularnych produkcji.

Głód jest historią strajku głodowego Bobby’ego Sandsa – skazanego za terroryzm członka IRA, który podjął się walki o ochronę ludzkiej godności, gdy znalazł się w „bezdusznych” przestrzeniach więzienia. Historię o irlandzkich więźniach politycznych już niejednokrotnie przedstawiano w kinie, m.in. w głośnym obrazie Johna Lyncha Spirala przemocy czy W imię ojca, gdzie w główną rolę skazanego wcielił się Daniel Day-Lewis. Film McQueena (z popularnym aktorem łączy go jedynie takie samo imię i nazwisko) to odmienny od wszystkich znanych w tej tematyce obrazów. Głód jest dziełem niezwykle minimalistycznym, ciemnym, turpistycznym, przez co ogromnie sugestywnym i zmuszającym do myślenia. McQueen skupia się na jednostce ludzkiej w jej najbardziej naturalistycznym i poniekąd także fizjologicznym aspekcie. Na próżno szukać w filmie odniesień politycznych, moralizowania, przedstawiania argumentów stron, bo reżyser opisał tu przede wszystkim walkę o zachowanie człowieczeństwa i resztek godności w momentach ostatecznych. Kontekst historyczny nie jest właściwie obecny.

Dzięki sukcesowi w Międzynarodowym Konkursie Nowe Horyzonty Głód trafi wkrótce do kinowej, regularnej dystrybucji. To samo stanie się także z tegorocznym laureatem Nagrody Publiczności – rosyjskim Tlenem. Iwan Wyrypajew z histerycznym melodramatem Euforia w 2006 wygrał już konkurs w ramach Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego. Teraz znów triumfuje w Polsce, tym razem ze swoją najnowszą produkcją. Rosjanin przeniósł na kinowy ekran kontrowersyjną sztukę teatralną i zaimponował publiczności ciekawym podejściem do filmowej formuły, ponieważ utrzymany w konwencji musicalu Tlen (czy też może bardziej wideoklipu), wymyka się wszelkim próbom gatunkowej klasyfikacji. Mamy tu coś z romansu, horroru i kryminału, coś zabawnego, jak i dramatycznego. Wyrypajew stworzył kino niesamowicie estetyczne, w czym pomogła mu zapewne nietuzinkowa uroda odtwórczyni roli głównej, polskiej aktorki – Karoliny Gruszki. Jest to przy tym kino treściwe, prowokujące do refleksji i rozmyślań. Już dawno w głównym konkursie nie zdarzyło się, aby nagrodzono zarazem tak różne, lecz znakomite filmy, które doskonale wpisują się w konwencję nowohoryzontowego kina nowatorskiego, a przy tym mogą zostać też świetnie przyjęte przez bardziej masową publiczność, kiedy pojawią się na kinowym ekranie.

Tegoroczny Konkurs Nowe Filmy Polskie przybrał trochę niefortunną formułę, ponieważ ocenie podlegały w nim produkcje, prezentowane już w kinach w sezonie 2008/2009, w tym także wielokrotnie nagradzane na różnych festiwalach filmy, jak i propozycje przedpremierowe, które dopiero trafią na ekrany kin. Wśród tych zupełnie nowych propozycji warto zwrócić uwagę na fabularno-animowany film Piotra Dumały Las, który jednak w porównaniu z innymi jego dziełami, przedstawianymi
w retrospektywie twórczości reżysera, prezentuje nieco słabszy poziom. W Handlarzu cudów mieliśmy okazję zobaczyć popularnego aktora Borysa Szyca w zupełnie innej roli, jednak sam film, utrzymany w konwencji kina drogi, nie odbiega od rodzimego przeciętniactwa. Na tym tle naprawdę solidnie zaprezentowała się młoda debiutantka Katarzyna Rosłoniec z Galeriankami. Sugestywna, dramatyczna opowieść o młodych dziewczynach, prostytuujących się w zamian za markowe ubrania i modne gadżety, zrobiła wrażenie także na festiwalowej publice, która typowała film do zwycięstwa w samym konkursie. Międzynarodowe jury wyróżniło jednak przeciętną ekranizację książki Doroty Masłowskiej Wojna Polsko-Ruska w reżyserii Xawerego Żuławskiego. Galerianki ostatecznie otrzymały nagrodę dla najlepszego debiutu.

Konkurs Nowe Filmy Polskie od początku swojego istnienia budzi ambiwalentne odczucia. Podczas pierwszej jego edycji sami jurorzy narzekali na niezbyt wysoki poziom. W konkursie jednak zaczęły pojawiać się tak różne filmy jak w tym roku Afonia i Pszczoły uznanego reżysera Jana Jakuba Kolskiego, utytułowane 33 Sceny z Życia Małgorzaty Szumowskiej i Galerianki absolutnej debiutantki Katarzyny Rosłoniec. Każdy z tych filmów prezentuje się ciekawiej niż nagrodzona Wojna Polsko-Ruska, stąd też taki werdykt należy uznać za niespodziankę. Na przyszłość warto się zastanowić, jak w ten konkurs zaangażować także publiczność. Polskie młode kino w większości przypadków cieszyło się na Nowych Horyzontach dużym zainteresowaniem, jednak sam konkurs i rywalizacja rodzimych tytułów nie wzbudzały wśród publiczności wielkich emocji.

Powyższa sytuacja nie dotyczy premierowej, jeśli chodzi o wrocławski festiwal, sekcji konkursowej Międzynarodowy Konkurs Filmy o Sztuce. Podczas tej edycji festiwalu po raz pierwszy zdecydowano się poddać ocenie pełnometrażowe filmy, poświęcone sztuce jak i nią samą inspirowane. Wśród 14 tytułów można było znaleźć m.in. autobiograficzne Plaże Agnes autorstwa bohaterki zeszłorocznej retrospektywy Agnes Vardy (której często zdarza się robić lepsze dokumenty niż fabuły), dyskurs o współczesnej kulturze Rembrandt: oskarżam. kontrowersyjnego reżysera Petera Greenawaya czy kolejną część słynnych Elegii Aleksandra Sokurowa, tym razem poświęconą parze genialnych artystów: wiolonczeliście Mścisławowi Rostropowiczowi i śpiewaczce Galinie Wiszniewskajej. Pierwszym zwycięzcą Międzynarodowego Konkursu Filmy o Sztuce został obraz mało znanego twórcy Nika Sheenana, poświęcony maszynie, wprowadzającej w stan narkotycznego upojenia bez użycia środków psychotropowych. Wynalazek swego czasu wywołał liczne dyskusje wśród artystów, muzyków, filmowców, pisarzy. To właśnie te kontrowersje stały się tematem FLicKeR.

Kino świata: Kanada, Szwecja, Węgry, Azja oczami Tsai Ming-Lianga, Polska w filmach Krzysztofa Zanussiego

 Kino kanadyjskie od kilku edycji pojawia się na festiwalu Era Nowy Horyzonty, dopiero jednak rok 2009 pozwolił nam obszerniej zapoznać się ze współczesną kinematografią tego kraju. Okazuje się, że Ameryka Północna to nie tylko produkcje amerykańskie. Gdyby próbować wskazać najlepsze tytuły, prezentowane w ramach sekcji Kino Kanady, powinny się tu pojawić co najmniej trzy. Film dokumentalny Korporacja to najpopularniejszy wśród obrazów tego typu, wyprodukowanych i zrealizowanych przez kanadyjskich twórców. Jak sama nazwa wskazuje, film podejmuje problem funkcjonowania korporacji we współczesnym świecie, jego autorzy Mark Achbar i Jennifer Abbott mają na ich temat jednoznacznie negatywną opinię, którą starają się rzetelnie przedstawić widzowi. Nie da się ukryć, że w swoich teoriach, z pomocą znanych osobistości jak Noam Chomsky, Milton Friedman, Naomi Klein czy Michael Moore, są dość wiarygodni. Korporacja bombarduje widza zestawem faktów, danych, informacji, które mają przekonać go do tez, lansowanych przez Kanadyjczyków. Film mimo swojej jednoznacznej wymowy, z którą można się zgodzić lub nie, to jednak przede wszystkim majstersztyk kina dokumentalnego, świetny wzór do naśladowania, nie powinno zatem nikogo dziwić, że na całym świecie zobaczyło go już kilka milionów ludzi. Inną propozycją także o historycznym znaczeniu dla kanadyjskiej kinematografii jest Edison i Leo – pierwsza pełnometrażowa animacja poklatkowa, wyprodukowana w tym kraju. Mroczna i fascynująca, wizualnie bajkowa historia przywodzi na myśl prozę Neila Gaimana, bowiem tak właśnie przedstawiony został XIX-wieczny świat wynalazcy Edisona i jego syna Leo. Można jedynie żałować, że częściej nie mamy okazji obcować z tak świetnie zrealizowanym, bogatym w znaczenia, kinem animowanym.

Cichym bohaterem sekcji Kino Kanady był bez wątpienia reżyser Bruce McDonald. Co prawda, w cyklu była okazja zapoznać się zaledwie z dwoma jego najnowszymi dziełami, niemniej jednak już te dwa tytuły świadczą o sporej klasie twórcy. Nietypowy horror Pontypool zdobył miano jednego z najlepszych, kanadyjskich filmów ubiegłego roku. Z pozoru błaha fabuła o zombie, mordujących populację jednego z miasteczek w Kanadzie, staje się fabułą nadspodziewanie fascynującą, jeśli dodamy, że śmiertelnym wirusem zarazić się można przez kontakt z językiem angielskim. McDonald skonstruował pod względem lingwistycznym frapującą opowieść, pokazał swój kunszt (akcja filmu toczy się praktycznie cały czas w jednym pomieszczeniu – radiowym studiu) i stworzył inteligentny, przerażająco-zabawny obraz. Zupełnie inną formułę przyjął Kanadyjczyk w Przypadkach Tracy – chyba najlepszym kanadyjskim filmie festiwalu. McDonald za pomocą różnego rodzaju montażowych sztuczek takich jak poliwizja czy multiplikacja ekranowa, wizualizuje tutaj uczucia i myśli zagubionej, dorastającej nastolatki (w tej roli znana z Juno Ellen Page). Film kręcony był ponoć zaledwie 2 tygodnie, natomiast 9 miesięcy trwał cały etap jego postprodukcji. Nic więc dziwnego, że Przypadki Tracy wykorzystane zostały w nowym cyklu edukacyjno-kulturalnym Nowe Horyzonty Języka Filmowego, który zdradza techniki i tajniki warsztatu filmowego.

9. edycja Nowych Horyzontów należała jednak do innego Kanadyjczyka – Guya Maddina. Maddin znany był już publiczności, bo podczas kilku poprzednich edycji w różnych sekcjach pojawiała się jego filmowa twórczość, ale dopiero w tym roku widzowie mieli okazję zapoznać się bliżej i obszerniej z tym fascynującym kinem. Guy Maddin to niewątpliwe jeden z najoryginalniejszych twórców ostatnich 20. lat, tworzy filmy przywodzące na myśl przedwojenne nieme kino, przesiąknięte duchem surrealizmu i estetyką europejskiego, szczególnie niemieckiego ekspresjonizmu. Bohaterami jego historii są ludzie uwikłani w dziwaczne związki uczuciowe, uszkodzeni fizycznie jak i emocjonalnie, obsesyjnie podchodzący do spraw związanych z miłością i seksualnością. To barwne i skomplikowane postacie. Najbardziej znanym filmem Maddina jest Najsmutniejsza Muzyka Świata, gdzie rolę główną zagrała Isabella Rossellini. Opowieść Kanadyjczyka przenosi nas do czasów wielkiego kryzysu lat 30., gdzie demoniczna, kaleka baronowa Port-Huntley organizuje międzynarodowy konkurs na tytułową najsmutniejszą muzykę świata. Do rywalizacji stają m.in. ojciec i syn – jej dawni kochankowie, z którymi rozstała się w dramatycznych okolicznościach. Film z 2003 roku stanowi kwintesencję stylu Maddina, w którym po raz kolejny powracają obsesyjnie przedstawiane przez reżysera tematy oraz zaśnieżone krajobrazy Winnipeg. Rodzinnemu miastu reżyser poświęcił zresztą cały film –Moje Winnipeg. Jest on doku-fantazją (jak nazw
ał go sam twórca), baśniową wizją dziwacznego, mroźnego miasta. W kinie Madina często powracają także tematy dwuznacznych związków rodzinnych, czego najlepszym przykładem były pokazywane w tym roku, ale też w latach poprzednich fabuły Ostrożnie i Piętno Na Umyśle. Filmy Kanadyjczyka na Nowych Horyzontach zawsze cieszyły się sporym zainteresowaniem, ale w tym roku, żeby zobaczyć najbardziej znane jego tytuły trzeba było wykazać się naprawdę dużą cierpliwością i mieć szczęście, by dostać się na salę kinową.

Tylko odrobinę mniejszym zainteresowaniem cieszyła się podczas 9. edycji festiwalu Era Nowe Horyzonty retrospektywa azjatyckiego mistrza Tsai Ming-Lianga. Pochodzący z Malezji reżyser to jeden z najczęściej wyróżnianych twórców na najbardziej prestiżowych festiwalach: w Cannes, Berlinie czy Wenecji. Podobnie jak w przypadku Maddina, również i jego filmy są już dość dobrze znane nowohoryzontowej publice, gdyż pojawiały się w przeszłości w programie festiwalu. Jednak dopiero teraz można było zobaczyć praktycznie całą oryginalną i nietuzinkową twórczość Tsai Ming-Lianga, począwszy od startującego w konkursie jego najnowszego filmu Twarz aż po jeden z pierwszych jego obrazów Wszystkie Zakątki Świata. Często mówi się, że twórczość azjatyckiego reżysera stanowi jedną całość – każdy film ma związek z innym, choć nieznajomość kontekstu chronologicznego nie zakłóca odbioru.

Podczas tegorocznego festiwalu nie można było przegapić Kapryśnej Chmury – najszerzej znanego filmu Ming-Lianga, niezwykle sugestywnego w warstwie wizualnej, poświęconego miłości, ale w jej najbardziej seksualnym, żeby nie powiedzieć pornograficznym, choć bardzo wysublimowanym aspekcie. Poszukiwaniu metafor, ukrytych znaczeń i bogatej symboliki służyła nagrodzona w Berlinie Rzeka, a widzom spragnionym kina bardziej surowego i statycznego polecić można było słynne Niech Żyje Miłość (Złoty Lew w Wenecji). Retrospektywę Tsai Ming-Lianga na pewno trzeba zaliczyć do najbardziej spektakularnych wydarzeń w historii festiwalu Era Nowe Horyzonty.

Oprócz kina kanadyjskiego organizatorzy festiwalu postanowili w tym roku przybliżyć publiczności także współczesne kino ze Szwecji. Każdego roku na ekranach polskich kin można oglądać coraz więcej, często bardzo interesujących tytułów z tego kraju. W nowohoryzontowym programie szczególnie zwracały uwagę nagrodzone niedawno w Cannes Mimowolnie, porównywane z wczesną twórczością Michaela Haneke czy też świetnie przyjęty na festiwalu w Sundance Król Ping-Ponga. Jednakże zdecydowanie najlepszym filmem cyklu Kino Szwecji była kameralna produkcja Pozwól Mi Wejść, podejmująca tak modną ostatnio tematykę relacji zwykłych śmiertelników z wampirami. Twórca filmu Tomas Alfredsson podszedł jednak do tematu w absolutnie wyjątkowy sposób, poświęcając efektowne elementy nadprzyrodzone refleksji nad naturą człowieka, szczególnie wątkom alienacji jednostki, samotności i braku zrozumienia. Innym skandynawskim bohaterem tegorocznej edycji Nowych Horyzontów był Jan Troell – najważniejszy po Ingmarze Bergmanie szwedzki reżyser, ale także autor scenariuszy, operator i montażysta swoich filmów. Kino Troella koncentruje się przede wszystkich na dwóch tematach: biografiach niejednoznacznych, ciekawych postaci historycznych oraz opowieściach o ważnych zjawiskach i tematach społecznych ze szwedzkiej historii. Historia pisarza Noblisty Hamsuna, po wojnie skazanego na publiczny ostracyzm i niesławę za popieranie hitlerowców, świetna wizualnie opowieść o pierwszej, szwedzkiej kobiecie pilotce Elsie Andersson, epicki dyptyk Emigranci i Osadnicy o problemie emigracji i asymilacji ludności Szwecji w XIX wieku (oba filmy trwają łącznie ponad 8 godzin!) – to najznakomitsze pozycje z filmografii Jana Troella, dowodzące jego ogromnego kunsztu, wszechstronności i niezwykłego wyczucia filmowego rzemiosła. Krytycy filmowi, prezentujący kino Szweda przed większością seansów, Tadeusz Szczepański i Jan Olszewski, za każdym razem wyrażali żal, iż twórczość Jana Troella jest tak mało znana szerszej publiczności. Tym bardziej cieszy, że dzieła tak wartościowego twórcy zostały pokazane na festiwalu we Wrocławiu.

Trochę niedocenioną w tym roku sekcją okazał się cykl Złota Era Węgierskiego Kina, gdzie zaprezentowano najwybitniejsze filmu przełomu lat 60. i 70. z tego właśnie kraju, w tym m.in. dzieła węgierskiego Andrzeja Wajdy Miklosa Jancso. Największym zarzutem wobec kina tego cyklu było zapewne to, że większość przedstawionych tu twórców i tytułów jest dziełami stworzonymi przez Węgrów głównie dla Węgrów, gdyż widz, nieznający kontekstu epoki czy niektórych wydarzeń z historii kraju, może się w fabułach Złotej Ery Węgierskiego Kina zagubić i po prostu jej nie zrozumieć. Nie można jednak odmówić kinematografii tego okresu ogromnej oryginalności, specyficznej, przemyślanej poetyki, mocnego, społecznego zakorzenienia, sugestywnego symbolizmu i, na koniec, kunsztu technicznego. Jedyne, czego mogło w czasie festiwalu brakować, to szerszego wprowadzenia do realiów epoki tak, by można było lepiej odbierać oryginalną, węgierską kinematografię.

Szersze wprowadzenie natomiast absolutnie nie było konieczne przy retrospektywie twórczości wybitnego polskiego reżysera Krzysztofa Zanussiego, który oprócz swoich sztandarowych, obowiązkowych pozycji przywiózł do Wrocławia również najnowszy, wyświetlany na Nowych Horyzontach przedpremierowo film. Rewizyta jest dziełem szczególnym. Po pierwsze dlatego, że to właśnie u Zanussiego można oglądać w jednej z ostatnich ról niedawno zmarłego, wspaniałego aktora Zbigniewa Zapasiewicza. Po drugie film stanowi swego rodzaju podsumowanie reżyserskiej pracy polskiego twórcy, bowiem wracamy w nim do bohaterów znakomitych obrazów Zanussiego z lat 70.: Życia Rodzinnego, Barw Ochronnych i Constansu, by dowiedzieć się, jak dalej potoczyły się ich losy. Film, jakkolwiek skierowany raczej do zdeklarowanych sympatyków twórczości reżysera, na tle chociażby zeszłorocznego Serca na dłoni prezentuje się całkiem solidnie. Niemniej w retrospektywie Polaka wskazać trzeba na zdecydowanie bardziej godne uwagi propozycje. Laureat Złotego Lwa w Wenecji Rok Spokojnego Słońca to bez wątpienia pozycja obowiązkowa. Na pozór melodramatyczna historia miłosna, umiejscowiona rok po zakończeniu wojny na Ziemiach Odzyskanych, przedstawia trudne dylematy jednostek, które muszą zacząć funkcjonować w nowej, powojennej rzeczywistości. Stawia pytania o sens cierpienia i ofiar w sytuacji, kiedy nie wiadomo, czy odniosło się zwycięstwo czy poniosło klęskę. Barwy Ochronne – jeden z najważniejszych filmów nurtu „kina moralnego niepokoju”, nowatorski debiut Zanussiego Struktura Kryształu czy film z czołówki najlepszych w tej dekadzie Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową także można było zobaczyć na wrocławskim festiwalu. Retrospektywa Krzysztofa Zanussiego na Nowych Horyzontach stanowiła pierwszy tak obszerny przegląd filmografii polskiego reżysera na świecie. Dzięki starannemu doborowi naprawdę najciekawszych i najbardziej wartościowych produkcji szczególnie młodsza publiczność festiwalu mogła zapoznać się z twórczością tak ważną dla polskiej i europejskiej kinematografii osobowości.

Wielcy reżyserzy, oczekiwane premiery

Oprócz konkursów, retrospektyw i kina tematycznego każdego roku w programie Nowych Horyzontów odnaleźć można także filmy nowe i najnowsze. Na Panoramę Kina Światowego zazwyczaj składają się przedpremierowe tytuły znanych i cenionych twórców z całego świata. Na otwa
rcie festiwalu przygotowano projekcję ostatniego dzieła austriackiego reżysera Michaela Haneke. Biała Wstążka kilka miesięcy temu zdobyła Złotą Palmę w Cannes, na kinowe ekrany w Polsce trafi najprawdopodobniej dopiero jesienią. Tym razem twórca Pianistki i Ukrytych znów porusza temat przemocy i zła, ale z nieco innej strony – próbuje odpowiedzieć na pytanie o korzenie dwudziestowiecznych totalitaryzmów. Czarno-biały, chłodny i pozornie pusty film zrobił na widzach ogromne wrażenie, skłaniając do refleksji i gorących dyskusji. Na przeciwległym biegunie sytuuje się film, zamykający wrocławski festiwal. Produkcja Seraphine, zapowiadana przez Romana Gutka jako jeden z najbardziej optymistycznych filmów na Nowych Horyzontach, to biograficzna opowieść o francuskiej malarce-prymitywistce, znanej jako Seraphine De Senlis – artystce współcześnie stawianej w jednym rzędzie z takimi mistrzami gatunku jak Henri Rousseau czy Alfred Wallis (najznakomitszym polskim prymitywistą był Nikifor). Dzieło Martina Provosta aż siedmiokrotnie triumfowało w tym roku na rozdaniu francuskich Cezarów, w tym w kategoriach dla najlepszego filmu roku i dla najlepszej aktorki, odtwórczyni roli głównej Yolande Moreau. Największą popularnością wśród nowohoryzontowej publiki cieszyła się jednak inna produkcja z Panoramy Kina Światowego. Twórczość Pedro Almodovara jest już na stałe wpisana w festiwal Era Nowe Horyzonty. W latach ubiegłych to właśnie tutejsza publiczność miała okazję po raz pierwszy w Polsce zobaczyć jego dzieła – Złe Wychowanie i Volver. W tym roku sam Hiszpan ponoć zabiegał o to, by pokazać we Wrocławiu swój najnowszy film. Na Przerwane Objęcia kolejki do kinowych sal ustawiały się na długo przed projekcją. Sam obraz natomiast nie miał prawa zawieść fanów Almodovara – była to typowa produkcja w jego stylu, wzbogacona o osobiste wątki, w tym ten najistotniejszy, odpowiadający na pytanie, dlaczego reżyserzy kręcą filmy. Hiszpański reżyser festiwalowej publiczności zaproponował także inny film – obraz Jules Dassina Noc i Dzień jako ciekawostkę korespondującą z tematyką Przerwanych Objęć. Podobnie jak Biała Wstążka, także produkcja Almodovara trafi do regularnej, kinowej dystrybucji jesienią. Kolejnym, europejskim mistrzem, przedstawiającym swój najnowszy tytuł na Nowych Horyzontach był Wim Wenders. Niemiecki twórca po dłuższej przerwie powrócił do robienia kina w Europie, osadzając większość akcji swojego filmu we włoskim Palermo, co znowu stało się pretekstem dla reżysera do wspaniałego zobrazowania miasta – tym razem stolicy Sycylii. Pokazom Palermo Shooting miały towarzyszyć spotkania z samym twórcą, Wenders jednak w ostatniej chwili się rozchorował i odwołał swój przyjazd do Wrocławia.

Nie tylko Almodovar, Haneke czy Wenders składają się na krajobraz Panoramy Kina Światowego. Obok ich produkcji w tej sekcji znalazły się również niezwykle interesujące produkcje mniej znanych twórców. Do jednej z najlepszych nie tylko w ramach tego cyklu, ale też na całym festiwalu, pretenduje niepozorna animacja Tatii Rosenthal $9.99, będąca jej kolejną ekranizacją prozy żydowskiego pisarza Etgara Kereta. Reżyserka dokonała niezwykłego zabiegu wplecenia w dość banalną technicznie animację ogromnie ciężkiej fabuły o dużym ładunku psychologicznym i emocjonalnym. Historii, którą, wydawać by się mogło, nie sposób opowiedzieć bez pomocy solidnych, „żywych” aktorów.

Rosenthal ta sztuka udała się jednak znakomicie. Dla odmiany sporej dawki absurdalnego, słodko-gorzkiego humoru dostarczyło norweskie Białe Szaleństwo – kino drogi, utrzymane w duchu Jima Jarmuscha czy skandynawskiego mistrza Aki Kaurismakiego. Niezwykle ciekawym filmem okazało się też najnowsze dzieło reżysera Milczenia Owiec Jonathana Demme, który zabrał się za kino niszowe w europejskim stylu. Kameralna historia problemów rodzinnych, pokazanych przez pryzmat przygotowań do wesela, pod koniec ubiegłego roku zwróciła uwagę wielu krytyków na film Rachel Wychodzi Za Mąż, a kojarzonej do tej pory tylko z mało ambitnymi komediami aktorce Anne Hathaway zapewniła nominację do Oscara. Rodzinną tematyką przesiąknięty był także nowy film Françoisa Ozona, który zaskoczył zapewne wszystkich, znających wcześniejszą twórczość Francuza. Współczesna bajka Ricky jest bowiem prostolinijną pochwałą rodziny i macierzyństwa, nie ma w niej praktycznie żadnych skomplikowanych metafor, przemyśleń czy efekciarstwa. To nieskomplikowane, niemalże familijne kino. Fani filmowych eksperymentów mogli się natomiast wybrać na Szirin cenionego reżysera Abbasa Kiarostamiego. Przez ponad półtorej godziny irański twórca podpatruje w nim 114 aktorek, oglądających na kinowym ekranie ekranizację XII-wiecznego, miłosnego poematu. Fabułę tej opowieści widz poznaje przez reakcję kobiet – widzów seansu, samego obrazu zaś nie zobaczy w ogóle. Repertuar z Panoramy Kina Światowego można było oglądać nie tylko w salach obiektów festiwalowych. Część filmów udostępniona została też szerszej publiczności – dla chętnych po raz kolejny organizatorzy festiwalu przygotowali kino na świeżym powietrzu na wrocławskim Rynku, gdzie codziennie wieczorem zobaczyć można było jedną produkcję z programu tegorocznych Nowych Horyzontów. Kino na Rynku w tym roku cieszyło się rekordowym wręcz zainteresowaniem.

Festiwalowe pozycje specjalne

Era Nowe Horyzonty to impreza doskonale przygotowana, z bogatą ofertą filmową i około filmową, zazwyczaj nie rozczarowuje swoim programem. Niemniej 9. edycja miała kilka mankamentów – zdecydowanie najuboższy ze wszystkich w historii cykl Kino Nieme z Muzyką na Żywo. Z roku na rok w tej sekcji prezentowanych jest coraz mniej filmów, a wśród wykonawców, tworzących na żywo oprawę muzyczną brakuje prestiżowych, znanych artystów na miarę Manuela Göttschinga, Michaela Nymana czy nawet Eleni Karaindrou. Dużo słabiej niż w latach poprzednich prezentował się także cykl filmów z przymrużeniem oka Nocne Szaleństwo. Po mini przeglądzie arcyciekawej, zabawnej filmografii Dario Argento w tym roku widzom festiwalu zaproponowano twórczość nowofalowego, australijskiego kina sensacyjnego, znanego jako styl Ozploitation. Mocno archaiczne już produkcje nie prezentowały się specjalnie interesująco. Dość dziwnym cyklem okazała się nowa w tym roku propozycja Trzecie Oko, stanowiąca uzupełnienie dla konkursu z filmami o sztuce. Na sekcję składały się przeróżne, pełnometrażowe fabuły i dokumenty, inspirowane różnymi kierunkami w sztuce, zarówno tymi współczesnymi, jak i bardziej odległymi. Gwiazdą sekcji okazała się polska artystka Katarzyna Kozyra. W czasie 9. edycji festiwalu widzowie mieli okazję zobaczyć właściwie większość jej fantastycznych spektakli, performance’ów i happeningów, w tym te najznakomitsze związane z jej głośnym cyklem W sztuce marzenia stają się rzeczywistością. Zdecydowanie najciekawszą nowością w tegorocznym repertuarze festiwalu były Nowe Horyzonty Języka Filmowego. Do tej edukacyjno-dyskusyjnej sekcji starannie wybrano dziesięć tytułów, na podstawie których filmoznawca Grzegorz Kurek i krytyk Jan Topolski opowiadali o trendach i przemianach języka filmowego w mijającej dekadzie. Można było posłuchać m.in. o sztuce montażu, robienia dźwięku czy też zasadach kreowania scenografii.

Era Nowe Horyzonty to również spotkania i panele dyskusyjne. Jak każdego roku, w Cafe przy Teatrze Lalek można było poznać bliżej bohaterów retrospektyw i festiwalowych sekcji. To właśnie tutaj o swoim kinie opowiadali wraz z zaproszonymi gośćmi i ekspertami kanadyjski wizjoner Guy Maddin, azjatycki geniusz Tsai Ming-Liang, szwedzki
mistrz Jan Troell i nasz rodzimy bohater festiwalu Krzysztof Zanussi. Świetnie opowiadano też o filmach, o sztuce, kinie Kanady i Szwecji, Złotej Erze Węgierskiej Kinematografii i współczesnej animacji. Absolutnym hitem (najdłuższa kolejka na wydarzenie w całej historii Nowych Horyzontów!) wśród festiwalowych dyskusji okazał się wykład ekscentrycznego reżysera Petera Greenawaya, poświęcony związkom kina i malarstwa, ale także przemianom we współczesnych sztukach audiowizualnych. Twórczość Anglika na Nowych Horyzontach reprezentowały film Nightwatching i dokument Rembrandt: oskarżam...!, związane z biografią i twórczością słynnego malarza. Do historii festiwalu przejdzie na pewno prowokacyjne wyśmiewanie się Greenawaya z kinowej publiczności, która w epoce ogromnego postępu technologicznego zamiast oglądać filmy w aparatach telefonicznych ciągle chodzi na tradycyjne projekcje do kin. Zdaniem reżysera kino umarło, ale publiczność wrocławskiego festiwalu po raz kolejny udowodniła, że teza Petera Greenawaya ma niewiele wspólnego z rzeczywistością.

Po całodniowych seansach filmowych uczestnicy Nowych Horyzontów mogli bawić się w Klubie Festiwalowym. Repertuar muzyczny zawsze konstruowany był tak, aby współgrał z programem całego festiwalu, stąd też w tym roku na dziedzińcu wrocławskiego Arsenału można było posłuchać przede wszystkim wykonawców z Węgier, Szwecji i Kanady. Gwiazdą muzycznej części Nowych Horyzontów był kanadyjski duet Junior Boys, łączący w świetny sposób pop z muzyką elektroniczną. Zresztą współczesna, przebojowa elektronika w różnym wydaniu zdominowała 9. edycję festiwalu. Jej jazzującą stronę mogliśmy poznać dzięki występom Niemców z Jazzanovy czy też ekipy Cobblestone Jazz z Kanady. Muzykę elektroniczną w klubowym wydaniu zaserwowali DJ-e z Węgier Cadic i Keyser, Kanadyjczycy Deadbeat i Jeff Milligan, pochodzący z Wielkiej Brytanii Mark Stewart i Adrian Sherwood oraz mistrzowie elektronicznej repetycji The Field. W nieco bardziej żartobliwej formie utrzymane były występy szwedzkiego Slagsmalsklubben i Familjen. W kategorii „najlepsze show” bezapelacyjni okazali się popowy kolektyw I’m From Barcelona (oryginalnie pochodzący ze Szwecji) oraz ekstremalny przedstawiciel hardcore’owej elektroniki Venetian Snares. Podczas pierwszego roku istnienia Klubu Festiwalowego grało w nim raptem kilku niszowych, rodzimych wykonawców, obecnie część muzyczna festiwalu stanowi niemalże osobne wydarzenie, na którym pojawiają się gwiazdy światowego formatu. Na przyszły rok twórcy Klubu Festiwalowgo zapowiadają jeszcze większą ilość świetnych artystów. Zobaczymy, czy słowa dotrzymają.

* * *

9. edycja Festiwalu Era Nowe Horyzonty pobiła znów kolejne rekordy pod względem ilości uczestników, długości kolejek na kinowe seanse, szybkości sprzedawania biletów na najbardziej oczekiwane filmy, zainteresowania muzyczną częścią imprezy. Można właściwie w ciemno stawiać na to, iż kolejny festiwal w przyszłym roku również okaże się wielkim sukcesem. Roman Gutek nie zapowiadał wielkiej fety z okazji jubileuszu Nowych Horyzontów. 10. edycja ma być po prostu kolejnym świętem kina z interesującymi sekcjami tematycznymi. Fantastycznie zapowiada się szczególnie jedna z planowanych retrospektyw, w 2010 roku uczestnicy festiwalu będą mieli okazję zapoznać się z twórczością jednego z najwybitniejszych twórców w historii światowego kina, przedstawiciela francuskiej nowej fali Jean-Luc Godarda. Polskę reprezentować będzie m.in. filmografia naszego mistrza Wojciecha Jerzego Hasa. Organizatorzy festiwalu zaproponują też uczestnikom Nowych Horyzontów podróż do świata kina tureckiego oraz zapewne jeszcze więcej filmowych i nie tylko atrakcji. Do zobaczenia w przyszłym roku.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję