Dlaczego 300 tysięcy Polaków wyszło na ulice Warszawy? [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Andrzeja Bobińskiego, Dyrektora Zarządzającego „Polityki Insight”. Rozmawiają o największym proteście ulicznym w historii Polski, o tym, jakie czynniki kształtują kampanię parlamentarną w kraju i jaki będzie wynik zbliżających się wyborów.

Leszek Jażdżewski (LJ): Dlaczego 4 czerwca 2023 r. na ulicach Warszawy manifestowało 300 tys. Polek i Polaków?

Andrzej Bobiński

Andrzej Bobiński (AB): Są dwa powody, dla których tak się stało – z jednej strony polityczny i wyborczy, a z drugiej obywatelski i cywilizacyjny. W tym drugim aspekcie był to marsz antyrządowy zorganizowany w celu pokazania, że ​​od ośmiu lat ludzie są niezadowoleni z tego, co dzieje się w Polsce. Podsycaniem tej postawy było coś, co wydarzyło się na tydzień przed demonstracją, a mianowicie podpisanie dokumentu pozwalającego na powołanie komisji do zbadania rosyjskich wpływów – co jest niedemokratyczne i niezgodne z konstytucją. 4 lipca był więc dla wielu okazją do wyrażenia niezadowolenia z tego, w jakim kierunku zmierza Polska.

Z drugiej strony demonstracja była faktycznym początkiem kampanii wyborczej największej antyrządowej partii opozycyjnej – Platformy Obywatelskiej. Marsz miał dać nadzieję i zmobilizować elektorat, a także pokazać, że opozycja może wygrać wybory. Co więcej, miała też na celu zastraszyć Prawo i Sprawiedliwość i służyć jako pokaz siły.

LJ: Jakie są scenariusze nadchodzących wyborów w Polsce? Czy demonstracja z 4 czerwca wpłynie na ich wynik?

AB: Błędem byłoby w tym miejscu próbować wskazać zwycięzców i przegranych, bo w tej kampanii jeszcze wiele się wydarzy. Możemy dostrzec sinusoidę emocji, poparcia i nadziei po obu stronach. Czerwiec był bardzo dobrym miesiącem dla opozycji, więc może być tu trochę miejsca na pewną euforię – zwłaszcza po marszu pojawiło się poczucie potencjalnego sukcesu i wrażenie, że opozycja może wygrać wybory. To uczucie jest bardzo ważne dla opozycji i bardzo potrzebne, gdyż zwiększa jej szanse na wygraną.

Jednak jeśli po marszu nie nastąpi skokowy wzrost poparcia dla Platformy Obywatelskiej w sondażach o co najmniej 3 punkty procentowe, które to należałoby odebrać innym aktorom opozycyjnym, to zapewne ten entuzjazm osłabnie.

W świetle tych wydarzeń szanse opozycji rosną, ale przed nami jeszcze dużo czasu i wiele może się zdarzyć. Dlatego możemy być świadkami wielu wzlotów i upadków, próbując dowiedzieć się, kto ostatecznie wygra. Więcej powinniśmy wiedzieć na początku września, po wakacjach, kiedy karty zostaną już rozdane i zobaczymy, kto będzie kandydował, jak wypadną sondaże i jak potoczą się kampanie.

LJ: Czy to, że polska opozycja nie jest zjednoczona, wskazuje, że po rozpoczęciu kampanii możemy spodziewać się jeszcze jakiejś rekonfiguracji? Czy jedna lista jest możliwa? I czy wspólne prowadzenie kampanii będzie korzystne dla partii opozycyjnych?

AB: Nie wiem, czy tak się stanie. Donald Tusk będzie prawdopodobnie obserwował sondaże przez najbliższe tygodnie. Jeśli zauważy skok poparcia dla swojej partii i szansę na wyprzedzenie PiS, to zrobi wszystko, co w jego mocy i użyje wszelkich dostępnych środków, by spróbować zjednoczyć opozycję i stworzyć jedną listę wyborczą. Jeśli nie wydarzy się to tak szybko, jak by sobie tego życzył (lub wcale), to zapewne trzeba będzie usiąść i zastanowić się, jakie powinny być kolejne kroki – wtedy mogą być potrzebne dwie lub trzy listy, aby móc przyciągnąć jak najwięcej wyborców z różnych środowisk i o odmiennych światopoglądach i oczekiwaniach.

Można odnieść wrażenie, że Donald Tusk i Jarosław Kaczyński grają o jak najsilniejszą polaryzację polskiego społeczeństwa. Wyobrażam sobie sytuację, w której wahadło przesunie się w stronę opozycji. Nie wiem, czy tak się stanie, ale wydaje mi się, że jest to możliwe. Dlatego kolejne kroki opozycji to kwestia decyzji, którą należy podjąć – i to dość szybko.

Opozycja mogłaby, na przykład, obrać czeską strategię i startować na trzech osobnych listach lub podjąć próbę prowadzenia kampanii na zasadzie pełnej polaryzacji. To drugie rozwiązanie wymagałoby jednak gry w otwarte karty już na początku wyścigu, a Platforma Obywatelska na razie tego nie robi.

LJ: Czy jest sposób, aby ta gra w polaryzację była korzystna dla opozycji w scenariuszu z jedną listą wyborczą?

AB: Tu nie ma złotego środka. Nie można usiąść i po prostu wymyślić najlepszego możliwego rozwiązania problemu, ponieważ ważniejszy od tego, co w tej chwili zadecyduje opozycja, jest przebieg kampanii wyborczej.

Niemniej jednak jeśli spojrzymy na sondaże, to 50-52% Polaków głosuje na partie opozycyjne. Około 35% jest gotowych głosować na Prawo i Sprawiedliwość, a 10-12% na skrajną prawicę (Konfederację). Nie widzę powodu, dla którego poparcie dla PiS miałoby wzrosnąć powyżej tych 35%, ani żeby ta polaryzacja (lub choćby anty-tuskowe referendum) pomogła im przekroczyć ten próg. Jedynym sposobem, w jaki mogę sobie wyobrazić, aby partia rządząca zdobyła większe poparcie niż obecnie, byłaby silna demobilizacja wyborców opozycji, co mogłoby doprowadzić do bardzo niskiej frekwencji. Może to spowodować, że PiS nagle zdobędzie 40-42% głosów. Jednak teraz nie widzę możliwości, żeby tak się miało stać.

Z jednej strony, biorąc pod uwagę ostatnie sondaże, wydaje się, że opozycja ma przewagę nad PiS, jeśli spojrzymy na nią jako na grupę. Bez trudu wyobrażam sobie scenariusz, w którym Polska 2050 Szymona Hołowni zdobędzie 10 punktów procentowych, Nowa Lewica 7 punktów procentowych, a Platforma Obywatelska 33%. Jeśli zdecydują się startować osobno, bo mogą czuć się zdolni do przekroczenia progu wyborczego, mogą stracić część wyborców na rzecz PO bliżej wyborów. Nie sądzę jednak, aby tak się stało, bo politycy stają się coraz bardziej racjonalni w miarę zbliżania się dnia wyborów.

Kiedy Donald Tusk wrócił na polską scenę polityczną, próbował podporządkować sobie pozostałych partnerów opozycji. Teraz, gdy zbliża się dzień wyborów, potrzebuje tych głosów. Ma bliskich sojuszników we Włodzimierzu Czarzastym czy Władysławie Kosiniaku-Kamyszu. Prawdopodobnie odbędą naradę na temat strategii wygrania wyborów przez opozycję. Oczekuję od nich racjonalnych decyzji.

O ile nie wydarzy się coś dziwnego, w tej chwili opozycja nadal ma dużą przewagę nad PiS, jeśli traktuje się ją jako grupę. Jeśli unikną popełnienia ogromnych błędów w trakcie kampanii, mają realną szansę na wygraną.

LJ: Mimo szeroko zakrojonej kampanii poparcie dla Platformy Obywatelskiej w sondażach nie rośnie. Dlaczego tak się dzieje?

AB: Głównym powodem jest to, że Donald Tusk ma bardzo silny elektorat negatywny. Jest wielu ludzi, którzy go po prostu nie lubią. Dlatego wielu osobom trudno jest w tym momencie zadeklarować, że zagłosują na Platformę Obywatelską. Jednak atmosfera się zmienia. Gdy nadejdą wybory, niezależnie od powodów, dla których nie lubią Tuska, stając przed wyborem między głosowaniem na Tuska a Kaczyńskiego, prawdopodobnie zagłosują na tego pierwszego.

Kampania wyborcza dopiero się rozpoczęła. Rzeczywiście, w obozie Platformy Obywatelskiej (a zwłaszcza Donalda Tuska) była duża aktywność, która niekoniecznie przełożyła się na sukces w sondażach. Fakt ten spowodował dużo stresu i napięć wewnątrz partii. PO ma jednak mniej pieniędzy niż PiS i dopiero teraz nabiera rozpędu. Zobaczymy, jak to się potoczy w ciągu następnego miesiąca, a potem okaże się, czy mogą odnieść sukces.

Jak na razie kampania Platformy Obywatelskiej wydaje się dość profesjonalna i jest prowadzona całkiem nieźle. Poparcie dla tej partii może jeszcze wzrosnąć, ale dopiero się okaże, na ile jest to znaczący wzrost. Istnieje natomiast wyraźny pułap poparcia dla Donalda Tuska. Jeśli zdecyduje się na osobną listę, jego partii może być bardzo trudno wyjść poza 30-35%. Myślę jednak, że ta dynamika będzie się zmieniać.

LJ: Jakiego rodzaju procesy wpłyną na wynik nadchodzących wyborów?

AB: Przede wszystkim społeczeństwo jest zmęczone ludźmi w rządzie. Niekoniecznie musi to dotyczyć partii PiS czy PO, jest to raczej ogólna tendencja. Od 1989 r. rządy zmieniały się co cztery lata – z wyjątkiem dwóch kadencji Platformy Obywatelskiej. Teraz to Prawo i Sprawiedliwość rządzi już dwie kadencje, czyli już osiem lat.

Tymczasem Polacy generalnie nie lubią rządzących, bo z zasady czują, że ludzie u władzy kradną i rozdają pracę przyjaciołom i rodzinie. To uczucie, które – choć nie znajduje odzwierciedlenia w sondażach – powoduje, że rządy tracą poparcie.

Z drugiej strony, kiedy przychodzi ankieter, bardzo trudno jest ludziom powiedzieć, na kogo będą głosować. Jeśli głosowałeś na PiS w poprzednich wyborach, może być ci trudno komukolwiek powiedzieć, że zamiast tego zamierzasz zagłosować na Platformę Obywatelską – lub jakąkolwiek inną partię niż Prawo i Sprawiedliwość. Mimo to istnieje poczucie, że ten rząd już zbyt długo sprawuje władzę.

Druga sprawa to sytuacja gospodarcza, która może działać na korzyść rządu. Sytuacja gospodarcza nie jest dobra – inflacja jest bardzo wysoka. Rozmawiałem z ludźmi, którzy przeprowadzali sondaże dla prawie wszystkich partii politycznych i wszyscy zwracają uwagę na ten aspekt. Istnieje silne poczucie, że wszystko jest droższe niż było kiedyś. Jednak niezależnie od tego, co PiS zrobił lub czego nie zrobił, to naprawdę nie ma znaczenia, bo ludzie obwiniają rząd za obecną sytuację.

Trzecim procesem, który będzie miał wpływ na wynik wyborów – wciąż ważnym, ale nieco słabszym – jest zmiana cywilizacyjna, która zachodzi obecnie w Polsce. Nie dzieje się to tak szybko, jak niektórzy by sobie życzyli, ale to także kwestia demografii – i w pewnym momencie proces ten przyspieszy. Umiera wielu wyborców w podeszłym wieku – COVID-19 również w pewnym stopniu zmienił demografię w Polsce. Do tego dochodzą młodsi wyborcy, którzy dorosłe życie rozpoczęli, biorąc udział w protestach przeciwko zmianie prawa aborcyjnego – protestami na ogromną skalę, które dodały energii młodym Polakom.

Co ciekawe, kwestie światopoglądowe odgrywają teraz zupełnie inną rolę niż w poprzednich dwóch kampaniach. Widać to też w narracji Prawa i Sprawiedliwości – nie mówi się już tak dużo o społeczności LGBTQI+ ani o aborcji. Atmosfera się zmienia.

Kościół katolicki jest również dużym problemem w Polsce, z wielu powodów. Mniej jest chrztów i prawie nikt już nie chce zostać księdzem.

LJ: Czy istnieje możliwość, że jakiekolwiek niedemokratyczne działania (podjęte przez partię rządzącą lub opozycję) będą miały wpływ na wynik wyborów?

AB: Jeśli będziemy mieli do czynienia z dużym marginesem przewagi dla jednej lub drugiej partii, to nie będzie miejsca na manipulowanie wynikami wyborów. W tym scenariuszu, jeśli wygra opozycja, PiS raczej nie będzie próbował robić niczego niedemokratycznego; jeśli zaś Prawo i Sprawiedliwość wygra, zapewne pojawią się protesty ze strony opozycji, ale to i tak nie zmieni wyniku. Zainicjowana zostanie jednak zapewne dyskusje odnośnie do tego, czy wybory same w sobie byłyby wolne i uczciwe, ale sam wynik nie powinien być mocno kontestowany – a przynajmniej raczej nie zostanie zmieniony.

Jeśli wyniki będą zbliżone, to już inna historia. Do niedawna myślałem, że nic nie zakłóci tego procesu. Spodziewałem się, że prezydent Andrzej Duda, który ma bardzo bliskie relacje z naszymi amerykańskimi sojusznikami i słucha tego, co mówi świat zewnętrzny, jest w pewnym sensie strażnikiem procesu demokratycznego. Jednak fakt, że tak szybko podpisał dokument powołujący państwową komisję do zbadania rosyjskich wpływów, dał mi do myślenia. Między innymi dlatego przestraszyłem się, dokąd to wszystko zmierza, bo czułem, że jako strażnik norm demokratycznych Andrzej Duda jawi się jako ktoś, kto niekoniecznie musi pełnić rolę, jaką powinien odgrywać w normalnym demokratycznym państwie.

W tym momencie nie powiedziałbym, że tak się stanie, ale mój poziom stresu ostatnio się podniósł. Wcześniej byłam prawie pewien, że ​​wszystko będzie dobrze, a teraz zacząłem się zastanawiać, dokąd to wszystko zmierza.


Niniejszy podcast został nagrany 5 czerwca 2023 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

„Z Ameryki świat wygląda inaczej” – wywiad z prof. Ryszardem Schnepfem :)

Gdy Rosja szykowała się do nowej ofensywy, Biden odwiedził Polskę i Ukrainę, a rząd amerykański wydał zgodę na przekazanie Abramsów. Z perspektywy Europy, a zwłaszcza Polski, wojna jest oczywistą walką dobra ze złem i absolutnym priorytetem. Nie jest to jednak pogląd uniwersalny. O różnicach między Nowym Światem i Starym Kontynentem w poglądzie na wojnę, wartościach i priorytetach ambasador Ryszard Schnepf rozmawia z Wojciechem Marczewskim.

 

Wojciech Marczewski: Podczas swojego dorocznego orędzia o stanie państwa prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden zarysował obraz kraju, który wychodzi z kryzysu, daje sobie radę z Covidem i wygrywa z Rosją. Całość wystąpienia przepełniona była poczuciem nadziei. Czy to faktycznie stan rzeczywisty, w jakim znajdują się Stany w 2023 roku?

Ryszard Schnepf: Do pewnego stopnia. Jednak Biden dodał, że to jeszcze nie koniec i wysiłek społeczeństwa jest wciąż potrzebny, a do pełnego wyjścia z kryzysu wciąż jest daleka droga. Miało to na celu wymuszenie mobilizacji społecznej. Oczywiście Biden podkreślił również osiągnięcia, które zostały już dokonane. Trzeba przyznać, że udało mu się obniżyć inflację i część programów faktycznie działa. To niewątpliwie napawa nadzieją.

Wojciech Marczewski: Biden zwrócił również uwagę na problemy, zwłaszcza kwestię nierówności. Chociaż nierówności prześladują Stany od początku ich istnienia, to w ostatnich kilku dekadach bardzo się spotęgowały. W konsekwencji poparcie dla reform, które miałyby zbliżać amerykańską gospodarkę do standardów europejskich bardzo wzrosło, jednak niewiele zostało faktycznie przeprowadzonych. Z czego wynikają te trudności?

Ryszard Schnepf: Jest to kwestia bardzo długiej tradycji stawiania na wolność jednostki i wiary w możliwości, które posiada człowiek mający wystarczająco dużo energii i zdolności. Ta tradycja sięga jeszcze ojców założycieli, więc odejście od tego przekonania byłoby ogromną zmianą. Mimo wszystko faktycznie powoli dojrzewa przekonanie, że społeczeństwo nie składa się wyłącznie z ludzi dynamicznych, że są także ludzie, którzy nie mieli wystarczających możliwości, szczęścia czy umiejętności, i nie osiągnęli sukcesu. Amerykanie zaczynają pojmować, że to też są obywatele i należy im pomóc wyrównując szanse i dostęp do owoców amerykańskiej gospodarki. Jest tu też czynnik bardziej oddolny. Amerykanie po prostu widzą, że dziś przeciętnemu człowiekowi w Europie żyje się lepiej. Jeżeli jest się średniakiem, kimś mało zamożnym, to państwo naprawdę ci pomaga. Dostęp do ochrony zdrowia, edukacji, zamieszkania czy emerytury, także dla ludzi, którzy nie osiągnęli spektakularnych sukcesów, jest dziś w Europie na dużo wyższym poziomie. W Ameryce coraz więcej ludzi to widzi. Jeżdżą, zwiedzają, poznają i obserwują życie w Europie, i dochodzą do przekonania, że potrzebna jest reforma. Również po to, aby uniknąć głębszych konfliktów społecznych.

Wojciech Marczewski: Dużą rolę odgrywa tu też lobbying. Dlaczego w Stanach siła polityczna wielkich korporacji jest o wiele większa niż w Europie?

Ryszard Schnepf: To jest oczywiście kwestia siły amerykańskich korporacji, ale niebagatelną rolę odgrywają tu też tradycje i przyzwyczajenia. Życie polityczne w Ameryce jest bardzo kosztowne. Środki jakie trzeba przeznaczyć na wygraną w wyborach, nawet na poziomie stanowym, wielokrotnie przekraczają koszty całych kampanii wyborczych w Europie. To są sumy zupełnie innego rzędu. Jest to w dużej mierze spowodowane rozmiarem samego kraju, więc niełatwo byłoby to zmienić. Do tego dochodzi kwestia stylistyki i oprawy kampanii, która również wymaga gigantycznych funduszy. To oznacza, że politycy sięgają po finansowanie z każdego możliwego źródła. Gdzie te możliwości spoczywają? Przede wszystkim we wsparciu wielkich korporacji, co doprowadziło do stworzenia system wzajemnej zależności politycznej. Lobbying nie jest nielegalny i mieści się w systemie zabiegania o zmiany w prawodawstwie, a społeczeństwo amerykańskie jest do tego przyzwyczajone. Co prawda były próby ograniczenia siły lobby, zwłaszcza za prezydentury Theodor’a Roosevelta, jednak zawsze znajdowano metody obchodzenia restrykcji. Dziś bezpośrednie finansowanie partii wciąż jest nielegalne, jednak pieniądze są wysyłane do tak zwanych PAC i Super PAC, czyli teoretycznie odrębnych organizacji, afiliowanych przy partiach politycznych. Lobbying jest też dodatkowo chroniony wyrokami Sądu Najwyższego, szczególnie „Citizens United” z 2010, który de facto zniósł wszelkie restrykcje na dotacje polityczne.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o nierównościach trudno nie wspomnieć o kwestii stosunków rasowych. Sześćdziesiąt lat po ruchu praw obywatelskich, po końcu segregacji, po obaleniu polityki redliningu[1], nadal przeciętny majątek czarnej rodziny stanowi tylko 10% średniego majątku białych. Dlaczego te dysproporcje wciąż są tak ogromne?

Ryszard Schnepf: Dla osób najuboższych kanały awansu społecznego są dziś po prostu zamknięte, a tak się składa, że ze względów historycznych czarni są koszmarnie nadreprezentowani w tej grupie. Ludzie młodzi, bez względu na rasę, mieszkający w rodzinach ubogich albo wręcz upadłych nie widzą dla siebie żadnej szansy w awansie tradycyjną drogą. Problem zaczyna się na poziomie edukacji i to już podstawowej, a nawet przedszkola. Wspomniał Pan o końcu segregacji, jednak do dziś amerykańskie szkoły, zwłaszcza na poziomie podstawowym, bardzo różnią się od siebie podziałem rasowym czy etnicznym uczniów.

Wojciech Marczewski: To kwestia bardzo rygorystycznej rejonizacji. Praktycznie niemożliwe jest posłanie dzieci do szkoły spoza swojego rejonu, a same szkoły finansowane są głównie z podatków od nieruchomości w danym rejonie.

Ryszard Schnepf: Tak, chociaż są metody, żeby to obejść, a sama polityka nieco różni się między stanami. Sam byłem w takiej sytuacji, że szukaliśmy szkoły w naszym rejonie. Do wyboru było ich kilka. Byliśmy z żoną ogromnie zaskoczeni, że szkoły na swoich stronach z dumą pokazują statystyki etniczne i rasowe. Moim zdaniem ma to na celu zasugerowanie, że dana szkoła jest lepsza od innej, ze względu na podział rasowy swoich uczniów. To nie jest oczywiście powiedziane wprost i zachowana jest poprawności polityczna, jednak te sygnały bardzo wiele mówią o systemie. Same statystki wynikają głównie z podziału etnicznego w danym rejonie, ale wiele osób bierze pod uwagę podział rasowy szkół przy wyborze miejsca zamieszkania, potęgując te różnice. To jest właśnie konsekwencja tej zabetonowanej rejonizacji. Należy też sięgnąć do historii. Wspomniał Pan o ruchu praw obywatelskich. Voting Rights Act z 1965 zagwarantował czarnym prawo do głosu, jednak pamiętajmy, że de jure prawo to uzyskali już po Wojnie Secesyjnej. Niestety, decyzje co do systemów wyborczych zapadają w dużej mierze na poziomie stanowym, a nie federalnym, w związku z czym większość stanów na południu wprowadziła innego rodzaju ograniczenia praw wyborczych, pokroju opłat za głosowanie czy testów na analfabetyzm. Trzeba było wiele lat, niezliczonych marszów i protestów, żeby zrobić kolejny krok. To pokazuje, że to jest endemiczny problem, i pojedyncze akty prawne nie są w stanie go rozwiązać. W praktyce te działania z drugiej połowy lat sześćdziesiątych również okazały się niewystarczające. Aby faktycznie zmierzyć się z tym problemem, trzeba sięgnąć do źródła, czyli sytuacji ekonomicznej.

Wojciech Marczewski: Kolejną kwestią jest przemoc, której również nieproporcjonalnie doświadczają Afroamerykanie. Zarówno przemoc ze strony policji jak i gangów i ich własnego środowiska. Wydaje mi się, że nad każdym przejawem przemocy, wisi druga poprawka do konstytucji, gwarantująca prawo do broni. Dlaczego, pomimo ogromnego poparcia dla zaostrzenia prawa do broni, reformy dalej stoją w miejscu. To raczej kwestia kultury czy Narodowego Stowarzyszenia Strzeleckiego – NRA?

Ryszard Schnepf: NRA, skupiające producentów i użytkowników broni, faktycznie jest niezwykle potężnym stowarzyszeniem. Lobbing NRA na pewno jest ważnym czynnikiem, jednak jest to też bardzo istotny element kultury amerykańskiej. Dla Europejczyków opowieści o czasach pionierów czy pierwszych kolonistów brzmią jak jakaś bajka z zamierzchłych czasów, ale ogromna część amerykańskiego społeczeństwa wciąż żyje w micie tego jeffersońskiego modelu życia i utożsamia się z pierwszymi ludźmi, którzy zdobywaliZ, przekraczali granice Missisipi i szli dalej. Ci ludzie byli zdani na siebie, nie było państwa, nie było właściwie sądownictwa.

Wojciech Marczewski: Było tylko przeznaczenie.

Ryszard Schnepf: Zawarte w haśle manifest destiny. Te czynniki wytworzyły przekonanie o tym, że zarówno prawo, jak i bezpieczeństwo, jest w naszych rękach. Ten mit, to pojmowanie świata, jest w dalszym ciągu ugruntowane, szczególnie na prowincji. To jest taki pas ciągnący się od granicy kanadyjskiej aż do Zatoki Meksykańskiej. Umiłowanie prawa do broni łączy się też z kulturą indywidualizmu, o której mówiliśmy wcześniej. Ameryka od początku swojego istnienia wychodziła z założenia, że: „jesteś autorem swojego losu i odpowiadasz za swoje własne czyny i szczęście. Musisz być na tyle silny, żeby pokonać trudności”. Ten mit self-made man’a jest wciąż żywy, zwłaszcza na prowincji. Prawo do broni jest elementem tego mitu. Decyduje o tym też izolacja ludzi. Rozmiar Ameryki i odległości między ludźmi są dla nas Europejczyków niewyobrażalne. Jeżeli ktoś spojrzy na mapę USA, to odległość między Waszyngtonem a Nowym Jorkiem wydaje się w skali całego kraju znikoma, a podróż autem między oboma miastami trwa w rzeczywistości ponad pięć godzin. Przejazd na drugą stronę kraju to jest podróż życia. Nic więc dziwnego, że wśród małych wspólnot wykształciło się przekonanie, że są odpowiedzialne za swoją przyszłości i same muszą się bronić, bo państwo nie działa i nie będzie roztaczać swojej opieki w każdym zakątku kraju. My, obywatele musimy wziąć te sprawy w swoje ręce.

Wojciech Marczewski: To tylko kwestia rozmiaru państwa?

Ryszard Schnepf: Kim byli pierwsi osadnicy? To były komuny, przeważnie wspólnoty religijne, które miały swojego lidera, i były zdane wyłącznie na siebie. Ci ludzie trzymali się bardzo sztywnych zasad wyznaniowych, przez które w Europie spotykali się z prześladowaniami. Można powiedzieć, że byli taką małą armią ludzi zdeterminowanych, żeby zbudować nową rzeczywistość. To czy się obronią, czy nie, czy coś stworzą, zależało tylko od nich. I ten mit przetrwał. Ma to też pozytywne strony. Kiedy w USA jest kataklizm, to mieszkańcy wspólnie starają się naprawić zniszczenia. To jest poczucie wspólnotowości zupełnie inne niż europejskie. Ten mit założycielski jest naprawdę bardzo silny w Ameryce.

Wojciech Marczewski: W przypadku praktycznie każdego problemu, o którym mówiliśmy pozycje partii republikańskiej albo już stoją w sprzeczności do woli większości, albo niedługo w tej sprzeczności stać będą. Trendy demograficzne również nie działają na korzyść konserwatystów. Jakie są największe problemy z jakimi boryka się partia republikańska i jaką ma przyszłość?

Ryszard Schnepf: Mimo wszystko uważam, że największym problemem partii republikańskiej jest Donald Trump, a sama partia republikańska jest bardzo podzielona wewnętrznie. Jednak niewątpliwe jest, że społeczeństwo amerykańskie lepiej rozumie dzisiaj swoje potrzeby i świat dookoła siebie. To jest faktycznie duża zmiana. Wciąż pamiętam mój pierwszy pobyt na uczelni w Stanach. Większość moich studentów nigdy nie była poza Ameryką, nie było Internetu, więc świat znali tylko z podręczników. Nie mieli praktycznie pojęcia, czym jest Europa, Azja czy Afryka. Panowało przeświadczenie, że to my jesteśmy modelem, my jesteśmy najlepsi, za Rio Grande jest dziki świat, Europa to nasz protektorat, a Afryka to Afryka.

Wojciech Marczewski: Ta ignorancja wobec reszty świata to pokłosie izolacjonizmu i doktryny Monroe’a, czy raczej wynika to z kultury?

Ryszard Schnepf: Historia Stanów Zjednoczonych tak się ułożyła, że to Amerykanie uciekali z Europy i innych regionów. Jestem absolutnie przekonany, że liczba osób, która przybyła do Stanów uciekając z każdego kąta świata, jest nieporównywalna z liczbą osób, które wyjechały z USA w innym kierunku. Amerykanie uważają więc, że stworzyli państwo, które daje więcej szans ludziom w opresji i potrzebie. Ten sentyment jest też unieśmiertelniony w inskrypcji na cokole Statuy Wolności. Zresztą Stany nie są tu ewenementem. Takie przekonanie napotkałem chociażby w Urugwaju czy w Argentynie, gdzie ludzie uciekali jeszcze przed II Wojną Światową.

Wojciech Marczewski: Inni po.

Ryszard Schnepf: *śmiech* Rozumiem sugestię, chociaż ta emigracja była dużo szersza. Do Kanady i Argentyny migrowały na przykład grupy polskich żołnierzy z Wielkiej Brytanii, którym brytyjski rząd przestał wypłacać żołd i emerytury. Od 1948 była też spora emigracja żydowska. Kraje Nowego Świata dawały nadzieję na inne życie. Amerykanie, w jakimś sensie zasadnie, uważali, że skoro inni przyjeżdżają do nas, to po co my mamy jeździć do miejsc, z których uciekali. Poza tym Stany są naprawdę ogromnym krajem. Ja poznałem wielu Amerykanów, którzy mówili mi, że ich celem jest poznać własny kraj. Naprawdę można wiele lat spędzić w Ameryce i ciągle mieć niedosyt i przekonanie, że w gruncie rzeczy niewiele się poznało. To z resztą nie tylko kwestia rozmiaru, ale i różnorodności. Praktycznie każdy stan ma inną historię i był zasiedlany przez innych ludzi, w innym momencie. Na przykład, gdy Donald Trump mówił do deputowanej Ocasio-Cortez, żeby wróciła do Meksyku, to mówił kompletne bzdury. Ona, czy raczej jej rodzina, była w Stanach na długo przed nim. Zanim jego dziadek przybył do USA z Niemiec, cały Zachód od Kalifornii i Teksasu po Oregon należał do Meksyku, a wcześniej do Imperium Hiszpańskiego. Ta różnorodność jest w stanach naprawdę wszechobecna. Relatywnie mało osób jeździ na przykład do Północnej Dakoty, która zasiedlana była w dużej mierze przez Skandynawów. To jest zupełnie inny model życia, inne przekonania. Mało kto pamięta, że to w Minneapolis zrodził się amerykański hokej, przywieziony do Ameryki właśnie przez Skandynawów. Boston z kolei jest irlandzki z wieloma obyczajami czy świętami. To są zupełnie inne kultury.

Wojciech Marczewski: Francuski Nowy Orlean.

Ryszard Schnepf: Zdecydowanie. Kubańska do pewnego stopnia Floryda, oryginalnie holenderski Nowy Jork. Ale przede wszystkim, o czym mało kto pamięta, ogromna część amerykańskiej populacji ma korzenie niemieckie. Niemieckie osadnictwo było naprawdę świetnie zorganizowane.

Wojciech Marczewski: I jeszcze podczas I Wojny Światowej, rzecz jasna do czasu zatopienia Lusitanii, mniejszość niemiecka głośno manifestowała swoje poparcie dla państw centralnych.

Ryszard Schnepf: Tak, jednak problemy z mniejszością niemiecką były również przed II Wojną Światową. Chociaż najgorszym tego przykładem był, z pochodzenia Irlandczyk, Henry Ford. Z kolei pierwsze grupy polskie prawdopodobnie były werbowane ze Śląska. Byli brani do wytapiania szkła. W tym specjalizowali się Ślązacy, jednak odbywało się to oficjalnie w ramach niemieckiej emigracji. Przybywając do Stanów, nie byli odnotowywani jako Polacy i rozpoznać ich można tylko po nazwiskach.

Wojciech Marczewski: Skoro mowa o potomkach niemieckich imigrantów, chciałbym na chwilę wrócić do Donalda Trumpa. Kim jest dziś dla partii republikańskiej?

Ryszard Schnepf: Dla części na pewno jest uosobieniem lidera. Lidera skutecznego i charyzmatycznego. Dla części jest jednak obciążeniem, bo zdają sobie sprawę, że z perspektywy demokratów, Trump byłby idealnym kontrkandydatem. Jeżeli Trump wygra prawybory, to z dużym prawdopodobieństwem Biden ma drugą kadencję w kieszeni. Sytuacja wygląda trudniej z Nikki Haley. To jest inteligenta, niezwykle ambitna kobieta o mieszanych korzeniach, więc reprezentuje awans społeczny i może przyciągać nie tylko różne mniejszości etniczne, ale i kobiety, które na ogół popierały jednak demokratów. To byłoby prawdziwe wyzwanie. Haley jest propaństwowa, była w ekipie Trumpa, ale nie dawała się wykorzystywać i pokazała niezależności i charakter. Wszystko zależy teraz od republikańskich prawyborów.

Wojciech Marczewski: Zarówno wśród republikanów jak i demokratów dało się słyszeć, co prawda marginalne, sceptyczne głosy wobec pomocy Ukrainie. Czy Ameryka nie jest zmęczona tą wojną?

Ryszard Schnepf: Kwestia Ukrainy całkowicie zdominowała politykę zagraniczną, jednak rzeczywiście z amerykańskiego punktu widzenia jest ona czymś innym niż z europejskiego, a zwłaszcza polskiego punktu widzenia. Dla USA Rosja nie stanowi bezpośredniego zagrożenia. Chociaż Alaska prawie graniczy z Rosją.

Wojciech Marczewski: Może Rosja powinna ubiegać się o odzyskania dawnych terytoriów.

Ryszard Schnepf: Mogłaby próbować. Mało się pamięta, że w swojej kolonizacji Ameryki, Rosjanie zaszli dość daleko. Zdobyli praktycznie całe zachodnie wybrzeże aż do stanu Waszyngton. Fakt, że wśród rodzimych plemion na Alasce dominującą religią wciąż jest prawosławie coś mówi. Alaska jest naprawdę ogromnym centrum religijnym, odbywają się tam pielgrzymki, językiem liturgicznym wciąż jest starocerkiewnosłowiański, a na ulicach Anchorage nie trudno dostrzec duchownych kościoła prawosławnego. Dla mnie to było zaskoczenie i zacząłem zgłębiać temat. My mamy w Polsce historię konfliktu z Moskwą i panowania rosyjskiego z batem w ręku, natomiast tam władza była miękka. Okazuje się, że kolonizacja była prowadzona głównie przy pomocy Kościoła i edukacji. Mieszkańców uczono upraw i hodowli, żeby rybołówstwo i myślistwo na foki czy wieloryby nie było już jedynym źródłem utrzymania i przeżycia.

Wojciech Marczewski: Wróćmy na chwilę do Ukrainy, czym ta wojna jest dla Stanów?

Ryszard Schnepf: Otóż Ukraina i jej sukces jest – w moim rozumieniu – preludium do innego rodzaju konfrontacji. Konfrontacji z Chinami. Chiny dziś nie są w stanie militarnie zagrozić USA, ale w połączeniu z Rosją nie byłoby to już tak oczywiste. Rosja jest w takiej samej pozycji i bez akceptacji Chin nie byłaby w stanie podjąć rywalizacji z USA. Dopóty, dopóki Rosja była, lub zdawała się być, silna i zagrażała okolicznym sąsiadom sojusz chińsko-rosyjski byłby trudny do skonfrontowania. Wyizolowanie Chin poprzez osłabienie Rosji do poziomu, w którym nie jest w stanie, nie tylko przeciwstawić się Ameryce, ale nawet skutecznie zaatakować swoich sąsiadów sprawia, że w konfrontacji z Chinami potencjalne rozwiązania militarne odchodzą na dalszy plan, a ugruntowuje się kwestia rozwiązań przede wszystkim gospodarczych. Do tego dochodzi jednak szersza walka polityczna o model funkcjonowania państwa. W przypadku Rosji jest to model autorytarny, w przypadku Chin to jest model silnego państwa i gospodarki przezeń kontrolowanej, ale jednak na zasadach technokracji i wolnego rynku. Model chiński ma ten atut, że może być eksportowany. Chiny mogą wskazać na swój rozwój i stwierdzić, że ich model może skuteczniej pomóc krajom Afryki, Ameryki Południowej czy nawet południowej Europy, niż zachodni model demokracji liberalnej.

Wojciech Marczewski: Mogą stworzyć prawdziwą alternatywę?

Ryszard Schnepf: Chiny chcą pokazać, że ta alternatywa już istnieje. Podczas jednej z moich wizyt w Pekinie jeden z chińskich wiceministrów przypomniał mi, że Chiny uchroniły ponad sto milionów ludzi od śmierci głodowej. Przemawia to do wyobraźni. Jest to i inna skala, i zupełnie inne problemy niż europejskie. Mimo wszystko na Zachodzie kwestia głodu jest problemem niemalże nieistniejącym, a na pewno nie podstawowym. Chiny mówią, że mają rozwiązanie i oferują je krajom, które gospodarczo i ekonomicznie są słabe, albo nawet upadłe, ale oferują przy tym model nie tylko gospodarczy, ale i polityczny.

Wojciech Marczewski: Wspomniał Pan o różnicy między europejską a amerykańską perspektywą na wojnę w Ukrainie. Jak to wygląda w Ameryce Łacińskiej? Niektóre kraje, jeśli nawet nie wspierają działań Rosji, to dają ciche przyzwolenie. Skąd to podejście?

Ryszard Schnepf: Z perspektywy europejskiej, a zwłaszcza polskiej jest to kompletnie niezrozumiałe. Gdy uczę studentów z Polski, to jednym z moich pierwszych zadań jest wytłumaczenie, dlaczego z Ameryki Łacińskiej świat widać inaczej. Rosja nigdy bezpośrednio nie zagroziła Ameryce Łacińskiej, jeśli nawet to pod płaszczykiem pomocy, sympatii, walki o pokój. Wizerunek najpierw Związku Radzieckiego, a potem Rosji jest tam zupełnie inny, a przeciwstawienie się Stanom jest wręcz punktem honoru w większości społeczeństw latynoamerykańskich. Pamiętam wizytę Fidela Castro w Montevideo. W mieście, które liczyło wówczas circa dwa miliony osób, na ulice wyszło około milion ludzi. I nikt ich nie zmuszał. On był bohaterem w gruncie rzeczy ponadnarodowym i to nie tylko dla lewicy, ale i konserwatystów. Uosabiał mit walki Dawida z Goliatem i oporu wobec hegemonii Stanów Zjednoczonych.

Wojciech Marczewski: Można go w tym sensie porównać do Boliwara?

Ryszard Schnepf: Można, aczkolwiek Boliwar jest jednak bohaterem raczej północy kontynentu, głównie Wenezueli i Kolumbii. Jest to też człowiek, który umarł w niesławie, zapomniany, chory i biedny. Jest to też do pewnego stopnia porównywalne do walki Ukrainy z Rosją, walki Dawida z Goliatem. Zarówno Boliwar, jak i Castro pokazali, że mały czy słabszy może sposobem, inteligencją, sprytem czy ruchliwością pokonać większego przeciwnika. Ameryka Łacińska widzi świat z innej strony. Tam nie ma tego bezpośredniego zagrożenia ze strony Rosji, jest za to resentyment do Stanów. W połączeniu z nawarstwiającymi się problemami społecznymi dało to ostatnie sukcesy lewicy. Niektórzy mówią, że skrajnej, ale ja bym z tym polemizował.

Wojciech Marczewski: Chyba tylko Boliwia może spełniać tę definicję. Lula już niezbyt.

Ryszard Schnepf: Tak, Lula już nie, Boric też nie. Jest to nowy rodzaj lewicy w Ameryce Łacińskiej. To są rządy, które po pierwsze nie planują zmiany systemu gospodarczego. Nie ma mowy o tym, że państwo przejmie znaczną kontrolę nad gospodarką, że będzie nacjonalizacja. Po drugie, nie planują rewolucji geopolitycznej. Chcą utrzymać sojusze i w dalszym ciągu współpracować ze Stanami Zjednoczonymi. Znamienna jest tutaj niedawna wizyta Luli w Waszyngtonie. Latynoamerykańska lewica naprawdę wiele się nauczyła. Pionierska w tej kwestii była lewica urugwajska. Pamiętam, gdy dochodziła do władzy i panowało wszechobecne przerażenie, że będzie komunizm, upaństwowią wszystko, banki upadną, ludzie będą uciekać. Może będziemy musieli się pakować i uciekać z kraju? Okazało się, że to jest naprawdę nowa, miękka lewica. Skupili się na poszerzeniu niektórych programów społecznych, ale cały program wprowadzany był w sposób cywilizowany, z zachowaniem poszanowania dla konstytucji, dla parlamentaryzmu, dla demokracji. Zresztą w Urugwaju lewica utraciła już rządy, a teraz rządzi koalicja w gruncie rzeczy konserwatywna.

Wojciech Marczewski: Resentyment względem Stanów jest szczery i istnieje w społeczeństwie, czy to efekt rządowej propagandy?

Ryszard Schnepf: Niechęć do Stanów Zjednoczonych czy raczej do Jankesów zdecydowanie istnieje i, powiedzmy sobie szczerze, nie jest nieuzasadniona. Niestety jest sporo zawinień w sposobie, w jakim USA w niektórych momentach prowadziły politykę wobec krajów Ameryki Łacińskiej. Przede wszystkim panowało przekonanie, że Ameryka Łacińska jest zaludniona przez gatunek ludzki niższej jakości. Nawet pierwsi amerykańscy dyplomaci, kiedy zakładano agencje w Buenos Aires, Rio czy Hawanie pisali raporty mówiące, że te społeczeństwa nie dorównują USA przedsiębiorczością, energią czy samoorganizacją. Stąd to poczucie wyższości. W tym kontekście utarło się też lekceważące określenie „bananowe republiki”, ale my to często rozumiemy jako republiki źle zorganizowane, ale tak naprawdę odnosi się to do dominacji przez obce mocarstwo.

 Wojciech Marczewski: Konkretniej przez popularną firmę Chiquita.

Ryszard Schnepf: Wówczas jeszcze United Fruit Company, tak. Ta firma całkowicie zdominowała życie polityczne w Gwatemali włącznie z przewrotem w 1954 roku, kiedy obalono prezydenta Arbenza, zarzucając mu oczywiście komunizm. Okazało się to dobrym wehikułem do ustanowienia pełnej kontroli nad państwem przez korporacje. W samej Gwatemali atak został dokonany przez wojska najemne, w dużej mierze na zlecenie samej firmy. To w gruncie rzeczy przypominało późniejszą nieudaną akcję w Zatoce Świń. Wówczas powtórzono ten sam model, tyle tylko, że w Gwatemali prezydent, przeceniając siły wrogiej armii, złożył urząd w obawie przed rozpadem państwa, w poczuciu odpowiedzialności. Na Kubie skończyło się to inaczej, ale model był ten sam. Możemy tylko się zastanawiać, jak wyglądałaby dziś Kuba, gdyby amerykańska dyplomacja, a zwłaszcza firmy, które miały interesy na Kubie, nie zareagowały tak ostro na niektóre procesy nacjonalizacyjne, które musiały się wydarzyć. Może trzeba było wziąć rekompensaty, które oferowano, zachować system i wpływy, a nie doprowadzać do sytuacji, w której doszło do blokady, sięgnięcia po pomoc Związku Radzieckiego i nieomal do nuklearnej apokalipsy.

 

Ryszard Schnepf – były ambasador Polski w Stanach Zjednoczonych, Urugwaju, Kostaryce i Hiszpanii. Były Sekretarz Stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Podsekretarz Stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Z wykształcenia historyk i iberysta. Wieloletni wykładowca akademicki m.in. na Uniwersytecie Warszawskim oraz Uniwersytecie Indiany. Członek Rady Muzeum Historii Żydów Polskich Polin.

[1] Redlining – odmowa udzielania pożyczek osobom pochodzącym z biednych regionów lub naliczanie większych odsetek z tego względu.

 

Autor zdjęcia: Annie Spratt

 

Komuna emerytalna :)

4 czerwca 1989 Joanna Szczepkowska stwierdziła, iż w Polsce skończył się komunizm. W tym jednym krytycy okrągłego stołu mają rację – komunizm w Polsce nie skończył się w 1989, ale też nie zaczął się w 1945. Gdy jeszcze w XIX wieku Engels mówił, że komunizm jest wieczny, prawdopodobnie sam nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo ma rację. Komunizm jest bowiem jak narkotyk – wziąć go łatwo, sprzedać wyborcom jeszcze łatwiej. Jest przyjemny, pomaga, troszczy się o mnie i rozwiązuje problemy. Tylko że na haju wiecznie się być nie da, gdy heroina przestaje działać, przychodzi ból, kolejne dawki stają się coraz większe, a efekty coraz słabsze. W końcu przychodzi czas na odwyk – z pustego nawet Salomon nie naleje, a co dopiero komunista. Czy społeczeństwa są gotowe na taki ból?

Komunizm to bowiem nie są bolszewicy, PZPR, nie są piłsudczycy. Ba! Nie są nim nawet kaczyści. Komunizm to cały system odebrania obywatelom podmiotowości ludzkiej. Pod kłamliwą obietnicą poprawy życia kryje się odebranie wolności i sprowadzenie człowieka do roli zwierzęcia hodowlanego aparatu państwa. Te państwa nie muszą być dosłownie opresyjne, one czasem są nawet miłe i przyjemne… i wtedy dużo groźniejsze. Obok ZSRR czy Korei Północnej mamy Finlandię, Norwegię czy Danię. Szczęśliwe kraje, gdzie nieświadomi swego ubezwłasnowolnienia obywatele bardzo demokratycznie mogą wybrać swoich prześladowców. Państwo organizuje im służbę zdrowia, szkolnictwo, emerytury i wiele innych. Dobry tatuś, prawda? Wie, co dla dziecka dobre. Zanim się syn urodził, już mu zaplanował karierę chirurga. Że dziecko krwi się boi i pragnie malować obrazy? Nieważne. Ważne, aby tata był szczęśliwy, a jego ego zaspokojone, dziecko jakoś przeżyje. Ten system pozbawienia ludzi wolności pod pretekstem rozwiązania za nich problemów jest zły – odbiera prawo wyboru i ułożenia sobie życia tak, jak się chce.

W całym systemie są elementy groźne i groźniejsze – prawdopodobnie najpodlejszym, co socjaliści zgotowali Europejczykom, jest państwowy system emerytalny. Wielu słyszało o Bernardzie Madoffie i jego piramidzie finansowej. Jego fundusz inwestycyjny okazał się klasyczną piramidą Ponziego – pieniądze inwestorów kradziono, a gdy trzeba było wypłacić, czyniono to z wpłat kolejnych klientów. System działa, dopóki wpłacających jest więcej niż wypłacających. Brzmi znajomo? Tak, drodzy czytelnicy – za stworzenie ZUS Bernard Madoff usłyszał wyrok 150 lat więzienia, zmarł za kratami. W ZUS nie ma pieniędzy – są puste zapisy księgowe. Bieżące emerytury wypłacane są z bieżących składek. Naszych pieniędzy tam nie ma – są od razu wypłacane. ZUS-u nie stworzyli komuniści po wojnie, stworzyli go piłsudczycy w 1934 roku. Tak samo nie umiała go zlikwidować demokracja po 4 czerwca 1989.

W inwestowaniu obowiązuje jedna złota zasada – inwestuj tylko to, co możesz stracić. Może zarobisz, może stracisz – dlatego nie inwestuj tak, aby zrujnować się finansowo. W przeciwieństwie do klasycznej inwestycji emerytura nie daje drugiej szansy – zbieramy całe życie, aby korzystać, gdy już zbierać nie będziemy w stanie. To one way ticket, który powinniśmy móc sobie sami zaplanować – tak aby do nikogo nie mieć pretensji o ewentualne porażki. Porażki, z których nie będziemy już mieli szansy się wycofać. Niestety ten system nie szanuje człowieka. Co więcej, z założenia pozbawia go szansy na dostatnie życie na emeryturze, a kosztami tego życia obciąża kolejne pokolenia. Zarówno polski ZUS, jak i pozostałe systemy emerytalne w Europie opierają się na para-podatku emerytalnym płaconym przez ludzi pracujących i wypłatach emerytur finansowanych z analogicznych podatków młodszych pokoleń. W rezultacie wysokość emerytury uzależniona jest od koniunktury demograficzno-gospodarczej oraz decyzji politycznych. Nie ma tu żadnej inwestycji, ryzyka, stopy zwrotu. Nie ma szansy na to, aby inwestując pieniądze mieć więcej niż mam dzisiaj. W najlepszym wypadku dostanę tyle, co wpłaciłem do systemu (oczywiście z potrąceniem kosztów utrzymania ZUS-u).

Czy tak musi być?

To pytanie nasuwa się na samym początku – czy ten oparty na gwarantowanej przez państwo piramidzie finansowej system jest jedyną drogą? Oczywiście nie i nie jest to rozważanie teoretyczne. Świadomie zacząłem od kwestii światopoglądowych, gdyż ta dyskusja jest w dużej mierze światopoglądowa. Ekonomiczna dysputa nad porównaniem państwowego i prywatnego systemu emerytalnego nie prowadzi do jednoznacznych wniosków. Obserwacja i porównanie w długiej perspektywie systemów prywatnych i państwowych w różnych krajach nie daje prawidłowości, iż systemy prywatne dają wyższe emerytury – bywa z tym różnie. Oszczędzanie na emeryturę to perspektywa 30-40-letnia z brakiem drugiej szansy. System państwowy cechuje się fatalną efektywnością, jednakże w zamian oferuje bezpieczeństwo i gwarancję zachowania pewnego minimum. W perspektywie 30-40 lat nastąpi wiele wahań koniunktury i inwestycje finansowe mogą w tym czasie zarówno wiele zyskać, jak i stracić. Nie ulega wątpliwości, że decyzja o wyborze sposobu oszczędzania na emeryturę to decyzja życiowo kluczowa, od której w pewnym momencie życia nie ma już odwrotu. Pojawia się zatem pytanie, dlaczego państwo rości sobie prawo do robienia tego za mnie. Dlaczego o mojej przyszłości ma decydować w praktyce urzędnik państwowy – ktoś, kto na własne życie nie miał lepszego pomysłu niż wyzyskiwanie podatnika? Ktoś, kto nie umiał zorganizować własnego życia, chce organizować moje.

Kwestia ta z racji swej nieodwracalności wprowadza do debaty wiele emocji – podstawowym argumentem jest brak gwarancji minimum socjalnego na starość. Ulubiony argument – pracujący do śmierci Japończycy. To prawda, ale tylko połowiczna. W Japonii nie ma powszechnych emerytur państwowych – podobnie jak w USA, istnieją fundusze emerytalne organizowane przez pracodawców, zaś fundusz państwowy dotyczy tylko sektora publicznego. Równocześnie w połączeniu z nawykiem społecznym, w którym zazwyczaj całą karierę pracuje się dla jednego pracodawcy, to ten pracodawca staje się gwarantem emerytury. Nie ma jednolitego systemu, a warunki danego planu emerytalnego są dla pracodawcy formą benefitu i przewagi konkurencyjnej w walce o pracownika. Wiek emerytalny wynosi często nawet 75 lat, choć w kontekście wysokiej długości życia Japończyków ma on inny wymiar niż w Europie. Średnia wysokość emerytury to ok 500 dolarów amerykańskich, przy cenach znacznie wyższych niż w Polsce.

Niemniej jednak argument o pracy do końca życia jest z założenia niedorzeczny – najlepszym systemem emerytalnym, jaki może stworzyć państwo, jest brak jakiegokolwiek systemu. To nie oznacza braku emerytur – to są niższe podatki i możliwość samodzielnego zaoszczędzenia na stare lata. Tu każdy sam za siebie decyduje, ile i jak odkłada. Także każdy sam decyduje, kiedy zakończy swą działalność zawodową i przejdzie na emeryturę. Nie każdy także chce szybko na tą emeryturę przechodzić. Przykłady? Donald Tusk – 65 lat, Jarosław Kaczyński – 73 lata, Joe Biden – 80 lat. Czy każdą pracę można wykonywać do późnej starości? Na pewno nie, ale też nie każdy emerytury w ogóle dożyje. Obowiązujący w Europie system emerytalny jest nie do utrzymania w obecnej postaci z prostej przyczyny – demograficznej. Gdyby pieniądze, zamiast być wydawane na dzisiejsze emerytury, były odkładane i inwestowane, to czekałyby na swoich właścicieli, system byłby odporny demograficznie. Dziś koniecznością jest podniesienie wieku emerytalnego, tak aby w ogóle dało się utrzymać emerytury na jakimkolwiek godziwym poziomie w perspektywie 20-30 lat. Żyjemy coraz dłużej, emerytów jest coraz więcej w stosunku do pracujących. Matematyka jest bezwzględna – nie da się w nieskończoność krócej pracować, a dłużej pobierać świadczenia. Nie do utrzymania jest także zróżnicowanie wieku emerytalnego kobiet i mężczyzn – gdzie są wszystkie feministki? Gdzie walka o równouprawnienie – o równy wiek emerytalny kobiet i mężczyzn? To nie dyskryminacja?

Kolejnym argumentem podnoszonym przez zwolenników państwowego systemu jest to, że ludzie by nie oszczędzali. Takie planowanie wymaga oczywiście odpowiedzialności, natomiast cóż jest piękniejszego od takiej właśnie wolności? Dlaczego godzimy się na to, aby nazywano nas upośledzonymi? Ile trzeba mieć w sobie pogardy dla ludzkości, aby twierdzić, że trzeba nią zarządzać niczym przysłowiowym bydłem?! Nie jestem naiwny, oczywiście byłoby wiele takich przypadków. Tak samo jak ludzie nie ubezpieczają swoich majątków, nie zabezpieczają się. Duża w tym jest wina systemu, który uczy ich takiego braku przezorności – gdy przyszła powódź, to zarówno Włodzimierz Cimoszewicz, jak i Donald Tusk odbudowali ludziom domy. Zwykłym frajerem okazał się ten, który sam się ubezpieczył.

Najwięcej na świecie ubezpieczają się Amerykanie – dlaczego? Dlatego, że wiedzą, że sami o siebie muszą zadbać. Można się zapytać: co za różnica, i tak płacą. Oczywiście – ale po pierwsze prywatne jest tańsze i bardziej efektywne. Po drugie, płaci ten, kto rzeczywiście korzysta, zależnie od własnego ryzyka. Tak samo byłoby z emeryturami – na pewno zdarzyliby się tacy, którzy hulaliby całe życie, by potem stanąć w kolejce do opieki społecznej. Ich dzieci i wnuki byłyby już mądrzejsze. Zresztą – dlaczego całe społeczeństwo ma cierpieć dlatego, że jakiś jego odsetek nie umie myśleć sam za siebie?

Ufam państwu! Głupi czy głupi?

W polskiej historii emerytalnej był epizod częściowej jego normalizacji – OFE. Dla wielu z perspektywy czasu okazały się one rozczarowaniem, choć też ogromną nieuczciwością jest ich rozliczanie zaraz po kryzysie gospodarczym. W konstrukcji OFE tkwiło wiele błędów założycielskich. Stworzono je na wzór zwykłych funduszy inwestycyjnych z ograniczeniami w inwestowaniu. Naruszono w ten sposób podstawową zasadę, że kto inny powinien być właścicielem, a kto inny zarządcą funduszu. Prawidłowo skonstruowany fundusz działa w ten sposób, że istnieje jako zasób finansowy, natomiast zarządzany jest przez okresowo wybieranego zarządcę – profesjonalny podmiot inwestycyjny. Umożliwia to oddzielenie interesu samego funduszu od jego zarządcy. Interesem funduszu jest bowiem stabilny wzrost jego wartości, a interesem zarządcy pobieranie od tego prowizji maklerskiej. Zdecydowanie inne byłyby wyniki długookresowe OFE gdyby stworzono kilka funduszy, których zarządca wybierany byłby spośród największych graczy międzynarodowych na kilka lat.

Drugim błędem założycielskim OFE były ich ograniczenia w inwestowaniu. Po pierwsze, w połączeniu z powyższym błędem nie dało to realnego wyboru przyszłym emerytom w wyborze ryzyka, a po drugie część z tych ograniczeń była niedorzeczna – np. obowiązek inwestowania części pieniędzy w rządowe obligacje. Rząd musiał pożyczać, aby OFE miały komu, a OFE musiały pożyczać rządowi by miały komu. Zamknięte koło absurdu. Mimo tych błędów OFE miały podstawową zaletę – istniały. Były nie tylko uzupełnieniem (a potencjalnie alternatywą dla ZUS), ale stanowiły także istotny element finansowania gospodarki jako całości. W przeciwieństwie do otwartych funduszy inwestycyjnych, fundusze emerytalne nastawione są na zysk w długiej perspektywie czasowej – zapewniają stabilne finansowanie rynku finansowego. Doskonale widać to po odpływie pieniędzy z giełdy warszawskiej, gdy OFE zlikwidowano – do dziś, mimo 10 lat prosperity na świecie, giełda nie wróciła do swojej ówczesnej kondycji.

System emerytalny w Polsce i Europie opiera się na umowie społecznej i zaufaniu do państwa. To samo państwo co kilka lat udowadnia, że nie tylko nie można mu ufać, ale trzeba przed nim obywateli chronić. Jak ufać państwu, które swoim obywatelom odbiera własność mającą zagwarantować im utrzymanie na starość? Mimo swoich wad OFE miały podstawową zaletę – były prywatne. Najgorsze prywatne jest zawsze lepsze niż najlepsze państwowe. U fundamentów cywilizacji zachodniej leży prawo własności – prawo najświętsze spośród wszystkich innych. Tak, jest jeszcze prawo do życia czy wolności, ale czym one są jak nie specyficzną formą prawa własności?

Tymczasem w 2013 roku ówczesny rząd Donalda Tuska postanowił tę nienaruszalną świętość podeptać i ukraść przyszłym emerytom oszczędności zgromadzone w OFE. W historii Polski taki przypadek mieliśmy jeszcze tylko raz – Bolesław Bierut i słynny „dekret Bieruta”. Prawo własności prywatnej uszanowali nawet wcześniejsi okupanci – mienie było konfiskowane, ale w formie indywidualnej sankcji – często wymyślonej, sfingowanej, ale jednak nie dopuszczono się ustawowej grabieży na masową skalę. Motywacja do likwidacji OFE była jedna – zadłużenie państwa, do jakiego doprowadziły lata utrzymywania horrendalnego deficytu budżetowego. Wobec groźby przekroczenia konstytucyjnego progu długu publicznego, minister finansów Jacek Rostowski stanął przed widmem Trybunału Stanu, a PO przed widmem przymusowych cięć gospodarczych i nieuchronnej utraty władzy. Postanowiono się ratować kosztem emerytów.

Likwidacja OFE nie sprowadziła się do zmiany systemu od dnia wejścia w życie ustawy – to byłoby przedmiotem debaty i oceny, jak wiele innych błędnych decyzji tamtego i pozostałych rządów. Donald Tusk zrobił coś nieporównywalnie gorszego – postanowił zastąpić prawo własności dotychczas zgromadzonych w OFE pieniędzy nic nie wartą obietnicą, że ZUS kiedyś te pieniądze wypłaci. Kiedyś znaczy kiedyś, o ile ktokolwiek z tych emerytów emerytury dożyje,  kiedy Donald Tusk dawno sam będzie na emeryturze.

Likwidacja OFE obok aspektu ekonomicznego miała także wymiar prawny i zaufania społecznego. Podstawowym zarzutem opozycji do PiS jest niszczenie struktur państwa. Trudno się z tymi zarzutami nie zgodzić – to co PiS wyczynia z wymiarem sprawiedliwości, trybunałem konstytucyjnym, konsekwentnym niszczeniem wszelkich urzędów, jest poza skalą. Tyle że Platforma, likwidując OFE, zrobiła coś gorszego – nie zniszczyła struktur państwa lecz w ogóle podważyła sens jego istnienia. Po co nam państwo, jeśli nie chroni prawa własności? Po nam taki twór? Likwidacja OFE to nie tylko rząd Donalda Tuska, ustawa parlamentu i haniebne jej podpisanie przez Bronisława Komorowskiego. To także legalizacja tej kradzieży przez Trybunał Konstytucyjny pod wodzą Andrzeja Rzeplińskiego. Ten sam Andrzej Rzepliński walczący o praworządność z PiS nie czuł swego powołania dwa lata wcześniej, gdy trzeba było walczyć nie o komfort sędziów, a godziwe życie emerytów. W najważniejszym momencie, gdy polscy obywatele potrzebowali obrony konstytucji, jej rzekomi obrońcy z Trybunału ich zawiedli – wzięli współudział w uchwaleniu nowego „dekretu Bieruta”.

Jak obywatele mają zaufać państwu i powierzyć mu swą starość, gdy to państwo śmieje im się w twarz i bezczelnie okrada przy udziale wszystkich instytucji państwowych? Spośród piętnastu sędziów Trybunału tylko trzech znalazło w sobie na tyle przyzwoitości, aby zgłosić zdania odrębne. 12 z 15 udowodniło, że Trybunał Konstytucyjny w Polsce nie ma po co istnieć – w najważniejszym momencie swej historii stanął po stronie przestępstwa państwa przeciw własnym obywatelom.

PPK – państwowy plan kradzieży

Platforma Obywatelska z OFE ukradła majątek, ale samych OFE nie zlikwidowała, przynajmniej w teorii. Obniżono do minimalnego poziomu składkę, jaka tam trafiała, a OFE pozwolono jeszcze trochę powegetować. Za ostateczne rozwiązanie kwestii emerytalnej zabrał się PiS, przy okazji przypominając, jak bliskie są sobie PO i PiS. OFE poszło do likwidacji, a emeryci dostali wybór – krzesło czy zastrzyk, pytają skazańca – całość do ZUS czy oddajesz nam 15% haraczu i reszta do PPK? Stracić 15%, to mniej niż 100%? Ludzki pan, można pomyśleć, ale PiS myśl ma głębszą. Oddasz dodatkowy procent z pensji, twój pracodawca drugie tyle, nawet państwo się dołoży! Kot co prawda więcej napłacze, ale jak się w kampanii można pochwalić! Do tego zapisanie do PPK będzie automatyczne i powtarzane co 4 lata – może ktoś się gamoniem okaże!

PPK w swej konstrukcji nie są najgorszym pomysłem – dobrowolne, obłożone dodatkowym wkładem ze strony pracodawcy. Wkład państwa pomijam, jego wysokość jest kpiną. Ale przy wieloletnim i rozsądnym inwestowaniu mogą być dodatkiem do emerytur – tylko dodatkiem, bo niestety, ale niezależnie jak dobrze są inwestowane, 3,5-6% wynagrodzenia przez 30 lat nie zapewnią nikomu godziwego życia przez kolejnych 10-20 lat. Mogłyby jednak stanowić element miksu emerytalnego łączącego stabilny ZUS, PPK i ewentualne całkowicie niezależne od systemu oszczędności. Czemu zatem do PPK  nie należy nawet połowa pracowników? Podstawowy problem z PPK nazywa się OFE. Oszczędności z OFE nie ukradziono dlatego, że OFE były złe, tylko dlatego że ówczesny rząd na gwałt potrzebował pieniędzy. Dziś i jutro nikt z PPK nic nam nie zabierze, bo nie ma na razie czego zabierać. Ale za lat 20 czy 30? Nie mamy żadnej gwarancji, iż pieniądze te nie będą potrzebne komuś, kto akurat wtedy będzie rządził, a zapis o prywatnej własności tych środków nie ma żadnej wartości – taki sam istniał w ustawie o OFE. Największą katastrofą kradzieży OFE była niemożliwa do odbudowy utrata wiarygodności przez państwo polskie. Mówiąc wprost – tylko skończony idiota dobrowolnie powierzy swoje pieniądze czemuś, na czym państwo w jakikolwiek sposób kładzie przysłowiową łapę.

Zakład Utylizacji S…

Czy ZUS ma same wady? Nie! Ten system daje stabilność i pewne szanse, że za wiele lat coś tam się dostanie. Niewiele, niewspółmiernie mało do wkładu, no ale coś tam będzie. Nie jest źle, że on istnieje, mimo swych przeróżnych wad. Nie jest też tak, że ZUS piramidą finansową był zawsze – to zasługa lat 90-tych i Leszka Balcerowicza. Obniżono zadłużenie państwa kosztem oszczędności w ZUS, zastępując realne pieniądze zobowiązaniem państwa do pokrycia luki w systemie. Przy okazji ten aspekt systemu – podległość polityczna – jest jego największym obciążeniem. Kiedyś zabierano pieniądze z systemu, dziś robi się waloryzacje kwotowe czy „trzynastki” i „siedemnastki”. Wysokość mojej emerytury z ZUS będzie zależeć od człowieka u władzy za 40 lat, żaden z obecnych decydentów nie będzie już rządzić – z przyczyn czysto naturalnych. Przez ostatnie lata ZUS zapewniał stosunkowo niski koszt obsługi oraz wysoki poziom waloryzacji kapitału, wyższy niż rynek w tym czasie. Porównaniem bowiem nie mogą być agresywne fundusze inwestycyjne – oszczędności emerytalne mogą zyskać mało, ale nie mogą stracić dużo – z tego powodu inwestuje się je zawsze w miksie dającym przyzwoitą stopę zwrotu, ale i niskie ryzyko utraty środków.

Podstawowym problemem systemu dla liberała jest jego przymusowość – to dobrze, że ZUS istnieje, ale bardzo niedobrze, że jest przymusowy. Są obywatele mało świadomi rynków finansowych, ale są też bardzo świadomi, których nie wolno zmuszać do oddawania 17% swojego wynagrodzenia na inwestycję niezgodną z ich wolą. Państwo nie ma prawa uszczęśliwiać na siłę obywatela, który tego szczęścia nie chce. Niestety w tym i w wielu innych aspektach wciąż tkwimy w odmętach komunizmu bez większych perspektyw na uwolnienie się od niego.

Polak, Węgier dwa bratanki do walki z „zachodnimi ideologiami” :)

Wypowiedzi premierów Orbana i Morawieckiego po 24 lutego 2022 r. świadczą o tym, że polityczna przyjaźń między Warszawą a Budapesztem dobiega końca. Zachowanie Viktora Orbana w kontekście wojny w Ukrainie jest nie do zaakceptowania nawet dla bezkrytycznego do tej pory środowiska polskiej populistycznej prawicy. Jeśli rzeczywiście oś Fidesz-PiS pękła i władze obu państw zaczną teraz na arenie europejskiej dryfować w różnych kierunkach, to spuścizny tej bliskiej współpracy nie da się tak łatwo wymazać. Przez ostatnie lata oba rządy, obie partie, inspirowały siebie nawzajem, kopiując pomysły realizowane przez drugą stronę na własnym polu. Niestety, prawie zawsze były to inspiracje i praktyki ukierunkowane na zdemolowanie liberalnej demokracji i praw jednostek. Bardzo wyraźnym przykładem takiego oddziaływania był stosunek wobec mniejszości, w szczególności mobilizacja wymierzona przeciwko kobietom i osobom LGBTQI, której negatywne skutki odczuwają do dziś miliony mieszkanek i mieszkańców Polski i Węgier.

Budapesztański Political Capital Institute i Fundacja Projekt: Polska, przy wsparciu Fundacji im. Fridricha Naumanna, postanowiły przyjrzeć się działaniom wymierzonym przeciwko kobietom i osobom LGBTQI w obu krajach. W wyniku współpracy przeprowadzono badanie dotyczące mobilizacji antygenderowej i anty-LGBTQI w Polsce i na Węgrzech. Jego celem było wskazanie głównych etapów i narracji tej mobilizacji oraz jej aktorów – krajowych i międzynarodowych – a następnie stworzenie analizy porównawczej. Pełen raport z badania jest dostępny online, a poniżej przedstawimy najważniejsze konkluzje.

Co prawda kontekst społeczny w odniesieniu do mobilizacji antygenderowy i anty-LGBTQI różni się w Polsce i na Węgrzech, ale kontekst polityczny jest bardzo podobny. Co to oznacza? Społeczeństwo węgierskie jest co do zasady niereligijne, indywidualistyczne i sprzeciwia się ingerencji państwa sprawy prywatne, intymne, takie jak aborcja. Z drugiej strony, społeczeństwo polskie jest zdecydowanie bardziej religijne, a Kościół katolicki wciąż odgrywa w nim istotną rolę, kształtując postawy i wartości. Niezależnie od tych różnic, w obu krajach partie rządzące, Fidesz i PiS, wykorzystują bliźniacze strategie w celu zdobycia i utrzymania władzy: niszczą rządy prawa, ograniczają wolności obywatelskie, dzielą społeczeństwo inspirując konflikty między różnymi grupami. W tym samym celu obie partie nieustannie wskazują na wyimaginowane zagrożenia, mówią o ataku sił zewnętrznych i wewnętrznych na państwa/narody, przed którymi należy się bronić. Obie partie, co prawda w różnym czasie, arbitralnie wytypowały „gender” i „ideologię LGBT” jako głównych wrogów, dając jasny sygnał do walki z nimi.

W obu krajach głównym motorem mobilizacji przeciwko gender i osoby LGBTQI były właśnie partie rządzące. Na Węgrzech Fidesz odgrywa tę rolę od 2017 r. Partia Orbana wspiera każdy podmiot zaangażowany w tę mobilizację, dostarczając środków finansowych, organizując wydarzenia, kreując dyskurs publiczny, przyjmując regulacje prawne, budując koalicje, tworząc nowe organizacje… W Polsce, chociaż nie ulega wątpliwości, że to PiS jest w centrum wszelkich działań (dysponuje największymi środkami) na rzecz mobilizacji, o której mowa, nie można pominąć obserwacji, że jest pod stałą presją innych uczestników życia publicznego. Są to przede wszystkim Kościół katolicki i ultra-konserwatywne organizacje z Ordo Iuris na czele.

Kalendarium mobilizacji antgenderowej i anty-LGBTQI było w obu krajach zbieżne. Należy zwrócić uwagę, że rok 2015 okazał się punktem zwrotnym zarówno nad Wisłą jak i nad Dunajem. Wtedy na Węgrzech Fidesz wykonał gwałtowny zwrot w prawo, a w Polsce PiS zdobył większość w obu izbach parlamentu i obsadził urząd prezydenta.

Jeśli chodzi o prawa osób LGBTQI, mogliśmy zaobserwować podobny regres w obu krajach, przy czym w niektórych obszarach był on głębszy w Polsce, a w innych – na Węgrzech. Oba kraje przyjęły równie nieprzejednaną postawę wobec adopcji przez pary homoseksualne oraz w kwestii uzgodnienia płci. Polska okazała się bardziej restrykcyjna w obszarze legalizacji związków jednopłciowych, które można zawierać na Węgrzech od 2009 r., i zasłynęła homo- i transfobiczną mobilizacją na szeroką skalę na poziomie lokalnym i regionalnym (niesławne „strefy wolne od LGBT”). Węgry posunęły się dalej w dziedzinie edukacji, eliminując treści związane z LGBTQI z materiałów dla dzieci i młodzieży. To ostatnie, choć było w agendzie części polskiej prawicy (z ministrem Czarnkiem na czele), ostatecznie nie weszło w życie, po części w związku ze zmianą strategii politycznej prezydenta Andrzeja Dudy po inwazji Rosji na Ukrainę w lutym bieżącego roku.

W obu krajach można zaobserwować podobne narracje mobilizacyjne. Najważniejsza z nich przedstawia tzw. „ideologię gender” i „ideologię LGBT” jako atak na „normalność”, na tradycyjne wartości, na dzieci i rodzinę. Wg głównych narracji „ideologie” są promowane przez lewicę, liberałów, Zachód/Brukselę i partie opozycyjne.

Współpraca międzynarodowa w zakresie mobilizacji ma zdecydowanie większe znaczenie w przypadku Węgier. Odgrywa bowiem rolę legitymizacyjną dla rządu Fideszu, zarówno w kraju jak i na arenie międzynarodowej. W Polsce natomiast współpraca międzynarodowa w zakresie mobilizacji jest ważna nie dla rządu lecz dla niezależnych podmiotów działających w ramach ponadnarodowych platform. Najsilniejsze z polskich organizacji ultra-konserwatywnych budują własne sieci, w szczególności w Europie Środkowo-Wschodniej, w których odgrywają centralne role.

 

Pełen raport „The Anti-Gender and Anti-LGBTQI Mobilisation in Hungary and Poland” jest dostępny na stronie internetowej.

 

Autor zdjęcia: Sandy Millar

Co po prawicowym populizmie? :)

Od kilku lat coraz trudniej silić się na tak pożądany u progu nowego roku optymizm. Lista problemów systematycznie się wydłuża, na jej szczycie nękają nas nowe, ale te starsze nie chcą odejść w zapomnienie. Tym razem na nowy rok konstatujemy, że wojska Putina nadal mordują ludzi w Ukrainie, trzecia kadencja dewastacji państwa prawa w Polsce pozostaje prawdopodobna, podczas gdy wielki powrót pandemii i Trumpa czają się za rogiem. Niezbyt radośnie to brzmi.

 

Widoczność nierówności, czyli era prawicowego populizmu

Idee liberalne – takie jak konstytucjonalizm i praworządność, wolność jednostki, słowa i prasy, tolerancja dla inności i otwartość na świat, wolna konkurencja i swoboda przedsiębiorczości – w dalszym ciągu pozostają uwikłane w bój z prawicowym populizmem o przyszłość duszy Zachodu. Rzucenie liberalizmowi realnego wyzwania przez ideologicznego konkurenta nie bezzasadnie obwieszczone zostało jako „kryzys” liberalizmu, który wcześniej przez wiele dekad wiódł prym niepodzielny w kształtowaniu naszego spojrzenia na świat. I podobnie jak na płaszczyźnie bieżących wydarzeń, tak również w świecie idei lista problemów nierozwiązanych domaga się uzupełnienia o problemy przyszłe, może już nie całkiem nowe, ale nabrzmiewające w szybkim tempie.

Jest o wiele za wcześnie, aby pozwalać sobie na optymistyczne założenie zwycięstwa liberalizmu nad prawicowym populizmem. Ten eklektyczny w gruncie rzeczy zestaw idei oparty jest na doskonałym odczytaniu znaków czasu i stanowi udaną próbę odpowiedzenia na realne potrzeby ludzi wyrosłych w kryzysowej, długiej „dekadzie” 2008-22. Potrzeby bezpieczeństwa, równości, zakorzenienia w swojskim/znanym oraz sprawczości (w sensie „odzyskiwania kontroli” i spychania na bok „elit”) są napędzane lękiem. Lękiem zaszczepionym dużą dynamiką zmian w świecie globalizacji i nowoczesnych technologii, który następnie umiejętnie uwypuklili, zmanipulowali i zaprzęgli w swoje polityczne machiny prawicowi populiści. Wykorzystując te niezaspokojone psychologiczne potrzeby i lęk przed ich stałą deprywacją, populiści uwydatnili zjawisko „widoczności nierówności”, które stanowi kompleksowy motor stany te napędzający. Przez wskazanie zjawiska kulturowej heterogeniczności społeczeństw i rosnących nierówności materialnych jako jednego splotu zjawisk, sformułowali ofertę polityczną, czerpiącą zarówno z ksenofobii (plus z nacjonalizmu, homofobii i klerykalizmu), jak i z socjalizmu, dzięki czemu potrafili odpowiedzieć na wszystkie te lęki równocześnie.

W roku początku wielkiego kryzysu na rynkach finansowych (lato-jesień 2008) lewica ogłosiła koniec „neoliberalizmu” i zapowiedziała wypracowanie nowego paradygmatu. Nie udało się jej. Jeśli jakikolwiek nowy paradygmat rzucił liberałom wyzwanie, to jest nim właśnie prawicowy populizm, wrogo i wybiórczo przejmujący jedynie niektóre hasła lewicy o redukcji nierówności materialnych. To dlatego dzisiaj bój nie toczy się już pomiędzy prawicą a lewicą, a pomiędzy dawną skrajną prawicą a resztą sił politycznych, dzisiaj zbiorczo określanych mianem „mainstreamu” i jednoczących się wokół obrony pozycji liberalnej demokracji. 15 lat po wejściu na szlak nieustannych kryzysów walka trwa. Każda ze stron może jeszcze wygrać – populiści okazali się bowiem mieć także sporo wad i słabych stron.

Co jest jednak pewne – kolejne kulturowe i ideowe wyzwanie dla liberałów już czeka. Nawet w przypadku pokonania populistów nie wrócą czasy rodem z lat 90-tych. Liberalizm będzie zmuszony na poważnie wejść w spór z antywolnościowym ruchem woke i promowaną przezeń kulturą oraz modelem relacji społecznych. Przez ostatnie kilka lat zjawisko to traktowano jako ciekawostkę, a nawet jako fanaberię młodych ludzi, być może specyficznego pokolenia. Ono jednak nie rozpłynie się w mgle. Zamiast tego przyniesie ze sobą jedno z najpoważniejszych zagrożeń dla wolności jednostki od czasu wyzwolenia się świata Zachodu od totalitaryzmów.

Woke, podobnie jak prawicowi populiści, „widoczność nierówności” czyni swoją receptą na sukces. Podczas gdy jednak tamci ową widoczność napiętnowują jako zjawisko negatywne i obiecują swoim zwolennikom je tłamsić poprzez wysiłki na rzecz promowania kulturowej homogeniczności (np. „tradycyjnych wartości”) i ograniczającą nierówności materialne polityką socjalną, tak woke dąży do afirmacji i wręcz zwiększenia widoczności wszelakich różnic poprzez pozytywne uwypuklanie różnorakich tożsamości. Zamiast zróżnicowanie maskować, lepiej je oswoić tak, aby każdy członek społeczeństwa dostrzegł, że pod tym czy innym względem należy do jakiejś mniejszości i na zasadzie krzyżowania się różnych elementów jego tożsamości stanowi element zbioru ludzi, którzy winni bronić swoich praw poprzez „aktywne przeżywanie” swojego jestestwa w sferze publicznej. Paradoksalnie końcowy cel tego zabiegu społecznego może być podobny: wszechobecność i wręcz obowiązkowe uwypuklanie różnorodności tożsamości wraz z procesem ich multiplikowania może prowadzić do standaryzacji odróżniania się od siebie i upodobnienia jeśli nie w treści, to w formie.

Intensywne przeżywanie tradycyjnych, zaczerpniętych od przodków tożsamości jest ważnym elementem prawicowego światopoglądu. Woke nawołuje do równie intensywnego przeżywania tożsamości, tyle że nietradycyjnych, tych które do niedawna były dyskryminowane. Obie wrażliwości różnią się więc zasadniczo sympatiami i antypatiami wobec poszczególnych, funkcjonujących realnie w społeczeństwie tożsamości. Co je jednak znowu łączy, to potrzeba stosowania ucisku wobec tych, którzy swoim stylem życia, pochodzeniem czy postawami nie pasują do idealnej wizji społeczeństwa. To właśnie w tym punkcie i jedni, i drudzy stają w opozycji do liberalizmu.

 

Komu nie wolno mówić

No-platforming, safe spaces i cancel culture to trzy ważne narzędzia z arsenału kultury woke, które uderzają w wolność jednostki. No-platforming dotyczy w pierwszej kolejności kampusów uczelnianych i polega na blokowaniu, bojkotowaniu, w końcu na doprowadzeniu do odwołania lub zakazania wystąpienia konkretnej osoby w pomieszczeniach uniwersytetu. Zapraszanie na spotkania ze studentami lub na „gościnne wykłady” postaci z polityki zwykle było związane z pewnymi kontrowersjami (ze względu na dość płynną granicę pomiędzy uprawianiem propagandy a tworzeniem płaszczyzny do poznania poglądów danego polityka), lecz wyrastający z tego no-platforming idzie o wiele dalej, zakładając że pewne poglądy nie mają prawa wybrzmieć, a pewne osoby nie mają prawa zabierać głosu publicznie na uniwersytecie w ogóle. Początkowo wykluczenie to obejmowało głównie ludzi o skrajnych poglądach, którzy ponosili całość winy za znalezienie się w tym położeniu, gdyż każdorazowo nadużywali wolności słowa (formułując np. poglądy ocierające się o lub stanowiące podżeganie do przemocy i nienawiści na tle np. rasowym), a swoje wystąpienia celowo wykorzystywali do rozsiewania konfliktu, całkowicie pozbawiając je walorów poznawczych.

Jednak wraz z pojawieniem się koncepcji woke, no-platforming zaczął zataczać coraz to szersze kręgi, aż po forsowanie zakazów występowania wobec osób, których poglądy budziły kontrowersje lub były sprzeczne z ideami tożsamościowymi ruchu woke. Zakazami okładano więc filozofów o konserwatywnych poglądach czy naukowców badających zjawiska przez woke wyklęte. Powstał katalog osób, które ze względu na konkretne poglądy lub ogólny światopogląd miały zostać wykluczone z debaty na uniwersytetach. Obok rasistów, faszystów czy homofobów poza nawias trafiali m.in. obrońcy polityki Izraela w konflikcie z Palestyńczykami, zwolennicy wolnorynkowego liberalizmu gospodarczego, zwolennicy rzekomo „przestarzałej” koncepcji walki z rasizmem poprzez neutralność instytucji wobec koloru skóry, osoby kwestionujące skalę kryzysu klimatycznego czy feministki niezgadzające się z całkowitym odejściem od biologicznego aspektu klasyfikacji płci, zwane odtąd „terfkami”. Najgłośniejszy dotąd przykład no-platformingu w Polsce miał miejsce w Krakowie wobec kryminolożki Magdaleny Grzyb właśnie z tego ostatniego powodu. Co dość charakterystyczne dla wielu nowszych przykładów stosowania no-plaformingu, Grzyb miała zostać wykluczona z wygłoszenia wykładu, choć temat jej wystąpienia nie miał nic wspólnego z problematyką płci kulturowej i biologicznej czy z prawami osób niebinarnych. Miała zostać pozbawiona prawa głosu całkowicie i na każdy możliwy temat z powodu jej poglądów na te kwestie. Ten ostatni aspekt jasno ujawnia pokrewieństwo no-platformingu z szerszym problemem cancel culture, gdyż wyklucza osobę, a nie poglądy, a więc skazuje na swoistą „banicję” całego człowieka, obojętnie od okoliczności. Także i ja więc mógłbym zostać dziś z łatwością obłożony no-platformingiem na zdominowanej przez woke uczelni i nie móc wystąpić z referatem np. o znaczeniu państwa prawa, ponieważ nietrudno ustalić, że reprezentuję jaskrawo wolnorynkowe poglądy gospodarcze, a tacy mówcy należą do cenzurowanych kategorii.

Argumentem wysuwanym przez aktywistki, aktywistów oraz osoby aktywistyczne z ruchu woke na poparcie postulatu no-platformingu wobec danego mówcy jest bezpieczeństwo i komfort psychiczny. Twierdzą oni bowiem, że już sam fakt oddania głosu osobie znanej z posiadania budzących ich niechęć i niepokój poglądów, niesie ze sobą dla nich poczucie zagrożenia. Na bazie tak skonstruowanego toku myślenia ruch woke promuje także tworzenie tzw. safe spaces, czyli przestrzeni „bezpiecznych”.

 

Gdzie nie wolno mówić

Podobnie jak w przypadku no-platformingu, u zarania tego pomysłu istniały racjonalne przesłanki, nim nastąpiła jego degeneracja poprzez ekspansywność. Otóż safe space na kampusie czy w szkole (ale w tym przypadku nie tylko, bo także w wielu innych miejscach można uzasadnić potrzebę takich miejsc) miały być pomieszczeniami, w których osoby realnie czy w subiektywnym odczuciu (to tutaj istotnie irrelewantne) dyskryminowane, nękane, agresywnie krytykowane, poddawane drwinom, mowie nienawiści czy po prostu zakrzykiwane w nazbyt emocjonalnych dyskusjach przez interlokutorów o innych światopoglądach mogły zyskać wytchnienie i mieć pewność bycia otoczonym wyłącznie przez ludzi empatycznych, troskliwych, podzielających ich poglądy lub – owszem – mających taką samą tożsamość etniczną, religijną, aksjologiczną, seksualną czy płciową. Byłoby to więc miejsce nieprzeznaczone do toczenia debat i sporów, a do udzielania wsparcia emocjonalnego. Rzeczywiście w takim miejscu wolność słowa nie jest najważniejsza i istnienie takich miejsc nie stanowi dla tej wolności też i żadnego zagrożenia.

Problem z safe spaces jest od kilku lat jednak taki, że aktywiści woke oczekują ich radykalnego rozrastania się. W praktyce niejednego, już nie tylko anglosaskiego kampusu, cały taki kampus miałby stać się safe spacem. W efekcie wolność słowa i debaty zostałyby tam wykluczona całkowicie, gdyż katalog dopuszczalnych poglądów, które mogą być sformułowane, zostałby zawężony do treści niebudzących „niepokoju” aktywistów woke, a więc zapewne do głoszenia tez zgodnych z ich światopoglądem.

W idealnym, wyobrażonym stadium końcowym safe space powinien objąć nie tylko w całości kampusy, ale całą debatę publiczną i całą przestrzeń w państwie (ilustracją tego jest woke’owski postulat zakazu publikowania artykułów zawierających krytykę osób trans, gdyż mogłyby one zostać przez takie osoby przeczytane i poprowadzić je ku targnięciu się na własne życie). To idea totalnej cenzury opartej o argumenty empatyczne – chyba pierwsza taka w dziejach. Woke stawia komfort niesłyszenia i wolności od niepokoju wyżej niż prawo do mówienia i intelektualny wysiłek. To przeniesienie do tzw. reala, do każdej sfery życia, ukształtowanej na razie tylko w wirtualnym świecie mediów społecznościowych logiki tworzenia baniek internetowych i komór pogłosowych, w których nie słyszymy i nie stykamy się z ludźmi o innych poglądach. To z jednej strony zakaz głoszenia kontrowersyjnych poglądów, opiłowanie idei wolności słowa z prawa do formułowania tez niepokojących, prowokujących, szokujących, a nawet także obraźliwych (tak – zadaniem liberalizmu jest to prawo bronić!), a z drugiej strony prosta droga do uwiądu całej debaty publicznej, a w efekcie do śmierci demokracji, która żyje tylko dzięki istnieniu obywatelskiego dyskursu, dzięki ucieraniu się stanowisk. Woke należy odrzucić z tego fundamentalnego powodu, iż uważa on dyskomfort w relacjach społecznych za coś niedobrego. Tymczasem dyskomfort jest może i nieprzyjemny, ale równocześnie dobry i potrzebny – jest konstruktywny, pobudzający, wspierający kreatywność i rozwój intelektualny. Dyskomfort należy generować, a nie go unikać. To dlatego safe spaces muszą pozostać niedużą niszą.

 

Już nic nie wolno

Cancel culture w końcu jest no-platformingiem podniesionym do entej potęgi i drogą ku realizacji idei totalnego safe space’u. To pojęcie już dość dobrze znane – oznacza wykluczenie z życia publicznego, towarzyskiego, zawodowego czy tego prowadzonego online w mediach społecznościowych danej osoby za najdrobniejsze nawet przewinienie z punktu widzenia nakazów i zakazów formułowanych przez ruch woke.

I po raz kolejny, także i cancel culture ma całkiem racjonalną genezę. Wiąże się ona z ruchem #MeToo, dzięki któremu wielu przestępców seksualnych po latach bezkarności zostało zdemaskowanych i obłożonych infamią całkowitą, możliwą do realizacji w tej formie tylko w epoce nowoczesnych technologii informatycznych. Tym różni się cancel culture od jej poprzedniczki, czyli bojkotu towarzyskiego, że wieść o zbrodniach i przewinach delikwentów błyskawicznie dociera do wszystkich, a bojkot obejmuje rezygnację z ich zatrudniania, współpracy z nimi, pokazywania się razem publicznie czy nawet wchodzenia w interakcje online. To „scancellowanie”, czyli utrata wszystkich perspektyw, wszędzie, łącznie z przekreśleniem przeszłego dorobku życiowego.

Bez wątpienia w najwcześniejszej fazie ostrze cancel culture dosięgało autentycznie świnie, którym trudno w jakikolwiek sposób współczuć. W dodatku ludzi z tzw. świecznika, posiadających niemały majątek, którzy (o ile nie szli także do więzienia) mogli uznać „scancellowanie” za przyspieszoną i wymuszoną, ale bardzo wygodną emeryturę z dala od oka opinii publicznej. Wkrótce jednak zaczęły się przewidywalne problemy. „Cancellowano” osoby pomówione fałszywie. „Cancellowano” z coraz bardziej błahych powodów. „Cancellowano” z coraz bardziej odległych w czasie i błahych powodów. Taka sama kara, jaka spotykała wielokrotnego gwałciciela lub skłonnego stosować przemoc rasistę, zaczynała dotykać faceta, który 20 lat wcześniej publicznie skomplementował czyjś dekolt, albo 10 lat wcześniej napisał tweeta używającego rasistowskiej kalki. Słowem zrobił coś, za co wystarczą zwyczajne przeprosiny. Dalej, „cancellowano” naukowców rzekomo naruszających zasady safe space na wykładach, publicystów i komików za ich teksty sprzed przemiany wrażliwości społecznej, redaktorów za opublikowanie tekstów wcześniej „scancellowanych” osób. W końcu poczęto naturalnie „cancellować” każdego, kto innego „scancellowanego” brał jakoś tam w obronę. To ostatnie było o tyle trudne, że lista „scancellowanych” rosła codziennie i trudno było za tym nadążyć, niczym za przypadkami korupcji wśród polityków PiS. Dodatkowo upadł „konsensus cancellowania”, czyli nawet w ramach wspólnoty ludzi sympatyzujących z woke pojawiły się konflikty o to, kto zasługuje i kto już jest, nadal jest, albo już nie jest „scancellowany”.

Cancel culture przez zwolenników lewicy jest często bagatelizowana. Podobno to igły, z których liberałowie i prawica robią widły. Jednak cancel culture szybko dotarła na poziom lokalny i zaczęła uderzać w zwykłych ludzi. Kogoś napiętnowano jako wyrodną matkę za pozostawienie dziecka w samochodzie pod sklepem na kwadrans, kogoś za zbyt odważne zdjęcie na Instagramie, kogoś innego za posłużenie się kontrowersyjnym słowem w rozmowie w kawiarni. Powstało wrażenie, że cancel culture przenosi nas w świat Orwella, tylko z rozproszonym Wielkim Bratem, którym może być człowiek na krześle obok. Towarzyszący temu zjawisku w oczywisty sposób efekt mrożący i autocenzura, początkowo obecne w redakcjach prasowych, studiach filmowych i programach rozrywkowych, dotarły pomiędzy ludzi i stopniowo erodują coś, co można po prostu nazwać „naturalnym zachowaniem”. To wcale nie jest oczywiste, że świat ludzi nieustannie się skrupulatnie samokontrolujących i zestresowanych potencjalnie dewastującą reakcją otoczenia jest lepszy od świata, w którym od czasu do czasu ktoś chlapnie durną rasistowską czy mizoginistyczną uwagę.

Cancel culture ma też wersję light. Nie polega na eliminacji danej osoby poza obręb życia społecznego, ale na jej dyskredytowaniu. W Polsce szeroko rozpowszechnione wyrazy pogardy wobec dinozaurów słusznie rozdeptywanych przez pochód postępu – określenia takie jak „boomer”, „dziaders” czy „paleo-liberał” – są właśnie przejawami cancel culture light. Z drugiej zaś strony są ci, którzy szermują „cancellowaniem” i niejednokrotnie krzywdzą interlokutorów podważając ich prawo do głosu, ale sami się stylizują na ofiary. Ubieranie się w szaty skrzywdzonych ofiar jest bowiem dla ruchu woke charakterystyczne. Niektórym kategoriom ludzi uprawnienie do bycia ofiarą jest przypisywane automatycznie, niezależnie od tego, czy dany jej reprezentant rzeczywiście doznał jakichkolwiek krzywd osobiście. Prowadzi to do istnej inflacji wyimaginowanych krzywd, która utrudnia walkę z realnymi problemami społecznymi. Te bowiem giną w tym natłoku.

 

Twoja kolej na bycie dyskryminowanym

Woke zrodził się z poczucia krzywdy, ale krzywdy realnej. Wiele dziesięcioleci bezdyskusyjnie prawdziwej i horrendalnej dyskryminacji kobiet, mniejszości rasowych i etnicznych, osób LGBT+, mniejszości religijnych, osób niepełnosprawnych czy ludzi w jakikolwiek inny sposób „niedopasowanych” doprowadziło do społecznego wrzenia, którego znakiem i ogniwem jest ta koncepcja radykalnej przebudowy relacji społecznych. Walka z wymienionymi powyżej i zapewne jeszcze i innymi dyskryminacjami powinna być celem wspólnym lewicy spod znaku woke oraz liberałów i lewicy klasycznej, socjaldemokratycznej. Jeśli tak jednak nie jest, to powód jest ten sam, który już nieraz w przeszłości generował rozchodzenie się dróg liberalnych reformistów i lewicowych rewolucjonistów. Chodzi o dobór metod i tempo zmian. Liberalna droga – niestety – zapewnia mniejsze tempo. Ale tylko ona, dążąc do sprawiedliwości, unika stosowania niesprawiedliwych metod. W tym przypadku nie wylewa dziecka wolności słowa z kąpielą mowy nienawiści, rasizmu i homofobii.

Liberałowie jako panaceum na dyskryminację proponują dążenie do stanu braku dyskryminacji – najpierw formalnej (zapewnianej przez same instytucje publiczne), a potem, mozolnie i z czasem, realnej (dzięki wyprowadzeniu zachowań dyskryminacyjnych poza obręb kultury narodowej). Woke panaceum widzi w kontrdyskryminacji, której narzędziami są no-platforming, cancel culture i safe spaces. Otóż, skoro przez ponad sto lat większość dyskryminowała mniejszości, to sprawiedliwość wymaga, aby teraz mniejszości dyskryminowały większość. Niech wahadło wychyli się w drugą stronę. Niechaj więc przez pewien czas (albo i na zawsze, kto wie?) dyskryminowani będą biali, mężczyźni, heteroseksualiści, chrześcijanie/katolicy, tradycjonaliści, „neoliberałowie”. To dlatego w USA nie dziwi film lub serial, w którym wszyscy główni bohaterowie są nie-biali, ale nie do pomyślenia byłaby już produkcja z samymi białymi postaciami. To dlatego dużo mniejszym ryzykiem jest obsadzić postać homoseksualną w roli bohatera pozytywnego niż szwarc-charaktera opowieści. To dlatego nie powinny odbywać się już nigdy panele dyskusyjne z udziałem samych mężczyzn, ale żadnych kontrowersji nie budzą panele dyskusyjne z udziałem samych kobiet. Mniej jest ważne, co się mówi w debacie publicznej. Ważniejsze jest, kto mówi. Osoba mówcy stała się ważniejszym komunikatem od treści wypowiedzi. Nie formułuje się już tez lub argumentów. Formułuje się tezy i argumenty jako czarnoskóra ateistyczna lesbijka lub jako biały protestancki ojciec rodziny. Pierwsze zostaną inaczej odebrane i ocenione przez publiczność aniżeli drugie, nawet jeśli będą dokładnie takimi samymi tezami i argumentami. Co więcej, istnieje cały szereg rzeczy, które wolno mówić przedstawicielom jednych tożsamości, ale już są zakazane w ustach przedstawicieli innych tożsamości. W np. show-biznesie gradacja jest jasna: biały komik może powiedzieć mniej niż czarnoskóry; czarnoskóry komik hetero mniej niż czarnoskóry gej; czarnoskóry gej mniej niż czarnoskóra lesbijka; a czarnoskóra lesbijska mniej niż czarnoskóra osoba niebinarna. Chrześcijanin może powiedzieć mniej niż ateista; ale ateista może powiedzieć mniej niż muzułmanin. Osoba wysportowana może powiedzieć mniej niż otyła. (…)

 

***

U podłoża obecnych sukcesów prawicowego populizmu leżało porzucenie przez jego propagatorów części prawicowej tożsamości ideowej (akurat tej, którą prawica wcześniej dzieliła z liberałami, czyli wolnorynkowego podejścia do kwestii ekonomicznych) i sięgnięcie do arsenału socjalnej lewicy. Jednym ze scenariuszy dalszych bojów ideowych w świecie Zachodu jest – owszem – klęska prawicowego populizmu i wejście lewicy spod znaku woke w rolę głównego adwersarza liberałów. Jednak nie można wykluczyć, że i to pokolenie lewicy czeka podobny zawód, jaki stał się 15 lat temu udziałem lewicy obiecującej nowy paradygmat na zgliszczach banku Lehman Brothers. Otóż prawdziwie groźnie zrobi się, jak populistyczna prawica, aby zapobiec swojemu upadkowi, znów postanowi buszować w arsenale lewicy, ale w arsenale woke-lewicy. Bo – bądźmy szczerzy – no-platforming, cancel culture i safe spaces (wykluczające – dla odmiany – z debaty ludzi o nieprawicowych poglądach) to narzędzia, które do zbrojnych ramion prawicowców pasowałyby jak ulał. I ta konstatacja ostatecznie przesądza o pokrewieństwie dwóch najmocniejszych dzisiaj wrogów wolności po obu stronach polityczno-ideowego spektrum.

 

Ash/Kauffmann/Trzaskowski/Buras: UE po wojnie? :)

Piotr Buras: Pytanie o UE po wojnie jest nie bez przyczyny opatrzone znakiem zapytania, bo czy możemy dzisiaj tak daleko wybiegać w naszym myśleniu gdy znajdujemy się w środku tego dramatycznego konfliktu? Jest też pytanie o naturę tej wojny, czy to jest nasza wojna? Słyszymy o tym, że nasze wartości są zagrożone, że Rosja atakuje liberalną demokrację, atakuje Europę, atakuje Zachód, a jednocześnie mówimy, że nie jesteśmy częścią tej wojny, że stoimy trochę z boku, jako Zachód, jako NATO, jako Unia.

Gdzie Europa znajduje się po siedmiu miesiącach wojny w Ukrainie? Bo UE kojarzy nam się z projektem pokojowym. Wierzymy w globalizację, w integrację, współzależność, że to wszystko buduje stabilność, pokój i bezpieczeństwo. Wierzymy, że nasze wartości są silne, i atrakcyjne też dla innych, z tej perspektywy ta wojna jest dość wyjątkowym przeżyciem. Więc moje pytanie jest takie: czego myśmy się dowiedzieli o nas samych i w jaki sposób nasz autowizerunek zmienił się lub powinien się zmienić?

Timothy Garton Ash: „Największą iluzją była wiara, że największe imperium w Europie, Rosja, gładko zniknie i nie będzie się przed tym bronić. Historycy mogli Wam powiedzieć, że imperia nie mają tego w zwyczaju. Imperia walczą o swój stracony status”.

Timothy Garton Ash: Współczesna Europa to dla mnie dwa nakładające się na siebie okresy: powojnie czyli okres po 1945 roku oraz okres po upadku muru berlińskiego. Czyli obecnie jest to pierwsza wojna po 1945 i dla Ukraińców ich okres powojenny zacznie się po obecnej wojnie. Odkryliśmy koniec iluzji okresu po ’89, iluzji, że mieliśmy Europę bez muru. Mimo, że po drodze wydarzyło się pięć wojen w byłej Jugosławii, Gruzji i od 2014 w Ukrainie, wielu Europejczyków żyło w iluzji, że w Europie nie było wojen. Iluzji, że możemy nie przejmować się wydatkami na zbrojenie, że jedyne co było warte uwagi to ekonomia. Co ciekawe to populizm był siłą, która zaczęła burzyć tę iluzję. Bo to populiści zamiast używać sloganu „to ekonomia głupcze” zaczęli mówić: „to kultura głupcze”. Iluzja, że współzależność zabezpieczy nasze bezpieczeństwo. Angela Merkel do dziś dnia nie przyznała, że błędem było pogłębianie uzależnienia energetycznego Niemiec od Rosji po 2014 roku. A największą iluzją była wiara, że największe imperium w Europie, Rosja – gładko zniknie i nie będzie się przed tym bronić. Historycy mogli Wam powiedzieć, że imperia nie mają tego w zwyczaju. Imperia walczą o swój stracony status, przykładem jest Wielka Brytania i Kenia, Francja i Algieria, Portugalia i Angola oraz Mozambik. Powinniśmy byli się spodziewać, że imperium spróbuje zaatakować. To wszystko zamyka oba nakładające się na siebie okresy: okres powojenny i okres po upadku muru berlińskiego. Jakie lekcje możemy czerpać z obecnej sytuacji?

Musimy wzmocnić nasze bezpieczeństwo, pomóc Ukraińcom wygrać wojnę i zrobić wszystko, aby Putin ją przegrał oraz musimy pomóc Ukraińcom zbudować pokój, co będzie najtrudniejsze biorąc pod uwagę ich obecne warunki ekonomiczno-społeczne. A na koniec musimy zbudować prawdziwie post-imperialną Europę, w której po raz pierwszy w historii nie będzie imperiów w Unii i poza nią. jest to cel strategiczny, którego celem jest powiększenie się na Wschód.

Piotr Buras: To nie jest pierwszy poważny kryzys, który wstrząsa Europą w ostatnich dziesięciu, piętnastu latach. Mieliśmy wiele kryzysów, które uważano, że doprowadzą Unię do upadku. Mówiło się tak podczas kryzysu euro, kryzysu migracyjnego. Brexit był także takim dramatycznym przeżyciem gdzie wielu wieszczyło rozpad Unii. Ale z tego co mówi Timothy Garton Ash wynika, że ten kryzys jest jednak wyjątkowy. Mówił o pęknięciu wielu iluzji, załamały się pewne fundamenty naszego oglądu świata. Z tej perspektywy czy Unia Europejska jako instytucja stanęła na wysokości zadania w tym kryzysie? Jak oceniamy to co Unia w tych ostatnich miesiącach robiła?

Sylvie Kauffmann:Unia Europejska – projekt, który powstał w celu utrzymania pokoju, obecnie płaci swoim członkom za dostarczanie broni państwu, w którym toczy się wojna”.

Sylvie Kauffmann: Wymieniłeś ostatnie kryzysy, których doświadczyła Unia. Jest takie znane powiedzenie Jean’a Monnet’a jednego z założycieli Unii: „Unia Europejska wzrasta tylko w kryzysie”. I dzięki większości tych kryzysów, o których wspomniałeś, Unia jako instytucja wzrosła w siłę, wyjątkiem jest tu kryzys migracyjny. Jeśli spojrzymy na ogromnie bolesny kryzys euro, w konsekwencji wpłynął na wzmocnienie finansowych instytucji unijnych. COVID-19 i jego wybuch, wymusił opracowanie szerokiego planu odbudowy, co było ogromnym krokiem na przód w procesie integracji. Ta wojna jest wyzwaniem nowego typu. Jest za wcześnie by mówić czy Unia stanęła na wysokości zadania. Jest to wyzwanie, które będzie trwało w czasie i z pewnością będzie stawało się coraz trudniejsze. Na tym etapie mogę powiedzieć, że na pewno nas zbliżyło do siebie, podobnie jak wcześniej zrobił to Brexit. Udało nam się utrzymać jedność. Sankcje, które zostały wprowadzone na samym początku wojny, zostały przyjęte szybko i były ostrzejsze niż kiedykolwiek dotąd. Temat Rosji od zawsze prowokował podziały, a jednak udało nam się dojść do porozumienia.

Ciekawym przykładem efektywności Unii było posłużenie się Europejskim Instrumentem na rzecz Pokoju, komórką która do tej pory działała na rzecz walki z terroryzmem, niosła pomoc w Afryce, a obecnie Bruksela posłużyła się nim, aby zwracać koszty państwom, które dostarczają broń Ukrainie. Jednym słowem Unia Europejska – projekt, który powstał w celu utrzymania pokoju, obecnie płaci swoim członkom za dostarczanie broni państwu, w którym toczy się wojna. Myślę, że to także jest ogromny krok. Europejski Instrument na rzecz Pokoju zwrócił już 2,5 miliarda euro państwom członkowskim i Bruksela planuje zwiększyć tę kwotę do 3 miliardów. Jest to coś, co już teraz jest bardzo widoczne. Komisja Europejska i jej prezydentka, Ursula von der Leyen udała się już trzykrotnie z wizytą do Kijowa, była orędowniczką nadania Ukrainie i Mołdawii statusu państw kandydujących do Unii, to kolejny duży krok. Jest też problem energetyczny, jednak w tym miejscu warto zauważyć, że przez ostatnie siedem miesięcy nasze uzależnienie od rosyjskiego gazu spadło z 41% do zaledwie 7,5%. To wielkie osiągnięcie, teraz musimy podtrzymać jedność w tym temacie.

Piotr Buras: Patrzysz na tę wojnę i na rolę Unii w tym konflikcie z co najmniej dwóch perspektyw. Jesteś praktykiem, który boryka się z problemami wynikającymi z tego konfliktu niemal codziennie, obecnie jest 250 tysięcy uchodźców ukraińskich w Warszawie. Ale jesteś również specjalistą od integracji europejskiej, od 25 lat wykładasz ten przedmiot. Jakie są Twoje wnioski po tych siedmiu miesiącach, czy dowiedziałeś się czegoś nowego o Unii?

Rafał Trzaskowski: „Unia Europejska nie jest przygotowana do radzenia sobie z populizmem, jej mechanizmy jej na to nie pozwalają. I dzisiaj to właśnie samorządy stoją na pierwszej linii walki w rozwiazywaniu wszystkich kryzysów, czy to pandemii, czy to kwestii związanej z uchodźcami”.

Rafał Trzaskowski: Dużo się możemy nauczyć teraz o Unii i zaobserwować pewne trendy. To prawda, że integracja europejska wykluwa się w kryzach, tylko że tych kryzysów ostatnio jest niesłychanie dużo i są tak dojmujące, że rzeczywiście mogą Unię wzmocnić lub mogą ją zabić. Zaczynając od kryzysu finansowego, z którym Unia poradziła sobie do pewnego stopnia. Później mieliśmy pandemię, na którą UE nie była gotowa, bo po prostu nie miała prerogatyw w tym obszarze. Pamiętamy kwestię zamawiania szczepionek, próbę rozwiązywania tych problemów wspólnie, to nie było łatwe, bo Unia nie była do tego przygotowana.

I w tej chwili mamy kolejne kryzysy, straszną wojnę na naszej wschodniej granicy, kryzys uchodźczy, do którego Unia w pewnym sensie była już przygotowana w związku z tym co działo się w latach 2015-2016, mimo że zgodnie z prawem unijnym to nie są uchodźcy i ich obowiązują tutaj zupełnie inne przepisy. I oczywiście kryzys energetyczny, do którego Unia byłaby kompletnie niegotowa, gdyby nie zabiegi między innymi Polski. Ja dokładnie pamiętam jak w 2004 roku zaczynaliśmy mówić o potrzebie powołania unii energetycznej i jak wtedy reagowali nasi partnerzy. Niemcy, którzy próbowali blokować ten projekt przez wiele, wiele lat, do końca nie chcieli się zgodzić na wspólne zakupy robiąc olbrzymi błąd, uzależniając się od Rosji i traktując Moskwę jak zwykłego partnera gospodarczego.

Co z tego wynika? Po pierwsze, zmienia się charakter Unii Europejskiej. Sama Unia Europejska to pewien cud. Metoda wymyślona w latach pięćdziesiątych rozwoju integracji od dołu do góry, w której mamy nie tylko czynnik międzynarodowy, ale mocny czynnik wspólnotowy, który tworzył pewną równowagę między instytucjami. Gdzie mieliśmy ekspertów, którzy nie myśleli wyłącznie kategoriami narodowymi, ale o interesie całej wspólnoty oraz bardzo mocny czynnik międzyrządowy, gdzie państwa członkowskie podejmowały większość decyzji, jednak wspólnie z Parlamentem Europejskim, który rósł w siłę. Dzisiaj ta równowaga powoli się chwieje, dlatego że w większości tych kryzysów państwa członkowskie chciały szybko rozwiązywać problemy same.

I tu przychodzimy do rzeczy podstawowej, a mianowicie do kolejnego kryzysu, o którym jeszcze nie powiedziałem, do wzrostu populizmu. W bardzo wielu krajach Unii mamy partie polityczne, które albo negują sens jej funkcjonowania albo wydaje im się, że Unia powinna być zwykłą organizacją lub posiadać charakter międzynarodowy. W Polsce dzieje się podobnie. To nie jest tylko niezrozumienie, używanie Unii jako kozła ofiarnego – a jak to się w Wielkiej Brytanii skończyło wszyscy wiemy – ale to jest również próba zniszczenia obecnego systemu i przeistoczenia Unii w jakąś organizację międzyrządową, jeszcze do tego wrogą. Często słyszymy: „ta unia, obca unia coś nam narzuca”, tak jakbyśmy nie byli jej częścią. I to jest najważniejsze pytanie czy Unia Europejska przetrwa ten kryzys, i czy jest gotowa aby stawić mu czoła i wielu innym, o których przed chwilą mówiliśmy. Na razie Unia sobie nieźle radzi, i jest zjednoczona, reaguje dosyć szybko. Natomiast koszt tej wojny obywatele zaczną ponosić teraz, w najbliższych tygodniach, czy Unia Europejska wytrzyma, czy państwa członkowskie utrzymają swoje twarde stanowisko? Czy sprostają tej odpowiedzialności i będą gotowe zapłacić ten koszt? To jest największy test jaki można sobie wyobrazić.

I ostatnia myśl w związku z tym drugim kapeluszem, który mam na głowie. Unia Europejska nie jest przygotowana do radzenia sobie z populizmem, jej mechanizmy jej na to nie pozwalają. I dzisiaj to właśnie samorządy stoją na pierwszej linii walki w rozwiazywaniu wszystkich kryzysów, czy to pandemii, czy to kwestii związanej z uchodźcami. Obecnie cała odpowiedzialność zrzucona jest na samorządy, a Unia nie ma strategii. Prosta recepta, niewielkie finansowanie bezpośrednie dla samorządów, żeby realizować wspólne projekty mogłoby rozwiązać kilka problemów na raz. Pomóc nam, tym którzy są na pierwszej linii kryzysu, i rozwiązać problem populizmu. Czy Unia Europejska będzie umiała myśleć w sposób innowacyjny, reagować na to czego wymaga sytuacja? Również jeśli chodzi o budżet, którego po prostu nie starczy, aby radzić sobie z tymi wyzwaniami, które stoją przed nami. Nie można mówić nam, że musimy z resztówek poradzić sobie z problemem uchodźczym, czy z pieniędzy, które już są zaplanowane do wydania w związku z kryzysem energetycznym. Albo państwa członkowskie znajdą dodatkowe pieniądze, albo my sobie z tym kryzysem nie poradzimy.

Piotr Buras: Pomysł, żeby Unia Europejska udostępniała środki na ten poziom, na którym bezpośrednio dzieje się kryzys uchodźczy, czyli samorządom, brzmi bardzo sensownie. Dlaczego to się nie dzieje? Druga sprawa, Unia powinna wygospodarować więcej pieniędzy, powinna mieć strategię w sprawie uchodźców. Czy ten kryzys powinien doprowadzić do pogłębienia integracji? Potrzeba nam jest więcej Unii?

Rafał Trzaskowski: [A propos bezpośredniego finasowania działań samorządów – red.] są mechanizmy dzięki, którym jest to możliwe. Na przykład ‘100 zielonych miast’ – inicjatywa Fransa Timmermansa, czyli mechanizm jest teraz trzeba znaleźć środki na finansowanie tego projektu. Natomiast jeśli chodzi o pogłębianie integracji, to uważam, że są obszary takie jak zielona agenda, kwestie związane z uchodźcami, kwestie zdrowia w których potrzebujemy jej więcej, ale trzeba się zastanowić czy Unia Europejska w niektórych obszarach nie jest przeregulowana i czy wszędzie potrzebna jest tak głęboka integracja. I trzeba z tego wyciągnąć wnioski, bo konstatacja, że Unia wszędzie ma się pogłębiać do niczego dobrego nas nie doprowadzi.

Piotr Buras: Mamy dyskusję o europejskim superpaństwie, o centralizacji, o federalizacji. W jaki sposób postrzegasz te tendencje?

 

Timothy Garton Ash: Istnieje silna logika, która podobnie jak w 1990 łączy pogłębienie z poszerzeniem, […]obecnie potrzebujemy pogłębienia, ponieważ dążymy do stworzenia post imperialnej Europy. Europy prawdziwie całej i wolnej”.

Timothy Garton Ash: Niektóre kryzysy pogłębiają integrację Unii, inne nie. Węgry, są pełnym członkiem Unii Europejskiej, a jednocześnie nie są już państwem demokratycznym. Głowa tego państwa jedzie do Moskwy, aby osobiście zabezpieczyć swoje potrzeby energetyczne z Putinem i otwarcie krytykuje sankcje nałożone na Rosję przez Unię Europejską. Mamy rząd polski, który w tej sytuacji uruchamia groteskową kampanię wymierzoną przeciwko Niemcom. Jarosław Kaczyński mówi: „Unia Europejska bez maski to są Niemcy”. We Włoszech mamy post-neofaszystowską premierkę, której dwaj koalicjanci w rządzie otwarcie wypowiadali się pozytywnie o Putinie. Czyli jedne kryzysy nas budują, inne nie.

Obecnie przygotowujemy się do bardzo trudnej zimy, gdzie ekonomiczne konsekwencje zarówno pandemii COVID oraz wojny w Ukrainie wpływają na gwałtowny wzrost inflacji, wzrost kosztów życia, mam do czynienia z recesją w wielu krajach Unii Europejskiej. Trudne czasy są dobre dla populistów, musimy zrozumieć skalę problemów, przed którymi przyszło nam stanąć. Władimir Putin w pewnym sensie sprezentował nam nową agendę strategiczną dla Unii Europejskiej. Rozmawiałem z jednym z najbliższych doradców Olafa Scholza na trzy dni przed lutową inwazją Rosji w Ukrainie i zapytałem go o to jak Scholz zapatruje się na poszerzenie Unii na wschód. W odpowiedzi usłyszałem: „Scholz uważa, że wschodnie Bałkany i nic więcej”. Cztery miesiące później Olaf Scholz był w Kijowie mówiąc o swoim poparciu dla członkostwa Ukrainy w Unii. Sześć miesięcy później był w Pradze wygłaszając – w mojej opinii – bardzo dobre przemówienie, w którym przyznał, że potrzebujemy strategii do dalszego poszerzenia na wschód o takie kraje jak: Ukraina, Mołdawia i Gruzja. I aby to osiągnąć jednocześnie nie niszcząc Unii Europejskiej, musimy pogłębić naszą wspólnotę, tak aby Victor Orbán nie mógł blokować przyszłych sankcji czy innych postanowień wobec Wladimira Putina. Czyli istnieje silna logika, która podobnie jak w 1990 łączy pogłębienie z poszerzeniem i myślę, że jest to dobra wiadomość dla Unii Europejskiej, ponieważ daje nowy impuls i wyznacza nowy kierunek, gdzie wytłumaczeniem dla pogłębienia integracji nie jest „potrzebujemy więcej Europy” (co Bruksela zawsze powtarza i tutaj eurosceptycy mają rację) ale obecnie potrzebujemy pogłębienia, ponieważ dążymy do stworzenia post imperialnej Europy. Europy prawdziwie całej i wolnej.

Piotr Buras: Timothy nie dawno napisałeś tekst, który ukazał się w „Financial Times” i stał się bardzo popularny. „Le Monde” także skomentował Twój artykuł, [a szczególnie tezę, że] Unia Europejska kieruje swoje zainteresowanie na wschód. W jaki sposób się to wyraża? I czy to potrwa?

Sylvie Kauffmann: „Obecnie Unia może stanąć na nogi tylko w bliskiej współpracy z państwami z Europy centralnej i wschodniej. Polska, ma bardzo ważną rolę do odegrania w tej nowej sytuacji, jednak jak tę rolę odegra, tego nie wiemy”.

Sylvie Kauffmann: Timothy wspomniał o imperialnym wymiarze tej wojny i że jest to kolejny etap w procesie upadku imperium rosyjskiego. W pełnymi się z nim zgadzam i uważam, że Europa nie będzie taka sama gdy wreszcie ta wojna kiedykolwiek i jakkolwiek się zakończy. Geograficznie silnik Europy przez ostatnie dekady znajdował się na zachodzie. Niemcy, północ Francji, to co nazywamy Beneluxem, północ Włoch, to ten obszar tak naprawdę stanowił silnik ekonomiczny i polityczny. Obecnie z Europą poszerzająca się na wschód i z potężną dynamiką, którą nadaje wojna w Ukrainie, oraz negocjowanie jej przystąpienia w przyszłości środek ciężkości najpewniej przesunie się na wschód. Tak więc franko-niemiecki tandem nadal pozostanie silny – ponieważ pozostajemy dwoma największymi państwami w strukturach unijnych – jednak politycznie znajduje się w defensywie. Stało się tak, ponieważ zachodnia Europa nie słuchała wschodnich członków, którzy od dekad ją ostrzegali przed groźbą obecnej sytuacji. Obecnie Unia może stanąć na nogi tylko w bliskiej współpracy z państwami z Europy centralnej i wschodniej. Polska, ma bardzo ważną rolę do odegrania w tej nowej sytuacji, jednak jak tę rolę odegra, tego nie wiemy. Polska obecnie potrzebuje bardziej zintegrowanej Europy by walczyć i pomagać Ukrainie, jednak wewnętrznie działa przeciwko tej integracji. Pytanie jak pokona tę sprzeczność? Mam nadzieje, że nie pogrzebie własnej szansy.

Piotr Buras: Nie jestem przekonany, że to przesunięcie centrum decyzyjnego Unii na wschód naprawdę się dokonuje. Jest w tym pewna szansa, Polska jest potencjalnie tak silna jak nigdy wcześniej w przeszłości, jednak jak tę szanse dobrze wykorzystać?

Rafał Trzaskowski: „Ja nawet postawiłbym taką tezę, że gdyby Unia była czysto międzyrządowa, to nie byłoby unii energetycznej, bo to sojusz niektórych państw członkowskich z Komisją Europejską, z Parlamentem Europejskim, doprowadził do tego, że mamy dzisiaj unię energetyczną. W związku z tym w naszym interesie jest zrównoważona Unia Europejska, a nie Unia Europejska zarządzana wyłącznie przez państwa”.

Rafał Trzaskowski: Ja nie wiem czy to przesunięcie na wschód jest jakimkolwiek faktem. Biorąc pod uwagę Brexit oraz brak mocnego niemieckiego przywództwa oraz to że motor niemiecko-francuski nie działa tak jak kiedyś, w tym kontekście Polska mogłaby odgrywać dużo większą rolę tylko nie przy tym rządzie. Sylvie mówi, i często się to tak interpretuje, że PiS chce Unii międzyrządowej, tylko gdyby Unia była międzyrządowa w stu procentach, no to tym bardziej zarządzana byłaby przez silne rządy, a przecież tego boi się PiS, ma paranoję, że Unia będzie niemiecka, czy niemiecko-francuska. Właśnie ta równowaga silnych instytucji unijnych, wspólnotowych, które myślą o wspólnym interesie, powoduje, że to nie jest Unia zarządzana przez jedno czy dwa państwa członkowskie. Ja nawet postawiłbym taką tezę, że gdyby Unia była czysto międzyrządowa, to nie byłoby unii energetycznej, bo to sojusz niektórych państw członkowskich z Komisją Europejską, z Parlamentem Europejskim, doprowadził do tego, że mamy dzisiaj unię energetyczną. W związku z tym w naszym interesie jest zrównoważona Unia Europejska, a nie Unia Europejska zarządzana wyłącznie przez państwa.

Natomiast jest pewien problem z rozszerzeniem, dlatego że Unia Europejska obiecała Ukrainie członkostwo, tylko pytanie czy będzie w stanie się z tej obietnicy wywiązać. Krajom zachodnich Bałkanów obiecano członkostwo w 2003 roku na szczycie w Salonikach. Upływa prawie dwadzieścia lat i nie ma tego członkostwa zachodnich Bałkanów, w związku z tym pytanie czy UE będzie gotowa do tego, żeby Ukrainę przyjąć w szybkiej przewidywalnej przyszłości. Nie chodzi oczywiście o rok, czy dwa czy pięć, ale nie dwadzieścia ani pięćdziesiąt. I czy będzie gotowa ponieść ten ogromny wysiłek i finansowy i geopolityczny? Bo w tym momencie gdybyśmy przyjęli Ukrainę to by oznaczało, że Unia musiałaby wziąć na siebie znacznie więcej odpowiedzialności jeżeli chodzi o wspólną obronę. Czy Unia jest na to gotowa?

 

 

Panel dyskusyjny „UE po wojnie?” odbył się podczas Gali Otwarcia Igrzysk Wolności 2022. W rozmowie udział wzieli:

Timothy Garton Ash – brytyjski historyk, profesor europeistyki na Uniwersytecie Oksfordzkim,

Sylvie Kauffmann – francuska dziennikarka Agence France-Presse i gazety Le Monde,

Rafał Trzaskowski – prezydent Warszawy, politolog, specjalista w zakresie spraw europejskich.

Moderacja: Piotr Buras – politolog, dziennikarz, publicysta

 

Cała rozmowa dostępna jest pod linkiem: https://www.youtube.com/watch?v=e0nCwFbowxs

 

Autor zdjęcia: Agnieszka Cytacka

 

Niemcy i UE w obliczu wojny w Ukrainie i kryzysu energetycznego [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości ambasadora Niemiec w RP dr Thomasa Baggera. Rozmawiają o kryzysie energetycznym UE, niemieckiej polityce wschodniej, odpowiedzi UE na wojnę w Ukrainie oraz stosunkach polsko-niemieckich.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak określiłby Pan powodzenie swojej misji jako niedawno mianowanego ambasadora Niemiec w Polsce, biorąc pod uwagę napięte stosunki między naszymi krajami?

Ambasador Thomas Bagger

Thomas Bagger (TB): Relacje polsko-niemieckie są stosunkami złożonymi i o długiej tradycji – po obu stronach wydarzyło się wiele. Ta historia zawsze była częścią naszej rzeczywistości. Prawdziwą miarą sukcesu jest określenie, w jakim stopniu możemy zrealizować ogromny potencjał, jaki tkwi w związku między naszymi krajami we wszystkich jego różnych wymiarach – w zakresie polityki, bezpieczeństwa, energetyki, gospodarki, kultury, wymian młodzieżowych i partnerstw między miastami. Tak wiele się dzieje! Ale w obecnej rzeczywistości wstrząsów i zmian geopolitycznych musimy też spojrzeć na te sprawy na nowo i zobaczyć, jaki potencjał przyniesie nam jutro. To będzie moje zadanie na najbliższe lata.

LJ: Czy po stronie niemieckiej istnieje pole do manewru w kwestii wypłacenia Polsce odszkodowania za II wojnę światową?

TB: Historia zawsze będzie częścią związku między naszymi państwami. Kwestia wojny, okupacji i zniszczenia Polski przez Niemcy w latach nazistowskich ma wymiar prawny, moralny, ludzki i pragmatyczny. Musimy być świadomi tego, co się wydarzyło i ciągłej odpowiedzialności Niemiec. Nie powinniśmy jednak tracić z pola widzenia długiego procesu pojednania i współpracy, który jest już za nami.

Proces ten rozpoczął się w latach 60. i przyspieszył po upadku żelaznej kurtyny. Trzydzieści lat temu podpisaliśmy Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. W 1991 roku utworzyliśmy Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży (PNWM). Dziś Polska jest zintegrowana z Unią Europejską i NATO. Zbudowaliśmy więc europejski port polityczny, w którym Niemcy i Polska są dobrymi sąsiadami i to właśnie kieruje naszymi relacjami.

 

European Liberal Forum · Ep137 Germany and the EU in light of war and energy crisis with Thomas Bagger

 

Dlatego też, jeśli chodzi o wymiar prawny reparacji, stanowisko Niemiec jest bardzo jasne: coś, co wydarzyło się 80 lat temu, nie jest już problemem – jest to sprawa zamknięta pod względem prawnym. Politycznie poszliśmy naprzód. Jednak w wymiarze moralnym i czysto ludzkim jest absolutnie jasne, że ten proces pojednania i uznania winy nigdy się nie zakończył. Dlatego nadal będziemy o tym mówić, upamiętniać te wydarzenia i zastanawiać się, jak przekuć retorykę pojednania w praktyczne działanie. Ten proces na tym się nie skończy.

Niemniej jednak, biorąc pod uwagę wszystko, co dzieje się wokół nas, to nie do końca logika polityki zagranicznej skłania polski rząd czy partie polityczne do omawiania tej kwestii właśnie teraz. Jeśli kryje się za tym jakaś logika, to nie ma ona na celu poprawy relacji polsko-niemieckich. Dzieje się tak z innych powodów i będziemy musieli sobie z tym poradzić.

LJ: Jeśli ta sytuacja po stronie polskiej będzie się utrzymywać, to relacje po stronie niemieckiej też mogą się zmienić? Czy to postawiłoby nasze partnerstwo w innym świetle?

TB: Jedną z dobrych stron bycia ambasadorem Niemiec w Polsce jest to, że pracujesz w miejscu, które jest naprawdę ważne z perspektywy Berlina. To, co musisz zgłosić, co próbujesz powiedzieć lub zrobić, zostaje zauważone i docenione w Niemczech, bo polsko-niemieckie partnerstwo jest ważne nie tylko dla obu stron, lecz także dla funkcjonowania całego projektu zintegrowanej Europy. Silna Europa może istnieć tylko wtedy, gdy istnieją silne i funkcjonalne stosunki niemiecko-polskie.

To właśnie nadrzędna strategiczna perspektywa, która przyświeca Berlinowi. Jestem przekonany, że na razie podejście Berlina będzie polegać na „próbowaniu być dobrym sąsiadem dla Polski” i próbom składania ofert praktycznej współpracy w różnych dziedzinach polityki. Miejmy nadzieję, że strona polska również uzna, że ​​tego rodzaju współpraca także leży w najlepszym interesie Polski.

Sezon wyborczy w systemach demokratycznych jest trudnym okresem – pewne kwestie bywają wtedy wyolbrzymiane. To czas, kiedy podejmuje się próby zmobilizowania elektoratu (również za pomocą emocji). Jednak z niemieckiego punktu widzenia nadal będziemy zwracać uwagę na to, co jest naprawdę ważne: bliskie partnerstwo, które może jeszcze bardziej przybliżyć się do pełnego wykorzystania potencjału tego sąsiedztwa.

Nie chcę spekulować, co może się stać, jeśli będziemy o tym rozmawiać zbyt długo, ale szczerze mówiąc uważam, że jeśli narysujesz karykaturę swojego sąsiada, to z czasem przyniesie to pewne konsekwencje. Jednak należy też zaznaczyć, że nie jest to problem, z którym tylko my, Niemcy, mamy do czynienia, jeśli chodzi o polski dyskurs publiczny.

Prawdą jest też, że – z drugiej strony – postrzeganie Polski przez Niemców jest specyficzne. Być może Polska nie zawsze cieszy się taką uwagą, zainteresowaniem czy inwestycjami, na jakie zasługuje. W Berlinie jest pewne przekonanie, że albo sprawa ta nie jest warta zachodu, albo jest uważana za zbyt trudna i problematyczna. Dlatego tym, co jest potrzebne, aby to partnerstwo działało, to dołożenie starań z obu stron.

LJ: Od kilku lat zajmuje się pan działaniami z zakresu planowania polityki. Jakie jest uzasadnienie niemieckiej polityki wobec Rosji w ostatnich dwudziestu latach?

TB: Przede wszystkim musimy uważać na pojęcie „planowania polityki”. George Kennan, ojciec planowania polityki, powiedział, że wszystkie jego wysiłki, aby wprowadzić więcej rozsądku i długoterminowej perspektywy do tworzenia polityki, w rzeczywistości zawiodły. W tym zawodzie wszyscy myślą, że masz kryształową kulę, podczas gdy tak naprawdę jedyne, co próbujesz zrobić, to zrozumieć teraźniejszość, w której żyjesz. Już samo to jest już dość skomplikowane.

Jeśli chodzi o Rosję, to od czasu pokojowego zjednoczenia Niemiec pod koniec lat 80. istniała koncepcja budowania silnych więzi z Rosją w postaci Wspólnego Europejskiego Domu – posługując się nomenklaturą Michaiła Gorbaczowa. Mimo że ta perspektywa nieco się nam wymknęła spod kontroli i zdaliśmy sobie sprawę, że Rosja coraz bardziej definiuje swoją przyszłość (najpierw bez Zachodu; potem w opozycji do Zachodu, a teraz w konfrontacji z Zachodem), to jednak wciąż dostrzegaliśmy sens w dążeniu do wzajemnego inwestowania w ten związek, aby uczynić tę relację bardziej przewidywalną. Podejściu temu przyświecała logika, zgodnie z którą, jeśli zainwestujesz we współzależność, to wytworzy to pewnego rodzaju powściągliwość.

Obecnie już jednak zdajemy sobie sprawę z tego, czego Niemcy uprzednio nie docenili lub nie dostrzegli – że rosyjski prezydent nie myśli już (jeśli kiedykolwiek to robił) w kategoriach racjonalności ekonomicznej, a zamiast tego coraz bardziej skupia się na kategoriach historycznej wielkości i mitologii. Z tej perspektywy potencjalne koszty ekonomiczne czy koszty dobrobytu w rzeczywistości nie mają już dla niego najmniejszego znaczenia. Dlatego jednym z powodów, dla których zabrakło nam wyobraźni by przewidzieć nadchodzącą inwazję rosyjską z 24 lutego, było przekonanie, że podjęcie takich działań przez Rosję byłoby autodestrukcyjne – ergo, że Władimir Putin by tego nie zrobił.

Teraz widzimy, że było to rzeczywiście autodestrukcyjne. Putin zniszczył rosyjski model biznesowy zaopatrywania Europy w rosyjskie paliwa kopalne. Mimo to zrobił to, ponieważ inaczej definiuje podejmowane przez siebie działania i musimy się do tego dostosować.

Oznacza to, że dotychczas zaniedbaliśmy naszą obronność, więc teraz musimy więcej w nią inwestować. Byliśmy nadmiernie zależni od importu rosyjskich paliw kopalnych, więc teraz musimy to zmienić, zdywersyfikować nasze dostawy energii i jeszcze bardziej naciskać na szybką ekspansję odnawialnych źródeł energii. Musimy też przemyśleć (i robimy to właśnie teraz) nasze wsparcie dla Ukrainy i nasze stosunki z Rosją. Wszystko to musi się wydarzyć w tym samym czasie. To właśnie kanclerz nazwał mianem Zeitenwende – punktem zwrotnym w niemieckiej polityce zagranicznej.

Z drugiej strony odniosę się do dość kontrowersyjnej kwestii, która jest dyskutowana także w Polsce, a mianowicie logiki stojącej za gazociągiem i powiązaniami energetycznymi z Rosją. Na dzisiejszej niemieckiej scenie politycznej możemy spotkać wielu ludzi, którzy powiedzą, że to był błąd. Z pewnością budowa Nord Stream 2 po aneksji Krymu i wojnie w Donbasie była błędem.

Chciałbym jednak pokrótce zaznaczyć, że poza politycznym uzasadnieniem próby stworzenia współzależności, która, jak mieliśmy nadzieję, ustabilizuje zachowanie Rosji, istniał jeszcze inny powód przyjęcia takiego podejścia. Od lat 80. w Niemczech narastały nastroje antynuklearne. W 1999 r. niemiecki rząd podjął decyzję o wycofaniu z użycia reaktorów jądrowych, które były częścią niemieckiego miksu energetycznego. Następnie w społeczeństwie, które było coraz bardziej świadome zmian klimatycznych, energia społeczeństwa była skupiona na odejściu od węgla. Ale jeśli odejdziesz od atomu i chcesz odejść także od węgla, który jest szkodliwy dla klimatu i nie możesz wystarczająco szybko zbudować OZE, to potrzebujesz technologii pomostowej – w przypadku Niemiec miał to być gaz, który był dostępny jako eksport z Rosji w dużych ilościach.

Taka była częściowa logika stojąca za podejściem Niemiec. Nie dostrzegaliśmy bowiem wystarczająco wyraźnie wyzwań związanych z polityką bezpieczeństwa, które się z tym podejściem wiązały. Mimo ostrzeżeń partnerów z Europy Środkowo-Wschodniej i spoza tego regionu skupiliśmy się na gazie rurociągowym, a nie LNG, który byłby dostępny – ale oczywiście już wtedy był droższy. To był błąd, ponieważ nie przewidzieliśmy, co się wydarzy – i musimy teraz na bieżąco korygować sytuację. Wymaga to znacznych inwestycji w pływające terminale skroplonego gazu ziemnego, które są obecnie budowane w Niemczech w celu dywersyfikacji naszych dostaw.

W naszym zaangażowaniu w relacje z Rosją istnieje element energetyczny i szerszy wymiar polityczny. Popełniliśmy wiele błędów, źle odczytując intencje rosyjskiego prezydenta, nie doceniając jego skłonności do agresji, do rozpoczęcia wojny i do ofensywy.

Jednak w ogólnym rozrachunku uważam, że nie popełniliśmy błędu, próbując zaangażować Rosję i zbudować bardziej stabilne stosunki z tym państwem. Po prostu zlekceważyliśmy pewne ważne środki ostrożności, które powinniśmy byli podjąć na przestrzeni lat – zwłaszcza, że ​​Rosja stała się bardziej autorytarna do wewnątrz i bardziej agresywna na zewnątrz.

LJ: Czy wojna coś zmieni? Czy Niemcy i Rosja mogą ponownie nawiązać współpracę w przyszłości?

TB: To złożony problem. Nie tylko na poziomie politycznym, ale także na poziomie psychologicznym, kwestia rosyjska oraz właściwych stosunków prawdopodobnie najbardziej dzieli nas w niemiecko-polskiej dyskusji – i nie bez powodu, ponieważ nasze doświadczenia historyczne nie mogłyby być bardziej różne pod tym względem.

Jeśli dylemat Niemiec polega na tym, że kraj ten chce być największym krajem położonym w centrum Europy (i trzeba się z tym pogodzić), to dylematem Polski jest położenie geograficzne między Rosją z jednej strony, a Niemcami z drugiej – to doświadczenie historyczne, które w polskiej pamięci zbiorowej sięga wiele wieków wstecz.

Dlatego problem, o którym teraz rozmawiamy, obejmuje okres znacznie większy niż ostatnie 20, czy nawet 40 lat. Z tego właśnie powodu ważne jest, abyśmy o tym mówili i starali się być zrozumiani, bo nie wszystko, co wydarzyło się w ostatnich dziesięcioleciach było kierowane złymi intencjami czy krótkowzrocznością – były ku tym decyzjom pewne powody.

Jeśli przyjrzymy się polityce energetycznej, to umowa gazociągowa ze Związkiem Radzieckim miała swoje początki w latach 70. i 80. XX wieku. W tamtych czasach miał to być projekt stricte biznesowy, choć z politycznymi implikacjami i intencjami – była to próba zaangażowania Rosji i poprzez to zaangażowanie ustabilizowanie skądinąd bardzo trudnych relacji. I to zadziałało! W rezultacie Związek Radziecki niezawodnie zaopatrywał Niemcy Zachodnie w paliwa kopalne.

Od tego momentu być może zbyt szybko założyliśmy, że „w stosunku do Rosji zastosujemy taki sam model, jaki powstał po rozpadzie Związku Radzieckiego”. W efekcie nie tylko kontynuowaliśmy tę politykę, ale nawet ją rozszerzyliśmy. Myślę, że to były minister Sigmar Gabriel powiedział publicznie, że jednym z błędów popełnionych przez Niemcy było uznanie Rosji za przedłużenie Związku Radzieckiego – a co za tym idzie błędna ocena obecnego partnerstwa energetycznego z tym, czego dokonaliśmy w latach funkcjonowania Związku Radzieckiego.

Związek Radziecki był zasadniczo mocarstwem w rozumieniu status quo (przynajmniej w późniejszych dziesięcioleciach, aż do jego rozpadu). Tymczasem współczesna Rosja nie jest mocarstwem w rozumieniu status quo – jest zasadniczo mocarstwem rewizjonistycznym i agresywnym. Dlatego w niemieckich działaniach widać wiele zależności wypływających z przeszłości. Delikatnie mówiąc, nasze założenia okazały się być nazbyt optymistycznymi.

Co się zmieniło? Moja ocena jest następująca: wiem, że w Polsce pojawia się krytyka (a przynajmniej powątpiewanie) względem realności wspomnianego przełomu w niemieckiej polityce zagranicznej – jestem w stanie to zrozumieć. Nie musicie jednak wierzyć mi na słowo –  wystarczy spojrzeć, co faktycznie dzieje się w polityce energetycznej, kiedy nie ma już żadnych paliw kopalnych eksportowanych z Rosji do Niemiec; w polityce obronnej, gdzie rząd niemiecki zobowiązał się do utworzenia specjalnego funduszu w celu uzupełnienia zaopatrzenia od dawna zaniedbanych niemieckich sił zbrojnych; w zaopatrywaniu NATO w dodatkowe siły na wschodniej flance i rozmieszczeniu większej liczby wojsk na Litwie i Słowacji oraz większych dostaw broni ciężkiej na Ukrainę. Sam premier Ukrainy, który niedawno odwiedził Berlin, powiedział, że system obrony powietrznej IRIS-T jest jednym z najskuteczniejszych systemów uzbrojenia, jakie do tej pory otrzymała Ukraina.

Polityka względem Rosji jest częścią tego punktu zwrotnego w niemieckiej polityce zagranicznej. Kanclerz i minister spraw zagranicznych bardzo wyraźnie podkreślali, że z tym konkretnym Rosjaninem u władzy nie ma powrotu do „prowadzenia interesów po staremu”. Nie ma miejsca na żadne wiarygodne zobowiązania, które można by podjąć wspólnie z obecnym rosyjskim przywództwem, które zbyt wiele razy okłamało naszych własnych przywódców.

Jest to więc zmiana dość fundamentalna. Czy to oznacza, że ​​już nigdy nie będziemy prowadzić rozmów z Rosją? Nie. Rosja jest, jaka jest – to jedna z największych potęg nuklearnych na świecie. Istnieją powody, aby nadal z nimi rozmawiać. Sygnalizowanie to jednak nie to samo, co próba wprowadzenia modus operandi współpracy i jej poszerzanie.

W tym świetle, każde wezwanie do podjęcia pewnych działań lub dialog z Rosją są postrzegane z podejrzliwością – nieufnością, która ma podstawy nie tylko polityczne, ale także psychologiczne i ma swoją długą historię. Dlatego niełatwo będzie odbudować to zaufanie lub stworzyć przekonanie (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko), że niemiecka polityka rzeczywiście i zasadniczo się w tym zakresie zmieniła.

Uważam jednak, że tak właśnie się dzieje – na przykład w przypadku ośmiu pakietów sankcji, które zostały dotychczas uchwalone. Niewiele już zostało z niemiecko-rosyjskich stosunków gospodarczych czy politycznych. Z niemiecko-rosyjskich relacji energetycznych w zasadzie nie zostało nic. Powodem tego jest fakt, że prezydent Rosji je zniszczył – a nie jest to coś, co można tak po prostu odbudować.

LJ: Na czym polega niemiecko-ukraińska polityka Niemiec? Czy Ukraina ma przyszłość w instytucjach europejskich, w UE, a może i w NATO? Czy taka perspektywa jest realna?

TB: W mojej poprzedniej pracy, jako doradca prezydenta federalnego ds. polityki zagranicznej, dwukrotnie jeździliśmy na Ukrainę (w 2019 r. i w ubiegłym roku) – w 2018 r. byliśmy nawet na Białorusi. Jedną z rzeczy, które zawsze podkreślał mój prezydent, było to, że jako Niemcy musimy umieścić te kraje na naszej niemieckiej mapie mentalnej, ponieważ nie były one tam wystarczająco obecne. Dotyczy to zarówno przeszłości (kraje te były bowiem miejscami najstraszniejszych zbrodni podczas wojny i okupacji niemieckiej), jak i teraźniejszości, jako niepodległych, suwerennych państw po rozpadzie Związku Radzieckiego.

Oczywiście jest to proces –sposobu postrzegania przez ludzi pewnych spraw nie zmienia się z dnia na dzień. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy dzieje się coś strasznego – jak na przykład, gdy wybucha wojna. Tak więc, niezależnie od ambiwalencji, jaka mogła istnieć w niemieckiej perspektywie wobec Ukrainy – jaki ten kraj jest, był, powinien być lub mógłby być – wiele z tych dyskusji zostało po prostu odłożonych na bok za sprawą decyzji Putina o zaatakowaniu Ukrainy.

Czyniąc to, poprzez mężny opór Ukraińców, dzięki sposobowi, w jaki staramy się wspierać walkę Ukrainy o wolność i niepodległość, stwarzamy w rzeczywistości sytuację, w której na naszym kontynencie zostanie wytyczona dość wyraźna granica. Bo Ukraina wyraźnie należy do naszego obozu, czy nam się to podoba, czy nie. Prawdopodobnie to właśnie zadecydowało o decyzji rządu RFN, a następnie całej Rady Europejskiej, o przyznaniu Ukrainie na czerwcowym szczycie statusu kandydata do członkostwa w UE.

Teraz, w momencie, gdy my rozmawiamy, mój prezydent znów jest z wizytą na Ukrainie, będącej przejawem poparcia nie tylko dla ukraińskiej walki, ale także dla aspiracji tego kraju. Obecnie w Berlinie kanclerz Niemiec wraz z przewodniczącym Komisji Europejskiej otworzyli konferencję poświęconą odbudowie Ukrainy. Kanclerz Scholz jasno dał do zrozumienia, że ​​na tę odbudowę powinniśmy patrzeć w perspektywie członkostwa Ukrainy w UE.

Żyjemy w dobie niepewności. Nikt z nas nie wie, kiedy i jak zakończy się ta wojna. Jednak w obliczu całej tej niepewności pojawia się również nowa rzeczywistość, która nabiera kształtu. Rzeczywistość jest taka, że ​​Ukraina będzie częścią tej przestrzeni i europejskiego projektu wspólnych zasad, integracji i pokojowej współpracy. Ten fakt będzie też miał wpływ na niemiecką politykę.

Do tej pory Niemcy nieco wolniej dostarczały Ukrainie ciężkiego uzbrojenia. Dyskusja na ten temat jest skomplikowana. Na przykład w naszym kraju istnieje między innymi pacyfistyczna tradycja nieeksportowania broni do stref konfliktów. Choć stanowiło to wyzwanie dla nowego koalicyjnego rządu w Berlinie, to teraz Niemcy (poza Polską) służą Ukrainie największym wsparciem w całej Unii Europejskiej – nie tylko w zakresie finansowym, gospodarczym, czy pod względem mieszkalnictwa dla uchodźców, lecz także w zakresie wsparcia militarnego.

Ten proces będzie kontynuowany. Sprawi to, że Polska znajdzie się bliżej centrum Europy, ponieważ środek ciężkości UE prawdopodobnie przesunie się dalej na wschód. Ponadto wszyscy dowiemy się wiele o Ukrainie – także w Niemczech. Obecnie taki jest mniej więcej konsensus – przynajmniej w szerokim centrum niemieckiej sceny politycznej. I to jest dobra wiadomość. Wciąż mamy trochę do nadrobienia, ale jesteśmy na to gotowi – nie tylko na poziomie politycznym, lecz także w związku z milionem ukraińskich uchodźców, którzy obecnie znajdują schronienie i zakwaterowanie w Niemczech.

LJ: Jaka byłaby właściwa reakcja Unii Europejskiej, aby nie dopuścić do zaniku poparcia dla Ukrainy przez opinię publiczną?

TB: Przez lata Władimir Putin stawał się ofiarą własnej propagandy. Miał dwie podstawowe linie narracji: pierwsza zakłada, że ​​Ukraina to tylko domek z kart, który szybko się zawali; po drugie, że dekadencki Zachód popłakałby nad losem Ukrainy przez jeden dzień, a potem powróciłby do swoich wzorców konsumpcyjnych. W końcu sam Putin zaczął wierzyć we własną propagandę, co doprowadziło go do tego strasznego błędu w obliczeniach.

Jednak Putin mylił się w obu przypadkach. Swoim oporem, odwagą i walecznością Ukraińcy zaskoczyli nie tylko nas, ale i Rosjan. Dzięki temu pojawiła się realna perspektywa odzyskania okupowanych terytoriów. Jeśli chodzi o jego opinię o Europie, Putin w tym przypadku także się przeliczył.

Chodzi o to, że liberalne demokracje nie lubią walczyć. Nie chcą marnować swojej energii i życia swoich obywateli na uwikłanie się w konflikty zagraniczne. Wolą skupić się na własnych sprawach i na zwiększaniu dobrobytu dla wszystkich. Ale jeśli będziesz dawać im się we znaki zbyt długo, faktycznie mobilizujesz je do podjęcia pewnych kroków. Myślę, że właśnie to zrobił Putin. Przekroczył pewną granicę, co było absolutnie nie do przyjęcia dla nas wszystkich. Teraz już rozumiemy, że musimy go powstrzymać – i musimy to zrobić teraz. W przeciwnym razie będzie po prostu kontynuował swoją agresywną politykę.

To jest powód, dla którego nie ma już odwrotu – taki jest szeroki konsensus. Kiedy przyjrzymy się szczegółom, z powodu niektórych błędów, które popełniliśmy w przeszłości – nie tylko w Niemczech, ponieważ wiele innych krajów europejskich importowało rosyjskie paliwa kopalne, w tym Polska, za miliardy złotych rocznie – wszyscy musimy przeorientować nasz sektor energetyczny. Wszyscy borykamy się z cenami energii, ponieważ kupujemy ją na rynku światowym, który ma ograniczone zasoby – a gdy popyt jest większy, ceny rosną.

Wydaje się, że istnieją dwa nadrzędne cele, które są ze sobą w konflikcie i należy je pogodzić na szczeblu europejskim. Po pierwsze, wszyscy borykamy się z o wiele za wysokimi cenami energii elektrycznej i energii jako takiej. Ma to wpływ na konsumentów, przedsiębiorstwa i przemysł. Musimy więc obniżyć ceny energii i to szybko. Jednocześnie jednak musimy zabezpieczyć wystarczające zapasy na zimę i na przyszły rok, wiedząc, że jeśli wykluczymy dostawy rosyjskie, dostępnych zasobów będzie mniej.

Na przykład, jeśli ustalimy limit dla cen gazu, możemy zmniejszyć obciążenia finansowe dla konsumentów i przemysłu, ale jeśli wynikiem takiego działania będzie to, że dostawcy powiedzą: „Och, jeśli nie chcecie płacić takich pieniędzy za nasze dostawy, to przekierujemy naszą energię gdzie indziej!”, wtedy wyrządzasz sobie krzywdę, ponieważ zagrażasz bezpieczeństwu dostaw. Jeśli zaprojektujemy limity cenowe w taki sposób, aby stały się zachętą do oszczędzania energii i gazu, również popełnimy błąd, ponieważ musimy także zaoszczędzić znaczną ilość energii i gazu podczas tej zimy i w przyszłości, aby wszystko sprawnie działało.

Wszystkie te różne punkty widzenia i konkurujące ze sobą cele muszą zostać zintegrowane. Jest to bolesny proces politycznego kompromisu, który miał już choćby miejsce na posiedzeniu Rady Europejskiej w połowie października i obecnie pracują nad nim ministrowie ds. energii. Zdarza się również wytykanie palcem problematycznych państw. Niemcy nie są jedynym krajem, który próbuje złagodzić część ciężaru i presję poprzez dotowanie kosztów energii w kraju, we własnej gospodarce. Inne kraje też tak robią. Istnieje wiele różnych reakcji narodowych. Mam szczerą nadzieję, że uda nam się je rozszerzyć, aby sformułować właściwą, ogólnoeuropejską odpowiedź na ten problem.

Przeżyliśmy podobne doświadczenie podczas pandemii COVID-19, 2,5 roku temu. Początkowo wszystkie rozwiązania miały charakter krajowy, co stworzyło zjawisko, które dyplomatycznie można by określić mianem „rozwiązania nieoptymalnego”, co z kolei doprowadziło do wielu tarć między państwami członkowskimi. Obecnie znajdujemy się w całkiem podobnej sytuacji. Każdy kraj stara się dostosować do tej sytuacji kryzysowej. Jednak dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdybyśmy mogli znaleźć wspólne ogólnoeuropejskie rozwiązanie, które łączyłoby oba wymienione przeze mnie cele – obniżenie cen energii i energii elektrycznej w połączeniu z zapewnieniem wystarczających dostaw na zimę.

LJ: Przejdźmy do niemieckiej polityki wewnętrznej. Co się stało z pomysłem przejścia na atom w Niemczech?

TB: Od grudnia 2021 r., czyli od prawie roku, Niemcy mają złożony, trójpartyjny rząd. Po raz pierwszy mamy do czynienia z trzema różnymi programami politycznymi, które należy zintegrować. Po utworzeniu tego rządu próbowano wynegocjować szeroko zakrojoną umowę koalicyjną, która skupiałaby się na transformacji gospodarczej i ekologicznej. Zaledwie dwa miesiące później wybuchła wojna, która wstrząsnęła niektórymi z najbardziej fundamentalnych założeń politycznych – niemieckiej polityki zagranicznej, obronnej i energetycznej.

To nie lada wyzwanie. Widzimy, jak liderzy wszystkich partii i ogół społeczeństwa starają się nadążyć za tempem zmian i koniecznymi, ale trudnymi decyzjami, które trzeba podjąć. Wydaje się, że dotyczy to wszystkich trzech partii rządzących (Zieloni, socjaldemokraci i liberałowie).

Socjaldemokraci dodatkowo utrudnili ten proces, ponieważ są autorami niektórych decyzji z ostatnich 20 lat sprawowania rządów. Ale mamy też konserwatywną opozycję, która pod rządami Angeli Merkel przez ostatnie 16 lat była odpowiedzialna za wiele polityk, które musimy zrewidować i zmienić. Dlatego wszystkie te partie miały trudne zadanie przeformułowania i przeprojektowania niektórych polityk oraz zmobilizowania poparcia społecznego dla nowo wytyczonego kierunku. To ogromne wyzwanie nie tylko w zakresie podejmowania decyzji, ale również komunikacji społecznej.

To także część mojej własnej biografii. Kiedy miałem 24 lata i upadł mur berliński, nie spodziewałem się, że ta zmiana nadchodzi. Przez następne dziesięciolecia Niemcy sądzili (lub byli wręcz przekonani), że historia toczy się po naszej myśli. Byliśmy świadkami wielkiej konwergencji całego świata według niemieckiego czy europejskiego modelu liberalnej demokracji i społecznej gospodarki rynkowej. To była bardzo przyjemna wizja, ale powoli zdaliśmy sobie sprawę, że to był tylko krótki epizod, a nie ogólny kierunek historyczny. Nie udało nam się dostosować na czas do znacznie bardziej brutalnej rzeczywistości systemów autokratycznych czy też niezmiennego znaczenia siły militarnej (w tym broni jądrowej).

Jeśli chodzi o energetykę jądrową, nie należałem do tych młodych ludzi, którzy w latach 80. demonstrowali przeciwko budowie elektrowni i reaktorów jądrowych. Jednak bardzo emocjonalna i intensywna debata z tamtych dni była właściwie powodem, dla którego zacząłem studiować stosunki międzynarodowe na mojej drodze do zostania dyplomatą. Zasadniczo studiowałem okres zimnej wojny, aby móc znaleźć własne miejsce w obszarze zmagań tamtej dekady.

Kiedy myślimy o głębszych źródłach niemieckich nastrojów antyatomowych, musimy cofnąć się do powstania partii Zielonych na początku lat 80. i zbiorowego doświadczenia Czarnobyla w kwietniu 1986 r., ponieważ nie zrozumiemy ani decyzji o odejściu od energetyki jądrowej w 1999 roku, ani bardzo silnej społecznej i politycznej reakcji na katastrofę w Fukushimie w marcu 2011 roku, jeśli nie uwzględnimy tych wydarzeń jako stanowiących tła dla tej kwestii w Niemczech.

Chociaż partie polityczne w Niemczech różniły się opiniami na temat bezpieczeństwa lub korzyści płynących z energii atomowej, w naszym kraju od dziesięcioleci nie wybudowano nowej elektrowni jądrowej. Mnie osobiście nie jest łatwo wyobrazić sobie premiera regionu, który publicznie powiedziałby: „W moim landzie jest miejsce, gdzie moglibyśmy zbudować nową elektrownię jądrową”. Byłem ostatnio w Gdańsku, gdzie również mówiłem o polskich planach budowy reaktora jądrowego. Pomorze to jeden z obszarów, którym polski rząd przygląda się pod kątem inwestycji atomowej. Polacy mają jednak inną wrażliwość na tę kwestię, więc nie widzimy dużego sprzeciwu. Tymczasem w Niemczech mamy do czynienia ze zgoła odmiennym poziomem sprzeciwu.

W tym kontekście, obecnie w Niemczech toczy się debata na temat energii jądrowej. Trzy reaktory nadal działają, ale mają być odłączone od sieci. W środku kryzysu energetycznego, z którym przyjdzie nam się zmierzyć tej zimy, prawdopodobnie będą one jednak działać nieco dłużej, aby wesprzeć niemieckie dostawy energii elektrycznej.

Uważam, że to rozsądna decyzja. Ale myślę też, że nie powinno się podłączać lub odłączać tak złożonej technologii ot tak. Decyzja ta opiera się na trwającym od dziesięcioleci procesie, który jest zakorzeniony znacznie głębiej. Na początku nie byłem częścią tego ruchu, ale trudno mi uwierzyć, że Niemcy w najbliższym czasie zasadniczo wrócą do kwestii energii jądrowej. Moim zdaniem dużo bardziej prawdopodobne jest, że to faktycznie program obecnej koalicji rządowej wykorzystania obecnego kryzysu do przyspieszenia ekspansji inwestycji w budowę OZE, co nie tylko zmniejszyłoby zależność od dostaw zagranicznych, ale co również zmniejszyłoby ryzyko i w największym możliwym stopniu przyczyniłoby się do zapobieżenia zmianom klimatycznym.

LJ: Czy w przyszłości powinniśmy spodziewać się nowego globalnego porządku? Jak to może wyglądać?

TB: Pojęcie końca historii było szczególnie popularne w Niemczech, ponieważ czuliśmy, że po 1989 roku wreszcie znaleźliśmy się po właściwej stronie historii, po tym jak co najmniej dwa razy byliśmy po złej stronie w minionym stuleciu. Było w tym coś bardzo atrakcyjnego.

Był jeszcze jeden ważny aspekt, często niedoceniany – a mianowicie dla kraju takiego jak Niemcy, który tak silnie sparzył się doświadczeniem charyzmatycznego przywódcy (który sam określał się mianem Führera, co doprowadziło do skażenia samego słowa), trudno nam mówić w naszym języku o przywództwie z powodu tego historycznego doświadczenia – wizja, która zakładała, że historia potoczy się teraz w jakimś z góry określonym kierunku, a rząd musi w zasadzie tylko zarządzać nieuchronną konwergencją liberalnej demokracji i gospodarki rynkowej była bardzo kusząca. Nie było jeszcze wtedy ryzyka, które widzimy na przykład teraz – na czele z prezydentem Putinem i Rosją czy prezydentem Xi Jinpingiem i Chinami, którzy skupiają całą władzę we własnych rękach, bez poczucia odpowiedzialności, gdzie każdy popełniony przez nich błąd jest błędem wielkiego kalibru, i gdzie każda decyzja, którą podejmują, jest decyzją, która mocno obciąża całą populację.

Dlatego uwielbialiśmy wierzyć w koniec historii i że upadek muru w jakiś sposób rozwiązał wszystkie nasze problemy. Oczywiście tak się nie stało. Gdybyś posłuchał mieszkańców Indii lub innych narodów, już dawno mogliby ci powiedzieć, że rok 1989 był szczęśliwym momentem dla Niemiec, ale w innych częściach świata nie miał on takiego znaczenia. Więc teraz przechodzimy do czegoś nowego. Czy wiem, co to będzie? Nie wiem. Ale myślę, że idea stopniowej konwergencji odeszła w niepamięć.

Wyraźnie widzimy powrót rywalizacji wielkich mocarstw, ponowną ocenę współzależności, na które patrzymy teraz znacznie bardziej przez pryzmat bezpieczeństwa. Nagle współzależność staje się podatnością na zagrożenia, a my chcemy wytworzyć większą odporność. W rezultacie ponownie przyjrzymy się różnym obszarom naszym zasad, aby ewentualnie móc poświęcić więcej uwagi kwestiom bezpieczeństwa, a w efekcie zwiększyć odporność naszego systemu.

Zachowanie otwartości będzie nie lada wyzwaniem. Wahadło oddali się od globalizacji, ale nie powinno wychylać się za daleko, ponieważ w ostatecznym rozrachunku handel, inwestycje, interakcje, otwarte społeczeństwa i gospodarki są tym, czym i kim jesteśmy, i co złożyło się na nasz dobrobyt. Nie powinniśmy o tym zapominać. Musimy jednak ponownie sięgnąć po niektóre z trudnych lekcji twardej siły i zainwestować w środki zapobiegawcze – w tym w odstraszanie nuklearne, o których prawie zapomnieliśmy w ciągu ostatnich 30 lat.

Musimy to wszystko robić w sytuacji, w której stajemy również przed wyzwaniami planetarnymi. Dopiero co wychodzimy z globalnej pandemii, ale wciąż jesteśmy w trakcie zmian klimatycznych. Pytanie więc brzmi: jak zorganizować minimum współpracy na całym świecie, który jest w innych obszarach dość podzielony i zamknięty w długofalowych konfrontacjach i walkach? Nie powinniśmy zapominać o potrzebie tej minimalnej współpracy, której będziemy nam niezbędna, aby sprostać niektórym wielkim wyzwaniom antropocenu.

Mimo wszystko staram się pozostać optymistą. Twierdzę, że przyszłość będzie rzeczywiście znacznie bardziej otwarta, w co my, Niemcy, chcielibyśmy wierzyć po 1989 roku. Rzeczywiście mamy pewne powody do optymizmu. To, co widzimy teraz w Ukrainie i w innych częściach świata (na przykład w Iranie), to fakt, że ludzie nie rezygnują dobrowolnie z idei godności i wolności osobistej. Jest to najsilniejsza wrodzona siła napędowa człowieka.

Tak wygląda moje intelektualne powiązanie z liberalizmem i głęboko wierzę, że w historii możemy znaleźć wiele istotnych lekcji, które nam to pokazują. To idee, których powinny się obawiać wszystkie autokracje i w których powinniśmy pokładać nadzieję. Choć te moje obserwacje mogą niewiele mówić o geopolityce, jakiej możemy się spodziewać w ciągu najbliższego roku, dwóch czy pięciu lat, to dużo mówią o łuku historii w dłuższej perspektywie.


Niniejszy podcast został nagrany 25 października 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

PiS/Put-in* -flacja :)

      *skreśl niepotrzebne  Słówko roku 2022? Inflacja!

W rekordowym tempie rosną ceny praktycznie wszystkich dóbr. Po raz pierwszy od transformacji ustrojowej ceny rosną szybciej niż płace. Biedniejemy! Skąd ten wzrost? Czy rację ma opozycja mówiąc o pisflacji, czy może jednak jest trochę racji w pisowskiej putinflacji?

 

Podwyżki prądu, drogie wakacje, wyprawka szkolna. Koniec? Nie, dopiero idzie zima i palenie ostatnich oszczędności. Zresztą módlmy się wszyscy, wierzący i niewierzący o to, by w ogóle było czym palić. Dziś już tylko modlitwa nam pozostała – dzięki PiS opału na pewno zabraknie. Wzrost cen czujemy wszyscy, nie mieliśmy takiego od lat 90-tych. W rekordowym tempie rosną ceny praktycznie wszystkich dóbr. Po raz pierwszy od transformacji ustrojowej ceny rosną szybciej niż płace. Biedniejemy! Skąd ten wzrost? Czy rację ma opozycja mówiąc o pisflacji, czy może jednak jest trochę racji w pisowskiej putinflacji?

 

Inflacja – co to w ogóle?

 

Odczarujmy temat inflacji, ona nie pojawiła się nagle, ona istniała zawsze. Inflacja to zmiana in plus poziomu cen w określonym czasie, najczęściej mierzona rok do roku albo kwartał do kwartału. Analogiczny spadek cen nazywamy deflacją. Sama w sobie inflacja nie jest zła, jest zjawiskiem naturalnym. Trzeba podnosić płace, rosną inne koszty, wchodzą na rynek nowe modele produktów, których wytworzenie wymagało inwestycji. Pełzający w czasie, niewielki wzrost cen jest zjawiskiem neutralnym, a nawet korzystnym, dopóki ceny rosną wolniej niż wynagrodzenia. Przez lata przyzwyczailiśmy się, że jeśli ceny naprawdę rosną, to pojedynczych produktów. Co warto podkreślić, inflację mierzymy jako wzrost cen koszyka dóbr. Co z tego, że marchewka podrożała nawet o 100%, jeśli jej realny udział w naszych wydatkach jest znikomy, a np. potaniała elektronika? 1-2-3-procentowy wzrost cen towarów konsumpcyjnych nie był odczuwalny dla nikogo. Coś drożało, coś taniało, bilans był nieodczuwalny, z roku na rok wszystkich było stać na coraz więcej. Zawdzięczaliśmy to rozsądnej i konsekwentnej polityce gospodarczej prowadzonej przez 30 lat. Jedne rządy podejmowały lepsze decyzje, inne gorsze, natomiast nie mieliśmy do czynienia z pasmem skrajnie nieodpowiedzialnych, czy po prostu głupich bezpośrednich interwencji w gospodarkę.

 

 

Czy interwencjonizm jest zawsze zły? Zdarzają się oczywiście wojny czy inne kryzysy naturalne – tak, wtedy interwencja jest dopuszczalna, a nawet konieczna. Natomiast wpuszczenie rządu do zdrowej i rozwijającej się gospodarki to wpuszczenie wściekłego lisa do kurnika, w najlepszym przypadku słonia do składu porcelany. Po pierwsze, gdyby polityczni decydenci się na czymkolwiek znali, to nie siedzieliby w urzędach, tylko za wielokrotnie większe pieniądze zarządzali prywatnymi firmami. Prześledźmy kariery politycznych nominantów od Orlenu po ministerstwa. Nie tylko za PiS (choć przy nich kariera Nikosia Dyzmy to organiczny rozwój człowieka), cofnijmy się do innych rządów. Trudno znaleźć tam na stanowisku człowieka, który poza polityką zaszedłby wyżej niż kierownik zmiany w przysłowiowej Biedronce. To nie jest tylko polska specyfika, wszędzie na świecie zawodowa polityka jest zbiorem cwaniaków, którzy nie umieli nic osiągnąć w normalnym życiu. Jeśli pojawiają się tam wybitniejsze postacie, to na kilka lat, zrobić swoje i uciec z powrotem do normalnego życia. Po drugie, nawet jeśli te pozbawione jakichkolwiek kompetencji osoby są wspierane przez zaplecze eksperckie, nawet z dobrych uczelni, to wciąż są podatne na politykę. Każda podwyżka podatków, opłat, stóp procentowych, obcięcie wydatków itp. to uderzenie w konkretnych wyborców. Ponadto rolą firmy jest zarabianie pieniędzy, rozwijanie biznesu, nie realizowanie celów społecznych. Cele społeczne realizują się naturalnie, samoistnie określając, co jest potrzebne, a co nie. Dla polityków zawsze kuszące będzie kierowanie środka ciężkości zgodnie z własną wizją świata, nawet jeśli nie jest to korzystne dla rozwoju gospodarki. Im mniej rząd wmiesza się w gospodarkę, tym mniej w niej zepsuje. Dowolny rząd w dowolnym miejscu na świecie.

 

PiS kontra Putin

 

PiSowskiej propagandy mogliby się uczyć na Kremlu. Na szczęście w putinflację nie wierzy chyba nawet pisowski beton zbrojony stalą pancerną. Nie wierzy słusznie, choć obiektywnie w skali obecnej inflacji Putin i jego wojna na Ukrainie mają bardzo duży udział. Wzrost cen paliw i spadek kursu złotówki to w największym stopniu reakcja rynku na wydarzenia na Ukrainie. Na to PiS nie ma żadnego wpływu i nie miałby żaden inny rząd. No, może prawie żadnego. Niski kurs złotówki, który jeszcze spadł, to wynik indolencji lub świadomego sabotażu naszej waluty w wydaniu Rady Polityki Pieniężnej – złożonej z pisowskich nominantów. Wrócę do tematu później, natomiast całokształt pracy twórczej tych ludzi jest kompromitacją i poniżeniem instytucji banku centralnego. Osoba Adama Glapińskiego jest tylko wisienką na torcie. Pomijając zaniedbania i niekompetencję pisowskich Dyzmów wzrost notowań ropy na rynkach przy spadku kursu złotego nie tłumaczy jednak całości cen paliw na stacjach. Dzięki wprowadzonym na początku swoich rządów obostrzeniom w imporcie paliw na rynku hurtowym ograniczono dystrybucję w zasadzie tylko do Orlenu i Lotosu, po ich połączeniu mamy już całkowity monopol. Tak, drodzy czytelnicy – możemy jechać na stację jednego z wielu szyldów, ale bez względu na to, czy wybierzemy stację Orlenu, Shella, BP czy jednego z hipermarketów, to paliwo pochodzi z Orlenu albo z Shella. Tak samo jak Orlen w Niemczech nie wozi swojego paliwa, tylko kupuje tam w hurcie od lokalnej rafinerii. Dzięki temu pan Obajtek ma niemal pełną swobodę decyzyjną co do cen paliw i może z dumą raportować na Nowogrodzką, ile to w tym miesiącu wpłaci do partyjnej kasy. Po raz kolejny wyłączyliśmy też mózgi przy wprowadzaniu sankcji na Rosję. Tak, one były potrzebne. Tylko dlaczego na litość boską najpierw wprowadzono sankcje, a dopiero potem się obudzono, że nie mamy skąd wziąć węgla? Nie można było ich wprowadzić tydzień czy dwa później po zrobieniu zapasów? Tak zrobiła reszta krajów zachodnich, nie skażona od podstawówki gangreną romantyzmu Słowackiego i Mickiewicza. Jakie to nasze, polskie. Tu, powiedzmy sobie szczerze, to nie tylko PiS nawalił, ale zrobił to pod presją większości opozycji czy mediów trąbiących na wyścigi, jak tu czym prędzej wspierać Ukrainę. Wtedy ja byłem ruskim onucem, a oni patriotami. Dzięki temu ich patriotyzmowi Putin sprzedaje dziś mniej ropy i gazu, ale zarabia na tym tyle samo. Brawo rodacy! Na Kremlu są wdzięczni za wasze mickiewiczowskie serduszka, a w Berlinie i w Paryżu znów śmieją się z głupich Polaczków. Przedkładanie serca nad rozum to nie patriotyzm, tylko głupota. U polityków – zdrada stanu.

 

Lenin wiecznie żywy

 

Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą – tę maksymę wyznaje pisowska propaganda już od czasów, gdy kierowali nią dzisiejsi gwiazdorzy PO jak Misio Kamiński czy Joanna Kluzik-Rostkowska. Może moje poglądy są w tej kwestii skrajne, ale są czyny, które nie powinny być nigdy zapominane i wybaczane. Jednym z nich jest członkostwo w PiS, zwłaszcza nie takie szeregowe. To powinno dożywotnio eliminować człowieka z przestrzeni publicznej. Trzeba jednak przyznać, że kreacja wizerunku PiS jako partii prawicowej i antykomunistycznej jest sztuką, która nie udała się nawet Urbanowi czy Goebbelsowi. Ta antykomunistyczna partia polskich patriotów uczyniła wiceministrem sprawiedliwości Andrzeja Kryże syna stalinowskiego zbrodniarza Romana. „Sądzi Kryże będą krzyże”, mawiano. Czasem IPN odnajdzie kogoś z kulą w potylicy, krzyż po latach dostawi. Ta tytułująca się prawicą partia czerpie garściami nie tylko z aparatu terroru, jaki już na własne oczy, nie tylko w podręcznikach, widzieliśmy przy okazji pałowania demonstracji, bicia dziennikarzy, zabijania na komisariacie czy licznych interwencji wyglądających jak zwykłe napady bandytów. Nie ma drugiej rzeczy, która państwu polskiemu by się tak bardzo nie udała jak policja państwowa. Natomiast PiS nas policji po prostu pozbawił. PiS postawił policję dokładnie tam, gdzie stało ZOMO, uczynił z niej bojówkę na usługach jedynie słusznej partii. O ile bandytyzację sposobu działania policji rozpoczął jeszcze Bartłomiej Sienkiewicz, o tyle Mariusz Kamiński z manufaktury uczynił przemysł. A policja tam postawić się grzecznie dała pokazując, że była i jest instytucją pozbawioną jakiegokolwiek honoru i instytucjonalnego kręgosłupa moralnego.

Prawdziwy duch Lenina widoczny jest w pisowskiej wizji gospodarki. Nie ma wolności, własności prywatnej, wolnego rynku czy dorabiania się. Chcesz mieć mały sklepik czy zakład fryzjerski? Proszę bardzo, byle to był jeden zakład, najwyżej dwa. Wielki biznes jest zarezerwowany dla członków partii, ich rodzin, względnie oligarchów z nią związanych. Doprowadziło to do patologii, gdzie firma nie jest firmą, tylko instytucją służącą celom politycznym partii rządzącej. Bo największym problemem firm państwowych nie są pozbawione jakichkolwiek kompetencji pociotki na wysokich stanowiskach. Najczęściej i tak nic nie robią poza pobieraniem wynagrodzenia. Realne decyzje biznesowe podejmują osoby na formalnie niższych stanowiskach, ale mające wiedzę. Problem w tym, że takie firmy równolegle ze swoim biznesem podejmują całkowicie polityczne decyzje, szkodzące konkurencji i gospodarce. Głupotą jest naiwna wiara, że te decyzje będą słuszne i będą służyć rozwojowi. To dla polityki Orlen kupił lokalne wydawnictwa, to dla polityki LOT ogłasza loty z Radomia czy wspiera próbę zniszczenia transportu lotniczego w Polsce, jaką w istocie rzeczy jest projekt CPK. Model polityczno – gospodarczy wprowadzany od 7 lat przez PiS to klon wynalazków Piłsudskiego i komunistów.

 

Jaki to ma związek z inflacją?

 

Najlepszym lekarstwem na zrównoważony rozwój gospodarczy i wszelkie patologie rynku jest konkurencja. To rynek ceną i produktem decyduje co jest potrzebne, a co nie. Co nam po rewelacyjnym wynalazku, którego nikt nie potrzebuje? Tymczasem państwo swoimi dotacjami czy innymi interwencjami zakłóca ten proces. Rządowa firma wspierana administracyjno-prawnie przez swojego właściciela utrudnia działalność jej konkurentów. Dlaczego w Polsce może dobrze działać transport autobusowy, a kolej nie? Przecież mamy państwowego PKS Polonus i jakoś sobie radzi. Bo na kolei nie ma konkurencji, której pojawieniu się przeciwdziała PKP. Mamy niby wielu przewoźników, ale każdy z nich jest monopolistą na swoich trasach. To nie ma prawa działać. Takie firmy po pierwsze nie mają presji do efektywności kosztowej i przenoszą jak chcą koszty na swoich klientów, po drugie muszą zarobić na swoje polityczne wydatki. Wzrost skali upolitycznienia gospodarki, jaki miał miejsce przez ostatnie lata, nieuchronnie prowadzi do spadku jej efektywności i wzrostu cen.

Ale PiS inflację wytworzył także wprost. Najprościej inflacja bierze się z przyrostu gotówki szybszego od wzrostu mocy produkcyjnych gospodarki. Skala wydatków socjalnych oraz tempo wzrostu płacy minimalnej to nie koktajl, a bomba inflacyjna. Nie chodzi tu o poziom jednego i drugiego sam w sobie, to w dłuższym czasie zawsze się stabilizuje z cenami. Natomiast jedno i drugie w ostatnich latach rosło bez związku z wydajnością gospodarki, dodatkowo zakłóconą restrykcjami covidowymi. Skala wszystkich 500+, świnioplusów czy innych siedemnastek jest trudna do zliczenia i wymienienia. Zresztą sam PiS świadomy siebie stosuje tu obrzydliwie komunistyczne nazewnictwo w postaci trzynastek i czternastek.

Celem narzędzia, jakim jest płaca minimalna, jest ochrona najsłabszych uczestników rynku i jej poziom musi być powiązany ze średnim wynagrodzeniem w gospodarce. Nie chodzi o podbijanie jej poziomu samo w sobie, tylko, mówiąc bardzo wprost, by różni cwaniacy nie wykorzystywali nieświadomości różnych naiwniaków. Zawsze się znajdzie ktoś chętny do pracy za miskę ryżu, bo nie wie, że może dostać więcej. Tyle, że podniesienie tej płacy z ok 45% do niemal 60% w 6 lat to po prostu dywersja gospodarki i jej świadome rozmontowanie. Nie mówię tu o samym poziomie, w mojej ocenie już 45% to poziom zdecydowanie zbyt wysoki, natomiast zmiana o 15 pkt % w tak krótkim czasie i przy niemal braku bezrobocia musi skończyć się wystrzałem inflacji. Widzieliśmy to już na długo przed covidem, gdy z roku na rok inflacja rosła bez żadnej reakcji RPP.

 

Czy jest aż tak źle?

 

Tak i nie. Jest źle, ponieważ wzrost kosztów życia odczuwamy wszyscy, czeka nas spowolnienie gospodarcze. Oczywiście jak zawsze biedniejsi bardziej, bogatsi mniej ale koniec końców wszystkich stać na mniej niż było wcześniej. Jak zwykle najbardziej oberwie klasa średnia, zwłaszcza ta młodsza, na dorobku. Biedniejsi dostaną wsparcie państwa, osoby 50+ najczęściej mają pospłacane kredyty mieszkaniowe czy inne, duże stałe zobowiązania i w największym stopniu ich bólem będzie oszczędzanie mniejszych kwot niż do tej pory. Najbardziej zaboli to młodych kredytobiorców, którym raty wzrosły czasem o 100%, co nawet przy dużych dochodach, zawsze co najmniej denerwuje. Plusem z tej sytuacji jest nieuchronne spowolnienie gospodarki i reset jej ewidentnego przegrzania. To jest konieczne, choć nieprzyjemne. Nawet bez wojny na Ukrainie mielibyśmy dziś inflację nieco poniżej 10%, a to powód do wysokiego alarmu. Wzrost oprocentowania kredytów hipotecznych boli obecnych kredytobiorców ale równocześnie wielu potencjalnych po prostu odcina od takiej możliwości. Już widzimy spadek wniosków kredytowych o 70-80%, a udzielonych kredytów o 50%. Na rynku deweloperskim już widzimy spadek sprzedaży, a nadchodzi prawdziwe tąpnięcie. Czy to źle? Bańka, jaka nabrzmiała w ostatnich 3 latach, musiała w końcu pęknąć, wzrost cen mieszkań w dużych miastach nie miał pokrycia we wzroście płac, a zatem realnie ludzi było coraz mniej stać na własne „M”. Problemy z obsługą kredytów na pewno spowodują sprzedaż wielu mieszkań na rynku wtórnym. To oraz brak możliwości kredytowania spowoduje spadek sprzedaży i w następstwie cen u deweloperów. Poważnym ryzykiem jest jednak sytuacja, gdy w wyniku przeceny rynku sprzedaż mieszkania nie pozwoli na spłatę całego zadłużenia. Będzie to dotyczyć wielu kredytów branych w latach 2020-21.

Dobrą wiadomością jest jednak to, że inflacja spada. Tak, ona spada. Bardzo denerwuje mnie publikowanie statystyk gospodarczych bez odpowiedniego komentarza. Czytelnik nie musi mieć wiedzy, ale od dziennikarzy gospodarczych można wymagać minimum wiedzy i umiejętności rozumienia statystyk, jeśli się z nich korzysta. Ostatni szybki odczyt GUS pokazał inflację CPI na poziomie 16,1%. Ceny w sierpniu 2022 były o 16,1% wyższe niż w sierpniu 2021. Analogiczny pomiar w lipcu pokazał 15,6%. Czy to oznacza, że inflacja znowu przyspiesza? Prawidłowa odpowiedź brzmi NIE albo NIE WIEM. Dlaczego? Dlatego, że istotny jest trend, a nie jeden miesiąc, czegokolwiek by on nie pokazał. By ocenić trend, konieczne jest spojrzenie na wskaźniki miesiąc do miesiąca czyli sierpień 22 do lipca 22, lipiec 22 do czerwca 22 td.. Vide: https://www.bankier.pl/gospodarka/wskazniki-makroekonomiczne/inflacja-m-m-pol

Odrzucając efekt zmian wpływu tarcz inflacyjnych w lutym widzimy, że inflacja hamuje od kwietnia 2022. Oczywiście, wciąż widzimy jej wysoki poziom, bo to, co wzrosło w grudniu czy marcu, jest w sierpniu odczuwalne w porównaniu do sierpnia poprzedniego roku. Prawdziwą różnicę zobaczymy na wiosnę 2023 z racji wysokiej bazy 2022. Spadek inflacji do nawet 0 nie oznacza, że ceny wrócą do starych poziomów. One już za nami zostaną takie jakie są, jedynie przestaną rosnąć w szalonym tempie. Niewielkie odchylenie od trendu w jednym miesiącu o niczym jeszcze nie świadczy, szczególnie, że efektów podwyżki stóp procentowych jeszcze nie widzimy. Te są widoczne po ok 6 kwartałach, zatem tak naprawdę to, co widzimy dzisiaj, jest efektem obniżki stóp w 2021 roku i braku korekty tego na czas. Ani RPP ani PiS nie odpowiadają za zmiany cen paliw na rynkach światowych i za to, jak to wpłynęło na cenę paliw. W pewnym stopniu można im zarzucić wysokość marży Orlenu czy niską wartość złotówki, do czego Adam Glapiński z kolegami celowo doprowadzili. Ale to wszystko. Tymczasem stopy procentowe oraz pozostałe narzędzia RPP mają wpływ wyłącznie na dostępność pieniądza na rynku oraz w pośredni sposób na cenę złotego. Inflacji wynikającej ze wzrostu cen ropy i gazu na świecie nie zatrzyma żaden ruch banku centralnego. Czy zatem podnoszenie stóp jest bez sensu? Czy to błąd? Nie, to było niezbędne. Tyle, że stało się zbyt późno, a skala podwyżki wydaje się zbyt wysoka. Obniżając stopy do zera RPP sama napędziła popyt na mieszkania i jego obniżenie jest zasadne. Tylko czy tego samego efektu na obniżenie popytu co dzisiaj nie dałoby podniesienie stóp znacznie mniej ale kilka miesięcy wcześniej? Dałoby i stałoby to się bez szoku rynkowego i wielu ludzkich dramatów, które jeszcze przed nami. Wiele rzeczy udałoby się osiągnąć czysto werbalnymi przekazami na konferencjach prezesa RPP. Rynek słucha banków centralnych i nie mniejszy efekt niż sama podwyżka daje zapowiedź, że niedługo ona się wydarzy.

Do tej pory wszystkie rządy trzymały się zasady, że można idiotę zrobić posłem, można nawet ministrem.  Jako student miałem nieszczęście doświadczyć zajęć z Teresą Czerwińską. Jej wykłady brzmiały niczym lektura czerwonych książeczek Mao, wydawała się naprawdę szczerze wierzyć w komunizm. Słysząc o jej nominacji na ministra finansów aż złapałem się odruchowo za kieszeń, w której zwykle nosze portfel. O ironio, była pusta. Jednakże na czele NBP oraz KNF zawsze stał poważny człowiek z autorytetem. Nawet gdy ministrem finansów był Grzegorz Kołodko, to w NBP zasiadała Hanna Gronkiewicz-Waltz. PiS podeptał nawet tą zasadę i to nie dopiero teraz. Wstępem do podeptania powagi NBP był Sławomir Skrzypek. Następcą profesorów i doktorów habilitowanych został inżynier od betonu sprężystego, który z finansów dokształcał się podyplomowo. Wydaje się on osobistym wyborem Lecha Kaczyńskiego, który wcześniej równie profesjonalnie obsadzał kierownictwo warszawskich spółek miejskich. Muzealnik do tramwajów, wuefista do wodociągów. A co! Niech się Staszek sprawdzi w biznesie. Z drugiej strony Adam Glapiński jest zaprzeczeniem teorii braku wykształcenia – jest on bowiem profesorem nauk ekonomicznych i to prawdziwym, tytularnym – nie uczelnianym. Niestety wykształcenie nie powstrzymało go od sprowadzenia konferencji po posiedzeniach RPP w klimaty występów cyrkowego clowna. Stwierdzenia o zaskakiwaniu rynku można porównać wyłącznie do alkoholowego bajdurzenia pana Mietka po imprezie pod trzepakiem. Pojąć także trudno, jak prezesem NBP można zrobić człowieka, który otwarcie deklaruje swój sprzeciw wobec euro. Na dzień dzisiejszy polska gospodarka nie ma większego obciążenia i hamulca do rozwoju, jak polski złoty. Oczywiście własna waluta ma swoje zalety i nie jest tak, że przyjęcie euro to same korzyści. Tylko, że tych korzyści jest nieporównywalnie więcej niż ryzyka czy minusów.

PiSowskie złote dziecko partyjne, Marek Chrzanowski, niedawno rozpoczął swój proces w sprawie Afery Zdzisława. Gdyby nie upublicznienie jego rozmowy z Leszkiem Czarneckim, pewnie nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak pisowskie kadry próbują kupować banki za złotówkę. Prokuratorom Zbigniewa Ziobry nie udało się sprawy umorzyć, ale i tak nagimnastykowali się, by skarżyć kolegę nie za korupcję, a jedynie przekroczenie uprawnień.

Opisane wyżej kwestie są żywym dowodem na to, jak ważny jest rozdział instytucji państwowych od siebie. Tak, jak potrzebujemy Trybunału Konstytucyjnego, by hamował zapędy parlamentu, tak potrzebujemy KNF i NBP, by chronił gospodarkę przed rządem. Dopóki inflacja nie szaleje, wysokie stopy procentowe nie są w interesie rządu – tanie kredyty, dostęp do mieszkań – wyborcy się cieszą. Ale potrzebujemy kogoś, kto w odpowiednim momencie pogrozi palcem i powie dość. Nie po to, by było gorzej – po to, by cena, jaką przyjdzie zapłacić za przeholowanie była jak najniższa. Tak, instytucje państwowe muszą ze sobą współpracować, to dobrze, że minister finansów omawia plany działań z prezesem NBP. Tylko to omawianie ma służyć koordynacji działań by były bardziej skuteczne, a nie zapominaniu przez NBP, że jest instytucją państwową na straży pieniądza, a nie kolejną agendą partyjną do spełniania zachcianek I sekretarza komitetu centralnego partii. Dzisiejsza inflacja, podnoszenie stóp i skala nadchodzącego spowolnienia są ceną tego, że półtora roku temu nie zareagowano tak, jak już wtedy należało zareagować. Wtedy cena byłaby wielokrotnie niższa, a na końcu mielibyśmy wszyscy więcej, niż będziemy mieli.

 

Tarcze proinflacyjne

 

Nad punktem pisowskiej „walki” z inflacją warto się pochylić osobno. Poza podwyżkami stóp procentowych PiS z inflacją niemal nie walczy, ba, on ją nakręca. Z inflacją można wygrać tylko na dwa sposoby – zmniejszając popyt albo zwiększając podaż. Ponieważ to drugie jest niemożliwe w krótkim czasie, zostaje kwestia popytowa. Zmniejszyć popyt czyli sprawić, że ludzie będą wydawać mniej. Można to uczynić albo odbierając im pieniądze (podatki, stopy procentowe) albo zwiększając skłonność do oszczędzania. Przy czym osoby uboższe wydają praktycznie wszystko, bo oszczędzać nie mają czego. Wszelkie dodatki osłonowe dla osób uboższych łagodzą skutki inflacji ale samą inflację pogłębiają, a nie zmniejszają.

Czasowe obniżki VAT inflacji nie obniżają, ale rozciągają w czasie. Po pierwsze, ta obniżka dotknęła tylko osoby fizyczne. Większość stacji cenę paliw obniżyła o mniej, niż by to wynikało ze spadku VAT. W efekcie firmy transportowe, rozliczające się w cenach netto, płacą więcej, koszt transportu wzrasta. Analogicznie wygląda to w przypadku produktów spożywczych i gastronomii. Ostateczna cena produktów końcowych jest wyższa niż przed taką obniżką VAT. Po drugie, ta obniżka ma charakter czasowy, po powrocie do stawki bazowej ceny skokowo pójdą w górę. Zdecydowanie lepszym ruchem byłoby mniejsze ale trwałe obniżenie stawek VAT czy akcyzy. Wyższe ceny już z nami pozostaną, a zatem nadprogramowy wzrost dochodów do budżetu też jest trwały. Tymczasem PiS co chwila o krótki czas przedłuża obniżki VAT, jednocześnie ponownie przedłużając obowiązywanie 23% stawki VAT. Pamiętacie jeszcze, jak to miało być tylko na chwilę, by Tusk dopiął budżet? Ta chwila trwa z nami już 12 lat. Taki sam proinflacyjny efekt przyniosą wszystkie czternastki, wakacje kredytowe i inne zapomogi. Znowu bieżąca polityka wygrywa z ekonomicznym rozsądkiem.

 

Druga Grecja?

 

Dawno w naszym kraju nie było tematu, który tak bardzo pogodziłby Polaków. Polaków w jego odczuwaniu i ocenie, a polityków w ich głupocie czy raczej ostentacyjnym cynizmie. O ile przyzwyczailiśmy się, że Jacek Kurski nie udaje co myśli o wyborcach PiS, o tyle opozycja raczej do tej pory nie mówiła do swej publiki, że są idiotami. Przynajmniej tak wprost, bo jednak najpierw Ewa Kopacz została premierem, a potem przybocznym drużbą uczyniła „Misia” Kamińskiego. Tylko, gdy po czymś takim nie tylko przekraczasz próg wyborczy, ale dostajesz 24% głosów, faktycznie możesz czuć się bezkarnym. Więc PO czuje się bezkarna, nadaje o pisflacji, a PiS jedzie bez trzymanki z putinflacją. A my? A my płacimy i końca tej tragedii nie widzimy. Inflacja nie wzięła się z niczego – wzięła się z absurdalnej polityki socjalnej, estrykcji covidowych i wojny.

– Kto rozdawał socjal na lewo i prawo? Politycy, głównie z PiS!

– Kto podeptał prawa obywatelskie o covid ze śmiertelnością 2%? Politycy, znowu z PiS!

– Kto bez mózgu zareagował na wojnę na Ukrainie? Politycy, wszystkich opcji!

Spójrzmy w lustro i powiedzmy sobie szczerze – politycy w Sejmie nie wzięli się znikąd. Od lewa do prawa ktoś ich wybrał, wybraliśmy ich my – wyborcy. Z socjalizmu nigdy nie wynikło nic dobrego. Dobrobyt nigdy nie spada z nieba, osiąga się go pracą. Albo wybierzemy rozsądnych polityków albo będziemy wierzyć cudotwórcom. Na szczęście nie czeka nas wizja grecka. Nasza gospodarka ma silne podstawy i przejdziemy przez ten kryzys poturbowani, ale w jednym kawałku. Nie będzie to jednak sucha stopa i pytanie, jakie wyciągniemy z tego wnioski. Albo zmądrzejemy i zabierzemy się do pracy, albo dalej będziemy uprawiać festiwal konsumpcji. Do następnego razu – bo socjalizm zawsze kończy się w tym samym momencie – gdy kończą się pieniądze.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Manifest czyli o podziale władzy :)

Pierwsza Władza – Parlament

Agora w Atenach nie była parlamentem w dzisiejszym rozumieniu, ale jednak już ponad dwa i pół tysiąca lat temu pojawiło się w tym miejscu coś, co można nazwać zalążkiem dzisiejszej Pierwszej Władzy. Wybrańcy narodu ustalają po wielu dyskusjach i sporach prawo obowiązujące wszystkich, czyli również tych, którzy mają odmienne poglądy, ale są mniejszością. Oto DEMOKRACJA, czyli władza Demosu, Ludu, Narodu, Suwerena, czy jak tam kto woli ten zbiór sobie nazywać. Żeby ta władza miała sens, muszą istnieć jasne reguły uchwalania tych praw. Tym się zajmuje Konstytucja, regulamin sejmu i senatu oraz marszałkowie tych instytucji, którzy wraz ze swoim sztabem, czy konwentem seniorów mają wielki wpływ na przebieg obrad. Dlatego są tak ważnymi osobami w DEMOKRACJI i zajmują drugie i trzecie miejsce na podium w kolejce najważniejszych głów po głowie państwa. Ta głowa, czyli prezydent, albo król w innych krajach, jest niby ciałem reprezentacyjnym i nosi symboliczną koronę, albo inne insygnia władzy w zależności od lokalnych obyczajów, ale jego związek z Pierwszą Władzą ustawodawczą jest istotny, bo to on zatwierdza, albo wetuje ustawy. Tak więc przypisanej mu władzy ma niewiele, ale czasami w ustrojach tak zwanych prezydenckich aż nadto, żeby zachwiać całym porządkiem demokratycznym. Dlatego tak ważne, żeby na te trzy pierwsze miejsca najważniejszych osób byli wybierani ludzie o nieposzlakowanej uczciwości i właściwych kompetencjach, bo możliwości szkodzenia państwu mają wiele. Każda z tych trzech osób może zagrozić działaniom Pierwszej Władzy manipulując uchwalaniem prawa, co mogliśmy obserwować niedawno w Polsce, lub niwelując uchwalenie takiej czy innej ustawy. Parlament to teren nieustającego sporu, często bezpardonowej walki. Miejsce gorące jak pole bitwy. Każdy poseł powinien więc mieć stawiane podobne wymagania uczciwości i kompetencji. Trudna sprawa, bo niby kto ma sprawdzać te niezbędne cechy w chaosie informacyjnym kampanii wyborczych i w ciągu całej kadencji, kiedy wydarzenia i konsekwencje różnych decyzji politycznych są dla pojedynczego człowieka nie do ogarnięcia. Niby istnieją spotkania z wyborcami, otwarte są biura poselskie w okręgach wyborczych, ale te spotkania są często organizowane na pokaz, a w swoich biurach wielu posłów w ogóle się nie pokazuje, polegając na pracy swoich asystentów, potrafiących kiwać biednych petentów bez pardonu. Piękna idea Agory z zamierzchłej przeszłości wypaczana jest niemiłosiernie. Nie raz w historii tylko fala gwałtownej rewolucji potrafiła na chwilę przywrócić jej pierwotny sens. Ale jakim kosztem! Terror, wojny, stosy trupów i zniszczenia – wszystko to niejednokrotnie była cena za wolę powrotu do DEMOKRACJI. Wolę, którą jakże często przechwytywał jakiś demagog i stawał się Napoleonem, Hitlerem, czy Putinem. Trzeba pamiętać, że Pierwsza Władza jest krucha i narażona na ciągłe apetyty dyktatorów wszelkiej maści. Ale na szczęście są przykłady jej niezłomnego istnienia i wielkich sukcesów. Coraz więcej mądrych ludzi przekonuje się, że mimo chorób toczących parlamentaryzm, nie ma lepszego rozwiązania dla społeczeństw pragnących zarządzać swoim losem zgodnie z przekonaniami większości. Widocznie DEMOKRACJA jest takim ustrojem, który jest na wielu płaszczyznach w permanentnym kryzysie. Psuje się i naprawia, choruje i zdrowieje. Czasem trzeba mu pomóc, a czasami sama sobie radzi. Tak jest też z parlamentami, tymi źródłami samorządności. Nie tylko na szczeblu centralnym, ale i wojewódzkim, miejskim i każdym innym, gdzie ludzie zbierają się, by coś postanowić. Podstawowym warunkiem jest to, że będą się trzymać ustalonych przez siebie zasad, praw, regulaminów, a nie wciąż je poprawiać w zależności od aktualnych potrzeb, czy widzimisię jakiegoś szkodnika, który DEMOKRACJI nie rozumie, albo wręcz nienawidzi.

Druga Władza – Rząd

Według Konstytucji, to ta Pierwsza jest najwyższa w państwie. Więc ta Druga – Wykonawcza nie tylko jest przez Pierwszą wybierana, ale przez całą kadencję musi być gotowa do udzielania odpowiedzi na zapytania posłów, musi składać sprawozdania z wykonywania powierzonych jej zadań, na przykład budżetowych, musi tłumaczyć się z popełnionych błędów i nadużyć, a przede wszystkim nie może kłamać. To za swoje bezczelne kłamstwa stracił zaufanie parlamentu premier brytyjski i wyleciał z posady. Teoretycznie każdy poseł może zadawać premierowi, czy poszczególnym ministrom pytania i domagać się rzetelnej na nie odpowiedzi. Przecież taki poseł będzie potem odpytywany w swoim okręgu przez wyborców i też nie może im kłamać, ani zbyć ich byle czym. Tak właśnie działa DEMOKRACJA, czyli władza ludu.

W praktyce jednak rzecz ma się inaczej. Większość posłów podlega partyjnej polityce i nie śmie zadawać pytań premierowi, który tą partią przeważnie kieruje, jeśli nawet nie sam, to w ścisłym gronie „trzymającym władzę”. Posłowie opozycyjni często imponują odwagą i brawurą atakując rząd i domagając się wyjaśnień różnych afer. To wyczerpująca nerwy ciężka praca. Jednak możliwości zmuszenia premiera, czy ministrów do odpowiedzi są przeważnie zerowe. Marszałek prowadzący obrady zwykle jest na usługach partii premiera, więc jego obiektywizm w racjonowaniu wystąpień i pilnowaniu należnego limitu czasu jest cechą niezwykle rzadką. Ta niby druga osoba w państwie często jest marionetką uzależnioną od „grupy trzymającej władzę”, albo wręcz jest jej członkiem. W razie zbyt natarczywych pytań może po prostu wyłączyć mikrofon i siedzieć spokojnie, patrząc jak poseł gada do siebie. Premier i ministrowie mają obowiązek stawić się w sejmie na czas pytań, ale kto ich zmusi? Przychodzą kiedy chcą, a kiedy chcą wychodzą, bo są ludźmi zajętymi. Arogancja Drugiej Władzy wobec Pierwszej jest dla DEMOKRACJI zabójcza i powinny istnieć jakieś sankcję za lekceważenie posłów. Ale żeby egzekwować sankcje, trzeba mieć jakąś moc. Straż marszałkowska, która jest mocą Pierwszej Władzy nadaje się wyłącznie do pilnowania różnych drzwi przed dziennikarską gawiedzią. Nie ma szans przywiezienia premiera siłą na odpytywanie go w sejmie. A wiadomo, że bezkarność rodzi eskalację lekceważenia wszelkich zasad i przepisów. Władza premiera i ministrów jest realna i potężna. I dobrze, że jest taka, bo rządzenie państwem, gdzie na każdym kroku czai się anarchia i chęć dominowania silniejszych nad słabszymi. Wystarczy tylko przestrzegać praw i czuć się odpowiedzialnym za los słabszych, a potęga Drugiej Władzy będzie słuszna i sprawiedliwa. Dysponuje wojskiem i policją, co daje gwarancję, że bezbronni obywatele mogą się czuć bezpiecznie. Problem w tym, że moc ma odwieczne skłonności do przechodzenia na swoją ciemną stronę. Wojsko rzadziej, bo siedzi w koszarach i nastawione jest na zabijanie wrogów z zagranicy. Gorzej z policją, której moralność musi być wysokiej próby, żeby uniknąć pokusy wyżywania się na kobietach, młodzieży i starcach. Najgorzej jest z tak zwanymi „służbami” czyli tajną policją polityczną, która niewidoczna i zabezpieczona przed ciekawością wyborców, posłów, dziennikarzy i innych niewtajemniczonych w ich drastyczne poczynania, robi co chce. Odpowiedzialność Drugiej Władzy powinna więc być kontrolowana nie tylko przez uległych często posłów, ale przede wszystkim przez Trzecią Władzę, której musimy poświęcić szczególną uwagę. Ta odpowiedzialność ma oczywiście inną jakość, jeśli na czele państwa stoi prawdziwy przywódca traktujący swoją misję z powagą i honorem. Jeśli jest obdarzony zaufaniem i miłością ludu, powinien czuć satysfakcję wystarczającą do znoszenia trudów i odpłacać swoim podopiecznym jeśli nie miłością, to przynajmniej szacunkiem. Zdarza się niestety i tak, że obdarzony mocą jakiś premier, albo minister dostaje zawrotu głowy widząc możliwość nagromadzenia dóbr wszelakich na teraz i na zapas, kiedy władza się skończy. Zdarza się, że rozzuchwalony bezkarnością łamie prawo, gnębi ludzi, poniża przeciwników i używa wszystkich dostępnych mu środków, żeby swoją władzę utrwalić i przedłużyć gromadzenie korzyści wbrew woli ludu. Zdarza się, że kiedy wybucha gniew i lud wychodzi na ulice protestować, przywódca wysyła swoje posłuszne oddziały przeciwko suwerenowi, który kiedyś na niego głosował. To już z DEMOKRACJĄ nie ma nic wspólnego.

Trzecia Władza – Sądy

Pierwsza jest emanacją Demosu i jemu służy jako większej całości. Druga musi zarządzać, a więc rozkazywać, a więc delikatniej, lub brutalniej przymuszać suwerena do konkretnych działań. Musi też egzekwować swoje polecenia, czyli karać za ich niewykonanie. Potencjalny przymus w relacjach między Demosem a Drugą Władzą konfliktuje te dwa obozy i często prowadzi do krzywdy. Dlatego warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest trójpodział władzy, który dla wielu ludzi jest niezrozumiały i nieistotny do czasu, kiedy ktoś sam nie będzie potrzebował obrony i nie odwoła się do Trzeciej Władzy. Sądy muszą być niezależne od państwa i kierować się wyłącznie literą prawa. Gdyby to było prawo boskie spisane osobiście przez Stwórcę na kamiennych tablicach, sprawa byłaby prostsza. Specjalistom od egzegezy jakoś udałoby się dopasować konkretne zdarzenia do konkretnych przykazań i ustalić, co wolno, a co nie. Chociaż i wtedy rodzi się wiele wątpliwości, jak na przykład z sakramentalnym „nie zabijaj”. A cóż dopiero, gdy mamy do czynienia z prawem uchwalanym to tu, to tam przez nas samych. Ledwo udało się uchwalić Konstytucję, a już są tacy, którzy chcą ją zmienić. W Stanach Konstytucja obowiązuje od Ojców Założycieli, chociaż ma liczne poprawki, czyli uzupełnienia. U nas ta ostatnia Konstytucja może budzić różne zastrzeżenia, ale generalnie jest jednak najwyższym prawem. Do tego Kodeks Karny i liczne inne Kodeksy. Do tego Ustawy i Uchwały – praw mamy ogromną ilość. Więc stosowanie się do ich litery wymaga wiedzy i zastępów specjalistów. Samych konstytucjonalistów mamy liczną gromadę wielkich autorytetów. Trybunał Konstytucyjny jest co prawda w głębokim kryzysie dzięki beztrosce i braku samodzielnego myślenia naszego prezydenta, ale kiedy się go naprawi, jego pozycja strażnika Konstytucji będzie znów bezcenna. Sąd Najwyższy też jest w kryzysie, ale resztkami sił się broni i pracuje. Neo-KRS zwiódł na całej linii, bo przecież ma bronić niezawisłości sędziów, ale żeby to czynił skutecznie, musiałby sam być niezawisły, a tak nie jest, (co kosztuje nas milion euro kary dziennie, czyli każdego z nas ćwierć centa co daje około czterech złotych miesięcznie od każdego Polaka).

Można by powiedzieć, że stać nas na ten groszowy haracz wobec wymogów przynależności do Unii wolnych, demokratycznych narodów. Ale gdybyśmy wszyscy zrzucili te grosze na jakiś szczytny cel, zamiast płacić kary, to uratowalibyśmy niejedno życie ludzkie. Zresztą stratą są tu nie tylko pieniądze. O wiele więcej tracimy na prestiżu w cywilizowanym świecie, który nie rozumie jak to się dzieje, że kilku szaleńców piłuje gałąź, na której siedzi suweren gapiący się na te chuligańskie wyczyny bez zrozumienia, że za chwilę wszyscy runą w dół. Ci, co rozumieją, wołają „na puszczy” jak to mówiło się w ludowym porzekadle. Ile już takich nawoływań przeżyliśmy w historii! Nic nie dały. Dopiero po szkodzie każdy Polak stawał się mądry i naprawiał zniszczenia.

A Trzecia Władza to wolne i niezawisłe sądy. To powtarza każdy rozsądny obywatel do znudzenia. Powtarza w rozpaczy, bo za chwilę Druga Władza ubezwłasnowolni Trzecią i w ten sposób zamrozi na jakiś czas naszą DEMOKRACJĘ. Kto pamięta PRL ten wie, co to oznacza. Stara nazwa naszego kraju, tak ostentacyjnie szermująca epitetem „ludowa”, szybko straciła wiarygodność i powagę. Tak stało się dzisiaj z nazwą „Prawo i Sprawiedliwość”, czy „Solidarność” czy z kilkoma innymi dumnymi nazwami bez pokrycia. Wtedy w PRLu sądy były parodią niezależności. Wie to dobrze tych kilku sędziów i prokuratorów z tamtego okresu z asem dzisiejszej władzy, sędzią Piotrowiczem na czele. Wyroki zapadały po konsultacjach z towarzyszami partyjnymi, zapewne w mniej uroczych okolicznościach niż dzisiejsze obiadki u magister Przyłębskiej. A przecież, żeby wyroki zapadały w oparciu o prawo i były niezależne od potrzeb Drugiej Władzy, niezbędna jest zdrowa izolacja sędziów od premiera, ministrów, posłów i senatorów. Izolacja każdego środowiska wytwarza syndrom „kasty”, czyli grona wtajemniczonych obdarzonych przywilejami. Wiadomo, że mogą się wtedy zdarzyć nadużycia tych przywilejów, ale takie grono światłych, wykształconych ludzi wychowanych w kulcie praworządności, musi mieć zdolność do samooczyszczenia swoich szeregów z nieodpowiednich ludzi, którzy mogą się pojawić wszędzie i szkodzić wizerunkowi „kasty” tym , że mieli chrapkę na wiertarkę, albo wsiedli za kierownicę po pijaku. To sami sędziowie muszą mieć narzędzia dyscyplinowania własnego środowiska, bo oddanie tych narzędzi w obce ręce prowadzi niechybnie do zależności wydawanych wyroków od politycznej koniunktury.

Ustalanie hierarchii służbowych we własnym gronie i dyscyplinowanie się we własnym gronie wcale nie oznacza, że sędziowie znajdą się ponad prawem. Wręcz przeciwnie, to oni będą gwarancją, że wszystko tam, wewnątrz „kasty”, jest ściśle zgodne z prawem. To oni muszą wybrać skład KRSu, który będzie bronił ich niezawisłości. Kto twierdzi, że tego nie rozumie, to znaczy że jest idiotą, albo udaje, że nie rozumie. To wybierani i pilnowani przez siebie sędziowie są gwarancją zachowania trójpodziału władzy, czyli gwarancją DEMOKRACJI.

Czwarta władza – Media

Taki polski tytuł nosi genialny film Stevena Spielberga „The Post”. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się polityką i jej zasadami, powinien go obejrzeć. Opowiada o tym, że aby mienić się wolnym i dumnym narodem, o jakim marzyli kiedyś Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych, i do dzisiaj marzy o tym każdy prawy i odpowiedzialny polityk w każdym kraju, to trzeba oprócz trójpodziału władzy mieć w państwie silne, niezależne media. To one bronią rządzonych przed rządzącymi. To one są gwarancją, że żadna ważna prawda nie zostanie zamieciona pod dywan i prędzej czy później zostanie objawiona suwerenowi. Utrzymanie wolnych mediów leży paradoksalnie w interesie władzy zarówno tej trzeciej, jak i drugiej, a tym bardziej pierwszej. Dzięki mediom każdy obywatel ma poczucie, że wie, co się na szczytach władzy dzieje, na co wydawane są jego podatki, kto z wybranych przez niego reprezentantów sprawdza się, a kto nie. Przy odrobinie wysiłku i staranności może zorientować się jaka faktycznie była przeszłość jego Ojczyzny, jaka otacza go teraźniejszość i jaka przyszłość czeka jego dzieci i całą rodzinę razem z sąsiadami i resztą narodu. To daje mu poczucie uczestniczenia w DEMOKRACJI i świadomość, że jest ważnym trybem w społecznej machinie, a co za tym idzie funduje mu poczucie godności. Taki obywatel łatwiej się godzi na bycie zarządzanym, niż ogłupiony propagandą niewolnik, który z niewiedzy dorabia sobie swoje własne wytłumaczenie biedy i upokorzeń, jakich żadna władza nie szczędzi szaremu człowiekowi. Oczywiście władza korzysta z zalet mediów pod warunkiem, że nie oszukuje i nie ukrywa przed suwerenem swoich rzeczywistych celów. Jeśli to czyni i chce ominąć demokratyczne prawodawstwo, Czwarta Władza ma obowiązek do tego nie dopuścić. Gorzej, jeśli również ona, lub jej większa część, bierze udział w tym zamachu na DEMOKRACJĘ i służalczo spełnia polecenia zamachowców. Wtedy nawet niewielka pozostałość wolnych mediów staje się bezcenną szalupą ratunkową, która broni prawdy i wywozi ją w bezpieczne miejsce, gdzie każdy obywatel, jeśli tylko zechce i trochę się wysili, może sprawdzić jaki jest jej stan.

Ale cóż to jest Czwarta Władza i jaką ma władzę? To nie jest zwarta, uporządkowana instytucja, jak trzy pierwsze. Nie wydaje też poleceń i wyroków, a mocy, żeby wprowadzić posłuch, nie ma żadnej. To tylko bardzo różni ludzie wygłaszający opinie, lub przekazujący informacje przy pomocy technicznych narzędzi jakimi są telewizja radio, prasa, czy internet. Często się mylą, zmyślają, kłamią, podlizują się odbiorcom, żeby zyskać większą oglądalność i słyszalność. Stacje i gazety, które ich zatrudniają są uzależnione od rządów, partii, korporacji czy Kościoła i wolność wypowiedzi, jaka jest podstawą dziennikarskiego działania, więdnie i usycha. Jednak zapotrzebowanie na prawdę jest potężniejsze niż wszystkie przeszkody, kraty i mury. Gazety publikują codziennie, a radia i telewizory w każdym domu ładują swój przekaz do głów suwerena wpływając na jego światopogląd i decyzje. Nawet przy pomocy odpowiednich reklam można różne prawdy i półprawdy przemycać zanim bezbronny odbiorca połapie się, co mu faktycznie zostało zaproponowane. Samodzielne myślenie przeciętnego człowieka jest wartością nader skromną. Dlatego tak ważne jest dla każdego rządzącego, by przejąć jak najwięcej mediów i dzięki nim utrzymywać taką a nie inną opinię na temat trójcy pierwszych władz. Solą więc Czwartej Władzy są ci niezwykli dziennikarze, dla których tropienie prawdy, a potem jej głoszenie, jest pasją, dla której nie dadzą się zastraszyć, ani przekupić. Niejednokrotnie poświęcają dla niej życie, jak legendarna Politkowska. Kochamy ich wtedy i czcimy w historii. Nie pozwalamy, by ich poświęcenie poszło na marne. To oni stanowią wzór dla swoich następców, których wciąż nie brakuje. A prawda, to przede wszystkim Fakty, a nie Wydarzenia kreowane w oderwaniu od rzeczywistości. Warunkiem istnienia DEMOKRACJI jest służba niewielkiej garstki odważnych ludzi w relacjonowaniu faktów. To ich władza jest tą tajemniczą Czwartą, a nie bajki i ich kreatorzy, którym wydaje się, że lud jest tak głupi, że kupi wszystko.

Piąta Władza – Kościół

W niektórych krajach powinna funkcjonować jako Pierwsza. Ale Konstytucja tego nie przewiduje. Tak samo, jak nie przewiduje, że królem Polski jest Jezus. No ale nie ma co przywiązywać zbyt wielkiej wagi do papierowych przepisów. Liczy się praktyka i tradycja. Jeśli rządzi Kościół, to nie musi tego mieć w zapisach, tylko w mentalności ludzi. A ta mentalność podlega Piątej Władzy od urodzenia. Chrzest może nie jest dla noworodka ważnym wydarzeniem, które wryje mu się w pamięć, ale rodzina i cała społeczność lokalna przeżywa to jako najważniejszy akt dokonany wobec nowego życia, które pojawiło się na ziemi. Ksiądz w czasie tego aktu reprezentuje Boga, który tchnął ducha w Adama, zastępuje jednocześnie Jana Chrzciciela, który zmył grzech pierworodny z Jezusa, chociaż był on bezgrzeszny. Ksiądz powtarza swoje zwierzchnictwo podczas pierwszej komunii i jeszcze raz w czasie bierzmowania. Rodzina i społeczność lokalna bierze za każdym razem udział w tym przypominaniu, że ten rozwijający się, dorastający do samodzielnego życia człowiek należy do Boga. Przez całe dzieciństwo jest mu to wpajane przede wszystkim podczas spowiedzi, tej karygodnej sankcji wobec rozwijającej się mentalności. Uczy ona, że przed Bogiem, a więc i przed księdzem nic się nie ukryje i życie intymne oraz prywatność jednostki nie istnieje. To buduje w człowieku już na zawsze obraz miażdżącej przewagi Kościoła nad jego osobistymi przemyśleniami decyzjami. Władza wynikająca z sakramentu spowiedzi nie ma sobie równych. Potem następuje ślub, kiedy ksiądz wiąże stułą dłonie i poucza, że co on, czyli Bóg związał, tego nikt rozwiązać nie może. Żadna zdrada i podłość w ciągu długich lat małżeństwa nie są ważne wobec potęgi tej stuły. Także notoryczna przemoc silniejszego samca, bicie i poniżanie nie mogą być powodem do decyzji rozwodowej. Kościół wyjątkowo uznaje prawo do unieważnienia małżeństwa, jeśli powodem jest brak jakiejkolwiek kopulacji, a więc niemożność zapewnienia potomstwa, które mogłoby powiększyć stado kościelnych owieczek. Można też uzyskać rozwód kościelny, jeśli się wyzna, że popełniło się krzywoprzysięstwo przed ołtarzem i oszukało małżonka udając osobę wierzącą. Ale któż z wierzących w Boga odważy się na takie wyznanie? Wszyscy więc pokornie czekają aż piekło, w jakie zamieniło się ich małżeństwo śmierć wreszcie zamieni w odpoczynek w raju. Pod warunkiem, oczywiście, że tę śmierć uświetni kościelny pochówek i nadzór nad nim księdza obficie opłaconego przez rodzinę. Bo dla tej Piątej Władzy, oprócz samej radości rządzenia duszami, istotna jest radość zarządzania dobrami doczesnymi. Łapczywość księży na diabelski szmal jest niebywała, jeśli pamięta się o ich misji służenia pokornego wiernym i zachowania ubóstwa wraz z umiarkowaniem w piciu i jedzeniu. Tu wspomnieć należy też o celibacie, który powinien budzić w narodzie szacunek swoim poświęceniem w wyrzeczeniu się największej przyjemności, jaką natura dała człowiekowi. Jednak coraz więcej jest dowodów na to, że celibat jest tylko fasadą, za którą uprawia się najróżniejsze przyjemności włącznie z gwałceniem dzieci i deprawowaniem nieletnich, z którymi seks sprawia najmniej kłopotów i trudności. Pod warunkiem, rzecz jasna, że moc Piątej Władzy jest wystarczająco wielka, by zapewnić bezkarność tego, czy tamtego pedofila w sutannie. Nawet rodzice pokrzywdzonych dzieci nie ośmielają się skarżyć biskupom na kanalie w swoich parafiach. Po pierwsze wiedzą, że te skargi nie zostaną wysłuchane, a po drugie, jak można być pokrzywdzonym przez dłonie księdza, które codziennie się całuje? Przecież to są dłonie samego Jezusa, jak to kanalie wbijają ludziom do głów od dziecka. Skąd jednak ta moc Piątej Władzy? Przecież nie mają gwardii inkwizytorów, ani bojówek zdolnych do represji, jeśli nie liczyć unikalnych oddziałów finansowanych z tajemniczego funduszu sprawiedliwości. No właśnie – to państwo musi dostarczać Kościołowi nie tylko ogromnych pieniędzy i majątków ziemskich, ale też gwarancji obrony tych dóbr i bezkarności delikatnych z natury „pasterzy”. To państwo musi dbać o to, by Piąta Władza tak naprawdę była Najpierwszą z Pierwszych. Jak długo tak się dzieje o prawdziwej DEMOKRACJI w takim państwie nie można mówić. Nawet jeśli lud większością serc taki brak DEMOKRACJI popiera.

Szósta Władza – Partie

Jest ściśle związana z Pierwszą i Drugą, czasem z Piątą, a czasem walcząca z nią na śmierć i życie. Teoretycznie DEMOKRACJA mogłaby się bez niej obejść, ale w praktyce ani Pierwsza ani Druga nie zaistniały by w takim kształcie, w jakim dzisiaj na świecie funkcjonują. Nam, pamiętającym czasy komuny i żyjącym kiedyś w cieniu imperium Szóstej Władzy, słowo PARTIA kojarzy się jak najgorzej, ale w cywilizowanym świecie nie budzi ono takich emocji. Sympatyzowanie z tą czy inną partią ubiegającą się o władzę może przecież być pozbawione fanatyzmu. W systemie anglo-saskim, gdzie dwie główne partie toczą ze sobą odwieczne gry, raz jedna, raz duga wyłania premiera, czy prezydenta, którym zostaje zwykle lider zwycięskiego ugrupowania. Wspaniale obrazują to obrady parlamentu brytyjskiego, gdzie dwie partie siedzą nieodmiennie naprzeciwko siebie i kłócą się zawzięcie ku chwale Ojczyzny. System francuski, do którego i nasz polski można zaliczyć, preferuje wielopartyjność, co czasem daje komiczne efekty powstawania różnych efemeryd zasiadających w sejmie, jak choćby „partia piwa”, „ruch Palikota”, „wiosna” czy „solidarna Polska”. Zawiązują one koalicje z większymi i poważniejszymi partiami, potem je zrywają, bo zwykle zasilają je szeregi awanturników. Tak więc partia partii nie równa i sęk w tym, żeby suweren zdawał sobie sprawę jakie dary przynosi mu ta, czy tamta, jakie obietnice spełni, a które z nich tylko mamią głupków. Są partie, które nie ukrywają swoich programów i traktują je odpowiedzialnie, a są takie, co sprowadzają swój program do populistycznych haseł w rodzaju „wstaniemy z kolan”, „zadbamy o najbiedniejszych” czy „zatroszczymy się o każdego obywatela”. Tu nie do przecenienia jest rola Czwartej Władzy, która właśnie partyjnym demagogom musi patrzeć na ręce, tropić afery, weryfikować obietnice i dbać o to, żeby konkurencja między partiami była ujęta w ryzy przyzwoitości i trzymała się prawdziwych faktów. Nie trzeba zapominać o roli Trzeciej Władzy, która pilnuje, by wyścigi partyjne trzymały się litery prawa. Taka współpraca różnych Władz jest warunkiem zdrowej DEMOKRACJI. Tak długo, jak każdą z nich suweren docenia i szanuje, istnieje nadzieja, że żadna z partii nie zagarnie całej puli wszystkich Władz, nie przejmie instytucji państwa i nie odda rządów jakiemuś obłąkanemu dyktatorowi jak Hitler, Putin, czy jakiś inny pomniejszy kacyk partyjny. Oni zwykle startują jako pisklęta z gniazda DEMOKRACJI a potem wyrastają na drapieżników dokonujących straszliwych zniszczeń, bo stają się potężni i bezkarni. Jakże ważne jest, żeby już na poziomie każdej partii istniały procedury demokratyczne, które chronią taką społeczność przed utratą wartości wokół których każda z nich kiedyś się organizowała. Ciekawe, że te wartości dzisiaj wszędzie, czy na Lewicy, czy na Prawicy są podobne. Żadna partia nie będzie się przecież w naszych czasach organizować wokół eksterminacji innego narodu, powrotu do niewolnictwa, czy powszechnej kopulacji. Rewolucje szalejące kiedyś pod hasłami mordowania bogatych i zabierania im majątków, nabrały dziś subtelniejszych argumentacji z naczelną zasadą „sprawiedliwości społecznej”. Różnice więc pomiędzy partiami w sensie ideologicznych wartości są coraz mniejsze. Każdej partii chodzi przecież o zdobycie władzy dla dobra suwerena. Tylko sprawy obyczajowe dzielą wciąż ludzi na tych co miłują wolność i tych preferujących system zakazów i nakazów głównie w sferze seksu. To seks dzięki chorym poglądom odstawionych od niego starców, piastujących urzędy przeważnie w szeregach Piątej Władzy, wciąż jest dla większości ludzi nierozwiązanym problemem. Wożą się na tym problemie dzisiejsi partyjniacy, jak kiedyś wozili się ich poprzednicy na biedzie ludzkiej. Drugim ogniskiem wszelkich sporów partyjnych są sprawy personalne, bo wzajemna niechęć, a często nienawiść przywódców w każdym narodzie na kuli ziemskiej jest motorem szalonej aktywności. Włączają w te osobiste animozje resztę towarzyszy partyjnych, a poprzez ich głosy wciągają w te, jakże podłe często rozgrywki, miliony obywateli słabo orientujących się, o co tym na górze tak naprawdę chodzi. Dlatego jednym z warunków DEMOKRACJI jest ten, żeby potrzebne w jej systemie partie nie pozwoliły na opanowanie którejś z nich przez jednego, nawet najbardziej uwielbianego dyktatora. Trzeba za wszelką cenę uniknąć takiej sytuacji, do jakiej doszło u bolszewików, którzy skandowali: „Mówimy partia, a rozumiemy – Lenin! Mówimy Lenin a rozumiemy – partia!” Taka sytuacja Piątej Władzy to śmierć DEMOKRACJI.

Siódma Władza – Ruchy obywatelskie

Było nas 10 milionów. To „Solidarność” obaliła komunę i rządziła jakiś czas Polską. To były wielkie chwile w życiu narodu, chociaż oczywiście nie wszyscy byli szczęśliwi. Obok wielu innych lekcji, jakie wtedy otrzymaliśmy, była i ta, że związki zawodowe dobrze zorganizowane z mądrym i silnym przywódcą na czele mogą wywrócić nawet najsilniejszą władzę i zaprowadzić nowe porządki. W ramach związkowej działalności uczyliśmy się również DEMOKRACJI. Wybierając na tysiącach zebrań swoich przedstawicieli, widzieliśmy jakie mechanizmy decydują o takich a nie innych wyborach. Potrafiliśmy wybrać najbardziej odpowiedzialnych, świadomych i szlachetnych ludzi, ale też daliśmy się nabierać demagogom, farmazonom i zwykłym oszustom. Nie wiedzieliśmy o setkach ubeckich agentów, którzy udawali patriotów i prostych robotników. Wielka rzesza związkowców była tak różnorodna jak naród, który masowo wstępował do „Solidarności”. Gwarantem etyki naszych szeregów stali się księża, wśród których było wielu wspaniałych ludzi, ale też wielu szalbierzy i manipulatorów. Najbardziej czczony z nich okazał się chciwym bogactw pyszałkiem i pedofilem, a wielu dostojników Kościoła schlebiało związkowcom, by wśród tych pobożnych mas ludzi dalej prowadzić swoje żniwo strzyżenia owieczek, jak na odwiecznych pasterzy przystało. Jednak etyki pilnowali nie tylko oni. Znienawidzeni przez komunę Korowcy przez długie lata potrafili utrzymać poziom moralny i intelektualny „Solidarności” na najwyższym światowym podium. Niezależne, Samorządne Związki Zawodowe – ta Siódma Władza w DEMOKRACJI pełni na świecie swoją ważną funkcję od wielu lat, na długo przed powstaniem „Solidarności”. Ale to nasz związek osiągnął szczyt jej możliwości i największy sukces w dziejach. Organizacje walczące o prawa pracowników i broniące ich przed wyzyskiem pracodawców mają bardzo trudną i skomplikowaną sytuację w społeczeństwie. Są pod naciskiem potężnych instytucji, korporacji i oligarchów dysponujących nie tylko pieniędzmi, ale prawnikami, sądami, policją i wojskiem. A jednocześnie od dołu naciskani są przez niekończące się żądania pracujących, którzy w naturalny sposób zawsze chcą zarabiać więcej. Przywódcy związkowi są narażeni na niewyobrażalne pokusy przejścia poszczególnych działaczy ze stanu biedy ich i ich rodzin, w stan dostatku, darmowych luksusów, zagranicznych studiów dla dzieci i złotej biżuterii dla żon. Niewielu ma w sobie tyle hartu ducha, by się tym pokusom oprzeć. Nie każdy ma tyle siły jak Lech Wałęsa odizolowany w Arłamowie bez żadnej pewności, że przeżyje kolejny dzień. Jego niezłomny charakter i polityczna intuicja pozwoliły „Solidarności” wygrać. Wybranie go na prezydenta kraju, danie wielkiej władzy samotnemu prostemu robotnikowi, odciętemu od zaplecza związkowców i otoczonemu fałszywymi doradcami, zrzuciło na jego barki ciężary, którym nie podołał. Ubecja wrobiła go w maskę konfidenta, a sfałszowane dokumenty, które miały świadczyć o jego podwójnej roli, wykorzystali wszyscy jego przeciwnicy, włącznie z byłymi najbliższymi współpracownikami. Świat, który czcił go jako wielkiego bohatera ze zdumieniem przyglądał się jak sami Polacy niszczą jego mit. Wałęsa wytrzymał to wszystko imponująco, chociaż nie oszczędzono mu także transformacji związku, który stworzył, w organizację prorządową, uległą wobec wszystkich Władz z Piątą na czele. A przecież uległość i uzależnienie to ostatnie cechy, jakimi Siódma Władza może się szczycić. Jej rola polega na ustawicznej opozycji do wszystkich władz, bo reprezentuje rzesze ludzi, którzy żadnej władzy nie mają, tylko są posłuszną masą z jednym jedynym przywilejem, jakim jest kartka wyborcza. Dlatego to oni najczęściej wychodzą na ulicę protestować i fundamentalną cechą prawdziwej DEMOKRACJI jest umożliwianie im swobody tego protestowania. Bo to uliczne protesty są prawdziwym głosem suwerena, jeśli się nie dotrzymuje wyborczych obietnic, albo sfałszuje wybory jak w Białorusi. Ten wariant kończy się prawie zawsze przemocą policyjną i śmiercią DEMOKRACJI. Rzadziej śmiercią dyktatora jak w Rumunii, ale i takie rozwiązania są możliwe, a znane już od starożytnych czasów, kiedy to Cezar zginął z ręki Brutusa.

Ósma Władza – Banki, Kartele, Korporacje

Niektórzy upierają się, że jest najważniejsza i że to ona tak naprawdę rządzi. Nie mam takiej pewności, ale faktycznie jej potęga i oddziaływanie na wszystkie inne władze jest nie do przecenienia. Trzeba jej pilnować, żeby nie zrobiła z DEMOKRACJI szopki dla naiwnych. Jest podstępna i tajemnicza. Niby jej kompetencje określają różne ustawy i kodeksy, ale nikt, tak jak jej przedstawiciele, nie potrafi łamać prawa i kpić sobie z niego w skrytości ducha. W skrytości, bo oficjalnie ta władza ma do dyspozycji armię prawników i przy każdej okazji posługuje się nią bez pardonu wobec słabeuszy, których stać tylko na jednego adwokata. Jej skład zmienia się wciąż, chociaż główni szefowie pozostają ci sami. O mechanizmie ich przetrwania wspaniale opowiada jeden z najwybitniejszych filmów znany u nas pod tytułem „Chciwość”. Postać grana przez Jeremiego Ironsa to właśnie taki niezniszczalny przedstawiciel gatunku sprawującego Ósmą Władzę ku chwale DEMOKRACJI, ale też z nieustającym wielkim dla niej zagrożeniem. Widzimy więc, że to już kolejna władza, która jest podstawą DEMOKRACJI a jednocześnie notorycznie zakłóca i podważa jej zasady. Ten paradoks pogłębia jeszcze szczera i odwieczna nienawiść ludu do bogaczy, a szczególnie bankierów, którzy jawią się jako drapieżni oprawcy biedaków, chociaż przecież tych ostatnich nikt nie zmusza, żeby pożyczali pieniądze, jakich jeszcze sami nie zarobili. Tę nienawiść do tych ukrytych za murami swoich fortun umiejętnie wykorzystują zawsze demagodzy wszelkiej maści. To oni przecież są prawdziwymi wrogami DEMOKRACJI. Im nie jest do niczego potrzebna. Wręcz przeszkadza i nie dopuszcza do pełni władzy. W systemach rynkowych opartych na solidnych prawnych fundamentach fortun dorabiają się ludzie dbający o demokratyczne zasady. Bez tych zasad ani pieniądz nie byłby nic wart, ani nie istniały by gwarancje przetrwania fortun i możliwości przekazania ich potomstwu. Ósma Władza opływająca w dostatki i wygody życia jest w związku z tym magnesem dla najzdolniejszych i najsprytniejszych. Każdy odpowiednio zdeterminowany może przystąpić do jej elitarnego klubu, jeśli oprócz talentu i pracowitości będzie jeszcze miał trochę szczęścia. To wspaniały mechanizm postępu i rozwoju jakości społeczeństwa, jeśli oczywiście wszystkie mechanizmy kontrolne utrzyma na starannym poziomie. Mechanizmów kontrolnych strzeże Trzecia Władza, ale Ósma tak się specjalizuje w omijaniu prawa, że korzystając z jego zalet i darów jednocześnie wychodzi z siebie, żeby zwiększać zyski ponad prawem. Na przykład traci mnóstwo energii, żeby unikać płacenia podatków, chociaż egzekwuje wszystkie prawne możliwości, żeby ściągnąć należne jej środki od innych podmiotów. Banki, korporacje, wielkie firmy i potężni oligarchowie to wszystko działa tak samo i tymi samymi sposobami wpływa na decyzje rządów, parlamentów i, o zgrozo, sądów. Paradoks Ósmej Władzy i jej dwuznaczne działania są jej naturalnym sposobem funkcjonowania. Lud broni się przed wyzyskiem wszelkimi sposobami, ale ma ich coraz mniej, bo świat ewoluuje w kierunku miażdżącej przewagi garstki bogaczy nad rzeszami biedaków. Mamienie ich dobroczynnością, pomocą humanitarną, dopłatami do rolnictwa, czy wydobywania węgla zatacza coraz szersze kręgi, ale nie ma już takiej mocy jak kiedyś proste spełnianie żądania „chleba i igrzysk”. Edukacja i internet stały się potężną bronią w rękach ludu. Nie licząc kilku archaicznych systemów totalitarnej dyktatury, raczej jest mało prawdopodobne, żeby tę broń biedakom wydrzeć. Skończy się to jakąś kolejną krwawą rewolucją, kolejnym obrzydliwym dyktatorem i po jego nieuchronnym upadku powrotem do budowania DEMOKRACJI od nowa, bo jej idea jest nieśmiertelna, jak się wydaje. Być może złudzeniem jest, że w Unii Europejskiej i w USA zyskała ona trwały byt i można spać spokojnie, bo żadna zmowa władz zmierzająca do wypowiedzenia posłuszeństwa ludowi i obalenia DEMOKRACJI nie ma szans. Nawet jeśli to złudzenie i groźba upadku demokratycznej cywilizacji jest większa niż dekadę temu, to trzeba pamiętać, że to nie władza jest nieśmiertelna, tylko lud i on zawsze odrodzi się po każdej klęsce.

Dziewiąta Władza – Kobiety

Nie ma DEMOKRACJI, jeśli nie ma równouprawnienia wszelkich grup społecznych. Jest ich mnóstwo i być może większość z nich nie ma ambicji, żeby rządzić. Są zróżnicowane i różnokolorowe. Wymaganie, żeby każdej z nich oddać sprawiedliwość i dopuścić do decydowania o losach kraju, wydaje się niemożliwe do spełnienia, a często absurdalne w stosunku do reszty ludu. Przy całym szacunku do różnych ciekawych organizacji i zrzeszeń, trudno wymagać, żeby wszystkie miały wpływ na decyzje ustawodawcze, czy rozporządzenia rządu. Związek Wędkarski, Wioślarski, Myśliwski, Hodowców Drobiu, Rodzin Radia Maryja czy Kół Gospodyń Wiejskich nie mogą domagać się korygowania polityki państwa pod kątem ich najszlachetniejszych nawet potrzeb. Owszem, opiekować się nimi, dbać o respektowanie ich praw i równości jest obowiązkiem wszystkich władz, ale te liczne, drobne ugrupowania muszą znać swoje miejsce w strukturze DEMOKRACJI i pamiętać o proporcjach w jakich realizują swoje cele. Jest jednak grupa, która stanowi połowę ludu, a jej rola i możliwości decydowania o losach świata dopiero od stu lat zaczyna być traktowana poważnie. Może dlatego świat jest tak źle urządzony i wszystkie jego Władze są kalekie, jakby wykształcone zostały tylko z jedną ręką i jedną nogą. Emancypacja kobiet jest zjawiskiem w historii młodszym niż się to wydaje współczesnemu człowiekowi, którego już nie dziwi kobieta – generał, czy kobieta – premier. Owszem królowa pojawiała się czasami w dziejach, ale to był wynik drabiny dziedziczenia i bardzo rzadko zdarzała się prawdziwa władczyni jak Elżbieta I czy Katarzyna II. Inne królowe były sterowane przez mężczyzn i raczej nie miały własnego zdania. Kobiety zaprzęgnięte od prawieków do rodzenia dzieci, wychowywania ich i obsługiwania przy okazji ich ojców, były pozbawione praw, poważnego traktowania i przede wszystkim edukacji, bez której wpływ na losy świata jest utrudniony. Kiedy panowie zaczynali poważne rozmowy przy stole, kobiety były odsyłane do drugiego pokoju i mogły sobie plotkować i poświęcać się robótkom ręcznym, pod warunkiem, że nie musiały pozmywać po obiedzie, czy przewinąć maleństwa. Sufrażystki, które rozpoczynały walkę o równouprawnienie spotkały się z wyśmiewaniem męskim, a potem z narastającą wściekłością i w końcu z przemocą. Ta ostatnia jest wynikiem okropnej pozostałości ewolucyjnej po bytowaniu zwierzęcym, gdzie samiec osiągnął przewagę fizyczną. Wielkość samców, ciężar, grubość kości i siła ich mięśni odebrały samicom szansę na równoprawne budowanie świata i urządzanie go mądrzej, niż to przez wieki zrobili mężczyźni. Zapędzone od urodzenia do bycia własnością najpierw ojca a potem męża, kobiety ewoluowały wolniej niż decydujący o wszystkim panowie. Teraz, kiedy okazało się, że są tak samo zdolne i inteligentne coraz częściej konkurują z mężczyznami na różnych polach i często pokonują ich w dyscyplinach, które kiedyś były dla nich niedostępne. Są jeszcze kraje, gdzie kobieta nie ma prawa kierować autem, ale jednocześnie w takiej Anglii jest kobieca drużyna futbolu, która zgromadziła na Wembley rekordową ilość widzów. Kościół katolicki, jedna z najbardziej zatwardziałych w swoim konserwatyzmie instytucji, broni się przed udziałem kobiet w liturgii, ale już w zgromadzeniach protestanckich są kobiety w randze biskupa i jakoś Bóg nie grzmi. A może Bóg jest matką, a nie ojcem? To pytanie pojawia się w społecznych debatach. Dziewiąta Władza staje się coraz bardziej realną rzeczywistością i DEMOKRACJA nabiera dzięki temu pełnego sensu. A tak niedawno kobietom odmawiano praw wyborczych! Ile czasu musiało upłynąć od zebrań na ateńskiej Agorze, żeby „płeć piękna” przestała być znakiem przynależności do niższej warstwy Demosu, nie tak odległej od niewolników. Oczywiście, że nie brakowało pełnych hipokryzji słów o szacunku i uwielbieniu dla kobiet, słów jakże podobnych do obłudnego cmokania ich w rękę przez dyktatora, który potem wysyła przeciwko nim policję z metalowymi pałkami. Ile czasu musi jeszcze upłynąć, żeby wyrugować z mentalności samców poczucie wyższości zakodowane w genach i utrzymywane w zakutych łbach przez kulturę budowaną tysiące lat. Wprowadzane odgórnie parytety w obsadzaniu stanowisk powoli to przełamują, ale chciałoby się wrzeszczeć: „Szybciej trochę! Podzielcie się władzą z kobietami zarozumiałe buce, bo inaczej nie zbudujemy prawdziwej i skutecznej DEMOKRACJI!”

Dziesiąta Władza – Mafia

Przed laty w Chicago nasi górale zazdroszcząc Włochom wpływów postanowili porządzić miastem jak oni. Przeszli ulicami włoskiej dzielnicy wielką gromadą wrzeszcząc: „wy mocie swojo Cosa Nostra i my tyz bedziemy mieli tako od dzisia, a bedzie się nazywać Naso Zec”. Poprzewracali kilka straganów, poturbowali parę osób i poszli uczcić to wydarzenie. Na drugi dzień w polskiej dzielnicy pojawiła się włoska ciężarówka. Na jednym z placów wyładowała duży blok cementu, z którego wystawały dłonie, stopy i głowa jednego z prowodyrów zapowiedzianej polskiej mafijnej organizacji. Ten pokaz wyższości technicznej i logistycznej zastopował naszych rodaków. Tym razem zorganizowanie mafii się nie udało, co nie znaczy, że nie potrafimy działać w tej dyscyplinie. Razem z rozwojem handlu i przemysłu a za nimi bankowości i finansów rozwinęliśmy, tak jak wszystkie cywilizowane kraje, świat organizacji przestępczych. Niestety DEMOKRACJA sprzyja temu rozwojowi. Konieczność przestrzegania prawa, działanie policji tylko w zgodzie z przepisami i prawami człowieka, bezradność pierwszych trzech władz wobec siły i środków finansowych gangsterów może nastrajać sceptycznie do demokratycznych zasad, ale trzeba pamiętać, że każda dyktatura totalitarna jest wielką organizacją przestępczą i jej rządy są nieporównanie bardziej bolesne i szkodliwe dla ludu, niż skomplikowana struktura DEMOKRACJI z jej koniecznością respektowania umów społecznych z Konstytucją na czele. To prawda, że powszechna inwigilacja, zakaz wiecowania, drukowania ulotek, posiadania broni i temu podobne, sprawiały wrażenie spokoju i bezpieczeństwa. Już sama nazwa „służba bezpieczeństwa” sugeruje takie pozytywne działania, chociaż ta służba z bezpieczeństwem obywateli niewiele ma wspólnego. W DEMOKRACJI władza mafijna ma czasami ogromny wpływ na całą resztę władz. To cena, jaką lud płaci za wszystkie dobra tego niedoskonałego, ale wciąż najlepszego systemu społecznego, w jakim mamy szczęście tu, w zachodniej cywilizacji spędzać życie. Ta Dziesiąta Władza, jeśli się ją omija jak gniazdo szerszeni, nie jest dla przeciętnego obywatela tak groźna, jak wspomniana „bezpieka” w ustroju totalitarnym. Mafia prowadzi swoje interesy w ukryciu i skupiona jest na grabieniu raczej Dziewiątej Władzy niż ludu. Jest to jakaś forma współczesnej wersji Janosika, czy Robin Hooda. Najbardziej negatywna strona jej działania to korumpowanie wszystkich władz i policji, co niszczy i tak kruchą tkankę DEMOKRACJI i kosztuje wiele wysiłku zastępy porządnych ludzi różnych profesji w zwalczaniu przestępczości zorganizowanej. Mafia i falująca koniunktura jej wpływu na społeczeństwo jest rodzajem choroby demokratycznego ustroju przeniesionej z innych ustrojów zbudowanych na przemocy i zabijaniu. To jedyna władza w DEMOKRACJI, która nie udaje, że działa zgodnie z prawem i dlatego w miarę łatwo z nią walczyć, jeśli tylko jest się odpowiednio zdeterminowanym i nie ulega się pokusie korupcyjnej ani zastraszaniu. W tym sensie może problematyczne jest dołączenie przeze mnie mafii do listy władz w demokratycznym państwie, ale jednak widzimy, że często dochodzi do podejmowania decyzji dyktowanych przez nią innym władzom z tej listy. Kłopot polega na tym, że mafia nie tylko korumpuje i zastrasza polityków, sędziów i policjantów. Jej powiązania ze służbami specjalnymi, czyli tymi instytucjami, które w DEMOKRACJI zastąpiły wszechwładną „bezpiekę” są szalenie trudne do wykrycia i zlikwidowania tych macek wrastających w najważniejsze dla stabilności państwa organy. Jest jak przerzuty raka, które nie nadają się do operacyjnego leczenia, tylko muszą być poddane chemioterapii zatruwającej cały organizm. Ale przecież i z takiego raka wielu pacjentów wychodzi cało. Tak też dzieje się z DEMOKRACJĄ i jej zdrowiem, istniejącym jako zjawisko w permanentnym kryzysie, zarówno w życiu człowieka jak i w życiu całego ludu. Ale najgorzej jest, kiedy inne władze pozazdroszczą mafii skuteczności, jak to stało się w Chicago, i przejmą jej zasady działania, cele oraz odrzucenie wszelkiej przyzwoitości. Jeśli Druga, Szósta i Siódma Władza upodobnią się do Dziesiątej, to będzie to śmierć DEMOKRACJI i czekanie na jej zmartwychwstanie potrwać może kilka pokoleń.

Jedenasta Władza – Naukowcy

To by dopiero była władza, gdyby się jej słuchano! Co prawda, naukowiec naukowcowi nierówny. Żadne tytuły, doktoraty, profesury i ilość publikacji nie ustalą, kto tak naprawdę jest mądry, a kto tylko udaje i korzysta z koniunktury politycznej. W sumie ogół i potem historia potrafią oddzielić ziarno od plew, ale też nie zawsze, więc jak tu zgodzić się, żeby rządzili nami mędrcy bez kontroli? Jak ich kontrolować, kiedy kłócą się między sobą, a wszyscy są mądrzejsi od naszej reszty? Co ma być puntem odniesienia w stosunku do ich wykładów, złotych myśli, czy nadzwyczajnie ozdobnej gadki -szmatki? Ano, weryfikacja jest prosta – PRAWDA jest punktem odniesienia. Ale wielu zawoła, że nie ma prawdy obiektywnej, tylko są post-prawdy i niby-prawdy itd.itp. Otóż tak się składa, że naukowcy w ogromnej większości żyją z prawdy, czczą jej potęgę i poświęcają całą swoją energię na jej studiowanie. Ona istnieje w świecie doświadczalnym, w materii poddawanej przemianom i badaniom, w kosmosie nieogarnionym i w atomach, o których już Demokryt wiedział, że muszą istnieć, bo inaczej nic by się w otaczającym nas bycie nie zgadzało. Naukowe podejście do tego bytu, racjonalne prawa i wnioskowanie, matematyka i logika dają nam niezliczone narzędzia, żeby PRAWDĘ poznawać, uczyć się jej istnienia i odróżniać ją od kłamstw, bredni, bajek, fejków i innych śmieci wyprodukowanych przez ludzkość w ciągu tysięcy lat jej istnienia. W różnych DEMOKRACJACH naukowcy różnie są traktowani, ale im bardziej się ich lekceważy i unika, tym demokratyczne zasady są słabsze i tym gorzej taka społeczność się rozwija. W USA środowiska akademickie, uniwersytety i pojedyncze autorytety stanowią rzeczywiście Jedenastą Władzę. Ich opinie liczą się na wszystkich szczeblach państwowej machiny. Po ich rady zwracają się wszyscy od prezydenta i senatorów po sędziów i nauczycieli. Często się z tymi opiniami i radami nie zgadzają i robią swoje. Dlatego nawet tam nie wszystko przebiega logicznie i skutecznie. Ale są kraje, gdzie Jedenastą Władzę się lekceważy, znieważa i nasyła się na nią zarządzających jej zasobami debili i bufonów, którzy każdego naukowca traktują jak wroga. Są kraje, gdzie Piąta Władza, czyli Kościół prowadzi z Jedenastą wojnę na śmierć i życie, bo racjonalne myślenie i analiza obiektywnych faktów zawsze w końcu podważa „prawdy objawione” i wszystkie brednie o stworzeniu kobiety z żebra, czy jej dzieworództwie. Fizyka, chemia i biologia w swoich nieubłaganych prawach, odkrywanych z mozołem przez pokolenia pracowitych i utalentowanych naukowców, wyjaśniają powstanie i budowę świata inaczej niż święte księgi. A i same te księgi badane przez lingwistykę, archeologię, grafologię i historię odkrywają przed naukowcami swoje prawdziwe życie i genezę. To jest dla Piątej Władzy zabójcze, bo to przecież kapłani są powołani do tego, żeby wszystko prostaczkom wyjaśniać. To nie szkodzi, że przeważnie są ciemni jak przysłowiowa tabaka w rogu. Nieliczni prawdziwi naukowcy w ich szeregach żyją na marginesie Kościoła i w zasadzie tylko mu przeszkadzają. Chyba że któryś z nich zostanie papieżem, wtedy jego nauki są święte. Ich merytoryczna wartość mniej jest ważna i nie podlega krytycznym analizom jak inne naukowe dokonania. Tak jak nie podlegają krytycznym analizom naukowe osiągnięcia ważnych polityków z klasykiem językoznawstwa Stalinem, jako komicznym przykładem pretensjonalności w nauce, jakiej nie brakuje, bo cierpliwy papier zniesie przecież wszystko, także moje dywagacje o dwunastu władzach DEMOKRACJI. Ale moje słowa nie pretendują do tekstu naukowego i są wydane na pastwę bezlitosnych komentarzy. Ludzie nauki wiedzą, że każde odkrycie, teza, projekt, idea – muszą być poddane krytyce, bo wiedza jest w swojej istocie dobrem demokratycznym i żadne sakrum nie może ograniczyć prawa do wątpienia, weryfikowania i tworzenia antytez. Wielka triada Hegla tego wymaga od osobników myślących, by nie uznawali niczego za oczywistą oczywistość, dopóki się nie sprawdzi każdej tezy przez jej zaprzeczenie i dopiero wtedy można próbować tworzyć syntezę i przekonanie, że głosi ona niepodważalną prawdę jak „2+2=4” albo „E=mc2”. Od osobników myślących wymagany jest również szacunek wobec nauki i jej robotników, bo tylko dzięki nim nie błądzimy w ciemnościach i nie pozwalamy, by DEMOKRACJĘ wymagającą światła i prawdy ktoś zastąpił ustrojem istniejącym dzięki głupocie i kołtuństwu. Temu służy Jedenasta Władza.

Dwunasta Władza – Opozycja

Jest pozbawioną decyzji częścią Pierwszej Władzy, ale bez jej udziału w Parlamentach nie ma prawdziwej DEMOKRACJI, która im doskonalsza, tym wpływ opozycji na uchwalanie prawa powinien być bardziej zagwarantowany. Im DEMOKRACJA słabsza i zdominowana przez jedną partię, tym mniej opozycja ma do gadania, a często bywa, że wyłącza się jej mikrofon. Zdarza się też, że się ją zastrasza, przekupuje, aresztuje i likwiduje. To już oczywiście znaczy, że nastał jakiś inny ustrój, który nas w tych rozważaniach nie interesuje. Opozycja bywa różna. Zwykle jest podzielona i traci więcej energii na walki we własnym gronie i lansowanie za wszelką cenę któregoś ze swoich przywódców, na tego jednego, który miałby poprowadzić opozycję do przyszłego zwycięstwa w kolejnych wyborach. Rozdmuchane ego większości polityków utrudnia zgodę i szanse na wynegocjowanie wspólnego stanowiska. Wielu z nich wykorzystuje mównicę sejmową, media i wiece na zdobywanie popularności i głosów wyborców kosztem swoich deprecjonowanych kolegów, albo przeciwników. Te haniebne praktyki szkodzą dobru ogólnemu i dlatego kraje, gdzie tradycyjnie istnieją dwie partie, urządzone są lepiej. Tam, gdzie partii jest więcej straszy się lud groźbą „duopolu” bez wdawania się w konkretne wady i zalety takiego systemu. A to przecież „duopol” odzwierciedla prawo heglowskiej triady, gdzie w sporze tezy z antytezą powstaje dopiero wartościowa synteza. Dyskusja konserwatystów z demokratami, czy liberałami, spór „prawicy” z „lewicą” jest dla parlamentaryzmu zdrowszy niż kłótnie różnych ugrupowań i tworzenie wciąż nowych koalicji, które z trudem wykuwają jakieś wspólne idee, a cóż dopiero gdy przyjdzie przeciwstawiać je rządzącym. Tak, czy inaczej bycie w opozycji dla polityka znaczy patrzeć krytycznie na działania rządzącej większości. Musi być czujny i nieprzekupny. Musi mieć swój program funkcjonowania państwa i wierzyć, że jest on lepszy od istniejącego obecnie. Musi być odważny i aktywny. Poseł partii rządzącej może sobie spokojnie drzemać w parlamentarnych ławach i tylko podnosić rękę w chwili głosowania, popierając propozycję swojej większości. Opozycjonista nie może się zagapić, jak to nieraz się zdarza, i pozwolić, żeby uchwalano niewłaściwe jego zdaniem ustawy. Ma żądać udostępnienia mu mównicy i grzmieć w obronie swoich racji, żeby lud go usłyszał i zrozumiał, o co mu chodzi. Taki krytyczny parlamentarzysta jest bezcenny, bo dzięki niemu może się udać poprawienie jakiegoś błędu, który niedbała większość chce wcielić w życie prawne. Przeważnie mu się to nie udaje i jest jak Syzyf wtaczający głaz na szczyt i potem patrzący bezradnie, jak jego wysiłek obraca się wniwecz. Ale tak musi być, bo nie jest najważniejsza jego doraźna interwencja, tylko zwrócenie na nią uwagi przyszłego wyborcy i doprowadzenie w ten sposób do zmiany władzy w parlamencie po uczciwych i demokratycznych wyborach. Doskonalenie się państwa to mozolna praca wielu pokoleń. Łatwo popsuć to, co się udało zbudować. Ale nawet posuwając się powoli, dwa kroki do przodu i jeden do tyłu, jednak idziemy naprzód w stronę prawdziwej DEMOKRACJI. Desperacka działalność Dwunastej Władzy, która niby żadnej władzy nie ma, jest bodźcem niezbędnym w tym skomplikowanym procesie. Jej „gabinet cieni” nie rządzi jak ten prawdziwy, ale jest zapowiedzią rządów, które realnie mogą nastąpić. Dlatego nie radziłbym tych „cieni” lekceważyć.

Trzynasta Władza – Artyści

Z jednej strony słyszę chichot Ciemnogrodu: „Jaka to władza? Pajace do wynajęcia!” Z drugiej słyszę słowa wieszcza Adama: „Człowieku! gdybyś wiedział, jaka twoja władza! Kiedy myśl w twojej głowie, jako iskra w chmurze, zabłyśnie niewidzialna, obłoki zgromadza, i tworzy deszcz rodzajny lub gromy i burze.” Wychował mnie Mickiewicz, Słowacki, Sienkiewicz ale też Gombrowicz, Herbert i Tokarczuk. Zawdzięczam im połowę swojej tożsamości, mentalności i rozumienia świata. A takich jak ja, są tysiące w każdym pokoleniu. Więc może jednak ta władza ma na suwerena największy wpływ? Nie tylko na takiego, co czyta. Również ten, co tylko wychował się w kinie i rosło mu serce razem z filmami Wajdy i Holland, ten co płakał razem z Jandą i Radziwiłowiczem, śmiał się z Gajosem i Sewerynem zawdzięcza tym artystom swoją duszę. I ten, dla którego istniała tylko muzyka od Chopina do Pendereckiego, i ten, co kocha tylko piosenki Młynarskiego i Kaczmarskiego, który obalał mury nie mniej skutecznie od Wałęsy – wszyscy ci wrażliwi i rozumiejący głos artystów ludzie wiedzą, że sztuka pod różnymi postaciami sprawuje rząd dusz nie mniejszy niż Kościół, a z pewnością większy niż politycy, których wpływ jest doraźny i zawsze zespolony z ich własnymi korzyściami. Artyści wielkich korzyści nie odnoszą. Im wierniejsi w głoszeniu prawdy tym zwykle biedniejsi. Nasz największy poeta, który jak nikt zasługiwał na wszystkie nagrody, z tą noblowską włącznie, umierał w niedostatku i samotności. A jego przesłanie Pana Cogito wielu z nas nosi wyryte w sercu na zawsze: „Idź dokąd poszli tamci, do ciemnego kresu, po złote runo nicości, twoją ostatnią nagrodę. Idź wyprostowany, wśród tych, co na kolanach, wśród odwróconych plecami i obalonych w proch. Ocalałeś nie po to, aby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo. Bądź odważny, gdy rozum zawodzi. Bądź odważny. W ostatecznym rachunku jedynie to się liczy. A Gniew twój bezsilny, niech będzie jak morze, ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych…” Każdy, kto przejął się tym przesłaniem, wie jaką wartością jest DEMOKRACJA, wie na kogo głosować, od kogo trzymać się z daleka. Wie kto łajdak, a kto porządny człowiek. Wie, jakich książek dalej szukać i odróżnia kłamstwa od prawdy. Wie, kto jest artystą prawdziwym, a kto tylko oszukuje. Jeśli wychowali nas ci prawdziwi, będziemy raczej dbać o dobro, niż szerzyć zło. I tak oto Trzynasta Władza staje się tą najpierwszą, jeśli tylko starcza nam cierpliwości i pracowitości, żeby zdobyć bezcenny kapitał, jakim jest samodzielność myślenia i osądzania wartości. A najważniejszą nauką, jaką przekazują nam artyści jest ta, że człowiek urodził się wolny i wolność jest jego największym skarbem, którego nie może stracić, bo wtedy przestaje być człowiekiem, lecz staje się częścią stada przepędzanego to tu, to tam, w końcu dążącego do samozagłady ku satysfakcji nikczemnych pasterzy, którym zaufaliśmy bez namysłu. Wolność pozwala zarządzać wszystkim władzom w odpowiednich dla nich dziedzinach, ale nie pozwala zarządzać nikomu naszym własnym życiem osobistym, naszymi uczuciami, wiarą i nadzieją na lepszy świat. Trzynasta Władza jest jedyną, która tę wolność wychwala, chroni ją w nas i nie potrzebuje jej zawłaszczyć, żeby rządzić. Oddajemy się jej dobrowolnie na fali naszych wzruszeń i skojarzeń z własnymi przeżyciami. Najwięksi z artystów pomagają nam osiągnąć Katharsis, czyli oczyszczenie ducha i umysłu z nagromadzonych cierpień i lęków. Ciekawe, że wobec takiej siły i zbawiennego działania, każda inna władza próbuję tę Trzynastą ośmieszyć, zdeprecjonować, osłabić jej wpływ i nie pozwalać, by stała się najważniejszą. Ale na szczęście DEMOKRACJA dba o nią, bo sztuka jest jej „solą ziemi czarnej”, nawet jeśli to tylko słona łza uroniona sporadycznie.

 

 

 

Autor zdjęcia: João Marcelo Martins

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję