System oświaty w Polsce po 20 latach — under construction :)

Niniejszy artykuł opisuje niektóre z najważniejszych zmian w polskim systemie edukacji. Jako że w ciągu ostatnich dwudziestu lat w tej dziedzinie wydarzyło się bardzo dużo, trudno dokonać analizy wszystkich zmian w jednym miejscu.

W 1989 roku miałam osiem lat, byłam w drugiej klasie szkoły podstawowej. Pamiętam, że nagle nie musieliśmy nosić tych okropnych, sztucznych fartuszków. Przestały obowiązywać tarcze z „wygrawerowanym” numerem i nazwą szkoły, z których nas wcześniej skrupulatnie rozliczano. Wprowadzono lekcje religii do szkół, więc nie musieliśmy chodzić już do salki katechetycznej przy kościele, a religia stała się przedmiotem jak każdy inny. Wcześniej zmieniono godło, a obok powieszono krzyże. Pamiętam jeszcze jedno zdarzenie. Pisałam wypracowanie na lekcję historii. W moim domu zawsze było dużo książek historycznych, ale głównie z „tamtego” okresu. Temat pracy dotyczył powstania styczniowego. Bezmyślnie (lub raczej nieświadomie) przepisałam fragmenty, które mi się podobały, a przy okazji były nawiązaniem do marksizmu i leninizmu. Moja mama, jako główny recenzent, pokreśliła mi całą pracę. I powiedziała, że nie muszę już więcej cytować Marksa i Lenina. Moje doświadczenia związane ze zmianą ustroju były więc dramatyczne, całą pracę musiałam przepisać na nowo.

Rok 89 przyniósł zasadniczą zmianę, choć nie od razu dostrzegalną, biorąc pod uwagę zwłaszcza sposób myślenia o edukacji. Przestała być ona obowiązkiem wobec aparatu państwowego, a stała się inwestycją w przyszłość jednostki, społeczeństwa oraz świata.

Reforma 1999

Po 1989 roku szkołom i ich głównym aktorom – uczniom, rodzicom, nauczycielom i dyrektorom (przed 1989 rokiem wymieniłabym ich w odwrotnej kolejności), przyszło funkcjonować i żyć w zupełnie nowej rzeczywistości. W PRL-u nauczyciele i dyrektorzy rozliczali się ze swych obowiązków przed centralnym kontrolerem. Reforma oświaty (pierwsza w 1991 roku) wprowadziła odpowiedzialność tych aktorów. Nagle okazało się, że nauczyciele mogą przebierać i wybierać w podręcznikach, konstruować autorskie programy, dobierać nowe metody nauczania. Jak zauważył Krzysztof Konarzewski, opisując tamte wydarzania: „Reforma wyzwala praktykę nadrzędnych <>, by poddać ją wpływom współistniejących ze sobą ludzi. Przestaje być odbiciem dominującej ideologii, a staje się projektem lokalnym, własnością jednostek i małych społeczności” (K. Konarzewski, Uwagi o polskiej reformie systemu oświaty). Dzięki reformie przeszliśmy od systemu zamkniętego, który odpowiadał gospodarce planowanej centralnie, do tego otwartego, uwzględniającego zasady wolnego rynku i państwa demokratycznego.

Przez dziesięć lat kolejnym rządom wolnej Polski nie udało się wprowadzić w życie kompleksowej reformy systemu oświaty. Reforma szkolnictwa rozpoczęła się dopiero w 1999 roku, ówczesnym ministrem edukacji był Mirosław Hantke. W projekcie reformy zaproponowano nowy system awansowania nauczycieli, wedle którego pensje nauczycieli miały być uzależnione od jakości pracy i kwalifikacji. Zaproponowano również wprowadzenie bonu oświatowego. Przebudowa systemu wyglądała następująco: osiem lat szkoły podstawowej zostało skrócone do sześciu klas, po jej ukończeniu uczniowie mogą kontynuować naukę w trzyletnich gimnazjach. Po gimnazjum mają do wyboru: dwuletnie szkoły zawodowe, trzyletnie licea ogólnokształcące, trzyletnie licea profilowane, czteroletnie technika, dwuletnie uzupełniające licea ogólnokształcące (dla absolwentów szkół zawodowych), trzyletnie technika uzupełniające, szkoły policealne oraz trzyletnie szkoły specjalne. Reforma oświaty powołała do życia Centralną Komisję Egzaminacyjną oraz osiem komisji okręgowych, których celem jest sprawdzanie i ocenianie pracy nauczycieli jak i uczniów.

Nastąpiły również zmiany w finansowaniu oświaty. Prowadzenie większości szkół stało się zadaniem samorządów (wcześniej reforma z 1991 przekazała samorządom terytorialnym przedszkola i szkoły podstawowe). Wówczas zaproponowano rozdział pieniędzy w oparciu o bon oświatowy, jednakże już na samym początku jego implementacji, a mianowicie w 2000 roku, posłużył on samorządowi, a nie rodzicom uczniów. Obecna minister edukacji Katarzyna Hall pragnie powrócić do koncepcji bonów oświatowych. Dziś pieniądze rozdzielane są w oparciu o liczbę klas i zatrudnionych nauczycieli. Wprowadzenie bonów oświatowych spowoduje, że pieniądze będą szły za uczniem, innymi słowy; im więcej uczniów przyciągnie placówka, tym więcej pieniędzy otrzyma. W ten sposób wprowadza się warunki do konkurencji, bowiem to rodzice a nie samorządy będą decydować, która placówka rozwinie się, a która upadnie. Obecnie przedszkola, szkoły podstawowe i gimnazja podlegają administracji gmin, natomiast szkoły ponadgimnazjalne – administracji powiatów. Nadzór pedagogiczny nad szkołami sprawuje bezpośrednio MEN, natomiast jego zadania w terenie wykonują kuratoria oświaty.

Reforma z 1999 roku wprowadziła również pluralizm programowy. Nauczyciel może wybierać wśród programów lub stworzyć własny, o ile mieści się w tzw. podstawie programowej. W ten sposób weszło do systemu nauczanie zintegrowane. Nowe programy nastawione są na odkrywanie świata, a nie na akademickie myślenie, które ograniczało się do zapamiętania i odtwarzania wiadomości. Mirosław Handke rzucił wówczas hasło: „mniej wiedzy, więcej rozumienia świata”. Chodziło m.in. o to, by zamiast abstrakcji matematycznych, uczniowie ćwiczyli umiejętności przydatne w codziennym życiu np. obliczanie procentów, gdyż może to być użyteczne, chociażby w banku (podaję za: K. Konarzewski, Uwagi o polskiej reformie systemu oświaty).

Dość ciekawie prezentowały się wówczas opinie społeczne dotyczące wprowadzenia reformy edukacji. Według sondażu CBOS-u z marca 1999 dwie trzecie Polaków uważało, że należy wprowadzić reformę szkolnictwa, a 44% uznało pierwszeństwo innych spraw. Dla 17% reforma była niepotrzebna, gdy 23% postrzegało ją jako rzecz pilną. 28% respondentów żywiło nadzieję wobec reformy, a 24% miało co do niej obawy (podaję za Anna Paciorek, Bilans osiągnięć i porażek). Warto w tym miejscu nadmienić, że reforma systemu oświaty wprowadzana była równolegle z trzema innymi wielkimi reformami: administracji publicznej, zabezpieczeń społecznych oraz opieki zdrowotnej.

Reforma systemu oświaty wchodziła z opóźnieniem, a i tempo jej realizacji było znacznie wolniejsze niż zakładano wcześniej. Pod koniec grudnia społeczeństwo polskie bardzo negatywnie oceniało realizację reformy i wydaje się, że tamte wydarzenia nadal odbijają się na ocenie jej bilansu.

Skutki i kontrowersje wokół reformy

W 2002 roku po raz pierwszy przeprowadzono test, sprawdzający osiągnięcia uczniów w ostatniej klasie szkoły podstawowej. Celem tego sprawdzianu nie jest selekcja uczniów, a jedynie dostarczenie informacji na temat opanowania materiału z zakresu podstawy programowej. W tym samym roku przeprowadzono po raz pierwszy egzamin gimnazjalny, którego wyniki umieszczane są na świadectwie szkolnym. Wyniki tego egzaminu decydują o przyjęciu do szkół ponadgimnazjalnych.

W 2004 roku rozporządzeniem ministra wprowadzono obowiązkową zerówkę dla sześciolatków. Postuluje się również zwiększenie dostępności do przedszkoli. Liczne badania wskazują, że dzieci, które uczęszczały do przedszkoli, uzyskują lepsze wyniki w szkole. Jednak w praktyce dostęp ten jest ograniczony. Konieczna wydaje się zatem rozbudowa sieci przedszkoli, ale samorządy n
ie zawsze na to stać. Szuka się więc rozwiązań. Warto przywołać chociażby casus podpoznańskiej miejscowości ? Swarzędza. Zbudowano tam publiczne przedszkole z prywatnych funduszy, pochodzących od przedsiębiorców. W tym kontekście cały czas pojawiają się propozycje, aby obniżyć wiek obowiązkowej edukacji. Przy implementacji reformy planowano, aby tym obowiązkiem objąć już pięciolatki, jednak nie udało się wprowadzić w życie tego postulatu z powodu dość powszechnego – braku pieniędzy. W roku 2007/08 do przedszkoli uczęszczało 59,4% dzieci w wieku 3?6 lat (miasta: 75,2%,; wieś: 39,0%), z czego 94% stanowiły sześciolatki w zerówkach, a 47,3% dzieci w wieku od 3?5 lat. Dla porównania w Niemczech odsetek ten dla dzieci w wieku od 3 do 4 lat wynosi 58,6%, z kolei dla dzieci między 4 a 5 rokiem życia 85,8%. Największy odsetek dzieci uczęszczających do przedszkoli jest w Finlandii, wynosi on prawie 100% (opracowano na podstawie danych z EURYDICE).

W kontekście wprowadzanych reform w obrębie systemu oświaty na uwagę zasługuje fakt, że w roku 2006 Ministerstwo Edukacji i Nauki zostało zastąpione Ministerstwem Edukacji Narodowej, a do życia powołano oddzielne Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

Największe kontrowersje wzbudzają obecnie gimnazja. Zarówno nauczyciele, jak i rodzice, a pewnie i sami uczniowie, najchętniej by je pozamykali. Gimnazja są krytykowane głównie za niski poziom nauczania. W mojej opinii stanowią one dobre rozwiązanie, są momentem przejścia między podstawówką, w której uczą się dzieci, a dorosłością, czyli liceum. Osobiście pamiętam, kiedy byłam w klasach początkowych w szkole podstawowej i musiałam uczęszczać do tej samej szkoły z 13?15 latkami. Korzystać z tej samej przestrzeni. Różnica wieku była wówczas ogromna, wynosiła bowiem mniej więcej 7 lat. Dariusz Chętkowski na swoim blogu opowiada się za utrzymaniem gimnazjów, pisze on: „Gimnazja przyczyniają się do większego poziomu nauki w liceach. Rodzice już pogodzili się z tym, że dzieci muszą się wyszumieć, więc niech robią to właśnie w wieku gimnazjalnym, a potem biorą się do nauki, zdają maturę i idą na studia. Wiek cielęcy, z którym dawniej borykaliśmy się w końcówce podstawówek i na początku nauki licealnej, teraz przypada na czas pobytu w gimnazjum” (zob. http://chetkowski.blog.polityka.pl/?p=768). Zauważa również, że jeżeli zlikwiduje się gimnazja spadnie poziom nauczania w liceach.

Dla mnie problemem nie są gimnazja, ale brak właściwego systemu szkolnictwa zawodowego. Właściwego, czyli takiego, w którym istotnie uczniowie będą przygotowywać się do przyszłego zawodu, a prestiż tych szkół będzie wyższy niż obecnie. Ostatnie raporty Programów Narodów Zjednoczonych (UNDP) oraz Organizacji Współpracy i Rozwoju Gospodarczego (OECD) wskazują, że polskie szkoły nie przygotowują do pracy. Autorzy raportów wskazują również na słabo rozwinięty system kształcenia zawodowego (Raport UNDP, 2007, Rzeczpospolita 2007). Dlatego w kolejnych latach należy skupić się na ulepszeniu szkolnictwa zawodowego.

Nowa matura – i nowe zmiany

Wprowadzenie nowej matury miało m.in. na celu zlikwidowanie egzaminów wstępnych na uczelnie wyższe i ujednolicenie egzaminu końcowego przy opuszczeniu szkolnictwa średniego. Dzięki nowej maturze, w opinii wielu obserwatorów życia publicznego, pojawiło się podejście zorientowane na rozwiązywanie problemów według klucza odpowiedzi, a nie generowanie własnych kreatywnych rozwiązań. Niewątpliwie zaletą nowego systemu egzaminowania było zniesienie wspomnianych już egzaminów wstępnych, oraz zlikwidowanie „rozprawek” z takich przedmiotów jak biologia, chemia lub fizyka. W zadaniach testowych zaczęto wymagać krótkich wypowiedzi.

W przypadku nauk ścisłych taki sposób sprawdzania osiągnięć uczniów nie powinien budzić wątpliwości. Inaczej jest, gdy w grę wchodzą nauki humanistyczne, a zwłaszcza język polski. Wielu profesorów akademickich zauważa, że nowoprzybyli studenci są pozbawiani zdolności krytycznego, twórczego myślenia, tak bardzo potrzebnego w świecie akademickim. W tym roku po maturach media obiegła informacja, że mają być przywrócone egzaminy na studia. Okazało się to nieprawdą, bowiem według założeń Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego egzamin maturalny będzie nadal obowiązywał przy rekrutacji na studia. Według wstępnych założeń reformy uczelniom da się większą autonomię w zakresie dodatkowych procedur rekrutacyjnych. Dotychczas uczelnie, które pragnęły przeprowadzić dodatkowe sprawdziany kompetencyjne, zobowiązane były uzyskać zgodę od Ministerstwa w sprawie przeprowadzania dodatkowych egzaminów (więcej o propozycjach dotyczących zmian w nowej maturze poniżej).

Mundurkowe szaleństwa jednego z ministrów

5 maja 2006 roku urząd Ministra Edukacji w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza objął Roman Giertych. Jego nominacja spowodowała falę protestów studenckich i uczniowskich. Powstały liczne ruchy przeciw nowemu ministrowi, których hasła brzmiały m.in.: „Giertych musi odejść”, „Giertych. Stop”, „Początek roku – Koniec Giertycha”. Decyzje, które podejmował Roman Giertych budziły równie silne kontrowersje, jak jego osoba. Na początku swego urzędowania odwołał szefa Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli, Mirosława Sielatyckiego. Stracił on swoje stanowisko, ponieważ CODN opublikował podręcznik Rady Europy Kompas. Według Ministra podręcznik ten „promował w szkołach homoseksualizm”. Kompas został przetłumaczony na 19 języków i jest zbiorem warsztatów nt praw człowieka.

Kolejną kontrowersyjną decyzją Ministra Giertycha była „amnestia maturalna”. Objęła ona wszystkich abiturientów, którzy nie zdali matury w 2006 roku. Rzecznik Praw Obywatelskich zaskarżył rozporządzenie do TK, który ten z kolei uznał za niezgodny z konstytucją.

Następny projekt ministra dotyczył obowiązkowych mundurków. Część rodziców i dyrektorów szkół popierała pomysł ministra, inni się mu sprzeciwiali. W kolejnym roku szkolnym (już za czasów minister K. Hall) Sejm zniósł obowiązek „umundurowania”, jednak wiele szkół po zaciągnięciu opinii rodziców i uczniów nie zrezygnowała z niego. Minister Giertych wprowadził również nowy kanon lektur szkolnych. Skreślił m.in. Gombrowicza, Witkacego, Kafkę, Dostojewskiego. Pod naciskiem opinii publicznej oraz Ministra Kultury, Kazimierza Ujazdowskiego, lektury wróciły do kanonu, choć bez Ferdydurke. Roman Giertych miał powiedzieć wówczas na łamach „Naszego Dziennika”: „Zmieniamy lektury, żeby zniknęły książki, które nie pokazują pozytywnego podejścia do wychowania” (podaję za „Gazetą Wyborczą”). W czasie nieformalnego spotkania ministrów edukacji UE w Heidelbergu, Roman Giertych postulował wprowadzenie Wielkiej Karty Praw Narodów, w której miał znaleźć się zapis przeciw aborcji oraz „szerzeniu homoseksualizmu”. Powyższe przykłady nie stanowią wyczerpującego zbioru dokonań ministra Giertycha. Na szczęście jego aktywność w dziedzinie edukacji stanowi zamknięty rozdział.

Nowe propozycje

Od tego roku szkolnego dzieci w wieku sześciu lat będą miały prawo rozpocząć naukę w szkole podstawowej, natomiast młodsze dzieci, według planowanych zmian, mają być objęte edukacją przedszkolną w szerszym stopniu. W związku z tymi zmianami powstały ruchy społeczne w obronie sześciolatków. W tym miejscu pragnę zwrócić uwagę na jeden ważny aspekt: przyjmuje się, że im wcześniej dzieci rozpoczną naukę, tym osiągają lepsze efekty nauczania. Dlatego też w większości krajó
w europejskich dąży się do objęcia obowiązkiem szkolnym dzieci w wieku 6 lat. Natomiast według wszelkich analiz porównawczych najlepsze wyniki osiągają dzieci z krajów skandynawskich, a zwłaszcza z Finlandii (zob. testy PISA). Wiek rozpoczęcia nauki w tych krajach wynosi siedem lat (w Norwegii obniżono go do 6 roku życia). Projekt zakłada również, że wszystkie pięciolatki będą zobowiązane odbywać roczne przygotowanie przedszkolne. Osobiście uważam, że upowszechnienie edukacji przedszkolnej jest jednym z najlepszych pomysłów ustawodawców. Natomiast dość sceptycznie podchodzę do wprowadzanie wszelkich obowiązków (zob. artykuł w Liberte, O wolności, wyborze i konkurencji w edukacji).

Zmiany dotyczą także programu nauczania. Celem reformy jest dostosowanie kształcenia do wieku uczniów w związku z obniżeniem wieku szkolnego. Chodzi także o podniesienie jakości kształcenia i dostosowanie go do zwiększonej liczby osób, pragnących uzyskać wykształcenie średnie (zob. EURYDICE oraz MEN). Jednym z celów reformy będzie wprowadzenie zapisu, stanowiącego, że liczba dzieci w klasach I?III nie może wynosić więcej niż 25 osób. Dotąd nie istnieje żadna regulacja w tym zakresie. Ważnym elementem zmian będzie wprowadzenie dodatkowych zajęć dla uczniów zdolnych. Jest to niezwykle istotny aspekt, bowiem dzieci utalentowane wymagają tak samo dużo uwagi, jak dzieci mniej utalentowane. Moim zdaniem zdolnym dzieciom należy stwarzać odpowiednie warunki do wykorzystania ich potencjału. Kolejnym ważnym punktem jest obowiązek nauczania dwóch języków obcych w gimnazjach. Od roku szkolnego 2009/2010 planuje się wprowadzenie egzaminu z języka obcego na egzamin gimnazjalny i wreszcie obowiązkowej matematyki na egzamin maturalny. Zmianom mają ulec również zapisy w Karcie Nauczyciela. Postulowany jest wzrost pensji. Nadal obowiązywać będzie pensum w wymiarze 40 godzin, jednak każdy z nauczycieli będzie musiał rejestrować dodatkową godzinę pracy, w ramach której zrealizuje dodatkowe zajęcia z dziećmi.

System oświaty w Polsce w przeciągu ostatnich dwudziestu lat zmienił się całkowicie. Obecnie w dorosłość wchodzi pokolenie, które urodziło się już w wolnym kraju i kształciło w zupełnie nowej szkole. Czy lepszej? W mojej opinii tak, choć ta nowa szkoła pozostanie w procesie ciągłej konstrukcji. Będzie tworzona i dostosowywana do wymagań współczesnego świata. Każda zmiana jest dobra, byleby nie była podszyta ideologią, choć może takie podejście jest naiwne. System szkolnictwa podlega państwu i jest konstruowany zgodnie z jego oczekiwaniami. To, jaka będzie szkoła, zależy od władz. A jaka będzie władza zależy od nas – paradoksalnie edukowanych w szkole przez te władze kształtowanej.

Wyzwania stojące przed szkolnictwem wyższym w Polsce. Uniwersytet czy Wyższa Szkoła Zawodowa? :)

„Podstawowym obowiązkiem uniwersytetu jest niepodporządkownie się, dawanie studentom tego, czego potrzebują, a nie tego, czego pragną, i to w taki sposób, aby to, czego pragną, stało się tym, czego potrzebują, a to, co wybierają, było godne wyboru”

Alasdair Macintyre

Żyjemy w świecie, który stawia przed jednostką coraz większe wymagania. Jak słusznie określił to A. Toffler: „najważniejszym zjawiskiem gospodarczym, którego jesteśmy świadkami, jest powstanie nowego systemu wytwarzania bogactwa, którego podstawą nie jest siła mięśni, ale siłą umysłu” (Zmiana Władzy, 2003). Tomasz Gmerek, autor wielu publikacji z zakresu edukacji i stratyfikacji społecznej, zauważa analizując teorię ludzkiego kapitału, że „edukacja wyższa reprezentuje najważniejszą formę inwestycji w ludzki kapitał” (T. Gmerek, Młodzież i dyplom akademicki. Społeczne konstrukcje sukcesu życiowego, 2003). Współczesne społeczeństwa charakteryzuje nieograniczona wiara w edukację, jako czynnika warunkującego rozwój indywidualny, gospodarczy oraz postęp cywilizacyjny. W edukacji dostrzega się panaceum na istniejące od zawsze nierówności społeczne. Od członków społeczeństwa oczekuje się, iż będą kultywować wiarę w potęgę kształcenia oraz, że staną się oni jego beneficjentami. Coraz więcej osób legitymuje się dyplomem ukończenia uczelni wyższej. Drzwi uniwersytetu (i innych uczelni wyższych) otworzyły się na każdą utalentowaną i umotywowaną jednostkę. U źródeł tego zjawiska leży idea społeczeństwa merytokratycznego, która zakłada, że sukces życiowy jednostek zależy od ich osiągnięć a nie od pochodzenia społecznego. W konsekwencji nastąpiło zjawisko ekspansji szkolnictwa wyższego. Uniwersytet, który zajmował zawsze najwyższe miejsce w hierarchii kształcenia, nie jest już „wieżą z kości słoniowej”, dostępną jedynie dla wąskiej grupy osób „dobrze urodzonych”. Uniwersytet przestał być także miejscem, w którym odkrywa się wyłącznie prawdę o świecie, zaczął on także „wytwarzać” jednostki, które w przyszłości przyczynią się do rozwoju gospodarczego.

Wyzwania stojące przed współczesnym uniwersytetem

W literaturze przedmiotu wyróżnia się między innymi, następujące wyzwania stojące przed współczesnym uniwersytetem: zachowanie tożsamości uniwersytetu i wierności wobec jego naczelnej misji; specjalizacja kształcenia; stawianie oporu przed przekształceniem uniwersytetu w wyższą szkołę zawodową; zachowaniem relacji mistrz-uczeń; zachowanie autonomii; radzenie sobie z procesami globalizacyjnymi; wprowadzanie nowoczesnych technologii. W niniejszym artykule chciałabym się skupić na aspekcie kształcenia ogólnego na współczesnych uniwersytetach versus kształcenie zawodowe. Sądzę, że warto przybliżyć szanownym czytelnikom „Liberte!” ideę uniwersytetu zaproponowaną przez Wilhelma von Humboldta oraz przedstawić niemiecką egzemplifikację kształcenia zawodowego i uniwersyteckiego. Starając się sprostać realizacji tematu niniejszego artykułu, omówię również kondycję polskiego szkolnictwa wyższego w aspekcie kształcenia zawodowego.

Idea Humboldta: śmierć czy zmartwychwstanie?

Niemiecki typ uniwersytetu rozwinął się dzięki koncepcji opracowanej przez Wilhelma von Humboldta, który to w 1810 roku powołał do życia Uniwersytet w Berlinie (noszący obecnie jego imię). Idea ta zakładała między innymi poszukiwanie prawdy, wytwarzanie wiedzy, kształcenie ludzi światłych i mądrych w procesie rozwiązywania problemów, oraz dawała wolność w wyborze obszarów badawczych. Humboldt był przeciwnikiem „rozczłonkowania” dyscyplin akademickich w obrębie różnych szkół. Innymi słowy, pragnął on pozostać wierny średniowiecznej idei studium generale. Celem nauki jest odkrywanie prawdy, a zadaniem uniwersytetu prowadzenie badań naukowych i kształcenie studentów w toku wdrażania ich do badań („jedność badań i kształcenia”). Twórcy założeń uniwersytetu niemieckiego twierdzili bowiem, iż badania naukowe są integralną częścią obowiązków profesorów wykładających na uniwersytecie. Poza tym, oczekiwano także od studentów prowadzenia badań naukowych. Sądzono bowiem, iż najlepszym sposobem nauczania jest właśnie prowadzenie badań (R. M. O. Pritchard, The end of elitism? The democratization of the West German university system, 1990). Zasada „jedności profesorów i studentów”, na której również opierała się humboldtowska idea uniwersytetu głosiła, iż profesorowie nie mają monopolu na prawdę i wiedzę, gdyż nie jest ona produktem, a raczej procesem. W praktyce oznaczało to, iż student przystępował do egzaminów nie wtedy, kiedy musiał, ale wtedy, kiedy był gotowy (Pritchard, 1990). Poza filozoficznymi przesłankami, które ukształtowały założenie jedności badań i kształcenia, ważnym aspektem kształtującym to podejście były środki finansowe. Liberalne podejście, jakie reprezentował Humboldt kładące nacisk na wolność akademicką, określało nowe ramy współpracy z państwem. Zakładano, iż państwo, które formułuje prawo, winno strzec wolności akademickiej (Pritchard, 1990).

W toczącej się w debacie na temat szkolnictwa wyższego można usłyszeć głosy, iż współczesny uniwersytet „zatracił własną tożsamość”, „legł w ruinach” (zob. B. Readings, University in ruins, 1997), niektórzy badacze wysuwają nawet tezę o śmierci uniwersytetu. Roland Barnett, wybitny teoretyk brytyjski, badacz szkolnictwa wyższego stwierdził, że „Zachodni uniwersytet zmierza ku końcowi, ale nowy może powstać” (R. Barnett, Realizing the university in an age of supercomplexity, 2000). Przyrównuje on zmierzch uniwersytetów do śmierci i zmartwychwstania. Zmartwychwstanie jest możliwe tylko poprzez śmierć, a zatem śmierć jest pożądana. Stary uniwersytet będzie żył w nowym i nadal będziemy mieli prawo nazywać go uniwersytetem.

W tej samej debacie możemy usłyszeć również głosy zwolenników klasycznego uniwersytetu, który został zbudowany w oparciu o ideę Humboldta, jednakże wielu z nich zauważa, że idea ta nie znajduje miejsca na współczesnym uniwersytecie. Tak oto bowiem Bill Readings zauważa, że niemożliwym jest powrót do idei Humboldta, bowiem współczesny uniwersytet „mówi” wieloma głosami. Idea Humbodlta nie będzie już „żywa” w swym pierwotnym kształcie na współczesnym uniwersytecie. Zwolennicy podejścia postmodernistycznego twierdzą z kolei, iż niepotrzebne jest poszukiwanie „nowej” idei uniwersytetu.

W poszukiwaniu ideału człowieka wykształconego a może „mądro-głupiego”?

Literatura przedmiotu określa osobę wykształconą, jako tę, która „troszczy się”. Troszczy się o to, aby uczyć się więcej niż jest to konieczne, aby radzić sobie w życiu. Jest zainteresowana uczeniem się rzeczy, które w danym momencie nie mają praktycznego zastosowania. Z kolei osoba wykwalifikowana w przeciwieństwie do osoby wykształconej, posiada wiedzę, która jest jej potrzebna w jakimś konkretnym celu. Taka osoba może być kompetentnym nauczycielem, lekarzem, prawnikiem, ale na tym jej wiedza się kończy. Osoby jedynie wykwalifikowane
nie dostrzegają relacji między ich pracą a szerszym społeczeństwem. Nie dostrzegają tego związku, gdyż „nie są tym zainteresowani, nie wykazują troski” (zob. A.F. Jacobson, Well trained or well educated. The creative role, 1968). Wydaje się również, że coraz częściej na ideał człowieka wykształconego wpływają siły rynkowe. Zbyszko Melosik, powołując się na R. H. Brown’a i R. Clignet’a, wskazuje, że „na współczesnych uniwersytetach mamy do czynienia ze <> – na usługi rządów i korporacji” (Z. Melosik Uniwersytet i społeczeństwo. Dyskursy wolności, wiedzy i władzy, 2002).

A. Szostek, słusznie zauważa, że „uniwersytet, (jak każda inna wyższa uczelnia) powinien przygotowywać specjalistów zdolnych do realizowania wysokich zawodowych aspiracji. Rzecz w tym jednak, że zbyt wąsko pojęte kształcenie, nie tylko zubaża intelektualnie (i – szerzej – duchowo) przyszłego absolwenta, ale też kiepsko przygotowuje go do pracy zawodowej” (A. Szostek, Problem sylwetki absolwenta uniwersytetu, zwłaszcza katolickiego, „Znak”, 2005)

J. Ortega y Gasset stwierdził, w ubiegłym stuleciu, że współczesny człowiek nauki, stał się prototypem człowieka masowego, a zatem w ujęciu tegoż autora, „człowieka prymitywnego, współczesnego barbarzyńcę”. Stało się tak, ponieważ dziewiętnastowieczny naukowiec zna tylko „jedną dziedzinę nauki, a naprawdę dobrze tylko drobny jej wycinek, będący przedmiotem jego własnej działalności badawczej”. Specjalista dla Gasset’a nie jest ani mądry ani głupi, jest po prostu ignorantem, „jeśli chodzi o wszystko, co nie dotyczy jego specjalności”. Nie jest jednak głupcem, gdyż jest „człowiekiem nauki”, a mianowicie zna jedynie pewien wycinek rzeczywistości, w której się specjalizuje. Specjalista, zatem, współczesny człowiek nauki jest nazywany przez omawianego autora „mądro – głupi” (J. Ortega Gasset, Bunt mas, 2002).

Fachhochshule oraz uniwersytety w Niemczech – doskonałe współistnienie?

W Republice Federalnej Niemiec mamy do czynienia, podobnie jak w innych krajach, z system uniwersyteckim i nieuniwersyteckim. W pierwszym przypadku, zgodnie z ideą nowożytnego uniwersytetu, kładzie się nacisk na swobodę studiowania, a od samych studentów oczekuje się: niezależności, krytycznego myślenia, oraz wdraża się ich do badań naukowych. Z kolei w wyższych szkołach zawodowych (Fachhochshule, FH) większość kursów jest obowiązkowa, liczba uczestników kursów jest limitowana, a postępy w nauce sprawdza się na bieżąco. Dlatego też, jak podaje Renata Nowakowska-Siuta, wyższe szkoły zawodowe przypominają kształcenie w systemie szkolnym (R.Nowakowska-Siuta, Uniwersytet w systemie szkolnictwa wyższego Niemiec na europejskim tle porównawczym, 2005). Przywołana autorka zauważa, iż „obciążenie studenta liczbą kursów w wyższych szkołach zawodowych jest półtora raza wyższe w stosunku do uniwersytetu” (Nowakowska – Siuta, 2005). Dyplom uzyskany w wyższej szkole zawodowej stanowi odpowiednik angielskiego tytuły Bachelor. Warunkiem przyjęcia do wyższej szkoły zawodowej jest posiadanie świadectwa maturalnego szkoły zawodowej (Fachhochschuleriefe) lub gimnazjum (Abitur). W przypadku uniwersytetów uznawana jest jedynie matura uzyskana po trzynastoletnim gimnazjum (Rzeszotnik, 2003). Według badań przeprowadzonych w Niemczech, jak podaje R. Nowakowska-Siuta, „bez mała połowa studentów przyjmowanych do uczelni zawodowych posiada maturę uniwersytecką” (Nowakowska-Siuta, 2005). Istnieje możliwość przeniesienia się z uczelni zawodowej na uniwersytet. Władze odpowiedniego wydziału uniwersytetu podejmują decyzję dotyczącą tego od jakiego etapu student może kontynuować naukę w systemie uniwersyteckim oraz jakie ewentualne braki programowe musi uzupełnić (Nowakowska -Siuta, 2005). Niemiecki system oświatowy stara się zarówno uchronić uczelnie zawodowe przed kształceniem akademickim, ale również chroni uniwersytet przed „uzawodowieniem”. Sądzę, iż mimo wielu głosów krytycznych wobec systemu szkolnictwa w Niemczech, współistnienie uniwersytetów i wyższych szkół zawodowych chroni tożsamość jednych i drugich.

Szkolnictwo zawodowe w Polsce – zaniedbany obszar?

Specjalizacja kształcenia jest wynikiem szybkiego tempa rozwoju nowoczesnych technologii. W konsekwencji, jak zauważa Zbyszko Melosik, „następuje gwałtowny rozwój niektórych dyscyplin, inne z kolei zamierają”. Specjalizacja kształcenia oraz fragmentaryzacja wiedzy mogą przyczynić się do utożsamiania uniwersytetu z wyższą szkołą zawodową. W tym kontekście, ważnym wydaje się, aby uniwersytet pozostał wierny kształceniu akademickiemu a nie zawodowemu. Oczekiwania rynku, jak i samych studentów, wymagają od programów uniwersyteckich, iż „wyposażą” one absolwentów w kluczowe umiejętności potrzebne na współczesnym rynku pracy. Osoby, które wchodzą na rynek pracy, bez kredencjałów akademickich, wydają się być – używając słów D. Bills’a – „nieuzbrojone”.

Ostatnie raporty Programów Narodów Zjednoczonych (UNDP) oraz Organizacji Współpracy i Rozwoju Gospodarczego (OECD) wskazują, że polskie szkoły nie przygotowują do pracy. Autorzy raportów wskazują również na słabo rozwinięty system kształcenia zawodowego. W ustawie o szkolnictwie wyższym znajduje się zapis dotyczący podziału szkół wyższych na uczelnie akademickie i zawodowe (Malec, 2006, zob. www.krzasp.pl). Przyjęty podział nie dotyczy jednak rodzaju prowadzonych studiów; rozróżnienie następuje na podstawie możliwości nadawania stopnia naukowego doktora. Wyższe szkoły zawodowe w Niemczech również nie mają prawa nadawania tego stopnia, tam jednak różnice są wyraźniejsze. A zatem według polskiego prawa kryterium rozróżniającym wyższą szkołę zawodową od szkoły akademickiej jest możliwość nadawania stopnia doktora przez ten drugi typ uczelni. O ile w Niemczech czy nawet w Wielkiej Brytanii istnieje wyraźny podział na sektor kształcenia zawodowego i akademickiego, tak w Polsce trudno dostrzec wyraźną granicę. Po przemianach jakie nastąpiły w naszym kraju po 1989 roku, jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać nowe instytucje kształcenia akademickiego, przeważanie mające charakter niepubliczny. I nie ma w tym nic dziwnego. Skoro rynek kapitalistyczny wymaga dobrze wykształconego „kapitału ludzkiego”, musiały powstać instytucje, które będą kształcić na poziomie wyższym. Pozostaje jednak otwarte pytanie, czy na najwyższym? Inflacja dyplomów jest zjawiskiem ogólnoświatowym, natomiast w Polsce może wkrótce przybrać postać hiperinflacji. Według raportu UNDP „szkoły w Polsce uczą dużo, ale kiepsko, nie przygotowują do życia zawodowego i za wolno reagują na potrzeby rynku” (Raport UNDP, 2007, Rzeczpospolita, 2007). Szkoły wyższe starają się kształcić wyłącznie teoretycznie. Brakuje powiązań między nimi a światem biznesu, w którym to studenci mogliby przygotowywać się do przyszłego zawodu. Jeśli jednak szkoły wyższe zaczną przygotowywać do przyszłego zawodu, utracą swój charakter akademicki. Staną się wyższymi szkołami zawodowymi. I zdaje się, że jest to właściwy kierunek zmian. Potrzebne są zarówno szkoły wyższe, które przygotują do zawodu, jak i te o charakterze czysto akademickim Bowiem, powiedzmy sobie szczerze, na większości uczelni o charakterze akademickim, studenci nie uczą się ani krytycznego myślenia, ani nie są wdrażani do badań naukowych. Idea Humboldta na wielu z nich jest nieobecna ..
Studentów uczy się natomiast odtwarzania wiedzy, która zostaje im dana w „pigułce”. Jednocześnie uczelnie pragnąc zachować charakter akademicki, nie przygotowują również do przyszłej pracy zawodowej. Wydaje się, iż istnieje brak alternatywy dla studentów, bowiem idą na wyższe uczelnie, nie tylko po to ażeby poszerzyć wiedzę i nabyć nowe umiejętności (w co bardzo wierzę), ale by uzyskać efekt końcowy, jakim jest dyplom. Dlatego też uważam, iż polityka edukacyjna naszego kraju powinna zacząć zmierzać w kierunku wyraźnego podziału między kształceniem zawodowym a akademickim na poziomie wyższym. Wówczas osoby, które pragną w szybkim czasie zdobyć zawód i kluczowe umiejętności oraz dyplom uczelni wyższej, wybierałaby wyższe szkoły zawodowe. Z kolei osoby, które pragną przygotować się do przyszłej pracy naukowej, oraz poznać prawdę zarówno o „życiu jak i wszechświecie”, mogłyby wybrać kształcenie akademickie. Uważam, iż zwłaszcza uniwersytety powinny zachować wierność kształceniu teoretyczno-analitycznemu. Wyraźne rozróżnienie sektora zawodowego od akademickiego obniżyłoby zjawisko inflacji czy nawet hiperinflacji dyplomów.

Czy potrzebujemy mądrych ludzi? O potrzebie wykształcenia ogólnego oraz o konieczności znalezienia równowagi między kształceniem zawodowym a specjalistycznym. ,/h2>

Odwiecznym zadaniem uniwersytetu jest kształcenie ludzi światłych i mądrych, a także poszukiwanie prawdy naukowej. W opinii J. Goćkowskiego uniwersytet spełnia właściwie swoje zadania, gdy uczy studentów: „odpowiedzialności za słowo przyjmowane i wypowiadane; identyfikowania i definiowania oraz analizowania i interpretowania problemów poznawczych typu teoretycznego i technicznego; strategii i taktyki rozwiązywania owych problemów; pojmowania i traktowania nauki jako idiomatycznej <> (.); posługiwania się metodami, procedurami i technikami uwzględniającymi relacje między sytuacjami (.)” (J. Goćkowski, Uniwersytet i tradycja w nauce, 1999). Powstaje zatem pytanie, czy w kontekście specjalizacji kształcenia i umasowienia szkolnictwa wyższego, uniwersytet jest w stanie realizować powyższy postulat, zaproponowany przez J. Goćkowskiego?

Można zaobserwować, że coraz więcej uczelni wyższych przyjmuje nazwę uniwersytet. Odwołując się ponownie do idei Humboldta jest on miejscem, w którym wszystkie gałęzie wiedzy uzupełniają się nawzajem, jednakże można odnieść wrażenie, że na tych „nowych” uniwersytetach następuje deprecjacja nauk humanistycznych. Zjawisko to występuje zwłaszcza na tych uczelniach, które przygotowują do przyszłego zawodu (np. kierunki medyczne, typu pielęgniarstwo, fizjoterapia, ratownictwo medyczne). Nie bez przyczyny piszę o deprecjacji nauk humanistycznych na kierunkach o charakterze zawodowym. Otóż prowadzę zajęcia z dydaktyki na Uniwersytecie Medycznym, w ramach których odbywam dyskusje ze studentami na temat wyzwań stojących przed współczesnym szkolnictwem wyższym, podejmujemy również kwestię „uzawodowienia” uniwersytetu. Oczekiwania studentów doskonale wpisują się w model specjalisty-pragmatyka. Potwierdzają oni jednocześnie spostrzeżenia Zbyszko Melosika, bowiem są bardziej zorientowani, jak to ujmują, na „wiedzę praktyczną”, umiejętności, które w przyszłości pozwolą im odnaleźć się na rynku pracy. Z moich obserwacji wynika, że przedmioty humanistyczne, takie, jak socjologia, filozofia, pedagogika traktują jedynie, jako dodatek, śmiem wręcz twierdzić, że dla wielu z nich są one zbyteczne. Nie dlatego, że nie są nimi zainteresowani, ale dlatego, iż nie postrzegają ich jako „przydatne”. Spodziewają się, że kształcenia uniwersyteckie, da im przygotowanie do zawodu. A zatem często postrzegają oni uniwersytet, jako wyższą szkołę zawodową. Jest też druga strona medalu, otóż podczas moich dyskusji ze studentami, pojawia się u nich tęsknota za możliwością odkrywania ów prawdy o świecie czy nawet o wszechświecie, wyrażająca się studiowaniem dzieł humanistycznych, pisaniem prac naukowych (nie tylko w postaci pracy licencjackiej czy magisterskiej), braniem udziału w dyskusjach. Jednak na przeszkodzie stoi, jak mniemam, ów zjawisko umasowienia instytucji kształcenia wyższego, które w konsekwencji doprowadziło do zaniku relacji uczeń-mistrz. Są to moje osobiste spostrzeżenia, odnoszące się do jednego wycinka rzeczywistości, jednakże mogę przypuszczać, że na wielu uczelniach w Polsce można odnaleźć studentów, którzy mają podobne zdanie.

Niewiele również godzin poświęconych jest na tych uczelniach kształceniu humanistycznemu. Na większości kierunkach owszem jest filozofia, ale przeważnie w wymiarze 15-30 godzin. Bardzo często są one w formie wykładów, które jak powszechnie wiadomo są nieobowiązkowe. Punkt ciężkości przeniósł się wyraźnie z kształcenia ogólnego na rzecz kształcenia specjalistycznego. Nie chcę również lamentować, że mamy do czynienia z kryzysem nauk humanistycznych na uniwersytecie, gdyż to nauki przyrodnicze pojawiły się przed humanistycznymi. Pojawienie się nauk humanistycznych z kolei, było odpowiedzią na ekspansję eksperymentalnych nauk przyrodniczych. Odo Marquard twierdzi, że „im bardziej modernizuje się nowoczesny świat, tym bardziej nieodzowne stają się nauki humanistyczne”. Parafrazując jego tezę, można stwierdzić zatem, że w związku z narastającą specjalizacją, wydaje się, że nauki humanistyczne są nieodzownym elementem kształcenia uniwersyteckiego. Marqaurd twierdzi, że „ludzie bowiem-to ich historie. Historie zaś trzeba opowiadać. Czynią to nauki humanistyczne; opowiadając kompensują szkody wyrządzane przez modernizację; im większy zaś obszar podlega urzeczowieniu, tym więcej – dla kompensacji – trzeba opowiadać; w przeciwnym razie ludzie będą umierać na atrofię narracji” Nauki humanistyczne dają możliwość wieloznaczność; krytyki, interpretacji, eliminują jednoznaczność: jedną prawdę, historię i wykładnię. Marquard zauważa, że „ludzie potrzebują wielu historii, aby być indywiduami”. Dlatego stoję na stanowisku, że kształcenie uniwersyteckie, które przybrało w ostatnich latach charakter specjalistyczny, potrzebuje kształcenia z zakresu nauk humanistycznych. Absolwenci kierunków o charakterze zawodowym to nie tylko specjaliści, ale przede wszystkim ludzie uniwersytetu. Ludzie, którzy są nie tylko wykwalifikowani, ale i wykształceni, których nie interesuje jedynie drobny wycinek ich specjalizacji, albowiem jak zauważa A. Szostek: „być może najważniejsze jest przekonanie pracodawców, że cenniejszym pracownikiem będzie dla nich inteligentny i kreatywny młody człowiek o szerokich horyzontach umysłowych i dojrzałym światopoglądzie niż przygotowany do sprawnej pracy w wąskiej specjalności fachowiec”.

Osobiście stoję na stanowisku, że uniwersytet nie powinien przygotowywać jedynie do przyszłego zawodu, nie powinien kosztem kształcenia ogólnego, kształcić specjalistycznie. Zadaniem uniwersytetu powinno być kształcenie ludzi mądrych, troszczących się, potrafiących krytycznie myśleć, dostrzegać wieloaspektowość problemów, stawiać pytania i szukać na nie odpowiedzi. Wykształcenie uniwersyteckie daje możliwość postrzegania świata w różnych kontekstach, człowiek wykształcony potrafi wyciągać wnioski, analizować skomplikowane sytuacje, jest mniej podatny na manipulowanie czy stereotypowe postrzeganie rzeczywistości. Człowiek uniwersytetu nie będzie widzieć w sposób jednoznaczny zastanej rzeczywistości, nie będzie przyjmował jednej prawdy, jednej historii, ale będzie dostrzegał wieloznaczność. Te cechy będą go odróżniać od specjalisty, fachowca.

Kto umie w samorządy? :)

Przez ostatnie osiem lat obserwowaliśmy próby odwrócenia reformy samorządowej, a przynajmniej zminimalizowania jej oddziaływania. PiS w samorządy nie umie i idei samorządności nie rozumie. Prezes Kaczyński nie jest w stanie pojąć, że mieszkańcy danego miasta mogą mieć inny pomysł na organizację swojej okolicy niż ten, który powstał w jego własnej głowie. Co więcej – nie potrafi się pogodzić z faktem, że ci ludzie mają prawo mieć taki inny pomysł i mogą go realizować.

Za miesiąc bez jednego dnia kolejny raz pójdziemy do urn wyborczych – tym razem wybrać władze nam najbliższe – samorządowe. Powstanie samorządu terytorialnego było prawdopodobnie największym osiągnięciem polskiej transformacji ustrojowej. Czy idealnym? Na pewno nie – trudno jest wytłumaczyć sens istnienia powiatów czy dualizmu na poziomie wojewódzkim – marszałka i wojewody. Trudno też zrozumieć, dlaczego Warszawa ma więcej radnych niż Nowy Jork. To całkowicie zbędne etaty i koszty istnienia tych urzędów, które ponosi podatnik. Tak, należałoby te urzędy i stanowiska czym prędzej zlikwidować, ich zadania przekazać innym organom, a zaoszczędzone środki wydać na coś konstruktywnego. Jednakże te kwestie nie przysłaniają podstawowej wartości, jaką przyniosła wspomniana decentralizacja. Wreszcie o sprawach codziennego życia, tak przyziemnych jak lokalizacja przedszkola, drogi czy lokalne warunki zabudowy, decyduje się blisko tych spraw – w danej okolicy. Nie decyduje o tym rządowy nominat, choćby i mieszkający w danej okolicy, ale realizujący politykę rządu. Decyduje człowiek wybrany, co do zasady, przez swoich sąsiadów i przez nich rozliczany. Nie jest bowiem sprawą Warszawy co i jak można budować w Końskich, podobnie jak sprawą Końskich nie jest zabudowa warszawskiego śródmieścia. To sprawa mieszkańców tych miast.

Przez ostatnie osiem lat obserwowaliśmy próby odwrócenia tej reformy, a przynajmniej zminimalizowania jej oddziaływania. PiS w samorządy nie umie i idei samorządności nie rozumie. Prezes Kaczyński nie jest w stanie pojąć, że mieszkańcy danego miasta mogą mieć inny pomysł na organizację swojej okolicy niż ten, który powstał w jego własnej głowie. Co więcej – nie potrafi się pogodzić z faktem, że ci ludzie mają prawo mieć taki inny pomysł i mogą go realizować.

Dla PiS-u bowiem, podobnie jak kiedyś dla PZPR, samorządy to nie władza odrębna i samodzielna, lecz transfer władzy centralnej do mas. Lokalny burmistrz nie ma myśleć jak najlepiej zabudować nowe osiedle czy zorganizować miejscowy transport. Centrala wyśle „prikaz”, a on ma go jedynie wdrożyć. Ludziom się nie podoba? Tym gorzej dla ludzi. Bo w pisowskiej Polsce nic nie może być indywidualne, dobre lokalnie czy po prostu fajne. W pisowskiej Polsce wszystko musi być centralne, narodowe, pełne kompleksów i pompatyczne. A jak ma nosić czyjeś imię, to koniecznie bohatera narodowego, najlepiej Jana Pawła II – albo wróć! – Lecha Kaczyńskiego.

Najlepszym przykładem pisowskiej mentalności jest CPK. Odłóżmy na moment wszystkie merytoryczne dyskusje o sensowności tego projektu. Załóżmy, że Warszawa faktycznie potrzebuje nowego lotniska. PiS nie może po prostu wybudować nowego, dużego lotniska, które obsługiwałoby aglomerację warszawską. Wiadomo, że takie lotnisko z założenia będzie największym i w pewien sposób centralnym lotniskiem w Polsce. Dokładnie tak samo jak dziś jest nim port na Okęciu. PiS musi budować centralny port komunikacyjny, strasząc lotniskiem w Berlinie. Takim, z którego – dodajmy – latają głównie tanie linie lotnicze. Nawet w tak trywialnej kwestii jak infrastruktura, PiS nie umie się obejść bez leczenia kompleksów swojej najgłębszej zaściankowości. PiS nie rozumie, że Polska jest dziś ważnym państwem Unii Europejskiej, a Polacy funkcjonują bez kompleksów wśród innych narodów europejskich. 

W tych warunkach przez osiem lat byliśmy świadkami i zarazem ofiarami walki z samorządami. Nie mając większości do zmiany konstytucji, PiS postanowił samorządy zniszczyć finansowo – rok po roku PiS zwiększał obowiązki samorządów zarazem ograniczając ich dochody. Kwintesencją tych działań był „polski ład”. Przenosząc część podatku dochodowego na rzecz para-podatku – składki zdrowotnej i jednocześnie podnosząc kwotę wolną, PiS upiekł dwie pieczenie na jednym ogniu. Z jednej strony ordynarnie okradł tych Polaków, którzy zarabiali nieco lepiej, a z drugiej strony diametralnie obniżył dochody samorządu. Obok lokalnych podatków i opłat najważniejszymi dochodami samorządów są bowiem wpływy z PIT i CIT oraz dotacje wraz z subwencjami. A dotacje i subwencje można dać lub nie dać. W ten cudowny sposób PiS pozbawił samorządy gwarantowanych i obiektywnych dochodów na rzecz decyzji politycznej partii aktualnie rządzącej. W wydaniu praktycznym odebrał pieniądze dużym i liberalnym miastom, aby na ich koszt sponsorować ośrodki spolegliwe wobec pisowskiej władzy. 

Aby spojrzeć na skalę tego zjawiska, wystarczy porównać dane o dochodach samorządów w dłuższym okresie czasu. Od 2018 roku coroczny wzrost dochodów samorządów z PIT i CIT oscylował wokół 10% rocznie. To całkowicie normalna konsekwencja wzrostu wynagrodzeń w gospodarce – wyższe pensje i lepsze wyniki firm to wyższe podatki. Tymczasem w roku 2022 – pierwszym roku obowiązywania „polskiego ładu” – ten wzrost wyniósł jedynie 3,7%. Co się stało, widzimy w wynikach całego sektora – o ile w latach poprzednich dochody sektora samorządowego ogółem wyniosły 12-13% PKB, to w roku 2022 było to 11,3%. O ile jeszcze dochody gmin wiejskich niewiele, ale jednak wzrosły, to gmin miejskich już spadły nominalnie.

Aby rozwiać wątpliwości ten mniejszy wzrost dochodów absolutnie nie był konsekwencją globalnego obniżenia podatków, cięcia wydatków czy po prostu zmniejszenia wydatków sektora publicznego względem całości gospodarki. Za to każdy rząd należałoby nie tyle pochwalić, co wręcz wynieść na polityczne ołtarze. Niestety wydatki szeroko rozumianego państwa w Polsce rosną i szans na poprawę nie widać. Żadną poprawą sytuacji nie może jednak być ograniczanie rozwoju ośrodków miejskich. Niezależnie od słuszności zarzutów o rozwarstwienie i nierówne tempo rozwoju, to duże ośrodki zawsze były i będą wehikułem napędzającym rozwój całej gospodarki. Wiele z inwestycji i innowacji wymaga odpowiednio dużego popytu, aby odnieść sukces, a ten z przyczyn oczywistych nigdy nie powstanie w ośrodkach mniejszych. Te mogą skorzystać na sukcesie dopiero w drugiej kolejności, gdy dana innowacja odniesie sukces i rozleje się po całym rynku. Doprowadzanie do pogorszenia sytuacji finansowej dużych ośrodków na rzecz dotowania mniejszych może w krótkim terminie przynieść doraźne korzyści polityczne, lecz w perspektywie długoterminowej skutkować będzie słabszym rozwojem także tych mniejszych ośrodków. Efekty „polskiego ładu”, a także skutki blokady środków unijnych widzimy już teraz w spadku inwestycji po stronie dużych miast. Choć na pierwszy rzut oka może cieszyć spadek zadłużenia sektora samorządowego, to trzeba mieć świadomość, że nie wynika on z genialnego zarządzania czy nagłego wzrostu dochodów, które nie zostały jeszcze zagospodarowane. Tymczasem skutki mniejszych inwestycji będziemy odczuwać w postaci wolniejszego rozwoju w latach następnych.

Czym się kończy nadmierne „dojenie krowy”, widzimy w tzw. janosikowym. Choć nie jest to wymysł ostatnich ośmiu lat, to jednak jest to, obok „polskiego ładu”, kolejny hamulec zaciągnięty na rozwoju polskich miastach. Jest to swoiste opodatkowanie najbogatszych samorządów, aby środki te rozdysponować wśród gmin najbiedniejszych, dążąc do wyrównania ich możliwości rozwojowych. Janosikowe płacą gminy przekraczające 150% dochodów na mieszkańca dla gmin, 120% dla powiatów i 125% dla województw. W 2022 roku janosikowe zapłaciły 144 jednostki na 2850 ogółem. W teorii można by to uzasadnić jako oddanie przez największe ośrodki dochodów utraconych przez mniejsze np. poprzez migrację mieszkańców do dużych miast. Tyle że praktyka pokazuje, że ci ludzie często płacą swoje podatki właśnie w miastach pochodzenia. 

Patologię janosikowego najlepiej ukazuje przypadek województwa mazowieckiego, gdy w 2013 roku przyszło mu zapłacić 660 mln złotych przy dochodach 3 mld (janosikowe bowiem płaci się na podstawie dochodów sprzed 2 lat). Choć w swej idei miało to zagwarantować czas na zaplanowanie wydatku w budżecie, to żaden samorząd nie jest w stanie przewidzieć kryzysu i radykalnego spadku dochodów oraz konieczności oddania niemal 1/4 budżetu. Szczególnie gdy rozmawiamy o przypadku wyjątkowo specyficznym – Mazowsze pozbawione Warszawy to jeden z najbiedniejszych rejonów w Polsce. W ramach samorządowego socjalizmu nakazano biednym głodować i podzielić się z bogatszymi. Tego absurdu do dziś nie zmieniono

PiS, podobnie jak komuniści i sanacja, samorządów nie lubi, ponieważ są one zaprzeczeniem wyżej opisanych kompleksów. Samorządy to decentralizacja władzy i pozbawienie rządu centralnego części władzy – tej władzy, która najbardziej wpływa na codzienne życie ludzi. Jak ważna jest dywersyfikacja ośrodków władzy, pokazało nam ostatnie osiem lat. Mimo podejmowanych prób, PiS nie był w stanie zablokować antyrządowych demonstracji, a postawienie smoleńskich profanacji pomników zostało, choć nie zablokowane, to znacznie opóźnione. Podejmowane przez Przemysława Czarnka próby wykorzystania państwowych szkół do, dosłownie, hodowli nowych Polaków, powstrzymała podległość szkół nie tylko ministerialnym kuratoriom, ale też bezpośrednio samorządom. Podobnie samorządy powstrzymywały organizację brunatnych marszy narodowców czy nieco już zapomniane inwestycje deweloperskie spółki Srebrna. Wieże Kaczyńskiego nie powstały właśnie dzięki temu, że pozwolenie na ich budowę musiał wydać samorząd.

Oczywiście nie jest tak, że samorządy to krystalicznie czysty obszar pozbawiony korupcji i lokalnych układów. Wiele jest przypadków, gdzie burmistrz lub prezydent otoczony swoistym dworem rządzi od pięciu kadencji. Oczywiście można przyjąć, że jest tak dobry, że lepszy się nie znalazł. To, że jego majątek urósł w tym czasie niewspółmiernie do oficjalnie osiąganych dochodów, także można tłumaczyć darowiznami dziadków na edukację wnuków lub wyjątkowym szczęściem na automatach w kasynie. Niejasności, niekompetencji czy wręcz jawnych nadużyć jest w samorządach oczywiście dużo. Śmiem postawić tezę, że im mniejsza miejscowość, tym pole do nadużyć, kolesiostwa oraz zwykłych błędów jest większe – mniej jest kontroli mediów. Największe miasta także mają swe olbrzymie grzechy – choćby plany zagospodarowania przestrzennego, a dokładniej ich brak. Kompromitacją jest fakt, że stolica kraju może nie mieć planów zagospodarowania dla połowy swej powierzchni, w tym prawie całego centrum. Inne duże miasta nie są lepsze. Nie, swoboda wydawania w takiej sytuacji zezwoleń – warunków zabudowy – to nie jest pożądana elastyczność. Wszystko jest lepsze niż swoboda urzędników do podejmowania takich decyzji jak pozwolenie na budowę. Te zasady powinny być jasne i przejrzyste, a urzędnik jedynie sprawdzać wniosek z wymaganiami. Tyle że idąc tym tokiem rozumowania naturalną konsekwencją prezydentury Andrzeja Dudy powinna być likwidacja urzędu Prezydenta RP. Nie wydaje się to właściwym kierunkiem, tak samo jak nie jest właściwym kierunkiem likwidowanie de iure czy de facto samorządu terytorialnego.

Wiele z błędów samorządów to także efekt braku zainteresowania obywateli i dostatecznej kontroli wyborców. Choć samorządy odpowiadają za najbliższe nam otoczenie, to często ich swoboda decyzyjna ograniczona jest w ustawowych widełkach. Przykładowo samorządy nie mogą między sobą konkurować stawkami podatków dochodowych. Pomijam kwestie podatku od nieruchomości – ustawa wyznacza jedynie poziom maksymalny, teoretycznie każda gmina może ustawić niższy. Problem w tym, że stawka maksymalna jest tak niska, że nie staje się żadnym argumentem dla wyboru miejsca zamieszkania czy prowadzenia firmy. W praktyce gminy ustalają najwyższy dopuszczalny poziom, a wszelka sprawczość ma charakter iluzoryczny. Dopiero pozwolenie regionom na prawdziwą konkurencję pomiędzy sobą, przeniesienie szerokiego zakresu odpowiedzialności na ich poziom, spowoduje zaangażowanie obywateli w życie społeczne i nadzór nad polityką. Polska nie musi być krajem tak unitarnym jak jest, a kompetencje władz centralnych mogą zostać spokojnie ograniczone do kwestii ogólnych, pozostawiając rozwiązania szczegółowe, nieistotne z perspektywy państwa jako całości, do decyzji samorządom. Tak na szczeblu gminnym, jak i wojewódzkim. Uosobieniem patologii dzisiejszej zależności samorządu od rządu jest możliwość zablokowania każdej uchwały rady gminy, powiatu czy sejmiku przez wojewodę. Nominowany przez rząd wojewoda może pod byle pretekstem nie zaskarżyć do sądu, a zawetować każdą uchwałę, dopiero organ, który tą uchwałę wydał, może domagać się w sądzie uchylenia weta. W praktyce wojewoda może co najmniej opóźnić wejście w życie każdej uchwały, która mu się zwyczajnie nie podoba. 

Wiele z tych zarzutów należy skierować także do samych samorządów. Zamiast słuchania głosu mieszkańców i traktowania ich jako partnerów, a zarazem pracodawców, pomija się ich głos narzucając na siłę z góry ustaloną tezę. Władze największych miast w Polsce wielokrotnie okazują się zakładnikami miejskich aktywistów, często prezentujących skrajne poglądy, oderwane od tego co myślą przeciętni mieszkańcy. Konsultacje społeczne bywają nieśmiesznym żartem, by nie powiedzieć, że kpiną – organizowane w dzień powszedni, o porze dnia, gdy większość ludzi zwyczajnie przebywa w pracy. Pytania zadawane w ankietach są tendencyjne, a gdy już konsultacje dadzą wynik sprzeczny z oczekiwaniami urzędników, starają się oni podważyć ich wiarygodność. Jak obywatele mają czuć się suwerenem swojej własnej ziemi i angażować w sprawy społeczne?

W tych warunkach, a także wobec upartyjnienia samorządów w większych miastach, trudno się dziwić zarówno brakowi zainteresowania, jak i zrozumienia kompetencji samorządu. W całej Europie to wybory samorządowe cieszą się największą frekwencją – w Polsce jest dokładnie na odwrót. Kampania wyborcza? O konkretach? W mniejszych miastach na pewno też, niestety w tych dużych znowu będziemy słyszeć o aborcji, prawach osób LGBT czy polityce zagranicznej. Niestety, ponieważ żadnego z tych bardzo ważnych tematów, te wybory nie dotyczą. Nie ma żadnego znaczenia co na temat aborcji tudzież praw kobiet myśli prezydent miasta. Ma natomiast kolosalne znaczenie, co sądzi o strefach płatnego parkowania, zwężaniu ulic, cenach biletów komunikacji miejskiej czy opłatach za wywóz śmieci. Bo prezydent miasta nie może nic zrobić z prawem do aborcji. Ale może miasto rozwijać i czynić w nim życie bardziej komfortowym. Może też zamienić ulice na ścieżki rowerowe, uczynić parkowanie płatnym na obszarze połowy miasta i sprawić, że życie w mieście stanie się koszmarem dla wszystkich, dla których rower jest środkiem rekreacji, a nie sensem życia. Gdziekolwiek mieszkamy, sprawdźmy kim są kandydaci, jaką mają wizję miasta, co w razie wygranej zrobią z naszym najbliższym otoczeniem. Jeśli obiecują nam cokolwiek spoza kompetencji samorządu, nie głosujmy na nich. Pomylili wybory, a nas traktują wyłącznie jako trampolinę do wyższych stanowisk. Zasługujemy na więcej.

To kiedy ta wojna? :)

_

„Można się różnić, można się spierać. Ale nie wolno się nienawidzić”

-Tadeusz Mazowiecki

„Rzeczpospolita Polska jest wspólnym dobrem wszystkich obywateli”

-Konstytucja RP, Art. 1

Ostatnie sześć tygodni to było ciekawe doświadczenie poznawcze. Po ośmiu latach podboju kolejnych instytucji państwa przez nastawioną na totalitaryzację kontroli, rekordowo łapczywą partię władzy, obserwujemy szybki proces wydzierania jej łupów ze szpon. Towarzyszy temu przeraźliwy skowyt, dla wrogów partii równocześnie satysfakcjonujący, jak i jednak przeraźliwy. Satysfakcjonujący – wiadomo dlaczego. Przeraźliwy, bo namacalnie raz jeszcze uświadamia, że partia walczy o życie. Zaś ludzie walczący o wszystko nie mają nic do stracenia, nie mają hamulców i powodów, aby cofać się przed czymkolwiek. Tak długo przepowiadana przez gęgaczy wojna polsko-polska staje się w warunkach odsunięcia partii od władzy bardziej prawdopodobna niż kiedy ta zasiadała na urzędach. Wtedy bowiem przeciwnicy rządu rozumowali w kategoriach oporu obywatelskiego, być może nieposłuszeństwa i bojkotu głównie symbolicznego. Po zmianie ról mamy w Polsce opozycję, która myśli w kategoriach podpalenia państwa. Skoro już nie może z niego czerpać, nie przedstawia ono dla niej żadnej wartości.

Tadeusz Mazowiecki, który zakazał nam – swoim wychowankom – nienawidzić naszych politycznych oponentów, postawił nas przed trudniejszym wyzwaniem, niźli mógł się spodziewać za swojego życia. Trudno jest, nawet odruchowo, nie odpowiadać nienawiścią na nienawiść nagą, czystą, ewidentną i nawet niezawoalowaną, jaką darzy każdego Polaka niechętnego, aby podążać za jego przywództwem, Jarosław Kaczyński. Wybory minęły, zmiana władzy się dokonała, ale poziom emocji dalej rośnie. Czy to ma gdzieś sufit? Przegrani odmawiają zwycięzcom legitymacji do pozbawienia ich realnej władzy. Owszem, oddają ministerstwa, ale telewizję, prokuraturę, służby, wojsko i spółki skarbu państwa uważają na zawsze za swoje. Czy to czymś się realnie różni od odmowy transferu władzy, który obserwowaliśmy w USA na przełomie lat 2020 i 2021?

1.

W epoce „zimnej wojny” popularny był coroczny odczyt pory na tzw. zegarze zagłady. Zwłaszcza wtedy, gdy jego wskazówki pokazywały kilka sekund przed północą (co zresztą znów obecnie mamy). A co pokazałyby wskazówki na polskim zegarze zagłady, gdyby miał on odliczać czas do tej iskry, która da sygnał do wybuchu wojny domowej w naszym kraju? Nie sposób chyba powiedzieć. Można (w kontekście ostatnich rozgrzanych emocji) stwierdzić, że może to być godzina „19.30”…

Na tle odczytów z globalnego zegara to wczesna pora. Ale też i faktyczna wojna domowa w Polsce na dziś nie jest bardzo prawdopodobna. Dramatem jest jednak już sam fakt, że taka ewentualność pojawia się regularnie na łamach tekstów publicystycznych. Dlaczego konflikt polityczny w Polsce stał się na tyle głęboki, że rozwiązanie go z użyciem przemocy nie jest po prostu wykluczone? Przyczynę można streścić w dwóch konstatacjach. Po pierwsze, konflikt polityczny w Polsce stał się nierozwiązywalny. Obie strony nie uznają legalności działań przeciwnika. Z prawnego punktu widzenia jedna ma rację, a druga tkwi w błędzie (mówiąc prościej: kłamie). Z punktu widzenia czysto politycznych konsekwencji obustronny brak uznania przeobrażeń ładu prawnego wyklucza jednak odzyskanie powszechnej płaszczyzny czy punktu odniesienia dla oglądu rzeczywistości państwowej. Rządy koalicji 15 października mogą w sensie prawnym odnieść sukces w postaci restauracji systemu liberalnej demokracji i państwa prawnego w Polsce, ale w sensie politycznym nie przywrócą status quo ante. Dla drugiej strony będą uznane za okres nawarstwiania się aktów nielegalnych, czyli zostaną potraktowane przez nich tak, jak my potraktowaliśmy spuściznę lat 2015-23. Nie widać drogi wyjścia innej niż dialog, a ten nie jest możliwy. Bo nie ma dialogu z wrogiem…

Po drugie, ów nierozwiązywalny konflikt ogniskuje na poziomie konstytucyjnym. To nie spór o wysokości podatków/świadczeń socjalnych, to nie spór o dopuszczalność przerywania ciąży czy miejsce kościołów w państwie. To poważny konflikt o ustrojowy kształt państwa, w którym strony w oczywisty sposób chcą żyć w dwóch zupełnie innych krajach. Polska, która zadowoli jednych i drugich, jest niemożliwa. Ich wizje są do tego stopnia pozbawione przestrzeni wspólnej, że nie do wykoncypowania jest także jakikolwiek kompromis pomiędzy nimi. 

Czy winny jest okres zaborów, kiedy pierwszą Rzeczpospolitą podzieliły między sobą kraje należące do odmiennych cywilizacyjnie światów? Czy to może pokłosie PRL-u, gdy kilka pokoleń Polaków nasiąkło wschodnim rozumieniem funkcji państwa i sensu wspólnoty społeczno-politycznej? W każdym razie Polska i polski naród stoi okrakiem nad cywilizacyjną szczeliną i nie ma szans na konsensus co do obrania jednego kierunku. Cywilizacyjny rozbrat widać na każdym kroku. Poczynając od rozumienia słowa „wolność” (swobody indywidualne obywatela/jednostki i ich nietykalność ze strony rządu vs. narodowa suwerenność i możliwość dowolnego kształtowania zasad rządzenia przez władzę obywatelami Polski bez jakichkolwiek zagranicznych ingerencji w te procesy), poprzez preferowany model demokracji (rządy aktywnych obywateli z podziałem władz i prymatem prawa, standardów i dobrych obyczajów politycznych vs. plebiscytarne wyrażanie narodowej pan-zgody na rządy silnej ręki, która ma dowolność przy podejmowaniu decyzji. przenikając wszystkie instytucje zunifikowanej władzy, jako że ucieleśnia ducha narodu i zarządza zbiorowymi emocjami), percepcję duchowego dorobku Zachodu (internalizacja tego dorobku jako wartości własne vs. odrzucenie podszyte obrzydzeniem wobec jego „zgnilizny”), a na zarządzaniu państwem kończąc (formalizm procedur vs. załatwiactwo, krętactwo i obsadzenie synekur pociotkami). Jesteśmy sobie obcy, a obcość połączona z przymusem koegzystencji potęguje wrogość.

2.

Dorobkiem ostatnich lat stała się kategoria dualizmu prawnego. Zorientowani w prawie publicyści protestują przeciwko używaniu tego pojęcia, wskazując że nie tyle mamy dwie równoległe rzeczywistości prawne, co zderzenie prawa z bezprawiem. Mają oczywiście rację. Lecz znów, z politycznego (i psychologicznego) punktu widzenia to uwaga tyle trafna, co bezprzedmiotowa. Dla wyznawców narracji drugiej strony, tej „strony bezprawia”, nie generuje to przeszkód, aby twierdzić swoje. Co jest prawem, co jest ustawą, co jest budżetem, co wyrokiem, co nominacją, kto jest sędzią, prezesem, posłem? W normalnym kraju to pytania, na które łatwo odpowiedzieć. W Polsce Wikipedia dawno przestała wystarczać. W Polsce odpowiedzi na te pytania bardziej przypominają odpowiedzi na pytania w stylu „co jest grzechem”, „jak dostać się do raju”, „kiedy pościć”, „za co się modlić”. Odpowiedzi zależą od wyznania osoby pytanej. A między gorliwymi wyznawcami sprzecznych doktryn religijnych nienawiść rośnie szybko, jak między obcymi.

Wszyscy mówimy po polsku, ale coraz mniej słów w politycznym słowniku ma powszechne znaczenia. Praworządność, suwerenność, więźniowie polityczni, bohaterowie, wyrok, wolne media, niezależność, kwalifikacje, polegli, pułkownik, korupcja, łamanie konstytucji – to tylko pobieżny przegląd słów, które stały się w Polsce wieloznaczne. Brak woli do dialogu to jedno. Techniczny brak możliwości prowadzenia go to drugie. 

Artykuł 1. polskiej konstytucji nazywa Rzeczpospolitą „dobrem wspólnym wszystkich obywateli”. O naruszaniu konstytucji w Polsce mówi się w zasadzie codziennie, ale mało kto zauważył, że przede wszystkim jej najważniejszy, bo pierwszy artykuł, stał się bezprzedmiotowy. Rzeczpospolita nie może już być dobrem wspólnym wszystkich obywateli, bo Polki i Polacy nie posiadają już wizji wspólnego dobra. Dobro się rozczłonkowało. Nie chodzi tutaj o dobro prywatne, takie zawsze każdy z nas miał i o nie chciał dbać (bądźmy szczerzy – większość z nas chciała o to dobro zwykle dbać przede wszystkim i najpierwej; to naturalne, może nawet nie ma co o to wnosić jakieś pretensje). Chodzi o dobro wspólne. Już nie jest jedno, są dwa. I stoją w sprzeczności. Politycy skazani przez sąd nie mogą być równocześnie skazańcami i posłami. Telewizja nie może być równocześnie publiczna i stronnicza. Polska nie może być w tym samym czasie liberalna i katolicka. Nie może opierać się na etyce rządu i stanowić krowę dojną dla znajomych ludzi partii. Nie może być w Europie i być autorytarna. Nie da rady rozwiązać kryzysu demograficznego i pozostać etnicznie homogeniczna. Jej szkoły nie stworzą równocześnie ludzi kreatywnych/odważnych i posłusznych hierarchii. Nie będzie sprawiedliwa, jeśli prokuratura będzie w garażu chować akta spraw przeciwko ludziom partii. W miejsce dbałości o dobro wspólne weszła gra o sumie zerowej. A gra się w nią bezlitośnie i bezkompromisowo. 

3.

Ktoś uzna, że ustawienie zegara polskiej zagłady na godzinę 19.30 to tani chwyt, który ma redaktorce naczelnej ułatwić wybór wyimków do artykułu. Ten ktoś może mieć rację. Bo czyż nie jest dużo później, jeśli konflikt polityczny wchodzi do środka rodzin i zatruwa w nich atmosferę? Gdy w Wigilię Polacy wolą udawać, że nie ma ich w domu niż spotkać się z kimś z bliskiej rodziny, kto jest po stronie partii/przeciwko partii? Przecież to już jest patologia. Gdy w trakcie wywiadu z promotorem losowo wybieranych paneli obywatelskich jako remedium na kryzys demokracji, Belgiem Davidem van Reybrouckiem, wspomniałem o tych realiach, chwycił się za głowę i chyba załamała się w nim wiara, że dialog jest w stanie uratować demokrację w każdym zakątku Europy… Gdzie indziej może tak, ale nie w Polsce.

Podczas gdy podzielone rodziny ograniczają się do unikania się nawzajem, pomiędzy obcymi ludźmi z przeciwnych stron barykady rośnie przyzwolenie i zwyczajna ochota na użycie wobec „wroga” przemocy. Na razie nie jest to zwykle gotowość, aby się uzbroić i przejść do działań stricte wojennych. Raczej chodzi o to, aby kogoś trochę popchnąć, aby może raz dać w przysłowiowy dziób. Nienawiść bije z politycznie zaangażowanych oczu. Młoda dziewczyna, która pobiła inną dziewczynę, w glorii bohaterstwa zostaje ułaskawiona. Dawno nie występuje w Polsce zjawisko potępiania agresywnych wypowiedzi przez bardziej umiarkowane czy opiniotwórcze osoby z własnego obozu. Kto sieje hejt, nie ryzykuje spostponowania. Hejt ma przyzwolenie, co najmniej milczące. Coraz częściej tak samo oceniane są umiarkowane akty przemocy. 

4.

Przez ostatnie półtorej dekady raz po raz pojawiały się okoliczności sprzyjające zawróceniu z drogi ku narodowej autodestrukcji. Katastrofa smoleńska 2010 – zamiast pojednania nad grobami ofiar ze wszystkich stron sceny politycznej, stała się katalizatorem (wtedy) bezprecedensowej nienawiści, w którą wpisały się zdarzenia tak straszliwie niesłychane, jak pomówienie o współudział w rosyjskim zamachu na głowę państwa, przymusowe ekshumacje ofiar katastrofy, cyrk wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu, comiesięczne seanse nienawiści czy fikcyjne narracje o dorobku życiowym Lecha Kaczyńskiego.

Zamach na prezydenta Gdańska 2019 – najsilniejszy możliwy sygnał ostrzegawczy, pokazujący jak na dłoni naszą przyszłość, jeśli nie odmienimy realiów politycznych. Szybko uznany za akt szaleńca i zdarzenie bez politycznego tła, gdy okazało się, że poważne potraktowanie zamachu wymaga rezygnacji z TVP jako narzędzia tępej propagandy.

W końcu dwa zagrożenia wewnętrzne – covid 2020 i agresja Putina w Ukrainie 2022. Dwie okazje do zwarcia szeregów „pomimo wszystko”, obie pogrzebane przy pierwszej okazji, gdy dostrzeżono w nich „polityczne złoto”.

Być może w żadnej z tych chwil przemiana logiki zdarzeń nie była możliwa. W końcu żadna z nich nie unieważniała podstawowego, cywilizacyjnego źródła polsko-polskiej wrogości. Czy więc wojna domowa to kwestia czasu? Czy lider partii, dostrzegając w deeskalacji ryzyko dezintegracji jego – jak się teraz wydaje – słabszego z dwóch obozów politycznych, raczej umrze niż na deeskalację pozwoli? Czy woli wywołać rozruchy niż przyznać swoją porażkę?

5.

Jakie są realne alternatywy dla dalszego wzrostu napięć, u kresu których może (acz nie musi) leżeć przemoc? Można się rozejść i stworzyć dwie Polski. Oczywiście kraju nie da się podzielić terytorialnie na dwa. Nawet jeśli każdy obóz dominuje czytelnie w dwóch połowach kraju, a granica nadal doskonale odzwierciedla granice rozbiorów z XVIII-XX w., to i tak my, wrodzy sobie Polacy, jesteśmy sąsiadami. Podział kraju z wysiedleniami milionów ludzi to chory sen. Jakimś pomysłem jest przeniesienie na poziom województw (sejmików i marszałków) szeregu prerogatyw dziś dzierżonych przez władze centralne, co poprowadziłoby do regionalizacji Polski na obszary bardziej prawicowe i bardziej liberalne. Inną ideą jest pilaryzacja społeczeństwa w stylu holenderskim czy belgijskim z XIX w., gdzie ludzie z obcych sobie światów społeczno-politycznych unikali wchodzenia ze sobą w jakiekolwiek styczności, stosując swoisty apartheid nie tylko w szkołach i kościołach, ale także w handlu, usługach, kulturze, mediach i naturalnie w życiu towarzyskim. Zejście sobie z oczu to jakaś metoda na faktyczną deeskalację bez wysiłku na jej rzecz. 

Można liczyć na zmianę pokoleniową. Oczywiście, z każdym rokiem możemy wskazać coraz więcej personaliów młodych ludzi, którzy wchodzą w politykę i wiernie kopiują zgubne schematy zakotwiczone tam przez starszych liderów. Są fighterami, są bezwzględni, są łakomi na frukty, są naturalnym ogniwem eskalacji. Ale jednak wśród politycznie niezaangażowanych obywateli młodzi wydają się w jakiejś części wyrażać brak zainteresowania wchodzeniem w tę logikę. Być może jednak konflikt się wypali, bo w nowym pokoleniu ciągnąć go będzie chciała tylko wierchuszka, grupka zawodowych polityków? Albo może także cywilizacyjny podział straci na sile, bo pokolenie to będzie bardziej zwesternizowane i zbyt mała będzie w nim przeciwwaga zwolenników autorytaryzmu à la russe? 

Ogólne zmęczenie temperaturą walki także ma szansę stać się ogniwem deeskalacji. Jeśli dotąd nie wzięliśmy się za łby, to jest to chyba zasługa często pomijanej w tych dywagacjach trzeciej grupy Polaków, którzy czasem głosują na partię, a czasem przeciwko partii, a czasem wcale nie głosują. Mają konflikty polityczne w nosie i uważają i nas, i wyznawców partii za głupców, którzy mają chyba za mało zmartwień w prywatnym życiu. Zmęczenie może poszerzyć szeregi tej trzeciej grupy, bo coraz to kolejne osoby powiedzą sobie „je*** to!”. A do wojny domowej na pewno nie dojdzie, jeśli np. 60% społeczeństwa nie poprze żadnej ze stron. 

W końcu, nawet jeśli dwa lata temu atak na Ukrainę takiego skutku nie odniósł, to jednak potencjalna wojna Kremla przeciwko Polsce (np. hybrydowa) może spowodować otrzeźwienie nad Wisłą. Jeśli to Władimir Putin okazałby się „rozjemcą” pomiędzy Polakami, to byłoby bodaj najgorsze możliwe świadectwo, jakie dzieje mogły nam współcześnie wystawić. Zjednoczenie narodowe w realiach wojny polsko-rosyjskiej byłoby ponadto niekoniecznie mniej tragicznym scenariuszem od wojny domowej, z oczywistych względów.

6.

Dzisiaj w Polsce nie brakuje na pewno ludzi, którzy myśląc o potencjalnych wojnach w przyszłości, jako o swoistym political fiction, dochodzą do wniosku, że nie bez sporej satysfakcji „biłyby ruskich” w imię obrony Ojczyzny. Tak, to byłoby satysfakcjonujące.

Ale wojna domowa? Ja tego sobie nie wyobrażam. Bo przy całej niechęci, resentymencie, gniewie za minione osiem lat, nadal gdy patrzę w ekran na twarze polityków PiS, to w ostatecznym rozrachunku widzę twarze sióstr i braci. Ciekawe, jak wielu miewa takie odczucia w drugą stronę. Pozostaje mieć nadzieję, że chociaż kilkoro.

Rosyjska ruletka – jak sprawiedliwie podzielić ciężar obrony kraju w demokracji liberalnej :)

Granice zamknięte na opcję wyjazdu dla mężczyzn do lat pięćdziesięciu; słabo albo w ogóle niewyszkoleni poborowi szturmujący okupowane przez Rosjan miasto w sprzęcie z lat sześćdziesiątych; gospodarka okrojona o połowę i miliony uchodźców. To dzisiejsza Ukraina. Jeśli nie będziemy przeciwdziałać, a jeszcze kilka rzeczy pójdzie nie tak, to także Polska w ciągu następnej dekady. Ile warto poświęcić, by prawdopodobieństwo tego scenariusza zmniejszyć z dziesięciu procent do kilku promili? Jak podzielić się poświęceniami, a czego poświęcić nie możemy? Te pytania muszą sobie dziś zadać wszyscy obywatele Polski, ale przede wszystkim zwolennicy i zwolenniczki opcji liberalnej.

Reakcja Polski, Polek i Polaków na wojnę była wzorowa w pierwszych, najtrudniejszych momentach. Spontaniczny zryw wyszedł nam dobrze; długoterminowe działania, systematyczne reformy, budowa instytucji – tu idzie nam gorzej. Ciężar wojny i odstraszania chętnie przerzucilibyśmy na kilku bohaterów, których najlepiej podziwia się z daleka, niezbyt uważnie przyglądając się cenie, jaką płacą. Zwykli obywatele, a w dużym stopniu także opiniotwórcze elity nie rozumieją niuansów wojskowości, prawa czy polityki międzynarodowej, co czyni ich podatnymi na wrogą manipulację.

To musi się zmienić, jeśli chcemy (od)tworzyć środowisko bezpieczeństwa, w którym Rosja nigdy nie odważy się na nas napaść, a jeśli to zrobi, zostanie szybko i brutalnie pokonana. Dotychczas NATO dawało nam, wbrew opiniom dyletantów, gwarancję takiego scenariusza. Obecna degrengolada Partii Republikańskiej i amerykańskiego życia politycznego sprawia, że musimy się poważnie liczyć z brakiem zaangażowania USA. Kazus tego kraju, którego Rosja nigdy nie byłaby w stanie pokonać na polu bitwy, ale który zdaje się obecnie skutecznie pokonywać na arenie jego polityki wewnętrznej, powinien być dla nas punktem wyjścia. Musimy zadbać, aby Rosja była niezdolna pokonać nas militarnie; ale musimy też zadbać o to, by nie mogła nas pokonać w naszych własnych głowach. Na tym drugim polu wróg wydaje się posiadać znacznie większe zdolności, co pokazuje wspomniany już wcześniej mentalny nelson, który zdołał założyć USA, a wcześniej dużej części zachodnich elit i polskiej skrajnej prawicy.

Odporność na wrogą manipulację ze strony wrogich reżimów autorytarnych nie jest zresztą jedynym powodem, dla którego musimy się jako społeczeństwo nauczyć rzetelnego i krytycznego myślenia o kwestiach wojny i pokoju, wojskowości i dyplomacji. Rzeczy te nie są już abstrakcjami; przestały nimi być, podobnie jak epidemiologia podczas pandemii czy klimatologia w erze globalnego ocieplenia. Społeczna ignorancja  w tamtych sprawach kosztowała nas niebywale wiele, łącznie z zżyciem tysięcy ludzi i dziesiątkami miliardów złotych; w wypadku tematyki bezpieczeństwa cena może być jeszcze wyższa.

To jednak nie koniec niebezpieczeństw, związanych ze złą oceną zagrożeń i potencjalnych odpowiedzi. Nie chcemy pozostać na nie nieprzygotowani; nie chcemy też jednak bezrefleksyjnie poświęcać innych wartości w imię bezpieczeństwa narodowego tam, gdzie nie jest to konieczne. W kwestiach takich jak obowiązkowa służba wojskowa czy kontrowersyjne technologie bojowe nie można po prostu przekładać wajchy w drugą skrajność; trzeba zastanowić się, gdzie wartości takie jak swoboda i bezpieczeństwo albo humanitaryzm i skuteczność naprawdę wchodzą w tragiczny konflikt, a gdzie można je pogodzić bez ofiar.

Tego zagadnienia nie sposób wyczerpać w jednym tekście, ale można pokazać podstawy. W kolejnych sekcjach tego artykuły poruszę konieczność wykształcenia minimalnie etycznej postawy wobec państwa i współobywateli, opartych o uznanie podstawowych faktów i wartości, co do których jako obywatele liberalnej demokracji zagrożonej autorytarną agresją musimy się zgodzić. Stoją one w kontraście do  szeregu nieetycznych postaw a niestety powszechnych postaw, które musimy porzucić i uczynić społecznie nieakceptowalnymi. Wychodząc od tych podstaw, przejdę do trudnej kwestii podziału obowiązków i poświeceń związanych z obronnością w społeczeństwie, przyglądając się m.in. możliwym rozwiązaniom technologicznym czy budzącej zrozumiałe emocje instytucji poboru.

Nie przegrać we własnej głowie

Polska stoi przed zadaniem podwojenia realnej liczebności sił zbrojnych przy jednoczesnym podniesieniu ich jakości w wyszkoleniu i sprzęcie; budowy dla tych sił zbrojnych zaplecza rezerw ludzkich i sprzętowych; odbudowy obrony cywilnej i przebudowy/odbudowy służb specjalnych; wreszcie racjonalnego i efektywnego zarządzania tym wszystkim przez administrację rządową. Wszystko to musimy robić szybko, jednocześnie pomagając Ukrainie i łatając luki po zdolnościach sojuszniczych, których w wypadku wygranej Donalda Trumpa w amerykańskich wyborach może zabraknąć. To trudny, kosztowny proces, którego najtrudniejszym elementem jest pozyskanie nie drogiego sprzętu, ale rzeszy wyspecjalizowanych osób zdolnych go obsługiwać i wspierać. Tu nie wystarczy podpis ministra, ustawa parlamentu czy nawet determinacja podatnika. Potrzebny jest wysiłek setek tysięcy ochotników, wspieranych przez całe społeczeństwo. Aby to z kolei było możliwe, musimy jako społeczeństwo rozumieć, w imię czego podejmujemy taki wysiłek – i odrzucić wiele z nieetycznych postaw i narracji, suflowanych nam przez wrogów naszej wolności.

Także ze względu na relatywną świeżość ciężkich historycznych doświadczeń, Polki i Polacy zachowali zdrowy dystans wobec skrajnych postaw pacyfistycznych i antyzachodnich, toczących w UE czy USA nazbyt wiele środowisk. Nie trzeba było im w początkach wojny tłumaczyć moralnej różnicy miedzy ofiarą a katem, agresorem i obrońcą. Niewiele osób dało się też wpędzić w antyzachodnie obsesje rosyjskiej propagandy, choćby dlatego, że były to też w dużej części obsesje antypolskie. Polska lewica, w przeciwieństwie do wielu zachodnich formacji lewicowych, zachowała kontakt z rzeczywistością i własnymi ideałami; na tego rodzaju idee nie znaleźli się więc chętni.

Podatniejsi okazaliśmy się niestety na inny zestaw myślowych wirusów, wycelowanych w drugą stronę sceny politycznej. Z haniebnym wyjątkiem Konfederacji, polska prawica stłumiła swoje nacjonalistyczne instynkty i tendencję do rozdmuchiwania spraw trzeciorzędnych; niestety, trwało to tylko kilka miesięcy. Później wrócił temat Wołynia, a drobne dysputy handlowe i interesy kilku wąskich grup doprowadziły do zapaści w relacjach polsko-ukraińskich i samozwańczej blokady granicy przez podmioty o, delikatnie rzecz ujmując, jaskrawie antyukraińskim zabarwieniu i niejasnych powiązaniach. Sentyment antyukraiński i antyuchodźczy nie chwycił w polskim społeczeństwie, nie sposób jednak udawać, że nie urósł w siłę.

Krótkowzroczny egocentryzm i amoralizm promowanych w polityce międzynarodowej (zresztą w stosunkach wewnętrznych również) przez Konfederację ma swoją uczesaną i uładzoną wersję w teoriach „realizmu” w stosunkach międzynarodowych. W Polsce głoszone są one głównie przez amatorów w zakresie dyplomacji i wojskowości, takich jak środowisko Jacka Bartosiaka. Polityka międzynarodowa jest amoralna z samej swojej  natury; silni biorą co mogą, słabi cierpią co muszą; zasady moralne są dla frajerów, a ich przestrzeganie prowadzi do porażki; sojusze można zmieniać co kilka lat, i zawierać je niezależnie od charakteru oferującego je mocarstwa. Tak można streścić idee, zaczerpnięte w zwulgaryzowanej wersji od zachodnich myślicieli w rodzaju Kissingera i Mearsheimera, otwarcie i nieodmiennie zresztą promujących „dogadanie się” z Rosją. Idee te mogły od biedy pasować do polityki europejskiej czasów Świętego Przymierza (i choćby dlatego powinny wydawać się Polakom czy Ukraińcom podejrzane). Dziś oparte są nie tylko na założeniu, że los mniejszych narodów takich jak nasze się nie liczy, ale także na odklejonym od rzeczywistości założeniu, że dla Rosji czy Chin nie liczy się ideologia (sic!). W konsekwencji dla nas również jakieś tam prawa człowieka lub wolności nie powinny mieć znaczenia. Powinniśmy, wzorem orbanowskich Węgier, jak najszybciej wymienić je na garść szklanych paciorków.

 Te idee niestety rezonują wśród konserwatywnej części naszego społeczeństwa, znajdując spory odzew wśród szybko radykalizujących się w prawą stronę młodych mężczyzn, czyli grupy, której chcąc nie chcąc będziemy musieli powierzyć obronę kraju. Swoim zwolennikom wydają się cwane i dają iluzję przenikliwości; dają też łatwą wymówkę, by nie zrobić niczego w kontekście wzbierającego zagrożenia. Oparte są na karykaturalnym obrazie stosunków międzynarodowych i na zupełnemu niezrozumieniu stawki polityki międzynarodowej w naszym regionie. Jest to możliwe, ponieważ przeciętny absolwent polskiej szkoły czy nawet uczelni nie ma żadnego spójnego obrazu stosunków międzynarodowych czy nawet międzyludzkich; nie liznął ani socjologii, ani teorii gier; a o prawach człowieka, wolnościach obywatelskich czy suwerenności państwowej nie uczył się nigdy w systematyczny sposób, pozwalający mu zrozumieć, dlaczego są to kluczowe wartości i jak układają się w jedną całość. W konsekwencji ma tendencję, by postrzegać etykę i prawo jako zjawiska całkowicie odrębne od efektywności i sukcesu społecznego, ekonomicznego i politycznego, a nie jako jego konieczne i niezbywalne katalizatory. Stąd także łatwo łyka mit efektywnego i sprawnego autorytaryzmu.

Ten naiwny amoralizm ma też inną, mniej agresywną, ale nie mniej szkodliwą formę w postaci wyalienowanego społecznie tumiwisizmu. „Kiedy się zacznie, spieprzam z Polski, nie będę ginąć za państwo, które nic mi nie daje” – przeczytać można w stekach twitterowych komentarzy, z których niestety tylko część powstaje w farmach trolli pod Petersburgiem. Część tumiwisistów jest świadomie cyniczna – rozumieją, że ich postawa pasożytuje na poświęceniu innych, obrońców tego czy następnego kraju, do którego łaskawie zechcą wyemigrować.  Część jednak naprawdę zdaje się nie rozumieć, ile zawdzięcza tej ogromnej większości swoich rodaków, którzy nie mogliby i/lub nie chcieli ot tak przenieść się gdzieś na Zachód, a których bezpieczeństwo i podstawowe prawa i potrzeby wygodnicki tumiwisizm ma w nosie.

Gdyby zsumować wyznawców naiwnego pacyfizmu, naiwnego tumiwisizmu i naiwnego amoralizmu, stanowić będą oni znaczną część, jeśli nie większość obywateli poniżej trzydziestego piątego roku życia. Jako etyk nie waham się powiedzieć, że ignorancją i brak refleksji tych osób są jak najbardziej zawinione. W erze powszechnego dostępu do informacji i ogromnego postępu moralnego i społecznego nie sięgnąć po ich owoce jest moralną przewiną. Postawy te nie pojawiły się jednak w próżni. Wyrosły w środowisku edukacyjnym społecznym i medialnym w którym nie tylko temat bezpieczeństwa narodowego, ale także powinności jednostki wobec państwa i współobywateli nie był przedmiotem refleksji i nauczania. Lewica, prawica i liberalne centrum – każde ma swojego ohydnego bachora w trójce pacyfizm-amoralizm-tumiwisizm. Każdy z tych bachorów ma też, niczym w arystotelejskiej analizie cnót i przywar, swojego lepszego bliźniaka. Potrzebujemy ograniczenia państwa i jego aparatu przez lewicowe i liberalne wrażliwości; potrzebujemy bliskiego republikańskiej prawicy myślenia w kategoriach interesu narodowego, aby te wrażliwości wyważyć i zakotwiczyć w realiach naszego wciąż okrutnego świata. 

Tych toksycznych postaw i narracji nie wystarczy po prostu sfalsyfikować, ośmieszyć i odrzucić. Polska potrzebuje opowieści o sobie, na którą wszyscy się zgadzamy; właśnie dlatego ta opowieść musi trzymać się faktów i być oparta na wartościach, pod którymi wszyscy możemy się podpisać. Te wartości to prawa i wolności obywatelskie, socjalne i pracownicze (tak, te ostatnie też), te fakty to ogromny awans cywilizacyjny i skok w jakości życia, którego doświadczyliśmy przez ostatnie trzydzieści pięć lat. Polska jest dziś, mimo wszystkich bolączek, niedociągnięć i wstrząsów dobrym miejscem do życia; jest miejscem bezpiecznym i pełnym swobody; jest krajem na trajektorii wznoszącej. Warto, by nasze szkoły, media i organizacje pozarządowe potrafiły zakomunikować ten prosty przekaz nie zamiast ani wbrew, ale obok innych treści, jako część swojej misji; warto byśmy jako obywatele potrafili wytłumaczyć swoim dzieciom czy znajomym z innych krajów, dlaczego przekaz ten jest prawdziwy. Zamiast opowiadać uczniom szkół wszelakich historię starożytnej Grecji w przesłodzonej i pełnej błędów wersji, a historię najnowszą realizować (albo i nie) na chybcika w końcu czerwca, zacznijmy do tej historii; zamiast czytać poetów walczących o wolność w 1830, zajmijmy się tekstami osób, walczących o wolność w 2030. Wprowadźmy do szkół prawo, także międzynarodowe – skandalem jest, ze absolwent liceum czy nawet uczelni nie wie nawet, co zawiera kodeks karny. Zacznijmy uzasadniać, ale i racjonalnie krytykować nasze instytucje i prawa na filozofii i etyce – tu przydałby się, szczególnie w liceach, osobny przedmiot dedykowany zdolności zdobywania i krytycznej analizy informacji. Zadbajmy też o to, żeby młody wyborca miał choćby minimalną wiedzę o stosunkach międzynarodowych i wojskowości – żeby rozumiał, co to jest traktat, czym jest odstraszanie nuklearne, czym obrona cywilna, a czym obrona przeciwlotnicza.

Jeśli myślicie Państwo, że przesadzam, uderzając w wysokie republikańskie C edukacji obywatelskiej, to powróćmy na chwile do realiów (od)budowy systemu bezpieczeństwa w naszym regionie. Do podatników, ochotników i, być może, poborowych, którzy będą musieli wiele poświęcić – a być może nawet w niektórych wypadkach poświęcić wszystko. Nie mamy bowiem prawa żądać tych poświęceń od ludzi, którzy nie widzą w nich sensu; tym bardziej nie mamy też prawa żądać tych poświeceń dla społeczeństwa, które samo nie widzi w nich sensu.

Nie chcesz służyć? Doceń

Jak już powiedzieliśmy, nasze siły zbrojne niewątpliwie potrzebują wzmocnienia tak ilościowego, jak jakościowego, tak w sprzęcie, jak w ludziach. O jakość i ilość sprzętu zaczęliśmy dbać, choć część decyzji zakupowych poprzedniej ekipy pozostawia wiele do życzenia (niesławne fafiki), a na dostawy uzupełniające naszą siłę będziemy w nerwach czekali kilka lat. Obsługa coraz to lepszego sprzętu to praca dla specjalistów, i tu braki kadrowe okazują się szczególnie fatalnie. Nie uzupełni się też ich ani przez postępująca automatyzację, ani przez pobór lub dobrowolną służbę zasadniczą (choć o tych rozwiązaniach też warto rozmawiać), bo tutaj szkolenie trwa kilka lat, i musi dać efekt w postaci pozostania żołnierza na pozycji, na która był przygotowywany. Jak zachęcić ochotników do kariery wojskowej w obliczu ogromnego kryzysu rekrutacji i pogarszającej się sytuacji demograficznej?

Sposobów jest kilka – niektóre łatwe, inne wymagające od obywateli/podatników wyrzeczeń, daleko wszakże mniejszych, niż sama służba zawodowa. Warto zracjonalizować system wojskowych awansów i przeniesień między jednostkami, tak aby ścieżka kariery była lepiej przewidywalna, bardziej rozwojowa i nie wiązała się z niekoniecznymi wyrzeczeniami ze strony żołnierzy i ich rodzin. Wieloaspektowe wsparcie dla rodzin to zresztą kolejny potencjalny sposób na poprawę atrakcyjności kariery w wojsku. Reformy sprzętowe, zmniejszające ryzyko, zwiększające komfort i prestiż pracy żołnierza również są krokiem w tym kierunku. Tu pochwalić należy fakt, ze obecne kierownictwo MON wydaje się skupiać nie tylko na wielkich maszynach, ale na wyposażeniu osobistym naszych żołnierzy, w którym to aspekcie jesteśmy mocno do tyłu nie tylko za USA czy Wielką Brytanią, ale choćby za Czechami. Nic dziwnego, że trudno namówić potencjalnych rekrutów do służby w hełmach czy wozach pamiętających głęboką komunę – czy Państwo poszlibyście pracować do biura, w którym pisze się na maszynie, a w podróże służbowe jeździ maluchem? Analogiczne porządki to niestety ciągle realia w wielu jednostkach naszej armii.

Niezależnie od zakupów nowego sprzętu, służba polskiego żołnierza jest obecnie w oczywisty sposób obarczona wyższym ryzykiem niż jeszcze kilka lat temu. Płace zwyczajnie muszą zacząć to odzwierciedlać. Tanie państwo jest jak tani dentysta, i dotyczy to także wojska. Dopóki wzięty informatyk czy prawnik zarabiać będzie z wygodnego fotela nie tylko więcej, ale wielokrotnie więcej niż wojskowy specjalista czy oficer, dopóty w wojsku będą braki; dopóki szeregowy będzie zarabiał gorzej niż kierowca tira, będzie tak samo. Poświęcenie wojskowych jest w chwili obecnej warunkiem sine qua non istnienia naszego kraju i naszej gospodarki, i ich płace zwyczajnie powinny ten fakt odzwierciedlać. Każdy obywatel Polski musi sobie zadać pytanie – czy chciałbym być żołnierzem, czy jednak wolał zapłacić za przywilej przerzucenia tego ciężaru na czyjeś barki? Nie chcesz służyć, podatniku – płać. Alternatywą jest pobór.

(Warto nadmienić, że w tej sytuacji nie stoimy obecnie jedynie wobec żołnierzy polskich czy sojuszniczych, ale przede wszystkim wobec żołnierzy ukraińskich i polskich ochotników, walczących obecnie w Ukrainie za wolność waszą i naszą. Jako polscy podatnicy i wyborcy wszyscy wspieramy oczywiście Ukrainę w sposób zdecydowany; natomiast dodatkowe wsparcie indywidualne dla polskich i ukraińskich ochotników także jest, przynajmniej moim skromnym zdaniem, czymś co zwyczajnie jesteśmy im dłużni. Dlatego chciałbym polecić Państwa uwadze polskich medyków frontowych z fundacji „W Międzyczasie”, których jako polską organizację możemy wesprzeć nie tylko darowizną, ale także przekazując półtora procent naszego podatku).

Motywacje do ochotniczej służby wojskowej nie mogą jednak, tu zgoda, kończyć się na motywacjach finansowych, a budżet państwa nie jest z gumy. Pierwszeństwo w kolejkach do urzędów, bezpłatne przejazdy komunikacją, udogodnienia dla rodzin – istnieje szereg sposobów na to, by dać naszym obrońcom poczuć, że w naszym kraju się liczą, że doceniamy ich poświęcenie. To zresztą nie powinno dziać się w izolacji, ale jako element kampanii zwiększania szacunku dla wszystkich zawodów związanych z budową naszego państwa – lekarzy, pielęgniarek, nauczycieli, a także urzędników (warto odczarować to słowo). Jeśli chcemy i musimy budować wspólnotę, a nie tylko zbiorowisko ludzi, którym to wszystko wisi, to bycie spoiwem tej wspólnoty musi oznaczać społeczny szacunek. Tutaj także ogromna rola edukatorów czy ludzi mediów. Polki i Polacy powinni dowiadywać się w szkole, ile zawdzięczają swojemu państwu, czyli tworzącym je ludziom – nie w ramach propagandy sukcesu, a w ramach korekty przechyłu, który obecnie mamy w publicznej świadomości.

Pobór (nie)unikniony?

Ze wszystkich mechanizmów prowadzących do wzmocnienia sił zbrojnych i sprawiedliwszego rozłożenia ciężaru obronności na wszystkich obywateli najwięcej kontrowersji i instynktownego oporu budzi oczywiście kwestia służby wojskowej, zwłaszcza w sytuacji, kiedy służba ta miałaby okazać się obowiązkowa. Tutaj musimy uczciwie postawić sprawę. Nie ma co udawać, że przymusowy pobór do wojska nie wiąże się z wielkim ciężarem dla dotkniętych nim osób; nie ma też co uważać, że jeśli nie uczynimy służby w wojsku bardziej atrakcyjną dla ochotników, to bez poboru w jakiejś formie się obędzie. 

Warto jednak pamiętać, że służba w siłach zbrojnych, a szerzej także w systemie obrony narodowej może mieć różną postać. Nie musi też, a nawet nie powinna mieć charakteru kojarzonego, słusznie czy nie, obowiązkową służbą wojskową lat dziewięćdziesiątych. Mamy tutaj naprawdę sporo miejsca na zmianę postawy państwa i armii wobec odbywających służbę zasadniczą, tak aby okres ich służby uczynić maksymalnie efektywnym, znacznie mniej uciążliwym, i przede wszystkim szanującym godność i wrażliwość człowieka słusznie nawykłego do wolności i swobód. Tak, jest to jak najbardziej do pogodzenia z dyscypliną i efektywnością wojskową, jak pokazuje przykład wielu armii, od szwajcarskiej i izraelskiej po siły państw skandynawskich.

Korpus żołnierzy zawodowych, wzmocniony liczebnie i jakościowo dzięki politykom opisanym w poprzedniej sekcji, ciągle potrzebować będzie wzmocnienia na czas W rezerwistami po kilkunastomiesięcznym przeszkoleniu. Luke tę może, i powinna, wypełnić odpowiednio doinwestowana dobrowolna zasadnicza służba wojskowa – na pewno powinniśmy spróbować pójść w tę stronę (co zresztą już robimy), zanim pomyślimy o poborze właściwym. Niezależnie jednak, czy charakter służby zasadniczej będzie dobrowolny czy nie, warto spróbować uatrakcyjnić ją, zaczynając od eliminacji największych z punktu widzenia potencjalnego szkolonego wad.

Jesteśmy zurbanizowanym, relatywnie dobrze skomunikowanym krajem. Weekendy a nawet codzienne noclegi w domu powinny stać się normą – te drugie częściowo ściągając z armii obowiązek rozbudowy infrastruktury. Tak, rekruci muszą poznać doświadczenie spędzenia nocy w namiocie czy w ziemiance, czy nieprzerwanych, wielodniowych operacji – ale tak nie będzie wyglądał ich każdy tydzień. Rano wskakuję w kolej podmiejską, dojeżdżam na poligon, spędzam tam 8 czy 10 godzin, wracam do domu. Okres służby nie jest dla mnie okresem trwałej izolacji od rodziny i przyjaciół, a ja cięgle czuję się człowiekiem wolnym i własnym. Co ważniejsze, nie muszę przez 24 godziny na dobę przebywać w otoczeniu dotychczas obcych mi ludzi, a praktyki kojarzone z falą mają znacznie mniejszą szansę wystąpienia. Siły zbrojne rozumieją też, ze muszą dobrze organizować i szanować mój czas.

Idźmy dalej. Brody, tatuaże, długie włosy czy kolczyki nie przeszkadzały wojownikom różnych epok, nie przeszkadzają też obecnie obrońcom Ukrainy. Służba nie musi wiązać się z dramatyczną zmianą i deindywidualizacją wyglądu. Instruktorzy mają prawo wymagać zacięcia i poświęceń o szkolonych, ale oni również mają prawo być traktowany z minimalnym, należnym ochotniczemu obrońcy ojczyzny szacunkiem.

Kolejnym elementem może być prawo wyboru specjalizacji, oczywiście dopóki w ramach tej specjalizacji rzeczywiście istnieją wakaty. Potencjalny ochotnik dobrowolnej służby zasadniczej musi rozumieć, że niekoniecznie oznacza służbę w piechocie, choć oczywiści minimalne przeszkolenie żołnierz przejść musi. Logistycy, mechanicy, medycy czy piloci dronów są potrzebni, a w wojsku mogą zdobyć umiejętności przydatne także w życiu cywilnym. Przykład Ukrainy pokazuje, że możliwość wyboru specjalizacji w wypadku ochotniczego zgłoszenia jest w stanie motywować do takich zgłoszeń.

Osoby, które uważają, że efektywny żołnierz musi koniecznie być ogolony, złamany i wyzuty z godności podczas szkolenia podstawowego rodem z Na Zachodzie bez zmian, zapraszam do zauważenia, że obecna wojna nie polega na rzucaniu fal piechoty na okopy przeciwnika. Jeśli komuś nie podoba się ochotnik-obywatel, zachowujący indywidualność, prawa i swobody w trakcie szkolenia, warto zauważyć, że alternatywą dla takiego rekruta nie są tysiące wygolonych osiemnastoletnich poborowych, grzecznie podążających do koszar, ale pogłębiający się kryzys rekrutacyjny lub ogromne kontrowersje społeczne i potencjalne naruszenie pro-obronnego konsensusu społecznego. Ten konsensus jesteśmy w stanie budować, eliminując z służby wojskowej, szczególnie tej dotyczącej rezerwistów, elementy dla samego szkolenia niekonieczne a dla potencjalnych rekrutów najbardziej uciążliwe. 

Musimy stworzyć system budowy i podtrzymania rezerw, który będzie dla ludzi w młodym i średnim wieku nie synonimem pozbawienia wolności na dwa lata, ale atrakcyjnym doświadczeniem które da się z korzyścią wkomponować w obecne życie rodzinne, towarzyskie i zawodowe. Niech dobrowolna zasadnicza służba wojskowa będzie dobrym sposobem na gap year między liceum i studiami albo między licencjatem a magisterką, na budowę dodatkowych kompetencji i oszczędności, na zdobycie szacunku i dodatkowych opcji w społeczeństwie. Służba w siłach zbrojnych zawsze wiąże się z wyrzeczeniami, ale właśnie dlatego powinniśmy te wyrzeczenia ograniczać do koniecznego minimum.

Co jeśli wszystkie te zachęty i zmiany nie zaowocują wystarczającą liczbą chętnych do służby zawodowej i dobrowolnej zasadniczej służby wojskowej? Zakładać, że tak będzie, nie możemy. Obowiązkowa służba zasadnicza jest faktem życia w wielu krajach, w tym w rosnącej liczbie krajów Unii Europejskiej. Możliwe, że faktem życia będzie musiała stać się i u nas. Co wtedy? Poza maksymalnym zmniejszeniem jej uciążliwości dla poborowych i ich bliskich, będziemy musieli wtedy zadbać o kluczową rzecz: pobór musi być fair. Nie może być udziałem jedynie biednych, albo jedynie nie-studentów, nie powinien też ograniczyć się do osób, które akurat skończą osiemnaście lat w momencie jego wprowadzenia. Nie powinien też, choć będzie to kontrowersyjne, ograniczać się wyłącznie do mężczyzn (oczywiście w pewnych rozsądnych ramach). Jedynym wyjątkiem powinny być osoby, które albo już teraz, albo potencjalnie wypełniają kluczową, choć nie wojskową rolę w tworzeniu bezpieczeństwa państwa – funkcjonariusze służb mundurowych, dyplomaci czy przedstawiciele zawodów medycznych. Jest to bardzo ważne z dwóch powodów.

Pierwszy z nich to fundamentalne poszanowanie dla równości obywateli wobec prawa. Jeśli obowiązkowa służba wojskowa w kształcie, w którym ją stworzymy, nie będzie bardzo znaczącą uciążliwością, nie będzie też powodów, by jakieś grupy społeczne domagały się zwolnienia kosztem innych. Jeśli ciągle będzie się wiązała z wymiernymi poświeceniami, a potem ryzykiem śmierci czy kalectwa podczas wojny, jak powinniśmy założyć, to takie zwolnienia byłyby tym bardziej niesprawiedliwe. Dzieci bogatych rodziców nie są mniej ważne ani kochane od dzieci biednych; studenci nie są mniej wartościowi od nie-studentów, i w obecnych czasach powszechnego dostępu do edukacji wyższej nie stanowią bynajmniej wąskiej grupy przyszłych elit, wartej ochrony przed zniszczeniami wojny. To samo dotyczy osób z roczników 1991-2000; jeśli kiedykolwiek zostanie wprowadzony powszechny pobór do wojska, osoby te – do których zalicza się piszący te słowa – nie powinny być zwolnione z samej racji swojego wieku. W ukraińskich okopach znajdziemy wielu żołnierzy w wieku nie tylko trzydziestu, ale i czterdziestu czy pięćdziesięciu lat; obecna wojna rzadko ma postać atletycznych zmagań, w których osoba po trzydziestce nie ma czego szukać. Większość żołnierzy nie służy zresztą na pierwszej linii, i ten fakt umożliwia częściowe objęcie poborem także kobiet. Panie z sukcesami służą w naszym wojsku od lat; żona marszałka Sejmu jest pilotem myśliwca. Powołanie do wojska nie musi oznaczać powołania do służby w piechocie czy w załogach wozów bojowych (choć za zgoda zainteresowanej oczywiście może) – istnieje multum pozycji na których poziom krzepy fizycznej nie ma znaczenia, a trend ten będzie tylko rósł w siłę.

Reasumując, nie wolno nam potraktować osób wyłonionych przez pobór nie fair; dać im odczuć, ze są dyskryminowane, skrzywdzone czy opuszczone przez resztę społeczeństwa. Losowość poboru, choć uzasadniona przede wszystkim tymi względami, ma także drugi, niezwykle pożądany skutek: wszyscy obywatele muszą liczyć się z tym, że albo oni, albo ktoś im bliski stanie się częścią sił zbrojnych. Od początku tego artykułu piszę o poświęceniu i wdzięczności za nie; o praktycznym zastosowaniu do problemów obrony narodowej zasady filozofa Johna Rawlsa, że każda wspólnota polityczna musi priorytetyzować interes tych, którzy najwięcej tracą na zaproponowanych rozwiązaniach. Powinniśmy dbać o interes ludzi, ryzykujących dla nas wszystko; ta niewygodna powinność zamienia się jednak w konieczną i instynktowna solidarność kiedy rozumiemy, ze możemy znaleźć się w ich szeregach. W tym sensie losowy pobór nawiązuje do innej idei Rawlsa, tworzenia rozwiązań społecznych zza zasłony niewiedzy; jeśli nie wiemy, kto z nas trafi do wojska, mamy doskonała motywację, by z góry zadbać o dobrostan tych, którzy zostaną wylosowani, bo jest to nasz interes własny.

Do ostatniego robota

Na tym etapie Czytelnicy i Czytelniczki tego tekstu dzielą się zapewne na dwie grupy: tą, która z rozmaitymi zastrzeżeniami, ale zgadza się z przedstawioną wizją i ta, która ma jej realizację ochotę mniej więcej tak samo, jak na chemioterapię. Ja prywatnie należę do obu, i z obu rezultatów jestem zadowolony – wojna ani przygotowania do niej nie powinny kojarzyć się nam z czymś przyjemnym i pozbawionym ceny. Rozumiejąc, że albo Rosję skutecznie odstraszymy, albo będziemy musieli z nią walczyć rękami swoimi czy naszych bliskich, w pobliżu własnych domów, znajdujemy właściwą optykę dla oceny kolejnego zestawu potencjalnych rozwiązań – sięgnięcia po rozwiązania robotyczne, także te związane z autonomiczną robotyką bojową.

Dylematy moralne związane z doborem uzbrojenia mają dwojaką postać. W dylemacie o prostszej postaci na szali leży z jednej strony bezpieczeństwo żołnierza, z drugiej – pieniądze podatnika. Mam nadzieję że po dotychczasowej lekturze nie wątpicie Państwo że, oczywiście w pewnych granicach, dylematy tego typu powinniśmy rozstrzygać na korzyść bezpieczeństwa. Udział w wojnie nigdy nie będzie czynnością bezpieczną, i żadna ilość funduszy tego nie zmieni; stawiamy też budżetom wojskowym pewne granice, tak, jak stawiamy je budżetowi ministerstw zdrowia czy edukacji. Możemy się jednak zgodzić, że warto wydać kilka milionów złotych, żeby szkoleni latami współobywatele nie spłonęli żywcem przy pierwszym trafieniu w swój wóz bojowy, ale dominowali w nim nad gorzej uzbrojonym przeciwnikiem (różnica ta jest oczywista po ukraińskich doświadczeniach w eksploatacji wozów o sowieckim i zachodnim rodowodzie).

Inny, trudniejszy rodzaj dylematu moralnego to ten, gdzie bezpieczeństwo żołnierza przeciwstawiane jest bezpieczeństwu osób cywilnych (biorąc pod uwagę specyfikę naszej sytuacji i planów obronnych, w znacznej większości scenariuszy byliby to obywatele Polski lub krajów sojuszniczych). Taka sytuacja ma miejsce na przykład przy użyciu amunicji kasetowej. Amunicję taką cechuje zwiększona skuteczność przeciw niektórym celom, jest też stosunkowo łatwo dostępna w warunkach obecnego kryzysu amunicyjnego. Zalety te okupuje wyższym niż w wypadku innych rodzajów broni poziomem zanieczyszczenia ostrzelanego terenu niewybuchami, trudnymi do usunięcia i powodującymi późniejsze straty wśród cywili próbujących powrócić do swoich domów.

Jak rozstrzygnąć tego typu dylemat? Tutaj istnieją dwie szkoły. Jedna z nich, oparta na uniwersalnie obowiązującym prawie międzynarodowym i ortodoksyjny rozumieniu etyki wojny każe rozstrzygać każdy przypadku użycia osobno, ważąc możliwe szkody i korzyści w konkretnej sytuacji. To podejście stosuje między innymi współczesna Ukraina. Tak, użycie amunicji kasetowej wiąże się każdorazowo ze szkodą dla lokalnej ludności cywilnej. Tę szkodę warto jednak porównać do szkody wynikłej z braku użycia takiej amunicji, to jest dostania się danego terenu pod okupację. Zależnie od przypadku szala może przechylić się na każda ze stron.

Druga, nowsza szkoła myślenia o tej klasie dylematów, reprezentowana głównie przez dyplomatów i aktywistów z krajów położonych z dala od aktywnych działań wojennych, opowiada się za powszechnym zakazem użycia amunicji kasetowej i jej analogów. Zdaniem przedstawicieli tego typu myślenia dowódcy wojskowi mają tendencję do orzekania na niekorzyść cywili, szczególnie tych będących obywatelami wrogiego państwa, a jakiekolwiek korzyści z użycia takiej broni w konkretnych przypadkach są niwelowane przez ogrom szkód, wynikających z ogólnej praktyki ich użycia. Produktem tych idei jest Konwencja z Oslo, zakazująca użycia amunicji kasetowej państwom-członkom. Polska, Ukraina, Finlandia, USA i, nie trzeba chyba dodawać, Rosja ani Białoruś członkami nie są.

Konwencja z Oslo reprezentuje szerszy trend do sceptycyzmu wobec kluczowych bądź potencjalnie kluczowych systemów uzbrojenia. Promujące ja organizacje domagają się także zakazu użycia jakichkolwiek środków wybuchowych na terenach miejskich, zakazu bojowego użycia dronów czy zakazu użycia inteligentnych, samonaprowadzających się na cele form amunicji, które powoli zaczynają pojawiać się na polach bitew. W żadnym przypadku argumenty etyczne zwolenników tych zakazów nie są bardziej przekonujące niż w przypadku amunicji kasetowej; można raczej powiedzieć, że każda nowa propozycja zakazu jest argumentowana tym słabiej, im bardziej kluczowego systemu uzbrojenia dotyczy. Proponenci tych zakazów, a są wśród nich państwa, w tym sojusznicy Polski, wydają sią zakładać, że zakazać efektywnej broni to zakazać wojen, zupełnie ignorując fakt, ze autorytarne mocarstwa w rodzaju Rosji czy Chin nie maja zamiaru stosować się do żadnych reguł moralnych czy prawnych, a co dopiero nowo postulowanych ograniczeń. W rezultacie zakazy te obowiązywałyby tylko chętnych, i byłyby w istocie zakazami skutecznej obrony, obowiązującymi tylko ofiarę napaści.

Ostrożność we wprowadzaniu nowych systemów uzbrojenia i dokładne ważenie skutków ich użycia jest obowiązkiem wszystkich walczących i nigdy nie powinniśmy z niej rezygnować, choćby dlatego, że przygotowujemy się do wojny obronnej na własnej i sojuszniczej ziemi. Nie zmienia to faktu, że opisane pseudo-humanitarne trendy powinniśmy przyjąć sceptycznie, jeśli nie od razu odrzucić. Rewolucja technologiczna w wojskowości, szczególnie zaś użycie dronów i ich inteligentnych, samonaprowadzających wersji stanowi szansę na zwiększenie bezpieczeństwa żołnierzy i ludności cywilnej jednocześnie; niespotykana wcześniej świadomość sytuacyjna i precyzja, którą dają, pozwalają jednocześnie razić wroga celnie i z daleka. Przy rozsądnym zastosowaniu eksploduje to, dosłownie i w przenośni, dylemat moralny z którym mieliśmy do czynienia np. w wypadku użycia artylerii na terenach zamieszkałych.

Nie powinniśmy oczywiście łudzić się, że od problemów i wyrzeczeń związanych z ekspansją i obsadą sił zbrojnych uratują nas roboty; robotyczne myśliwce i czołgi to ciągle pieśń przyszłości, a ludzie w siłach zbrojnych będą potrzebni zawsze, a już na pewno w przewidywalnej przeszłości. Warto jednak pamiętać, że każdy dron to jeden patrol mniej; każda robotyczne wieżyczka to jeden mniej ochotnik czy poborowy wystawiony na ogień przeciwnika, a przy okazji większa precyzja ognia i mniejsze emocje u strzelającego. Są kraje, których stać na traktowanie posiadania wojska jako czegoś w rodzaju wstydliwe nałogu, który warto powoli rzucać – co nie znaczy, że postawa ta jest mądra lub szlachetna. My i nasi sąsiedzi do takich krajów niestety się nie zaliczamy. Tam, gdzie technologia może pomóc w zmniejszaniu ciężaru i ryzyk spoczywających na żołnierzach bez przerzucania ich na barki ludności cywilnej, mamy nie tylko możliwość, ale i moralny obowiązek to zrobić.

Rosyjskiej agresja przeciw Ukrainie, a także realna groźba zawieszenia amerykańskiego członkostwa w NATO domagają się naszej reakcji na poziomie tak państwa, jak społeczeństwa. Skomplikowane zagadnienia wojskowości i polityki międzynarodowej nie mogą być już domeną małej grupki ekspertów, bo dotyczą naszych podstawowych praw i interesów. Dyskusje o nich to także, a może przed wszystkim, dyskusje etyczne, niemożliwe z kolei do przeprowadzenia bez solidnej podstawowej na temat realiów wojny i dyplomacji. Każdy obywatel powinien je rozumieć przynajmniej w zarysie, w czym powinny go wspomagać system edukacji powszechnej, media i organizacje pozarządowe. Budowa powszechnego konsensusu na temat podstawowych celów naszej polityki obronnej i zagranicznej, połączona z wykształceniem stosownej i trwałej determinacji do jego realizacji jest konieczna. Inaczej grozi nam porażka bez jednego wystrzału.

Jaką cenę warto zapłacić za bezpieczeństwo w tej nowej rzeczywistości? Pytanie to przypomina trochę pytanie o to, jak wiele rodzic powinien poświęcić swojemu dziecku – tyle ile potrzeba. Niezależnie od tego, czy wystarczy wystawienie dobrze wyposażonej, finansowanej, wspieranej i wysoce zrobotyzowanej armii zawodowej, czy też siły zawodowe będą musiały być wsparte pewną liczbą poborowych, musimy wreszcie zadbać o to, aby poświęcenia w imię dobra wspólnego spotykały się w naszym kraju z właściwą rekompensatą, zamiast z szeregiem niekoniecznych niedogodności czy upokorzeń. Jeśli tych zmian dokonamy, efektem będą nie tylko znacznie bardziej profesjonalne, ale też znacznie bardziej obywatelskie siły zbrojne, odzwierciedlające sobą wartości społeczeństwa, którym jesteśmy i chcemy być. Jeśli ich nie dokonamy, zagramy w rosyjską ruletkę o przyszłość swoją i naszych dzieci – i to jak najbardziej dosłownie. 

Wyzwanie: Europa! :)

W roku 2024 czekają nas podwójne wybory samorządowe i europejskie. Żadnych z nich nie można lekceważyć, a wręcz przygotowania trzeba zacząć już i nie umniejszać wyborcom obecnej opozycji, bo jak widać po wynikach sondaży, nadal są zmobilizowani.

Wybory europejskie są mniej skomplikowane do przeprowadzenia, kandydatów do przygotowania jest mniej, okręgi wyborcze odpowiadają mniej więcej województwom. Zależy od nich naprawdę wiele, biorąc pod uwagę obecną sytuację polityczną na kontynencie. Wygrane populistów w wyborach w Holandii, na Słowacji, 2. miejsce w sondażach dla AFD w Niemczech, nie nastrajają mnie optymistycznie. 

W lutym minie 11 lat od konferencji prasowej Donalda Tuska po unijnym szczycie budżetowym, na którym przypieczętowano dla Polski 106 mld euro z Perspektywy Finansowej 2014-2020. Na samej konferencji podano słynny tort z banknotami wspólnej waluty jako synonim naszego sukcesu negocjacyjnego.

Dziś tort z banknotów euro może się wydawać wręcz prostacko oczywisty. Ale wtedy, wciąż trzeba było kusić obywateli wizją wspólnej Europy – krainy płynącej mlekiem, miodem i dopłatami bezpośrednimi dla rolników, „gdzie obywatele opływają w dostatki i cieszą się przywilejami niedostępnymi dla mieszkańców innych krajów”, jak bezpłatna edukacja, dostęp do refundowanej służby zdrowia czy takie podstawy cywilizacyjne, jak bezpieczne granice i brak prześladowań ze względu na pleć czy wyznawaną religię. 

Pamiętajmy, że był to czas tuż przed kryzysem uchodźczym. Państwo Islamskie tliło się w zarodku w Iraku, a słowo Brexit nawet nie istniało. Późniejsze wydarzenia, na czele z zamachami terrorystycznymi w Europie i wyjściem Zjednoczonego Królestwa z Unii spowodowały zdecydowany spadek euroentuzjazmu. Obecny premier RP widział te dramatyczne chwile z bliska, był ich bezpośrednim uczestnikiem, pewnie nie raz, nie dwa odczuwał niemoc, widząc, do czego doprowadzają rządy PiS-u w kraju.

Mam głęboką nadzieją, że po 5-letnim sprawowaniu funkcji Przewodniczącego Rady Europejskiej obecny pan Premier ma na tyle doświadczenia, że jego rząd nie będzie przedstawiał już Unii jako matki karmicielki, ale również jako wspólnotę wartości, które są bliskie również polskim obywatelom. Tych samych wartości, za którymi tęskniliśmy 8 lat, a za które obywatele Ukrainy oddawali życie w Kijowie w 2014 roku w trakcie Rewolucji Godności. Biorąc pod uwagę wynik badania Eurostatu z grudnia 2023, Polacy wciąż bardzo dobrze postrzegają obecność naszego kraju w Unii Europejskiej, dodatkowo ze względu na sytuację wojny na Ukrainie doceniają obecność Polski w Pakcie Północnoatlantyckim.

W 2019 roku frekwencja w wyborach europejskich w Polsce wyniosła 45,68%, była dwukrotnie (!) wyższa niż w wyborach w 2014. Polskie plemiona pomimo wszystko widzą bezpośrednie korzyści z bycia w Unii i zależy im na wysłaniu do Parlamentu Europejskiego jak najlepszych reprezentantów. Według badania Eurostatu przeprowadzonego między 23 września a 19 października 2023 roku aż 76% Polaków chce wziąć udział w najbliższych wyborach europejskich. 

Po akcesji do Unii Europejskiej powoli uczyliśmy się, za co odpowiadają poszczególne instytucje unijne i jaka jest ich rola w procesie decyzyjnym. Wyraźnie wzmocniony w Traktacie Lizbońskim w 2007 roku Parlament ma w tym roku kluczowe zadanie – przegłosować wybór nowej Komisji Europejskiej. Skład Parlamentu i siła poszczególnych jego grup politycznych będzie znana po 9 czerwca, wtedy właśnie w całej Europie przeprowadzone zostaną wybory.

Polscy europosłowie przez ostatnie lata nauczyli się sprawnie wykorzystywać swoje fundusze nie tylko na zatrudnienie grona partyjnych asystentów w regionie, ale też na sprawną promocję swoich wypowiedzi i działania w social mediach, co jest najlepsze z punktu widzenia wyborcy lokalnego. Ale ani wyborcy w okręgu wyborczym, ani polityczni komentatorzy z mediów ogólnopolskich, ani lobbyści i urzędnicy z Brukseli nie mają i nie będą mieli takiego wpływu na obsadzenie miejsc na listach wyborczych, jak liderzy partyjni i rady krajowe partii politycznych. 

Jedynki na listach wyborczych mają ogromne budżety na kampanie, zwykle są to lokomotywy, które mają przyciągnąć glosy również na kolegów z dalszych miejsc listy. Można zdobyć 52 mandaty poselskie w 13 wielomandatowych okręgach. Stawka jest duża, bo partie eurosceptyczne z całej Europy liczą na wybitne wyniki i znaczne wzmocnienie swojej grupy Tożsamość i Demokracja w PE. 

Obawiam się, że przy stosunkowo niskiej frekwencji wyborczej Konfederacja może przebić granice progu wyborczego i ponownie wydelegować do Brukseli skrajnych eurosceptyków jako naszych wybrańców. Jedyna nadzieja w tym, że skłóceni i podzieleni narodowcy nie będą w stanie stworzyć jednej listy wyborczej i wystawić kandydatów we wszystkich okręgach. Większe zagrożenie widzę w uleganiu narracji eurosceptyków przez partie bardziej centrowe, co rozpoczął PiS w 2015 roku i z czego niestety skorzystał nawet Donald Tusk w ostatniej kampanii parlamentarnej. Polskie plemiona podzielone od 2005 roku znalazły nagle wspólne zdanie na temat nielegalnej imigracji do naszego kraju. 

Uważam, że nauczone przykładem 15 października 2023 roku partie nie będą na siłę próbowały utworzyć wspólnego komitetu, pójdą do wyborów analogicznie jak w wyborach jesiennych. Jestem bardzo ciekawa, czy do posłanki Róży Thun w liberalnej frakcji w PE – Renew Europe – dołączą koledzy i koleżanki z Polski 2050 czy Nowoczesnej. Trzeci rząd zobowiązuje. Donald Tusk w swoim exposé wyraźnie zapowiedział, że „Jesteśmy tym silniejsi, jesteśmy tym bardziej suwerenni, im silniejsza jest Polska, ale także Wspólnota Europejska”.

Zgadzam się i jako federalistkę bardzo cieszą mnie te słowa, zatem z niecierpliwością czekam na ogłoszenie priorytetów polskiej prezydencji. Czy z tej okazji możemy liczyć na niespodzianki, jak rozpoczęcie powołania europejskiej armii czy zapowiedź wejścia Polski do strefy euro? Takich decyzji nie można odwlekać w nieskończoność, nawet mając do współpracy niechętnego prezydenta czy szefa banku centralnego.

Jako, że większość decyzji na poziomie unijnym zapada jednomyślnie i na zasadzie konsensusu, należy również jak najszybciej rozpocząć przygotowania do negocjacji stanowisk w Brukseli dla Polaków, w szczególności portfolio dla kolejnego polskiego komisarza. 

Kandydatów kolegium komisarzy w Komisji Europejskiej wyznaczają rządy państw członkowskich Unii, one też nieformalnie informują, którymi sektorami dany kandydat czy kandydatka chciałby się zająć. Z tej układanki kandydat na przewodniczącego komisji europejskiej musi zaproponować skład swojego kolegium, który jest podawany do wiadomości opinii publicznej

Według obecnie obowiązującej w Polsce ustawy kompetencyjnej, nasza kandydatura powinna zostać skonsultowana i zatwierdzona przez prezydenta RP. Każdy kandydat do kolegium komisarzy musi być perfekcyjnie przygotowany i przetrwać wysłuchanie w sektorowej komisji w Parlamencie Europejskim we wrześniu tego roku. Niekiedy, gdy dany kandydat nie zdąży odpowiedzieć na wszystkie pytania posłów, lub też w skrajnych przypadkach, przesyła posłom odpowiedzi pisemne. 

Parlament głosuje nad całością kolegium komisarzy na swojej pierwszej październikowej sesji w Strasburgu. Przyjmuje się, że kandydaci mają odpowiedni dorobek polityczny, są byłymi ministrami, a jeśli są byłymi posłami do PE, to wręcz zdarzają się nieformalne konsultacje pytań z niedawnymi kolegami z grupy politycznej. Liczę, że polski kandydat nie będzie wypadkowa ustaleń koalicyjnych w perspektywie zbliżających się wyborów prezydenckich w 2025 roku. I że będzie nas godnie w Brukseli reprezentował.

Jak wyjść z kryzysu :)

Gdy dziś skupiamy się na analizowaniu tego co skłoniło Radę Polityki Pieniężnej (RPP) pod batutą prezesa Glapińskiego do radykalnej obniżki stóp procentowych, albo czy już tkwimy w recesji, to uwadze umyka rzecz naprawdę istotna. Przez ostatnie lata ugrzęźliśmy po uszy w kryzysie utraconych szans rozwojowych, wręcz odwrócenia wieloletniego trendu doganiania Zachodu, który prof. Jerzy Wilkin nazwał „transformacją regresywną”. 

Zdaniem niedawno zmarłego profesora, „kryzys gospodarczy nigdy nie jest efektem zjawisk wyłącznie gospodarczych. Ekonomiści o tym dobrze wiedzą. Ekonomia instytucjonalna wyczuliła ekonomistów na znaczenie instytucjonalnych podstaw gospodarowania. Gospodarki nie można odizolować od polityki, kultury i wielu innych zjawisk społecznych. W tych sferach mogą także tkwić źródła kryzysu”. Obecny regres zapoczątkowany osiem lat temu przez rząd Zjednoczonej Prawicy (dalej rząd ZP, lub rząd PiS) polega na psuciu „wielu fundamentalnych składników systemu politycznego i gospodarczego, wypracowanych i wdrożonych od końca 1989 r.” Wszechogarniająca kontrola władzy centralnej, renacjonalizacja przedsiębiorstw czy też zawłaszczanie stanowisk przez partyjnych nominatów to tylko kilka przejawów tego modelu utraconych szans rozwojowych. Efekty zmian „pozytywnej transformacji” polegającej w największym stopniu na konwergencji regulacyjnej do prawa unijnego przyniosły Polsce ogromny sukces gospodarczy, polegający na szybkiej konwergencji ekonomicznej mierzonej w PKB na głowę mieszkańca do średniej unijnej. Już w roku 2012 trafiliśmy do klubu państw o wysokim poziomie rozwoju. Państwowy think-tank Polski Instytut Ekonomiczny szacuje, że nasz sukces w największym stopniu zawdzięczamy członkostwu w UE. Ponad ¼ polskiego PKB zależy bezpośrednio lub pośrednio od tego uczestnictwa. Tempo wzrostu PKB per capita dzięki temu było o ponad 1,5 pkt. proc. wyższe niż gdybyśmy pozostali poza granicami UE. Głównym motorem rozwoju społeczno-gospodarczego naszego kraju wcale nie były transfery środków z UE, ale uczestnictwo we wspólnym europejskim rynku. Gdyby nie jednolity unijny rynek, to Polska byłaby dziś na poziomie rozwoju z 2014 r.

Wbrew pierwotnym deklaracjom rządu, którego zapowiedzi można było znaleźć w Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju, polska gospodarka nie tylko przestała się zdrowo rozwijać, ale wręcz utknęła w „pułapce średniego dochodu”. To dość zabawne, że przed wpadnięciem w tę pułapkę przestrzegał 8 lat temu Mateusz Morawiecki, a teraz sam nas w nią wpędził. Należy przypomnieć, że Polska szybko doganiała Zachód. Już w 2011 r. OECD i Bank Światowy zmieniły klasyfikację Polski z „kraju o wyższych średnich dochodach” na „kraj o wysokich dochodach”. Teraz jednak zaczęliśmy szorować po dnie. Wśród państw UE, obok Węgier, mamy najgorsze wyniki gospodarcze. Spadek wzrostu gospodarczego -0,5%, wobec 0,6% wzrostu w strefie euro, oraz drugą po Węgrzech najwyższą inflację, dwukrotnie wyższą niż średnia w strefie euro. Na pewno lepiej już było, ale czy tak, jak głoszą rządowi propagandziści, Polska miała lepsze wyniki w ostatnich 8 latach czy w okresie dwóch kadencji Sejmu, gdy rządziła koalicja PO-PSL? 

Choć tego typu porównania są często mylące, to jednak patrząc na dane makroekonomiczne we wstecznym lusterku, można stwierdzić że, wbrew rządowej propagandzie, gospodarka lepiej rozwijała się w latach 2008-2015 niż w latach 2016-2023. Co najważniejsze, to widać wyraźnie, że wytraciła impet na tle regionu, mimo iż czynniki takie jak kryzys finansowy w 2018 r., pandemia czy wojna w Ukrainie były szokiem dla wszystkich państw. 

Średnie tempo wzrostu gospodarczego w latach 2008-2016 wyniosło 3,9%, a więc było wyższe o ok. 0,5 pkt. proc. niż tempo wzrostu w latach 2017-2023, które wyniesie ok. 2,4% po uwzględnieniu średniej z prognoz głównych organizacji międzynarodowych na 2023 r. W tym roku mamy spadek wzrostu gospodarczego o 0,6 proc. po drugim kwartale (rdr), co oznacza pogłębienie ujemnej dynamiki z pierwszego kwartału, gdy PKB zmalał o 0,3 proc. (rdr) Obecnie Polska gospodarka szoruje po dnie z największym kwartalnym spadkiem PKB o 2,2 proc. w UE, wobec wzrostu średniej unijnej o 0,1 proc. (kwk) oraz drugą najwyższą inflacją (po Węgrzech) w Unii Europejskiej. 

Warto wspomnieć, że warunkiem doganiania Zachodu, o czym rząd często wspomina, jest wzrost PKB liczony na głowę mieszkańca według parytetu siły nabywczej. Dużo gorzej wygląda sytuacja siły państwa, liczona nominalnym PKB. Przez ponad trzydzieści lat od początku transformacji mieliśmy średnio dwukrotnie wyższe tempo wzrostu gospodarczego niż średnia UE, w tym roku będzie to dwukrotnie mniej niż średnia unijna. Niestety obecne prognozy Eurostatu pokazują, że Polska w tym roku osiągnie dwukrotnie niższy wzrost PKB (0,5%) niż średnia unijna, oraz dwukrotnie wyższą średnioroczną inflację (HICP) niż średnia strefy euro.

Porównując ostatnie osiem lat do rządów PO-PSL, szczególną uwagą zwraca wyraźny spadek stopy inwestycji z nieco ponad 20 proc. do poniżej 17 proc., czyli aż o 3 pkt. proc. Przypomnieć należy, że w dekadzie 2000-2010 stopa inwestycji w Polsce była o 3 pkt. proc. wyższa niż średnia unijna, a w latach rządów PiS odwrotnie, była ona średnio około 3 pkt. proc. poniżej średniej unijnej, co sytuuje nas na przedostatnim miejscu w UE. 

Najbardziej niepokoi spadek inwestycji prywatnych, który jest papierkiem lakmusowym rozwoju, pod tym względem Polska spadła na ostatnie miejsce. Ten niekorzystny spadek wynika z pogarszającego się klimatu inwestycyjnego, zarówno przeregulowania i centralizacji gospodarki, jak również z powodu łamania zasad praworządności, konfliktów z Brukselą i największymi partnerami handlowymi. 

Niski poziom inwestycji wystąpił mimo wzrostu gospodarczego oraz rekordowego napływu pieniędzy z UE, które od lat sytuują Polskę jako największego beneficjenta netto środków unijnych. Bez tych pieniędzy byłby jeszcze niższy, ponieważ te środki przynajmniej napędzały inwestycje rządowe i samorządowe. Ale i tak inne „nowe” państwa unijne z naszego regionu mają dużo wyższe stopy inwestycji, np. Czechy 27%, czyli o 10 pkt. proc. więcej niż Polska, co jest jednym z najwyższych wskaźników w Europie. 

Obecnie borykamy się również z wysoką, ponad 10-procentową inflacją, dwukrotnie wyższą niż w strefie euro. Rosnący udział transferów społecznych w wydatkach budżetowych pogłębiał deficyty, które powiększały poziom zadłużenia. Projekt budżetu na 2024 zakłada rekordową wielkość długu, który odzwierciedla kumulację wcześniejszych deficytów budżetowych.

Plan finansowy państwa na przyszły rok premier Morawiecki nazwał „bezpiecznym”, choć pokazuje rosnące napięcia wynikające z nierównowagi fiskalnej. Deficyt, który wzrasta z 92 do 165 mld zł, co będzie stanowiło 4,5% PKB, choć jeszcze pół roku temu miało to być 3,4%. Dług wzrośnie do prawie 2 bilionów złotych, co będzie stanowiło 54% PKB. Najbardziej jednak niepokojący jest wzrost „nowych” potrzeb pożyczkowych państwa, w ujęciu netto o 225 miliardów zł, a w ujęciu brutto, czyli uwzględniając rolowanie „starego” długu, aż o 421 miliardów. Sam koszt obsługi tego gigantycznego długu ma wynieść 68,5 miliarda złotych, czyli więcej niż cały program Rodzina 800 plus.

Nowy budżet, który będzie procedowany dopiero po wyborach, pokazuje, że Polska znajdzie się przez kolejne kilka lat w stagflacji, czyli bardzo niewygodnej dla polityki gospodarczej sytuacji: niskiego wzrostu gospodarczego i wysokiej inflacji. Sposobem na przezwyciężenie stagflacji będą musiały być polityki strukturalne, zwiększające podaż, a nie popyt. Polityka pieniężna i polityka fiskalna łącznie odpowiadają za inflację. Ani sama polityka monetarna ani tym bardziej sama polityka fiskalna nie przywróci równowagi. Jeśli nie zostaną przeprowadzone reformy podażowe w gospodarce, a wraz z nimi uporządkowane finanse publiczne, to nadal będą występowały zaburzenia procesów gospodarczych, a wysoka inflacja będzie powracać.

Tymczasem RPP na swoim wrześniowym posiedzeniu, mimo ponad 10% inflacji konsumenckiej, podjęła niezrozumiałą decyzję o obniżeniu stóp procentowych o 0,75 pkt. proc. z 6,75% do 6,0%. Teraz z dużą pewnością można powiedzieć, że po tej radykalnej obniżce stóp dojście do 2,5% celu inflacji konsumenckiej nastąpi dopiero w 2027 roku. 

Mimo recesji konsumenckiej i przemysłowej, która ogranicza popyt, nadal znajdujemy się w okresie kontynuacji ekspansywnej polityki fiskalnej. Według projektu budżetu na 2024 r. wydatki mają rosnąć o 22%, czyli szybciej niż dochody, o 15%. W przyszłym roku mają wzrosnąć o 20% płaca minimalna i o 12,5% płace w budżetówce. Ponadto wzrosną transfery społeczne, zarówno dla rodzin, o 24 mld zł więcej na 800+ niż było w 2022 r. na 500+ oraz dla emerytów i rencistów wzrost o 59 mld zł w porównaniu do 2022 r. 

Wzrosną też wydatki na edukację i zdrowie oraz na obronność, choć te akurat częściowo związane są z zakupami uzbrojenia za granicą. Nie znamy dziś pełnego zakresu wszystkich wydatków, takich jak np. tych w Korei Południowej ani innych pozycji ulokowanych w funduszach pozabudżetowych. Z zapowiedzi rządu wynika, że dojdzie do stopniowej konsolidacji, czyli ograniczenia procederu wypychania wydatków z budżetu do funduszy grupy PFR, zwłaszcza do Funduszu Przeciwdziałania Covid-19 ulokowanego w BGK. Ale nadal prawdopodobnie ok. 70 miliardów zostanie ulokowanych poza budżetem państwa. 

Skala wypychania wydatków od czasu przejęcia władzy przez PiS wzrosła 10-krotnie, do poziomu ok. 460 miliardów złotych, czyli ponad 12 proc. PKB. Skalę dodatkowych kosztów finansowych, wynikających z przesunięcia niektórych wydatków publicznych do podległych mu instytucji: Banku Gospodarstwa Krajowego (BGK) i Polskiego Funduszu Rozwoju (PFR), oszacowałem na 3,5 mld zł do końca 2023 r.  posługując się różnicami w rentowności instrumentów dłużnych emitowanych przez Ministerstwo Finansów a tymi o podobnych parametrach wprowadzanymi do obiegu przez te dwie instytucje. A według Instytutu Finansów Publicznych, w okresie zapadalności obligacji wyemitowanych przez BGK/PFR koszty te wyniosą aż 12,2 mld zł. Rząd PiS stale podkreśla potrzebę zapewnienia elastyczności budżetowej w czasach kolejnych kryzysów. Ta konieczność, która przejawia się w zastosowaniu procederu wypychania wydatków do funduszy, może również wynikać ze złego planowania lub potrzeby zaskoczenia opinii publicznej kolejnymi prezentami od władzy. Nie sposób na przykład wyjaśnić, dlaczego dodatki węglowe czy bony turystyczne były finansowane z Funduszu Przeciwdziałania Covid-19 ulokowanego w BGK. 

Większość wydatków, zwłaszcza tych ubiegłorocznych, mogła i powinna była podlegać normalnemu procesowi legislacji, w tym nowelizacji budżetu. Ponieważ decyzje zapadały w KPRM, wśród osób bezpośrednio podległych premierowi, to w oparciu o ten dodatkowy, w dużym stopniu niczym nieuzasadniony koszt można postawić zarzut niegospodarności. 

Obecnie rząd dalej planuje zwiększać transfery socjalne, realizować koncepcję „gospodarki 500+”; ekspansywnej polityce fiskalnej nadal towarzyszyć ma ekspansywna polityka pieniężna. Jej skutkiem będzie to, że jedna ręka „daje” a druga „zabiera” cześć dochodu w postaci inflacji, czyli ukrytego podatku. Wszyscy obywatele na tym tracą, poza rządem, który dzięki inflacji zwiększa wpływy do budżetu państwa i zmniejsza relację długu do PKB. Według moich szacunków, od momentu, kiedy inflacja przekroczyła górny poziom celu inflacyjnego, czyli od kwietnia 2021 r, wielkość tego „podatku” przekroczyła 410 miliardów złotych. W największym stopniu (55% udziału) dotknęło to oszczędzających, nieco mniej konsumentów (35%) a najmniej (10%) kredytobiorców, po uwzględnieniu wakacji kredytowych, których koszt został przerzucony na sektor bankowy. 

Punktem oceny stanu gospodarki może być również spełnienie tzw. kryteriów Maastricht, które trzeba spełnić przed wejściem do strefy euro. Dotyczą one stabilności w obszarach finansów publicznych, inflacji oraz stóp procentowych, mają zaświadczać o zdrowiu gospodarki przed przyjęciem wspólnej waluty. Obecnie po raz pierwszy od czasu wejścia Polski do UE, czyli od prawie 18 lat, nie spełniamy żadnego z tych kryteriów. Chociaż, co warto nadmienić, Polska spełniała już te kryteria trzykrotnie, a mianowicie latach 2005, 2007 i 2015-2017. 

Jedynym zestawem danych, które zasługują na pozytywną ocenę są dane dotyczące rynku pracy. Owszem, mamy obecnie rekordowo niską, jedną z najniższych w UE stóp bezrobocia, ale przecież ten korzystny efekt wynika przede wszystkim z czynników strukturalnych. Na początku transformacji wskutek restrukturyzacji gospodarki, z czym wiązała się fala zwolnień oraz wyżu demograficznego, bezrobocie gwałtownie rosło. Wraz z wejściem Polski do Unii Europejskiej poprawiła się koniunktura, zwiększyła emigracja ekonomiczna, co początkowo ograniczyło bezrobocie. Następnie za czasów rządów PO-PSL zaczęło ono ponownie rosnąć, po kryzysie finansowym 2008-2009. Od marca 2013 r. wskutek poprawy koniunktury oraz niżu demograficznego poziom bezrobocia stopniowo, systematycznie spadał. Obecnie problemem nie jest już bezrobocie, tylko niedobór pracowników.

Z perspektywy makroekonomicznej można stwierdzić, że za czasów PiS pogorszył się stan gospodarki. To efekt rozwoju na glinianych nogach, opartego na konsumpcji, a nie na inwestycjach, któremu niestety towarzyszyło psucie instytucji. Rankingi organizacji międzynarodowych są w stanie uchwycić część zmian instytucjonalnych, ale na bardzo wysokim poziomie agregacji. I tak, w ostatnim publikowanym przez Bank Światowy rankingu Doing Business spadliśmy z wysokiego 23. miejsca w 2015 r. na 40. miejsce w 2019 r. Z kolei według Worldwide Governance Index 2021 znaleźliśmy się w ostatniej dziesiątce we wszystkich sześciu kategoriach, a w sprawności rządzenia spadliśmy na pozycję 28 wśród 30 państw grupy UE-30.

A jak rysują się perspektywy w dłuższym okresie? Również słabo. Lepiej już było. Według długoterminowych prognoz OECD, do 2040 roku wzrost gospodarczy Polski będzie o 0,7 proc. niższy niż średnia unijna. A główną tego przyczyną, obok starzenia się ludności, będzie rosnąca luka produktywności, wynikająca z niskiej stopy inwestycji i niewielkiej innowacyjności polskiej gospodarki. Tu warto przypomnieć raport „Jak unieść ambicje Polski” opracowany przez McKinsey & Company, z którego wynika, że wzrost produktywności polskiej gospodarki znacząco zwolnił w ostatnich latach. W minionej dekadzie osiągał średnio 4,2 proc. w porównaniu z 5,7 proc. dziesięć lat wcześniej. Mimo że wydatki na badania i rozwój wzrosły znacząco w ostatnich latach, choć nadal w procencie PKB są o 45% niższe niż średnia unijna, to pogorszył się poziom innowacyjności polskiej gospodarki. Można tu przytaczać wiele argumentów, takich jak znacząco niższe kompetencje cyfrowe Polaków (na poziomie 43% wobec 54% średniej unijnej), ale najgorzej wypadamy w liczbie patentów. Polska, w przeliczeniu na milion mieszkańców, zgłosiła prawie osiem razy mniej patentów niż Niemcy. Zła alokacja zasobów, czego przykładem okazało się rozdzielanie grantów przez Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, ogranicza zdolność do generowania innowacji. 

Złe procesy alokacji to również czubek góry lodowej niesprawnych instytucji. Instytucjonalne podstawy dzisiejszego kryzysu, które profesor Wilkin nazywa „transformacją regresywną” można wyjaśnić triadą Mishkina. Według amerykańskiego ekonomisty Frederica Mishkina, kryzys gospodarczy można ułożyć w triadę, która uwzględnia znaczenie czynników behawioralnych. Składa się ona z trzech faz: asymetrii informacji, negatywnej selekcji oraz pokusy nadużycia. 

Z tej triady wprost wynika, że im mniej widzimy, tym gorzej. Mniejsza przejrzystość zwiększa ryzyko niegospodarności, a nawet korupcji. Zmiany ustrojowe, których dokonała Zjednoczona Prawica, miały i nadal mają służyć wzmocnieniu władzy, a nie instytucji. Doszło do nadmiernej centralizacji, która wypacza procesy alokacji. Przykładem tego jest rozdział pieniędzy na inwestycje lokalne, dokonywany z klucza politycznego. Doszło do ograniczenia przejrzystości finansów publicznych. Dziś wierzyciele polskiego rządu, którzy zanim nabędą kolejne obligacje skarbowe, zastanawiają się nad tym, czy rząd nie ukrywa jakichś wydatków w funduszach pozabudżetowych, lub czy NBP „w ukryciu” nie monetyzuje długu publicznego. Na tym tle widać, że efektem ubocznym takiego modelu rozwoju jest niższa wiarygodność gospodarcza, co wpływa na wzrost kosztów obsługi długu publicznego, a tym samym zmniejsza przestrzeń fiskalną na potrzebne wydatki. 

Szczególnie niska przejrzystość dotyczy jednak obszaru zarządzania spółek kontrolowanych przez skarb państwa. W sferze finansów publicznych, choć transparentność została mocno ograniczona, to nadal pozostają jednak jakieś bezpieczniki, choćby kontrole następcze Najwyższej Izby Kontroli. 

W okresie ostatnich ośmiu lat mieliśmy do czynienia ze stopniowym ale równoległym wzrostem roli państwa w gospodarce, centralizacją władzy, ograniczeniem konkurencji w strategicznych sektorach, gdzie dominują spółki z udziałem skarbu państwa. Jednocześnie znacząco obniżyły się standardy zarządzania spółkami kontrolowanymi przez Skarb Państwa, w tym standardy przejrzystości. Na przykład Orlen zaczął blokować kontrole NIK, mimo iż po fuzji z Lotosem i PGNiG udział Skarbu Państwa w akcjonariacie tej spółki wzrósł z 31,1 proc. do 49,9 proc., a przychody wynoszą dziś niemalże połowę dochodów budżetowych państwa. Rodzi to domniemanie, że brak przejrzystości służy ukryciu marnotrawstwa, a nawet korupcji politycznej, takiej jak finansowanie podmiotów wspierających rządzącą partię. Zawsze w mętnej wodzie rośnie pokusa nadużycia, zwłaszcza gdy państwowe spółki traktowane są jak polityczne łupy. 

Władze od lat przekonują o potrzebie kreowania narodowych championów, chociaż w praktyce okazuje się, że najważniejsze są konfitury i synekury. Normą stały się ustawiane konkursy przy zaniżonych kryteriach kwalifikacji. Negatywna selekcja menadżerów do państwowych przedsiębiorstw odtworzyła znane z PRL-u zjawisko nomenklatury, które wykazuje się wykonywaniem poleceń „zgodnie z linią”. 

Realizowanie kodeksowego interesu spółki okazało się fikcją. Zamieniono go na bliżej nieokreślony interes Skarbu Państwa, który ostatecznie zdegenerował się do profitów dla partii rządzącej. Najlepiej ilustrują to wpłaty partyjnych nominatów rozlokowanych po spółkach na partyjne konta politycznych mocodawców. 

Transformacja regresywna powoduje konkretne mierzalne koszty dla gospodarki. Można do nich zaliczyć: koszty utraconych korzyści z powodu niskiego poziomu inwestycji, w tym również z powodu braku unijnych pieniędzy, koszty wynikające ze złej alokacji środków budżetowych na inwestycje lokalne lub przeskalowane inwestycje centralne, koszty niskiej jakości zarządzania spółkami kontrolowanymi przez Skarb Państwa przez partyjnych nominatów. 

W analizach ekonomicznych niewiele mówi się o kosztach utraconych korzyści. Wyjątkiem było szacowanie utraconych korzyści z powodu braku z Krajowego Planu Odbudowy o Wzmacniania Odporności (dalej KPO). W październiku 2021 instytut Oxford Economics przedstawił ekonomiczne konsekwencje ostrego konfliktu Polski z UE. Wstrzymanie środków z Krajowego Programu Odbudowy (KPO) i funduszy strukturalnych do końca 2023 r. oznacza skumulowany spadek PKB (tylko w latach 2022-2023) łącznie o 1,4 punktu procentowego. Wzorując się na analizie Oxford Economics, można oszacować skumulowany koszt łamania praworządności przez PiS. Przeliczony na obywatela wynosi on w cenach stałych 3200 złotych za okres 2022-2023 r., ale co najważniejsze, to tylko kilka procent całego kosztu stanowią kary nałożone przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) na nasz kraj, które już przekroczyły 2 mld zł. Reszta to utracone korzyści z powodu niższego poziomu inwestycji tych bezpośrednich z KPO, ale również kosztów pośrednich wynikających z ograniczania inwestycji prywatnych z powodu złej jakości funkcjonowania wymiaru sprawiedliwości. 

Podobnie można analizować koszty bezpośrednie oraz koszty utraconych korzyści wynikłe z upolitycznionych inwestycji, takich jak budowa bloku energetycznego w Ostrołęce czy przeskalowanych inwestycji, takich jak kanał na Mierzei Wiślanej czy budowa Centralnego Portu Komunikacyjnego. 

Podsumowując, regresywna polityka prowadzi do spowolnienia konkurencyjności gospodarki, utrudnia wzrost innowacyjności i dostosowanie do warunków ograniczonej podaży pracy, a więc w konsekwencji spowoduje spowolnienie tempa doganiania Zachodu pod względem poziomu życia. Kluczem do naprawy tego złego modelu rozwoju „transformacji regresywnej” jest naprawa instytucji. To zadanie o wiele trudniejsze niż stabilizacja makroekonomiczna, dziś koncentrująca się na pokonaniu inflacji. 

Ekonomia instytucjonalna podkreśla, że sprawne instytucje mają kluczowe znaczenie w rozwoju społeczno-gospodarczym. Bez odpolitycznienia i poprawy klimatu inwestycyjnego trudno oczekiwać wzmocnienia skłonności do inwestowania. Bez reform ustrojowych w obszarze finansów publicznych lub w zarządzaniu majątkiem skarbu państwa trudno oczekiwać lepszej alokacji oraz efektywności w gospodarowaniu. Do najważniejszych reform, obok naprawy wymiaru sprawiedliwości, należy dodać inne reformy o charakterze ustrojowym, takie jak wzmocnienie statusu służby cywilnej, poprawę procesu legislacyjnego oraz konsolidację finansów publicznych. 

Należy zwiększyć przejrzystość finansów publicznych. Proces konsolidacji finansów publicznych powinien zakładać uznanie, że wszystkie fundusze pozabudżetowe z mocy prawa przekształcone są w fundusze celowe. Oznacza to, że ich plany muszą być załączane do ustawy budżetowej. Należy też zlikwidować automatyzm w udzielania gwarancji Skarbu Państwa dla obligacji BGK. To minister finansów, jako strażnik finansów publicznych, powinien udzielać gwarancji i za to odpowiadać. W celu zwiększenia przejrzystości, poziomy deficytu i długu publicznego powinny być raportowane na potrzeby krajowe wyłącznie według metodologii europejskiej. Należy stworzyć mechanizmy zapewniające adekwatne wpływy budżetom samorządów, umożliwiające im dostarczanie usług publicznych na właściwym poziomie. 

Naprawa najważniejszych instytucji to warunek konieczny, ale niewystarczający dla zdynamizowania rozwoju gospodarczego. Potrzebny jest realny program stabilizacji makroekonomicznej powiązany z reformami strukturalnymi. 

Kluczem do odzyskania równowagi makroekonomicznej, zwłaszcza przezwyciężenia inflacji, są reformy wzmacniające skłonność przedsiębiorstw do inwestowania, a więc wparcie reform podażowych, które podniosą produktywność. 

Odblokowanie środków z KPO, które zależy od poprawy praworządności da impuls inwestycyjny, ale to za mało. Potrzebna jest ambitniejsza agenda transformacji energetycznej, tak aby szybciej dochodzić do neutralności klimatycznej niż przewiduje obecny rząd, a więc zapewnić bezpieczną zieloną energię po niewygórowanych cenach. Warto też wykorzystać poprawę relacji z Unią Europejską do bliższej współpracy z zachodnimi partnerami w obszarze technologii przekrojowych. Polska powinna wykorzystać trend do friendshoringu, korzystając ze strategicznego partnerstwa ze Stanami Zjednoczonymi, ale przede wszystkim z programów wpierających nową unijną politykę przemysłową.

Szanse dla polskiego biznesu stwarza także odbudowa Ukrainy. Celowe jest stworzenie systemu zachęt rozwoju polski wschodniej pod kątem inwestycji w infrastrukturę i produkcję przemysłową podwójnego zastosowania. 

Należy odejść od rozdawniczego charakteru uprawiania polityki, pozostawić istniejące świadczenia, ale też w kolejnych stosować progi dochodowe, tak aby zmniejszać nierówności i wyrównywać szanse. Ani proste uniwersalne transfery ani Polski Ład, choć promowany był hasłem „sprawiedliwe podatki” nie zmniejszyły nierówności dochodowych, a tylko dokonały redystrybucji od osób bardziej aktywnych do mniej aktywnych zawodowo. W rezultacie wdrożenia Polskiego Ładu uszczuplono dochody podatkowe samorządów oraz skomplikowano jeszcze bardziej system podatkowy. Rząd zamiast upraszczać, zajmował się uszczelnianiem przepisów, które sam wcześniej stworzył, pogarszając jeszcze stabilność prawa. 

Te złe doświadczenia, które wynikają z niekompetencji, nie powinny jednak stanowić przesłanki do zaniechania reform. Można zapewnić większą stabilność regulacji poprzez powrót do rzetelnego dialogu z partnerami społecznymi oraz wydłużając vacatio legis. 

Politycznej przestrzeni dla zmian należy szukać zarówno w odsunięciu niekompetentnych nominatów partyjnych z agencji oraz organów państwa, jak i w przeformułowaniu celów. I tak celem reformy podatkowej powinno być wyłącznie uproszczenie systemu, a nie np. redystrybucja dochodów. Ale tu ważna jest też metoda, podkreślenie, że bez ujednolicenia baz podatkowych, eliminacji nakładających się ulg i wyłączeń trudno dokonać jakiegokolwiek uproszczenia. Podobne podejście, „uproszczenie poprzez ujednolicenie” można zastosować w innych obszarach, np. w reformie konsolidującej niespójny system kilkudziesięciu świadczeń społecznych. 

Przy założeniu, że największą dynamikę wzrostu wydatków budżetowych osiągną wydatki na zdrowie i obronę narodową należy zaprezentować wiarygodny plan stabilizacji fiskalnej. Oszczędności w wydatkach należy szukać przede wszystkim w zamrożeniu przeskalowanych inwestycji, w odchudzeniu dotacji dla agencji i spółek skarbu państwa, w lepszym zarządzaniu mieniem państwowym. Wreszcie plan stabilizacyjny również powinien zostać ujęty w ramy wynikające z obowiązującej Stabilizacyjnej Reguły Wydatkowej oraz kryteriów konwergencji do strefy euro. 

Wreszcie należy zwiększyć wiarygodność polityki antyinflacyjnej poprzez odpolitycznienie banku centralnego i lepsze skoordynowanie polityki fiskalnej i monetarnej w walce z inflacją.

Dzieci – pogarda czy uznanie? :)

Nasze społeczne, kulturowe i instytucjonalne podejście do dzieci i młodzieży stanowi papierek lakmusowy kondycji demokracji – opierającej się na idei równości. 

Uczestniczymy wszyscy w gorącej debacie publicznej, w której wydaje się, że emocje sięgają zenitu. Jednak ich natężenie wciąż będzie rosnąć, przynajmniej do dnia wyborów. Z jednej strony może to dobrze, bo jak utrzymują niektórzy, wybory to święto demokracji i należy zachęcać do udziału w nich jak największą liczbę obywatelek i obywateli. Ale z drugiej to źle, bo każda i każdy obserwujący życie publiczne musi przyznać, że te wybory nie mogą już być uczciwie. I nie wynika to z faktu organizacji samego dnia głosowania, ale przede wszystkim z dokonanych przez ostatnie lata licznych i poważnych zniszczeń w systemie instytucji państwa demokratycznego – takich jak media, zamachu na niezależność organów konstytucyjnych, instytucji dialogu społecznego i obywatelskiego, trójpodział władz i złamanie setek procedur poszczególnych urzędów. A wszystko w celu utrwalania klientyzmu. 

Choć w takich warunkach umykają sprawy bardziej złożone, to jednak warto podjąć trud uczestniczenia w tej obywatelskiej debacie także z pozycji nieco dalszych od politycznego i medialnego centrum. Są bowiem tematy, które nie znajdą miejsce w pierwszym, najbardziej gorącym kręgu. Ale mają szansę znaleźć się w kręgach kolejnych, gdzie jest dość miejsca na podjęcie choćby próby rozmowy na trudny temat z perspektywy ideowej i eksperckiej.

Ludwik Dorn mawiał, że polityka zajmuje się w swej istocie dystrybucją godności. Społeczne napięcia i konflikty nie tylko wynikają z kwestii materialnych – dostatku lub niedostatku zasobów – lub przemian technologicznych, których bezprecedensowego tempa właśnie doświadczamy. W tych napięciach chodzi o coś jeszcze – o uznanie. Społeczne uznanie to okulary, przez które należy spojrzeć na nierówności w „dystrybucji godności” wobec różnych grup społecznych.

W tym krótkim komentarzu chcę zaproponować spojrzenie na dzieci i młodzież. Mam bowiem głębokie przekonanie, że nasze społeczne, kulturowe i instytucjonalne podejście do tej grupy stanowi papierek lakmusowy kondycji demokracji – opierającej się wszak na równości. 

Koncepcję społecznego uznania jako głównego motywatora zmian społecznych i moralnej słuszności wielu społecznych konfliktów stworzył Axel Honneth. Na polskim gruncie promotorką tego podejścia w obszarze pedagogiki jest Mirosława Nowak Dziemianowicz, której książka pt. „Szkoła jako przestrzeń uznania” (PWN 2020) została wyróżniona w konkursie Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, w edycji za 2020 rok. 

Potrzeba uznania jest stawiana przez tych autorów jako centralny punkt odniesienia dla społecznych relacji i indywidualnej tożsamości. Kształtowanie poczucia uznania odbywa się w trzech sferach: w rodzinie – poprzez doświadczenie miłości w pierwszym okresie życia; poprzez prawo, które – jak czytamy u Nowak-Dziemianowicz – „opiera się na obietnicy równości moralnej wszystkich członków społeczeństwa, zakłada wzajemność uznania, która jest symetryczna i egalitarna, nie dopuszcza więc żadnego zróżnicowania związanego np. z pozycją społeczną”. W koncepcji tej „[…] wszyscy ludzie pozostają równi, tak samo zobowiązani i tak samo autonomiczni”. 

Trzecim obszarem jest gospodarka. Tutaj uznanie można określić jako prawo do bycia uznaną i uznanym przez wspólnotę ze względu na wkład swych talentów, postaw, umiejętności i wiedzy w jej rozwój społeczno-ekonomiczny. Jest to sfera opierająca się na uniwersalnej solidarności, akceptacji dla odmienności, a nawet troski i afirmowania odmienności innych. 

Honneth w swej teorii nakreśla doświadczenia będące najbardziej wyrazistym zaprzeczeniem uznania. To społeczna pogarda, skierowana do całych grup społecznych, także ta mająca ukryty, strukturalny i zarazem intencjonalny charakter. Objawia się ona analogiczne wobec poszczególnych trzech sfer – przemocą, pozbawieniem praw i godności.

Zatem dwa stany – pogardy i pełnego uznania – tworzą ramy dla nieograniczanej złożoności jakości naszych relacji, przekładając się wprost na zaufanie lub jego brak. Ratyfikując w 1991 roku Konwencję o Prawach Dziecka Polska zobowiązała się do realizacji szeregu praw i zasad. Kluczowy jest wymóg kierowania się dobrem dziecka oraz poszanowania poglądów dziecka wynikający z prawa do bycia wysłuchanym. Adam Łopatka, uczestniczący po polskiej stronie w procesie pisania Konwencji, wskazuje, że „dobro dziecka powinno być wytyczną przy podziale środków na różne cele, przy podejmowaniu działań ekonomicznych, organizacyjnych, słowem tych wszystkich przedsięwzięć, które są ważne dla potrzeb i interesów dziecka”. Podejmując decyzje polityczne w warunkach ograniczonych zasobów „Konwencja o prawach dziecka wymaga, aby w takich sytuacjach dobro dziecka miało pierwszeństwo przed domniemanym dobrem społeczeństwa”. 

Poszanowanie poglądów dziecka to też zobowiązanie do wysłuchania go w każdej sprawie, która dotyczyć może tej grupy społecznej, na co wyraźnie wskazują wszystkie interpretacje i rekomendacje autorstwa Komitetu Praw Dziecka ONZ. O tę zasadę w pierwszej kolejności wnosił Janusz Korczak. Marek Michalak, Rzecznik Praw Dziecka w latach 2008-2018 pisze o Korczaku tak: „upominał się o o wyraźne prawo do dziecka do szacunku oraz, jak to dzisiaj nazywamy, do wyrażania własnego zdania w sprawach dziecka dotyczących”. 

Patrząc przez pryzmat tej koncepcji i próbując uchwycić, choćby w arbitralny sposób, status społecznego uznania dla niemalże dwudziestoprocentowej grupy społecznej, jaką stanowią osoby poniżej 18. roku życia w Polsce, skoncentruję się na trzech instytucjonalnych dowodach na brak tego uznania. A zarazem jest to postulat wobec polityk publicznych oraz naszego stosunku do nich. 

Po pierwsze, w instytucjonalnym dialogu społecznym nie uwzględnia się obecnie prawa dzieci i młodzieży do udziału w konsultacjach. I to nawet pomimo, że ustawowym zadaniem instytucji jest dbanie o społeczną spójność, jakość polityk publicznych oraz wypracowywanie strategii rozwoju społeczno-ekonomicznego. Wydaje się, że wynika to z szerszej kultury politycznej zmierzającej nawet nie do braku wspierania dialogu, ale wręcz do jego ograniczania. W odniesieniu do młodzieży można to było wyraźnie usłyszeć podczas posiedzenia parlamentarnego zespołu praw dziecka, na które jego przewodnicząca, posłanka Monika Rosa, zaprosiła posłanki i posłów Sejmu Dzieci i Młodzieży, krytykujących ignorowanie ich próśb i potrzeb, jakiej doświadczają ze strony resortu edukacji oraz Rzecznika Praw Dziecka. Posłanka przypominała, że ci młodzi parlamentarzyści posiadają unikalną wiedzę o bolączkach swojego pokolenia, z której politycy i instytucje państwa mają obowiązek skorzystać. 

Po drugie, nie istnieje dziś w procesie legislacyjnym ani jedno rozwiązanie motywujące stanowiących prawo do brania pod uwagę opinii dzieci i młodzieży. Dzieje się tak nawet, kiedy wprost odnoszą się one do tej grupy wiekowej. Przykłady? Reforma oświaty, projekty dotyczące ochrony przed przemocą, niebezpiecznymi treściami, a także te mające wspierać zdrowie psychiczne i dobrostan najmłodszych. Obowiązkowym elementem uchwalania prawa jest ocena skutków regulacji. Niestety, nie dotyczy ona obowiązku badania wpływu projektowanych rozwiązań na dobrostan i prawa dziecka. 

Po trzecie, głęboko wierzę, że jakość instytucji i społecznej tkanki mierzy się naszym stosunkiem do najbardziej bezbronnych. Tym jest właśnie uznanie i wynikająca z niej powinność wzmacniania podmiotowości dziecka – człowieka i obywatela. W praktyce powinno się to przekładać na tworzenie instrumentów prawnych lepiej i skuteczniej chroniących ich prawa i godność. Jeśli takie rozwiązania istnieją w światowym lub europejskim porządku prawnym, to należy je wdrażać także na poziomie krajowym. Z tego punktu widzenia jedną z najmniej zrozumiałych decyzji jest odmowa przez polski rząd ratyfikacji III protokołu do Konwencji o Prawach Dziecka, tzw. protokołu skargowego. Dawałby on polskich dzieciom oraz ich przedstawicielom prawo skargi do Komitetu Prawa Dziecka ONZ. Obecnie polscy obywatele są go pozbawieni.

Według oficjalnej wykładni rządu istnieją trzy zasadnicze powody braku zgody na ratyfikację: nasz system prawny rzekomo chroni dzieci w stopniu wystarczającym, ratyfikacja mogłaby spowodować nadmierną ingerencję organów międzynarodowych w polski system oraz zagrażać polskiej tradycji i wartościom. Komentarz do takiego stawiania sprawy jest chyba zbędny. Tak samo jak „podpisywanie się pod tym” przez obecnego Rzecznika Praw Dziecka.

Wzmacnianie uznania dla dzieci i młodzieży przez instytucje wymaga przede wszystkim budowy odpowiedniej świadomości społecznej, aby wśród polityków i urzędników panowało wewnętrzne przekonanie o potrzebie zmiany dotychczasowego podejścia i polepszenia sytuacji i uprawnień tej, z natury rzeczy, jednej z najbardziej bezbronnych grup społecznych. Dopiero wtedy możliwa będzie dyskusja, jakie kroki i metody należy wdrożyć, by na drodze między pogardą i ignorancją a pełnym uznaniem przesunąć się choć o kilka kroków w kierunku pożądanego stanu. 

 

Konrad Ciesiołkiewicz – przewodniczący Komitetu Dialogu Społecznego KIG, laureat tegorocznej Nagrody im. Janusza Korczaka, kieruje pracami Fundacji Orange. 

 

Literatura, z której korzystałem: 

Honneth Axel, Walka o uznanie, Zakład Wydawniczy Nomos, Kraków 2012, s. 128-135.

Łopatka Adam, Dziecko. Jego prawa człowieka, Polskie Wydawnictwo Prawnicze Iuris, Warszawa 2000, s. 27-32.

Michalak Marek, Order Uśmiechu – wspólny świat dzieci i dorosłych, Międzynarodowa Kapituła Orderu Uśmiechu, Warszawa 2020, s. 77-78. 

Nowak-Dziemianowicz Mirosława, Szkoła jako przestrzeń uznania, Wydawnictwo PWN, Warszawa 2020, s. 79-89

 

Fot.  Elizaveta Dushechkina / Unsplash


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Dlaczego 300 tysięcy Polaków wyszło na ulice Warszawy? [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Andrzeja Bobińskiego, Dyrektora Zarządzającego „Polityki Insight”. Rozmawiają o największym proteście ulicznym w historii Polski, o tym, jakie czynniki kształtują kampanię parlamentarną w kraju i jaki będzie wynik zbliżających się wyborów.

Leszek Jażdżewski (LJ): Dlaczego 4 czerwca 2023 r. na ulicach Warszawy manifestowało 300 tys. Polek i Polaków?

Andrzej Bobiński

Andrzej Bobiński (AB): Są dwa powody, dla których tak się stało – z jednej strony polityczny i wyborczy, a z drugiej obywatelski i cywilizacyjny. W tym drugim aspekcie był to marsz antyrządowy zorganizowany w celu pokazania, że ​​od ośmiu lat ludzie są niezadowoleni z tego, co dzieje się w Polsce. Podsycaniem tej postawy było coś, co wydarzyło się na tydzień przed demonstracją, a mianowicie podpisanie dokumentu pozwalającego na powołanie komisji do zbadania rosyjskich wpływów – co jest niedemokratyczne i niezgodne z konstytucją. 4 lipca był więc dla wielu okazją do wyrażenia niezadowolenia z tego, w jakim kierunku zmierza Polska.

Z drugiej strony demonstracja była faktycznym początkiem kampanii wyborczej największej antyrządowej partii opozycyjnej – Platformy Obywatelskiej. Marsz miał dać nadzieję i zmobilizować elektorat, a także pokazać, że opozycja może wygrać wybory. Co więcej, miała też na celu zastraszyć Prawo i Sprawiedliwość i służyć jako pokaz siły.

LJ: Jakie są scenariusze nadchodzących wyborów w Polsce? Czy demonstracja z 4 czerwca wpłynie na ich wynik?

AB: Błędem byłoby w tym miejscu próbować wskazać zwycięzców i przegranych, bo w tej kampanii jeszcze wiele się wydarzy. Możemy dostrzec sinusoidę emocji, poparcia i nadziei po obu stronach. Czerwiec był bardzo dobrym miesiącem dla opozycji, więc może być tu trochę miejsca na pewną euforię – zwłaszcza po marszu pojawiło się poczucie potencjalnego sukcesu i wrażenie, że opozycja może wygrać wybory. To uczucie jest bardzo ważne dla opozycji i bardzo potrzebne, gdyż zwiększa jej szanse na wygraną.

Jednak jeśli po marszu nie nastąpi skokowy wzrost poparcia dla Platformy Obywatelskiej w sondażach o co najmniej 3 punkty procentowe, które to należałoby odebrać innym aktorom opozycyjnym, to zapewne ten entuzjazm osłabnie.

W świetle tych wydarzeń szanse opozycji rosną, ale przed nami jeszcze dużo czasu i wiele może się zdarzyć. Dlatego możemy być świadkami wielu wzlotów i upadków, próbując dowiedzieć się, kto ostatecznie wygra. Więcej powinniśmy wiedzieć na początku września, po wakacjach, kiedy karty zostaną już rozdane i zobaczymy, kto będzie kandydował, jak wypadną sondaże i jak potoczą się kampanie.

LJ: Czy to, że polska opozycja nie jest zjednoczona, wskazuje, że po rozpoczęciu kampanii możemy spodziewać się jeszcze jakiejś rekonfiguracji? Czy jedna lista jest możliwa? I czy wspólne prowadzenie kampanii będzie korzystne dla partii opozycyjnych?

AB: Nie wiem, czy tak się stanie. Donald Tusk będzie prawdopodobnie obserwował sondaże przez najbliższe tygodnie. Jeśli zauważy skok poparcia dla swojej partii i szansę na wyprzedzenie PiS, to zrobi wszystko, co w jego mocy i użyje wszelkich dostępnych środków, by spróbować zjednoczyć opozycję i stworzyć jedną listę wyborczą. Jeśli nie wydarzy się to tak szybko, jak by sobie tego życzył (lub wcale), to zapewne trzeba będzie usiąść i zastanowić się, jakie powinny być kolejne kroki – wtedy mogą być potrzebne dwie lub trzy listy, aby móc przyciągnąć jak najwięcej wyborców z różnych środowisk i o odmiennych światopoglądach i oczekiwaniach.

Można odnieść wrażenie, że Donald Tusk i Jarosław Kaczyński grają o jak najsilniejszą polaryzację polskiego społeczeństwa. Wyobrażam sobie sytuację, w której wahadło przesunie się w stronę opozycji. Nie wiem, czy tak się stanie, ale wydaje mi się, że jest to możliwe. Dlatego kolejne kroki opozycji to kwestia decyzji, którą należy podjąć – i to dość szybko.

Opozycja mogłaby, na przykład, obrać czeską strategię i startować na trzech osobnych listach lub podjąć próbę prowadzenia kampanii na zasadzie pełnej polaryzacji. To drugie rozwiązanie wymagałoby jednak gry w otwarte karty już na początku wyścigu, a Platforma Obywatelska na razie tego nie robi.

LJ: Czy jest sposób, aby ta gra w polaryzację była korzystna dla opozycji w scenariuszu z jedną listą wyborczą?

AB: Tu nie ma złotego środka. Nie można usiąść i po prostu wymyślić najlepszego możliwego rozwiązania problemu, ponieważ ważniejszy od tego, co w tej chwili zadecyduje opozycja, jest przebieg kampanii wyborczej.

Niemniej jednak jeśli spojrzymy na sondaże, to 50-52% Polaków głosuje na partie opozycyjne. Około 35% jest gotowych głosować na Prawo i Sprawiedliwość, a 10-12% na skrajną prawicę (Konfederację). Nie widzę powodu, dla którego poparcie dla PiS miałoby wzrosnąć powyżej tych 35%, ani żeby ta polaryzacja (lub choćby anty-tuskowe referendum) pomogła im przekroczyć ten próg. Jedynym sposobem, w jaki mogę sobie wyobrazić, aby partia rządząca zdobyła większe poparcie niż obecnie, byłaby silna demobilizacja wyborców opozycji, co mogłoby doprowadzić do bardzo niskiej frekwencji. Może to spowodować, że PiS nagle zdobędzie 40-42% głosów. Jednak teraz nie widzę możliwości, żeby tak się miało stać.

Z jednej strony, biorąc pod uwagę ostatnie sondaże, wydaje się, że opozycja ma przewagę nad PiS, jeśli spojrzymy na nią jako na grupę. Bez trudu wyobrażam sobie scenariusz, w którym Polska 2050 Szymona Hołowni zdobędzie 10 punktów procentowych, Nowa Lewica 7 punktów procentowych, a Platforma Obywatelska 33%. Jeśli zdecydują się startować osobno, bo mogą czuć się zdolni do przekroczenia progu wyborczego, mogą stracić część wyborców na rzecz PO bliżej wyborów. Nie sądzę jednak, aby tak się stało, bo politycy stają się coraz bardziej racjonalni w miarę zbliżania się dnia wyborów.

Kiedy Donald Tusk wrócił na polską scenę polityczną, próbował podporządkować sobie pozostałych partnerów opozycji. Teraz, gdy zbliża się dzień wyborów, potrzebuje tych głosów. Ma bliskich sojuszników we Włodzimierzu Czarzastym czy Władysławie Kosiniaku-Kamyszu. Prawdopodobnie odbędą naradę na temat strategii wygrania wyborów przez opozycję. Oczekuję od nich racjonalnych decyzji.

O ile nie wydarzy się coś dziwnego, w tej chwili opozycja nadal ma dużą przewagę nad PiS, jeśli traktuje się ją jako grupę. Jeśli unikną popełnienia ogromnych błędów w trakcie kampanii, mają realną szansę na wygraną.

LJ: Mimo szeroko zakrojonej kampanii poparcie dla Platformy Obywatelskiej w sondażach nie rośnie. Dlaczego tak się dzieje?

AB: Głównym powodem jest to, że Donald Tusk ma bardzo silny elektorat negatywny. Jest wielu ludzi, którzy go po prostu nie lubią. Dlatego wielu osobom trudno jest w tym momencie zadeklarować, że zagłosują na Platformę Obywatelską. Jednak atmosfera się zmienia. Gdy nadejdą wybory, niezależnie od powodów, dla których nie lubią Tuska, stając przed wyborem między głosowaniem na Tuska a Kaczyńskiego, prawdopodobnie zagłosują na tego pierwszego.

Kampania wyborcza dopiero się rozpoczęła. Rzeczywiście, w obozie Platformy Obywatelskiej (a zwłaszcza Donalda Tuska) była duża aktywność, która niekoniecznie przełożyła się na sukces w sondażach. Fakt ten spowodował dużo stresu i napięć wewnątrz partii. PO ma jednak mniej pieniędzy niż PiS i dopiero teraz nabiera rozpędu. Zobaczymy, jak to się potoczy w ciągu następnego miesiąca, a potem okaże się, czy mogą odnieść sukces.

Jak na razie kampania Platformy Obywatelskiej wydaje się dość profesjonalna i jest prowadzona całkiem nieźle. Poparcie dla tej partii może jeszcze wzrosnąć, ale dopiero się okaże, na ile jest to znaczący wzrost. Istnieje natomiast wyraźny pułap poparcia dla Donalda Tuska. Jeśli zdecyduje się na osobną listę, jego partii może być bardzo trudno wyjść poza 30-35%. Myślę jednak, że ta dynamika będzie się zmieniać.

LJ: Jakiego rodzaju procesy wpłyną na wynik nadchodzących wyborów?

AB: Przede wszystkim społeczeństwo jest zmęczone ludźmi w rządzie. Niekoniecznie musi to dotyczyć partii PiS czy PO, jest to raczej ogólna tendencja. Od 1989 r. rządy zmieniały się co cztery lata – z wyjątkiem dwóch kadencji Platformy Obywatelskiej. Teraz to Prawo i Sprawiedliwość rządzi już dwie kadencje, czyli już osiem lat.

Tymczasem Polacy generalnie nie lubią rządzących, bo z zasady czują, że ludzie u władzy kradną i rozdają pracę przyjaciołom i rodzinie. To uczucie, które – choć nie znajduje odzwierciedlenia w sondażach – powoduje, że rządy tracą poparcie.

Z drugiej strony, kiedy przychodzi ankieter, bardzo trudno jest ludziom powiedzieć, na kogo będą głosować. Jeśli głosowałeś na PiS w poprzednich wyborach, może być ci trudno komukolwiek powiedzieć, że zamiast tego zamierzasz zagłosować na Platformę Obywatelską – lub jakąkolwiek inną partię niż Prawo i Sprawiedliwość. Mimo to istnieje poczucie, że ten rząd już zbyt długo sprawuje władzę.

Druga sprawa to sytuacja gospodarcza, która może działać na korzyść rządu. Sytuacja gospodarcza nie jest dobra – inflacja jest bardzo wysoka. Rozmawiałem z ludźmi, którzy przeprowadzali sondaże dla prawie wszystkich partii politycznych i wszyscy zwracają uwagę na ten aspekt. Istnieje silne poczucie, że wszystko jest droższe niż było kiedyś. Jednak niezależnie od tego, co PiS zrobił lub czego nie zrobił, to naprawdę nie ma znaczenia, bo ludzie obwiniają rząd za obecną sytuację.

Trzecim procesem, który będzie miał wpływ na wynik wyborów – wciąż ważnym, ale nieco słabszym – jest zmiana cywilizacyjna, która zachodzi obecnie w Polsce. Nie dzieje się to tak szybko, jak niektórzy by sobie życzyli, ale to także kwestia demografii – i w pewnym momencie proces ten przyspieszy. Umiera wielu wyborców w podeszłym wieku – COVID-19 również w pewnym stopniu zmienił demografię w Polsce. Do tego dochodzą młodsi wyborcy, którzy dorosłe życie rozpoczęli, biorąc udział w protestach przeciwko zmianie prawa aborcyjnego – protestami na ogromną skalę, które dodały energii młodym Polakom.

Co ciekawe, kwestie światopoglądowe odgrywają teraz zupełnie inną rolę niż w poprzednich dwóch kampaniach. Widać to też w narracji Prawa i Sprawiedliwości – nie mówi się już tak dużo o społeczności LGBTQI+ ani o aborcji. Atmosfera się zmienia.

Kościół katolicki jest również dużym problemem w Polsce, z wielu powodów. Mniej jest chrztów i prawie nikt już nie chce zostać księdzem.

LJ: Czy istnieje możliwość, że jakiekolwiek niedemokratyczne działania (podjęte przez partię rządzącą lub opozycję) będą miały wpływ na wynik wyborów?

AB: Jeśli będziemy mieli do czynienia z dużym marginesem przewagi dla jednej lub drugiej partii, to nie będzie miejsca na manipulowanie wynikami wyborów. W tym scenariuszu, jeśli wygra opozycja, PiS raczej nie będzie próbował robić niczego niedemokratycznego; jeśli zaś Prawo i Sprawiedliwość wygra, zapewne pojawią się protesty ze strony opozycji, ale to i tak nie zmieni wyniku. Zainicjowana zostanie jednak zapewne dyskusje odnośnie do tego, czy wybory same w sobie byłyby wolne i uczciwe, ale sam wynik nie powinien być mocno kontestowany – a przynajmniej raczej nie zostanie zmieniony.

Jeśli wyniki będą zbliżone, to już inna historia. Do niedawna myślałem, że nic nie zakłóci tego procesu. Spodziewałem się, że prezydent Andrzej Duda, który ma bardzo bliskie relacje z naszymi amerykańskimi sojusznikami i słucha tego, co mówi świat zewnętrzny, jest w pewnym sensie strażnikiem procesu demokratycznego. Jednak fakt, że tak szybko podpisał dokument powołujący państwową komisję do zbadania rosyjskich wpływów, dał mi do myślenia. Między innymi dlatego przestraszyłem się, dokąd to wszystko zmierza, bo czułem, że jako strażnik norm demokratycznych Andrzej Duda jawi się jako ktoś, kto niekoniecznie musi pełnić rolę, jaką powinien odgrywać w normalnym demokratycznym państwie.

W tym momencie nie powiedziałbym, że tak się stanie, ale mój poziom stresu ostatnio się podniósł. Wcześniej byłam prawie pewien, że ​​wszystko będzie dobrze, a teraz zacząłem się zastanawiać, dokąd to wszystko zmierza.


Niniejszy podcast został nagrany 5 czerwca 2023 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję