Ciapaci, kozojebcy i terroryści. Islamofobia w Polsce :)

Realne problemy z integracją imigrantów i ich potomków w Europie Zachodniej, krwawe zamachy fundamentalistów, niekontrolowany napływ uchodźców, postkolonialne poczucie wyższości dawnych imperiów to realne czynniki, które mogą sprawiać, że w krajach takich jak Francja, Wielka Brytania czy Niemcy poglądy islamofobiczne, choć godne pożałowania, mogą być w jakimś stopniu zrozumiałe. Skąd jednak islamofobia w Polsce, gdzie nie ma potrzeby tworzenia ideologii obronnej przed islamem?

15 Newsha Tavakolian, Listen (Imaginary CD Covers), 2011W Polsce nie może być mowy o zagrożeniu ekonomicznym czy kulturowym ze strony islamu, niezależnie od percepcji społecznych tego problemu. Nie tylko ze względu na znikomą liczebność tej grupy, lecz także z uwagi na jej dobrą integrację. Katarzyna Górak-Sosnowska pisze o islamofobii platonicznej – istniejącej przy braku bezpośrednich doświadczeń z muzułmanami, a na marginesie odnotowuje, że islamofobia nie jest w Polsce statystycznie odnotowywana z braku danych1.

Polska wytworzyła własny mit „Polski jagiellońskiej”, następnie Kresów, który służył uwiarygodnianiu polskiej ekspansji, a potem pretensji na wschodzie – tam, gdzie etniczni Polacy znajdowali się w mniejszości. Przedrozbiorowa Rzeczpospolita Obojga Narodów, będąca wyobrażonym punktem odniesienia, mogłaby być zaklasyfikowana zarówno do świata Wschodu, jak i Zachodu. Polska wobec własnego Orientu, tj. Kresów, występowała z innych pozycji niż Zachód wobec kolonii. Polska, kolonizując wschód, jednocześnie się nim stawała w stopniu, jaki był niemożliwy dla potęg morskich, takich jak Wielka Brytania czy Francja, w stosunku do Afryki Północnej, Bliskiego Wschodu czy Indii. Polonizacja Rusinów oznaczała też inkulturację Rzeczpospolitej pierwiastkami orientalnymi. Wilno i Lwów stanowiły realne przestrzenie przenikania się Orientu i Okcydentu.

Słynny amerykański politolog Samuel Huntington przeprowadza linię podziału między cywilizacjami na linii oddzielającej katolicyzm od prawosławia (Polska jawi się jako „przedmurze chrześcijaństwa”), ale współczesna Polska placet potwierdzający pełnoprawną przynależność do Zachodu otrzymała w istocie dopiero w roku 2004, przystępując do Unii Europejskiej. Kraje Europy Środkowej zdominowane przez ZSRR wybitny czeski pisarz Milan Kundera opisywał jako „Zachód porwany”. A może Kundera nie miał racji, a Polska to Orient, któremu tymczasowo udało się przyłączyć do Zachodu, do którego – pozbawiona suwerennego rozwoju w czasach kształtowania się nowoczesnych pojęć na kanwie oświecenia – w znacznej mierze nie pasuje?

Muzułmanie w Polsce

Do lat 80. XX w. polscy Tatarzy stanowili większość polskich muzułmanów. W tamtym czasie zaczęły się pojawiać grupy napływowe, przede wszystkim z zaprzyjaźnionych z PRL-em socjalistycznych państw Bliskiego Wschodu. Z czasem, zwłaszcza po roku 1989, pojawili się imigranci ekonomiczni będący w drodze „na Zachód” bądź traktujący Polskę już jako kraj docelowy, a także uchodźcy z Bośni, Iranu, Afganistanu czy Czeczenii2. Do tego doliczyć można około tysiąca konwertytów na islam, co razem daje około 0,1 proc. populacji (30 tys. osób). Według badań CBOS-u z roku 2010 zaledwie 3 proc. Polaków miało kontakt z Arabem, a 1 proc. z Turkiem. Z konieczności obraz muzułmanina jest obrazem medialnym, a nie pochodzącym z bezpośredniego doświadczenia3.

W badaniach GUS-u czy spisie powszechnym wyznawcy islamu nie stanowią wystarczająco dużej próby statystycznej, żeby móc dokładnie oszacować ich liczbę, tym bardziej że wyznawcy tej religii są historycznie skoncentrowani na wschodnich rubieżach obecnej Rzeczpospolitej (polscy Tatarzy). W szacunkach liczebności społeczności muzułmańskiej uwzględnia się członków wspólnot religijnych. Dane GUS-u mówią o wzroście liczby członków sunnickiego związku religijnego Ligi Muzułmańskiej z 208 w 2006 r. do 3800 w 2010 r. W ciągu czterech lat prawie podwoiła się liczba członków Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP – polskiego związku muzułmanów hanafickich, z 604 w 2007 r. do 1132 w roku 20114. Centrum Badań nad Uprzedzeniami szacuje, że liczba muzułmanów w Polsce wynosi od około 5 tys. do nawet 65 tys.5. Jak widać, nie są to twarde, ale raczej mocno szacunkowe dane.

Rozważania na temat polskiej islamofobii są szczególne, ponieważ mniejszość muzułmańska w Polsce jest na tyle niewielka, że w zasadzie niedostrzegalna. To tworzenie wizerunku muzułmanina wyobrażonego, ale – jak twierdzi Jean Baudrillard – prawdziwe jest to, co zobaczymy w telewizji, rzeczywistość stała się hologramem samej siebie. Tym, co uwodzi naprawdę, jest rzeczywistość „zredukowana o jeden wymiar mniej”6.

Przejawy islamofobii w badaniach opinii

Mimo że muzułmanie stanowią ułamek procenta populacji Rzeczpospolitej i w przeważającej części są dobrze zintegrowani – nie mieszkają w gettach, najczęściej nie wyróżniają się wyglądem ani ostentacją religijnych praktyk – stosunek Polaków do muzułmanów jest negatywny. 44 proc. Polaków deklaruje niechętny stosunek do muzułmanów, a niespełna jedna czwarta ma wobec nich uczucia pozytywne7. Arabowie od kilku lat znajdują się na końcu rankingu najmniej lubianych narodów razem z Romami (Arabów i muzułmanów się w Polsce ze sobą utożsamia, podobne zjawisko występuje w niemal całej Europie). A „przekonania na temat islamu – pisze Katarzyna Górak-Sosnowska – są nie tylko negatywne, ale także błędne”8.

Badanie w ogólnopolskim panelu badawczym Ariadna – który, jak piszą jego twórcy, „zbiera opinie Polaków na różne tematy dotyczące codziennego życia”9 – z września 2015 r. poświęcone identyfikacji postaw islamofobicznych i próbom ich diagnozy przyniosło kilka ciekawych spostrzeżeń. Panel skonstruowany był z wielu szczegółowych pytań i badał skojarzenia z islamem, muzułmanami, deklarowany stosunek do nich. Obejmował 711 osób. Wydaje się, że to za mała próba, żeby wyciągać daleko idące wnioski z cząstkowych korelacji przy podziale próby na mniejsze grupy (np. jaki stosunek do muzułmanów mają osoby z wyższym wykształceniem zamieszkałe na wsi i oceniające przeciętnie swoją sytuację materialną), powinna natomiast być wystarczająco reprezentatywna na potrzeby ogólnej analizy [Wykres 1].

1

Między 49 a 54 proc. ankietowanych odczuwało zagrożenie – rzeczywiste bądź symboliczne – ze strony muzułmanów (rzeczywiste zagrożenie to możliwość utraty pracy czy mieszkania na rzecz muzułmanina, zagrożenie symboliczne to zagrożenie, jakie stanowi islam dla polskiej kultury; pytano też o poczucie zagrożenia terroryzmem). Większość ankietowanych deklarowała duży dystans społeczny do muzułmanów, przy czym muzułmanki oceniano wyraźnie lepiej niż mężczyzn wyznających islam. Ponad 65 proc. badanych deklarowało, że odczuwałoby dyskomfort w relacjach z muzułmanami, a jedynie 15 proc. – że by go nie odczuwało [patrz: Wykres 2].

2Krytyka islamu korelowała w badaniu z postawami islamofobicznymi. Sugeruje to, że osoby mające najwięcej informacji o islamie zwykle jednocześnie odczuwają wobec niego największą niechęć. Prawdopodobnie jest tak, że niechęć do islamu wyczula na (selektywne) informacje na jego temat. Jednocześnie starsi ankietowani w mniejszym stopniu wyrażali postawy islamofobiczne.

Autorka raportu z badań nie poświęca szczególnej uwagi odpowiedziom na pytanie o postawy ekstremalne wobec muzułmanów. Wprawdzie większość osób sprzeciwia się przemocy fizycznej i podpalaniu meczetów (odpowiednio 10 i 12 proc. nie widziało w tym nic złego), ale to i tak szokujące dane. Co gorsza, wypędzenie z Polski muzułmanów popiera już przeszło 23 proc. (!) ankietowanych. To bardzo wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o licytację między partiami o miano najbardziej niechętnej muzułmanom oraz otwarte deklaracje o islamofobii polityków, nawet tych zajmujących najwyższe stanowiska. Trudno sobie wyobrazić podobne deklaracje choćby w stosunku do przedstawicieli narodowości żydowskiej, niemieckiej czy ukraińskiej, choć i tu dokonuje się negatywny przełom.

Większość skojarzeń ankietowanych z islamem można sprowadzić do klisz pt. „religia”, „terroryzm”, „Arabowie”. Polacy nie są też szczególnie wyczuleni na mowę nienawiści wobec muzułmanów i w niewielkim stopniu są skłonni na nią reagować lub jej zakazywać. Badanie „Postrzeganie muzułmanów w Polsce” wskazało, że to młodzi ludzie najczęściej skłonni są do islamofobii, agresji fizycznej wobec muzułmanów; charakteryzuje ich też największa nieufność i dyskomfort w relacjach z muzułmanami. 80 proc. ankietowanych zadeklarowało, że nie ma kontaktu z muzułmaninem, a ponad 60 proc., że nikt z ich rodziny nie zna żadnego muzułmanina11.

Próba badania dokonywanego przez internet przeszacowywała, jak się wydaje, liczbę mieszkańców wsi (37 proc.) oraz korzystanie z internetu (ponad 4 godz. dziennie) w stosunku do średniej. Mimo to nie można lekceważyć ujawnionych w badaniu postaw, zwłaszcza że bardzo wyraźnie zarysowuje się grupa ewidentnie wroga islamowi, gotowa akceptować przemoc zarówno werbalną, jak i fizyczną. Brak styczności osobistej i bazowanie na wizerunkach medialnie zapośredniczonych sugeruje wyraźnie, że to przekazy medialne, a nie bezpośredni kontakt są podstawą budowy określonych postaw. Z drugiej strony brak realnej styczności nie powoduje wcale spadku poczucia zagrożenia ze strony muzułmanów.

Akty fizycznej agresji związane z islamofobią

Rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar podał do wiadomości publicznej informację o przestępstwach pochodzących z nienawiści w przedziale czasowym od 1 stycznia do końca sierpnia 2016 r. W tym okresie wszczęto 493 postępowania przygotowawcze w sprawach o przestępstwa z nienawiści. To o 41 więcej niż w porównywalnym okresie w roku poprzednim (w ogóle, bez względu na przesłankę/cechę osobistą). RPO stwierdza gwałtowny przyrost spraw, w których pokrzywdzonymi były osoby wyznające islam. W roku 2016, we wskazanym okresie, wszczęto aż 116 postępowań przygotowawczych (podczas gdy w 2015 r. było ich 50), a w sprawach dotyczących osób pochodzenia arabskiego takich postępowań podjęto 80 (gdy w roku 2015 odnotowano jedynie 14 takich spraw). Łącznie liczba spraw, w których podmiotami ataków były osoby pochodzenia arabskiego i wyznania muzułmańskiego, wzrosła zatem trzykrotnie (196 we wskazanym okresie w stosunku do 64 rok wcześniej).

Brunatna księga”, czyli zestawienie prasowych informacji o incydentach na tle rasistowskim, szczegółowo wylicza około 30 takich aktów wymierzonych w muzułmanów w ciągu dwóch lat – od kwietnia 2014 r. do kwietnia 2016 r. Te niekompletne materiały pozwalają jednak stwierdzić, z czym muszą się liczyć osoby o „muzułmańskim (zdaniem napastników) wyglądzie”.

Wrocław, 5–6 kwietnia 2014 r. Dwóch Polaków bije do nieprzytomności Marokańczyka, łamiąc mu kości twarzy.

8 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Wrocław, 1 czerwca 2014 r. Atak na Egipcjanina, wyzywanie od „ciapatych” i „brudasów”, grożenie spaleniem lokalu, uderzenie pięścią w oko.

Kruszyniany, 28–29 czerwca 2014 r. Zdewastowanie tatarskiego cmentarza i meczetu w trakcie trwania ramadanu.

Bydgoszcz, 24 sierpnia 2014 r. Pobicie przez troje ludzi Libańczyka, właściciela lokalu gastronomicznego, i broniącego go policjanta po służbie w cywilu.

Białystok, 7 września 2014 r. Pobicie w autobusie i obrzucenie wyzwiskami dwóch czeczeńskich uchodźców przez dwóch mieszkań́ców miasta.

Zambrów, 13 października 2014 r. Pobicie przez trzech mężczyzn 14-letniego chłopca z Czeczenii na przystanku autobusowym.

Zabrze, 25 stycznia 2015 r. Atak sześciu mężczyzn na dwóch Algierczyków w tramwaju. Gdy napastnicy wsiedli do pojazdu, obrzucili cudzoziemców wyzwiskami: „Śmierdzące Araby”, „Czarnuchy” i „Brudasy, won z Polski”, a następnie użyli wobec nich przemocy fizycznej.

Poznań, 3 listopada 2015 r. Atak z powodów rasistowskich na obywatela Syrii. Napastnicy, trzej mężczyźni, grozili mu śmiercią i obrzucili go obelgami, Syryjczyk musiał być operowany.

Chełm, 11–12 listopada 2015 r. Brutalne pobicie przez zamaskowanego mężczyznę Palestyńczyka zatrudnionego w jednym z lokali gastronomicznych. Poszkodowany relacjonował: „Od razu wskoczył za ladę i zaczął mnie bić po nerkach ogromną pałką. W lokalu byli ludzie, ale nikt nie próbował go powstrzymać”.

Wrocław, 14 listopada 2015 r. Atak czterech mężczyzn na obywatela Egiptu. Sprawcy obrzucili go rasistowskimi wyzwiskami odnoszącymi się do jego koloru skóry i religii (islamu), a jeden z nich uderzył go pięścią w twarz.

Września, 15 listopada 2015 r. Na ulicy Sądowej małżeństwo Hindusów zostało zaatakowane przez mieszkańca miasta, który obrzucił ich rasistowskimi obelgami, a pod adresem mężczyzny krzyknął: „Jesteś Syryjczykiem” i uderzył go w twarz.

Adelsheim (Niemcy), 9 stycznia 2016 r. Próba wdarcia się przez grupę obywateli Polski na teren miejscowego ośrodka dla uchodźców. Napastnicy byli uzbrojeni w noże.

Warszawa, 20 lutego 2016 r. Pobicie z powodów rasistowskich obywatela Chile przez nierozpoznanego mężczyznę w pociągu Kolei Mazowieckich relacji Sochaczew–Warszawa. Napastnik pytał: „A kim ty właściwie jesteś? Arabem?” i bił go po głowie, kopał, uderzył też w twarz butelką i wybił mu ząb.

Łódź, 5 marca 2016 r. Atak dwóch mężczyzn na obywatela Egiptu, wykładowcę Uniwersytetu Łódzkiego w tramwaju linii 3. Mężczyzna został wypchnięty z tramwaju na przystanku kopnięciem w brzuch12.

Przejawy islamofobii w sieci i mediach

Piąty raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI) na temat Polski stwierdził w roku 2015, że w Polsce narasta problem islamofobii w sieci, zaznaczając obecność portalu agresywnie antymuzułmańskiej Polskiej Ligii Obrony, której celem jest niedopuszczenie do tego, żeby Polska stała się „islamskim kalifatem”13.

Portal naTemat.pl opisał akcję bloga Freikorps Polen, który zestawiał komentarze w polskim internecie na temat uchodźców ze zdjęciami nazistów. Nawet bez tego zabiegu ich wydźwięk jest jednoznacznie rasistowski. „Bydło. Strzelać, póki jeszcze możemy coś zrobić”, „Pobudować komory gazowe na granicach i jazda z ku**ami, a nie przygarniać!!!” albo „Porównanie tych robaków do szlachetnych i pożytecznych zwierząt, jakim jest bydło, jest obraźliwe14. Przejawów nietolerancji było tak wiele, że spółka wydawnicza Agora pod tekstami o uchodźcach na swoich portalach gazeta.pl i wyborcza.pl wyłączyła możliwość ich komentowania15.

Wspomniana „Brunatna księga” opisuje przypadek islamofobicznych, a przy okazji też antysemickich wypowiedzi osób powszechnie znanych. „21 stycznia Mariusz Pudzianowski, zawodnik MMA i właściciel firmy transportowej, zamieścił na swoim profilu na Facebooku następujący komentarz na temat uchodźców, którzy we francuskim porcie Calais z powodu dramatycznej sytuacji bytowej próbowali nielegalnie przedostać się do Wielkiej Brytanii: «Nie mam litości – śmiecie ludzkie! Mnie tam dać! Nie pożałuję bejsbola, zero tolerancji! Ludzie, jaka tolerancja? Ja już nie mam tolerancji dla tych śmieci – co niby nazywają się ludźmi!»”. Pudzianowski wyzwał na Facebooku działaczkę akcji HejtStop Joannę Grabarczyk, która do-

niosła na niego do prokuratury od „judeopolonii”. Poparł go Paweł Kukiz, poseł i lider ugrupowana parlamentarnego Kukiz’15, który o Grabarczyk napisał: „Gdybym był na jej miejscu, to też marzyłbym (marzyłabym) o imigrantach w kontekście sylwestrowej nocy”. Prokuratura sprawę umorzyła [patrz: wykres 3]16.

3Raport firmy Sotrender, badającej trendy w sieciach społecznościowych, wykazał, że profil „Nie dla islamizacji Europy” jest piątym wśród organizacji pozarządowych profilem na Facebooku z 308 tysiącami lajków17.

Pozornie tak „niewinne” z punktu widzenia islamofobii publikacje jak okładka „Newsweeka” z Antonim Macierewiczem w turbanie i podpisem: „Amok. Czy język nienawiści wywoła prawdziwą wojnę?”, która oburzyła nie tylko prawicowych komentatorów, utwierdza negatywny stereotyp muzułmanów18. Turban z tradycyjnego nakrycia głowy, kojarzącego się z beduinami czy historycznymi przedstawieniami muzułmanów, staje się w tym wypadku narzędziem stygmatyzacji nielubianego polityka jako fanatyka.

Skrajnym przypadkiem nietolerancji wobec muzułmanów w mediach głównego nurtu był tekst szefa działu opinii „Rzeczpospolitej” (czyli osoby decydującej o tym, jakie publicystyczne teksty ukazują się na łamach dziennika) – Dominika Zdorta – który wezwał do deportacji polskich Tatarów, którzy mieszkają na tych ziemiach od średniowiecza. Tatarzy jego zdaniem stanowią zagrożenie, ponieważ przez lata nie nawrócili się na chrześcijaństwo, a ich tożsamość opiera się na wierze. Powinny się nimi zainteresować odpowiednie służby i poważnie rozważyć konieczność ich deportacji19.

Zdort rozważał tekst amerykańskiego politologa George’a Friedmana, który sugerował, że konieczna będzie wywózka muzułmanów z Europy. Jak pisał Zdort, pomysł „w praktyce jednak byłby niesłychanie skomplikowany w realizacji. Nawet gdyby – dzięki „współpracy” islamskich terrorystów – udało nam się uciszyć głosy protestu naiwnych wyznawców praw człowieka, to trudno sobie wyobrazić, jak mielibyśmy usunąć z Europy wyznawców islamu”. Zastanawiał się też, w jaki praktyczny sposób można by deportować Tatarów z Polski ze względu na bunty i zdrady tatarskie w przeszłości.

Zdort został skrytykowany także na łamach mediów prawicowych, którym Tatarzy służą jako przykrywka dla ich własnej islamofobii, jednak nie spotkały go ani ostracyzm, ani konsekwencje zawodowe. Co więcej, przez dwa tygodnie jego tekst przeszedł w zasadzie niezauważony. Był to ważny sygnał przesuwania się dopuszczalnych granic debaty na łamach najbardziej opiniotwórczych mediów.

Należy sobie postawić pytanie, czy w Polsce panuje kultura przyzwolenia dla agresji wobec muzułmanów. Trzeba ze smutkiem stwierdzić, że niestety tak. Brakuje uniwersalnego potępienia agresji na osoby o odmiennym wyglądzie (często omyłkowo za Arabów uznawani są np. Latynosi). Liderzy polityczni nie zajmują w tej kwestii jednoznacznych postaw. Akty agresji są przemilczane, mimo że równolegle w sprawie antypolskiej ksenofobii w Wielkiej Brytanii następuje reakcja na najwyższym szczeblu, z niezapowiedzianą wizytą ministrów spraw zagranicznych i wewnętrznych włącznie.

Medialne przedstawienia islamu w Polsce – spór o karykatury proroka Mahometa

Pierwsza poważna debata na temat islamu w obrębie kultury europejskiej odbywała się w Polsce w latach 2005 i 2006 przy okazji publikacji karykatur proroka Mahometa w polskiej prasie, w geście solidarności w związku z groźbami pod adresem duńskiej gazety „Jyllands-Posten”. Autor karykatur, Kurt Westergaard, został we własnym domu zaatakowany przez młodego Somalijczyka i o mało nie zginął20.

Ówczesny redaktor „Rzeczpospolitej” – Grzegorz Gauden – napisał wtedy: „Doszło do najpoważniejszego w ostatnim czasie zderzenia między dwiema wielkimi kulturami. Spór dotyczy fundamentalnych dla nas wartości. Prawa do wolności, w tym swobody wypowiedzi. Zdecydowaliśmy się przedrukować te karykatury, bo całkowicie odrzucamy metody, do których odwołali się islamscy przeciwnicy publikacji. Wolności wypowiedzi trzeba bronić. Także wtedy, kiedy nie zgadzamy się z ich treścią”21.

Premier Danii Anders Fogh Rasmussen mimo gwałtownych protestów na całym świecie i retorsji wymierzonych w jego kraj ze strony niektórych państw muzułmańskich odmówił spotkania z ambasadorami krajów arabskich protestujących przeciwko karykaturom i domagających się potępienia przez rząd ich publikacji, stając na gruncie liberalnego państwa prawa, w którym kontrowersje wokół wolności słowa rozstrzyga niezależny sąd.

Był to pierwszy tak ostry konflikt dotyczący sfery wartości pomiędzy światem zachodnim a islamem, w którym aktywny udział wzięła również Polska. Można uznać, że publikacja karykatur i opowiedzenie się za wolnością słowa było w tamtym kontekście opowiedzeniem się po stronie Zachodu, tym bardziej że świat muzułmański zareagował nie tylko protestami, lecz także zerwaniem stosunków dyplomatycznych (m.in. Irak zerwał stosunki z Danią i Norwegią), bojkotem duńskich towarów i zamieszkami pod placówkami dyplomatycznymi Danii. W pewnym sensie była to próba sił – wystąpienie na pozycjach tradycyjnie zdystansowanych wobec religii ze strony prasy europejskiej, która zastosowała wobec islamu te same kryteria co wobec innych religii, tj. nie zawahała się poddać go krytyce, a nawet wyśmiać. Mniejszość muzułmańska w znacznej mierze nie dopuszcza obrażania ich religii czy drwin z niej. Jak podaje sondaż Instytutu Gallupa, potrzeba ochrony muzułmańskich symboli religijnych i Koranu przed bluźnierstwem w krajach europejskich jest „ważna” lub „bardzo ważna” aż dla 89 proc. ankietowanych [patrz: wykres 4].

4Koncepcja zakresu debaty publicznej i rozdziału religii od państwa okazała się radykalnie inna w koncepcji postoświeceniowej Europy Zachodniej i islamu. Co ciekawe, Polska, która sama nie jest krajem o silnej oświeceniowej i sekularnej tradycji, w tym aspekcie plasowała się gdzieś pomiędzy. Sojusz sił religijnych i państwowych, uznających potrzebę szczególnej ochrony religii przed satyrą czy krzywdzącą ich zdaniem krytyką przeciwko „obozowi oświeceniowemu”, tj. lewicowo-liberalnym zwolennikom wolności słowa stojącej ponad uczuciami religijnymi, w sporze o karykatury był faktem.

Jedynym rządem na świecie, który postanowił przeprosić za publikację karykatur, był rząd Prawa i Sprawiedliwości z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem22. Hierarchia kościelna także jednoznacznie potępiła publikację. Przewodniczący Komitetu ds. Dialogu z Religiami Niechrześcijańskimi bp Tadeusz Pikus napisał w oświadczeniu: „Wolność słowa, która wyśmiewa, raniąc uczucia innych, jest wypaczoną wolnością, a solidaryzowanie się z nią jest źle pojętą solidarnością. Incydent ten potwierdza wątpliwej jakości szkołę dialogu społecznego, międzykulturowego i międzyreligijnego. Przez łamanie prawa człowieka wierzącego, zwłaszcza do należnego mu szacunku, uderza się w jego godność i wprowadza się «dyktaturę relatywizmu»23. Dla polskiej prawicy radykalizm dopuszczalnej w Europie Zachodniej czy USA krytyki prasowej był trudny do przyjęcia. Zakres tolerancji dla radykalnie odmiennych poglądów – niewielki. Polskie prawo penalizujące „obrażanie uczuć religijnych”24 jest odzwierciedleniem takiego stanu rzeczy.

Paradoksalnie większa religijność w wypadku Polaków mogłaby służyć budowaniu pomostów z kwestionującymi zasadność sekularnego prawa wspólnotami muzułmańskimi. Muzułmanów i polskich katolików podejście do „świętości” nie musiałoby koniecznie dzielić, tak jak oddziela zsekularyzowany Zachód od muzułmańskich imigrantów. W USA sojusz różnorodnych wspólnot religijnych (głównie protestanckich i katolickich fundamentalistów) opowiada się m.in. za radykalnym wsparciem dla Izraela, mimo że większość amerykańskich Żydów popiera demokratów. Tzw. „pas biblijny” (Bible Belt), tj. stany w USA, w których większość stanowią chrześcijańscy fundamentaliści, odgrywa bardzo istotną rolę w republikańskich prawyborach prezydenckich; kieruje do Izby Reprezentantów i do Senatu radykalnie konserwatywnych polityków, pokazuje, że możliwe są strategiczne sojusze religijnych fundamentalistów przeciwko sekularnemu państwu, nawet jeśli – jak w wypadku protestantów i katolików – występuje między nimi zadawniony głęboki konflikt (wywodzący się jeszcze z czasów zerwania Anglii z Rzymem).

Benjamin Barber w klasycznej już pracy „Dżihad kontra McŚwiat” opisuje modernizację i sprzeciw wobec niej25. Według niego świat jest areną starcia procesów globalizacji z „dżihadem” definiowanym szeroko, szerzej niż tylko w świecie arabskim, jako sprzeciw wobec nowoczesności, kosmopolityzmu, sekularyzacji. W tych kategoriach polscy religijni czy narodowi fundamentaliści sytuują się blisko swojego wroga, czyli muzułmańskiego fundamentalizmu, stanowią więc lokalną wariację tej samej odpowiedzi na globalny proces. Interpretacja Barbera stawia nas w sytuacji konfrontacji „dwóch dżihadów”. Muzułmański fundamentalizm i europejski nacjonalizm, mimo że wspólnie są wrogie globalizacji, w co najmniej równym stopniu wrogie są także sobie.

Przedstawienia medialne muzułmanów – zamachy w Paryżu i kryzys uchodźczy

6 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Zagadnienie islamofobii stało się palące w momencie, w którym tematem numer jeden w Unii Europejskiej stał się niekontrolowany napływ uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki. Kryzys uchodźczy nie sięgnął wprawdzie Polski bezpośrednio, jednak setki tysięcy uchodźców, którzy przedzierali się przez Turcję, Bałkany i południowe Włochy do Niemiec i innych bogatych krajów UE sprawiły, że konieczność rozwiązania problemu stała się istotna dla całej wspólnoty. Propozycja tzw. kwot uchodźców wzbudziła gwałtowny opór krajów dawnego bloku komunistycznego, które nie zostały dotknięte kryzysem, więc nie odczuwały potrzeby stosowania nadzwyczajnych rozwiązań poza tymi dotychczas obowiązującymi (rozporządzenie Dublin II, konwencje genewskie itp.). Obrazy z dworca Keleti w Budapeszcie, z Grecji, z Lampedusy, z otwierających się na uchodźców w bezprecedensowy sposób Niemiec w połączeniu z gorącą dyskusją wokół zgody na przymusowe rozlokowanie uchodźców przez Komisję Europejską (ostatecznie stanęło na nieco ponad 7 tys. osób w Polsce, ale dotychczas nawet nie rozpoczęto relokowania pierwszych uchodźców) we wszystkich krajach UE spowodowały gigantyczną społeczną falę sprzeciwu.

Na kryzys uchodźczy nałożyły się doniesienia o serii zamachów we Francji: w Paryżu na redakcję „Charlie Hebdo”, a następnie 13 listopada w klubie Bataclan i trzech innych miejscach oraz zamachu w Nicei. Każdy z nich wywołał, co zrozumiałe, ogromne poruszenie, falę solidarności z ofiarami, ale też podsycał i tak już bardzo silną niechęć do mniejszości muzułmańskiej. Utożsamienie terrorystów z całą wspólnotą islamu stawało się przyczynkiem do dyskusji o tym, czy muzułmanie w Europie stanowią zagrożenie dla jej wartości. Przytoczone poniżej relacje medialne i komentarze polityków nie pretendują do pełnej medialnej analizy dyskursu, są jednak ilustracją dla bardzo wyraźnej tendencji. Wypowiedzi polityków dominowały na portalach i serwisach informacyjnych, to do nich odnosiły się komentarze ekspertów i publicystów.

Z wyjątkiem niektórych liberalnych mediów i polityków lewicy stanowisko było jednoznaczne: Polska nie zgodzi się na żadnych uchodźców ze względu na zagrożenie, jakie stanowią oni dla bezpieczeństwa jej obywateli. Świeżo zaprzysiężony rząd Beaty Szydło ustami przyszłego sekretarza stanu ds. europejskich Konrada Szymańskieg26o odmówił wykonania nawet tych bardzo ograniczonych zobowiązań rządu Ewy Kopacz, która dopiero postawiona w sytuacji bezalternatywnej zgodziła się na przyjęcie owych 7 tys. uchodźców, a wcześniej głośno protestowała przeciwko próbom wymuszania na Polsce jakichkolwiek tzw. kwot27.

Sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców uwiarygadniał generalną linię nowego rządu przeciw „europejskiemu mainstreamowi” i dawał amunicję do walki z wrogiem zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. „Musimy dotrzeć do społeczności muzułmańskiej, która nienawidzi tego kontynentu i chce go zniszczyć. Musimy dojść również do lewicowych ruchów politycznych, które z uporem uważają, że należy się w dalszym ciągu otwierać” – mówił minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski w RMF FM. „Słyszę od rana dyskusje tego oszalałego lewactwa, które tłumaczy nam, że absolutnie to państwa zachodnie są winne, to myśmy nie stworzyli warunków do integracji dla tych ludzi. Biczowanie się, iż cała nasza cywilizacja jest ułomna, to ślepa uliczka” – odpowiedział na pytanie, czy zamachy w Paryżu można wiązać z falą uchodźców28.

Każdy zamach powodował, że opinie wcześniej radykalne, jak cytowana poniżej opinia Łukasza Warzechy z wPolityce.pl, zaczęły nadawać ton w głównym nurcie debaty: „[…] [To] oczywiste, że celem fanatyków jest wywołanie konfliktu pomiędzy muzułmanami, mieszkającymi w Europie, a jej rdzennymi mieszkańcami. Dlatego trzeba unikać stosowania odpowiedzialności zbiorowej. Zarazem jednak nie wolno dłużej unikać stwierdzenia podstawowego faktu: że źródłem problemów jest odmienność kulturowa, a pożywką dla fanatyków jest islam w jednej ze swoich, wcale nie najmniej popularnych, postaci. Werbalne potępienie zamachów przez francuską Radę Kultu Muzułmańskiego ma pewne znaczenie, lecz nie zapominajmy, że islam jest religią skrajnie zdecentralizowaną, a organizacje takie, jak rada nie mają żadnej mocy regulacyjnej wobec radykalnych imamów, którzy mogą głosić pochwałę fanatyzmu tuż pod jej nosem. Nawet jeśli wciąż większość żyjących w Europie muzułmanów odcina się od takich aktów (czego w obecnej chwili trudno być pewnym), to w najlepszym przypadku pozostają bierni. Czy gdziekolwiek odbył się masowy muzułmański protest przeciwko islamskiemu terroryzmowi? Czy wiadomo, aby jakakolwiek grupa europejskich muzułmanów efektywnie współdziałała ze służbami na rzecz ujawniania dżihadystów? Nie”29. Nawet fragmenty, w których autor sam sobie zaprzeczał – i to w tym samym akapicie (fragmenty pogrubione) – nie zmieniały podstawowego faktu – tę walkę wygrywali, i to zdecydowanie, przeciwnicy polityki otwartości na uchodźców i radykalni krytycy islamu. Notabene protesty się odbywały, i to masowe30, a informację prowadzącą do poznania tożsamości „mózgu” paryskiej operacji ujawniła policji muzułmanka31, o czym w Polsce w krótkiej notce poinformował niszowy antymuzułmański portal Euroislam.pl32.

W debacie pojawiały się bardziej wyważone eksperckie wypowiedzi. Andrzej Barcikowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, stwierdził, mocno upraszczając, że zamachy biorą się z braku możliwości społecznego awansu muzułmanów w Europie Zachodniej, gdyż dla młodych bezrobotnych wyznawców islamu autorytetami stają się radykalni imamowie33. Sławomir Sierakowski na łamach lewicowej „Krytyki Politycznej” pisał: „Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu”34. Wypowiadali się także eksperci, których interpretacje można by podważać, o czym świadczy ta relacja z portalu popularnego tabloidu: „To dopiero początek! To efekt polityki francuskiej i ich mocarstwowych planów” – mówi o zamachach w Paryżu ekspert ds. stosunków międzynarodowych i znawca kultury islamu dr Wojciech Szewko. Sygnalizuje też, że „istnieją plotki o radykalnych uciekinierach niemieckich, którzy mogli się pojawić w Polsce”35. Znaczenie tych odmiennych od głównego nurtu głosów, a przede wszystkim ich ranga były nieporównywalne z dominującą narracją o „zagrożeniu” ze strony muzułmanów generalnie i uchodźców w szczególności.

Kolejne zamachy stawały się pretekstem do dyskusji, czy model integracji muzułmanów zawiódł. Kwestia kryzysu uchodźczego i dyskusja o przyjmowaniu – na wniosek Brukseli – uchodźców w Polsce uczyniła temat wcześ>niej gorący i emocjonujący, ale wciąż odległy, tematem bliskim. „Zagrożenie” stało się czymś realnym – i trzeba było zareagować. Milczy się o tym, że jedno ma związek z drugim. Założenie, w którego ramach to na muzułmanach czy raczej ich rzecznikach (przeciwnikach stereotypizacji) leży konieczność udowodnienia, że muzułmanie jako całość w Europie Zachodniej nie są rozsadnikiem terroryzmu. W ramach tego przedstawienia każda odmienność – burkini, zasłanianie twarzy, tradycyjna rola kobiety, rytualny ubój zwierząt – przynależą do kategorii wzmacniania stereotypu groźnego obcego.

Miałem okazję występować m.in. z Łukaszem Warzechą w sztandarowym programie „Debata” w TVP, przedstawianym jako poważna dyskusja na temat uchodźców w godzinach najlepszej oglądalności i przyglądać się tej manipulacji od wewnątrz36. W trzeciej części programu żonę opozycjonisty z Tadżykistanu skazanego na 15 lat więzienia w obozie dla uchodźców na warszawskim Targówku przedstawiono jako żonę terrorysty, którego ugrupowanie walczy o ustanowienie kalifatu w Azji Środkowej we współpracy z Al-Kaidą. Partia Islamskiego Odrodzenia Tadżykistanu, o której była mowa w materiale, jest ugrupowaniem opozycyjnym, działającym przez lata w sposób legalny, ostatecznie zdelegalizowaną przez autorytarne władze Tadżykistanu dopiero w roku 2015. Jej działacze, którzy występowali przeciwko terrorystycznym metodom walki, byli prześladowani, torturowani, skazani na wieloletnie wyroki więzienia. Przedstawienie kobiety nieświadomej kontekstu, w jakim zostanie ukazana, jako żony terrorysty ukrywającej się przed wymiarem sprawiedliwości w Polsce było skrajnie nieuczciwą manipulacją narażającą ją na poważne zagrożenie. List do TVP, wysłany przez Ludwikę Włodek, socjolożkę, pisarkę i znawczynię Azji Środkowej pozostał, wedle mojej wiedzy, bez odpowiedzi37.

Poprzedzająca materiał debata była sformułowana w sposób mający wykazać niegotowość – mentalną i praktyczną – Polaków do przyjęcia uchodźców. Kontekst, dla którego ci uchodźcy w ogóle znaleźli się w Europie, został w zasadzie pominięty. Za „eksperta” uchodzi m.in. Miriam Shaded38, walczącą otwarcie z islamem. W ten sposób jako równoważne przedstawia się głosy osób, które mówią o delegalizacji Koranu, i te, które próbują tłumaczyć kontekst, w jakim Unia Europejska, w tym Polska, znalazła się w związku z kryzysem uchodźczym wywołanym przede wszystkim przez wojnę w Syrii. W sondzie towarzyszącej programowi głosujący w stosunku 95 do 5 poparli wniosek o to, żeby Polska nie przyjmowała uchodźców39.

Medialne relacje i opinie islamofobicznych komentatorów charakteryzuje jedna lub wiele z opisanych metod. W ewidentny sposób lokują się one po stronie „zamkniętej wizji” islamu, opisanej w raporcie o islamofobii dla Runnymede Trust:

  1. wyrwanie z kontekstu szokujących, często okrutnych przykładów zachowań muzułmanów;
  2. podparcie ich cytatami z Koranu lub osób, które wypowiadają się, zdaniem autorów, w „imieniu” islamu, umieszczając poszczególne niepowiązane ze sobą wydarzenia w kontekście;
  3. pokazanie słabej, nieadekwatnej reakcji w Europie Zachodniej, gdzie doszło do danego wydarzenia. Cytowanie wyrwanych z kontekstu wypowiedzi osób, które mają usprawiedliwiać zachowania muzułmańskich fundamentalistów;
  4. Mniej szokujące, ale powszechne przykłady łamania zachodnich standardów w Europie Zachodniej przez tzw. „zwykłych muzułmanów”;
  5. Przedstawianie skrajnych, nieakceptowalnych zachowań jako typowych, ilustrujących to, czym jest islam, np. wiek poślubianych kobiet;
  6. statystyki, które mają udowodnić nielojalność muzułmanów, nieakceptowanie przez nich zachodniego porządku;
  7. przedstawianie islamu jako całości;
  8. muzułmanie przedstawiani nie tylko jako wspólnota religijna, lecz także rodzaj tajnej struktury o tych samych celach politycznych. Teorie spiskowe powielające zimnowojenne schematy, w których komuniści spiskowali, żeby obalić rząd USA w czasach maccartyzmu, czy antysemickie teorie o Żydach, którzy rządzą światem.

Takie zjawisko nie jest czymś zupełnie swoistym dla polskich mediów. Jeśli chodzi o treść, to o jej doborze decydują różne czynniki. Przede wszystkim założenie o istniejących różnicach i podziale na Wschód i Zachód, muzułmanów i niemuzułmanów, często z podkreśleniem niższości tych pierwszych, nie odbiega od tego prezentowanego przez brytyjską prasę, np. „Daily Telegraph”, które dzieli społeczeństwo na Brytyjczyków i muzułmanów, mimo że ci drudzy są pełnoprawnymi obywatelami kraju40. Terroryzm, poniżanie kobiet, fundamentalizm religijny to częste tematy nie tylko brytyjskich, lecz także amerykańskich publikacji.

James Fallows na łamach „The Atlantic” już w roku 1996 oskarżał media o podkopywanie fundamentów demokracji, między innymi w związku z fałszywą zasadą równowagi, w której argumenty obu stron przedstawia się jako równoprawne, podobnie jak słabości i mocne strony kandydatów, mimo że w żadnym razie nie mogą być one porównywalne, pozorując pluralizm, a faktycznie negując sens debaty publicznej41.

Podobna fałszywa równowaga panowała również w polskich mediach. Dziennikarze „tylko zadawali pytania”: „Czy zamachy to jest kwestia nieudanej integracji muzułmanów w Europie?”, „Czy napływ uchodźców grozi nam kolejnymi zamachami?”. Dla uatrakcyjnienia debaty poszukiwali coraz radykalniejszych głosów. Budowali atmosferę strachu, przywoływali zmyślone lub niemal zmyślone fakty, jak słynne „strefy szariatu w Szwecji”, do których policja rzekomo się nie zapuszcza (co zdementowała ambasada Szwecji w Warszawie), z przemówienia prezesa PiS-u Jarosława Kaczyńskiego42.

Władza ramy – czyli jak komunikacja kształtuje przekonania

Manuel Castells, wybitny hiszpański socjolog, opisuje system, w którym procesy komunikacji, zaprogramowane i kontrolowane odpowiednio przez elity, mogą znacząco wpłynąć na przekonania odbiorców, a tym samym zmienić ich polityczne wybory43. Polityka dziś toczy się w mediach i przez media, do jej analizy należy zastosować narzędzia dekonstruujące władzę medialną.

Według badań Pew Research Center tylko 7 proc. informacji może liczyć na zwiększoną uwagę widzów amerykańskich mediów44. Są to informacje, które budują poczucie zagrożenia, odnoszą się do bezpieczeństwa oraz informacje donoszące o łamaniu konwencji społecznych. Bodźce w postaci newsów

wystarczą do tego, żeby wzbudzić odpowiednią reakcję, nie potrzeba samodzielnego przeżycia określonej sytuacji. Zgodnie z opisanym wcześniej mechanizmem emocje powodują skupienie uwagi na danym problemie i skłaniają do poszukiwania większej ilości informacji na jego temat10. Newsy medialne mogą budzić w odbiorcach gniew i niepokój. Niepokój służy unikaniu ryzyka i uruchamia skrypty racjonalne, gniew osłabia ocenę ryzyka, zwiększa zachowania ryzykowne, uruchamia skrypty emocjonalne. Gniew i niepokój wobec interwencji Amerykanów w Iraku w roku 2003 decydował o tym, czy dana osoba popierała wojnę, czy się jej sprzeciwiała.

5 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Newsy telewizyjne (główne źródło informacji politycznych) ustalają ważność określonych tematów poprzez powtarzanie wiadomości, umieszczanie poszczególnych wydarzeń w nagłówkach, zwiększanie czasu poświęconego danej informacji, podkreślanie ważności informacji, dokonywanie wyboru słów i obrazów ilustrujących wydarzenie oraz zapowiadanie informacji, która pojawi się w wiadomościach. Tworzenie ramy odbywa się za pośrednictwem struktury i formy narracji oraz poprzez dobór dźwięków i obrazów.

Castells wyróżnia trzy elementy procesu tworzenia ram w umysłach za pomocą przekazu. Są to: wyznaczanie hierarchii tematów (agenda-setting), wyjaskrawianie (priming) i ramowanie (framing).

Hierarchizowanie tematów przez odbiorców odbywa się na podstawie tego, w jaki sposób media podkreślają wagę danej informacji. „Badania wskazują też, że świadomość widowni, zwłaszcza dotycząca kwestii politycznych, jest silnie związana z czasem, jaki poświęcają jej media o zasięgu krajowym”45.

Wyjaskrawienie, jak podaje za Scheufelem i Tewksburym Castells, polega na tym, że treść przekazu sugeruje go jako punkt odniesienia do innych tematów, niezwiązanych nawet wprost z tym przekazem. W efekcie odbiorca zaczyna oceniać polityków czy debatę publiczną przez pryzmat wyjaskrawionego tematu.

Ramowanie jest procesem „wybierania i podkreślania pewnych aspektów wydarzeń i kwestii oraz tworzenia między nimi związków w celu propagowania określonej interpretacji, oceny lub rozwiązania”. Co ważne, „tylko te ramy, którym udaje się połączyć przekaz z ramami istniejącymi wcześniej w umyśle, stają się aktywatorami przewodzenia”46.

Gdyby założyć, że w Polsce otrzymaliśmy podobną jak w innych krajach Europy dawkę informacji na temat muzułmanów, terroryzmu, uchodźców i w efekcie wzrost nastrojów islamofobicznych był większy niż gdzie indziej, oznaczałoby to, że albo informacje podane w polskich mediach były sformatowane tak, by uruchamiać ramy strachu, niechęci, a nie np. współczucia lub też że zbliżona treściowo informacja dała inny efekt ze względu na wcześniej istniejące uwarunkowania. Analiza porównawcza przekazu w polskich i zachodnich mediach na tle stosunku do muzułmanów byłaby tu ciekawym i wiele wyjaśniającym zabiegiem.

Ramowanie to nie „formatowanie”, ale raczej aktywizowanie odpowiednich sieci neuronowych, co zakłada, że określone schematy powstały już w mózgu odbiorcy i reagują – bazując na informacjach i emocjach już zgromadzonych – na określony komunikat. Jeśli jest on powtarzany i nie wystąpi zjawisko przeciwramy inaczej definiującej dane zjawisko, to interpretacje zaczynają się utrwalać.

Opisywany przez Castellsa proces kształtowania opinii publicznej to nic innego niż najbardziej wyrafinowany przykład smart power, pojęcia zdefiniowanego przez Josepha K. Nye’a, gdzie zamiast koercji czy próby przekonania do własnego poglądu najbardziej efektywnym mechanizmem jest takie ułożenie agendy i zdefiniowanie problemu, żeby obiekt naszego działania nieświadomie zadziałał zgodnie z naszym interesem47.

Polityczne elity głównego nurtu sprawują największą kontrolę nad ramami newsów. Poziom ich kontroli się intensyfikuje, kiedy ramy

newsów odwołują się do wydarzeń spójnych kulturowo (np. obrony państwa przed wrogiem po wydarzeniach z 11 września 2001 r. lub w czasie wojny). Wpływ ram medialnych na elity polityczne okazuje się wyraźniejszy, kiedy decyzje polityczne nie są pewne. Przeciwramy, żeby okazały się skuteczne, muszą być zakorzenione kulturowo albo mieć wsparcie przynajmniej części elit i mediów, które podzielają dany punkt widzenia48.

Bardzo istotne jest również to, czy w mediach panuje jednomyślność w ocenie danego tematu – przykładowo jednomyślność panowała w kwestii 11 września i konieczności prowadzenia wojny z terroryzmem. W warunkach walczącej o dominację ramy bardzo ważnym elementem jest przedstawianie jej jako już dominującej – tę rolą odgrywają przede wszystkim sondaże opinii publicznej, ale także teksty opinii w gazetach, wypowiedzi komentatorów w telewizjach i radiu, a ostatnio w znacznej mierze ton nadają media społecznościowe, zwłaszcza ważny w kręgach opiniotwórczych Twitter. Konformizm elit i natura współczesnej polityki polega na tym, że po wstępnym ustaleniu hierarchii sił szybko znika potrzeba zmiany tej hierarchii, następuje chęć dostosowania się i niewalczenia z tym, co postrzegane jest jako opinia publiczna. Problem polega na tym, że im bardziej ulega się danej ramie zamiast występować z własną kontrramą, tym bardziej oddaje się pole (odbiorcę) przeciwnikowi, uniemożliwiając sobie przedstawienie spójnej i skutecznej kontrnarracji w danym temacie, co oznacza konieczność próby podjęcia innego zagadnienia lub dostosowania się do wyznaczonego pola przez przeciwnika.

Taki mechanizm wystąpił w Polsce, gdzie po stronie elit politycznych nie znalazła się żadna grupa, która w sposób zdecydowany i jednoznaczny przeciwstawiłaby ramę strachu i zagrożenia ze strony uchodźców (powiązanej z ramą terroryzmu) innej ramie, np. dumy i otwarcia w geście solidarności, zakorzenionej w historycznym doświadczeniu przymusowej emigracji i wojny. Potwierdzają to sondaże opinii publicznej. Według powtarzanych od maja 2015 r. badaniach CBOS-u w ciągu 14 miesięcy liczba osób niechętnych wobec przyjmowania uchodźców wzrosła dwuipółkrotnie, z 21 proc. do 53 proc., a liczba zwolenników ich przyjmowania spadła z 72 proc. do 40 proc. [patrz: Wykres 5]49.

5W omówieniu cytowanego badania pada spostrzeżenie, że w wypadku pytania o relokację do Polski uchodźców z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, znajdujących się na terenie UE, wyniki są jeszcze bardziej jednoznaczne: 66 proc. przeciw, 26 proc. za. „Mimo że w pytaniu nie ma mowy o pochodzeniu uchodźców, na wykresie prezentującym stosunek Polaków do pomocy osobom uciekającym przed wojną wyraźnie zaznaczają się ataki terrorystyczne. Do zamachu w Paryżu (w listopadzie 2015 r.) opinia publiczna była na ogół przychylna przyjmowaniu uchodźców, choć w przeważającej części za słuszne rozwiązanie uznawano azyl tymczasowy. Po tych wydarzeniach przewagę liczebną zyskali niezgadzający się na ich przyjmowanie, którzy od tego momentu stanowią ponad połowę badanych. Kolejny wzrost poziomu sprzeciwu w tej sprawie, który nastąpił po zamachu w Brukseli (w marcu 2016 r.), miał już charakter krótkotrwały”.

Niemiecki politolog mieszkający w Polsce, Klaus Bachmann, w odniesieniu do niechętnych uchodźcom deklaracji Polaków zauważył na spotkaniu w Fundacji Batorego, że przy takich nastrojach społecznych obecnie żaden polski rząd nie mógłby w kwestii uchodźców prowadzić innej polityki niż rząd PiS-u50.

Setki tysięcy uchodźców przestały być tematem „samym w sobie”, a stały się jedynie odpryskiem debaty o terroryzmie w Europie. Radykalizmem stało się w Polsce głoszenie wcześniej zupełnie umiarkowanego „centrowego” postulatu przyjmowania ograniczonej liczby uchodźców. Podjęcie walki w ramach tak zdefiniowanego sporu („Czy mimo wszystko powinniśmy przyjmować uchodźców?”) było z góry skazane na porażkę.

Zakończenie

Problem islamofobii jest zjawiskiem realnym i narastającym. Nie jest łatwo znaleźć odpowiedź na pytanie, czemu akurat w Polsce – która nie ma większych doświadczeń z mniejszością muzułmańską i której nie dotknął ani żaden atak terrorystyczny, ani kryzys uchodźczy – zjawisko islamofobii występuje z taką intensywnością. Wydaje się, że doszło do splotu kilku czynników i dopiero ich dokładne zbadanie pozwoli na udzielenie jednoznacznych odpowiedzi. Przede wszystkim warto wykorzystać wiedzę i doświadczenie z badań nad antysemityzmem. Co prawda w Polsce historia Żydów i muzułmanów jest nieporównywalna, jednak mechanizm konstruowania inności muzułmanina w ramach dyskursu zachodniego – a także w warunkach polskich – przypomina uderzająco to, w jaki sposób konstruowano bazujące na sklejeniu kategorii religijnej i rasowej pojęcie Żyda. Jak pisze Katarzyna Górak-Sosnowska: „idea kulturowego determinizmu Saida jest bardzo popularna w Polsce”, a muzułmanin, wobec braku możliwości osobistego z nim kontaktu, pełni tu funkcję „odległego obcego”51.

Obiecującym tropem w odkryciu przyczyn islamofobii jest analiza dyskursu medialnego na temat muzułmanów w połączeniu z zastosowaniem teorii neuropsychologicznych do badań nad komunikacją polityczną i polityką. Komunikaty dotyczące zamachów terrorystycznych w Paryżu były zestawiane z tematem muzułmanów oraz uchodźców i tworzyły skrypty wywołujący ogromny efekt społeczny oraz polityczny, co potwierdzało teorie Manuela Castellsa. Żeby uzyskać twarde dane dotyczące postaw islamofobicznych, należałoby przeprowadzić badania na grupach konfrontowanych z tradycyjnymi zachowaniami kojarzonymi z muzułmanami (np. modlitwa w miejscu publicznym) w zależności od kontekstu, w jakim są one przedstawiane – czy jest to tradycyjny kraj muzułmański, czy kraj europejski, czy też np. modlitwa terrorystów, film dokumentalny albo materiał prasowy. Warto poddać analizie szczególnie reakcje na materiały filmowe, tzw. migawki, z głównych wydań dzienników telewizyjnych, w których aktom terrorystycznym (podłożonym bombom, dekapitacji) towarzyszą obrazy przedstawiające muzułmanów w tradycyjnych strojach lub modlących się, i zbadać, jaki wpływ na postawy wobec islamu mają tak zmontowane materiały.

Ciekawa byłaby analiza porównawcza przekazów medialnych w kilku krajach europejskich oraz w Polsce pod kątem intensywności przekazu dotyczącego terroryzmu, muzułmanów oraz uchodźców. Gdyby się okazało, że przekazy te są zbliżone, oznaczałoby to, że Polacy pozostają bardziej podatni na islamofobię lub że skrypty uruchamiane za pomocą określonych przekazów medialnych działają na nich silniej. Gdyby jednak wyszło na to, że polskie przekazy medialne są bardziej nacechowane otwartą bądź ukrytą stereotypizacją islamu, wówczas to one byłyby odpowiedzialne za nieproporcjonalny do problemu wzrost islamofobii w Polsce.

Bez tworzenia uruchamiającej odpowiednie skrypty w mózgu narracji (ramy) dany przekaz nie może być skuteczny – zwłaszcza wtedy, gdy bazuje wyłącznie na suchych faktach. Jeśli tworzy się ramę, w której zestawia się zamachy terrorystyczne z uchodźcami, i do takiej dyskusji zaprasza ekspertów, to nawet ktoś tłumaczący, że nie można pociągać do odpowiedzialności całej grupy, w kontekście całej konstrukcji przekazu wyda się skrajnie niewiarygodny. Będzie wzmacniał stereotyp spisku elit próbujących ukryć prawdę przed społeczeństwem. Teoria komunikacji wyjaśnia, dlaczego próby objaśniania i tłumaczenia, czym jest islam w takim kontekście, okazały się społecznie zupełnie nieskuteczne. Jedynym sposobem byłoby wytworzenie innego skryptu – z innym przekazem – i odpowiednie jego nagłośnienie.

Tu dochodzimy do kolejnego elementu, czyli braku silnego i jednoznacznego głosu elit politycznych w Polsce sprzeciwiających się utożsamianiu islamu z terroryzmem i przede wszystkim zamachów terrorystycznych z uchodźcami. Ustąpienie pola tym, którzy na islamofobii zdobywali polityczne korzyści, sprawiło, że nastroje społeczne, początkowo akceptujące przyjęcie uchodźców, jednoznacznie zmieniły się na wrogie uchodźcom. Żaden polityk i żaden rząd nie mógłby w takich warunkach optować za przyjmowaniem uchodźców.

Islamofobia ma daleko idące konsekwencje społeczne i polityczne. Jest na rękę muzułmańskim terrorystom. Dzięki niej mogą oni pozyskiwać kolejnych wyalienowanych członków społeczności Europy Zachodniej. Muzułmanie widzą, że nie są obywatelami pierwszej kategorii. Poczucie niższości i upokorzenie prowadzą do poszukiwań ideologii, która może dać odpór poniżeniu, zapewnić poczucie wartości.

Podsycanie konfliktu na linii Zachód–islam jest jednym z najważniejszych celów i narzędzi budowania własnego wpływu przez liderów dżihadu, co potwierdza lektura prywatnego listu, który lider światowej Al-Kaidy – Ajman al-Zawahiri – napisał do przywódcy irackiej gałęzi Al-Kaidy, al-Zarkawiego. Wyrazisty konflikt z „niewiernymi”, taki jak w Iraku, oraz globalny konflikt wynikający z „prześladowania” muzułmanów są zdaniem ówczesnego lidera Al-Kaidy kluczem do zwycięstwa52. Jednym z najlepszych narzędzi propagandowych i rekrutacyjnych Al-Kaidy jest założenie, że Zachód znajduje się w stanie wojny z islamem i muzułmanami – argument, który jest wzmacniany każdego dnia przez tych, którzy sugerują, że wszyscy muzułmanie są terrorystami i wszyscy ci, którzy wyznają islam, stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa USA53.

Narastająca islamofobia w Polsce i Europie jest pokłosiem tego, w jaki sposób definiuje się tożsamość muzułmańską, ale też sposobu formułowania medialnych i politycznych komunikatów oraz ich wykorzystywania. Bez zrozumienia natury tych procesów ci, którym za względów moralnych, społecznych i politycznych zależy na tym, by islamofobię ograniczać, będą skazani na porażkę.

Tekst bazuje na pracy licencjackiej „Islamofobia w Polsce: przyczyny i konsekwencje” napisanej w Katedrze Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego pod kierunkiem dr Marty Woźniak-Bobińskiej.

1 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Warszawa 2014, s. 10.

2 A. Stefaniak, Postrzeganie muzułmanów w Polsce: raport z badania sondażowego, Centrum Badań nad Uprzedzeniami, Warszawa 2015, s. 4.

3 K. Górak-Sosnowska, Dz. cyt.

4 K. Sadowa, Muzułmanie w Europie – asymilacja czy koegzystencja?, „Wrocławskie studia erazmiańskie”, zeszyt VIII, Wrocław 2014., s. 374.

5 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 4.

6 J. Baudrillard, Symulakry i symulacja, Warszawa 2005, s. 134.

7 Stosunek Polaków do innych narodów, badanie CBOS, luty 2012 r.

8 K. Górak-Sosnowska, Wizerunek islamu i muzułmanów w Polsce w świetle badań socjologicznych, [w:] Współczesne problemy świata islamu, M. Malinowski, R. Ożarowski (red.), Gdańsk 2007, s. 141–153.

9 Ariadna, Ogólnopolski panel badawczy, <http://panelariadna.pl/userpanel.php> (26 września 2016 r.).

10 Patrz: selektywny dobór informacji przez filtr istniejących już matryc poglądów i postaw – M. Castells, Władza komunikacji, Warszawa 2013; D. Westen, Mózg polityczny, Poznań 2014; J. Haidt, Prawy umysł, Smak Słowa, Sopot 2014.

11 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 22.

12 Brunatna księga, Stowarzyszenie Nigdy Więcej, nr 22, 2016, s. 1–14.

13 Raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI), <https://www.coe.int/t/dghl/monitoring/ecri/Country-by-country/Poland/POL-CbC-V-2015-20-POL.pdf> (18.07.2016 r.).

14 P. Marszałek, Zestawili komentarze Polaków ze zdjęciami nazistów. Przerażające, jak bardzo pasują, <http://natemat.pl/154067,blokowanie-mozliwosci-komentowania-tekstow-o-uchodzcach-nic-nie-zmieni> (26 czerwca 2016 r.).

15 Agora zablokowała w swoich serwisach możliwość komentowania tekstów o uchodźcach, <http://www.press.pl/tresc/40986,agora-zablokowala-w-swoich-serwisach-mozliwosc-komentowania-tekstow-o-uchodzcach> (28 września 2016 r.).

16 Tamże, s. 11.

17 Fanpage Trends, Sotrender, sierpień 2016 r., <https://www.sotrender.pl/trends/facebook/reports/201608/ngo#trends> (20 września 2016 r.).

18 „Newsweek”, nr 17/2012.

19 D. Zdort: Dokąd deportować Tatarów, „Rzeczpospolita”, 6 lutego 2015 r., <http://www.rp.pl/artykul/1177173-Dominik-Zdort–Dokad-deportowac-Tatarow.html?template=restricted> (24 września 2016 r.).

20 Karykatury Mahometa. Między satyrą a bluźnierstwem, <http://www.dw.com/pl/karykatury-mahometa-między-satyrą-a-bluźnierstwem/a-18756602> (18 września 2016 r.).

21 „Rzeczpospolita”, 4–5.02.2006, s. A5.

22 K. Fuchs, I.C. Kamiński, Spór wokół publikacji karykatur Mahometa, „Problemy współczesnego prawa międzynarodowego, europejskiego i porównawczego”, vol. VII, 2009.

23 Karykatury Mahometa – dezaprobata biskupów, 4 lutego 2006, <http://www.kosciol.pl/article.php/20060204212952134> (18 września 2016 r.).

24 Art. 196 Kodeksu karnego: Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.

25 B.R. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, Warszawa 2007.

26 Wobec tragicznych wydarzeń w Paryżu Polska nie widzi politycznych możliwości wykonania decyzji o relokacji uchodźców, http://wpolityce.pl/swiat/271757-polska-musi-zachowac-pelna-kontrole-nad-swoimi-granicami-nad-polityka-azylowa-i-migracyjna, opublikowano 14 listopada 2015 r. (22 września 2016 r.).

27 RMF FM, <http://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-zaden-unijny-kraj-nie-zrobil-ws-uchodzcow-mniej-niz-rzad-ewy,nId,1922022> (20 września 2016 r.).

28 Zamach w Paryżu. Przyszły minister ds. europejskich: „Nie wykonamy decyzji o przyjęciu uchodźców”, „Gazeta Wyborcza”, 14 listopada 2015 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19186929,zamach-w-paryzu-przyszly-minister-ds-europejskich-przeciw.html> (24.09.2016 r.).

29 Ł. Warzecha, Zamachy w Paryżu. To jest otwarta wojna. Wojna tutaj, u nas, na naszym kontynencie, nie na Bliskim Wschodzie, 14 listopada 2015 r., <http://wpolityce.pl/polityka/271740-zamachy-w-paryzu-to-jest-otwarta-wojna-wojna-tutaj-u-nas-na-naszym-kontynencie-nie-na-bliskim-wschodzie> (23 września 2016 r.).

30 Reakcje świata muzułmańskiego na zamach w Paryżu, Notatka BBN, <http://www.bbn.gov.pl/pl/prace-biura/publikacje/analizy-raporty-i-nota/6404,Notatka-BBN-Reakcje-swiata-muzulmanskiego-na-zamach-w-Paryzu.html> (25 września 2016 r.).

31 G. Miller, S. Mekhennet, One woman helped the mastermind of the Paris attacks. The other turned him in., „Washington Post”, 10 października 2016 r., <https://www.washingtonpost.com/world/national-security/one-woman-helped-the-mastermind-of-the-paris-attacks-the-other-turned-him-in/2016/04/10/66bce472-fc47-11e5-9140-e61d062438bb_story.html> (20 września 2016 r.).

32 Przywódcę zamachowców paryskich wydała muzułmanka, <https://euroislam.pl/przywodce-zamachowcow-paryskich-wydala-muzulmanka/> (20 sierpnia 2016 r.).

33 Szef ABW: Zamachy w Paryżu to zemsta za marginalizowanie muzułmanów, „Dziennik Gazeta Prawna”, 14 listopada 2016 r., <http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/905085,abw-zamachy-payz-zemsta-za-marginalizowanie-muzulmanow.html> (25 maja 2016 r.).

34 S. Sierakowski, Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu, 14 listopada 2016 r., <http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/francja/20151114/sierakowski-zamachy-paryz-uchodzcy> (23 września 2016 r.).

35 Ekspert o zamachach w Paryżu: to dopiero początek!, <http://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/zamachy-w-paryzu-ekspert-o-przyczynach-zamachu/zf556zp> (13 listopada 2016 r.).

36 Debata: Uchodźcy, 23 lutego 2016 r., <http://vod.tvp.pl/23869358/23022016> (25 września 2016 r.).

37 L. Włodek, TVP manipuluje. Przedstawia kobietę z Tadżykistanu jako „żonę terrorysty”. To nieprawda. „Gazeta Wyborcza”, 11 marca 2016 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19754547,tvp-manipuluje-przedstawia-kobiete-z-tadzykistanu-jako-zone.html> (20 marca 2016 r.).

38 Miriam Shaded – działaczka NGO walcząca o delegalizację islamu, kandydatka do parlamentu partii KORWiN, szefowa Fundacji Estera, sprowadzającej do Polski wyłącznie uchodźców chrześcijańskich, <http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/514964,miriam-shaded-islam-konstytucja-religia-zakaz-szariat-dzihad.html> (27 sierpnia 2016 r.).

39 Debata: Uchodźcy, Dz. cyt., 55 minuta materiału (25 września 2016 r.).

40 M. Wolf, Orientalism and islamophobia as continuous sources of discrimination?, licencjat, University of Twente, Enschede 2015, <http://essay.utwente.nl/67684/>, s. 6, (28 września 2016 r.).

41 J. Fallows, Why Americans Hate the Media, „The Atlantic”, luty 1996 r., <http://www.theatlantic.com/magazine/archive/1996/02/why-americans-hate-the-media/305060/> (15 sierpnia 2016 r.).

42 Strefy szariatu w Szwecji? Jest reakcja na słowa prezesa PiS, 18 września 2015 r., <http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/jaroslaw-kaczynski-o-prawie-szariatu-w-szwecji-reakcja-szwecji,578242.html> (24 września 2016 r.).

43 M. Castells, Dz. cyt., s. 36–61.

44 Tamże, s. 162.

45 Tamże, s. 164.

46 Tamże, s. 163–164.

47 J.K. Nye, The Future of Power, New York 2011.

48 Tamże, s. 170–171.

49 Komunikat z badań CBOS, Stosunek do przyjmowania uchodźców, <http://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2016/K_111_16.PDF> lipiec 2016 r., (28 września 2016 r.).

50 Okrągły stół Fundacji Batorego, materiały własne.

51 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Dz. cyt., s. 49.

52 Cyt. za: M. Cook, Ancient religions, modern politics. The Islamic case in comparative perspective, Princeton 2014, s. 360–370.

53 A. Wajahat, E. Clifton, M. Duss, Fang Lee, S. Keyes, F. Shakir, Fear, Inc.: The Roots of the Islamophobia Network in America, Waszyngton 2011, s. V, <http://www.americanprogress.org/issues/2011/08/pdf/islamophobia.pdf> (27 września 2016 r.).

Sharing is caring :)

Ludzie żyją krótko, niezbyt daleko sięga też ich pamięć gatunkowa. Nasze wąskie i ograniczone postrzeganie przeszłości doprowadza do tego, że uważamy powrót rozwiązań bardzo starych za nowości i innowacje. Wydaje nam się, że tradycyjny model zatrudnienia – stabilny, długookresowy kontrakt z dość ściśle określonym wynagrodzeniem, zwany potocznie „etatem” – to najbardziej uregulowana umowa cywilna w systemie prawnym.

Tymczasem umowa o pracę w obecnej formie jest zjawiskiem dość nowym, związanym z XIX-wieczną rewolucją przemysłową. Wcześniej dominował model niezależnych przedsiębiorców otoczonych często wianuszkiem pomocników – terminatorów, którzy po przyuczeniu do zawodu często otwierali własne zakłady. W sporym uproszczeniu moglibyśmy taki model nazwać samodzielną działalnością gospodarczą, ale oczywiście mieliśmy tu do czynienia z wieloma dodatkowymi aspektami takimi jak organizacje cechowe, szkolenie i certyfikacja rzemieślników. Wielkie projekty – takie jak na przykład budowy katedr – zdarzały się dość rzadko i były po prostu pospolitym ruszeniem robotników i rzemieślników, którzy rozchodzili się do swoich zajęć po zakończeniu prac.

800px-France_in_XXI_Century._SchoolMechanizacja i idące za nią efekty skali spowodowały zapotrzebowanie na większe ilości kapitału, którego nie dawało się zgromadzić w ramach małych przedsiębiorstw rodzinnych. W ten sposób nastąpiło ostateczne rozdzielenie kapitału i pracy, a wielkie zakłady wymagały całej rzeszy pracowników. Siłą rzeczy stare rozwiązania w postaci doraźnego pospolitego ruszenia ani kontraktów na przyuczenie nie mogły się w tej sytuacji sprawdzić. Potrzebna była stabilna baza pracowników. To początek etatu, który z czasem obrastał w kolejne regulacje i obostrzenia, aż osiągnął dzisiejszą, czasami wynaturzoną postać.

Skomplikowane prawo pracy to jedna z głównych barier rozwoju mikroprzedsiębiorstw. Jednocześnie daleko idące obostrzenia – zwłaszcza dotyczące zwalniania – prowadzą często do niskiego zatrudnienia w gospodarce oraz dużego bezrobocia wśród młodych. Najlepszym przykładem jest tutaj Hiszpania, gdzie pracownika zwolnić niemal nie sposób, zatem niewielu ryzykuje zatrudnianie ludzi młodych i niesprawdzonych – wśród których bezrobocie osiąga nawet 50 proc. Tymczasem specjaliści z doświadczeniem mogą dyktować stawki. Typowy przykład paragrafu 22. W Polsce mamy podobny problem z obowiązkiem podawania powodu zwolnienia w razie rozwiązania umowy o pracę na czas nieokreślony, który to może być zaskarżony do sądu.

Jednak rosnące z czasem obostrzenia prawa pracy spotkały się ze zjawiskiem idącym pod prąd tychże zmian. Rosnąca popularność alternatywnych form zatrudnienia (w tym szarej strefy) to właśnie reakcja na przeregulowanie rynku pracy w Europie. Kontrakty dużo częściej są terminowe lub dotyczą konkretnych zadań. Dają obu stronom więcej elastyczności, ale pracownikom – znacznie mniej ochrony. Stąd w Polsce przyjęło się je nazywać „śmieciowymi” – co jest kolejnym przejawem zawłaszczania języka.

Jak wymyślenie etatu było związane z powstaniem wielkich zakładów produkcyjnych, tak jego teraźniejszość i przyszłość również jest z nimi związana. Pierwsze uderzenie nieprzypadkowo rozpoczęło się wraz z przenoszeniem zakładów produkcyjnych do krajów o niższych kosztach pracy. Właściwie cała produkcja wielkoseryjna, gdzie efekty skali są najistotniejsze, już wyprowadziła się do Azji. W krajach Zachodu pozostała produkcja jednostkowa i krótkoseryjna oraz ta, której nie opłaca się przewozić. W większości dotyczy branż, gdzie efekt skali nie jest tak istotny. Dlatego w Europie wciąż produkuje się jachty, ale nie kontenerowce. Dlatego właśnie stocznie w Trójmieście radzą sobie dobrze, ale te w Szczecinie – niekoniecznie.

Zakłady produkcyjne w biednych krajach pozwoliły na ich rozwój i zmniejszenie nierówności ekonomicznych w sposób bezprecedensowy dzięki rozwojowi niższej klasy średniej. Jednocześnie spowodowały stagnację zarobków w krajach bogatych. To zaś przyniosło wiele problemów natury społecznej i politycznej – jak choćby wzrost popularności prymitywnych demagogów takich jak Donald Trump. Co gorsza jednak przyszłość etatu maluje się w coraz ciemniejszych barwach – tym razem ze względu na technologię.

Utracone etatowe miejsca pracy związane z eksportem produkcji rekompensowaliśmy rozrostem sektora usługowego, co wyraźnie widać w strukturze produkcji krajów rozwiniętych. Polska jest jednym z najbardziej uprzemysłowionych krajów UE ze względu na słabe rozwinięcie sektora usługowego, a nie siłę przemysłu. W stabilne dotychczas miejsca pracy, w branżach takich jak hotelarstwo, przewozy osób czy choćby sektor finansowy, wkracza jednak Internet i szereg technologii ochrzczonych zbiorczo terminem P2P (peer-too-peer). W uproszczeniu to sytuacja, w której transakcje nie odbywają się pomiędzy firmą a konsumentem (B2C), ale pomiędzy dwiema osobami nieprowadzącymi działalności gospodarczej, które mogą sobie wzajemnie coś zaproponować.

Oczywiście P2P istniało długo przed Internetem, choćby w postaci wyprzedaży ogródkowych. Jednak trapiły go olbrzymie trudności związane z zasięgiem terytorialnym, ze znalezieniem się kupujących i sprzedających, a także wiarygodnością drugiej strony umowy. Internet rozwiązał te problemy: nawet jeśli w okolicy nie ma chętnych na mój zabytkowy samochód – to na terenie całego kraju zapewne się znajdą.

Pierwsza fala uderzyła w rynek detaliczny za pomocą portali takich jak eBay czy – bardziej lokalnie – nasze Allegro. Jednak biorąc pod uwagę niewielki w stosunku do potrzeb zakres podaży, istnienie takich platform nie uderzyło w tradycyjnych sprzedawców. Wielu z nich wręcz uznało platformy aukcyjne za atrakcyjny kanał sprzedaży. Wyraźnie dało się jednak zauważyć, że zasięg P2P znacznie w tej sytuacji rośnie, a system komentarzy pomaga budować reputację, co rozwiązuje problem nieokreślonej wiarygodności.

Uderzenie w tradycyjne biznesy nadeszło nieco później. Pierwszym była tzw. ekonomia współdzielenia. W teorii pozwala ona na dzielenie się (zwykle odpłatnie) nieużywanymi aktywami. Dzięki odpowiednim portalom możemy wynająć łódkę, motocykl, samochód, a nawet dom od osoby, która chwilowo swojego nie potrzebuje. Co więcej, możemy to zrobić dużo taniej niż w wypadku firm tradycyjnych. Po prostu przeciętny właściciel mieszkania nie musi przejmować się wieloma regulacjami, w tym dotyczącymi zatrudnienia, podatków i kontroli, które prześladują normalne firmy.

Model biznesowy okazał się tak popularny, że wiele osób zmienia swój etat na działalność w takiej właśnie formie. Najliczniejszym przykładem są tutaj kierowcy Ubera, którzy przewożą ludzi bez odpowiednich licencji, a co za tym idzie – dużo taniej. To oczywiście budzi oburzenie taksówkarzy, którym ubywa klientów, ale dalej ponoszą gigantyczne koszty administracyjne. Pojawiają się zatem ataki taksówkarzy na kierowców Ubera, również fizyczne i także w Polsce.

Wydaje się, że jeszcze większe efekty może mieć wynajmowanie mieszkań choćby przez Airbnb. Jego działalność niewątpliwie powoduje wypychanie etatowych miejsc pracy na rzecz samodzielnej przedsiębiorczości. Ale skutki idą jeszcze dalej. Do tej pory wynajem mieszkań miał charakter raczej długoterminowy. Wynajem na kilka dni dawał więcej pieniędzy w przeliczeniu na noc, ale ze względu na stabilność lepiej opłacało się wynajmować za mniej na dłużej. Dziś znalezienie lokatora na kilka dni w dużych miastach nie stanowi problemu, a co za tym idzie – tych wystawionych na wynajem długoterminowy jest mniej. Zatem ceny rosną. Z problemem tym mierzą się władze Berlina, które już zakazały wynajmowania mieszkań na krótki termin – można wynajmować w ten sposób najwyżej pojedynczy pokój, a za złamanie tej regulacji grożą olbrzymie kary. Oczywiście jest wielki problem z wyłapaniem takich działań i władze liczą na donosy.

Kolejne uderzenie w etaty ze strony P2P dotyka sektora finansowego. P2P lending polega na tym, że ludzie z nadmiarem wolnych środków oferują je na platformach ludziom pieniędzy potrzebujących. Każda pożyczka pochodzi od bardzo wielu osób – więc potencjalne straty są niewielkie, szczególnie, że nowi uczestnicy mogą pożyczać mało, kwoty zwiększają się wraz z reputacją. To opcja lokowania na procent znacznie wyższy niż na lokacie, i pożyczania znacznie taniej niż w firmie pożyczkowej, a nawet banku. Dla społeczeństwa i gospodarki to proces niezwykle korzystny, ale nie dla etatów w bankach.

Zresztą nie jest to jedyny problem sektora finansowego wywołany przez gospodarkę P2P. Kryptowaluty takie jak bitcoin pokazały możliwość istnienia alternatywnego modelu systemu finansowego, który nie potrzebuje centralizacji w postaci banków. Do tego jest niezwykle odporny na oszustwa i fałszerstwa – do tego stopnia, że niektóre kraje rozpatrują wprowadzenie podobnych metod w emisji własnej waluty, a nawet prowadzenia rejestrów własności nieruchomości.

Ale technologia to nie tylko złe wiadomości dla sektora usług. Produkcja krótkoseryjna też zaczyna już odczuwać efekty innowacji, jaką jest druk 3D. Okazuje się, że fabrykantem może się stać właściwie każdy z nas, a kosztujące niegdyś miliony przygotowanie prototypu produktu dziś można wykonać za marne tysiące. Sztandarowy jest tu przykład chłopaka, który zaprojektował i wydrukował działającą protezę ręki, której koszt materiałów wynosi 50 dol. Co ciekawe, rozwiązanie to skutecznie konkuruje z protezami kosztującymi 800 razy więcej. To zaś oznacza, że zakłady działające w Polsce mogą się zderzyć z konkurencją tysięcy garażowych fabryk gotowych dostarczyć produkty szybciej i taniej dzięki nowocześniejszej technologii.

Kapitalizm został stworzony dzięki efektowi skali, czyli kosztom zmniejszającym się wraz ze wzrostem produkcji. Wielkie zakłady pracy zaistniały pomimo swych wad właśnie dzięki możliwości rozłożenia kosztu olbrzymiego zainwestowanego kapitału na gigantyczną wielkość produkcji. Do olbrzymiego kapitału trzeba dołożyć jeszcze sporo pracy – i tak powstały klasa robotnicza oraz klasa średnia, zatrudnione na stabilnych etatach. To sytuacja, w jakiej wyrosło kilka pokoleń, więc wydaje się nam naturalna i oczywista. Jednak w ostatnich dekadach dominacja etatu powoli maleje, co budzi wielki opór społeczny. Koniec etatu to mniejsza stabilność i przewidywalność, a zatem większy niepokój. Stąd wzrost popularności poglądów lewicowych i poszukiwanie winnych – najczęściej najbogatszych.

Po prawdzie jednak za dotychczasowym osłabieniem ochrony pracujących stoją raczej najbiedniejsi, którzy włączyli się w globalny rynek pracy i stanowią dla klasy średniej bogatych krajów spore zagrożenie. Aby móc dalej konkurować, trzeba przekształcić etat w formę bardziej elastyczną. Jak na razie jednak obserwujemy walkę z elastycznymi formami zatrudnienia, a co za tym idzie – utrzymujące się bezrobocie.

Jednak sytuacja będzie się z czasem pogarszać, gdyż zmiany technologiczne powodują dalszą erozję stabilnych miejsc pracy. Szczególnie widoczny jest tu wpływ Internetu, który już w dużej mierze przeobraził branżę papierową, medialną czy choćby dostępu do filmów i oprogramowania. W trakcie poważnych zmian są branże wynajmujące aktywa pod wpływem sharing economy. Rynki P2P zmieniają też system finansowy i zapowiadają jego całkowite przeobrażenie. Niebawem możemy się spodziewać kolejnej fali przeobrażeń na rynku produkcyjnym związanych z drukiem 3D.

Zatem etat wydaje się pieśnią przeszłości. Technologia powoduje, że efekt skali w bardzo wielu branżach przestaje mieć tak wielkie znaczenie. W rezultacie zmniejsza się liczba wielkich zakładów pracy i pracowników zatrudnionych w trybie etatowym. Wraca za to na wielką skalę znana od wieków działalność w niewielkich grupach, których kapitał jest dziś wystarczający do tego, by prowadzić konkurencyjną działalność. To wielka zmiana strukturalna i jak zwykle w takich sytuacjach będzie budziła spore opory. Jeśli jednak przeszłość uczy nas czegokolwiek, to opór społeczny ustąpi w końcu przed naciskami ekonomicznymi.

Obywatel na tacy :)

Na pierwszy rzut oka wszyscy się zgadzają, że zamachy terrorystyczne przeciwko życiu zwyczajnych obywateli, księży i gejów, rodzin z dziećmi i bezlitosnych satyryków, klientów galerii handlowych i przypadkowych przechodniów, są złem – być może największym, z jakim przychodzi nam żyć we współczesnej rzeczywistości. A jednak, zło czy nie, cynizm polityków nie pozwala nie postrzegać natężenia aktów terroru i rosnącego strachu społeczeństw przed nim w kategoriach świetnej okazji. Obniżone poczucie bezpieczeństwa jest bowiem wyśmienitym tłem dla wprowadzenia regulacji prawnych zwiększających w sposób radykalny zakres kontroli organów państwa nad prywatnym życiem wszystkich jego obywateli. Regulacje te zostają teraz coraz częściej wprowadzane na stałe. Nie ma w tych ustawach (inaczej niż np. w amerykańskim Patriot Act) klauzuli wygasania inwigilacyjnych uprawnień służb po określonym okresie czasu, chyba że parlament aktywnie przegłosuje ich przedłużenie. Oznacza to, że regulacje te zostaną, nawet w przypadku daleko idącego zaniku zagrożenia terrorem np. za 15 lat. Politycy na pewno znajdą narrację uzasadniającą, bo będą czuć presję służb, domagających się maksymalnych ułatwień dla ich pracy. Tak oto powstaje więc swoisty, niewymówiony na głos, „sojusz” władzy i terrorystów. Pierwsza wykorzystuje działalność drugich, aby skłonić ludzi do wyrażenia zgody na utratę prywatności i potencjalnie całego szeregu praw obywatelskich. Drudzy w tych poczynaniach władzy dostrzegają zaś wymierny sukces ich działań, których celem jest przecież destrukcja ludzkiej wolności i liberalnych demokracji Zachodu. Ofiarami tego układu uzależnień jesteśmy my, inwigilowani przez jednych, zabijani przez drugich.

Polska od wielu lat, w zasadzie przez cały okres III RP, miała niechlubne statystyki, jeśli chodzi o zasięg i intensywność inwigilacji własnych obywateli przez jej służby. Nic dziwnego, że długo opierano się nawet postulatom zbiorczej, liczbowej publikacji tych statystyk, skoro na tle innych krajów Europy wyglądają zatrważająco. Z AWS, SLD, PO, PSL czy PiS u władzy – to było i jest bez znaczenia. W mentalności ludzi służb, także tych rekrutowanych po 1989 r., dominowało podejście „sowieckie” pod hasłem „furda prawa obywatelskie, liczy się tylko łatwość i efektywność śledztwa”. Była to odwrotność postawy dominującej jednak w Europie zachodniej, gdzie ludzie służb co prawda zżymają się na bariery w ich pracy, związane z zabezpieczeniem praw, ale jednak w większości internalizują argumentację uzasadniającą taki ład rzeczy. W obecnej sytuacji jednak ogólny trend w kierunku zwiększania inwigilacji dominuje i tam. To oznacza, że w Polsce, z jej dawno niekorzystnie dla prywatności obywatela ustawionymi benchmarkami debaty i regulacji, wprowadzenie aktów prawnych takich jak „ustawa antyterrorystyczna” i ustawa o policji jest prostsze niż odebranie dziecku lizaka. Te ustawy oczywiście logicznie wpasowują się w ogólną politykę wobec praw i wolności obywatelskich rządu PiS (prawa te są dla tego rządu absolutnie niczym, co zaowocowało likwidacją skargi konstytucyjnej w polskim systemie prawnym, a więc faktycznym zawieszeniem konstytucji), ale w żadnym wypadku nie pokusiłbym się o hipotezę, że inny rząd by podobnych regulacji nie wprowadził. Obawiam się, że sojusz polityków i służb przeciwko swobodom obywatelskim ma na większości jego poziomów charakter absolutnie ponadpartyjny.

Połów trałowy

Na celowniku ustaw inwigilacyjnych są, rzecz jasna, terroryści i niebezpieczni przestępcy. W teorii. W praktyce zaś ustawy te są umyślnie tak skonstruowane, aby umożliwić organom represji państwa dowolnie szerokie „zarzucanie sieci”. To trałowy połów informacji o ludziach, a jego celem może – najzupełniej legalnie – być każda osoba, także podejrzewana o drobne i niegenerujące zagrożenia dla innych ludzi czyny zabronione, a także osoba niepodejrzewana absolutnie o nic. Konstrukcja taka umożliwia stosowanie tych narzędzi w celach np. politycznych, co jest niezwykle istotne w kontekście formułowanych obecnie wobec polskiej władzy (ale także i poprzedniej ekipy rządzącej) oskarżeń o zapędy autorytarne. Owszem, służby nie będą, nawet mając te narzędzia, w stanie inwigilować wszystkich z nas. Jest nas zbyt wielu. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby wytypować 2000-3000 ludzi, którzy „rokują” podjęcie w najbliższych 5-8 latach działalności opozycyjnej przeciwko władzy i z której to grupy najprawdopodobniej wyłoni się kilkunastu najbardziej wpływowych liderów przyszłej opozycji, po czym – już dziś – zbierać o nich wszelkie informacje na drodze dozwolonej nowymi ustawami inwigilacji. W ciągu kilku lat powstaną opasłe kartoteki, które będzie można wykorzystać w walce politycznej. Także wówczas, gdy w kartotece danego delikwenta nie znajdą się żadne informacje o czynach zabronionych jakiejkolwiek wagi, to zapewne pojawią się kontakty z „nieciekawymi” ludźmi, może skandal obyczajowy, może niemądra wypowiedź sformułowana w stanie nietrzeźwym, albo inna nadająca się do wyrwania z kontekstu. Resztę pracy wykonają tabloidy, czyli ochocze słupy ogłoszeniowe działających na polityczne zlecenie służb. To metoda bardzo stara, ale techniczne możliwości otwierają przed jej entuzjastami całkowicie nowe perspektywy.

Z tej rzeczywistości wyłania się zupełnie nowy ład społeczny doby sieci społecznościowych, nowoczesnej technologii i powszechnego niemal nawyku utrwalania obrazu i dźwięku. Dotąd o osobach publicznych mówiono, że muszą mieć grubszą skórę, zachowywać wyższe standardy (tutaj uśmiech politowania jest na miejscu, ale to inny temat), przyzwyczaić się do bycia „na świeczniku” całą dobę i pogodzić się z rolą przedmiotu stałej obserwacji i oceny. Ale o osobach prywatnych z kolei mówiono, że mają prawo do prywatności, a konkretnie do zachowania w tajemnicy elementów intymnej sfery swojego życia. To uprawnienie zostało unieważnione. Nie łamiąc prawa, nie będąc o nic podejrzanym, nie będąc nawet aktywnym w sferze życia politycznego i szerzej publicznego, życie prywatne każdego z nas może stać się w sposób legalny przedmiotem inwigilacji i zbierania danych. A jeśli nawet niektóre z takich działań przeciwko nam legalne nie są (lub są „nie do końca legalne”, cokolwiek to znaczy), to brak niezależnej kontroli nad służbami, czyni tę dywagację irrelewantną.

Na tacy

Zgodnie z nową ustawą ABW ma prawo, bez żadnej kontroli, zezwoleń czy uzasadnień, włamać się do każdego komputera i smartfonu, aby przeszukać jego zawartość. Temu uprawnieniu nadano nimb rutynowej kontroli, ponieważ hakerskiego oprogramowania w celu obejścia wszelkich zabezpieczeń wolno jej używać w celu, uwaga, „testowania bezpieczeństwa systemów teleinformatycznych”. Nie chodzi zatem o inwigilowanie komputerów ludzi podejrzanych o terroryzm, handel ludźmi, itp. Explicite zakłada się inwigilowanie telefonów dowolnej osoby, a zatem dopuszczone jest po prostu inwigilowanie w celach politycznych na zlecenie władzy. Dalej, ABW ma prawo pobierać dowolne dane o dowolnym obywatelu ze wszystkich istniejących baz danych. Usunięto zastrzeżenie, że aby takie dane uzyskać musi powołać się na prowadzone przeciwko delikwentowi postepowanie w konkretnej sprawie. A zatem teraz może swobodnie kolekcjonować informacje, w tym bardzo wrażliwe z baz danych m.in. NFZ, o osobach niepodejrzewanych absolutnie o nic.

Służby mogą ponadto blokować strony internetowe, a zatem usuwać z przestrzeni internetu treści uderzające w interesy władzy. Teoretycznie dotyczy to tylko stron zawierających treści terrorystyczne. Jednak, po pierwsze, pojęcie „terroru” nowe ustawy formułują nieostro i bardzo szeroko, o czym jeszcze będzie mowa. Po drugie zaś, dla „testujących bezpieczeństwo” naszych smartfonów hakerskimi metodami pań i panów wrzucenie na wytypowaną do uciszenia stronę artykułu o pozytywnym wpływie ISIS na relacje międzyludzkie nie będzie większym wyzwaniem. Strona może zostać zablokowana na 30 dni, ale po chwili przerwy można tę operację powtarzać w nieskończoność. Sąd musi zatwierdzić blokadę strony, ale nie ma żadnych ustalonych terminów na rozpatrzenie takich spraw. Nie ma ponadto żadnej możliwości wniesienia zażalenia przez właściciela strony. Planowany dodatkowo „rejestr stron niedozwolonych” zapewne poszerzy zresztą przesłanki upoważniające służby do blokowania stron www.

body-scan
To oczywiste narzędzie ograniczania wolności słowa, współgrające z przejęciem mediów publicznych i planowanymi naciskami na media prywatne. Innym takim narzędziem będą „poziomy zagrożenia terrorystycznego”, którymi rząd może się dowolnie „bawić”, raz podnosząc, raz obniżając, niekoniecznie dlatego, że w realnym poziomie zagrożenia zaszły jakiekolwiek zmiany. Przesłanki mogą być inne, ponieważ w sytuacji wysokiego poziomu zagrożenia istnieje możliwość wydania zakazu zgromadzeń publicznych. Można podnieść poziom zagrożenia akurat w przeddzień antyrządowej manifestacji. Można nawet narazić tak nielubianego Jurka Owsiaka na wielkie straty, odwołując Przystanek Woodstock. Oczywiście tego rodzaju posunięcie spotkałoby się z reakcją opinii publicznej, która mogła by być dla rządu problemem, zwłaszcza w sytuacji powtarzającego się sięgania po to narzędzie. Właśnie dlatego postanowiono zdefiniować „zdarzenie terrorystyczne” niezwykle szeroko, aby do przestrzeni debaty wprowadzić treści, które umocnią takie podejście do tematu, które w oczach znacznej części opinii publicznej umożliwi łatwe uzasadnianie różnorakich represji rzekomym zagrożeniem terrorem. I tak oto każdy czyn zabroniony, który będzie zagrożony karą 3 lat więzienia lub wyższą, może zostać uznany w zasadzie arbitralnie za czyn terrorystyczny. „Zdarzeniem terrorystycznym” są także m.in. utrata odzieży roboczej przez pracownika tzw. infrastruktury krytycznej (np. sokistę), do której dojść przecież może przez niedbalstwo i które dziecinnie łatwo sfabrykować, założenie uczelni islamskiej lub wizyta duchownego (tylko islamskiego) w zakładzie karnym (tego rodzaju dyskryminacja ze względów religijnych jest oczywiście niezgodna z konstytucją, ale to już w Polsce bez znaczenia), a nawet… zgubienie dowodu tożsamości przez obywatela polskiego. Innymi słowy, jak widać, „zdarzenia terrorystyczne” mogą następować każdego dnia w dowolnych miejscach kraju ze wszystkimi, pozostającymi w gestii władz konsekwencjami.

Obie nowe ustawy pozwalają na śledzenie wszystkich ruchów wytypowanego obywatela, zarówno w świecie realnym, jak i wirtualnym. Obowiązek rejestracji telefonicznych kart pre-paid na nazwisko oznacza, że każdy właściciel telefonu komórkowego, który zwykł nosić go wszędzie ze sobą (a więc prawie wszyscy z nas), daje domniemaną zgodę na rejestrację i udostępnianie służbom państwa informacji o wszystkich swoich ruchach w przestrzeni geograficznej. Ponadto ustawa o policji wprowadziła niczym już nieograniczone prawo służb, aby pobierać informacje o wszelkiej naszej aktywności w sieci internetowej: adresy mailowe, z którymi się komunikujemy, adresy odwiedzanych stron, hasła użyte w wyszukiwarce. Te dane umożliwiają budowanie całego profilu inwigilowanej osoby, zdobycie wiedzy o jej chorobach, zainteresowaniach, obawach życiowych, poglądach politycznych, wierzeniach religijnych, orientacji seksualnej i seksualnych upodobaniach, trybie życia, a nawet hierarchiach wartości, relacjach z bliskimi i kolegami w pracy, sytuacji finansowej, planach życiowych, inwestycjach i zapewne o wielu innych rzeczach, na które nawet byśmy nie wpadli. Wszystkie istniejące dotąd ograniczenia w swobodzie zbierania tych danych o nas przez służby, zostały w nowych ustawach zniesione. Nie muszą one już występować pisemnie do operatorów sieci z wnioskami o udostępnienia danych i powoływać się tam na prowadzone śledztwa w konkretnych sprawach. Po prostu biorą one dane z sieci, przez nikogo nie niepokojone i bez przeszkód, także w przypadku osób niepodejrzewanych absolutnie o nic. Ustawa sankcjonuje to regulacją, iż służby zbierają takie dane, m.in. aby „zapobiegać przestępstwom”, a przecież każdy z nas może jutro potencjalnie stać się sprawcą przestępstwa, prawda?

Hulaj dusza

Istotnym aspektem obecnego porządku działań inwigilacyjnych jest niemal zupełny brak niezależnej i zewnętrznej kontroli wobec służb. Istnieje jedynie kontrola sądowa w postaci obowiązku wystąpienia do sądu o zgodę na podjęcie najbardziej drastycznych działań w ramach kontroli operacyjnej osoby, tj. zakładania podsłuchu i podglądu w miejscach niepublicznych (ale już nie w miejscach publicznych), kontroli treści korespondencji mailowej i tradycyjnej, kontroli przesyłek oraz pobierania danych z urządzeń teleinformatycznych (ale już nie w przypadku „testowania ich bezpieczeństwa” i przeglądania zawartości bez jej pobierania). Kontrola sądu będzie jednak dość iluzoryczna, bo wnioski o zgodę na inwigilację będą mogły mieć formę ogólnych sprawozdań, sędzia nie został zobowiązany do weryfikacji informacji służb (dotąd funkcjonowała w Polsce praktyka „taśmowego” udzielania zgody sądu na inwigilację w niemal 100% przypadków), a jeśli stwierdzi nieprawidłowości nie będzie miał w zasadzie narzędzi, aby służby dyscyplinować. Nie będzie też żadnego innego niezależnego organu kontrolującego służby w zakresie obchodzenia się z zebranymi danymi. Inwigilowany obywatel nadal nie będzie informowany o fakcie inwigilacji po zakończeniu postępowania, nie będą niszczone też informacje zdobyte przypadkowo w ramach prowadzenia rozpoznania w innej sprawie. To ostatnie nie zaskakuje, skoro w Polsce zalegalizowano właśnie praktykę używania dowodów pochodzących z tzw. zatrutego drzewa, a więc zdobytych przypadkowo i dotyczących nie osoby podejrzanej, a np. jej dowolnego rozmówcy telefonicznego. Co jeszcze bardziej niesłychane, dopuszczane będą także inne nielegalnie zdobyte dowody, o ile nie nastąpiło to wskutek pozbawienia kogoś życia lub spowodowania poważnego uszczerbku na zdrowiu. To oznacza możliwość użycia dowodów zdobytych na drodze stosowania przemocy fizycznej i tortur, pod warunkiem, że delikwent nie odniesie obrażeń wymuszających dłuższy pobyt w szpitalu lub nie zostanie trwale okaleczony. To oznacza też, że legalizacja podsłuchów i innych form inwigilacji przez sąd jest irrelewantna, bo także informacje z nielegalnie prowadzonej inwigilacji muszą zostać przyjęte jako dowody w sądzie.

Oficerowie służb mogą także samodzielnie decydować, czy zdobyte przez nich dane są chronione tajemnicą adwokacką, dziennikarską lub lekarską. Nietrudno odgadnąć, jakie te decyzje będą. Zresztą nawet jeśli informacja będzie taką tajemnicą objęta, to sąd może zdecydować o jej użyciu pomimo to, a osoba, której tajemnica dotyczy, nie ma prawa od tego się odwołać. Natomiast natychmiast niszczone mają być informacje zdobyte z naruszeniem tajemnicy spowiedzi, która w efekcie jest chyba najlepiej chronioną tajemnicą w naszym kraju.

Panowanie totalne

Jeśli powyższy obraz uzupełnimy faktem, iż polityk i członek rządu, pełniący funkcję ministra sprawiedliwości, jest także szefem wszystkich prokuratorów z możliwością arbitralnego zlecania postępowań, śledztw i inwigilacji konkretnych osób (co jest nowością w porównaniu do okresu, gdy funkcja ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego była połączona uprzednio), to wyłania się rzeczywistość całkowitego oddania losów obywateli na łaskę i niełaskę ludzi każdej kolejnej ekipy władzy. Nikt nie jest w stanie zagwarantować, że to niesłychanie potężne instrumentarium nie będzie wykorzystywane w celu uzyskania konkretnych rezultatów politycznych, a zwłaszcza w celu petryfikacji obecnego układu władzy w momencie, gdy wyczerpią się środki na hojne programy socjalne. U wielu obywateli już dziś lektura tych ustaw wywoła tzw. efekt mrożący w odniesieniu do angażowania się w działalność polityczną lub okołopolityczną, jeśli miałaby to być działalność opozycyjna. Po co się wychylać? Czy nie lepiej skupić się na „swoich sprawach”, na szkole dzieci, na pracy, na grillowaniu, na joggingu, na łapaniu pokemonów i na rozmowach o pogodzie?

Tak oto ustawy, które w wersji propagandy oficjalnej zostały skonstruowane, aby zapewnić obywatelom bezpieczeństwo przed złymi terrorystami, nie tylko „przy okazji”, ale wręcz przede wszystkim zapewniają bezpieczeństwo układowi władzy przed złym obywatelem „najgorszego sortu”.

Nowa perspektywa budżetowa UE – błędne priorytety :)

Nowa perspektywa budżetowa UE powoli, lecz stanowczo, wchodzi w fazę wdrażania. Potencjalni beneficjenci z niecierpliwością czekają na pierwsze konkursy. Ale czy entuzjazm ten aby na pewno jest uzasadniony?

Zanim odpowiemy na to pytanie, kilka zdań wyjaśnienia kontekstu sytuacji.

Unia Europejska funkcjonuje w oparciu o wieloletnie plany finansowe, tzw. budżety. Zazwyczaj obejmują one okres siedmiu lat. Od momentu wejścia Polski do UE czerpaliśmy korzyści z dwóch takich siedmiolatek. Najpierw, w latach 2004-2006 załapaliśmy się na ostatnie lata perspektywy obowiązującej od początku XXI wieku. Były to pionierskie czasy, gdy media emocjonowały się głównie wyliczaniem czy i dlaczego nam się nie uda. Powszechnie (i – jak się wkrótce okazało – całkiem słusznie) przywoływano negatywny przykład Grecji jako kraju, który nie potrafił wykorzystać unijnej manny, głównie z powodu niezdolności biurokracji do wykorzystania dostępnych funduszy, a także alokowania ich na codzienne potrzeby konsumpcyjne, a nie tzw. inwestycje rozwojowe. Na drugim biegunie jako wzór stawiano Irlandię, skupiającą się rzekomo na kapitale ludzkim, a nie twardej infrastrukturze.

Na marginesie, późniejsze wydarzenia dowiodły, że żadna z dróg nie gwarantuje sukcesu, a o prawdziwej konkurencyjności gospodarki decyduje rozsądna polityka monetarna i otoczenie sprzyjające przedsiębiorczości. Ale o tym później.

W latach 2004-2006 w Polsce powstały zręby podejścia do wydatkowania środków UE, które działa do dziś. Przyznane nam fundusze podzielono na programy operacyjne, wówczas dość rozproszone, dziś nieco bardziej skoncentrowane, ale wyrażające już wtedy dążenie do możliwie równej alokacji środków na najważniejsze cele. Innymi słowy: każdemu po równo. Programy Operacyjne: Rozwój Zasobów Ludzkich, Wzrost Konkurencyjności Przedsiębiorstw i Transport finansowały miękkie szkolenia, dawały zastrzyk gospodarce oraz budowały twardą infrastrukturę. I taki schemat z grubsza utrzymuje się do dziś.

Jedyną poważniejszą różnicę stanowi stopień regionalizacji systemu: początkowo nie zaufano samorządom, rozwój regionalny skupiając w centralnie zarządzanym Zintegrowanym Programie Operacyjnym Rozwoju Regionalnego (ZPORR). Od 2007 roku został on zastąpiony przez 16 regionalnych programów operacyjnych, będących w dyspozycji urzędów marszałkowskich poszczególnych województw.

Siedmiolatka 2007-2013 przyniosła większą skalę inwestycji i profesjonalizację systemu. Wbrew obawom sceptyków staliśmy się mistrzami w wydawaniu każdej przyznanej złotówki, co oczywiście nie świadczy automatycznie o celowości ponoszonych wydatków, ale zamknęło usta krytykom. Sprawne wydawanie środków europejskich stało się bowiem narzędziem politycznym, chętnie wykorzystywanym przez przejmujący wówczas władzę rząd PO, czego dowodem późniejsze (2013) awansowanie stojącej przez długi czas w cieniu i szerzej nieznanej minister rozwoju regionalnego Elżbiety Bieńkowskiej na wicepremiera.

Początkowo sprawy szły jednak źle. Perspektywa budżetowa 2007-2013 na dobre ruszyła dopiero w 2009 roku. Rząd Tuska musiał dokończyć rozpoczęty przez poprzedników proces przyjmowania całej obudowy prawnej – setek ustaw, rozporządzeń, wytycznych. Nowego charakteru nabrały też negocjacje z Komisją Europejską, u której mieliśmy już mniejszą niż na starcie taryfę ulgową, i która zaczęła wymagać większego uczestnictwa Polski w realizacji celów wspólnotowych: ochrony środowiska, wzmacniania szans różnych grup tzw. wykluczonych, zielonej energii, transportu zbiorowego, itp..

Otrzymaliśmy znacznie więcej pieniędzy niż poprzednio – liczbę 67 miliardów euro podawano z dumą, jako osiągnięcie umożliwiające dokonanie prawdziwego skoku cywilizacyjnego. I trzeba przyznać, ze koniec końców nowe programy – Innowacyjna Gospodarka, Infrastruktura i Środowisko, RPO – umożliwiły modernizację na skalę wcześniej niedostępną, co widać zwłaszcza po rozbudowie infrastruktury (szczególnie komunikacyjnej), ale też wielkich inwestycjach miejskich.

Warto jednak podkreślić, że początkowe opóźnienia we wdrażaniu funduszy europejskich odbiły się negatywnie na płynności realizacji projektów. Kumulacja przyznawania środków nastąpiła w okresie 2010-2012, a sam proces inwestycyjny trwa często do dziś, przy czym – zgodnie z zasadą n+2 – musi się zakończyć przed 31 grudnia 2015. Rozkład inwestycji w czasie nie jest zatem równomierny, co prowadzi z jednej strony do zatorów administracyjnych, a z drugiej – do paroksyzmów wysiłku ze strony beneficjentów, aby za wszelką cenę zakończyć projekt w terminie, po którym następuje dłuższy okres uspokojenia.

Wiele też napisano o nowej jednostce chorobowej – grantozie, dotykającej masowo instytucje uzależnione od kroplówki z Europejskiego Funduszu Społecznego w ramach PO KL, realizujących szkolenia lub inne projekty „miękkie”.

Pierwsze prace koncepcyjne nad kolejną perspektywą finansową 2014-2020 rozpoczęto w ministerstwach i urzędach marszałkowskich w 2012 roku. Jednakże przez długi czas niewiele się działo, a jeśli już to głownie w zaciszu gabinetów. Kolejne kamienie milowe osiągane były opornie: w roku 2013 wiedzieliśmy już jakie programy operacyjne będą realizowane, ale ślimaczyły się negocjacje z Komisją Europejską ogólnych zasad i celów realizacji projektów, określonych ostatecznie w Umowie Partnerstwa. Została ona przejęta dopiero w połowie 2014, czyli już wtedy, gdy powinniśmy byli kontraktować pierwsze środki z nowego budżetu.

Trzeba wszakże sprawiedliwie przyznać, że znaczna część odpowiedzialności za opóźnienia już na starcie procesu spada na instytucje unijne: dopiero pod koniec 2013 Rada Europejska i Parlament Europejski przyjęły budżet na lata 2014-2020, co umożliwiło dalsze prace. Niemniej jednak opóźnienie jest faktem, którego konsekwencje odczuwamy już teraz. Po wielu staraniach udało się wreszcie (na przełomie 2014 i 2015) zatwierdzić w Brukseli wszystkie krajowe i regionalne programy operacyjne, które stanowią niestety tylko ogólną nadbudowę. Sedno systemu – szczegółowe rozporządzenia, opisy priorytetów, harmonogramy konkursów, katalogi kwalifikowalności kosztów, regulaminy naborów – są obecnie w toku opracowywania, konsultacji i zatwierdzenia.

Pozytywnym aspektem toczących się aktualnie prac jest bez wątpienia znaczący udział partnerów społecznych w tworzeniu wspomnianych dokumentów szczegółowych. Izby gospodarcze, federacje pracodawców, związki zawodowe itp. na szeroką skalę uczestniczą w procesie konsultacji, co jest świadectwem dojrzałości systemu instytucjonalnego po obu stronach barykady.

Problem leży gdzie indziej. A raczej dwa problemy. Omówmy je po kolei.

Po pierwsze, administracja publiczna nie uczy się na własnych błędach i nie koryguje (lub robi to w wysoce niedostatecznym stopniu) priorytetów wdrażania nowej perspektywy w oparciu o doświadczenia poprzedniej dekady.

Niewiele powstało opracowań, podsumowujących efekty wdrażania projektów z poprzedniej perspektywy (2007-2013). I nie chodzi o efekty statystyczne, ale o realny wpływ na gospodarkę. Dostępne opracowania mają raczej niszowy charakter i pełnią rolę raczej penegiryków opiewających nieprzerwane pasmo sukcesów, jakim rzekomo było wdrażanie budżetu 2007-2013. Nie widziałem ani jednego opracowania, które rzetelnie podjęłoby temat celowości i efektu szeregu kosztownych przedsięwzięć. Ile z firm, utworzonych przez wykluczonych społecznie mieszkańców Polski B przetrwało próbę czasu? Na ile portale internetowe z modą ślubną lub kursami jazdy konnej online przyczyniły się do rozwoju społeczeństwa informacyjnego? Na te i inne pytania nigdy nie poznamy odpowiedzi.

Nie twierdzę, że środki europejskie nie powinny być przeznaczane na cele społeczne. Owszem, w pewnym zakresie powinny, jednak każdorazowo administracja publiczna musi być w stanie zdiagnozować realną potrzebę i wpływ interwencji, i ewentualnie ją korygować. Niestety – co dla realistów nie powinno być niespodzianką – funduszami rządzą politycy, którzy pragną przypodobać się wszystkim. W początkowej części artykułu wspomniałem o „grzechu pierworodnym”, popełnionym już w 2004 roku, gdy środki alokowano z grubsza po równo na każdy cel – szkolenia, przedsiębiorczość, bezrobotnych, infrastrukturę, środowisko, energetykę… Można pokusić się o refleksję, iż wdrażanie funduszy UE odpowiada charakterowi naszej gospodarki – która nieźle radzi sobie we wszystkim, ale nie jest liderem w niczym.

Dlatego na starcie siedmiolatki 2014-2020 warto więc pochylić się nad tematem z większą dozą realizmu, a mniejszą – propagandy sukcesu.

Rozważmy podstawowy fakt, który często jest pomijany – mianowicie, że nowa perspektywa unijna nie jest tak naprawdę nowa, bo rozpoczęła się 1 stycznia 2014. Czy też raczej – powinna się rozpocząć, bowiem do dziś ogłoszono w jej ramach zaledwie kilka konkursów (z czego pierwszy – z Programu Operacyjnego Polska Cyfrowa na rozwój e-administracji – pod koniec grudnia 2014). Na starcie mamy więc znaczne opóźnienie (które do momentu ogłoszenia większej ilości naborów z pewnością jeszcze się wydłuży). Pytanie brzmi: jak mogło dojść do takiej sytuacji? Jest ona ni mniej, ni więcej, tylko powtórką z lat 2007-2008, gdy konkursy ruszyły z prawie dwuletnim poślizgiem. Wtedy można było wytłumaczyć opóźnienie brakiem doświadczenia wynikającym z krótkiej obecności Polski w UE. Teraz ten argument odpada. Mniej istotne jest, że większość odpowiedzialności za powstałą lukę ponosi Komisja Europejska; faktem jest, że nie wyciągnięto wniosków z poprzednich doświadczeń. Bowiem oprócz negocjowanych z Brukselą najważniejszych dokumentów, zatwierdzenia wymagają tysiące stron szczegółowych wytycznych, rozporządzeń, regulaminów, nad którymi prace powinny się były rozpocząć o wiele wcześniej niż wiosną 2015. Uczestniczę w pracach grupy roboczej jednego z ważniejszych priorytetów inwestycyjnych, w obszarze infrastruktury mającym duże znaczenie dla gospodarki i ludności. Na jesieni planuje się ogłoszenie pierwszego konkursu, tymczasem do dziś nie znamy kluczowych aktów prawnych: kryteriów wyboru projektów, rozporządzenia o zasadach udzielania wsparcia, katalogu kosztów kwalifikowalnych. Brak jest kluczowych dla planowania inwestycji parametrów: minimalnej i maksymalnej kwoty dotacji, intensywności wsparcia, horyzontu czasowego. Administracja publiczna miała ponad rok, aby przeprocedować te kwestie; nie zrobiła tego. Natomiast beneficjent będzie miał kilka tygodni na zapoznanie się z przygotowanymi w ostatniej chwili regułami, aby na ich podstawie przygotować wniosek, którego realizacja może być kluczowa dla przetrwania przedsiębiorstwa, a niepowodzenie grozić może w najgorszym razie bankructwem. Takich przykładów asymetrii relacji przedsiębiorca-rząd znaleźć można setki.

Zaistniałe już opóźnienia spowodują też, że na ostatnie lata nowej perspektywy przypadnie kumulacja konkursów, z uwagi na naciski polityczne, aby środki za wszelką cenę zakontraktować, byle tylko nie wróciły do Brukseli. Oczywiście lepiej jest je wydać niż zwrócić, ale czy chcemy powtarzać grzech marnotrawstwa z poprzednich lat? Wygląda na to, że nie mamy wyjścia…

Bowiem celowość rozdziału środków jest drugim i kluczowym problemem z jakim mieliśmy, mamy i będziemy mieć do czynienia. Opowieści o miliardach złotych wyrzucanych w błoto na szkolenia z zakresu innowacyjnych technik prowadzenia hydromasażu nie są bynajmniej wyssane z palca. Byłem członkiem wielu komisji rekrutacyjnych w ramach projektów mających na celu zakładanie działalności gospodarczej przez ludzi zagrożonych tzw. wykluczeniem społecznym. Każdorazowo kilkadziesiąt osób otrzymywało grube pieniądze na zakup komputerów Apple’a za 10 tysięcy, używanych aut, które jeździły tylko do tyłu, gier komputerowych do wirtualnych przedszkoli, sadzonek tulipanów do przydomowych szklarni, itp., itd. Nie twierdzę, że każdy pomysł był zły – wiem tylko, że z naszych wyliczeń wynikało, iż po przepracowaniu wymaganych 12 miesięcy około ¾ założonych firm było zamykanych. Niestety oficjalne statystyki nie pokazywały tego wycinka rzeczywistości.

Przykłady takie można mnożyć, a wynikają one z przyjętego założenia, że każdemu dajemy po równo. Podzielono więc unijne źródełko na szkolenia i ochronę środowiska. Nowe maszyny w firmach i termomodernizacje. Turystykę i transport. Szkolnictwo i służbę zdrowia. Autostrady i ekonomię społeczną. W niczym się nie wyspecjalizowaliśmy, na nic nie postawiliśmy szczególnie mocno. A co gorsza, nikt nie przeanalizował efektów poprzedniego budżetu, aby lepiej napisać programy na kolejne lata. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że jest (będzie) jeszcze gorzej.

Wystarczy wziąć do ręki pierwsze z brzegu regionalne programy operacyjne (RPO), aby przekonać się, że wszystkie są do siebie podobne jak dwie krople wody i zostały narzucone z góry przez Komisję Europejską. Piszę celowo – narzucone, a nie wynegocjowane, ponieważ w zaskakujący sposób kopiują one Umowę Partnerstwa, czyli strategiczny dokument, regulujący priorytety wdrażania nowego budżetu na szczeblu krajowym. Każdorazowo powielony został układ osi priorytetowych, ich alokacje, a często nawet kolejność. I tak: na wsparcie przedsiębiorców i nauki przeznaczy się ok. 15-20% środków, na zrównoważony transport – 12-16%, gospodarkę niskoemisyjną (widać po RPO, że to prawdziwy konik Komisji) – 10-25%, walkę z wykluczeniem społecznym – 10-20%, ochronę środowiska – 10-15%, po 5-10% na edukację, ochronę zdrowia, rynek pracy i pozostałe cele. Najbardziej uderza, że cele i alokacje są takie same w prawie wszystkich województwach, bez brania pod uwagę różnic pomiędzy nimi, choć każdorazowo próbuje się nas przekonać, że przyjęty kształt programu jest wynikiem długotrwałych analiz (cytat z RPO Woj. Łódzkiego:„(…) podział wynika z przeprowadzonej diagnozy sytuacji społeczno-gospodarczej województwa łódzkiego oraz sformułowanych na jej podstawie najważniejszych wyzwań stojących przed regionem”).

Wniosek jest następujący: nie tylko nie wyciągnięto wniosków z lat 2007-2013 celem lepszego zaprogramowania interwencji publicznej, ale narzucono jeszcze sztywniejszy niż poprzednio gorset realizacji celów horyzontalnych UE. Powiedzmy od razu – celów często wydumanych, nierealistycznych, odpowiadających może potrzebom rozwiniętych gospodarek starych członków Unii, ale nie naszego kraju.

Ale nawet nie to jest najgorsze. Najgorsze, że nowa perspektywa w niewielkim stopniu adresowana jest do rzeczywistej gospodarki. Mali i średni przedsiębiorcy nie mają czego szukać w nowych konkursach. Przeznaczymy potężne sumy pieniędzy na wsparcie klastrów publicznych molochów z udziałem publicznych uczelni, tworzonych pod egidą publicznych władz, które to zdaniem rządowych i unijnych planistów miałyby niejako samą mocą dekretu podnieść poziom tzw. innowacyjności naszej gospodarki. Cel jak najbardziej szczytny, tylko metoda nieprawidłowa.

Przytoczę tu inne osobiste doświadczenie: w grudniu odwiedziłem DG Connect w Brukseli (dyrekcja generalna KE odpowiedzialna m.in. za telekomunikację), aby omówić losy 5 wniosków, jakie mali dostawcy Internetu z różnych stron Polski złożyli w ramach jednej z inicjatyw wspólnotowych. Większość z nich została z niejasnych powodów odrzucona. Podczas spotkania usłyszałem, że fajnie, że MŚP chcą coś zrobić, ale KE nie szuka takich projektów. Idealnie, gdybyśmy połączyli je w jeden duży, znaleźli jakiegoś publicznego partnera, a wtedy możemy liczyć na pomoc.

Inny przykład z tej samej branży (skupiam się na telekomunikacji, gdyż jest mi szczególnie bliska): wiosną 2014 w toku rozmów nad kształtem programu Polska Cyfrowa (w ramach którego budowane mają być sieci szerokopasmowego dostępu do Internetu) z dużym zainteresowaniem administracji rządowej spotkała się koncepcja Orange Polska, aby utworzyć pod jej auspicjami jedną dużą spółkę celową do budowy sieci w całym kraju i zagospodarowania całości alokacji na ten cel, czyli ok 1 mld euro. Tymczasem praktyka ostatnich kilku lat wskazuje wyraźnie, że to właśnie mali i średni lokalni dostawcy Internetu o wiele lepiej radzą sobie z tym zadaniem, tworząc najnowocześniejsze sieci światłowodowe, podczas gdy Orange wciąż grzęźnie w telefonicznych kablach miedzianych…

Pytanie zatem brzmi: czym kierują się decydenci, przyjmując taki, a nie inny model polityki rozwoju? Nie jest moim zamiarem krytykowanie samej idei funduszy UE, które przynoszą Polsce mnóstwo dobrego. Nie sposób jednak nie zauważyć, że ich najważniejszy wpływ odczuwalny jest w kosztownych projektach inwestycyjnych z zakresu infrastrukturalnego. Tutaj nikt i nic nie zastąpi zastrzyku finansowego, który pozwala nam zasypywać lukę w finansowaniu budowy dróg, lotnisk i oczyszczalni ścieków przez sektor publiczny, czy też odnawianiu zrujnowanej tkanki wielu miast i miasteczek. Uważam jednak, że nie da się centralnie sterować poziomem konkurencyjności gospodarki, zwłaszcza jeśli wybiera się opcję wspierania dużych przedsięwzięć z udziałem państwowym lub quasi-państwowym. Taki centralistyczny, wręcz fordowski model sprawdzał się znakomicie w latach 60-tych XX wieku, ale nie dziś. I żeby nie było wątpliwości – nie jest to zarzut jedynie pod adresem polskich władz. Dużą, jeśli nie kluczową rolę w takim definiowaniu celów polityki spójności ponosi Komisja Europejska, hołdująca koncepcji ręcznego sterowania gospodarką przez weberowską kastę biurokratów.

Sądzę, że wszyscy zgodzimy się, iż dla dobra kraju należy optymalnie wykorzystać szansę kolejnej perspektywy unijnego budżetu. Jesteśmy wciąż krajem na dorobku, dlatego nie stać nas na marnotrawstwo, na które być może mogą sobie pozwolić nasi bogatsi, zachodni sąsiedzi. Dlatego warto rozpocząć poważną debatę o celach i sposobach wydawania przyznanych nam środków kolejnej siedmiolatce, tak, aby pozostało po niej coś więcej niż nowoczesne salony fryzjerskie.

Nie powinniśmy też z drugiej strony nadmiernie przeceniać znaczenia manny spadającej nam z nieba. Nie zastąpi ona rozsądnej polityki gospodarczej, dającej przede wszystkim przedsiębiorcom – soli tej ziemi – swobodę w tworzeniu wspólnego dobrobytu.

DEUTSCHE ORDNUNG? :)

(O dylemacie skąpca i imperialisty)

Przedruk artykułu Jana Rokity, opublikowanego w „Horyzontach Polityki” 3(4)/2012 – czasopiśmie naukowym Instytutu Politologii Akademii Ignatianum w Krakowie.

Spadek traktatu lizbońskiego

Kiedy w styczniu 2003 roku, w toku pompatycznych obchodów  40-lecia traktatu elizejskiego w Wersalu  prezydent  Francji i kanclerz Niemiec ogłosili, że chcą  we dwójkę „dać  przywództwo europejskim partnerom” i skonstruować nowy ustrój Unii Europejskiej,  nie sposób było uniknąć narastającego z czasem wrażenia, że następuje jakiś brzemienny w skutki zwrot w tradycji niemieckiej polityki.  Jak mawiała wtedy nawet wpływowa niemiecka politolog Ulrike Guerot,  Niemcy wpadły we francuską pułapkę. Wprawdzie wkrótce potem – w Konwencie Europejskim – Francja po raz pierwszy rezygnowała z formalnie parytetowej wobec Niemiec pozycji w Unii, gwarantowanej do tamtej pory kompromisem nicejskim, ale w zamian za to Berlin de facto przyjmował  jako swój obcy mu dotąd polityczny kurs Paryża. Za tym poszło zaadaptowanie przez Niemcy najgorszych dla Europy schematów polityki francuskiej: ostrego konfliktu z Ameryką (Irak), sprzeciwu wobec jednolitego rynku (praca, usługi), deeuropeizacji polityki wschodniej (oś Putin – Schroeder – Chirac), łamania wspólnie ustalonych reguł unijnej gry (kryteria z Maastricht), w końcu nawet obcego niemieckiej ekonomii protekcjonizmu (wojna z Brukselą o Volkswagena). Ale prawdziwym cierpkim owocem tamtego wersalskiego przymierza stać się miał – po wielu perypetiach – traktat lizboński, czyli nowy europejski ład instytucjonalny, oddający Europę pod faktyczny zarząd kolegium premierów i prezydentów, zwanego  teraz Radą Europejską, oraz podległych im ministrów. Kluczowe reformy instytucji unijnych miały umocnić wewnętrzną przewagę owego gremium nad Komisją Europejską. I tak stały prezydent Rady  miał się odtąd zająć wypracowywaniem wspólnej linii politycznej przywódców europejskich mocarstw, usuwając w cień szefa Komisji i redukując także przy okazji znaczenie liderów krajów średnich i małych.  Przywódcom mocarstw miał zostać także  podporządkowany nowo tworzony aparat dyplomatyczny Unii wraz ze Wspólną Polityką Zagraniczną i Bezpieczeństwa, wspólną w istocie już tylko z nazwy, bo faktycznie oddzielaną właśnie chińskim murem od wpływu tak Parlamentu  Europejskiego, jak i Komisji. Również szczególne uprawnienie  do dokonywania zmian kształtu podstaw traktatowych Unii zostało zarezerwowane dla kolegium szefów państw i rządów[1]. Inne doniosłe reformy instytucjonalne traktatu lizbońskiego miały ukształtować stabilny porządek wpływów wewnątrz  Rady. Temu służyła marginalizacja wpływów rotacyjnej prezydencji, a przede wszystkim oparty o wskaźnik populacyjny system podejmowania decyzji tak zwaną podwójną większością, stosowany  teraz do 43 typów decyzji wymagających dotąd jednomyślności, w tym do najważniejszych nominacji personalnych:  prezydenta Rady, ministra spraw zagranicznych Unii oraz członków Komisji Europejskiej. Zgodnie z ukształtowaną przez lata francuską doktryną państwową, Unia miała odtąd być bardziej międzyrządowa niż wspólnotowa, a w ramach porządku międzyrządowego pierwsze skrzypce miały grać europejskie mocarstwa. A wszystko to z obawy przed konsekwencjami niedającej się już powstrzymać historycznej nieuchronności wpuszczenia do Unii barbarzyńskich hord z postsowieckiej Europy Środkowo-Wschodniej. Ów podwójny transfer władzy wewnątrz Unii to spadek pozostawiony Europie przez Chiraca i Schroedera.

http://www.flickr.com/photos/kamisilenceaction/7036922795/sizes/m/
by KamiSilenceAction

To był wyraźny i trwały zakręt dla integracji europejskiej: lekkie pogłębienie, przy istotnej zmianie dotychczasowego toru. Co ciekawe –  w atmosferze ówczesnych  emocjonalnych sporów  – zakręt mało przez kogo wtedy wyraźnie dostrzeżony. I zarazem mocno niekoherentny względem tradycyjnej profederalnej  niemieckiej strategii europejskiej, ukształtowanej  w czasach Helmuta Kohla. Wielki paradoks lat 2003-2007 polegał na tym, że niemal wszyscy zwolennicy  mocnej Europy uznali wówczas, że należy bić się o przyjęcie traktatu, skoro do walki z nim stanął szeroki front  lewicowych i antyglobalistycznych przeciwników jednolitego rynku i  liberalizacji gospodarki, prawicowych wrogów otwartych granic i imigracji, a także suwerennościowców, wystraszonych  obcięciem narodowego prawa weta, i konserwatystów, zaniepokojonych antyreligijnym wydźwiękiem dołączonej do traktatu karty praw. Z Lizboną nie walczyli bowiem głównie przeciwnicy treści zawartych w traktacie – gdyby tak było, krytyka rozlegałaby się przede wszystkim ze strony federalistów i „wspólnotowców” – ale na przykład przeciwnicy  przenoszenia  fabryk z Francji na Wschód bądź nadmiaru imigrantów w Holandii. Ani w jednej, ani w drugiej kwestii traktat nie stanowił niczego – bezpośrednio ani pośrednio – tym niemniej obie te kwestie okazały się mieć zasadnicze znaczenie dla wyniku referendów przeprowadzonych w tych  krajach. W zasadzie nie sposób było wówczas być krytykiem Lizbony z pozycji proeuropejskich albo federalistycznych. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie wzięła się polityczna słabość  strategii przyjętej w Polsce przez Platformę Obywatelską[2], która po roku 2005 pod zewnętrzną presją, a także nie potrafiąc wyłuszczyć swych racji własnym proeuropejskim wyborcom, dokonała ostrej zmiany kursu, udzielając Lizbonie zdecydowanego wsparcia.  Dopiero po jakimś czasie niektórzy spośród gorących  zwolenników  traktatu  poczęli dostrzegać symptomy  odradzającego  się „koncertu mocarstw”. Być może najzabawniejszy  okazał się przypadek Daniela Cohn Bendita, który najpierw jeździł na Hradczany obrażać Vaclava Klausa, zwlekającego z ratyfikacją, zaś po obsadzeniu przez nowe prawicowe rządy  świeżo stworzonych urzędów prezydenta Rady i  ministra spraw zagranicznych ogłosił, że Europa znalazła się pod władzą cynicznego niemiecko-francuskiego spisku. Także w Polsce  nie potrafiono  początkowo zrozumieć – co prawda dość zakamuflowanej w setkach zawiłych przepisów – politycznej mechaniki traktatu;  nawet poważni i krytyczni zazwyczaj analitycy potrafili serio twierdzić, że traktat mógłby posłużyć „ograniczeniu w Unii mechanizmów hierarchii” albo pozwolić „Komisji Europejskiej stać się faktycznie ośrodkiem władzy”[3].

Lizbońskie przesunięcie zwrotnicy integracji nie pozostało bez skutków dla codziennej praktyki europejskiej polityki. Przede wszystkim wyraźnie pogorszył się  klimat dla przedsięwzięć  o federalistycznym podłożu.  Trend ten mogą przykładowo obrazować losy  europejskich regulacji telekomunikacyjnych, uchwalanych  u końca 2009 roku, pod szwedzką prezydencją. Mimo nacisku Komisji i wbrew oczywistemu interesowi ogółu użytkowników Internetu i telefonów nie było możliwe   podjęcie decyzji, która miałaby charakter przełomu:  uwspólnotowienia całości reguł obowiązujących na rynku telekomunikacyjnym.  Uniemożliwił to sojusz europejskiej prawicy z  koncernami tel-kom, czującymi doskonale, że własne narodowe rządy będą znacznie łatwiejszymi obiektami lobbingu i szantażu  przeciw interesom klientów niźli  brukselska Komisja albo Parlament. Powołany został wprawdzie ogólnoeuropejski centralny regulator  rynku (BEREC), tyle że od początku skazano go na los biurokratycznej i dość bezsilnej instytucji, skoro  obroniony został anachroniczny  prymat narodowych regulacji telekomunikacyjnych. Przykład telekomunikacji  unaocznia jeden z politycznych mechanizmów blokady  powstawania nowych polityk europejskich. I to nawet wtedy, gdy rzecz dotyczyła  klasycznej i sprawdzonej funkcji Komisji jako federalnego regulatora europejskiego rynku, a nowa polityka – co ma przecież niebłahe znaczenie – nie wymagała istotnego powiększania unijnego budżetu. Tymczasem sedno realnego rozwoju europejskiego federalizmu tkwi właśnie w otwarciu perspektywy powoływania nowych polityk wspólnotowych, czego nie może zastąpić ani  nieustanne majstrowanie przy instytucjach unijnych, ani nawet nakładanie na kraje członkowskie kolejnych paneuropejskich rygorów i standardów.

Podobny kłopot dotknął pokrewną federalizmowi ideę  europejskiej solidarności. Charakterystyczne dotąd dla Brytyjczyków przekonanie o potrzebie zwijania europejskiego budżetu teraz jest podzielane przez Francuzów, Niemców, Skandynawów. We wrześniu 2011 roku osiem rządów publicznie i oficjalnie wystąpiło przeciw projektowi budżetowemu Komisji na następne siedmiolecie, żądając, aby „całkowite wydatki były znacznie niższe”. I od tamtego czasu aż do dziś szanse na utrzymanie się owego projektu nieustannie maleją. W ostatnich miesiącach swojej prezydentury Nicolas Sarkozy odważył się w tej sprawie posunąć nawet tak daleko, aby zażądać rewizji uchwalonego i wykonywanego właśnie budżetu polityki spójności na lata 2007-2013, tak aby niezakontraktowane w nim dotąd fundusze przeznaczyć na wsparcie krajów południa Europy. Wniosek Francji – wymierzony w pierwszym rzędzie przeciwko Polsce – nie został jednak przyjęty przez Radę Europejską. Powszechnie akceptowanym teraz argumentem okazuje się kryzysowa presja na przywracanie  równowagi budżetom narodowym. Warto zwrócić uwagę na nieoczywistość  tej argumentacji.  Owszem, odrzucana dziś idea wzrastających unijnych danin niesie z sobą konsekwencję pogorszenia bilansu budżetów krajowych, ale tylko wtedy, kiedy zwiększonym wpłatom nie towarzyszy transfer zadań wykonywanych dotąd na  narodowym poziomie. Gdyby Europa miała rzeczywiście plan uwspólnotowienia odpowiedzialności za kluczową infrastrukturę drogową czy energetyczną, za ochronę swoich granic zewnętrznych albo przynajmniej za zalążek  prawdziwej własnej armii – przesuwanie  w ślad za tymi zadaniami i tak ponoszonych  wydatków przez państwa nie stwarzałoby  kłopotu dla ich równowagi fiskalnej. Tymczasem logika obniżania wydatków federalnych skutkuje nieuchronnością zwijania co najmniej jednej z dwóch najbardziej kosztownych polityk wspólnotowych: rolnej lub spójności. Pryncypialność Paryża w sprawie interesów francuskich rolników sprawia, że znacząco łatwiejszym celem redukcji staje się polityka spójności. Francuzi zwykli tu przywoływać argumenty o jej niskiej efektywności (biedni, którym się pomaga, dalej są przecież biedni) i zmniejszających się na skutek kryzysu możliwościach współfinansowania przez beneficjentów. Z kolei Komisja Europejska, próbując przeciwdziałać erozji polityki spójności,  podejmuje „nieskoordynowane działania generujące nowe koszty i obniżające jej wewnętrzną logikę”: absurdalnie usztywnia i uszczegóławia cele poszczególnych funduszów, komplikuje ich wewnętrzną strukturę, szuka sposobów na wtórny transfer części funduszów  do krajów najbogatszych, tak aby chociaż zmiękczyć ich narastającą niechęć. Krótko mówiąc, psuje się politykę spójności po to, by móc ją obronić – taka diagnoza  wynika z przenikliwego raportu krakowskiej fundacji GAP[4]. W końcu więdnięcie solidarności przyniosło zwłaszcza  w początkowej fazie kryzysu falę maskowanego protekcjonizmu, choć – co prawda – otwarcie sprzecznej z acquis communautaire polityki ochrony własnego rynku przed zewnętrzną konkurencją  próbowała w zasadzie bronić tylko Francja. Szczególnie zasłynął w tej mierze Henry Guaino, jeden z głównych doradców prezydenta Sarkozy’ego, wzywając Unię  do wprowadzania „rozsądnych form  państwowych protekcjonizmów, w odróżnieniu od form  nierozsądnych i ksenofobicznych”, co „The Economist”  złośliwie nazwał metodą francuskiej homeopatii:  dla osiągnięcia dobrego skutku należy użyć złych idei, byle w niezbyt dużych dawkach[5].  Ale skrycie protekcjonistyczny charakter miała w istocie cała potężna fala rządowych bailoutów  dla krajowych banków i  firm, jaka przetoczyła się przez państwa „Starej Unii” – na wzór Ameryki – na przełomie lat 2008/2009. Jej wtórnym skutkiem stało się sztuczne pogorszenie konkurencyjności  gospodarek krajów biedniejszych, niestosujących bailoutów, a zwłaszcza relatywne osłabienie potencjału  środkowoeuropejskich filii i spółek-córek wielkich europejskich banków. Nawiasem mówiąc – ten fakt wzbudził w Polsce interesującą debatę na temat sensu i możliwości „udomowienia” sprzedanych wcześniej zagranicę polskich banków[6]. Spór o protekcjonizm – niezależnie od swego ekonomicznego znaczenia – jest zawsze w Europie jednocześnie czysto politycznym sporem o władzę i dominację.  Skrywa on bowiem  – po pierwsze – pytanie o wartość tradycyjnych  francuskich recept dla Unii, a tym samym o polityczne znaczenie Paryża w Europie,  a po drugie – pytanie o realny wpływ Komisji Europejskiej, dla której  budowa jednolitego europejskiego  rynku jest od dawna nie tylko kwestią zasad i poglądów, ale także stanowi najskuteczniejsze  do tej pory  narzędzie  powiększania  własnego imperium. Z niewielkim tylko uproszczeniem można  powiedzieć, że im silniejszy  bywał dotąd suwerenny wpływ tradycyjnej polityki francuskiej na Europę, tym bardziej słabła  federalna władza   Komisji Europejskiej i możliwości podległej jej wielonarodowej technokracji.

Sojusz rynków, socjalistów i bankrutów

Kwestia solidarności nabrała  zupełnie nowego wymiaru wraz z początkiem greckiego kryzysu zadłużeniowego. Na przełomie 2009 i 2010 roku okazało się, że  grecki deficyt budżetowy będzie niemal czterokrotnie wyższy niż oficjalnie planowano, a także że międzynarodowe banki inwestycyjne od dłuższego czasu  czynnie pomagają Atenom w fałszowaniu oficjalnych bilansów, między innymi przez ukrywanie długów armii oraz służby zdrowia. Świat finansów  zwątpił w odpowiedzialność i wypłacalność państwa greckiego.  Ale Grecja w dalszym ciągu sprzedawała swoje coraz wyżej oprocentowane papiery dłużne i obsługiwała bieżące zobowiązania tylko dlatego, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie (EBC) – wbrew wszelkim zasadom – nadal akceptował greckie obligacje jako zabezpieczenie pożyczek udzielanych bankom. Gdyby przestał,  z dnia na dzień nikt by więcej nie kredytował rządu w Atenach. Jeszcze w lutym kanclerz Merkel  zarzekała się, że „bailout dla Grecji w ogóle nie wchodzi w grę, bo mamy traktat, który to wyklucza”[7]. Ale już 25 marca szef  EBC Francuz Trichet ogłaszał, że będzie przyjmował greckie papiery jako dobre zabezpieczenie kredytów, niezależnie od ich wartości. 11 kwietnia rząd Niemiec, a za jego namową także  Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW)  zaakceptowały przyznanie  Grecji 45 mld euro pomocy, zaś 2 maja pomoc została podniesiona do kwoty 110 mld euro. Jeszcze 6 maja Trichet kategorycznie odrzucał ideę  skupowania greckich papierów przez EBC. Ale w ciągu weekendu 7-9 maja kryzys euro osiągnął apogeum: rynki zamarły, wskaźniki giełdowe się załamały, dwa wielkie banki europejskie stanęły w obliczu groźby bankructwa, w Berlinie interweniował Obama, a bankierzy popadli w stan histerii. W poniedziałek, po upływie histerycznego weekendu, nastąpił pamiętny przełom: Trichet postanowił, że EBC  wydrukuje dodatkowe euro i rozpocznie skup lichych  greckich papierów, zaś  Merkel zaakceptowała konstrukcję tak zwanego „spadochronu”, czyli Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, który z zagwarantowanej mu przez rządy kwoty 440 mld euro miał odtąd udzielać pomocy stojącym w obliczu bankructwa członkom strefy euro. Bank złamał swoje zasady, misję i statut, nakazujące mu bronić wartości euro. Niemcy zgodziły się, aby Unia, łamiąc traktaty, subsydiowała bankruta pieniędzmi niemieckiego podatnika. Konserwatywny ekonomista Philipp Bagus napisał:

W rezultacie skoordynowanego działania  zarządu strefy euro oraz EBC doszło de facto do zamachu stanu… Unię opartą na stabilności euro, do czego dążyły kraje Europy Północnej, przekształcono w otwartą unię transferową.

Po powrocie do domu pani kanclerz  mogła przeczytać  wielki nagłówek w „Bild Zeitung”, dobrze oddający – co pokazały późniejsze badania opinii publicznej – pogląd większości Niemców: „Znowu jesteśmy durniami Europy”[8].

Dziś wiemy, że w ciągu dwóch lat po owym „zamachu stanu” sprawy miały się posunąć znacznie dalej. Ciągle niedostateczne transze  wsparcia finansowego dla Grecji przez kraje strefy euro będą rosnąć, by w 2012 osiągnąć kwotę 1/4 biliona euro. Tymczasowy „spadochron” , po długich oporach Berlina i zmianie traktatu lizbońskiego, zostanie w końcu przekształcony w nową i stałą instytucję Unii Europejskiej o nazwie Europejski Mechanizm Stabilności z siedzibą w Luksemburgu, a jego fundusze pochodzące ze zbiorki w strefie euro będą  rosnąć, mimo oporu Niemiec. Po precedensie z majowego weekendu Jean-Claude Trichet będzie jeszcze skupował w sierpniu 2011 chwiejące się rządowe papiery włoskie i hiszpańskie, czym wywoła jawny konflikt z niemieckim Bundesbankiem i dymisję głównego ekonomisty EBC Niemca Juergena Starka. W proteście przeciw nowej linii EBC poda się do dymisji szef  Bundesbanku, słynny Axel Weber, zaś berliński profesor Joerg Rocholl powie, że Niemcy mają  „poczucie zdrady”, jakiej dopuścił się frankfurcki bank[9].  Następca Tricheta Włoch Mario Draghi pożyczy na 1% europejskim bankom grubo ponad bilion euro, po to, by miały one jeszcze ochotę robić łatwy, ba… lichwiarski interes na kupowaniu lepiej oprocentowanych papierów włoskich czy hiszpańskich. W końcu  w roku 2012 nowa szefowa MFW Francuzka Lagarde postanowi zgromadzić od wielu państw astronomiczny fundusz pomocowy „przekraczający kwotę 400 mld dolarów”, w którym – przy licznych kontrowersjach wewnętrznych – partycypować będzie także Polska.  Decyzja premiera Camerona o  uczestnictwie  w tym przedsięwzięciu wywoła niemal  kryzys polityczny na Wyspach w kwietniu 2012. W tych wszystkich przedsięwzięciach rola Niemiec będzie bardzo charakterystyczna.  Berlin nie zablokuje pomocy, ale będzie na nią publicznie ciągle zrzędził i opóźniał, a także starał się obciążyć nią również innych uczestników niż niemiecki podatnik: MFW oraz prywatnych wierzycieli. Ale co najważniejsze – w końcu postawi warunki i wyznaczy  nieprzekraczalne granice pomocy.

Cały ten proces najczęściej i najłatwiej opisywano za pomocą dialektyki utracjusza i skąpca. Do większości bezrozumnie zadłużonych państw grupy – ironicznie zwanej PIIGS, z Grecją na czele – taki opis dobrze pasował. Trochę gorzej – do sytuacji Hiszpanii i Irlandii, które wpadły w spiralę kryzysu nie tyle z  racji trzymanego w ryzach  długu publicznego, co raczej  niekontrolowanej skłonności obywateli do zadłużania się, napędzającej w efekcie wzrost płac. Berlin w tej logice pełnił rolę skąpca, zasklepionego na swoich kupieckich interesach, obojętnego na przyszłość sąsiadów i dla własnego wyniku bilansowego gotowego wysysać z nich ostatnie soki. Do walki z kupiecką mentalnością rządu niemieckiego stanął   szeroki, acz wyjątkowo egzotyczny front, zbudowany ponad klasycznymi podziałami ideologicznymi. Pierwszymi i naturalnymi krytykami Berlina stały się kraje PIIGS, za wyjątkiem Irlandii, na której – co ciekawe –  Trichet  politycznym szantażem wymusił w 2010 roku przyjęcie niechcianego pakietu pomocowego Unii i MFW.  Szczególnie w Grecji cała tamtejsza klasa polityczna (i chyba także większość mieszkańców)  uznała ociąganie się Berlina z pieniędzmi dla ich kraju za rzecz moralnie naganną i historycznie nieusprawiedliwioną; odwoływano się przy tym do nienaprawionych szkód wyrządzonych Grecji przez okupację hitlerowską, zwłaszcza zaś do sprawy przejęcia przez  III Rzeszę greckich państwowych zasobów złota. Sojusznikiem i kibicem grupy PIIGS stała się europejska lewica, z  jednej strony tradycyjnie po keynesowsku wierząca, że niemieckie (głównie, choć nie tylko)  pieniądze są jedynym panaceum na realne niebezpieczeństwo recesji, z drugiej –  prawdziwie  przerażona rysującą się  coraz bardziej nieuchronnie skalą  cięć programów socjalnych wzdłuż i w poprzek Europy. Nic dziwnego, że  kwestia ta stanie się jednym z głównych narzędzi zwycięskiej walki wyborczej socjalisty  Francois Hollande’a z Nicolasem Sarkozym. Ale co najciekawsze,  najsilniejszym i najaktywniejszym uczestnikiem  antyniemieckiego frontu stały się tak zwane „rynki” – czyli światowa finansjera –  oraz międzynarodowe instytucje i wielkie media występujące de facto w roli  jej rzeczników. W ciągu 2011 roku twardo dotąd monetarystyczny  i związany z londyńskim City „The Economist” niemal w każdym numerze domaga się, aby zamiast zajmować się  dyscyplinowaniem  finansów, przywódcy bogatej unijnej Północy zapłacili za długi Południa i w ten sposób zakończyli kryzys.

Dzisiaj istotą kryzysu nie jest marnotrawstwo, ale strach inwestorów przed niestabilnym euro. Obsesja cięć tylko pogarsza sytuację. Inwestorzy nie odzyskają zaufania bez ustalenia jakichś ram dla wspólnych finansów. Tymczasem ciągle brak koncepcji na to, w jaki sposób i w jakim zakresie kraje strefy euro przejmą wspólną odpowiedzialność za istniejące długi. A tutaj leży sedno sprawy[10].

Że to niemal nie do uwierzenia, jeśli zna się ideowy background i poglądy tego – świetnego skądinąd – tygodnika? I kompletnie na przekór rozsądnym zasadom rynkowego kapitalizmu?  Nic nie szkodzi. Problemem  wielkiej finansjery  stało się bowiem to, jak wymusić wpompowanie  kolejnych bilionów euro w zadłużone kraje Południa, tak aby „rynki odzyskały spokój i zaufanie”. Tłumacząc ten zewsząd słyszany slogan na ludzki język –  rzecz w tym, aby   ciężar ryzyka  strat na papierach dłużnych krajów pogrążonych w kryzysie został zdjęty z owych „rynków” i przejęty przez polityków. A ściślej rzecz ujmując – przez obywateli   Europy, których politycy owi mieliby w takiej transakcji reprezentować. 

W ciągu 2011 roku flaga europejskiej solidarności znalazła nowych i – po części przynajmniej – niespodziewanych chorążych. Dzierży go teraz  finansjera wespół z lewicą i bankrutami z Południa. Tradycyjna kwestia spójności i – jak się zwykło pisać w unijnym żargonie –  „celu konwergencji” wobec słabiej rozwiniętej „Nowej Europy” w dwojakim sensie zeszła na drugi plan: kwoty przeznaczane  tradycyjnie na ten cel w budżecie Unii stały się  aż do śmieszności dysproporcjonalne wobec kolejnych, rosnących transz  zasiłków ratunkowych dla euro, a priorytet tych ostatnich został uznany za kluczowy argument  na rzecz  zmniejszania budżetu Unii i zwijania  polityki spójności. Ów front nowej solidarności powstał w istocie po to, aby doprowadzić do takiego przeobrażenia ustroju Unii Europejskiej, iżby wpisana weń została de facto trwała gwarancja  bezpieczeństwa sektora finansowego, niezależna od aktualnych koniunktur rynkowych i odpowiedzialności fiskalnej polityki prowadzonej przez poszczególne rządy. Potężnym – jak się miało okazać – narzędziem presji  na rzecz takiego modelu stała się groźba „braku zaufania rynków”,  wywołująca spustoszenia na giełdach, spadki kursów walut, obniżki  ratingów państw, fale spekulacji ich długami (tzw. „nagie CDS-y”), i w efekcie siejąca  grozę w gabinetach rządowych. Zaś groza rodzi uległość. Mało kto zatem  ważył się przeciwstawić fali, która wobec tego wytworzyła coś na kształt obowiązującej europejskiej doktryny. Reklamowały ją pospołu rządy, bankierzy i finansiści, „oburzeni” demonstranci, gazety prawicowe i lewicowe, telewizje, uniwersytety, ekonomiczne think-tanki, laureaci Nagród Nobla i związki zawodowe. Także rząd polski, mający wyraźny interes w ochronie wartości złotówki, nie tyle ze względu na polską gospodarkę, której lekkie spadki waluty nieźle jak dotąd służą, lecz  raczej przerażony wizją   niekontrolowanego przebicia konstytucyjnego limitu długu publicznego i politycznych konsekwencji takiego rozwoju zdarzeń. Taka właśnie była geneza głośnej i błędnie  w Polsce zinterpretowanej berlińskiej mowy Radosława Sikorskiego, który w grudniu 2011 żarliwie apelował do niemieckiego rządu, aby wzorem bogatej Wirginii z czasów amerykańskiej rewolucji przejął długi innych europejskich „stanów” i  w ten sposób wziął przywództwo w budowie europejskich stanów (lepiej chyba powiedzieć w tym przypadku – landów) zjednoczonych. Jak również kuriozalnego w swej wymowie wywiadu  Jacka Rostowskiego, otwarcie wzywającego  na łamach „Financial Times’a” do ogłoszenia  przez EBC nieograniczonego (sic!) skupu papierów dłużnych bankrutujących państw na wypadek wyjścia Grecji z unii walutowej,  nawet – jak dodawał polski minister finansów – „gdyby ktoś był przekonany, że takie działanie jest sprzeczne z unijnymi traktatami”[11]. Sztandarowym projektem  stały się tak zwane euroobligacje, traktowane z jednej strony jako panaceum na kryzys fiskalny (sławetne „przywrócenie zaufania rynków”), z drugiej – jako próba wyprowadzenia z kryzysu nowego impulsu dla europejskiej integracji. W tym właśnie kontekście przywoływana bywała często maksyma Moneta, powiadająca, iż Unia rozwija się tylko dzięki kryzysom. Nie bez racji. Skoro bowiem – niezależnie od rozbieżnych szczegółowych modeli takiego rozwiązania – istotą euroobligacji miałoby być udzielenie z góry gwarancji finansowych bankrutującemu Południu przez prosperującą Północ i to w sposób uniemożliwiający ich późniejsze cofnięcie – to istotnie dalszy „niepokój rynków” wokół Grecji, Włoch czy Hiszpanii nie miałby już żadnego uzasadnienia, zaś rozległy system współodpowiedzialności i transferów wewnątrz strefy euro przekształcałby nieuchronnie unię monetarną z Maastricht w nową unię budżetowo-fiskalną.  Jeśli przyjąć, że  kapitalizm nieuchronnie zakłada pewną równowagę napięcia  i współzależności między rządami i „rynkami”, a globalizacja  oczywiście przesunęła jej punkt archimedesowy na korzyść  „rynków”, to nowy model Unii musiałby załamać resztki tej równowagi i  prowadzić do rezygnacji przez rządy z resztek suwerenności na rzecz uległości wobec międzynarodowej finansjery. Lecz zarazem – jego skutkiem musiałby być nowy system europejskiej redystrybucji, na nieznaną do tej pory skalę. Z tego pierwszego powodu ów plan integracji napotkał  na  sprzeciw radykalnych zwolenników suwerenności, którzy uznali go za  świadectwo „europejskiego centralizmu”. Z kolei nieliczni, najbardziej myślowo pryncypialni i niepodatni na presję ekonomiści ze szkoły monetarystycznej potraktowali go z obrzydzeniem  jako „unię transferów”.

Na bezprecedensową skalę tworzymy pokusę nadużycia, pokazując bankierom, że mogą łatwo zaszantażować polityków i opinię publiczną: jak nam nie oddacie pieniędzy – to będzie straszny
kryzys –

pisał były wiceszef polskiego banku centralnego[12]. Wszystko to jednak nie byłyby  sprzeciwem politycznie doniosłym, gdyby nie fakt, że ów plan – jednoosobowo i z dużą odwagą –  zablokowała kanclerz Angela Merkel.

Merkel contra świat

Kanclerz Niemiec wyznaczyła granice pomocy i postawiła jej warunki. Stanęła więc na drodze  jednocześnie – to dalszy ciąg paradoksów kryzysu euro – socjalistom i bankierom. W jakimś więc sensie istotnie  „wzięła przywództwo”, ale całkiem inaczej niż postulował to Radek Sikorski. Bankierzy zostali zmuszeni do istotnej partycypacji w ponoszeniu kosztów greckiego bankructwa; w marcu 2012 musieli  umorzyć połowę swoich wierzytelności, pod niedwuznaczną groźbą z Berlina, że w przeciwnym razie mogą stracić znacznie więcej i to nie tylko w Grecji. Bankowi frankfurckiemu nie pozwolono na otwarcie i zakazano wprost nabywać papiery dłużnych bankrutów na rynkach pierwotnych. Zaś zamiast wymarzonych euroobligacji  Unia otrzymała najpierw tak zwany Sześciopak, a potem Pakt Fiskalny, czyli solidną porcję gwarantowanych prawnie restrykcji, obostrzeń i procedur karnych. To właśnie te nowe prawa, traktowane przez socjalistów francuskich jako „filary bismarckowskiej polityki Madame Merkel”[13], staną się symbolami coraz mocniej kontestowanego w Europie Deutsche Ordnung. Uchwalony w końcu września 2011 przez Parlament Europejski pakiet sześciu  aktów prawnych istotnie rozszerzył domenę  międzynarodowego nadzoru nad politykami gospodarczymi krajów Unii. Dotąd ów nadzór był sprawowany w zasadzie tylko w odniesieniu do rocznych narodowych deficytów budżetowych (tzw. procedura nadmiernego deficytu wszczynana przez Komisję Europejską). Nowe prawa  nakazują nadzorowanie stanu długu publicznego, a także innych ważnych wskaźników równowagi makroekonomicznej, na przykład stanu rachunku obrotów bieżących kraju, który – między innymi w przypadku Hiszpanii – okazał się pierwszym tak wyraźnym przejawem  niekonkurencyjności tego kraju i zapowiedzią jego dalszych kłopotów. Co więcej – dotąd nadzór nie był związany z realną groźbą sankcji. Nowe prawa stwarzają natomiast system kar finansowych oraz ich efektywnej egzekucji poprzez przepadek składanych przez państwa depozytów albo blokadę wypłat europejskich funduszów spójnościowych. Nawiasem mówiąc, pierwszym krajem ukaranym w tym  trybie przez Komisję Europejską stały się Węgry, a okoliczności politycznego konfliktu Komisji z rządem węgierskim – bardziej ideologicznej i politycznej, niźli finansowej natury – nakazują z pewną rezerwą podchodzić do bezstronności formalnie czysto ekonomicznych decyzji. Głośny krytyk Sześciopaku Juergen Habermas  uznał za „anomalię” sytuację, w której to nie instytucje wspólnotowe, ale

szefowie rządów postanowili co roku zaglądać sobie wzajemnie przez ramię, żeby stwierdzić, czy koledzy dostosowali się do wytycznych Rady Europejskiej w kwestii stanu zadłużenia, wieku emerytalnego, deregulacji rynku pracy, systemu świadczeń społecznych i opieki zdrowotnej, płac w sektorze publicznym, udziału płac w PKB, podatków od przedsiębiorstw i wielu innych sprawach[14].

Nie do końca miał rację.  Cały skomplikowany i trudny do kontroli przez polityków system „scoreboardingu”, czyli tworzenia, kontrolowania i egzekwowania wskaźników poprawności polityki gospodarczej poszczególnych rządów znalazł się teraz w gestii Komisji Europejskiej. Już dawno żadne europejskie ustawy  w tak istotny sposób  nie wzmocniły uprawnień tego federalnego organu nie tylko względem państw członkowskich, ale pośrednio także względem europejskiego kolegium szefów państw i rządów. Co prawda jednak i tym razem nie obyło się bez wewnątrzunijnej rozgrywki o kształt równowagi pomiędzy rządami państw i federacją. Parlament Europejski chciał bowiem pozbawić  Radę prawa do ostatecznego decydowania o przyszłych karach za naruszenie reguł ostrożności fiskalnej. Kompromis wypracowany przez polską prezydencję pozwolił  w końcu zachować kontrolę szefów rządów nad procedurami karnymi, utrudniając im zarazem możliwość utrącenia sankcji w Radzie ze względu na siłę głosów i polityczne wpływy hipotetycznego kraju oskarżonego (tzw. głosowanie odwróconą większością). Ten konflikt między  eurodeputowanymi i unijnymi rządami dobrze unaocznia poważną różnicę podejścia do idei federalistycznej. O ile Parlament chętnie przenosiłby władcze uprawnienia na poziom wspólnoty i tworzył automatyczne i powszechnie obowiązujące w Unii procedury, o tyle Rada Europejska – nawet wtedy, gdy decyduje się narzucić wspólne standardy i rygory państwom członkowskim – zwykła nader ostrożnie wyposażać instytucje wspólnotowe w nowe kompetencje, a przede wszystkim zawsze gwarantować samej sobie klauzulę swobodnego ich nierespektowania w razie potrzeby. Od dawien dawna rządy obawiają się  powszechnie obowiązujących reguł, także jeśli same je ustanawiają. Ale tym samym wpychają Unię w narastający paradoks ustrojowy: stanowione w coraz większej ilości wspólne normy, reguły, a nawet instytucje nie budują bynajmniej silniejszej politycznej wspólnoty, albowiem nazbyt często pozostawiają furtki pozwalające wymknąć się najsilniejszym spod ich mocy obowiązującej. Dość przypomnieć znaną dezynwolturę, z jaką  rządy Francji i Niemiec lekceważyły tak zwane kryteria z Maastricht, przez te rządy przecież  wcześniej ustanowione.

Pomimo zatwierdzenia Sześciopaku przez Parlament Europejski w końcu września 2011 kanclerz Niemiec nadal nie ustawała w wysiłkach doprowadzenia do zmian w traktatach europejskich. Efektem tego parcia stał się widowiskowy i konfliktowy  grudniowy szczyt Unii, w trakcie którego sprzeciw Anglików uniemożliwił nowelizację starych dużych  traktatów, w związku z czym na żądanie Niemiec uzgodniono treść nowego, małego, nazwanego wkrótce Paktem Fiskalnym. Zebraniu  temu towarzyszyły  na pierwszy rzut oka nie do końca racjonalne okoliczności. Stanowczy sprzeciw brytyjskiego premiera spowodowany został odrzuceniem jego żądania, aby Unia na przyszłość zagwarantowała Wielkiej  Brytanii prawo weta wobec wszelkich regulacji dotyczących rynków finansowych. Tyle tylko, że po pierwsze – ani zainspirowany przez Berlin projekt noweli, ani później przyjęty tekst Paktu w ogóle tej sprawy nie dotyczyły. David Cameron, podążając więc za niegdysiejszymi wzorami lady Thatcher, zażądał zwyczajnie za podpis Londynu zapłaty w całkiem innej dziedzinie. Ale po drugie – zrobił to w ostatniej chwili, w sposób jawnie sugerujący, że nie zakłada realnych pertraktacji, a potrzebuje raczej jakiegoś dobrze widzianego przez angielskich torysów alibi dla zgłaszanego weta. Faktem jest, że obietnicę wykorzystania najbliższej zmiany traktatów dla kupienia nowych  przywilejów dla Brytanii premier  zgłosił był znacznie wcześniej w partii torysów, kiedy tłumił  rewoltę  posłów, domagających się referendum w sprawie dalszego członkostwa  kraju w Unii. Krótko mówiąc – weto brytyjskie  nie miało  związku z treścią Paktu. Ale równie dziwna może się wydawać na pierwszy rzut oka sama owa treść[15]. Tekst Paktu bowiem rozwlekle opowiada o „wzmocnieniu koordynacji polityk gospodarczych”, ale poza długą listą frazesów nie  nakłada tu realnych zobowiązań. Snuje dywagacje na temat sławetnego francuskiego postulatu „silniejszego zarządzania strefą euro”, po to jednak, by uznać za milowy krok w tej dziedzinie zamiar cyklicznych – i tak odbywających się już – spotkań przywódców państw unii walutowej. I wreszcie  stanowi nową unię fiskalną, powtarzając  w większości obowiązujące już normy Sześciopaku. Ta dziwna na pozór sytuacja stworzyła pole dla niezliczonych  rozważań na temat tego, dlaczego kanclerz Merkel zdecydowała się wywołać gigantyczną i teatralną awanturę, aby uzyskać coś, co w zasadzie już i tak miała. Najczęściej formułowana odpowiedź brzmiała: bo lud niemiecki buntuje się nie tylko przeciw zwiększaniu pomocy dla Grecji, ale i przeciw samej Europie. Merkel zatem – dokładnie tak samo jak Cameron – potrzebuje wielkiego widowiska politycznego, które Anglikowi ma przydać w ojczyźnie  wizerunek bohatera walczącego z euro, Niemce zaś – reputację złego i egoistycznego ekonoma, zmuszającego do roboty i oszczędności rozleniwioną Europę. Taką ocenę w ostrych słowach formułował na przykład  fiński socjalistyczny minister spraw zagranicznych Erkki Tuomioja: Pakt jest „w najlepszym razie niepotrzebny, a w najgorszym szkodliwy” – pisał na blogu – i stanowi koncesję wobec Niemiec, „których rozkazów nie powinniśmy przyjmować”. Tuomioja  niekonsekwentnie dodawał jednak, że „postanowienia paktu na temat strukturalnego deficytu – to kompletnie nonsensowny kaftan bezpieczeństwa”[16]. O jakie zatem postanowienia chodziło fińskiemu socjaliście? O te zawarte w artykule trzecim Paktu, które wprowadzają  rewolucyjną  tak zwaną złotą zasadę równowagi budżetowej, definiując ją jako  obowiązek nieprzekraczania  granicy 0,5%  deficytu strukturalnego w stosunku do PKB. Czyli de facto wymagające na przyszłość od Europy (za wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych, stąd mowa o „deficycie strukturalnym”) rezygnacji z długu publicznego jako sposobu rozwiązywania problemów społecznych i politycznych. I na dodatek – wprowadzenia takiej reguły do wewnętrznego porządku konstytucyjnego przez wszystkich sygnatariuszy. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że jest to żądanie cofnięcia europejskiego fiskusa do reguł obowiązujących dawno temu, w czasach parytetu złota i nieznanej jeszcze idei pieniądza fiducjarnego. Owszem, walcząc o  zmiany w traktacie, kanclerz Niemiec miała zapewne na oku emocjonalny komfort niemieckiego wyborcy, od którego w końcu zależy jej władza i polityczny los. Ale doprawdy trudno nie zauważyć, jak bardzo rozminęły się z realiami  niezliczone  wówczas głosy redukujące kwestię do tego jedynie, propagandowego wymiaru. Pakt stał się czymś na kształt zwieńczenia  wcześniejszych, wymuszonych przez niemiecką kanclerz programów deflacyjnych narzucanych poszczególnym krajom oraz  nowych europejskich  praw, mających służyć  temu samemu celowi. Nie trzeba dodawać, że przyjęty w końcu przez Radę Europejską w marcu 2012, od pierwszego dnia miał w Europie (a i w Ameryce) niemal samych wrogów.  Francois Hollande uczynił z hasła jego zmiany sztandar swojej zwycięskiej kampanii. A na drugim ideowym biegunie  broniący „rynków” „The Economist” określał go krótko mianem  „komedii euro”. W obliczu Paktu Fiskalnego egzotyczny sojusz  finansjery z socjalizmem osiągał apogeum.

Z perspektywy połowy 2012 roku nie jest jeszcze jasne, czy ostatecznie Pakt odegra  trwałą rolę w europejskiej polityce. Jeśli  wszakże poczynić cztery założenia:  że  – mimo żądań  prezydenta Hollande’a – Pakt nie będzie renegocjowany, że ratyfikuje go co najmniej 12 krajów,  że  Komisja Europejska poczuje się na tyle silna, by w ciągu następnych lat egzekwować go z użyciem już wcześniej otrzymanych instrumentów, a przywództwo Niemiec będzie  nadawać polityczną moc zasadom  zapisanym w Pakcie także w przyszłości – wpłynie on istotnie na polityczny i społeczny kształt Europy. Ciągła kontrola i nieustanne redukowanie zadłużenia w celu osiągnięcia ideału równowagi finansowej – to po raz pierwszy formalne, prawno-traktatowe wyzwanie dla europejskiego państwa socjalnego. W jawnej już dzisiaj  i dość brutalnej formie dotyczy ono  krajów Południa, których gospodarki stały się niekonkurencyjne, a nie mogąc przełamać tego stanu odwiecznym sposobem dewaluacji własnej waluty (bo jej nie mają),  skazane są  na cięcie wydatków i podnoszenie podatków na tak wielką skalę, aby przez wieloletni spadek produkcji, recesję i olbrzymie bezrobocie zyskać w przyszłości nadzieję na  spadek cen i płac o około 20-30%. Ekonomiści zwykli określać tę karkołomną terapię, w której  warunkiem odzyskania zdrowia jest osiągnięcie stanu bliskiego śmierci – „wewnętrzną dewaluacją” (uciekając przed tradycyjnym i budzącym grozę terminem: deflacja), zastrzegając, że  trzeba ją kontynuować przez wiele lat i nijak nie można jej złagodzić bez rezygnacji z perspektywy odzyskania zdrowia. Coraz liczniejsze deklaracje polityków – zwłaszcza nowego prezydenta Francji – o konieczności równoczesnego podjęcia tak zwanej „agendy prowzrostowej” muszą wobec tego być traktowane bardziej jako symboliczne odcinanie się od  Niemiec i próby zrzucenia na Berlin pełnej odpowiedzialności za możliwe złe polityczne skutki restrykcji fiskalnych, niźli jakiś realnie istniejący alternatywny  plan. Zostawiając na boku  względy propagandy oraz niebłahą dla polityków kwestię słupków popularności, deklaracje te rodzą  także zwyczajny strach, że  przyjęcie przez Europę  fiskalnego Deutsche Ordnung wcześniej czy później zakończy się jednak porażką i nieuchronnym rozmontowaniem unii walutowej, po to, by niektórym przynajmniej członkom grupy PIIGS dać szansę na jakiś oddech. Ciekawe, że to w Polsce właśnie powstał bodaj jedyny znany dotąd publicznie, do bólu precyzyjny raport, postulujący  wyprzedzające i kontrolowane rozwiązanie unii walutowej przez polityków, nim nastąpi  prawdopodobny ciąg zdarzeń niekontrolowanych[17]. Zapewne podobne analizy, opatrzone klauzulami najwyższej tajności, leżą dzisiaj na biurku niejednego europejskiego przywódcy.

Niezależnie od niemożliwych jeszcze do przewidzenia efektów polityki „dewaluacji wewnętrznej” na Południu i tempa, w jakim  za wielką społeczną cenę powracać będzie tam utracona konkurencyjność, byłoby iluzją sądzić, że złota reguła równowagi budżetowej – jeśli traktować ją serio – pozostanie neutralna wobec polityki tych krajów Unii, którym  dotąd udało się obronić przed kryzysem fiskalnym.  Nie tylko dlatego, że – jak przewidują ekonomiści –

najprawdopodobniej utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu  i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej[18],

czyli prosto mówiąc – dokuczliwości społeczne Paktu dotkną wcześniej czy później także najbogatszych członków Unii. Albowiem złota reguła  uderza   generalnie w taki model demokracji, który wymusza na politykach ciągłe kupowanie wyborców przy pomocy publicznych pieniędzy. Byłoby zapewne sporym uproszczeniem powiedzieć, że możliwość nieograniczonego – jak się do niedawna mogło wydawać – zadłużania się państw jest jedynym źródłem  dramatycznego spadku jakości, bezideowości i antyreformatorskiej inercji, w jakich pogrążyła się  europejska – także polska – polityka. Jeśli jednak na przyszłość sztywność reguł unijnych rzeczywiście  utrudniłaby przynajmniej powszechny mechanizm kupowania wyborców, miałoby to i tak iście dobroczynny wpływ na  jakość europejskiej polityki. Aspirujący do władzy politycy musieliby z jednej strony zacząć myśleć o bardziej wyrafinowanych, twórczych i reformatorskich sposobach odpowiadania na oczekiwania swoich wyborców. Z drugiej – w taki bądź inny sposób otwarcie przyznać, że nieustanne bogacenie się z pokolenia na pokolenie i coraz wygodniejsze życie  Europejczyków ani nie jest jakąś daną raz na zawsze historyczną nieuchronnością, ani nie może już postępować w dotychczasowym tempie. Z natury rzeczy – do polityki musiałoby się zatem przebić choć trochę więcej prawdy. A  w perspektywie – mogłoby stać się możliwe stopniowe zwiększanie  konkurencyjności Europy względem  świata zamiast  powtarzających się klęsk kolejnych  „strategii lizbońskich”. W końcu, jeśli założyć, że – znów, nie jedynym – ale kto wie, czy nie najpoważniejszym  kłopotem państw z suwerennością w dobie globalizacji jest narastające poddaństwo względem „rynków”, to utrwalenie się polityki  nieustannego ścieśniania długu   pozwoliłoby odwojować przynajmniej jakąś część utraconej na tym polu suwerenności. Fiskalna faza kryzysu w Europie unaoczniła bowiem, że nawet duże i silne państwa, na przykład Francja – stały się niemal bezbronne  wobec  rynków. Rewindykacja tego fragmentu suwerenności państwowej oczywiście nie uda się, jeśli wzorem Paryża chcieć ją prowadzić  tylko antyrynkowymi regulacjami prawnymi, tworzeniem „własnych”, czyli państwowych agencji ratingowych, a zwłaszcza pełną moralnego oburzenia polityczną propagandą. W takiej rozgrywce międzynarodowy kapitał i tak okaże się silniejszy. Lepszą bez wątpienia drogą jest wbudowywanie w  ustrój państw mechanizmów  uodporniających, sui generis „szczepienie państw” na  politykę prowadzoną pod dyktando wielkiej finansjery. Złota reguła równowagi jest bez wątpliwości jedną z możliwych i sprawdzonych szczepionek. Ten suwerennościowy aspekt  problemu w ogóle nie zaistniał w pozaniemieckiej debacie nad Paktem,  zdominowanej – nie bez powodów – przez pogląd, iż  Deutsche Ordnung jest w istocie niemal tym samym co utrata niepodległości. Szansa rewindykacji części państwowej suwerenności, pewnego uszlachetnienia demokracji i wzrostu konkurencyjności Unii Europejskiej w świecie za cenę uznania nieuchronności przyhamowania tempa wzrostu dobrobytu. Takie  aksjologiczne horyzonty otwiera  idea i  logika celów  Paktu Fiskalnego.

Demokracja i suwerenność w odwrocie

Rzeczy miałyby  się jednak zbyt prosto, gdyby  kwestie suwerenności i demokracji  nie stanęły w wyniku kryzysu  nagle na ostrzu noża. 9 listopada 2011 nastąpiła dymisja socjalistycznego rządu greckiego premiera Papandreu, którego zastąpił  na urzędzie bezpartyjny wysoki funkcjonariusz EBC – Lukas Papademos.  Nowy premier  doszedł do władzy w niezwyczajnych okolicznościach. Jego poprzednik zawarł właśnie układ z Unią Europejską, dający jego krajowi kolejną zwiększoną transzę międzynarodowej pomocy w zamian za szczegółowe zobowiązania wprowadzenia jeszcze ostrzejszych niż dotąd posunięć deflacyjnych, ale po powrocie do Aten chciał ogłosić narodowe referendum nad jego akceptacją. Nicolas Sarkozy zasłynął wtedy krótką oceną osoby greckiego premiera: „wariat”,  a opinię tę – podzielaną  w większości północnoeuropejskich stolic – wyraził akurat Francuz, zapewne z racji  skłonności do kartezjańsko jasnego wykładania własnych opinii o innych politykach. Rosnące zamieszanie z greckimi papierami dłużnymi dopełniło miary. Pod pręgierzem Berlina, Paryża i Brukseli  Grecja pękła i niemal z dnia na dzień  dokonała zmiany rządu i zrezygnowała z referendum. Wprawdzie lider greckiej opozycji Samaras przez dłuższy czas domagał się dymisji  rządu i niezwłocznego przeprowadzenia wyborów, jednak w obliczu spełniających się właśnie jego żądań  niespodziewanie zamilkł w kwestii wyborów, które w ten sposób zgodnie odłożono o pół roku. Dokładnie tyle, ile było niezbędne  dla  podpisania  przez Ateny Paktu Fiskalnego, wprowadzenia obiecanych cięć i rozpędzenia pierwszej solidnej fali antyeuropejskich, a zwłaszcza antyniemieckich demonstracji.  Trzy dni później  podobne zdarzenia miały miejsce we Włoszech. 12 listopada podał się do dymisji zwalczany z furią od dawna przez włoską lewicę i ośmieszony w Europie gabinet Berlusconiego. Sytuacja włoska  była jednak trochę mniej jednoznaczna. Włoski premier –podobnie jak jego grecki kolega – znalazł się wprawdzie pod silnym międzynarodowym obstrzałem z powodu jawnych niekonsekwencji i – co tu dużo mówić – okłamywania  Brukseli i Berlina co do przedsiębranych kroków deflacyjnych. Podobnie do Greka znalazł się też pod presją  rynkowego wzrostu oprocentowania włoskich papierów dłużnych. Lecz  to, co zmusiło twardszego znacznie Berlusconiego ostatecznie do dymisji, to wędrówka kilku jego posłów do opozycji, utrata większości i realna groźba wotum nieufności. W Rzymie władzę przejął popularny w instytucjach międzynarodowych i w europejskiej biurokracji  bezpartyjny były komisarz Mario Monti. Ten sam Monti, który dopiero co – w sierpniu – z zakłopotaniem  przyznawał, że „władzę nad Włochami zaczyna przejmować rząd techniczny z ośrodkami w Berlinie, Brukseli oraz w Paryżu”[19], po tym, jak dwóch szefów EBC (stary i nowy) posłało Berlusconiemu list dyktujący  tekst  włoskiej ustawy budżetowej jako warunek pomocy banku na załamującym się rynku włoskich papierów dłużnych. W Rzymie nieco inaczej również niż w Atenach wyglądała kwestia terminu następnych wyborów. Opozycyjna włoska lewica od dawna nie chciała bowiem przedterminowych wyborów i proponowała Montiego na premiera rządu pozaparlamentarnego. Zewnętrzna presja w tej kwestii nie była zatem potrzebna.

W żadnym państwie unijnym nie zmieniano do tej pory władzy na tak jawne i niemaskowane  żadną poprawnością zewnętrzne żądanie.  Owszem, w 2000 roku 14 państw członkowskich próbowało dokonać dyplomatycznej izolacji Austrii  z powodu zbudowanej tam nazbyt prawicowej koalicji. Wiedeń wniósł jednak skargę o pogwałcenie prawa wspólnotowego, a krótkotrwała izolacja nie przyniosła efektów.  Symptomem niewątpliwie zachodzącej przemiany stał się w  roku 2011 przypadek Węgier, w stosunku do których została zastosowana długotrwała i narastająca presja tak instytucji europejskich, jak i poszczególnych rządów, jawnie wykraczająca poza reguły  acquis communautaire. Dotyczy to zwłaszcza  dwóch rezolucji  Parlamentu Europejskiego, pierwszej – żądającej głębokich i konkretnie wymienionych zmian w węgierskiej konstytucji, motywowanych względami ideologicznymi i w konsekwencji następnej – postulującej wszczęcie procedury mającej pozbawić Budapeszt prawa głosu w Unii. A także  nałożenia  w  marcu 2012 przez Komisję Europejską sankcji finansowych za naruszenie dyscypliny budżetowej na mocy Sześciopaku, tyle że w sytuacji, w której analogiczne kroki karne nie zostały podjęte wobec innych państw z gorszymi niż Węgry wskaźnikami budżetowymi (np. Hiszpanii).  Te i inne kroki przeciwko Węgrom można interpretować jako pierwszą  chronologicznie próbę wymuszenia zmiany demokratycznie wybranego rządu z wykorzystaniem mechanizmów  Unii Europejskiej. Do tego czasu Unia używała finansowego i politycznego szantażu wymuszającego zmianę władzy wyłącznie poza swoimi granicami, na przykład wobec Serbii. Również nigdy dotąd żaden z krajów Unii  pod zewnętrzną presją nie odsuwał w czasie wyborów powszechnych.  Owszem, rządy pozaparlamentarne, tworzone na krótki czas do wyborów, są częścią europejskiej tradycji politycznej. Ale przed Papademosem i Montim w żadnym unijnym kraju nie powołano dotąd takiego rządu z misją podjęcia najważniejszych decyzji dotyczących polityki, gospodarki, finansów i międzynarodowej pozycji państwa. Sześć miesięcy w Atenach i dużo dłuższy okres do wyborów we Włoszech były Europie potrzebne dla uchronienia tych krajów przed skutkami rozstrzygnięć, jakich mogliby dokonać ich obywatele. Sprawy bowiem okazują się zbyt poważne, aby kwestię przyszłości Grecji oddawać w ręce Greków, albo samym Włochom zostawić problem przyszłości Włoch. Do tego trzeba jeszcze dodać całkiem nowy typ premiera. Tak Papademos, jak i Monti byli funkcjonariuszami instytucji ponadnarodowych. I znów nie ma w tym nic dziwnego, że kariery  w polityce krajowej robią ludzie znani ze światowej areny. Tak już bywało, choćby w przypadku Niemiec (prezydent Koehler) czy Włoch (premier Prodi). Zawsze jednak dochodzili oni do władzy w wyniku pozycji politycznej we własnych krajach, nie zaś z uwagi na zaufanie obcych rządów i międzynarodowych instytucji. Przypadek Papademosa i Montiego jest i pod tym względem precedensowy. Jako wiceszef banku centralnego we Frankfurcie i członek Komisji Europejskiej w Brukseli posiadali oni międzynarodowe zaufanie, które utraciły właśnie Grecja i Włochy. Wotum zaufania z Berlina, Paryża i Brukseli stało się więc zasadniczym źródłem legitymizacji władzy w Rzymie i Atenach.

Wszystko to są  nowości w ustroju państw współczesnej Europy. Nowości tak dużej miary, że warto postawić pytanie, czy nie kształtuje się jakaś nowa forma państwa, którą okresowo będą mogły przybierać peryferyjne kraje Unii w chwilach zasadniczych, a trudnych do zaakceptowania rozstrzygnięć o ich przyszłości. Odpowiedź będzie  twierdząca, jeśli za Jamesem Caporaso przyjmiemy, że wprawdzie nie da się opisać w istocie czegoś tak ogólnego jak „państwo nowoczesne” albo „państwo narodowe”, można natomiast i należy próbować uchwycić  sens  dokonujących się zmian   struktur władzy politycznej  dzięki nie do końca sprecyzowanej bardziej intuicyjnej kategorii „formy państwa”[20]. Tak Unia Europejska, jak i tworzące ją kraje iskrzą wtedy swymi różnorodnymi formami, w zależności od punktu widzenia, z którego chcemy na  nie spojrzeć: możemy w nich widzieć na przykład formę pluralistyczną,  socjalną, regulacyjną czy postwestfalską. Nowo rodzącą się formę, przy pomocy której dawałoby się uchwycić najbardziej aktualne procesy  przepływu władzy i jej legitymizacji  na europejskich peryferiach, można by – w nawiązaniu do pewnej tradycji –  nazwać „europejskim państwem mandatowym”. Idea międzynarodowego mandatu dla zreformowania i unowocześnienia  krajów  znajdujących się pierwotnie pod dominacją mocarstw centralnych zrodziła się po I wojnie światowej i zafunkcjonowała w treści słynnego artykułu 22 Konwencji Ligi Narodów z 1919 roku. Jej twórca – brytyjski minister lord Balfour – definiował ją angielskim słowem „supervision”.  Łączy ono  w sobie idee nadzoru, wsparcia i kierownictwa. Mandat  ma być w pewnym sensie zaprzeczeniem idei kolonialnej, nie chodzi w nim bowiem  o eksploatację, ale okazanie pomocy temu, kto – zdaniem świata zewnętrznego – nie jest zdolny poradzić sobie sam. Przypominałoby to więc w jakiejś mierze czasowe i częściowe ubezwłasnowolnienie  w celu  wyprowadzenia na prostą trudnych spraw, z którymi ubezwłasnowolniany ewidentnie sam nie może sobie dać rady. Niewątpliwie najdalej idącym – choć niezrealizowanym – projektem międzynarodowego mandatu w stosunku do Grecji  było  sugerowane przez rząd niemiecki na początku 2012 roku ustanowienie specjalnego komisarza Unii Europejskiej, odpowiedzialnego za wdrażanie zaleceń międzynarodowych dla tego kraju. Choć szeroko skrytykowany i odrzucony, projekt ów – nawiązujący wprost do starej koncepcji art. 22 Konwencji Ligi Narodów – mógłby okazać się jeszcze całkiem przydatny, jeśliby na przykład chaos polityczny w Grecji po wyborach 6 maja pozbawił Ateny zdolności do dalszego samookreślania własnego losu, czyli przede wszystkim do zdecydowania bądź to o podporządkowaniu się twardym regułom uznanym przez rząd Papademosa, bądź to o stanowczym i kontrolowanym odejściu z unii walutowej. Zresztą w przeszłości – z racji swej chronicznej niewypłacalności – Grecja co najmniej dwukrotnie znalazła się pod faktycznym międzynarodowym protektoratem:  francuskim – krótko  po uzyskaniu niepodległości w 1832 roku oraz międzynarodowej komisji kontroli – po sromotnie przegranej  w 1897 wojnie o Kretę. Ta ostatnia  komisja zyskała nawet prawo swobodnego wyboru tych  spośród dochodów państwa greckiego, o których przeznaczeniu sama chciała decydować. O ile wówczas jednak protektorzy nie ukrywali prostej intencji egzekucji należnych wierzytelności, o tyle współcześnie rzecz idzie również o spłacenie długów, ale nadto o narzucenie takiej długofalowej polityki, która by wyeliminowała niebezpieczeństwo podobnego kryzysu na przyszłość i otwierała szansę na odzyskanie wiarygodności. Aby dzisiaj osiągnąć te cele i jednocześnie zachować w dotychczasowym kształcie unię walutową, potrzebna się staje nie tylko możliwość czasowego ograniczenia suwerenności, ale także w konsekwencji – zawieszenia europejskich dogmatów demokratycznych. Jest coś z paradoksu w tym, że w przypadku Grecji czy Włoch czasowe ograniczenie suwerenności typu mandatowego na rzecz Unii i tworzących ją głównych mocarstw – jeśli wypełniłoby swoje cele – prowadzić winno do odzyskania choć części suwerenności tych państw względem „rynków” na przyszłość. Co więcej, można dowodzić, że mandatowa interwencja jest już skutkiem  galopująco postępującej  utraty suwerenności przez te kraje  względem międzynarodowej finansjery, czego przekonującym dowodem  stała się faktyczna utrata zdolności do samodzielnej obsługi własnych długów. Natomiast gdy idzie o europejską dogmatykę demokratyczną to – po pierwsze, zasadnicza struktura władzy w Unii Europejskiej nie jest przecież  i nigdy nie była demokratyczna, na co zwłaszcza narzekają nieustannie i bez efektów wyznawcy rozmaitych teorii deliberatywnych i partycypacyjnych, jak choćby wspominany już Juergen Habermas. A po drugie – wbrew temu, co się powszechnie uważa, dzisiejsza Europa nie żywi już wcale dla swoich demokratycznych dogmatów niegdysiejszej, niemal religijnej czci.

Serce Niemiec podąża za niemieckim handlem

Uproszczona dialektyka utracjusza i skąpca nie była wystarczająca, aby opisać źródła i naturę merklowskiego modelu niemieckiej polityki.  W obliczu  takich kolejnych faktów, jak Sześciopak, Papademos, Monti, Pakt Fiskalny i w końcu projekt komisarza dla Aten – kanclerz Merkel przestała już być li tylko figurą niemieckiego burżuazyjnego liczykrupy, stała się w pierwszym rzędzie nowoczesnym wcieleniem  znanego dobrze Europie niemieckiego okupanta. Nic w tym zaskakującego, logika  polityki  duszącej deflacją połowę kontynentu  musiała przynieść ten rodzaj skojarzeń. Oczywiście antyniemiecki  „ruch oporu” najsilniej rozwinął się w Grecji. „Niemcy zrabowali nasze złoto, a teraz uprawiają rasistowskie moralizatorstwo” – to  znany z ciętego języka wicepremier  Theodoros Pangalos. „Niemiecka  polityka wobec nas przypomina czasy nazistowskiego terroru” – to jeden z greckich posłów. „Naziści z Niemiec znów nadciągają! Wstępujcie do nas, abyśmy mogli was ochronić” – to z kolei apel przywódców central związkowych[21]. Jeśli wziąć pod uwagę, że jest to ton oficjalnych wypowiedzi,  można sobie wyobrazić, jakie okrzyki pod adresem Niemców i ich przywódczyni wznosiły kilkusettysięczne tłumy greckich „oburzonych” manifestantów. Ale tradycyjna grecka niechęć do Niemców tym razem nie  okazała się w Europie czymś odosobnionym. „Hitler żyje, a jego zwolennicy proszą go o powrót do władzy; zgodził się pod warunkiem, że tym razem nie będzie już tak wyrozumiały” – taki dowcip opowiedział  Włochom  w chwili swojej dymisji premier Berlusconi. W Anglii politycy retorycznie byli  wprawdzie nieco bardziej układni, w przeciwieństwie jednak do gazet. Prawicowy tabloid „Daily Mail” powitał Pakt Fiskalny inwokacją: „Witajcie w Czwartej Rzeszy”, a lewicowy „Guardian” karykaturą z „podobizną Merkel jako tłustej, roznegliżowanej Dominy, która pejczem potrąca malutkiego wychudzonego Sarkozy’ego  w wielkiej czapce napoleońskiej”. Ten wątek upokorzenia Francji stał się    emocjonalnym , „podziemnym” nurtem zwycięskiej kampanii  prezydenta Hollande’a.

Telewizyjny Canal+  okrzyknął Merkel nowym prezydentem Francji, zaś Sarkozy’ego przedstawił jako kukłę powiewającą niemiecką chorągiewką na powitanie przekraczających francuskie granice czołgów z czarnymi krzyżami[22].

Nicolas Sarkozy bronił się przed takim wizerunkiem do ostatnich chwil kampanii wyborczej; jeszcze w poprzedzającej drugą turę debacie dość rozpaczliwie argumentował: „Wolę iść drogą Niemiec niż Grecji i Hiszpanii”[23]. Miarą ogólnoeuropejskiego antyniemieckiego szaleństwa może być fakt, że kiedy w kwietniu 2012 niemiecki minister obrony de Maiziere zaproponował  święto Bundeswehry na dzień 22 maja (tego dnia w 1956 roku Bundestag powołał do życia nową niemiecką armię), poważny brytyjski dziennik „The Times” uznał, że Niemcom naprawdę chodzi o przypadające  także na ten dzień urodziny Richarda Wagnera, „którego podziwiał Hitler i którego muzyka była ścieżką dźwiękową Trzeciej Rzeszy”[24]. Zdominowany przez lewicowe emocje  prezydentów USA i Francji majowy szczyt grupy G-8 w Camp David przedstawiany bywał w  mediach niemal jak kolejna światowa  wiktoria nad germańskim imperializmem. Nastrój ów udzielił się także polskim mediom, choć w znikomym jedynie stopniu – co godne podkreślenia – polskiej polityce. Antyniemieckie resentymenty zaczęły odżywać w Polsce silniej dopiero „w obronie” przed bojkotem ukochanego dziecka polskich i ukraińskich polityków – mistrzostw Europy w piłce nożnej.

W takiej atmosferze źródła i cele niemieckiej polityki stały się przedmiotem analiz i namysłu niemal na całym świecie, także w samych Niemczech. W 2010 roku  unijny instytut Breugel opublikował raport Dlaczego Niemcy przestały kochać Europę?[25].  Jego konkluzje są chyba najbardziej obiegową wersją interpretacji polityki Angeli Merkel, upowszechnioną od tamtego czasu na masową skalę. Po pierwsze – Merkel nie ma żadnej wizji Europy, czego dowód dała jeszcze w głośnym „antywykładzie” europejskim na Uniwersytecie Humboldta, w którym nie tylko odmówiła dywagacji na temat tego, jak ma być zorganizowana Unia w przyszłości, ale  zastrzegła nawet, że  po fatalnych doświadczeniach z Konstytucją Europejską „należałoby teraz unikać wszystkiego, co prowadzi do przekazywania kompetencji Brukseli tylnymi drzwiami”. Po drugie natomiast – pani kanclerz i jej partia mają ręce spętane nastawieniem niemieckiej opinii publicznej, która generalnie południowców uważa za leniów i łazęgów, plany pomagania im – za szaleństwo polityków, a euro – za niemieckie nieszczęście, które za chwilę sprowadzi na ich kraj inflację, niepewność i utratę bezpieczeństwa. Takim ludowym emocjom sprzyja na dodatek Federalny Trybunał Konstytucyjny, który w sprawie polityki europejskiej stawia rządowi ciągle nowe, suwerennościowe przeszkody i ograniczenia. W tych warunkach los innych narodów europejskich jest dla Berlina coraz bardziej obojętny, nie wspominając już o losie Unii. Co więcej,  Merkel nie ufa Komisji Europejskiej, która – jej zdaniem – ma nazbyt dużą skłonność do rozdawania cudzych  pieniędzy, nieuchronnie popycha zatem Unię do decydowania o wszystkim co naprawdę istotne w kolegium szefów państw i rządów, tutaj mając przynajmniej  pewność, że żadne decyzje nie zapadną  bez jej wiedzy i woli. Jasno z tego widać, że  postać Angeli Merkel nie jest dzisiaj bohaterem europejskich salonów. Wspominana już Ulrike Guerot,  z większą niż  raport  Breugla subtelnością, dostrzega nieuchronność „samotnego podążania przez Niemcy w świat”. Tak jak Amerykanie w jakimś sensie porzucili już Europę, tak teraz Niemcy  wyrastają z Europy. Jedni i drudzy z tego samego powodu: coraz więcej ekonomicznych interesów ciągnie ich w świat, a zwłaszcza do Azji.  Wolumen handlu niemiecko-chińskiego, który w roku 2008 wynosił mniej więcej 100 mld dolarów,  urósł o następne 100 mld dolarów  do dziś i znów urośnie o kolejne 100 mld dolarów – wedle zapowiedzi premiera Wen Jiabao – do roku 2015[26]. Dzieje się tak nie tylko dzięki wielkości obu gospodarek, ale przede wszystkim dzięki  reformom, które otwierają niemiecką gospodarkę na świat.  Światowy wolny handel – rzec by można, idea bardzo mało europejska – stał się przewodnim motywem spektakularnej wizyty Wena w Berlinie w kwietniu 2012.  Europa już nie nadąża za Niemcami i w Berlinie uważa się, że jest to problem Europy, a nie Niemiec. Ulrike Guerot pisze:

Serce Niemiec podąża za ich handlem, który coraz bardziej wykracza poza Europę. I nie jest to jakaś „antyeuropejska intencja”, ani tym bardziej wąsko nacjonalistyczna ambicja; po prostu Niemcy „idą w świat”, aby bronić swej ekonomicznej przyszłości. To uproszczenie powiedzieć, że Niemcy przestają być europejskie. Przeciwnie, właśnie teraz zaczynają być  zwyczajnie europejskie – to znaczy stają się jednym z europejskich krajów, nie myślących przecież ciągle w ponadnarodowych kategoriach. I takimi pewnie pozostaną. Realizm polityczny wymaga zauważenia, że europejskie Niemcy „pójdą w świat” z Europą, albo i bez niej i że jest to kłopot Europy, a nie Niemiec. Owszem, Niemcy mogą być napędem ciągnącym gospodarkę Unii ku światowym rynkom, ale tylko pod warunkiem, że także inni członkowie Unii tego chcą i gotowi są także coś robić w tym celu[27].

Krótko mówiąc – Niemcy  marzą o tym, aby zostać wielką Szwajcarią Europy[28]. Trafność tej pointy leży w jej oczywistej paradoksalności:  najsilniejsze mocarstwo,  położone na dodatek w samym środku  kontynentu, nie da rady  przekształcić się w obojętną na otoczenie, bajecznie bogatą i  samolubną krainę górali. Lecz we współczesnej krytyce niemieckiej polityki niebłahą rolę odgrywa także argument inny, w istocie  sprzeczny z przedstawioną tutaj logiką.  Panuje  bowiem zgoda co do tezy o niemieckiej współodpowiedzialności za kryzys. W ciągu przedkryzysowej dekady, kiedy rządy i konsumenci w krajach PIIGS coraz bardziej niebotycznie się zadłużali, Niemcy przypatrywały się temu z zadowoleniem,  sprzedając im dzięki ich nieroztropności coraz więcej niemieckich towarów.

W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2% PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec o 133 mld euro towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro[29].

Wynika z tego, że unia walutowa narzucona niegdyś  Republice Federalnej przez prezydenta Mitteranda – dzisiaj to już jest jasne – otwartym szantażem,  jako przymusowa cena za zgodę na zjednoczenie, przyniosła jednak pożytek gospodarce niemieckiej, a długoterminowo – w sytuacji kryzysu finansowego –  pomogła osiągnąć państwu niemieckiemu także dominującą rolę w polityce europejskiej, pierwszy raz po II wojnie światowej. „Oczy Europy są dziś zwrócone na nas – mogła powiedzieć kanclerz w Bundestagu podczas rozpatrywania sprawy pomocy dla Grecji – i żadna decyzja nie będzie podjęta ani bez nas, ani przeciw nam”[30]. Lecz skoro tak, to znaczy, że nie tylko Unia Europejska, a zwłaszcza unia walutowa, ale i perspektywa  szybkiego, a zarazem trwałego ozdrowienia  wszystkich europejskich partnerów  należy do sfery życiowych interesów niemieckich. Taki punkt widzenia pozwala  wytłumaczyć racjonalnie przełom z maja 2010. Dlaczego Merkel zaakceptowała  wtedy ów „zamach stanu”, z pogwałceniem  europejskich traktatów i  wszystkich „niemieckich” zasad odpowiedzialnego postępowania w dziedzinie finansów? Bo była zdeterminowana nie dopuścić do niewypłacalności któregokolwiek z krajów strefy euro. Dlaczego złamała te zasady tak późno, dopiero po 15 miesiącach od chwili, gdy w lutym 2009  jej koalicyjny minister finansów Peer Steinbrueck po raz pierwszy publicznie zdeklarował nieuchronną konieczność ratowania Grecji? Bo trzeba było dopiero całej  dramaturgii weekendu 7-9 maja, aby  przerażony sytuacją prezydent Sarkozy dał zgodę na  niemiecką wizję nieznanych dotąd Europie, przymusowych  restrykcji fiskalnych, o których dotąd przecież nawet nie chciał słyszeć! Tak zinterpretowany układ Merkel – Sarkozy  zaczyna przypominać nieco ów wcześniejszy układ założycielski unii walutowej, kiedy to szantażowany zjednoczeniem Niemiec kanclerz Kohl zrzekł się w końcu marki i niezależności Bundesbanku, jednak dopiero wtedy, gdy uzyskał od prezydenta Mitteranda zobowiązanie, iż przyszła wspólna waluta będzie zarządzana wedle standardów niemieckiej, a nie francuskiej kultury fiskalnej. Tamto  historyczne ustępstwo miało przyśpieszyć odbudowę politycznego znaczenia Niemiec. Obecne ma otworzyć  trwałe możliwości nadzorowania Europy, tak aby wypełniała ona niemieckie standardy. Paradoksalnie zatem – ustępstwa te stanowią ciąg cegiełek  wznoszących gmach niemieckiego mocarstwa. Lecz z takiej perspektywy  widać także, że  jego dzisiejszy imperializm  jest zarazem swego rodzaju wyrzeczeniem. Kiedy  pragnąc zachować w całości unię walutową  Niemcy ratują Południe – płacą za to łamaniem własnych zasad, solidnym obciążeniem własnych podatników i nieuchronnym zmniejszeniem swej przewagi konkurencyjnej w stosunku do państw, którym pomagają się podnieść. Kiedy  z kolei chcąc uniknąć takich rozterek na przyszłość, zmuszają Europę do wyrzeczeń i deflacji – rujnują swój eksport, który jest dziś głównym źródłem ich siły, a na dodatek  muszą za to jeszcze zapłacić utratą dawnego ciepłego, europejskiego wizerunku i oswoić się z przypisywaną im znów rolą niebezpiecznego imperialisty.  Jak słusznie zauważono w analizie amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor:

Niemcy potrzebują wolnego handlu europejskiego. Niemcy także potrzebują wzrastającego popytu w Europie. I Niemcy muszą zapobiec powrotowi starej fali antygermańskiej. To wszystko są cele Niemiec, ale niektóre z nich kolidują nawzajem. Jak daleko Niemcy są gotowe się posunąć i czy w pełni rozumieją swój narodowy interes? Ten kryzys przestaje bowiem już być grecki czy włoski. To jest kryzys wokół roli, jaką Niemcy mają pełnić w Europie. Dziś Niemcy trzymają wiele kart i to jest właśnie ich problem: muszą dokonać wyboru. I widać, że ten wybór nie przyjdzie z łatwością powojennej Republice Federalnej[31].

Krótko mówiąc: sam sposób, w jaki  Berlin miałby się angażować w Europę, jest z perspektywy niemieckich interesów nieoczywisty. Kanclerz Merkel ma zatem kłopot natury piętrowej.  Na parterze staje wobec pokusy wyciagnięcia daleko idących konsekwencji z faktu „wyrastania z Europy” niemieckiego burżuazyjnego samoluba i próby realizacji utopii „wielkiej Szwajcarii”. A kiedy już tę pokusę zwalczy, na piętrze napotyka na kolizyjne strategie mocniejszego zaangażowania w Europę, prowadzące do wzajemnego znoszenia się  rozmaitych poważnych niemieckich interesów. Jednak po batalii o Pakt Fiskalny i cenie, jaką już przyszło niemieckiej polityce zań zapłacić, coraz wyraźniej widać,  że pragmatyczna polityka  Merkel ipso facti dokonała  wyboru priorytetów. W połowie 2012 roku można już zaryzykować tezę, że przynajmniej tak długo, jak w Berlinie utrzyma się chadecki gabinet –  owym priorytetem będzie upowszechnianie w Europie norm niemieckiej kultury fiskalnej. Czyli Deutsche Ordnung. „Jesteśmy chrześcijańskimi demokratami – dlatego potrafimy sprostać wyzwaniom; jesteśmy także pełnymi oddania Europejczykami –  dlatego  wiemy jak przekonywać innych Europejczyków” – zadeklarowała z optymizmem CDU  w listopadzie na swoim zjeździe[32].

W pewien sposób sens takiego podejścia rozjaśnia  klasyczny opis niemieckiego stosunku do świata pióra Tomasza Manna, wedle którego niemiecka tradycja polityczna to tradycja mieszczańska, a jej istotą jest nieufność dla wszelkich idei i instytucji politycznych, zespolona z wiarą w sens upowszechniania niemieckiej, czyli mieszczańskiej formy życia: porządku, konsekwencji, spokoju i pilności. W tym sensie – pisał Mann krótko po klęsce w I wojnie światowej – dla polityki niemieckiej „ponad-narodowy to coś zupełnie innego i lepszego niż międzynarodowy, a ponad-niemiecki oznacza nade wszystko niemiecki”[33]. Dzisiaj dla rządu w Berlinie Europa „ponad-narodowa” to Europa w końcu respektująca przynajmniej reguły finansowe owego mieszczańsko-niemieckiego porządku, bez którego załamią się unijne traktaty i wzniesione przez nie instytucje. Ale dla Greków, Włochów, a może zwłaszcza dla Francuzów – to jest po prostu Europa niemiecka. „Niemcy zawsze przemycają kontrowersyjne pomysły, ukrywając je pod jakąś niegroźną formułą;  w ten sposób forsują własne plany już od V wieku”[34] – zgryźliwie zauważyła  Jadwiga Staniszkis, uchwytując chyba istotę tej obawy. Kto wie, czy  Nicolas Sarkozy nie wygrałby wyborów, gdyby wtedy w maju nie uległ perswazji Merkel i nie doszedł do wniosku, iż musi – dla dobra Francji – wprowadzić  w niej „niemieckie reformy”?

W stronę unii północno-wschodniej?

 Co to wszystko naprawdę znaczy dla Europy, a zwłaszcza dla Polski?  Bez wątpienia natura europejskiej motywacji Niemiec jakościowo przeobraziła się w ciągu ostatniej dekady. Przede wszystkim brak już tak charakterystycznej wojennej traumy i płynącego z niej pragnienia rozpłynięcia się w liberalno-demokratycznej Europie. Niemiecki federalizm utracił więc niegdysiejszą  etyczną i nieco romantyczną nutę. To nie znaczy jednak, że  Angela Merkel udaje, kiedy mówi w wywiadzie dla sześciu wielkich gazet:

Robię wszystko, wychodząc z absolutnego przekonania, że Europa jest naszym szczęściem, szczęściem, które musimy chronić. Ale sama miłość do Europy nie wystarczy, by dać jej mieszkańcom dobrobyt i pracę. Musimy dla niej pracować[35].  

W tej samej logice można  kontynuować: kochają Europę ci, którzy dziś głośno martwią się, że staje się ona nieobywatelska, niedemokratyczna,  że słabnie w niej legitymizacja władzy  i umiera poczucie wspólnoty. Dla Europy pracują natomiast ci, którzy podejmują ryzyko reform, olbrzymie w sytuacji, gdy dotychczasowy nieustający postęp dobrobytu przestał być już dalej możliwy. W nieco imperialnym stylu Merkel dodaje: „Trudno zrozumieć dlaczego w Hiszpanii ponad 40% młodzieży jest bez pracy, a przyczyną tego są także hiszpańskie przepisy”. Niewątpliwie jednym z czołowych dziś „miłośników Europy” w rozumieniu kanclerz Niemiec jest jej stanowczy krytyk Juergen Habermas. Filozof uważa Angelę Merkel za przeciwniczkę Europy, a chadeckie rządy od 2005 roku opisuje  jako rządy eurosceptyków.  Niedawno wydany esej Habermasa Zur Verfassung Europas analizuje upadek w wyniku kryzysu ukochanych przezeń idei obywatelskiej i federalistycznej. Jako demokrata uważa, że w Unii dokonano „cichego zamachu stanu”, w wyniku którego „władza wyślizgnęła się z rąk społeczeństwom i  została skupiona  w ciałach pozbawionych własnej legitymizacji, takich jak Rada Europejska”. Zaś jako federalista  przytomnie argumentuje, iż:

jak długo europejscy obywatele widzieć będą na europejskiej scenie tylko swoje rządy narodowe, tak długo procesy decyzyjne w UE postrzegać będą jako grę o sumie zerowej, w której ich przedstawiciele muszą pokonać przedstawicieli innych krajów[36].

I postuluje transfer kompetencji narodowych do Komisji Europejskiej oraz jednolicie partyjne – w miejsce narodowych – listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego.  Lecz Habermas ma rację tylko do pewnego stopnia. Istotnie pomiędzy 2010 i 2011 rokiem  Rada Europejska po raz pierwszy w historii Unii stała się czymś na kształt  faktycznego zarządu Europy.  Nie bez znaczenia  jest tu zwrotnica lizbońska, która przestawiła integrację na taki właśnie tor, a także bardzo częste  przekonanie  przywódców państw, iż federalna Komisja z jej aparatem ma być niczym więcej jak posłusznym narzędziem do egzekucji podjętych przez nich decyzji.  Jak pisał „The Economist”: „Dla Francji Komisja jest zbyt wolnorynkowa, dla Anglii – zbyt federalistyczna, dla Niemiec – za miękka w podejściu do budżetu”[37]. Ale nie sposób też nie przypomnieć, że w grudniu 2011 to  Berlin zablokował ostrą akcję  Sarkozy’ego, próbującego  skorzystać z brytyjskiego weta w sprawie Paktu Fiskalnego, aby de facto rozbić Unię Europejską w dotychczasowym kształcie i powołać wymarzony przez  Paryż od dawna  odrębny „rząd gospodarczy” Eurogrupy, a nawet… odrębne od Unii Zgromadzenie Parlamentarne strefy euro; polski minister finansów nie zawahał się wtedy publicznie powiedzieć o „próbie skoku na Unię ze strony jednego kraju w szczególności”[38]. Merkel zręcznie wykorzystała wtedy w grze z Francją  gwałtowne polskie  protesty przeciw  odepchnięciu  Polski i innych krajów nienależących do unii walutowej od stołu przyszłych negocjacji i decyzji w sprawie euro, w efekcie czego to Warszawa, a nie Berlin, wystąpiła publicznie nie po raz pierwszy  w roli zaciętego nieprzyjaciela Paryża. W rezultacie w treści tytułu IV Paktu „rządowi gospodarczemu” poświęcono kilka niezobowiązujących frazesów, za to zadbano, aby w ciągu najdalej pięciu lat umowa została włączona do acquis communautaire.  Niemieckie porządki  przyniosły także rozległe nowe uprawnienia Komisji , a niezbyt znany fiński komisarz od spraw walutowych Olli Rehn zwany bywa po Sześciopaku i Pakcie Fiskalnym – Wielkim Ekonomicznym Inkwizytorem Europy. Praktyczny kłopot polega wszakoż na tym, że gdy  ów komisarz – zgodnie ze swymi nowymi prerogatywami –  nakłaniał nowy rząd belgijski do głębszych cięć,  niezadowolony z tego belgijski minister żachnął się: „A któż to jest pan Olli Rehn?!”. Nowe reguły będą zatem potrzebować mocniejszej legitymizacji Komisji na przyszłość, a tym samym pojawia się szansa przywrócenia  zachwianej przez traktat lizboński wewnętrznej równowagi w Unii pomiędzy rolą europejskich mocarstw i porządkiem quasi-federalnym. Nic więc dziwnego, że ogłoszona w listopadzie 2011 roku deklaracja programowa CDU w sprawach europejskich podtrzymuje  tradycyjnego ducha federalistycznego, a chadecja nazywa w niej samą siebie „niemiecką partią Europy”.  W najbliższych wyborach europejskich partia chce ogólnoeuropejskiej listy politycznych liderów centroprawicy, a postulowany nowy traktat miałby wprowadzić powszechny wybór Przewodniczącego Komisji, zrównać w prawach Radę i Parlament Europejski jako dwie równorzędne izby federalne Europy i powołać do życia Europejski Fundusz Walutowy. W dłuższym czasie chadecy pragną także normalnej europejskiej armii[39]. Wprawdzie taka ewolucja ustrojowa Unii zakłada nadal priorytet reformowania instytucji wobec tworzenia nowych wspólnych polityk europejskich, jest jednak jasne, że w wizji CDU nowy traktat – w przeciwieństwie do Lizbony – miałby się zrodzić z ducha federacji, a nie „koncertu mocarstw”. Zmiana warty w Paryżu dość nieoczekiwanie może umocnić taki trend. Francois Hollande, który co do finansowej istoty „niemieckich porządków” przysporzy  zapewne  kanclerz Merkel  nie byle jakich zmartwień, w kwestii  trendu federalizacyjnego –  zgodnie z ponadnarodową tendencją  socjalistów – może nie tylko przełamać bonapartystyczne idiosynkrazje swojego poprzednika, ale nawet mieć mniej obaw od prawicowego   rządu niemieckiego. Zmiana w Paryżu ochronić może także  zagrożoną w swoich podstawach przez Sarkozy’ego strefę Schengen, a nawet – choć tu wkraczamy w obszar wishful thinking – dać impuls planowi Delorsa – Nilssona  utworzenia Europejskiej Wspólnoty Energetycznej, której misją miałoby być „wspólne, bezpieczne i niezawodne  dostarczanie energii  obywatelom Unii po przystępnych cenach”[40]. Jest to inicjatywa cenna nie tylko z racji swej merytorycznej treści.  Jej przyjęcie przez Unię byłoby również symbolicznym  odblokowaniem po traktacie lizbońskim  prostej, jawnej  i najuczciwszej drogi federalizacji Europy, poprzez traktatowe konstruowanie nowych, praktycznie przydatnych i akceptowanych przez  narody Europy wspólnych polityk. Ale nawet już dzisiaj Deutsche Ordnung   stanowi pewien  krok w tył w stosunku do antywspólnotowej lizbońskiej logiki. Jeśli uznać, że z polskiej perspektywy cesja suwerenności na rzecz instytucji wspólnotowych jest znacząco lepsza od analogicznej cesji na rzecz porządku międzyrządowego – a autor od lat broni takiego właśnie poglądu – to z tego punktu widzenia powody do obaw co prawda  nadal istnieją, ale są  trochę mniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Bo też  Merkel z asystą Hollande’a to na tym akurat polu niemal symetryczna odwrotność nieszczęsnego tandemu Chirac – Schroeder.

O nowym, jeszcze nie dość wyraźnym porządku europejskim nie wystarczy powiedzieć, iż ma on w większym stopniu wypełniać warunki niemieckiej kultury fiskalnej. Kultury afirmującej takie wartości, jak oszczędność, równowaga budżetowa, dbałość o niską inflację, które mają być na dodatek zawarowane  prawem, a w razie potrzeby dość twardo egzekwowane. Jest jasne, że ów porządek musi nieść za sobą rozliczne przewartościowania, nie zawsze możliwe już dziś do zauważenia i nazwania. Jedno z nich – to bez wątpienia konieczność znalezienia w Europie nowej równowagi pomiędzy bezpieczeństwem i wolnością, na co słusznie zwrócił uwagę Marek Cichocki[41].  Stawia on sarkastyczne pytanie:

Czyż narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy nie przyniosły przede wszystkim korupcji, życia ponad stan, bezrobocia, zadłużenia państwa, a dalej nie stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy?

I konstatuje europejską porażkę republikańskiej idei wolności. Jest w tej diagnozie pewien rodzaj myślowego radykalizmu. Ostatecznie wolność polityczna istnieć może jedynie dzięki limitującemu ją prawu, w tej materii dowody sformułowane w XX wieku przez Friedricha Hayeka pozostają niepodważalne. A narody  europejskie nie od dziś przecież  biorą na siebie coraz liczniejsze i coraz głębiej idące ograniczenia własnej demokratycznej swawoli. Acquis communautaire – to przecież nic innego jak lista spraw, w których wola narodów jest od dawna bez znaczenia: od ustroju banków centralnych zaczynając, a na rodzaju żarówki w lampce nocnej Europejczyka kończąc. Owszem, dopisanie teraz do tej listy i to w tak dramatycznych okolicznościach  złotej reguły równowagi budżetowej jest decyzją o kolosalnym znaczeniu, być może jest to nawet najdonioślejsza  pozycja na owej liście. Ale jednak… tylko jedna pozycja na bardzo długiej liście. Co więcej, złota europejska wolność zadłużania się  odpowiada nie tylko za „utraconą stabilność”;  jej winy są przecież znacznie cięższe: zdeprawowanie demokratycznej polityki,  redukcja potencjału konkurencyjności Europy i w konsekwencji przyśpieszona utrata jej politycznej  potęgi, a  w końcu żałosna rezygnacja sporej grupy krajów już  nawet nie  z suwerenności, lecz z  wszelkiej podmiotowej roli  wobec rynków finansowych. Czy organizm polityczny, który nie pogrążył się jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, winien w takich okolicznościach trwać nadal przy swej „republikańskiej” wolności? Czy też winien postawić sobie na nowo pytanie o jej  granice? Polakowi nie sposób nie zauważyć, że  ów europejski dylemat nawiązuje wprost do jednego z najważniejszych pytań  polskiej  myśli i tradycji politycznej. Gdzie skłonni jesteśmy współcześnie dostrzegać polityczną wielkość: w dziedzictwie republikańskiego Baru czy  raczej w oświeceniowym i pragmatycznym ideale Trzeciego Maja?

            Owszem, jest coś prawdziwie przerażającego w myśli o tym, że w nieco odmiennych okolicznościach  także Polska  mogłaby się znaleźć w sytuacji państwa mandatowego.  I to właśnie w Unii Europejskiej, która przecież w milionach  przemówień, książek, traktatów, ustaw, gazet i podręczników wyśpiewuje nieustannie pieśń ku chwale wartości demokratycznych.  Nie przypadkiem  Luuk van Middelaar konstatował w świetnej książce o Unii, że „sprawa Europy jest najbardziej nieuchwytną historią naszych czasów”[42]. Tkwi w tej nieuchwytności przestroga, iż  Unia bywa czasem politycznie bezcenna, ale bywa też  niebezpieczna. Własnym państwem nie należy zatem ryzykować dla żadnych celów  ideologicznych ani tym bardziej – wyborczych, skoro tak łatwo sprowadzić nań niebezpieczeństwo zewnętrznego ubezwłasnowolnienia i upokarzającego międzynarodowego mandatu. I to nie tylko prowadząc politykę jawnie złą – jak w Atenach, ale także nazbyt nieostrożną – jak w Budapeszcie. Niepokojąca może być także wizja  niemieckich porządków, traktowanych jako precedens: skoro siłą można narzucić nowy ład  fiskalny, być może jakiś przyszły niemiecki kanclerz  podejmie podobną próbę na terenie sporu o kulturę, religię czy obyczaje. I znów przychodzą wtedy na myśl ideologicznie motywowane retorsje wobec Węgier. W końcu oczywistą niewygodą jest to, że jedynym politycznym gwarantem nowego ładu może być tylko państwo niemieckie, które od czasu kryzysu  dyktuje tempo europejskiej polityki. Tym samym nieuchronnie otwiera się na nowo stuletni już w polskiej myśli politycznej  spór o Niemcy. Autor od wielu lat broni w tym sporze przekonania, że silne i pewne swej tożsamości niemieckie mocarstwo stanowi nie tylko kłopot, ale i atut dla polskiej polityki państwowej. Oczywiście, dzisiaj najciekawsze europejskie, lecz także i polskie pytanie, dotyczy powodzenia bądź porażki misji ocalenia unii walutowej;  ba… polski szef dyplomacji obwieścił nawet ostatnio, że pęknięcie strefy euro  stwarza dla Polski większe niebezpieczeństwo niźli  rosyjskie rakiety  dyslokowane tuż za wschodnią granicą[43]. Jest w takim stwierdzeniu sporo zbędnej euro-egzaltacji. Rzecz bowiem nie tyle w jakimś widocznym już dziś niebezpieczeństwie, co w otwarciu zacisznej – mimo wszystko – dotąd Europy na wszelkie możliwe wiatry historii. Jeśli bowiem wieloletnia końska kuracja deflacyjna nie uda się  w  Grecji i pewnie gdzieś jeszcze – co nie tylko możliwe, ale całkiem prawdopodobne – zakładać trzeba perspektywę nowego otwarcia w polityce europejskiej, wykraczającego tak poza  geopolityczny model jednoczącej się Europy, do której Polska tak bardzo chciała przystąpić po odzyskaniu niepodległości, jak i  ramy prawne wyznaczone traktatami z Maastricht i z Lizbony.  Prezydent Francois Hollande, który wieczorem 6 maja w pierwszej  mowie na rynku maleńkiego miasteczka Tulle obwieścił  nie tylko Francji,  ale i Europie „ulgę i oddech, bo zaciskanie pasa od dziś nie jest już niezbędne” – może  się okazać katalizatorem takiego właśnie rozwoju zdarzeń. Wtedy całkiem możliwe, że przed Polską stanęłoby pytanie, czy warto i należy wziąć udział w jakiejś przyszłej unii północno-wschodniej, budowanej wokół nowej, silnej marki i niemieckich wartości. Byłby to dylemat  trudniejszy niż dzisiaj, a też i zapewne drastyczniejszy w swych długofalowych konsekwencjach. Tak dla narodu, jak i dla państwa.


[1] Pierwszy raz Rada użyła tego prawa do zmiany art. 136 Traktatu o funkcjonowaniu UE, powołując Europejski Mechanizm Stabilności.

[2] Por. D. Tusk,  J. Rokita, Obrona Nicei i odwagi, „Gazeta Wyborcza” 3 października 2003, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,2206058,20031003RP-DGW,Obrona_Nicei_i_odwagi,.html> (dostęp: 12.05.2012).

[3] Europa w fazie polizbońskiej, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 2 grudnia 2009, <http://www.rp.pl/artykul/400103.html> (dostęp: 12.05.2012).

[4] Por. J. Hausner, J. Szlachta, J. Zaleski i inni, Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu?,  Fundacja GAP, s. 69-75, <http://www.pte.pl/pliki/pdf/Kurs%20na%20innowacje.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[5]Por. Charlemagne, Unruly neighbours, „The Economist” 19th Febr. 2009, <http://www.economist.com/node/13144228> (dostęp: 12.05.2012).

[6] Por. S. Kawalec, Banki w Polsce powinny być pod krajową kontrolą, „Obserwator Finansowy” 2 listopada 2011, <http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/11/02/banki-w-polsce-trzeba-spolonizowac-ale-nie-upanstwowic/?k=bankowosc> (dostęp: 12.05.2012).

[7] Angela Merkel rules out German bailout for Greece, <http://www.dw.de/dw/article/0,,5299788,00.html> (dostęp: 12.05.2012).

[8] W. Proissl,  Why Germany fell out of love with Europe?,  Breugel  Essay and Lecture Series, s. 32, <http://www.bruegel.org/publications/publication-detail/publication/417-why-germany-fell-out-of-love-with-europe/> (dostęp: 12.05.2012).

[9] Por. P. Bagus, Tragedia euro, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2011, s. 99-124; cytat s. 111; oraz The Nico and Angela show, „The Economist”, special report: „Europe and its currency” 12th Nov. 2011, <http://www.economist.com/node/21536868> (dostęp: 12.05.2012).

[10] The euro crisis cannot be solved by yet another one-sided solution, „The Economist” 10th Dec. 2011, <http://www.economist.com/node/21541405> (dostęp: 12.05.2012).

[11] J. Rostowski, Desperate Times need desperate ECB measures, „Financial Times” 20th May  2012, <http://www.ft.com/intl/cms/s/0/a8fb20ce-a27d-11e1-a605-00144feabdc0.html#axzz1wCOIP9k8> (dostęp: 20.05.2012).

[12] K. Rybiński, blog,  wpis z 13 lipca 2011, <http://www.rybinski.eu/2011/07/jakie-opcje-dzialania-ma-strefa-euro-i-co-z-tego-wyniknie/> (dostęp: 12.05.2012).

[13] Wedle określenia  Arnauda Montebourga – socjalistycznego posła i przyszłego szefa dziwnego „Ministerstwa Odbudowy Produkcji”.

[14] Wykład Juergena Habermasa wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[15] Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu  w Unii Gospodarczej i Walutowej, <http://www.msz.gov.pl/files/docs/komunikaty/20120131TRAKTAT/2012_01_31_TREATY_pl.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[16] Finnish minister pours cold water on fiscal treaty, <http://euobserver.com/19/114906> (dostęp: 12.05.2012).

[17] Por. S. Kawalec, E. Pytlarczyk,  Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, <http://bi.gazeta.pl/im/4/11512/m11512164.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[18] Tamże, s. 22.

[19] Por. T. Bielecki, Pan Euro, „Gazeta Wyborcza” 12 września 2011, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,7470206,20110912RP-DGW,Pan_euro,zwykly.html> (dostęp: 12.05.2012).

[20] Por. J. Caporaso, The European Union and Forms of State: Westphalian, Regulatory or Post-Modern?, „Journal of Common Market Studies”, s. 30-33, <https://mywebspace.wisc.edu/ringe/web/Brussels_Program/2010/Caporaso%201996.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[21] Por. P. Cywiński, Aksamitna pikielhauba, „Rzeczpospolita PlusMinus” 25-26 lutego 2012, <http://www.rp.pl/artykul/827783.html> (dostęp: 12.05.2012).

[22] Tamże.

[23] W. Lorenz, Nadchodzi epoka Hollande’a, „Rzeczpospolita” 4 maja 2012.

[24]Music of the Nazis is an uneasy echo for Germany’s  Veterans’  Day, „The Times” 5 April 2012, <http://www.thetimes.co.uk/tto/public/sitesearch.do?querystring=music+of+the+nazis+is+an+uneasy+echo&p=tto&pf=all&bl=on> (dostęp: 12.05.2012).

[25] Por. przypis 8.

[26] Por. China sees trade with Germany near doubling 2015, 23 Apr. 2012, <http://www.reuters.com/article/2012/04/23/us-germany-china-idUSBRE83L08D20120423> (dostęp: 12.05.2012).

[27] U. Guerot, Germany goes global: farewell, Europe, 14 Sept. 2010, <http://www.opendemocracy.net/ulrike-guerot/germany-goes-global-farewell-europe> (dostęp: 12.05.2012).

[28] Por. N. Kulish, Defying Others, Germany Finds Economic Success, „The New York Times” 13 Aug. 2010, <http://www.nytimes.com/2010/08/14/world/europe/14germany.html?pagewanted=1&_r=1&hp> (dostęp: 12.05.2012).

[29] S. Kawalec, E. Pytlarczyk, Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, art. cyt., s. 22.

[30] W. Proissl, Why Germany fell out of love with Europe?, tekst cyt., s. 11.

[31]  G. Friedman, Germany’s Role in Europe and the European Debt Crisis, „Stratfor Geopolitical Weekly” 31 Jan. 2012, <http://www.stratfor.com/weekly/germanys-role-europe-and-european-debt-crisis> (dostęp: 12.05.2012).

[32] A Strong Europe – A Bright Future for Germany, Resolution of the 24th Party Conference of the CDU Germany, s. 10, <http://www.cdu.de/doc/pdfc/111124-Europa-Kurzfassung.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[33] T. Mann, Poglądy człowieka apolitycznego. Mieszczańskość,  „Kronos” 2011, nr 2, s. 92.

[34] Zabójcza federalizacja, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 1 grudnia 2011, <http://www.rp.pl/artykul/762683.html> (dostęp: 12.05.2012).

[35] Bez białych rękawiczek, wywiad z Angelą Merkel, „Europa Wspólny  Projekt Sześciu Gazet Europejskich” 26 stycznia 2012, nr 4, <http://wyborcza.pl/1,75480,11028101,Angela_Merkel__Bez_bialych_rekawiczek.html> (dostęp: 12.05.2012).

[36] J. Habermas, Zur Verfassung Europas. Ein Essay,  Berlin 2011; por. także: G. Diez, Habermas, The Last European, <http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,799237,00.html> (dostęp: 12.05.2012);

oraz wykład wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[37] Charlemagne, The commission condurum, „The Economist” 14th April 2012, <http://www.economist.com/node/21552568> (dostęp: 12.05.2012).

[38] Por. wywiad ministra Jacka Rostowskiego dla Radia ZET, 1 lutego 2012, <http://m.tokfm.pl/Tokfm/1,109983,11067932,Rostowski__Byla_proba__skoku_na_UE___uniemozliwilismy.html> (dostęp: 12.05.2012).

[39] Por. A Strong Europe – A Bright Future for Germany, art. cyt., s. 13-17.

[40] J. Delors, S. Nilsson, Na kłopoty Europejska Wspólnota Energetyczna, „Rzeczpospolita” 30 stycznia 2012, <http://archiwum.rp.pl/artykul/1116934_Na_klopoty_Europejska_Wspolnota_Energetyczna.html> (dostęp: 12.05.2012).

[41] Por. M. Cichocki, Nowy porządek w Europie, „Rzeczpospolita” 17 listopada 2011, <http://www.rp.pl/artykul/755544.html> (dostęp: 12.05.2012).

[42] L. van Middelaar, Przejście do Europy. Historia pewnego początku, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2011.

[43] „We Want To See the Euro Zone Flourish. Interview with Polish Foreign Minister”, „Spiegel On Line International”  16 May 2012, <http://www.spiegel.de/international/europe/poland-s-foreign-minister-explains-why-his-country-wants-to-join-euro-zone-a-833045.html> (dostęp: 12.05.2012).

Jak ukarać terrorystę? Wyrok norweskiego sądu dla Andersa Breivika. :)

Piątkowemu ogłoszeniu wyroku dla Andersa Breivika towarzyszyły ogromne emocje, emocje zupełnie uzasadnione biorąc pod uwagę ogrom tragedii jaka spotkała Norwegów z jego rąk nieco ponad rok temu. Proces, który toczył się w Oslo od kilku miesięcy
był bezprecedensowy i zakończył się zasądzeniem wyroku 21 lat pozbawienie wolności
dla zamachowca, będącej najwyższą możliwą karą w Norwegii. Niestety, kontrowersje wiążące się z przebiegiem wyroku, jak również z zasądzoną karą nie ustają i zapewne jeszcze przez wiele lat będą nam towarzyszyć.

Kiedy pod koniec lipca zeszłego roku do mediów na całym świecie dotarły informacje
o zamachach w Oslo, niemal wszyscy zadawali sobie pytanie, jak to możliwe, żeby tego typu wydarzenie miało miejsce z Norwegii, będącej symbolem dobrobytu, multikulturalizmu i demokracji. Zachowanie samego Breivika w trakcie przesłuchań w sądzie, po schwytaniu go przez policje
i osadzeniu w areszcie udowodniło, że problem ekstremizmu w Norwegii ma o wiele większą skalę niż wcześniej przypuszczano. W trakcie jednego z przesłuchań zamachowiec niemal z uśmiechem na twarzy wykonał na powitanie faszystowski gest pozdrowienia, który większość Europejczyków przyprawia o dreszcz niepokoju.

http://www.flickr.com/photos/home_of_chaos/7096195365/sizes/m/
by Abode of Chaos

Jeszcze przed ogłoszeniem wyroku zarówno w samej Norwegii, jak i poza jej granicami toczyły się zażarte dyskusje na temat potencjalnej zasądzonej kary oraz norweskiego systemu sądownictwa. Kiedy eksperci oświadczyli, że najwyższą możliwą karą, jaką można zarządzić
w Norwegii jest 21 lat więzienia, do tego spędzonych w stosunkowo komfortowych warunkach, nawet w porównaniu z Polską, opinia publiczna zawrzała. Nagraniom z przesłuchań, których część nie została upubliczniona, przyglądały się miliony ludzi na całym świecie zadając sobie wiele pytań, spośród których jednym z najważniejszych było to dotyczące poczytalności Breivika. Dla większości z nas bowiem nikt przy zdrowych zmysłach, nie byłby w stanie z jakichkolwiek pobudek zamordować z zimną krwią dziesiątek ludzi. Ewentualne zdiagnozowanie u niego niepoczytalności doprowadziłoby do umieszenia go na wiele lat na oddziale psychiatrycznym, lecz warunki panujące w tego typu placówkach w Norwegii są jeszcze lepsze niż te które panują w więzieniach. Oddziały takie nie mają
z reguły charakteru zamkniętego, co pozwoliłoby Breivikowi mieć regularny kontakt ze światem zewnętrznym i dzielenie się z nim jego poglądami. W trakcie przesłuchań okazało się jednak, że mimo wnikliwych badań przeprowadzonych przez najlepszych specjalistów w kraju, nie udało
się jednoznacznie zdiagnozować u niego choroby psychicznej. Sąd potrzebował jasnego stwierdzenia uznającego lub wykluczającego takową chorobę. Takiego stwierdzenia jednak zabrakło. Jedną
z najgorszych konsekwencji zdiagnozowania u niego choroby miałaby jednak zupełnie inny wymiar. Jak stwierdził jeden z obrońców rodzin ofiar w wywiadzie z angielskim The Guardian „Jeżeli jest
on szalony, nie w pełni odpowiedzialny za siebie, jeżeli nie jest winny, to będzie oznaczać, że musimy mu współczuć…
„. W odniesieniu do zamachowca, który dopuścił się takich czynów, współczucie wydaje się być jednak uczuciem możliwie najmniej adekwatnym.

Wyrok

Skazanie Andersa Breivika na 21 lat więzienia oraz przyznanie mu możliwości ubiegania
się o wcześniejsze opuszczenie więzienia już po 10 latach zyskało aprobatę aż 85 % Norwegów. Sędzina ogładzająca wyrok zaznaczyła także, że w razie zauważenia u niego nieustępujących oznak stwarzania zagrożenia dla społeczeństwa wyrok może być wielokrotnie przedłużany. Oznacza to,
że de facto zamachowiec może spędzić w więzieniu całe życie, jeżeli nie podda się procesowi resocjalizacji, będącej najważniejszym elementem norweskiego systemu penitencjarnego. Wiele osób zadaje sobie jednak pytanie, czy w przypadku Breivika, proces ten będzie mieć jakikolwiek sens, bowiem wydaje się on na tyle fanatyczny, że nawet 20 lat intensywnych działań resocjalizacyjnych może nic nie zmienić w jego poglądach.

Nie tylko proces resocjalizacji znalazł się na fali krytyki i niezrozumienia, reakcje te dotyczą całego norweskiego systemu prawno-sądowego oraz rozważań na temat jego przyszłości. Obecnie możemy zaobserwować, że zarówno reprezentanci sądownictwa oraz władz państwowych za wszelką cenę starają się udowodnić, że nie poniósł on klęski w zetknięciu z niewątpliwie precedensowym wymiarem sprawy, jaką okazał się kazus Breivika. W rzeczywistości jednak zarówno reakcja służb porządkowych przed i w trakcie zamachów oraz przebieg procesu świadczą w znacznej mierze
o czymś odwrotnym. Mimo zapewnień norweskiego premiera Jensa Stoltenberga, stwierdzającego
że sąd zdał egzamin i poradził sobie ze sprawą w skuteczny i zorganizowany sposób, pojawiło
się wiele pytań o rzeczywistą skuteczność sfery sądowniczej w Norwegii. Trudnym do zrozumienia bowiem wydaje się m.in. zignorowanie aspektu popularyzacji poglądów zamachowca, co rzecz jasna było i jest jednym z jego głównych celów, poprzez niemal pełną transmisję jego przesłuchań w sądzie. Dodatkowo, umieszczenie go w celi z dostępem do Internetu, umożliwiającym mu publikowanie
i dalsze propagowanie swoich poglądów, byłoby jeśli taka sytuacja faktycznie miałaby miejsce, bardzo nierozsądne. Poparcie dla grup ekstremistycznych w Norwegii jest niewielkie, acz stałe, dlatego też zasadnym wydaje się prowadzenie strategii w jak największym stopniu eliminującym propagowanie tego typu treści w sferze publicznej.

Norwegowie jednak, z podziwu godną konsekwencją, bronią zarówno przebiegu procesu, wyroku sądu jak i samego systemu. Są dumni z tego, że nawet w stosunku do człowieka o takim statusie jak Breivik, udało się im zachować godność i człowieczeństwo. Paradoksalnie, sami mieszkańcy Norwegii nie debatują zbyt często o zmianie systemu, nawet najbardziej pokrzywdzone rodziny ofiar ataków wypowiadają się pozytywnie o wyniku procesu. Najważniejsze dla wszystkich jest to, że człowiek ten, w pełni świadom swoich czynów zostanie ukarany najsurowiej jak zezwala
na to norweskie prawo. Nam Polakom, trudno to zrozumieć, lecz Norwegowie bardzo silnie wierzą
w swój system prawny. Fakt ów jest dowodem stabilności norweskiej demokracji, której zasady były wypracowywane przez setki lat i które, mimo wyzwań przed nimi stojących, są nadal bardzo silne.

Zmiany?

Debata na temat zmian systemu prawno-sądownego, jak również zmian w podejściu
do norweskiego obywatela trwa i zapewne zakończy się wprowadzeniem pewnych modyfikacji. Wydaje się jednak, że władze norweskie dalekie są od rewolucji i dążą do wprowadzania jak najbardziej rozsądnych rozwiązań, najmniej pod wpływem emocji jak to jest tylko możliwe. To
co najważniejsze raczej nie ulegnie zmianie, Norwegowie chcą pozostać otwartym, tolerancyjnym
i  ufnym narodem. Jak zauważają specjaliści, największą klęską Andresa Breivika będzie zapomnienie. Propagowanie jego „zasług” oraz idei daje mu bowiem nieśmiertelność oraz przypomina o nim całej rzeszy osób, które nie umieją do końca poradzić sobie z zachodzącymi zmianami cywilizacyjnymi i rozważają podążanie jego drogą.

ETS o naruszeniu dóbr osobistych w Internecie :)

Poszkodowani naruszeniem dóbr osobistych za pośrednictwem Internetu mogą wytoczyć powództwo przed sądem państwa członkowskiego swojego miejsca zamieszkania w odniesieniu do całości doznanych krzywd i poniesionych szkód – tak wynika z wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, który zapadł 25 października 2011 roku. Trybunał orzekał w sprawach połączonych – C-509/09 oraz C 161/10.

Jednakże, w ocenie Trybunału, administrator witryny internetowej, objęty zakresem zastosowania dyrektywy o handlu elektronicznym, nie może być w tym państwie poddany wymaganiom surowszym aniżeli wymagania przewidziane przez prawo obowiązujące w państwie członkowskim, w którym ma on swoją siedzibę.

http://www.flickr.com/photos/steverhode/3183290111/sizes/m/in/photostream/
by Steve Rhode

Poprzez publikację w Internecie może dojść do naruszenia czci (a więc zarówno dobrego imienia, jak i godności osobistej) – w takim przypadku dodatkowym wsparciem ochrony są przepisy prawa karnego, które przewidują karę za pomawianie w środkach masowego komunikowania się. Można naruszyć również prawo do nazwiska (chociażby przez bezprawne umieszczenie takiego nazwiska w nazwie domenowej).W kontekście Internetu nowego znaczenia nabiera ochrona przyznawana pseudonimowi.

Przepisy poświęcone prawu do prywatności znalazły się w umowach międzynarodowych dotyczących praw człowieka, np. w Europejskiej Konwencji Praw Człowieka, znalazły się również w prawie Unii Europejskiej a także  innych aktach normatywnych  jak np. w prawie prasowym.

Cywilnoprawnej ochronie prawa do prywatności, jako dobra osobistego człowieka, towarzyszy również administracyjno-prawna ochrona danych. Wsparciem dla ochrony prywatności są również niektóre przepisy prawa karnego.

W zakresie prawa do prywatności, jako podstawowego prawa człowieka, należy odnieść się  do art. 8 Konwencji o ochronie praw człowieka i podstawowych wolności (Europejskiej Konwencji Praw Człowieka), z którego wynika, że każdemu przysługuje prawo do poszanowania swojego życia prywatnego i rodzinnego, swojego mieszkania i swojej korespondencji.

Jednocześnie przepis ten wprowadza zasadę, zgodnie z którą nie dopuszczalna jest ingerencja władzy publicznej w korzystanie ze wspomnianego prawa, z wyjątkiem przypadków przewidzianych przez ustawę i koniecznych w demokratycznym społeczeństwie z uwagi na bezpieczeństwo państwowe, bezpieczeństwo publiczne lub dobrobyt gospodarczy kraju, ochronę porządku i zapobieganie przestępstwom, ochronę zdrowia i moralności lub ochronę praw i wolności osób.

Prawo do prywatności może być więc ograniczone, ale po spełnieniu szeregu warunków. Na tle tego przepisu zapadały już orzeczenia Europejskiego Trybunału Praw Człowieka, które warto przy-wołać w kontekście ochrony prywatności w „społeczeństwie informacyjnym”. Trybunał uznał na przykład, że doszło do naruszenia art. 8 Konwencji w sprawie, w której chodziło o monitorowanie pracownicy jednej z brytyjskich uczelni (ustalono w trakcie procesu, że monitoring polegał m.in. na sprawdzaniu odwiedzanych przez skarżącą witryn internetowych, analizowano daty i czas odwiedzin tych witryn, monitorowano również aktywność związaną z wykorzystywaniem przez nią poczty elektronicznej).[1]

Stan faktyczny

Sprawa C-509/09 wszczęta na wniosek Bundesgerichtshof (niemieckiego Federalnego Sądu Najwyższego) dotyczyła pana X, zamieszkałego w Niemczech, który w 1993 r. został skazany łącznie z bratem przez sąd niemiecki na karę dożywotniego pozbawienia wolności za zabójstwo  sławnego aktora.

W styczniu 2008 r. pan X został warunkowo przedterminowo zwolniony. Spółka eDate Advertising, mająca siedzibę w Austrii, prowadzi portal internetowy pod adresem „www.rainbow.at”, w którym opublikowała informacje o zaskarżeniu przez pana X i jego brata dotyczącego ich wyroku skazującego.

Pomimo, iż eDate Advertising usunęła zaskarżoną informację ze swojej witryny internetowej, pan X wytoczył przed sądami niemieckimi powództwo, w którym żąda  zaniechania przez austriacką spółkę podawania informacji o nim z przytaczaniem pełnego nazwiska w kontekście popełnionych czynów. Tymczasem eDate Advertising zakwestionowała jurysdykcję międzynarodową niemieckich sądów dla rozpoznania tego sporu, ponieważ jest ona zdania, że może zostać pozwana jedynie przed sądami austriackimi.

Sprawa francuska dotyczyła znanych postaci ze świata show biznesu. 3 lutego 2008 r. tekst zredagowany w języku angielskim i zatytułowany „Kylie Minogue jest znów z Olivierem Martinezem” został opublikowany w witrynie internetowej brytyjskiego dziennika Sunday Mirror.

Tekst ten opisywał szczegóły spotkania australijskiej piosenkarki i francuskiego aktora. Ten ostatni oraz jego ojciec podnoszą naruszenie ich prawa do poszanowania życia prywatnego oraz prawa Oliviera Martineza do wizerunku i wytoczyli we Francji powództwo przeciwko spółce brytyjskiej MGN, wydawcy Sunday Mirror. MGN, podobnie jak eDate Advertising, kwestionuje jurysdykcję międzynarodową sądu, do którego wniesiono pozew, ponieważ jest ona zdania, że brak jest dostatecznego powiązania między sporną publikacją w Internecie w Wielkiej Brytanii a szkodą, która miała zostać wyrządzona na terytorium francuskim.

Tymczasem w jej opinii jedynie takie powiązanie mogłoby doprowadzić do przyznania sądom francuskim jurysdykcji dla rozpoznania wydarzeń powodujących powstanie szkody lub krzywdy, związanych ze sporną publikacją w sieci.

Wątpliwości interpretacyjne

Wątpliwości tribunal de grande instance de Paris i Bundesgerichthof wzbudziło,  w jakim zakresie zasady wynikające z rozporządzenia w sprawie jurysdykcji mają zastosowanie do przypadków naruszenia dóbr osobistych za pośrednictwem treści opublikowanych w witrynie internetowej.

Rozporządzenie Rady (WE) nr 44/2001 z dnia 22 grudnia 2000 r. w sprawie jurysdykcji i uznawania orzeczeń sądowych oraz ich wykonywania w sprawach cywilnych i handlowych (Dz.U. L 12, s. 1) stanowi, że osoby mające miejsce zamieszkania na terytorium państwa członkowskiego są, co do zasady, pozywane przed sądy tego państwa członkowskiego.

Niemniej jednak, gdy przedmiotem postępowania jest czyn niedozwolony lub czyn podobny do czynu niedozwolonego, dana osoba może zostać pozwana również w innym państwie członkowskim przed sąd miejsca, gdzie nastąpiło lub może nastąpić zdarzenie wywołujące szkodę. I tak, w przypadku zniesławienia za pośrednictwem artykułu prasowego rozpowszechnionego w większej liczbie państw członkowskich, poszkodowany może na dwa sposoby wytoczyć przeciwko wydawcy powództwo o zadośćuczynienie Po pierwsze, może on wytoczyć powództwo przed sądami państwa, w którym wydawca zniesławiającej publikacji ma swoją siedzibę, które są właściwe w przedmiocie zadośćuczynienia za wszelkie doznane przez poszkodowanego krzywdy spowodowane zniesławieniem.

Po drugie, może on wytoczyć powództwo przed sądami każdego państwa członkowskiego, w którym publikacja została rozpowszechniona i w którym, jak utrzymuje poszkodowany, naruszone zostało jego dobre imię (miejsce, w którym doszła do skutku krzywda). Jednakże w tym ostatnim przypadku sądy krajowe są właściwe jedynie w przedmiocie zadośćuczynienia za krzywdy spowodowane w państwie, na którego terytorium mają one siedzibę.

Wyrok Trybunału

W swoim wyroku Trybunał stwierdził, że opublikowanie treści w witrynie internetowej różni się od rozpowszechnienia na określonym terytorium środka przekazu takiego jak druk, ponieważ treści te mogą być przeglądane w tym samym momencie przez nieograniczoną liczbę internautów na całym świecie.

 I tak, po pierwsze, światowy zakres rozpowszechnienia może prowadzić do zwiększenia wagi naruszeń dóbr osobistych i, po drugie, czyni nadzwyczaj trudnym określenie miejsca zmaterializowania się krzywdy lub szkody powstających w wyniku tych naruszeń.

W tych okolicznościach – biorąc pod uwagę, że wpływ treści umieszczonej w sieci na dobra osobiste danej osoby może zostać lepiej oceniony przez sąd państwa, w którym poszkodowany ma centrum swoich interesów życiowych – Trybunał przyznał temu sądowi jurysdykcję w stosunku do całości doznanych krzywd i poniesionych szkód na obszarze Unii Europejskiej.

W tym kontekście Trybunał sprecyzował, że miejsce, w którym dana osoba ma centrum swoich interesów życiowych, odpowiada w zasadzie miejscu jego stałego pobytu.

Trybunał podkreślił niemniej jednak, że zamiast powództwa dotyczącego odpowiedzialności za całość doznanych krzywd i poniesionych szkód, poszkodowany może zawsze wytoczyć powództwo przed sądami każdego państwa członkowskiego, na którego terytorium treść umieszczona w sieci jest lub była dostępna.

W tej sytuacji, podobnie jak w przypadku szkody spowodowanej przez druk, sądy te są właściwe do rozpoznania jedynie krzywdy lub szkody spowodowanych na terytorium państwa, w którym sądy te mają siedzibę. Ponadto poszkodowana osoba może wytoczyć powództwo dotyczące odpowiedzialności za całość doznanych krzywd i poniesionych szkód przed sądami państwa członkowskiego, w którym nadawca treści opublikowanych w sieci ma swoją siedzibę.

W końcu, dokonując wykładni dyrektywy 2000/31/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 8 czerwca 2000 r. w sprawie niektórych aspektów prawnych usług społeczeństwa informacyjnego, w szczególności handlu elektronicznego w ramach rynku wewnętrznego (Dz.U. L 178, s. 1).

Trybunał orzekł, że zasada swobodnego przepływu usług stoi, co do zasady, na przeszkodzie temu, aby usługodawca świadczący usługę handlu elektronicznego był poddany w przyjmującym państwie członkowskim wymogom surowszym aniżeli wymogi przewidziane przez prawo obowiązujące w państwie członkowskim, w którym ten usługodawca ma siedzibę.

(źródło: http://www.curia.europa.eu/)


[1]Wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z dnia 3 kwietnia 2007 r. w sprawie Copland v. the United Kingdom (no.62617/00).

Żeby ino chcieli chcieć! :)

Dyskusja nad podwyższeniem wieku emerytalnego, nareszcie merytoryczna rozmowa Polaków na poważny decydujący o naszej przyszłości temat przyjmuje dziwny obrót. W określonym przez premiera, kluczowym dla rządu, bo rozstrzygającym o roli Polski w świecie już w bliskiej przyszłości projekcie, praca postrzegana jest jako zło konieczne. Zło, przed którym ludzie chcieliby –  jak najwcześniej – uciekać w błogi stan emerytalny. Stan, w którym nareszcie będą mogli robić to, na co mają ochotę, mając egzystencję zapewnioną w postaci co miesiąc wypłacanej emerytury. To – co by chcieli robić – to  już sprawa indywidualna. Jedni by chcieli poznawać dalekie kraje – w naturze albo przynajmniej na ekranie telewizora, drudzy – oddawać się błogiemu lenistwu, inni poświęcać czas na swoje hobby – uprawianie ogródka, gotowanie, zabawianie wnuków (lub siebie, stosownie do upodobania, a te bywają różne…). Będą tacy, którzy oddadzą się pracy, już nie z przymusu ale z własnej woli, bo tę pracę kochali albo, bo lubią mieć dużo pieniędzy. Byle tylko  pracować nie MUSIELI! Tę postawę Polaków możemy przypisać ich umiłowaniu wolności – wolności od przymusu – cesze uznawanej powszechnie za naszą wielką narodową zaletę, dopóki nie dojdziemy do granicy… wolności od obowiązku. Czy obowiązek to przymus? Zależy, kto go wymusza: jeśli nakaz pochodzi z zewnątrz – wbrew naszej woli  – to przymus; jeśli źródłem nakazu jest nasza własna świadomość, przymus zmienia się w obowiązek, który przestaje być naruszeniem wolności. Rzecz więc w tym, abyśmy nie MUSIELI,  ale CHCIELI dłużej pracować, żeby źródłem nakazu nie był nakaz parlamentu czy premiera lecz nasza własna świadomość.

http://www.flickr.com/photos/kheelcenter/5279905182/sizes/m/in/photostream/
by Kheel Center, Cornell University

Dlaczego,  jak na to wskazują badania opinii publicznej, Polacy nie chcą dłużej pracować? Złożyły się na to czynniki historyczne. Okres rozbiorów i dwie wojny światowe to walka o przetrwanie, w której „chcenie” ustępuje konieczności zależnej od okoliczności zewnętrznych i mało tam  marginesu dla wolności wyboru: w kilku pokoleniach Polaków utrwalały mentalność wyrobników a nie właścicieli swojego kraju. Okres drugiej RP trwał zbyt krótko, aby w zróżnicowanym narodowościowo i obyczajowo, targanym konfliktami klasowymi społeczeństwie utrwalić powszechnie pozytywne podejście do pracy dla  „mojego” kraju. W latach  komunizmu teoretycznie wzniosłe nawoływania do patriotycznej odbudowy kraju pozostawały w sprzeczności z pełną bezsilności i hipokryzji rzeczywistością. Hasło: „Czy się stoi czy się leży dwa tysiące się należy” czyniło spustoszenie w świadomości kolejnych pokoleń a widok dobrobytu materialnego wolnych krajów i „przedwojenna Polska”, z perspektywy uzależnienia od ZSRR widziana wyłącznie w jasnych barwach, rodziły bunt, cynizm i tęsknotę za dobrobytem, ale nie budowały jego fundamentów – dobrej roboty. Szansę uzyskaliśmy dopiero w roku 1989, o 45 lat za późno. Udało się ją częściowo wykorzystać, ale obrana metoda walki o władzę, polegająca na obrzydzaniu wyborcom przeciwników, podważyła zaufanie społeczeństwa do klasy politycznej, a tym samym autorytet władzy. Trudno budować nowoczesny kraj jeśli o głównych decydentach jego mieszkańcy słyszą ciągle, że to albo nieudacznicy albo zdrajcy i że to, do czego nas prowadzą, to same błędy. Bądź tu patriotą!

W pogoni za rozwojem ekonomicznym istnieją trzy źródła dochodów:

  • Bogactwa naturalne.  Zależy od szczęścia czy mamy je w  posiadaniu i od umiejętności ich wykorzystania,
  • Pieniądze. „Pieniądz robi pieniądz”.  Do tej drogi wzbogacenia potrzebne są przede wszystkim cwaniactwo, chciwość i brak skrupułów.
  • Ludzka praca, produkcyjna lub usługowa. Aby przynosiła zyski, musi być dobrze zorganizowana, twórcza, sensowna. Wartość, jaką wytworzy, to iloczyn ludzkich zdolności, poświęcanego czasu i motywacji. Z tych trzech najważniejsza, ale niedoceniana jest MOTYWACJA. Od przedszkola po dorabianie do emerytury, przy identycznych zdolnościach i ilości poświęconego czasu, zupełnie inne będą efekty pracy kogoś, kto pracuje bo chce, a inne kogoś, kto pracuje bo musi.

W  tym stwierdzeniu kryje się rozwiązanie problemu wieku emerytalnego. Jak to zrobić, żeby chcieli? Premier mówi: „MUSIMY” podwyższyć wiek przejścia na emeryturę, bo jeżeli tego nie zrobimy , to a, b, c, d, e…….” A więc z góry zakłada, że podwyższenie wieku emerytalnego to wymuszona niżem demograficznym,  smutna konieczność przeciwna ludzkim pragnieniom. Dlaczego? Bo większość Polaków pracuje jedynie dlatego, bo musi, aby zrobić na życie. Bo większość  wykonywanych  prac nie daje zadowolenia, nie pasjonuje lecz denerwuje i męczy. Bo wzorce otoczenia mówią nam od dziecka, że praca to konieczność a zadowolenia dostarcza czas wolny spędzony na robieniu tego na co się ma ochotę. Etos, walor i znaczenie pracy, cenione dawniej – zwłaszcza w krajach o surowym klimacie – jako cnoty obywatelskie, zostały zastąpione ideałem jak najwyższego dochodu  kosztem  jak najmniejszego wysiłku.

Taka postawa prowadzi nieuchronnie do błędnego koła: główną motywacją skłaniającą do szybszej i jakościowo lepszej pracy jest wyższe wynagrodzenie, ale w chwili poczęcia trzeciej RP  Skarb Państwa był pusty. To zmuszało – (i nadal zmusza) – Polskę do  poszukiwania środków  na inwestycje, i na bieżące koszty utrzymania  w postaci zagranicznych pożyczek,  kredytów i darowizn. Nadal więc czerpiącym większość zysków właścicielem są dostarczyciele środków finansowych, a Polacy występują w charakterze siły najemnej. Pracownik, jak to pracownik, oczekuje możliwie wysokiego wynagrodzenia,  lecz nie ma motywacji do inwestowania swojego czasu, sił i talentu w nie swój biznes. Co gorsze, środków publicznych (a więc – de facto – części naszych dochodów, które w postaci podatków przeznaczamy na elementy współużytkowane) też  nie traktujemy  jako nasze, własne, ale jako oddawane „im” czyli władzom, (do których, choć wybieranych przez nas, nie mamy zaufania). Nadal nie ma więc motywacji „obywatelskiej” czy „patriotycznej” do poświęcania własnego wysiłku i zdolności na budowanie przyszłego dobrobytu  kraju – czegoś, co nie jest „moje własne” – bez godziwego bieżącego wynagrodzenia. Wyjątek stanowią tu  właściciele małych i średnich przedsiębiorstw, których przedsiębiorczością i pracowitością Polska stoi, zwłaszcza dzięki produkcji eksportowej. Ci mają poczucie, że pracują na własny rachunek.

W tej sytuacji należy krytycznie ocenić rolę współczesnej medycyny. To jej niewątpliwym osiągnięciem jest stopniowe przedłużanie średniej długości ludzkiego życia, głównego – obok małej dzietności – źródła problemu z wiekiem emerytalnym. Przez „życie” rozumiemy tu jego aspekt biologiczny, jednostkowy. Czy to istotnie chodzi nam o  przedłużanie egzystencji osobnika, który oddycha, serce mu bije, je,  metabolizuje, wydala, pobiera emeryturę, ale  nie różni się niczym w stanie snu i na jawie? Czyż powód, dla którego utrzymujemy biologiczne funkcje życiowe ludzi-roślin, nie wynika jedynie z nadziei, że w pewnym momencie funkcje psychiczne – zdolność komunikacji społecznej – mogą powrócić? Czy w przypadku, gdyby  niemożność ich  przywrócenia była  stuprocentowo pewna, uznalibyśmy, że przedłużanie „życia” osoby pozbawionej funkcji psychicznych to nasz obowiązek?

A jeśli zdolność odczuwania i komunikacji jest częściowo zachowana, ale stopień  niepełnosprawności danej osoby wyklucza wszelką możliwość jej twórczego działania nie tylko na rzecz otoczenia, ale nawet na własne potrzeby, to się jej emerytura należy?

Gdzie leży granica „sensu” życia? A jeśli niepełnosprawność wyklucza część funkcji zawodowych, ale pozostawia możliwość twórczego działania w niektórych dziedzinach, to czy powinno to mieć wpływ na wiek uzyskania uprawnień emerytalnych i wysokość emerytury? Czy oznacza to, że osoba taka do określonego wieku MUSI znaleźć pracę w dostępnej jej możliwościom dziedzinie i jaki to będzie wiek? Czy odpowiedź powinna zależeć od  rodzaju i stopnia upośledzenia?

Postawione pytania są aktualne na dziś.

Wobec narastania z wiekiem różnych upośledzeń ilość i złożoność takich problemów będzie oczywiście rosła z przedłużaniem okresu obowiązku pracy.

      Według  autorów proponowanych zmian problemy te  będą rozwiązywane przez regulacje

      okołoustawowe wprowadzone  stopniowo w miarę narastania potrzeb.

Pewne  ogólne rozwiązania w tym zakresie można z góry przewidzieć i już obecnie poddać pod publiczną dyskusję:

  • Co trzeba zrobić aby ludzie, nawet w podeszłym wieku, mogli pracować?
  • Co trzeba zrobić aby ludzie, nawet w podeszłym wieku, chcieli pracować?
  • Co zrobić, aby na rynku pracy pojawiły się oferty odpowiadające pragnieniom poszukujących?
  • Jakie zmiany organizacyjne w istniejącym systemie ofert pracy ułatwiłyby poszukującym znajdowanie ofert zgodnych z ich pragnieniami.
  • Jakie zmiany organizacyjne ułatwią zmianę miejsca zamieszkania na zgodną z dostępnością upragnionego zatrudnienia?

Co zrobić aby mogli?

Do tego po pierwsze  muszą być zdrowi i po drugie – mieć pracę.

Pierwszy postulat to zadanie dla zespołu nauk określających zdrowy tryb życia. Przedłużającej podstawowe funkcje życiowe medycynie muszą towarzyszyć osiągnięcia i wskazania nauki o żywieniu, ekologii, higieny, psychologii i nauk społecznych tak, aby przedłużaniu tych funkcji towarzyszyło przedłużanie sprawności psychicznej i fizycznej. Osiągnięcia te,  zalecane i wspomagane przez władze centralne i lokalne, powinny pomagać w  organizowaniu systemu zapewniającego optymalne warunki aktywnej egzystencji w ogóle a osób starszych w szczególności. W ramach usprawnień ustroju należy rozważyć wprowadzenie w systemie prawnym – obok karania postaw społecznie szkodliwych – ustawowego premiowania pro-zdrowotnych postaw życiowych. Przed medycyną i naukami pokrewnymi stają zadania przekształcenia życia przedłużonego biologicznie w życie pełne werwy i energii, sprawności, chęci do pracy i twórczego działania.

Drugi postulat –  zwalczanie bezrobocia, – to  czołowy argument przeciwników zmian emerytalnych. Jaki sens ma przedłużanie obowiązku pracy – pytają – kiedy tej pracy, zwłaszcza pracy dopasowanej do ograniczonych możliwości starszej osoby, nie ma? Zarzut o tyle nie trafiony, że zmiany emerytalne mają dotyczyć czasów, w których brak będzie rąk do pracy i temu ma zapobiec przedłużenie zatrudnienia połączone ze zwiększoną zdolnością do zmiany zawodu. Do tego niezbędna jest zmiana programów edukacyjnych z nauczania o faktach na nauczanie myślenia. Wymaga to podjęcia kroków już obecnie, z dużym wyprzedzeniem, ale przyniesie efekty dopiero po latach.

Co zrobić aby chcieli?

Nie ma powszechniejszego bodźca do pracy jak wysokie wynagrodzenie a w przypadku samo zatrudnienia – zysk. Co jednak zrobić, jeśli środków na sowite wynagrodzenie brak?

Na chęć (względnie niechęć) do pracy mają – poza wynagrodzeniem – wielki wpływ okoliczności towarzyszące: przyjazna atmosfera, życzliwość i koleżeńskość zespołu, sprawiedliwa ocena kierownictwa, tworzenie przyjemnych, estetycznych warunków w miejscu pracy, jasne określanie zadań, wystrzeganie się wymagań przekraczających możliwości pracownika. Ważny jest pozytywny stosunek zwierzchników do krytycznych uwag podwładnych. Nawet jeżeli są niesłuszne i nie będą uwzględnione, to przyjęcie ich do wiadomości bez urazów i negatywnych dla pracownika skutków oraz wyjaśnienie powodów odmiennego zdania tworzy pozytywną atmosferę i wzmacnia autorytet zwierzchnika.

Szczególnie silny wpływ na motywację ma poczucie sensu wykonywanej pracy. Sens nadaje pracy przekonanie o przydatności i wadze przyświecającego jej celu. Cel ten musi być wykonawcom znany i możliwie zgodny z ich poglądami, a te kształtują się od wczesnego dzieciństwa. Dlatego szczególnie ważne jest w okresie, w którym uznawany jest jeszcze autorytet dorosłych, zaszczepienie przekonania, że praca i jej wyniki  nadają życiu sens.

To wielkie zadanie dla edukacji: zmiana motywacji z nastawionej na branie na nastawioną na dawanie i z nastawionej na konkurencję na skierowaną na współpracę. Spełnienie tych postulatów to zadanie kulturotwórcze  – wychowanie społeczeństwa, począwszy od przedszkola, w szacunku dla pracy dla siebie i dla innych. Szczególne znaczenie będzie tu miało wprowadzenie odpowiednich programów na wszystkich szczeblach szkolnictwa,  skierowanie dużych  środków na szkolenie podyplomowe nauczycieli, zwłaszcza kadr nauczania przedszkolnego. W  kształtowaniu świadomości dzieci i młodzieży należy w znacznie większym stopniu, niż obecnie, podkreślać znaczenie terminowości i jakości a nie tylko ilości wykonanej pracy. Opisane zmiany w programach edukacji powinny stanowić element regulacji okołoustawowych wprowadzanych równolegle ze zmianami wieku emerytalnego.

Tworzenie warunków do pozytywnej motywacji nie rozwiąże problemu, jeśli nie uda się przedstawić bogatej palety ofert pracy, zadania tym trudniejszego im więcej wymagań postawimy miejscom pracy. Aby spełniać wymóg pozytywnej motywacji, musiałyby one być

zgodne z pragnieniami kandydatów,  zadowalająco wynagradzane, położone blisko miejsca zamieszkania a ponadto upragniona praca powinna być zgodna z uzdolnieniami i predyspozycjami kandydata.

W obecnej sytuacji spełnienie wymienionych warunków jest nierealne, ale ustawa o wieku emerytalnym będzie oddziaływała stopniowo wraz z malejącą ilością dostępnych rąk do pracy.

Jak uzgodnić oferty rynku z pragnieniami poszukujących?

Oferty na rynku  pracy ulegną zróżnicowaniu w wyniku globalizacji gospodarki i zwiększonej migracji. Mieszanie się ludzi różnych kultur i tradycji urozmaici zapotrzebowanie na pracę  a z drugiej strony zmiany programów edukacyjnych zwiększą zakres zainteresowań i możliwości adaptacji do aktualnych potrzeb rynku pracy. Brak rąk do pracy w różnych zawodach spowoduje rozkwit form kształcenia ciągłego i kursy przyuczenia zawodu dla dorosłych, wspierane zmianami ustaw i przepisów towarzyszących ustawie emerytalnej.

Zmiany organizacyjne na rynku pracy.

Rozwój internetu w warunkach niedoboru rąk do pracy zmieni charakter prezentacji ofert a biura pośrednictwa pracy i urzędy zatrudnienia zmienią swój charakter na placówki doradztwa zawodowego ułatwiające poszukującym znalezienie oferty odpowiadającej ich predyspozycjom psychicznym i fizycznym, wykształceniu i warunkom rodzinnym. Treść i forma ofert pracodawców może podlegać ustawowej regulacji, aby uniknąć nieporozumień i rozczarowań.

Problem dojazdu do pracy.

Zagadnienie należy rozpatrywać mając na uwadze , że dotyczy ono sytuacji mieszkaniowej, transportowej na rynku pracy, jaka zaistnieje za 20 – 30 lat. W tym czasie w wyniku spadku zaludnienia będzie narastała pula wolnych mieszkań a regulacje okołoustawowe powinny uwzględniać powiązanie oferty pracy z udostępnianiem mieszkań, zwiększając mobilność kandydatów (co ma  np.  miejsce w Stanach Zjednoczonych w przeciwieństwie do Polski, w której długoletni brak mieszkań wytworzył tradycję trwałości miejsca zamieszkania).

Oprócz łatwiejszej zmiany miejsca zamieszkania można oczekiwać rozwoju form zatrudnienia umożliwiających wykonywanie części lub całości pracy w domu za pośrednictwem mediów elektronicznych – form szczególnie ważnych w odniesieniu do osób niepełnosprawnych i w podeszłym wieku objętych proponowaną ustawą emerytalną. Opór wobec projektu podwyższenia wieku emerytalnego, wyrażany obecnie przez wiele środowisk, wynika z braku wyobraźni, jak bardzo warunki życia i obyczaje za lat trzydzieści będą się różniły od obecnych. Również regulacje okołoustawowe, których domagają się krytycy proponowanych zmian,  muszą być uchwalane stopniowo  z uwzględnieniem postępujących zmian obyczajowych, zdrowotnych i technicznych. Wywołana propozycją premiera dyskusja dotyczy żywotnych interesów przyszłych pokoleń Polaków i nie wolno jej zaśmiecać myleniem teraźniejszości z przyszłością, podyktowanym aktualnymi interesami politycznymi.

Prawdziwym celem reformy emerytalnej jest – w przewidywaniu przyszłych niedoborów kadrowych – wykorzystanie doświadczenia i czasu osób starszych żyjących dłużej dzięki postępom medycyny. Chodzi jednak nie o ich pracę lecz o jej efekty a o tych zadecyduje przede wszystkim pozytywna MOTYWACJA. Warunki wymagane do jej zapewnienia będą przedmiotem gorących dyskusji.

Elastyczna praca się opłaca :)

Spotkałam się z wieloma opiniami na temat polskiego prawa pracy. Z jednej strony mówi się o zbyt sztywnych rozwiązaniach regulujących stosunki pracy, z drugiej o zbyt rozbudowanych i liberalnych możliwościach korzystania z elastycznych form zatrudnienia. Niezrozumienie budzi podnoszona wciąż przez polskich przedsiębiorców potrzeba uelastycznienia przepisów dotyczących organizacji czasu pracy, czy likwidacji niektórych rozwiązań, które zniechęcają do zatrudniania, np. osób w wieku okołoemerytalnym bądź kobiet. Zastanawiam się jednak, czy fakt, że współczynnik zatrudnienia osób w wieku produkcyjnym, który wyniósł w ubiegłym roku 59,3% i stanowi jeden z najniższych wskaźników wśród krajów UE, nie daje nikomu nic do myślenia? I czy polscy bezrobotni wolą dalej pozostawać bierni zawodowo czy jednak skorzystać z elastycznych form zatrudnienia, które wprowadzą ich na rynek pracy?!.

Uważam, że powinniśmy rozwiać kilka mitów w tym temacie i pokazać jasne oraz ciemne strony przepisów regulujących stosunki pracy w Polsce oraz tego w jaki sposób oddziaływają one na rynek pracy. Po pierwsze, należy przyznać, że restrykcyjność regulacji dotyczących zwalniania i zatrudniania pracowników w Polsce jest generalnie niższa, niż średnio w UE15. Prawda jest taka, że rozwiązywanie umów o pracę na czas nieokreślony jest w naszym kraju względnie proste, a więc nieobwarowane wysokimi odprawami czy zbyt długim okresem wypowiedzenia. Po drugie, polskie prawo umożliwia stosowanie wielu form zatrudnienia, z których w niewielkim stopniu korzystają pracodawcy i pracownicy. W porównaniu z krajami UE15 relatywnie rzadko wykorzystywana jest praca w niepełnym wymiarze etatu, telepraca, praca w skróconym tygodniu pracy, czy praca tymczasowa.

Gdzie zatem leży problem i dlaczego „złe prawo pracy” niezmiennie od 7 lat zalicza się do listy dziesięciu najważniejszych czynników utrudniających działalność przedsiębiorstw? Otóż choć restrykcyjność przepisów dotyczących zatrudniania i zwalniania pracowników jest stosunkowo mała o tyle w zakresie elastyczności organizacji czasu pracy polskie ustawodawstwo nie jest już tak przyjazne. Niedostatecznie wykorzystywane są też alternatywne formy zatrudnienia, zwłaszcza w przypadku tych grup społeczno-demograficznych, które dzięki nim mogą łączyć pracę zawodową (np. w niepełnym wymiarze etatu) z innymi aktywnościami życiowymi, np. prowadzeniem gospodarstwa domowego lub nauką.

Najlepszym przykładem jest telepraca, której wprowadzenie do Kodeksu pracy uznano za jeden z większych sukcesów i początek modernizacji polskiego prawa pracy. W rzeczywistości wykorzystanie tej formy zatrudnienia w Polsce jest znikome (badania PBS DGA pokazują, że korzysta z niej niespełna 18% przedsiębiorstw), kiedy w innych krajach, nie tylko europejskich, wykonywanie przez pracowników zadań poza siedzibą firmy i przesyłanie ich efektów za pomocą internetu lub innych technologii teleinformatycznych zyskuje na popularności. Wynika to po części z niewiedzy menedżerów na temat możliwości, jakie stwarza taki model pracy. Barierę stanowią jednak głównie same przepisy. Nadmierne obowiązki, zwłaszcza w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy zniechęcają pracodawców do korzystania z telepracy jako elastycznej formy zatrudnienia. Przepisy nie precyzują chociażby tego, czy inspektor bhp, przed wprowadzeniem telepracy, musi udać się do miejsca zamieszkania telepracownika i ocenić ryzyko zawodowe na stanowisku pracy oraz ustalić, czy są spełnione wymogi bezpieczeństwa i higieny pracy. Nie wiadomo jak w kontekście przepisów bhp należy ustalać, że telepracownik uległ wypadkowi przy pracy, czy też jak ustalać okoliczności wypadku, jeśli pracownik odmówi możliwości odwiedzenia jego miejsca zamieszkania i zarazem pracy. Biorąc pod uwagę zapowiedzi ekspertów, z których wynika, że do 2020 r. 80% usług ma być świadczonych przez Internet, zweryfikowanie dotychczasowych przepisów regulujących ten model zatrudnienia jest nie tylko potrzebne, ale wręcz konieczne. W szerszej perspektywie praca zdalna daje przecież firmom możliwości pozyskania specjalistów niedostępnych na lokalnym rynku, a pracownikom pozwala zdobyć adekwatne do kwalifikacji zatrudnienie bez konieczności zmiany miejsca zamieszkania.

Innymi rozwiązaniami, które zamiast zachęcać do zatrudniania odstraszają pracodawców, są wszelkiego rodzaju przywileje funkcjonujące w Kodeksie pracy. Przykładem takiego przywileju jest roczna gwarancja zatrudnienia pracownika powracającego do pracy po urlopie macierzyńskim w niepełnym wymiarze czasu pracy. Możliwość obniżenia wymiaru etatu w okresie, w którym pracownik jest uprawniony do korzystania z urlopu wychowawczego jest związana z koncepcją godzenia życia zawodowego z obowiązkami rodzinnymi. Jednakże jak wskazuje doświadczenie i wyniki badań, najczęściej wymienianą przez pracowników korzyścią stosowania tego przepisu jest gwarancja zatrudnienia przez 12 miesięcy od złożenia wniosku o obniżenie wymiaru etatu. Trudno się w związku z tym dziwić firmom, które po wprowadzeniu takiej regulacji zmieniły swoją politykę zatrudniania wobec kobiet i niechętnie przyjmują do pracy panie, szczególnie te w młodszym wieku.

Wpływ na rynek pracy, a w konsekwencji na rozwój gospodarczy mają jednak nie tylko absurdy prawne i przepisy, których nie można zastosować w praktyce. Kluczowe znaczenie ma w mojej ocenie zaniechanie działań, które zmierzają do systematycznej weryfikacji przepisów prawa pracy pod kątem zmian jakie zachodzą w gospodarce, strukturze zatrudnienia i oczekiwaniach samych pracowników. Pokolenie osób, które rozpoczyna dziś karierę zawodową różni się od tego, które funkcjonuje na rynku pracy od 30 lat. Młodzi ludzie mają dziś inne wymagania i oczekiwania wobec pracodawcy, podobnie jak biznes wobec ustawodawcy.

To czego zdaniem firm brakuje dziś najbardziej, to możliwości organizowania czasu pracy dostosowanej do wymogów rynku i funkcjonowania przedsiębiorstwa. Z badań nad stosunkami pracy prowadzonych przez PKPP Lewiatan i Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej wynika, że instrumenty związane z uelastycznianiem czasu pracy i tworzenie alternatywnych rozwiązań dla zwolnień grupowych to najbardziej pożądane działania (zdaniem 2/3 pracodawców i 80% pracowników). Elastyczne gospodarowanie czasem pracy stanowi nie tylko warunek podniesienia konkurencyjności polskiej gospodarki, ale jest szczególnie ważne w okresach trudności gospodarczych i kryzysów. Ułatwia wówczas gospodarowanie pracą i stabilizuje zatrudnienie. Przykładem może być wydłużony okres rozliczeniowy, z którego – w okresie obowiązywania ustawy antykryzysowej – skorzystało ok. 1000 firm. Pokazuje to, że choć istniała duża obawa przed powszechnym nadużywaniem tych przepisów, to tylko wybrane firmy zdecydowały się na wdrożenie ich w życie. Powody stosowania wydłużonego okresu rozliczeniowego przez pracodawców skupiają się wokół 5 głównych przesłanek: spadku przychodów związanych z kryzysem, trudnej sytuacji finansowej firmy, sezonowymi zmianami potrzeb produkcji, potrzebą poprawy organizacji pracy i koniecznością obniżenia kosztów pracy. Wiele firm wprowadza jednak wydłużony okres rozliczeniowy z inicjatywy samych pracowników. Inne badania przeprowadzone na zlecenie PKPP Lewiatan pokazują, że spośród 500 badanych pracowników zaledwie 7% objętych zostało taką formą elastycznej organizacji czasu pracy. Powody wprowadzenia wydłużonego okresu rozliczeniowego osoby te widzą w podobny sposób jak sami pracodawcy. Spośród najważniejszych powodów, dla których ich zdaniem firma wprowadziła takie rozwiązanie zatrudnieni podają: spadek przychodów związanych z kryzysem (31%), trudną sytuację finansową firmy (27%) i potrzebę poprawy organizacji pracy (23%). Wśród pracowników objętych tym rozwiązaniem poparcie dla stosowania wydłużonego okresu rozliczeniowego wyraziło 46% ankietowanych, a 38% z nich nie była zdecydowana czy powinna je poprzeć czy też nie. Osoby popierające stosowanie w polskim ustawodawstwie tej formy organizacji czasu pracy twierdzą, że daje ona zatrudnionym gwarancję/stabilność zatrudnienia, a w drugiej kolejności poprawia organizację czasu pracy.

Obok tych wszystkich problemów stricte prawnych, barierę stosowania różnych form organizacji pracy stanowi też brak wiedzy na temat obowiązujących przepisów. Pracodawcy i pracownicy odnoszą elastyczność zatrudnienia głównie do form wykonywania pracy, w tym przede wszystkim do umów na czas określony i umów cywilnoprawnych. Zasadniczym powodem takiego rozumienia elastyczności rynku pracy jest niska znajomość przepisów regulujących różne formy zatrudnienia i czasu pracy. Krokiem niezbędnym do zwiększenia wykorzystywania tych przepisów jest więc ich większa popularyzacja wśród pracowników i pracodawców. Badanie PKPP Lewiatan pokazało, że aż 24% pracodawców i ponad połowa (52%) pracowników nie potrafi wymienić żadnego rozwiązania zwiększającego elastyczność zatrudnienia. Jednocześnie 11% pracodawców i aż 34% (!) pracowników nie potrafi podać żadnego skojarzania z terminem „elastyczność zatrudnienia”. Dodatkowo, menadżerowie obawiają się „utraty kontroli” nad pracownikiem. W jeszcze większym stopniu pracownicy obawiają się utraty stabilizacji i bezpieczeństwa, dlatego niechętnie podejmują zatrudnienie w formach innych niż umowa o pracę na czas nieokreślony. Brak elastyczności nie tylko utrudnia w wielu przypadkach aktywność zawodową, łączenie obowiązków rodzinnych, czy edukacji z obowiązkami zawodowymi, ale może być barierą rozwoju usług – najważniejszego sektora nowoczesnej gospodarki. Alternatywą dla wzrostu elastyczności zatrudnienia, bez utraty poczucia bezpieczeństwa pracowników jest szersze stosowanie elastycznych form organizacji i czasu pracy.

Takie formy elastyczności jak telepraca, praca w niepełnym wymiarze, praca w skróconym tygodniu pracy, praca tymczasowa traktowane są w potocznej opinii jako formy mniej wartościowe, formy gorszej pracy. Krytykę tę najgłośniej formułują związki zawodowe, tymczasem zmieniające się warunki gospodarcze wymuszają rosnący udział tych form w strukturze zatrudnienia. Formy te w starych krajach UE są nie tylko alternatywą dla bezrobocia, ale stają się pożądaną i poszukiwaną formą aktywności na rynku pracy dla kobiet, młodzieży, ale i dorosłych łączących pracę z edukacją, czy osób starszych, utrzymujących aktywność zawodową po uzyskaniu prawa do emerytury.

Przywiązanie do tradycyjnych metod pracy często nie pozwala dostrzec, że w działalności firmy jest miejsce na pracę elastyczną. Wielokrotnie słyszałam, że profil działalności firm z gruntu wyklucza taką ewentualność. Tymczasem niemal każdy dział i sektor, z siłami sprzedażowymi na czele, może skutecznie działać w systemie pracy elastycznej. Korzyści, które z tego wynikają są konkretne tak dla przedsiębiorstwa jak i dla samego pracownika. Przynosi ona organizacji korzyści od oszczędności finansowych, wzrostu wydajności pracy, większego komfortu pracowników po te związane z ochroną środowiska naturalnego. (mniejsze zużycie energii w biurach, niższa emisja CO2 do atmosfery, ograniczenie ruchu samochodowego w miastach itd.). Elastyczne formy zatrudnienia mają też niewątpliwy pozytywny aspekt społeczny, pozwalając aktywizować zawodowo osoby niepełnosprawne oraz pozwalając łatwiej i szybciej wrócić do pracy osobom wychowującym małe dzieci oraz osobom powracającym do zdrowia po długiej chorobie. Praca zdalna zwiększa więc liczbę osób aktywnych zawodowo, obniżając zagrożenia wynikające z wyzwań demograficznych.

Popularyzacji takiej elastyczności potrzebuje także polski rynek pracy, gdzie prymat pracy nad świadczeniami będzie warunkiem uzyskania równowagi nie tylko na rynku pracy, ale także w systemie ubezpieczeń społecznych.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję