Czy Polska przestanie być państwem wyznaniowym? :)

Skoro oddolny ruch sfrustrowanych obywatelek i obywateli może się stać największym zrywem od czasu upadku komunizmu, to jak to się stało, że do tej sytuacji w ogóle doszło? Rozwiązanie tej zagadki leży po części w przemianach po 1989 roku, a konkretniej w punkcie gdzie ich zabrakło, czyli w zdefiniowaniu Polski od nowa.

Wybory przyniosły rządzącym triumf, a zwolennikom opozycji dużo gorzkich emocji i trudnych rozliczeń. Ciężki okres powyborczy to czas wielu analiz, także oskarżeń i rozpaczliwych prób znalezienia odpowiedzi na pytanie, dlaczego, pomimo tak wielkiej mobilizacji, nie udało się osiągnąć sukcesu. To samo pytanie pojawiło się przy okazji strajku kobiet. Skoro oddolny ruch sfrustrowanych obywatelek i obywateli może się stać największym zrywem od czasu upadku komunizmu, to jak to się stało, że do tej sytuacji w ogóle doszło? Rozwiązanie tej zagadki leży po części w przemianach po 1989 roku, a konkretniej w punkcie gdzie ich zabrakło, czyli w zdefiniowaniu Polski od nowa.

Kościół na straży polskości

Kościół zapisał się w historii drugiej połowy XX wieku jako enklawa obozu antyrządowego. Księża byli represjonowani jako element wrogi władzy, uczestniczyli w ważnych wydarzeniach tamtego okresu i, co ważniejsze, zagrzewali ludzi do walki o wolność. Msze czy ważne dla Kościoła wydarzenia, tak jak pogrzeb księdza Popiełuszki, miały potencjał by stać się manifestacjami całego ludu przeciw opresyjnej, komunistycznej władzy. Nawet posyłanie dziecka na religię (odbywającą się wtedy w salkach parafialnych) czy chodzenie do kościoła, były czymś, co każdy patriota czynić powinien. To właśnie wtedy polski Kościół związał się mocno z polityką, zapisując się w świadomości zbiorowej Polaków jako organizacja, która walczyła o polską suwerenność. Był ostoją działalności opozycyjnej na długo zanim powstała Solidarność z Wałęsą na czele. Nic więc dziwnego, że kiedy Polacy odnieśli wreszcie zwycięstwo, chcieli uhonorować tych, którzy udowodnili swój bezgraniczny patriotyzm.

Za swoje zasługi przy upadku komunizmu w Polsce i w okresie transformacji Kościół uzyskał liczne prawa i przywileje, na których zbudował obecną pozycję ekonomiczno-społeczną. W maju 1989 roku jeszcze Sejm PRL uchwalił ustawę, gwarantującą Kościołowi duże możliwości w zakresie obrotu posiadanymi nieruchomościami, a przede wszystkim odzyskiwania zagrabionego w latach minionych mienia. Kluczowy był w niej chociażby zapis o ostateczności orzeczeń Komisji Majątkowej, który broni Kościół przed ewentualną koniecznością oddania ziem pozyskanych nielegalnie (np. na podstawie fałszywych wycen gruntów). Później uchwalono konkordat, którego istnienie gwarantuje Konstytucja (art. 25), wprowadzający m.in. lekcje religii w szkołach.

Co prawda, kwestia finansowania Kościoła zależy od Funduszu Kościelnego powołanego do życia w 1950 roku, ale sfera ta nie została do tej pory stosownie uregulowana, co powoduje wiele nieścisłości. Fundusz finansuje wszystkie związki wyznaniowe, ale głównym beneficjentem jest Kościół katolicki. Fundusz Kościelny miał być rekompensatą za poniesione przez Kościół straty w czasie II wojny światowej. Dzięki ustawie z 1989 roku i powołaniu Komisji Majątkowej przeszłe szkody zostały wynagrodzone dwukrotnie.

Wisienką na torcie pozycji Kościoła był tzw. „kompromis aborcyjny”. Hierarchowie katoliccy rozpoczęli starania o zaostrzenie ówczesnych przepisów w zasadzie od początku odzyskiwania swojej uprzywilejowanej pozycji. Obecny stan prawny dotyczący aborcji uchwalono ostatecznie 7 stycznia 1993, co spotkało się z wyrazami wdzięczności ze strony hierarchów. Dokładnie trzy lata później Kościół mógł świętować kolejne zwycięstwo, jakim była klauzula sumienia, która została dodatkowo wzmocniona orzeczeniem Trybunału Konstytucyjnego w 2015 roku.

Nawet jeśli te zmiany w prawie budziły mniejsze czy większe kontrowersje, to jednak mimo wszystko cieszyły się społecznym przyzwoleniem. Nikt wtedy raczej nie myślał kwestionować rangę Kościoła, który, bądź co bądź, zapisał się w pamięci zbiorowej Polaków na tyle dobrze, że nawet osoby niezwiązane z wiarą katolicką, nie buntowały się przeciwko nowej, uprzywilejowanej pozycji Kościoła. W tej atmosferze po ‘89 roku rodziła się „nowa” Polska.

Nowa Polska „tylko katolicka”

Entuzjazm z końca znienawidzonej epoki przyćmił konieczność zdefiniowania tożsamości narodowej na nowo. Tożsamości, która przez kilkadziesiąt lat była systemowo łączona z totalitarnym ustrojem i jego wartościami. Całkowicie zignorowano fakt, że rozwód z Polską Ludową oznaczał powstanie luki w miejscach wcześniej starannie wypełnianych komunistyczną propagandą. Nagle poluzowano reżim i pojawiło się pytanie, „w jakim kierunku ma zmierzać wolna Polska”, na które nikt nie chciał udzielić odpowiedzi. Kierunek wyznaczył się więc sam, na podstawie nastrojów z końca lat 80-tych. Zatem nikt nie protestował, kiedy Kościół postanowił dalej wzmacniać swoją pozycję i zająć kluczowe miejsce także w świeckim życiu Polaków.

W efekcie tożsamość narodowa ściśle związała się z wyznaniem rzymsko-katolickim, jego wartościami i interesami. Stało się naturalne, że życie każdego Polaka powinno odbywać się zgodnie z wytycznymi katolicyzmu. Dlatego za naturalne przyjęto przyjmowanie sakramentów lub chodzenie na religię. Te czynności w normalnych warunkach powinny wynikać z wiary i szczerej chęci realizowania jej postanowień, ale w Polsce przybrały wymiar zdecydowanie kulturowy i zaczęto je traktować jako swoiste wyznaczniki polskości. Dzieci były więc chrzczone, bo „tak wypada”, następnie w większości posyłane na religię, a za równie naturalne przyjęto także śluby kanoniczne. Wiara czy stosowanie się na co dzień do jej zasad przestały mieć kluczowe znaczenie. 

Nie można powiedzieć, że ten proces odbył się bez żadnych szkód dla Kościoła, ponieważ w kwestii właśnie samej wiary doszło do poważnych wypaczeń i aberracji. Sakramenty traktowane jako element kulturowy przestały być brane na poważnie. Młodsze generacje nie czuły już takiej potrzeby chodzenia do kościoła, ale miały głęboko zakorzenioną konieczność formalnego przynależenia do instytucji i doświadczenia obrządków o tym decydujących. Skutki były opłakane dla wymiaru duchowego tych ostatnich, ponieważ utarły się jako coś, co „każdy Polak powinien”. Dlatego dzieci przystępowały do komunii dla prezentów, nastolatki zaś do bierzmowania, żeby móc w przyszłości wziąć ślub, bez którego dorośli zwyczajnie nie wyobrażali sobie życia. W dalszej perspektywie skutkowało to nawet sytuacjami, kiedy opiekunowie obawiali się, że brak możliwości przyjęcia owych sakramentów jest poważną przeszkodą dla młodego człowieka w życiu i może spotkać się np. z odrzuceniem ze strony potencjalnego partnera, pragnącego, jak większość, ślubu kanonicznego. Ta sama potrzeba sprawiła, że wielu osobom zależało na unieważnieniu poprzedniego związku małżeńskiego, kiedy chcieli zawrzeć kolejny, mimo że prawo kościelne teoretycznie na to nie zezwala (m.in. niedawna sprawa powtórnego ślubu kościelnego Jacka Kurskiego). Wielu Polakom, niezależnie od ich religijności, nawet nie przychodziło do głowy, że można inaczej. W ekstremalnych przypadkach znane są historie, gdy ofiary przemocy ze strony duchownych były dyskredytowane lub uciszane zgodnie z zasadą, że „o księżach nie można mówić źle”, lub że „w sprawy Kościoła nie wolno się mieszać”. Sprowadzenie religii do punktu usługowego z sakramentami zabolało wielu katolików, dla których wiara jest czymś ważnym, czemu dawali wyraz m.in. w apelach o zbieżność działań z przekonaniami, a także o wzrost świadomości religijnej, żeby sakramenty nie były odzierane ze swojego duchowego wymiaru. Niestety, bezskutecznie.

Ale Kościół na tym także zyskał, zwłaszcza w sferze wpływów. Dzięki funkcji kulturowej, jaką spełniają sakramenty, stworzył sobie duży, a co ważniejsze stały, popyt na swoje usługi. Nawet jeśli ławy kościelne świecą coraz większymi pustkami, to duchowni doskonale zdają sobie sprawę, że nie muszą się tym zbytnio przejmować, gdyż większość mieszkańców przyjdzie ich prosić o dopuszczenie do sakramentów. One z kolei obwarowane są konkretnymi wymaganiami, a co za tym idzie, zależność pretendenta od woli księdza staje się decydująca. Duszpasterz może takiej zgody nie wydać, więc pojawia się problem, z którego rozwiązaniem może przyjść inny duchowny za odpowiednią sumę lub przysługę. Dodatkowo, z uwagi na brak dostatecznego uregulowania finansowania Kościoła (tak jak np. jest w Niemczech), duchowni za swoje usługi są wynagradzani na zasadzie „co łaska”, a ta łaska zazwyczaj jest bardzo hojna. „Wierzący niepraktykujący”, nawet jeśli w kościele pojawiają się od święta, stanowią stałe źródło dochodu parafii, bo zawsze trzeba kogoś ochrzcić, pochować, posłać do komunii lub na bierzmowanie, albo zorganizować ślub. Oczywiście oficjalne stanowisko Kościoła tego nie popiera, ale wielu duchownych świadomych takiego mechanizmu, przymyka oko na te praktyki, zdając sobie sprawę, że zbyt krytyczne podejście skutkowałoby znacznym uszczupleniem budżetu. 

Kulturowa pozycja kościoła to także ważne narzędzie w grze o władzę. Skoro większość Polaków jest ochrzczona, Kościół ma mocną kartę przetargową w staraniach o uzależnienie prawa od swojej doktryny. W końcu, skoro zdecydowana większość obywateli to katolicy, to dlaczego prawo miałoby nie przychylić się do ich przekonań religijnych? Z tego powodu coraz więcej osób decyduje się na apostazję, a wielu duchownych stara się ten proces utrudnić lub nawet uniemożliwić.

Silna pozycja społeczna Kościoła jest również odpowiedzialna za mariaż polskich duchownych z władzą. Rządzącym zależy na dobrych kontaktach z instytucją, bo dzięki temu znajdują uznanie w oczach dużej części ludzi, przez doświadczenia przeszłości mówiące, że prawdziwy Polak powinien stać murem za Kościołem. Instytucja legitymizuje władzę w oczach ludzi, za co dostaje lukratywne dotacje i „wsparcie prawne”. Opcje światopoglądowe czy politycy, którzy idą w oderwaniu od religii (jak np. Lewica), na chwilę obecną nie są w stanie uzyskać większości, a centrum sceny politycznej (np. KO czy Hołownia) stara się, aby nie naruszyć pewnego status quo gwarantującego możliwość powoływania się na związki z katolicyzmem (takim drażliwym tematem jest chociażby wspomniany „kompromis aborcyjny”, którego opcje centrum ruszać nie chcą ani w jedną, ani w drugą stronę). Łatka „antyklerykała” w polskiej polityce ma swoje konsekwencje i nawet jeśli kiedyś dojdzie do zmian w regulacji stosunków na linii państwo-Kościół, to nie za sprawą polityka cieszącego się taką opinią.

Rzeczpospolita na rozdrożu

Jednak trzydzieści lat po upadku komunizmu wpływ Kościoła na sferę świecką zaczyna uwierać. Młodzi, choć nadal często przywiązani do katolickich obrządków, chcą wieść życie, które nie przystaje do kościelnej doktryny. To, co dziadkom czy rodzicom wydawało się czymś nierealnym, dla młodych jest już czymś tak oczywistym jak powietrze. Rośnie także społeczna świadomość, a wraz z nią akceptacja i otwartość wobec chociażby ludzkiej seksualności, praw osób LGBT czy kobiet. Wiele osób zaczyna zdawać sobie sprawę, że ucierpiało przez tak uprzywilejowaną pozycję Kościoła. A stawka często jest wysoka. Tożsamość narodowa oparta na wartościach kościelnych przegrywa z fundamentalnymi potrzebami człowieka. Kościół nie ma już takiego immunitetu jak w okresie PRL-u czy zaraz po nim, a do głosu dochodzi coraz więcej osób skrzywdzonych przez duchownych, mniej lub bardziej bezpośrednio. Ofiary pedofilii czy nadużyć ze strony osób duchownych, których sprawy nagminnie tuszowano, wreszcie dochodzą do głosu, a współczesne, młode pokolenia nie uznają już „milczenia dla dobra wiary” za wytłumaczenie. Kwestia wyznania też schodzi na dalszy plan, kiedy czyjeś losy mogą zostać przesądzone przez brak dostępu do środków antykoncepcyjnych czy zabiegu aborcji, albo kiedy konserwatywny rodzic wyrzuca swoje homoseksualne dziecko z domu powołując się na swoje religijne przekonania. Dodatkową, przysłowiową łyżką dziegciu są buta oraz nierzadkie, karygodne zachowania duszpasterzy przekonanych o swojej pozycji. Nastroje antyklerykalne rosną, ponieważ zbyt duże wpływy duchownych w sferze prywatnej, przyprawiły już wielu młodych ludzi o traumatyczne wręcz doświadczenia. Ten sam powód, który zmuszał rodziców czy dziadków do zwrotu przeciw władzom komunistycznym, dziś sprawia, że coraz więcej Polaków zmienia stosunek do wiary z neutralnego na wrogi. Po kontrowersyjnym wyroku TK, który bardzo ciepło przyjęły środowiska katolickie, „jak dokonać apostazji” było jednym z najczęściej wpisywanych pytań w wyszukiwarce Google.

Rzecz pospolita, a nie kościelna

Rewolucja francuska zrodziła koncepcję republiki opartej na trzech fundamentalnych zasadach: suwerenności państwa, podziału władz i laickości. Te wartości po dziś dzień są dla Francuzów świętymi dogmatami, z którymi się nie dyskutuje. Ostatnim tego dowodem były działania podjęte w sprawie tragicznej śmierci nauczyciela Samuela Paty’ego. Na mocy prawa SILS z 2017 roku, zamknięto na okres sześciu miesięcy meczet Pantin, który na swojej facebookowej stronie umieścił filmik potępiający lekcję francuskiego profesora. Co prawda prawo to powstało w odpowiedzi na zagrożenia terrorystyczne, ale czy można sobie wyobrazić, że podobne prawo dałoby się wprowadzić w Polsce, aby na jego mocy świątynie angażujące się w agresywną agitację czy goszczenie bojówek młodzieżowych zamknąć na pół roku? Spór o krzyże w salach lekcyjnych czy na sali sejmowej to już znany temat, ale we Francji nie podlegałby nawet pięciominutowej dyskusji. Podobnie jak ingerencja związków wyznaniowych, traktowanych na równi z innymi organizacjami, w prawo świeckie. Ale trzeba realnie przyznać, że w naszym kraju nie ma warunków do „laickości” na wzór Francji – nie ta historia, tradycje, nawet prawo. 

W Polsce funkcję takiej rewolucji spełnił poniekąd upadek komunizmu, bo otworzył drzwi do wolnego państwa. Nie podjęto jednak stosownej debaty nad tym, w jakim kierunku Polska powinna zmierzać po 1989 roku i nie wypracowano świeckiej polskiej tożsamości narodowej. W ciągu minionych 30 lat okazało się jednak, że oparcie ducha narodowego na religii musiało zacząć w którymś momencie uwierać. W ostatnich latach zwiększa się liczba apostatów, zniesmaczonych nadużyciami Kościoła czy presją społeczną do bycia katolikiem. Pojawia się też coraz więcej osób, które wychowały się w rodzinach ateistów lub agnostyków i przynależności do religii (także tej kulturowej) nigdy nie miały. Owocem wolnej Polski jest też coraz więcej osób innych wyznań (np. konwertyci, obywatele naturalizowani, dzieci z mieszanych małżeństw). Niekatolickie związki wyznaniowe rozwijają się prężniej niż wcześniej. Rośnie liczba Polaków, którzy pomimo poczucia przynależności do kraju, nie identyfikują się z żadnym z elementów traktowanych jako wyznacznik jego zbiorowej tożsamości. Do tego dochodzi wiele nieprzyjemnych incydentów, kiedy Polacy niewierzący lub wyznający inne religie są stawiani w opozycji do polskich chrześcijan jako element obcy, (czego efektem była chociażby dewastacja zabytkowego meczetu oraz mizaru w Kruszynianach, a wśród symboli użytych przez sprawców pojawił się m.in. znak „Polski Walczącej”).

Część osób być może przymykała na to oko i wpasowała się w model „wierzących niepraktykujących”. Byli przyzwyczajeni z domu do pewnych obrządków, ale niekoniecznie czuli się zobowiązani do życia według religijnych zasad. Wiele osób nie odczuwało bardzo boleśnie obecności kościoła w swoim życiu. Jak nie chcieli, to nie chodzili do kościoła, a same zakazy czy nakazy nie miały żadnej mocy wiążącej. Pomimo wyznania na papierze identyfikowali się raczej ze współczesnym, tzw. zachodnim stylem życia niż wartościami starszych pokoleń. Jednakże w miarę zwiększającego się wpływu duchownych na władzę zorientowali się, że powinni stać się podmiotem politycznym, mogącym decydować o obowiązującym ich świeckim prawie. Pomimo tego, że teoretycznie taka sytuacja nie powinna mieć miejsca, okazało się, że Kościół bardzo chętnie sięga po argument chrztu „wierzących niepraktykujących”, żeby usprawiedliwić swoje ingerencje w kwestie świeckie, a także bliskie stosunki z polityką. Duchowni przekonywali, że to również wystarczające uprawnienie do tego, aby narzucić w państwie prawo oparte na doktrynie katolickiej. „Wierzący niepraktykujący” to kolejna grupa, która przekonała się, że podmiotowe miejsce Kościoła w społeczeństwie stanowi poważne zagrożenie dla ich wolności osobistej.

Nagle bardzo duża grupa Polaków zorientowała się, jak bardzo niebezpieczne jest zostawienie „niedomkniętych drzwi” w kwestii laickiego charakteru państwa. Niestety stało się także jasne, że bardzo trudno pozbyć się z życia świeckiego Kościoła, który przez 30 lat zdążył bardzo dobrze wrosnąć w definicję polskości. Mimo że państwo jest demokratyczne i wystarczy w teorii wygrać wybory, to każda partia pragnąca ten cel osiągnąć, musi liczyć się z siłą kleru. Ugrupowania lewicowe, deklarujące postulaty przeciwne kościelnej doktrynie, a co więcej domagające się rozdziału państwa od instytucji religijnych na wzór zachodni, nie mają szansy na decydujące poparcie. Polityczne zwycięstwo nierozerwalnie łączy się z faktem, że trzeba coś Kościołowi „oddać”. Najbardziej liberalne ugrupowania o największym poparciu zdają sobie sprawę, że w pewnych sprawach nie mogą zająć zdecydowanego stanowiska i narazić się duchownym. Z kolei partia rządząca zbudowała swoje potężne poparcie dzięki demonstrowanej religijności oraz współpracy z Kościołem. Choć sama w sobie instytucja teoretycznie nie ma władzy, to posiada ogromny wpływ na to, kto ją będzie dzierżył. Ta „usługa”, podobnie jak sakramenty, swoje kosztuje, a „ofiarą na tacę” okazują się rozmaite przywileje, dotacje, a w końcu prawa kobiet, osób LGBT czy innych mniejszości. Wiadomo już, że ta zależność państwa od Kościoła jest szkodliwa, ale perspektywa jej przerwania rodzi pytanie o nowy fundament tożsamości narodowej w kraju tak silnie związanym z wiarą. Czy Polska na wzór Francji może wypracować sobie świecką państwowość, która łączy obywateli niezależnie od wyznania czy przynależności etnicznej?

Jesienny Strajk Kobiet to bezprecedensowe wydarzenie w historii wolnej Polski, gdyż obywatele po raz pierwszy otwarcie, a przede wszystkim na tak masową skalę, wystąpili przeciwko Kościołowi. Przekroczona została granica, której nikt wcześniej nie odważył się przekroczyć, a to oznacza złamanie pewnych skostniałych wzorców i otwiera drogę do zmian. Kościół popierając naruszenie tzw. „kompromisu aborcyjnego” otworzył przysłowiową puszkę Pandory, a możliwość drastycznego zmarginalizowania jego pozycji czy nawet renegocjowania konkordatu stała się osiągalna. Zwłaszcza, że warunki do negocjowania z Watykanem jeszcze nigdy nie były tak korzystne. Istnieje więc duża nadzieja, że ów październikowy zryw doprowadzi do metaforycznego oczyszczenia, umożliwiającego zdefiniowanie tożsamości narodowej na nowo. Ten reset może doprowadzić do transformacji, mającej potencjał stworzyć świecką Polskę z „przyjaznym rozdziałem” tronu i ołtarza, będącą państwem traktującym praworządność oraz wolność jako dogmaty, a przede wszystkim otwartym dla każdego, kto pragnie czuć się jego częścią. 

Fałszywi obrońcy rodziny :)

Na rodzinę można spojrzeć dwojako: albo z punktu widzenia jej członków, albo z punktu widzenia jej środowiska społeczno-kulturowego. W tym pierwszym przypadku interesują nas wyłącznie uczucia i oczekiwania ludzi, którzy rodzinę tworzą, natomiast w tym drugim – oczekiwania środowiska wynikające z wzorów kulturowych i zasad religijnych. Indywidualistyczne podejście do rodziny, koncentrujące się na wewnętrznych relacjach jej członków, jest charakterystyczne dla etyki liberalizmu, w której na pierwszym miejscu stawia się autonomię jednostki ludzkiej. W przeciwieństwie do tego, konserwatyści preferują podejście kolektywistyczne, które w tym wypadku nakłada na członków rodziny obowiązek spełniania oczekiwań społeczności, w której rodzina ta się znajduje.

W podejściu indywidualistycznym, czyli liberalnym, rodzinę ocenia się wyłącznie z punktu widzenia dobrostanu jej członków, o którym decyduje charakter relacji między nimi. Rodzina jest dobra, kiedy ludzie w niej dobrze się ze sobą czują, kiedy wzajemnie się o siebie troszczą i gotowi są do daleko idących wyrzeczeń, aby sobie wzajemnie pomagać. W takim wypadku więzią spajającą członków rodziny jest miłość. To ona decyduje, że rodzina spełnia swoje funkcje. Chodzi oczywiście o rodzinę nuklearną, czyli małżonków i ich dzieci, między którymi istnieje silna więź emocjonalna. Rodzina się niszczy, kiedy ta więź słabnie, gdy pojawiają się spory i konflikty, których jej członkowie nie potrafią rozwiązać, kiedy, co gorsza, dochodzi do aktów przemocy i znęcania się jednych członków rodziny nad innymi. Rodzina przestaje wtedy istnieć, bo nie spełnia podstawowych funkcji zapewniających dobrostan jej członków. Bez miłości nie ma rodziny, jest tylko szamocąca się z sobą, albo izolująca się od siebie grupa osób, połączonych formalnym kontraktem, który nie ma dla nich żadnego znaczenia.

Oczywiście, nie zawsze miłość jest przyczyną założenia rodziny, są przecież małżeństwa z rozsądku i wyrachowania, kiedy liczy się na sukces ekonomiczny, pomoc w karierze czy pozycję w środowisku. Dawniej zdarzało się, że o ślubie dwojga młodych ludzi decydowali ich rodzice, a nie oni sami. Z całą pewnością nie miłość była wówczas brana pod uwagę. Samodzielny wybór małżonka bywał nieraz przyczyną wyklęcia i wydziedziczenia, jeśli ów wybór dotyczył osoby z niższej klasy społecznej lub innego wyznania. Pojęcie mezaliansu, dziś niemal zapomniane, dawniej często bywało w użyciu. W świadomości wielu ludzi miłość niekoniecznie musi być spoiwem życia rodzinnego. Równie dobrze może być nim wygoda, przyzwyczajenie czy zwykłe przywiązanie do wzoru kulturowego, który nakazuje założenie rodziny. Brak miłości zazwyczaj źle wróży przyszłości rodziny, ale bywa, że mimo innych początkowo motywów, miłość w takich związkach również może się pojawić.

Konserwatyści, mający głównie na uwadze funkcje społeczne rodziny, mają inne kryteria jej oceny. Owszem, doceniają znaczenie miłości w życiu rodzinnym, ale w ocenie rodziny na plan pierwszy wysuwają kryteria wynikające bądź z Ewangelii, bądź z obowiązującego prawa, bądź z obu tych źródeł. Najbardziej im bowiem zależy na zachowaniu określonego porządku społecznego, a nie na dobrostanie poszczególnych ludzi. Rodzina jest więc dla nich raczej środkiem aniżeli celem. Tym celem jest bowiem utrwalenie określonych norm i wartości kulturowych oraz wzorów zachowań. Stąd konserwatyści większe znaczenie przywiązują do formalnych postanowień kontraktu małżeńskiego. Kontrakt ten, wynikający z obowiązującego prawa świeckiego lub kościelnego, uważany jest za niezbędny akt założycielski rodziny.

Ten biurokratyczny aspekt, uzależniający prawne uznanie małżeństwa, a zatem i rodziny, od spełnienia wymogów państwa i Kościoła, stoi nierzadko w sprzeczności z potrzebami ludzi, którzy żyją razem i się kochają, ale wymogów tych nie mogą spełnić. Z liberalnego punktu widzenia są oni rodziną jak najbardziej. Ograniczenie pojęcia rodziny jedynie do formalnego związku kobiety i mężczyzny oraz ich dzieci nie wydaje się zasadne. Rodzinami są nie tylko małżeństwa, ale także ludzie żyjący w związkach partnerskich, zarówno hetero, jak i homoseksualnych. Problem polega jednak na tym, że związki nieformalne pozbawione są jakichkolwiek przywilejów i ochrony prawnej. Ludzie w tych związkach nie mają prawa dziedziczenia, uprawnień emerytalnych przysługujących małżeństwom, wzajemnego reprezentowania się w sprawach administracyjnych, dostępu do informacji o stanie zdrowia partnera lub partnerki w instytucjach opieki zdrowotnej czy możliwości adopcji dzieci.

Stawianie wyżej prawnej lub wyznaniowej definicji rodziny niż stanu rzeczywistych relacji między ludźmi jest sprzeczne z humanistyczną wykładnią praw człowieka. Oznacza bowiem nierówne traktowanie ludzi i dyskryminację. Zawarcie formalnego związku małżeńskiego nie zawsze jest możliwe przez ludzi, którzy się kochają. Na przeszkodzie może stać brak rozwodu z poprzedniego małżeństwa lub – w przypadku prawodawstwa polskiego – związek homoseksualny. Na przeszkodzie w zrównaniu praw związków nieformalnych z formalnymi małżeństwami stoi konserwatyzm władz państwowych i kościelnych. Kościół katolicki jest instytucją z natury konserwatywną. Papież Franciszek usiłuje co prawda otworzyć go na nowoczesność, w czym słusznie upatruje szansy na zachowanie jego autorytetu we współczesnym świecie. Ostatnio papież opowiedział się otwarcie za prawnym uregulowaniem związków homoseksualnych. Ortodoksyjny Kościół polski udaje, jak zwykle, że tego nie słyszał i występuje na pierwszej linii walki z środowiskiem LGBT, domagającym się zrównania praw z ludźmi heteronormatywnymi. Populistyczno-konserwatywny rząd Zjednoczonej Prawicy nie dopuszcza myśli, aby mianem rodziny nazywać związki nieformalne. Podobnie jak Kościół, konserwatyści patrzą niechętnie nawet na rodziny rozbite, gdy samotna matka lub ojciec wychowują dzieci. Taki układ też bowiem odbiega od bigoteryjnych wyobrażeń.

Kościół i konserwatywni politycy na pierwszym miejscu stawiają funkcję prokreacyjną rodziny, a nie uczucia jej członków. Nie byłoby z tym problemów, gdyby ograniczało się to do apeli. Jeśli jednak idą za tym ograniczenia prawne, jakim jest zakaz aborcji, to ewidentnie naruszona jest wolność wyboru małżonków dotycząca planowania własnej rodziny. Tłumaczenie, że chodzi o ochronę życia dzieci poczętych, jest nadużyciem. Spór dotyczy bowiem tego, czy – przynajmniej w początkowym okresie ciąży – płód jest już dzieckiem, czyli człowiekiem. Kościół katolicki nie ma co do tego wątpliwości, ale inni, w tym wielu lekarzy, wątpliwości te mają. W takich niejednoznacznych sytuacjach państwo nie może stawać po jednej ze stron, stanowiąc prawo, które drugą stronę sporu światopoglądowego pozbawia autonomii wyboru. Wyrok Trybunału Konstytucyjnego, nakazujący kobietom rodzić dzieci martwe lub umierające, jest bestialstwem popełnionym w imię katolickiej ortodoksji. W państwie świeckim, czego przykładem może być Kanada, kwestie aborcji pozostawione są wyłącznie decyzjom obywateli.

Polscy konserwatyści wraz z Kościołem katolickim bronią zasad patriarchatu i wynikającego z nich modelu relacji między małżonkami oraz między nimi a ich dziećmi. W modelu tym pozycja kobiety jest podrzędna w stosunku do mężczyzny, a relacje z dziećmi oparte są na rygorystycznych wzorach kulturowych i dalece odbiegają od liberalnego postulatu miłości i wyrozumiałości. Z patriarchalnych wzorów kulturowych wynika nakaz przesadnego szacunku i dystansu dzieci w stosunku do rodziców. Rodzicielska miłość jest tu starannie ukryta za fasadą surowych wymagań, oczekiwania absolutnego posłuszeństwa i podporządkowania. Ten dystans między dziećmi a rodzicami, tłumaczony jakoby potrzebą autorytaryzmu i dyscypliny w prawidłowym wychowaniu człowieka, eliminuje bliższe, serdeczne i bardziej partnerskie relacje, w których przejawia się uczucie miłości. Tymczasem relacje te nie tylko dają głęboką satysfakcję zarówno rodzicom, jak i dzieciom, ale przede wszystkim uczą dzieci, czym jest miłość i jak ją przekazywać innym ludziom. Miłość do dzieci polega również na tym, że pozwala się dziecku, zwłaszcza starszemu, na bunt i niezgodę z przekonaniami rodziców. Ten bunt kształtuje indywidualność, która jest ważniejsza niż wyobrażenia rodziców o życiu godziwym. Prawdziwa miłość polega na akceptacji, nawet jeśli towarzyszy jej rozczarowanie. Dzieci wyrastają na ludzi wolnych i niezależnych i trzeba umieć to uszanować. Jeśli się tego nie umie, to nie ma miłości, jest tylko egoizm i fałszywe poczucie słuszności człowieka, który jest wierny sztywnym zasadom.

W imieniu środowiska Zjednoczonej Prawicy wojnę kulturową w obronie patriarchalnych wartości ogłosił Przemysław Czarnek, który rolę kobiety w rodzinie sprowadza do prowadzenia domu i rodzenia dzieci, bo do tego powołał ją Bóg, a robienie karier zawodowych pozostawia wyłącznie mężczyznom. Fizyczne karanie dzieci, ów konserwatysta uważa za przydatne narzędzie wychowawcze. Człowieka z tymi poglądami Kaczyński zrobił ministrem edukacji, nauki i szkolnictwa wyższego. Uczniowie i studenci, nauczyciele i pracownicy wyższych uczelni, witajcie w piekle ciemnogrodu.

Oparcie rodziny na postulacie miłości, oprócz poszerzenia znaczenia tego pojęcia i odrzucenia zasad patriarchalnych, oznacza jeszcze jeden istotny wyłom w konserwatywnym podejściu do tej podstawowej komórki społecznej. Otóż podważony zostaje wymóg trwałości, jako ważnej, a dla wielu najważniejszej cechy związku rodzinnego. Szczególne znaczenie przywiązuje do tego Kościół, w którym sakrament małżeństwa jest nieusuwalny – „Tego, co Bóg złączył, niech człowiek nie waży się rozłączyć”. Kościelny rozwód możliwy jest tylko w przypadku niemożności realizacji funkcji prokreacyjnej, chociaż zdarza się, że bywa on orzekany także w innych przypadkach, zwłaszcza wtedy, gdy zainteresowani mają bliskie kontakty z hierarchami, czego przykładem może być powtórny ślub kościelny Jacka Kurskiego.

Skoro jednak istotą rodziny jest miłość, to jej brak niszczy rodzinę, czyniąc ją patologiczną. Suche, zimne relacje między rodzicami, nawet jeśli pozbawione są awantur, mają fatalny wpływ na wychowanie dzieci, okaleczając je psychicznie. Co dopiero mówić o sytuacji, gdy rodzice się kłócą i nierzadko dochodzi do rękoczynów. Czy rodzina powinna trwać, gdy rodzice nie dbają o dzieci, mąż bije żonę, albo mąż i żona prowadzą osobne życie i chociaż trwają w związku małżeńskim to nienawidzą się serdecznie? Zdarza się też, że z takich czy innych powodów miłość w związku przemija, choć początkowo łączyła ludzi. W imię czego ci ludzie mają się nadal ze sobą męczyć, a jeśli są dzieci – krzywić ich charaktery, skoro mogą wejść w nowe związki i znów cieszyć się miłością?

Takie podejście do małżeństwa i rodziny jest nie do przyjęcia dla konserwatystów, którzy uważają je za przejaw egoizmu i lekkoduszności. Katoliccy księża nieodmiennie namawiają, aby za wszelką cenę ratować małżeństwo i dbać o integralność rodziny. Zachęcają do heroizmu, najczęściej kobiety, bo zwykle to mąż pije i bije. Powiadają, że trzeba cierpliwie nieść ten krzyż, licząc na to, że małżonek kiedyś się poprawi i wszystko wróci do normy. A jeśli nie wróci? No cóż, nie każdy ma szczęście w życiu, ale sakrament małżeństwa jest święty – tego, co Bóg złączył… To właśnie z tego powodu tak wielkie opory wśród konserwatystów i ludzi Kościoła budzą wszelkie próby przeciwdziałania przemocy w rodzinie. Jakkolwiek bowiem do tych prób podchodzić, zawsze oznaczają one izolowanie od rodziny osoby stosującej przemoc.

Czy ktoś, kto tak gorliwie nawołuje, aby kontynuować związek, który jest cierpieniem, choćby w części poczuwa się do odpowiedzialności za to? Otóż nie sądzę. Wydaje się, że ci obrońcy trwałości małżeństwa, nie interesują się konkretnymi przypadkami, ale ogólną ideą, której zdecydowali się służyć. Ta idea ich uwzniośla i przesłania widok na przykrą rzeczywistość. Nie mam nic przeciwko ludziom, którzy motywowani moralnością katolicką decydują się na życie w toksycznym związku. To jest ich wybór, do którego mają prawo. Sprzeciwiam się natomiast tym, którzy moralnie deprecjonują ludzi rezygnujących ze związku pozbawionego miłości.

Na przykładzie stosunku do rodziny widać wyraźnie różnicę między podejściem z punktu widzenia jednostki, jej potrzeb i nadziei, a podejściem ze strony władzy świeckiej i wyznaniowej. To pierwsze wynika z naturalnej potrzeby miłości, natomiast to drugie – z chęci tworzenia i ochrony określonego porządku społecznego. Ludzie nie mogą czuć się szczęśliwi w społeczeństwie, w którym ten porządek utrudniać będzie zaspokojenie tej ich naturalnej potrzeby. Ani państwo, ani Kościół nie mają prawa ingerowania w osobiste wybory człowieka poszukującego miłości.

Zjednoczona Prawica bez przerwy zapewnia, że troska o rodzinę jest dla niej szczególnie ważna. Tę troskę rozumie jednak po swojemu, starając się wyszukiwać wyimaginowanych wrogów w postaci ideologii gender i LGBT, przed którymi polskie rodziny zamierza bronić. Wygląda jednak na to, że rządowi i kościelni konserwatyści bronią rodzinę przed autonomią, narzucając wzorce, które jej członkom ograniczają wolność wyboru partnera, liczby dzieci i sposobu ich wychowania. Konserwatyści bronią religijnych zasad i patriarchalnej tradycji. Rodziny nie mogą bronić ci, którzy do niej nie należą. Rodziny, ale wyłącznie własnej, broni każdy, kto chce ją budować na fundamencie miłości.

 

Autor zdjęcia: Sandy Millar

Nieoczekiwany powrót nowoczesności :)

Ostatnie dni są jak trzęsienie ziemi dla polskiej demokracji. Ujawniły ukryte pokłady energii i przywiązania do wolności drzemiące w młodym pokoleniu. Zniszczyły też kilka tabu. Można powiedzieć, że to silne wstrząsy poprzedzające ponowną erupcję wulkanu nowoczesności. Widać, że już nic nie zatrzyma Polski na drodze ku nowoczesności. Ani PiS ani Kościół katolicki. To jedynie kwestia nieuchronnej wymiany pokoleniowej.

Czy zatem Polska zmieni się już jutro? Raczej nie, prawdopodobnie PiS będzie sprawował władzę przez kolejne 3 lata. Choć nie można wykluczyć wcześniejszego rozpadu sejmowej większości i upadku gabinetu, to jest to scenariusz mało prawdopodobny. Polityka Partii Kaczyńskiego w następnych latach przybliży Polskę do wyprowadzenia z Unii Europejskiej, wyrządzając jeszcze bardzo wiele innych szkód. Zapewne kompromitacją okaże się zarówno polityka gospodarcza rządu, jak i walka z pandemią. Upartyjnienie sądów i prokuratury sięgnie zenitu. Urząd Rzecznika Praw Obywatelskich, z poważnej instytucji zaufania publicznego, stanie się groteską, taką jaką już dziś jest urząd, Rzecznika Praw Dziecka. PiS osłabi uczelnie wyższe i szkoły. Zaatakowane zostaną wolne media.

Działania partii rządzącej są jak postępująca choroba polskiej demokracji. Jest to przygnębiająca diagnoza, na szczęście już wiemy, że pacjent nie tylko przeżyje, ale odrodzi się silniejszy i bardziej odporny. Światełko w tunelu, które pojawiło się w czasie kampanii prezydenckiej Rafała Trzaskowskiego, w minionym tygodniu znów rozbłysło. Koniec kontr-rewolucji przeciwko postępowi i nowoczesności jest nieuchronny, a wprowadzenie demokratycznego oraz świeckiego państwa będzie szybsze i bardziej radykalne, niż można się było spodziewać jeszcze tydzień temu. Co się zatem zmieniło.

Spotkały się dwie fale, pierwsza globalizmu i młodości z drugą prowincjonalizmu i tradycjonalizmu. Dziś widzimy, że Kaczyński nie tylko niweczy osiągnięcia polskiej transformacji po 1989 roku, ale chce też przekreślić jeden z nielicznych pozytywnych spadków po PRL, czyli wzmocnienie faktycznego równouprawnienia kobiet. W swojej paranoi buduje Rzeczpospolitą w wersji patriarchalnego państwa wyznaniowego, odrzucającego zdobycze współczesnego świata. Dlatego zamach na kompromis w sprawie aborcji był tylko kwestią czasu.

Trudno o lepszy przykład uprzedmiotowienia kobiety jak pozbawienie jej prawa do decydowania o samej sobie. W tej sprawie nie tyle chodzi o samą walkę Kościóła katolickiego o ochronę życia poczętego, co o symboliczną rolę i miejsce kobiety w społeczeństwie. PiS widzi ją w domu przy dzieciach w pełni zależną od mężczyzny, co powtarzają na wiele sposobów kolejni ministrowie i politycy. Polska już nie jako Węgry, ale raczej Iran Europy jest niewypowiedzianym głośno marzeniem Kaczyńskiego.

Partia rządząca wybrała zdawałoby się idealny moment na podjęcie kolejnego kroku w procesie odwracania biegu historii „zaprogramowanej” przy Okrągłym Stole. Kaczyński, pewny poparcia społecznego, które uzyskał odnosząc kolejne zwycięstwo w ostatnich wyborach, czuł się tym bardziej bezkarny i bezpieczny im bardziej zagubieni i przestraszeni wydawali się być Polacy i Polki w obliczu pandemii. Najwyraźniej przeoczył albo nie docenił wzrostu zainteresowania młodych polityką, które ujawniło się podczas ostatniej  kampanii prezydenckiej. To dlatego nie spodziewał się takiej reakcji. Nie teraz. Rozwój wydarzeń całkowicie go zaskoczył, i długo nie wygrzebie się z defensywy.

Międzypokoleniowy rozjazd

To, że młodzi odrzucają całą klasę polityczną, nie tylko PiS, ale również PO sprzyjało, żeby młodych nie doceniać  jako realnej siły w obecnym teatrze  politycznym. Założono, że polityka mówi językiem niezrozumiałym dla młodego pokolenia, o sprawach które go nie dotyczą. Tu właśnie partia rządząca popełniła kardynalny błąd, bo brak możliwości przerwania ciąży jest problemem, który rozumie każda kobieta, ponieważ dotyczy jej ciała i życia. Po drugie PiS nie dostrzegł, że w ostatnich latach przerwała się sztafeta pokoleń, w której to babki, matki, dziadkowie i ojcowie formowali kolejne pokolenia na swoją modłę.

Dziś młodzi ludzie wychowywani są w większym stopniu przez YouTube’a i Tik Tok’a, niż przez rozmowy przy rodzinnym stole. Ten proces oddalania się pokoleń w ostatnich latach w Polsce przyspieszył. Dlatego, że z jednej strony PiS wycofuje Polskę, a przynajmniej tę część, która ogląda TVP, w bezpieczny dla siebie obszar tradycji katolickiej i języka polskiego, a z drugiej strony przyspiesza globalizacja w mediach społecznościowych i na platformach streamingowych. Przepaść rośnie. Młode pokolenie słucha tej samej muzyki, tańczy do tego samego rytmu, ogląda te same seriale i śmieje się z tych samych dowcipów, co rówieśnicy na całym świecie. Natomiast starsze pokolenia niewiele wiedzą o istnieniu tego świata. Amerykański Facebook wymaga przynajmniej rozumienia języka, ale chiński Tik Tok, bazuje na języku uniwersalnym. Video, filtry, nakładki, grafiki memy. Niekoniecznie trzeba rozumieć co mówi lub śpiewa gwiazda Tik Tok’a, bo z kontekstu można się domyślać o co chodzi.

Starsze pokolenia tracą wpływ na swoje dzieci i wnuki w przyspieszonym tempie, a one rzeczywiście nie interesują się polityką. Stary świat nudnego i bezproduktywnego sporu dwóch plemion nie ma im nic do zaoferowania. Dlatego pozwalają by o losach kraju decydowali emeryci ze wsi i małych miast razem ze swoimi  proboszczami. Taka sytuacja sprzyjała partii Kaczyńskiego. Młode pokolenie odwrócone plecami od sceny politycznej, nie do końca świadomie dawało przyzwolenie na niszczenie polskiej demokracji. Gdyby nie granat rzucony przez Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej, tak mogło być dalej. Wyrok TK „kopnął” wszystkie młode kobiety w przenośni, ale odczuły to dosłownie. Nic dziwnego, że na znak sprzeciwu skrzyknęły na Tik Toku.

Tu warto wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy, której politycy nie rozumieją. Sądząc po orędziu marszałka Grodzkiego nie rozumie tego również wielu polityków opozycji, Otóż zmienia się wzorzec męskości. W globalnym pokoleniu mężczyzna i kobieta są partnerami.. On solidarnie nie pije gdy jego partnerka  jest w ciąży, robi zakupy i sprząta, a gdy dziecko się urodzi wychodzi z nim na spacer i wstaje w nocy żeby je przewinąć. Jeszcze zanim oboje wejdą w trwały związek coraz częściej taki wzorzec akceptują i uważają za nowoczesny. Dlatego gdy orzeczenie TK zaatakowało wolność kobiet, młodzi mężczyźni solidarnie poczuli, że muszą przyłączyć się do walki.

Dodatkowo nie bez znaczenia jest fakt, że zamknięte są uczelnie i puby, a wieczory są jeszcze dość ciepłe. Młodzi ludzie łakną kontaktu z rówieśnikami, a demonstracje są idealną szansą, żeby się spotkać. Niech chcę deprecjonować istoty protestu, bo jest ona dla młodych najważniejsza, ale warunki do jego rozwoju są bardzo sprzyjające. Na pewno część młodych ludzi dołącza na demonstrację dla towarzystwa. Przychodzą na spotkanie towarzyskie, a wychodzą jako świadome obywatelki i obywatele. W ostatnim tygodniu pokolenie nastolatków i 20 latków przeżyło inicjację obywatelską na niespotykaną od 30 lat skalę. Moje pokolenie doświadczyło jej w roku 1989, a pokolenie starsze w  80 i 81.

Do tego dochodzi atrakcyjność ikonografii tych demonstracji. 8 gwiazdek, hasła na kartonach, rappy na Youtube. #Strajkkobiet stał się modny i modny pozostanie. Największe influencerki na w mediach społecznościowych mają około miliona followersów. Te najpopularniejsze na Tik Tok’u mają po kilka milionów obserwujących, a niemal każda z nich ma dziś czerwoną błyskawicę narysowaną na dłoni albo na poliku.  Strajk kobiet wszedł do popkultury przebojem. Obrona konstytucji czy Sądu Najwyższego wzbudzała zainteresowanie nielicznych, Strajk Kobiet przykuł uwagę wszystkich. To tak jakby porównać ambitną sztukę teatralną z koncertem wielkiej gwiazdy popu. Strajk kobiet stał się gwiazdą pop. PiS nie był na to przygotowany.

Strajk Kobiet jest też jak wehikuł czasu i czasów, który po pierwsze pokazał jak będzie wyglądała Polska w przyszłości. Po drugie ujawnił prawdziwe oblicze współczesnej Polski, a po trzecie, może najważniejsze, zmienił teraźniejszość. Zmienił, bo właśnie zafundował wspólne przeżycie pokoleniowe młodym. Młodzież już nie jest taka sama jak tydzień temu. Cytując przypomnianą przy protestach białoruskich pieśń Kaczmarskiego “(…) zobaczyli ilu ich, poczuli siłę i czas i z pieśnią, że już blisko świt, szli ulicami miast (…)”. Ma to poważne i pozytywne konsekwencje dla polskiej przyszłości.

Koniec kompromisu, koniec konkordatu

Pierwszym skutkiem jest koniec kompromisu dotyczącego prawa regulującego możliwość dokonania aborcji. Ktoś  może argumentować,  że kompromis w sprawie ustawy aborcyjnej skończył się w dniu wyroku Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej. Wtedy się jednak  jeszcze nie skończył ponieważ, można było sobie wyobrazić powrót do niego. Dziś widać, że jeśli stan prawny wróci do punktu wyjścia będzie to chwiejna równowaga. Kompromis w tej sprawie miał szansę stać się elementem polskiej tradycji prawnej tak jak elementem powszechnie uznawanej tradycji społecznej są Święta Bożego Narodzenia, które obchodzą nie tylko wierzący ale również niewierzący. Oczywiście w miarę unowocześniania się Polski ten przepis byłby coraz luźniej stosowany. Z jednej strony lekarze łatwiej wyrażaliby zgodę na przerwanie ciąży w odpowiednio wczesnym okresie i nikt by tego nie ścigał. Z drugiej w miarę postępu medycyny, bogacenia się społeczeństwa i coraz większej dostępności do antykoncepcji , takich zabiegów byłoby coraz mniej. Tak się jednak nie stanie. Kompromis jest już jak zombie, może pociągnie jeszcze parę lat, bądź dłużej, ale nie będzie trwały.  Zamach na wolność kobiet wywołał rewolucyjną falę nowoczesności.

Dziś większość zaangażowanych w protesty kobiet już nie chce słyszeć słowa „kompromis”. Z czasem odwróci się od niego również milcząca większość. Nawet jeśli rząd ze strachu przed protestami ulicznymi, a opozycja w trosce o sondaże , w których większość Polek i Polaków jest przeciwna liberalizacji prawa aborcyjnego, uzgodnią powrót kompromisu, nie potrwa on długo. Protestujące kobiety i młodzi mają w tej sprawie do powiedzenia jedno słowo, które chętnie skandują podczas manifestacji. Polska w ciągu najbliższych kilku, maksymalnie kilkunastu lat, będzie miała liberalne prawo regulujące możliwość przerwania ciąży we wczesnym okresie. To drugie, po daniu młodym przeżycia pokoleniowego, osiągnięcie Jarosława Kaczyńskiego na rzecz polskiej nowoczesności. Ale jest jeszcze jedno.

Koniec  tabu, że Kościół katolicki jest nietykalny. Do niedawna cały czas istniała szansa na zgodę narodową wokół tezy, że Kościół jako element historycznej tradycji pozostanie terytorium akceptowanym przez wszystkich istotnych graczy społecznych i politycznych. Oczywiście nie było i nie ma zgody nowoczesnej części społeczeństwa na ingerencję Kościoła w politykę, na kompletny brak przejrzystości finansów kościelnych, ani na religię w szkołach. Nie było zgody na zamiatanie pedofilii pod dywan zakrystii. Niemniej jednak, również na lewicy, przeważał elementarny szacunek dla istnienia Kościoła katolickiego w Polsce i jego potencjalnie istotnej oraz pozytywnej roli społecznej. Kościół tego najwyraźniej nie rozumiał albo nie docenił, bo zdecydował się na tę szarżę prawną rękoma swoich tyleż posłusznych co krótkowzrocznych, lub wręcz ślepych wyznawców. Reakcją na to było zupełnie niepotrzebne wejście w przestrzeń kościoła z pokojowym protestem. Był to prezent od protestujących dla rządowej propagandy, która teraz może w TVP ciągle doklejać strajkowi kobiet gębę finansowanych przez samego szatana terrorystek atakujących kościoły.

Warto się tu na moment zatrzymać. Za zasłoną dymu propagandowych fajerwerków, wystrzeliwanych przez zacierającą ręce prawicę, kryje się głębsza prawda i zapowiedź nowych czasów. Okazuje się, że można wejść do kościoła, by pokojowo przedstawiać własne poglądy. Świat się nie skończył, gromy z nieba nie spadły. Choć wizerunkowo protesty płacą dziś za ten czyn wysoką cenę, to długofalowy efekt może być pozytywny – przerwane zostało tabu. Skoro kościół wychodzi poza swoje mury i uważa, że może poprzez swoich polityków w parlamencie, poprzez swoich katechetów w szkołach i redaktorów w niegdyś publicznych, a teraz rządowych mediach, mówić i decydować jak mają żyć Polki, Polacy, dzieci i rodziny; skoro Kościół może mówić kobietom, co mogą, a czego nie mogą zrobić ze swoim ciałem; skoro nieproszony brutalnie wkracza w naszą przestrzeń publiczną i prywatną, to my również, wolni obywatele mamy prawo do wejścia w przestrzeń Kościoła. Mamy prawo do powiedzenia w kościele co o tym myślimy. Sam uważam, że tego robić nie należy. Wystarczy stanąć przed kościołem. Trzeba uszanować przestrzeń modlitwy. Episkopat i Jarosław Kaczyński zrobili jednak dużo, by w przyszłości nietykalność Kościoła została zakwestionowana.

W zeszłym tygodniu osłabł symboliczny próg chroniący wejście do Kościoła. Narodowcy i kibole broniący świątyń przed atakami, których nie było i nie będzie, nie obronią Kościoła przed nieuchronną zmianą społeczną, która następuje. Jaskółki tych przemian właśnie widzimy. Przyspieszona laicyzacja Polski jest faktem, a w ostatnim tygodniu Jarosław Kaczyński, chcąc uczynić z naszego kraju, de facto państwo wyznaniowe, nadał jej nowego impetu. Kościół stanie się jedną z ważnych, ale nie wyjętych spod prawa, instytucji pozarządowych. Będzie miał bardzo wiele pożytecznych i potrzebnych misji. W ich ramach będzie mógł liczyć na wsparcie publiczne, ale na równych i proporcjonalnych zasadach i w zgodzie z prawem obowiązującym dla wszystkich. W ostatnich dniach nie skończył się jedynie kompromis, wyczerpał się również konkordat.

W tym miejscu warto podkreślić, że konflikt “za życiem” czy “przeciw życiu”, jest manipulacją kościelnej narracji. Przecież protestujące kobiety i mężczyźni, są za życiem. Większość z nich uważa przerwanie ciąży za ostateczne i tragiczne wydarzenie. Są za przyznaniem kobietom pełnych praw, bo właśnie opowiadają się za życiem i za rodziną. Cierpienia i nieszczęścia wywołane podziemiem aborcyjnym będą wielkim społecznym problemem. Hierarchia kościelna, w swojej hipokryzji, doskonale wie, że nie da się skutecznie zakazać przerywania ciąży. Tak  naprawdę Kościół jest zainteresowany podkreśleniem własnej dominacji w przestrzeni publicznej poprzez narzucenie wszystkim własnej woli. Reakcja społeczna dobitnie pokazuje, że nadszedł kres uprzywilejowanej pozycji Kościoła. Biskupi zaryzykowali test, który będzie ich drogo kosztował.

Koniec konwenansów

Dużo jak na jeden tydzień, ale jeszcze nie wszystko. W ostatnich dniach protestujący, podobnie jak do tej pory partia rządząca, odrzucili dialog na rzecz konfrontacji. PiSowi nigdy nie chodziło o wymianę poglądów i porozumienie w imię zasad panujących w liberalnej demokracji.  Słowo „dialog” służyło im tylko do zamykania nam ust,  żebyśmy się nim udławili jak za dużą łyżką owsianki.

PiS był bezkarny jak osiłek z kijem bejsbolowym w autobusie. Wymachuje, wybija szyby i grozi pasażerom, niektórych poturbuje, ale jeśli ktoś zwróci się do niego podniesionym głosem to natychmiast odparowuje:

-“Grzeczniej proszę! Proszę na mnie nie podnosić głosu”.

Co my na to, demokraci?

“Tak oczywiście grzecznie, ma Pan rację. Bardzo Pana przepraszamy. Proszę nam wybaczyć śmiałość, ale czy byłby Pan łaskaw, jednak, może rozważyć zaprzestanie wymachiwania tym kijem? Może jednak Trybunał Konstytucyjny to jest nasze wspólne dobro? Może Panu też się kiedyś przyda niezależny Trybunał?  Może Sąd Najwyższy też mógłby zostać? Nie warto go tak tym kijem bejsbolowym niszczyć. Co Pan na to?”

Wtedy oczywiście PiS wytacza swoje demagogiczne argumenty, że nic takiego nie robi, nie ma kija bejsbolowego w ręku, ani tym bardziej tym kijem nie wymachuje. Nic nie niszczy przeciwnie buduje, a autobus jest coraz bardziej nowoczesny, za chwilę będzie nawet elektryczny.

 “Mamy dość” – zakrzyknięte przez Rafała Trzaskowiego i podchwycone przez ludzi, nie oznaczało tylko “mamy dość rządów PiS”, ale oznaczało też “mamy dość bierności, mamy dość nie odpowiadania pięknym za nadobne”. Partia Kaczyńskiego tego jednak nie zrozumiała. Rząd do krytyki był przyzwyczajony, ale zmiany taktyki się nie spodziewał. W polityce słowa są kluczowe, bo to one kształtują narrację, a w konsekwencji postawy. W polityce słowa stają się ciałem. Kampania prezydencka ukazała rosnącą potrzebę liberalnego elektoratu, aby dotychczasowa narracja opozycji uległa zmianie. “Mamy dość” było wykrzyczane tyleż do PiS, co do liderów opozycji. W ten nastrój idealnie wpisał się Strajk Kobiet.

Gdy prawicowi intelektualiści, publicyści  i inni kibice PiSu zobaczyli demonstracje w kościołach i poczytali hasła z transparentów, natychmiast zapłonęli świętym oburzeniem: .”Jak można używać takich słów w demokratycznym kraju?!,„Jak można wychodzić na ulicę podczas pandemii?”, Opozycjo, Wy chyba nie rozumiecie czym jest demokracja, chyba na nią nie zasługujecie?”. Dziś środowiska przychylne obecnej władzy spodziewały się, że opozycja pod wpływem krytyki znów wycofa się rakiem; „No tak, macie trochę racji, rzeczywiście z tymi przekleństwami koleżanki przesadziły”, „To prawda jest pandemia, niemniej jednak zauważcie, że zaatakowanie kompromisu w sprawie aborcji jest dla wielu z nas sprawą nawet ważniejszą, ponieważ godzi w podstawowe prawa i również stanowi zagrożenie życia i zdrowia dla kobiet”, „No i oczywiście macie rację – nie wolno wchodzić do kościołów”, „ Przepraszamy też za przekleństwa – nie można ich używać w przestrzeni publicznej”.Poprawimy się i już tylko będziemy pisać – prosimy szybciutko się oddalić”.

Tak byłoby dotychczas, ale nie teraz. Nie było przeprosin.  Przeciwnie było oburzenie na krytyczne słowa sędziego Rzeplińskiego. To nie protestujący wycofali się ze swoich haseł, ale profesor rakiem wycofał się publicznie wygłoszonych uwag. Zanim postawię w tym miejscu kropkę nad “i” chciałem bardzo mocno podkreślić, że jestem zwolennikiem pokojowego rozstrzygania sporów, tonowania nastrojów i używania języka, który otwiera pole dialogu, a nie je  zamyka. Czy w związku z tym skrytykuję zachowanie i hasła demonstrantów? Nie. Przeciwnie uważam, że są adekwatne.

Metafora dla prawicy

Na koniec tej analizy, mam dla Was prawicowi publicyści i prawicowi intelektualiści metaforę. Zgodzicie się zapewne, że ojczyzna jest naszą matką. Mówimy matka ziemia, a Polska też przecież jest rodzaju żeńskiego i jest naszą ziemią ojczystą. Otóż od pięciu lat bezczynnie patrzycie, a niekiedy przyklaskujecie, jak politycy PiS-u, którzy was reprezentują, gwałcą naszą matkę Polskę. Gwałcą burząc niezależny Trybunał Konstytucyjny, co robią szczególnie boleśnie, bo na jego czele stawiają osobę nie tylko stuprocentowo zależną, ale też pozbawioną elementarnych kompetencji prawniczych i przymiotów moralnych. Gwałcą Polskę niszcząc Sąd Najwyższy i ścigając  sędziów Tuleję, Juszczyszyna i innych, którzy bronią niezależności sądów. Patrzycie jak PiS wybija zęby Polsce przyjmując pełną partyjną kontrolę nad prokuraturą i używając jej do prywatnej vendetty Ministra Sprawiedliwości. Patrzycie jak partia rządząca ogłusza Polskę nienawiścią, kłamstwem i propagandą lejącymi się codziennie z kanałów mediów publicznych. Uśmiechacie się gdy PiS stale naraża naszą matkę ojczyznę na śmieszność na arenie międzynarodowej. Za nic macie, że rządzący wyrzucają ją poza nawias Unii Europejskiej, od której zależy bezpieczeństwo nas wszystkich.

Lista aktów brutalnej napaści jakich PiS, przy waszej czynnej bądź biernej akceptacji, dopuścił się  przeciwko Ojczyźnie jest bardzo długa. Ostatnio wbił jej nóż w serce powołując na Ministra Edukacji  zaściankowego homofoba, który swoich średniowiecznych poglądów będzie uczył nasze dzieci. W serce, bo dzieci to najcenniejsze co ma nasza matka Ojczyzna. To wszystko, nie są tylko słowa. To nie są przekleństwa rzucane w emocjonalnej dyskusji. To są fakty. Odmawiacie nam prawa do bycia Polakami, nazywacie nas zdrajcami, choć nasi przodkowie umierali za Polskę od pokoleń, i uważacie, że to nie są przekleństwa. Na co liczycie? Że znów powiemy, nie mówcie tak do nas, bo przecież my też jesteśmy Polakami, też mamy prawo do polskiej flagi, chcemy dobrze. Nie usłyszycie tego od nas już więcej. To se nevrátí.

Czy wiecie jak mężczyzna odpowiada na taką agresję wobec swojej matki? Mężczyzna wali w pysk. My tego nie zrobiliśmy dlatego, że nie mamy odwagi Kuronia, Modzelewskiego, Frasyniuka i Wujca. Nie mamy odwagi, bo mamy dużo do stracenia. Jesteśmy zajęci ochroną tego, co naszym rodzinom udało się ciężką pracą zbudować przez ostatnie 30 lat.  Nie zachowaliśmy się jak mężczyźni. Pokrzykujemy coś z boku, piszemy na Facebooku i pozwalamy wam dalej gwałcić naszą matkę Polskę. Okazuje się, że kobiety są odważniejsze. Jak PiS zaatakował ich wolność i  prawo decydowania o samych sobie, to odpowiedziały tak jak potrafią. Bez prawdziwej agresji, ale dosadnie. Nie dostaliście pięścią w pysk tylko usłyszeliście “wypierdalać”. To słowo rzucone na szalę gdy po drugiej stronie jest wszystko to co zrobiliście i robicie Polsce jest grzecznym sformułowaniem. Dlatego nie będziemy się z niego wycofywać. Jeśli moja metafora wydaje się Wam się za mocna, to weźcie pod uwagę, że tak to czuję od pięciu lat i zapewniam Was, że nie jestem w swoich odczuciach osamotniony.

Czy jest możliwy dialog. Tak, jest. Ale oparty na prawdzie. Jest możliwy, ale z dobrą wolą porozumienia i empatią, z wzajemnym szacunkiem i poszanowaniem równych praw do współdecydowania o Polsce. Bezwarunkowy dialog, nie jest już możliwy.

Polityczne efekty, protestu w krótkim okresie zapewne nie będą duże. Społeczne i historyczne są zdaje się nieodwracalne. Gdyby wydarzenia ostatnich dni były filmem, to mógłby mieć  tytuł “Nieoczekiwany powrót nowoczesności”, a podtytuł: “Świt kobiet, przebudzenie młodych, zmierzch konwenansów, kompromisu i konkordatu”.

Autor tekstu zaznacza, że jest to jego prywatne stanowisko w tej sprawie.

Autor zdjęcia: Zuza Gałczyńska

Państwo świeckie i jego wrogowie :)

Różnica między państwem świeckim a wyznaniowym nie jest tak łatwa do określenia, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka. Państwem świeckim nazywa się zwykle państwo, w którym zasady religii nie przekładają się na struktury państwowe. W państwie wyznaniowym zaś cechy struktur państwowych wynikają wprost z zasad danej religii. Sprawa nie jest jednak tak prosta, bo we współczesnym świecie tylko nieliczne państwa można uznać za w pełni świeckie lub w pełni wyznaniowe. Co na przykład można powiedzieć o Wielkiej Brytanii, która oficjalnie jest państwem wyznaniowym, ponieważ głową Kościoła anglikańskiego jest monarcha, ale nie oznacza to jakiegokolwiek wpływu religii na struktury państwa i sposób życia obywateli. Podobnie jest w państwach skandynawskich, gdzie religia protestancka ma status religii państwowej. Z kolei Stany Zjednoczone są państwem oficjalnie świeckim, w którym konstytucja gwarantuje obywatelom wolność wyznania, ale jednocześnie prezydent i inni wysocy urzędnicy państwowi składają przysięgę na Biblię, w niektórych szkołach z woli rodziców zamiast naukowej teorii ewolucji Darwina, wykładany jest kreacjonizm, czyli biblijna koncepcja stworzenia świata przez Boga, a ludzie, którzy otwarcie deklarują ateizm mają zamkniętą drogę do wysokich funkcji państwowych.

Te niejasności dotyczące charakteru państwa są przedmiotem licznych sporów między środowiskami ludzi wierzących i niewierzących. Zwykle ci pierwsi skłonni są sądzić, że rozmaite przejawy inspiracji religijnej w funkcjonowaniu państwa nie podważają jego świeckości. Ci drudzy w inspiracjach tych dostrzegają typowe cechy państwa wyznaniowego. Charakterystyczny jest argument wysuwany często przez przedstawicieli Kościoła katolickiego w Polsce. Otóż państwem wyznaniowym jest dla nich sytuacja, gdy główne funkcje we władzach państwa sprawują duchowni, jak na przykład w Iranie. Iran jest jednak przypadkiem szczególnym państwa wyznaniowego, zwanym teokracją. Sprowadzanie państwa wyznaniowego do teokracji oznaczałoby, że nawet daleko idące ingerencje władz kościelnych w funkcjonowanie państwa nie naruszałyby jego statusu państwa świeckiego.

Czy takie definicyjne przeciąganie liny cokolwiek daje zarówno teistom, jak i ateistom, jeśli pominie się oczywisty interes Kościoła instytucjonalnego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zastanowić się na czym polega istota państwa świeckiego i jakie racje moralne za nim stoją. Przede wszystkim należy uspokoić tych, którzy obawiają się, że państwo świeckie walczy z religią. Takie obawy mogą mieć ci, którzy posługują się przykładem Związku Radzieckiego i wielu innych państw komunistycznych, gdzie ogłoszenie świeckości państwa zostało połączone z polityką oficjalnej ateizacji. Należy jednak mieć wątpliwość czy państwo zwalczające religię jest państwem świeckim, czy raczej wyznaniowym a rebours. Państwo świeckie nie walczy z religią, tylko eliminuje ją ze sfery publicznej. Religia, związana z nią wiara i uczucia należą bowiem do sfery prywatnej i tylko w niej powinny pozostać. Światopogląd jest prywatną sprawą poszczególnych ludzi. Może on mieć wpływ na system ich wartości, życiowe wybory i priorytety, sposób i styl życia. Państwo demokratyczne nie może w żaden sposób narzucać obywatelom określonego światopoglądu. Organizacja życia społecznego, sposób funkcjonowania państwa i przyjęte reguły współżycia ludzi muszą być z jednej strony wolne od jakiejkolwiek inspiracji światopoglądowej, a zarazem nie mogą nikomu zabraniać żyć według wyznawanego światopoglądu. Istotą państwa świeckiego jest konsekwentny i absolutny rozdział sfery prywatnej od sfery publicznej. Ten rozdział służyć ma pogodzeniu dwóch rodzajów wolności obywateli, a mianowicie wolności do religii i wolności od religii. Dlatego w przeciwieństwie do sfery wolności osobistej sfera publiczna musi być całkowicie neutralna. Na gruncie sfery publicznej osobiste wartości i przekonania są równoprawne, a wynikające z nich postawy i działania podlegają ocenie według kryteriów pozbawionych ideologicznych podstaw. W ocenach tych decydować powinien pragmatyzm i wzgląd na prawa człowieka.

Jedynie brak przenikania się sfery prywatnej i publicznej gwarantuje pokój społeczny, brak konfliktów na tle światopoglądowym. Każdy ma prawo wierzyć w cokolwiek i nie wierzyć w nic, i nie czuć się z tego powodu kimś lepszym lub gorszym. Również Kościół instytucjonalny ma w państwie świeckim pełną możliwość realizowania swojej misji. Czy ludziom wierzącym potrzebne jest to, aby ich zasady religijne obowiązywały także niewierzących? Czy Kościół instytucjonalny jest tak niepewny swojego autorytetu, że musi liczyć na państwowe rygory? Czy katolikowi nie wystarcza, że może mieć krzyż przy sobie, ale musi go koniecznie widzieć w miejscach publicznych? Dlaczego więc państwo świeckie budzi taki sprzeciw wśród większości kleru i w środowisku fundamentalistów religijnych?

Powód, dla którego mamy do czynienia z presją, aby państwu formalnie świeckiemu nadawać cechy państwa wyznaniowego może być tylko jeden. W dążeniach tych chodzi o dominację i triumfalizm. Nie o to, by pokojowo współżyć z niewierzącymi, ale o to, by ich zdominować i upokorzyć. Krzyż i inne symbole religijne mają zawłaszczyć przestrzeń publiczną, a nie prywatną, mają być znakiem zwycięstwa teistycznego światopoglądu. Wolność do religii jest w tym wypadku rozumiana jako zniewolenie niewierzących i zepchnięcie ich do drugiej kategorii obywateli. Żadnym usprawiedliwieniem nie może być często podnoszony argument, że w Polsce ludzie wierzący stanowią przytłaczającą większość. W demokracji liberalnej nie może być dyktatu większości nad mniejszością, jeśli chodzi o prawa podstawowe.

Są trzy obszary wrażliwe, w których państwo, oficjalnie świeckie, ulega presji instytucjonalnego Kościoła i fundamentalistów religijnych. Są to: edukacja, prawo i kultura społeczna. Skutki tej presji są bardzo widoczne w Polsce po uzyskaniu niepodległości w 1989 roku. Ta presja stawia pod znakiem zapytania konstytucyjny zapis o świeckości państwa. Sytuacja ta jest z jednej strony spowodowana silną pozycją Kościoła katolickiego w polskim społeczeństwie, którą on zawdzięcza swojej roli opozycyjnej w czasach władzy komunistycznej oraz – oczywiście – pontyfikatowi Jana Pawła II. Natomiast z drugiej strony jest to skutek braku zrozumienia istoty zmian kulturowych w krajach zachodnich, których celem jest społeczny egalitaryzm i obrona praw człowieka, a nie dążenie do wykorzenienia religii w społeczeństwie. Prawo do jej wyznawania jest bowiem jednym z podstawowych praw człowieka, na równi z prawem do jej niewyznawania. Ten brak zrozumienia dla procesów sekularyzacji, potęgowany uporczywą propagandą polskiego Kościoła na temat tragicznych skutków społecznych owych procesów, sprawia że od początku transformacji ustrojowej kolejne rządy, zarówno prawicowe, jak i lewicowe czy liberalne były nastawione na daleko idące ustępstwa wobec żądań Kościoła i przejawiały uległość, a nawet lęk przed kościelnymi dostojnikami.

W obszarze edukacji zasadniczym wyłomem od zasad państwa świeckiego było wprowadzenie lekcji religii do szkół publicznych. Zrównanie religii z innymi przedmiotami oznaczało zrównanie prawd wiary z prawdami naukowymi, co we współczesnej szkole nie powinno mieć miejsca. To na skutek tego ktoś może szukać w Biblii odpowiedzi na dręczące problemy współczesności i – jak ten pracownik Ikei – uznać, że ludzi LGBT należy wykluczyć ze społeczeństwa, zamiast wspierać ich dążenia emancypacyjne. Za swoje stanowisko wyrażone publicznie, a będące oczywistym wyrazem mowy nienawiści, został usunięty z pracy. Prokuratura Ziobry postawiła jednak w stan oskarżenia nie jego, a jego przełożoną. Jaką wiedzę uzyskują uczniowie, karmieni na lekcjach religii baśniami i podaniami o stworzeniu świata, o dzielnym Noe, który uratował ludzi i kilka gatunków zwierząt przed zagładą, o licznych cudach i znakach z Nieba, o życiu wiecznym wreszcie?

Lekcje religii nie są obowiązkowe, bo można zamiast nich wybrać etykę. Tyle tylko, że nauczycieli etyki brakuje, a katechetów jest pod dostatkiem. W dodatku szkoły, zachęcane przez kuratoria, robią wszystko żeby utrudnić życie uczniom rezygnującym z lekcji religii. Lekcje te, które początkowo miały być na początku lub na końcu dziennych zajęć, umieszcza się w planach w ich środku. Przedmiot religii został ponadto nobilitowany do rangi przedmiotu maturalnego.

Tak bardzo zalecana przez psychologów rozwojowych edukacja seksualne została szybko spacyfikowana. Edukatorów seksualnych w szkołach wyparli bowiem aktywiści Ordo Iuris i Pro Life, wspomagani przez państwową władzę. Przedmiot „wychowanie w rodzinie” nie realizuje celów edukacji seksualnej, ale jest za to akceptowany przez Kościół. Ostateczny cios edukacji seksualnej został zadany przez rząd Zjednoczonej Prawicy, który w całości odrzucił instrukcję WHO, jako zmierzającą do seksualizacji dzieci. Ciemnota ma okazać się lepszym zabezpieczeniem dzieci przed pedofilami i niepożądanymi ciążami niż oświata. Dodać jeszcze należy zdecydowany sprzeciw rządu Zjednoczonej Prawicy wobec obchodów święta Halloween czy „tęczowym piątkom” , urządzanym w niektórych szkołach w akcie poparcia dla koleżanek i kolegów LGBT, jako sprzecznych z katolicką tradycją. W przeciwieństwie do tego, notorycznie naruszana jest zasada oddzielania w szkołach publicznych świeckiej inauguracji roku od mszy inauguracyjnej. Szkoły idą także na rękę Kościołowi, zwalniając uczniów z zajęć na czas rekolekcji.

Obszar stanowienia prawa jest przedmiotem szczególnej aktywności przeciwników państwa świeckiego. Podstawowy argument, którym się posługują, jest taki, że prawo naturalne, co w ich przekonaniu oznacza prawo wynikające z zasad i przykazań religijnych, jest ważniejsze od prawa stanowionego. To ostatnie powinno zatem wynikać z tego pierwszego. Na tej podstawie Kościół katolicki domaga się prawnego zakazu aborcji. Ustawa antyaborcyjna z 1993 roku w znacznym stopniu wychodzi naprzeciw temu żądaniu, bo uznaje, że płód jest człowiekiem. Zarazem jednak dopuszcza przerwanie ciąży w przypadku zagrożenia zdrowia i życia kobiety, ciężkiego uszkodzenia płodu oraz pochodzenia ciąży z przestępstwa. Właśnie te wyjątki są powodem uporczywego atakowania tej ustawy przez katolickich fundamentalistów. Ataki te sprawiają, że w obawie przed kłopotliwymi reakcjami przeciwników aborcji w wielu szpitalach odmawia się kobietom przerwania ciąży również wtedy, gdy istnieją prawne podstawy dla takiego zabiegu. Pod naciskiem Kościoła rząd wstrzymał finansowanie zabiegów in vitro oraz znakomicie utrudnił kobietom korzystanie z środków wczesnoporonnych.

Z powodu stanowiska Kościoła pozostaje nieuregulowana sprawa związków partnerskich, nie wspominając już o małżeństwach homoseksualnych. Zjednoczona Prawica i Kościół katolicki idą ręka w rękę w zwalczaniu dążeń środowiska LGBT, domagającego się równych praw z osobami heteroseksualnymi. Oczywista dyskryminacja kamuflowana jest bzdurnym wyjaśnieniem, że nie chodzi o walkę z ludźmi, tylko z ideologią LGBT cokolwiek miałoby to znaczyć. Ostatnio fundamentalistyczna organizacja „Życie i Rodzina”, przy współpracy Kościoła, zbiera podpisy wśród wiernych na parafiach za poparciem ustawy „Stop LGBT”. Konwencja stambulska o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie nie spodobała się Ministrowi Sprawiedliwości tylko dlatego, że wśród przyczyn przemocy wymieniono tam również wpływy religijne.

Trzeba wreszcie zwrócić uwagę na dezorganizujące życie społeczne skutki tzw. klauzuli sumienia. Jest to wyraźne wprowadzenie do sfery publicznej elementu światopoglądowego, który utrudnia obywatelom korzystanie z prawa do określonej usługi. Lekarz, który z powodów światopoglądowych odmawia pacjentowi wykonania zabiegu, do którego ów pacjent ma prawo, przestaje być profesjonalistą. Sytuacja jest tym groźniejsza, że również przedstawiciele innych zawodów zaczynają rościć sobie prawo do wybiórczej obsługi klientów z powodów światopoglądowych. Powszechnie znana jest sprawa łódzkiego drukarza, który zasłaniając się klauzulą sumienia odmówił druku plakatu  organizacji LGBT. Sąd uznał jego winę, ale zaprzyjaźniony z Ordo Iuris minister Ziobro konsekwentnie odwoływał się od tego wyroku, aż do jego kasacji.

Wreszcie w obszarze kultury społecznej tendencje do państwa wyznaniowego wynikają z głęboko zakorzenionego szacunku do instytucji Kościoła. W szerokich kręgach społecznych panuje bezkrytyczny stosunek do księży i opinii władz kościelnych. Przekonanie, że Kościół i jego funkcjonariusze reprezentują wyłącznie dobro, utrudniał i nadal utrudnia dostrzeganie rozmaitych skandali i nadużyć. Nagłośnienie afer pedofilskich często bywa odbierane jako przejaw walki z Kościołem. W tej atmosferze szacunku i uległości, wzmocnionej kultem papieża Polaka, upamiętnionego tysiącami pomników i gigantomanią świątyń, nie dziwi zwyczaj nadawania akcentów religijnych rozmaitym uroczystościom czy ważnym wydarzeniom, związanym na przykład z otwieraniem nowych obiektów. Dopóki ludzie robią to prywatnie, jak na przykład właściciel firmy, który prosi księdza o poświęcenie jej budynków i zamawia mszę w intencji jej powodzenia, nie ma to nic wspólnego z państwem wyznaniowym. Jeśli jednak mamy do czynienia z religijną oprawą świąt państwowych, kiedy dowódcy wojskowi lub szefowie policji wymagają od podwładnych udziału w ceremoniach religijnych, pielgrzymkach i mszach, kiedy przedstawiciele władz państwowych uczestniczą w uroczystościach religijnych służbowo, a nie jako osoby prywatne, wówczas bez wątpienia mamy do czynienia z elementami państwa wyznaniowego, które swoim obywatelom wyraźnie wskazuje pożądany światopogląd. Niestety, wszystkie te zjawiska występują aktualnie w Polsce. Zdjęcie krzyża w swoim gabinecie przez komendanta policji w Radomiu czy zdjęcie krzyża w pokoju nauczycielskim przez jedną z nauczycielek, to zdarzenia, które były szeroko komentowane w całym kraju, a ich sprawcy stali się przedmiotem brutalnej nagonki.

Jako rzecz oczywistą przyjmuje się w Polsce zawarty w kodeksie karnym zakaz obrazy uczuć religijnych. Nikogo natomiast nie dziwi brak zakazu obrazy uczuć ludzi niewierzących. Wiara religijna znajduje się zatem pod szczególną ochroną, której nie mają inne ludzkie pasje. Z zakazem tym można byłoby się zgodzić pod warunkiem wyraźnego, enumeratywnego określenia, kiedy do obrazy uczuć religijnych dochodzi. Brak tego uściślenia sprawia, że fanatycy religijni czują się urażeni wszystkim, co choćby w najmniejszym stopniu odbiega od ich wynaturzonej percepcji rzeczywistości. Papież Franciszek próbuje tłumaczyć, że Bóg nie potrzebuje obrony, na co pada argument, że nie o Boga tu chodzi, tylko o krzywdę jego wyznawców. Mamy więc tu do czynienia z emocjonalnym szantażem. Policja i prokuratura są obecnie w Polsce szczególnie gorliwe w ściganiu przestępstw obrazy uczuć religijnych. Wyłączenie religii z prawa do krytyki i wolności słowa jest główną cechą państwa wyznaniowego. Oznacza ona przekreślenie zasady równego traktowania obywateli. Wyznawcy religii zostają bowiem uprzywilejowani: ich nieprzychylne opinie na temat ateizmu nie podlegają sankcji karnej, ale tego samego rodzaju opinie na temat przedmiotu ich wiary, jej symboli i świętych podlegają tej sankcji jak najbardziej.

Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy ma coraz więcej cech państwa wyznaniowego. W środowiskach liberalnych można niekiedy usłyszeć opinie, że są to sprawy drugorzędne, na które można machnąć ręką i nie wszczynać wojny z Kościołem. To bardzo niebezpieczna opinia, bo oznacza zgodę na pozbawienie ludzi (nieważne, że mogą być oni w mniejszości) części ich osobistej wolności – wolności od religii.

Wolność nie może iść w parze z dziadowskim państwem – z Pauliną Matysiak i Marceliną Zawiszą rozmawia Sławomir Drelich :)

Sławomir Drelich: W ostatnich tygodniach cała Polska oglądała miniserial „Czarnobyl”. Czy to jest rzeczywiście film o przeszłości, o tym, co ponad trzydzieści lat temu wydarzyło się gdzieś w Europie? A może jest to raczej film o przyszłości?

Marcelina Zawisza: Ten serial opowiada o wielu rzeczach, ale dla mnie to przede wszystkim film o konsekwencjach tzw. taniego państwa; o tym, w jaki sposób brak procedur czy też lekceważące do nich podejście wpływa na działanie najważniejszych instytucji tego państwa, jak oszczędzanie na materiałach może prowadzić do tragedii. W „Czarnobylu” widzimy dwie rzeczy. Pierwsza to oczywiście wyparcie. Strach przed zgłoszeniem awarii i podjęciem interwencji. Strach przed opresyjnym państwem i jego aparatem. Wszyscy przez lata kłamią po to, żeby nie pokazywać słabości państwa. Drugi obraz to właśnie to tanie państwo. Główną przyczyną awarii finalnie okazało się zastosowanie najtańszych rozwiązań technologicznych. Pręty borowe mają końcówki z grafitu, który zwiększa reaktywności, bo tak było taniej. Ta mieszanka doprowadziła do strasznej tragedii. W tym sensie serial jest dla mnie opowieścią zarówno o przeszłości, jak i o przyszłości. 

Ale mówiąc o tanim państwie masz na myśli państwo liberalne czy też jakąś wersję tego modelowego państwa minimalnego? Mi się wydawało, że ten serial opowiada raczej o państwie totalitarnym, a nie o państwie liberalnym. 

MZ: Wydaje mi się, że można na niego patrzeć również z dzisiejszej perspektywy – i w tym sensie mówi o jednym i drugim. Dlatego powiedziałam o strachu i obawie przed zgłoszeniem awarii. Wyparcie jej przez kolejne osoby jest efektem obawy, że będzie się obarczonym odpowiedzialnością za jej wywołanie. Nie bez przyczyny pojawia się tam dość wymowne przemówienie jednego z dygnitarzy, który przekonuje, że wszyscy powinni mieć do państwa zaufanie, gdyż państwo sobie ze wszystkim poradzi. Państwo, to znaczy partia. Takie podejście jest absurdalne, ale dzisiaj też się z nim spotykamy. Gdy wielkie korporacje doprowadzają do wycieków ropy, czy innych katastrof ekologicznych, to przecież też próbują to ukrywać, mówić, że mają wszystko pod kontrolą. Wielkie korporacje tytoniowe fałszowały wyniki badań mówiące o szkodliwości palenia. Przykłady można mnożyć. I dlatego potrzebujemy z jednej strony silnych instytucji państwowych, które są dobrze zarządzane i potrafią sobie radzić w różnych sytuacjach, ale z drugiej kontroli społecznej nad tymi procesami. A demokracja i dobre, sprawne państwo kosztują. Weźmy przykład budowy polskich dróg. Przypomnijmy sobie zasady rozstrzygania przetargów. Co było najważniejsze? Jak najniższa cena oczywiście. Znaleźć więc można szereg przykładów wycofywania się wykonawców, niedokończonych dróg. Bo jak coś kosztuje 700 mln, a państwo za realizację tego oferuje 560 mln to oczywiście, że znajdzie się ktoś kto to zrobi. Ale jaki będzie skutek? Brak umów o pracę dla pracowników, najtańsze materiały, które się szybko zużyją. Dwa lata po zbudowaniu drogi są w niej dziury? Ciekawe dlaczego! A przecież mówimy o miejscu budowy, które powinno zatrudniać ludzi na umowę o pracę, ponieważ gdyby miało dojść do wypadku, to ci ludzie zostają bez niczego. Przez ostatnich kilkanaście lat mieliśmy niestety do czynienia z takim, wręcz wypowiedzianym wprost, założeniem zamówień publicznych, że budować można z najtańszych materiałów, przy użyciu niemalże niewolniczej pracy. 

Ale finalnie okazało się, że polskie autostrady wcale nie są takie tanie. Cena budowy kilometra polskiej autostrady mieści się mniej więcej w okolicach średniej europejskiej, jednakże choć jest niższa od autostrad budowanych przez Austriaków czy Węgrów, ale jednak wyższa od kilometra autostrady budowanej w Czechach czy nawet Niemczech. 

MZ: Ale jak zapytamy ludzi, którzy przy ich budowie pracowali, to okazuje się, że ani nie budowali ich z wysokiej jakości materiałów, ani w oparciu o dobre umowy o pracę. Tak naprawdę więc stworzyliśmy w Polsce potworka. Dotyczy to zresztą nie tylko budowy dróg.

Czyli mam rozumieć, że państwo powinno być drogie i że wy jako Lewica Razem zachęcacie właśnie do popierania drogiego państwa?

Paulina Matysiak: Zaraz powiem o tym – jak sam określiłeś – drogim państwie. Najpierw jednak pozwól, że odniosę się do serialu „Czarnobyl”. Zgadzam się oczywiście z diagnozą Marceliny na temat przyczyn tej katastrofy i tego, że ludzie, których poznajemy w serialu, nie chcieli mówić o tym, co tak naprawdę się stało. Wiemy oczywiście, że ludzie ci obawiali się reakcji władz i tego, że zostaną ukarani czy też, że zostaną obciążeni winą za zdarzenie. Widzimy jednak przede wszystkim, że pokazana w serialu wierchuszka polityczna zupełnie nie chciała się zmierzyć z problemem. Nie zamierzali słuchać, że pojawił się jakiś problem, ale chcieli słyszeć, że jest dobrze, pomijając i bagatelizując realne zagrożenia, z którymi mieli do czynienia. Mamy też postać naukowca, fizyka jądrowego, który we współpracy z aparatczykiem partyjnym ostatecznie zatrzymuje katastrofę i ratuje sytuację…

Symboliczny dowód na to, że nauka wygrywa z polityką?

PM: Tak, zdecydowanie. Takie jest również przesłanie tego serialu: żeby liderzy polityczni słuchali ekspertów, praktyków, osób, które mają realny kontakt z problemami i zagrożeniami, a także dysponują pomysłami na ich rozwiązanie. Całkowicie zdyskredytowano politycznych przywódców, którzy ignorując naukowe świadectwa, przekonywali, że aparat państwa da sobie radę ze wszystkim. Najbardziej paradoksalne jest to, że w realiach demokratycznych wielu ludzi mogło uwierzyć takim politycznym liderom, a przecież mogło to się skończyć katastrofą na gigantyczną skalę, śmiercią nie tylko tysięcy, ale wręcz milionów ludzi. Ja zatem poszłabym w tym właśnie kierunku, jeśli chodzi o interpretacją przesłania tego serialu: niekoniecznie triumf nauki, ale wskazanie, że głos świata nauki powinien być słyszalny i słuchany przez polityków. 

W serialu też pokazano, że nie zawsze pierwszy pomysł na rozwiązanie istotnego problemu okazuje się tym pomysłem najskuteczniejszym, a zatem okazuje się, że warto słuchać wielu doradców czy ekspertów. To niewątpliwie bardzo dobry sposób na radzenie sobie z kłopotami, wobec których stajemy współcześnie. Mamy tu krytykę aparatu władzy, który zupełnie wyalienował się od problemów obywateli, a jego celem stało się samo dążenie do utrzymania władzy. Jak się okazuje, politycy nie zawsze wiedzą, co i jak robić, szczególnie w sytuacji, kiedy wymaga się szybkiego podejmowania decyzji i reagowania kryzysowego. 

Według Was zatem lepszym rozwiązaniem na te wszystkie bolączki byłoby drogie państwo?

PM: Czasami może i okazałoby się drogie, ale przecież wysoka jakość kosztuje. Nie można oszczędzać na ludziach, którzy korzystają z tego wszystkiego, za co państwo płaci i nam przekazuje.

MZ: Przecież ochrona zdrowia kosztuje, mieszkania kosztują, autostrady kosztują, oświetlenie kosztuje. Kosztuje też zapewnienie bezpieczeństwa obywatelom, czyli policja, straż pożarna, pogotowie ratunkowe. Wszystko to kosztuje. 

Nie przesadzajmy, przecież minister Anna Zalewska pokazała, że można przeprowadzić reformę bezkosztowo.

MZ: Tak, tak, na pewno. Wszyscy każdego dnia widzimy, jak bezkosztowo została ona wprowadzona. Prezydenci największych miast wysłali rachunki do ministerstwa edukacji, a dzieci z podwójnego rocznika – nawet te z bardzo dobrymi wynikami egzaminów po gimnazjum czy szkole podstawowej – mają problem z dostaniem się do szkół. Koszty zostały zepchnięte na innych.

PM: Wczoraj jechałam pociągiem i przypadkowo byłam świadkiem rozmowy pasażerów, z których jeden – warszawiak – opowiedział historię swojej córki, która ukończyła w tym roku gimnazjum. Opowiadał o całej procedurze składania dokumentów i rejestrowania się młodzieży w systemie rekrutacyjnym. Tym jednak, co najbardziej utkwiło mi w pamięci, było niekoniecznie to, że panuje chaos i że te wszystkie dzieci przeżywały ogromny stres, tylko to, co – jak opowiadał – stało się z jego córką. Powiedział on swojemu koledze, że jego dziecko w ciągu roku postarzało się o dwa lata, że na bieżąco obserwował wszystkie stresy swojego dziecka przez cały ostatni rok. Cały ten chaos, dezinformacja i niewiedza na temat tego, co będzie dalej i jak to będzie w czerwcu i lipcu w praktyce wyglądało, sprawiło, że dzieci i ich rodzice znaleźli się w niesamowicie trudnej i stresogennej sytuacji. Wśród moich znajomych również są rodzice, których dzieci należą do tego tzw. podwójnego rocznika, i oni wszyscy zwyczajnie są wkurzeni. Mają przekonanie, że zostali zostawieni samym sobie, że dla ich dzieci nie ma miejsc w szkołach.

Ten problem ma jednak dwie strony. Kiedy ostatnio rozmawiałam z nauczycielami z mniejszych miejscowości niedaleko Torunia czy Aleksandrowa Kujawskiego, to oni mi uświadomili, że cała ta reforma uderza w takie małe i prowincjonalne szkoły średnie. Okazuje się, że paradoksalnie, mimo że mamy teraz ten podwójny rocznik, to jednak może zdarzyć się tak, że w tych szkołach może nie dojść do uruchomienia ani jednej klasy pierwszej, bo nie będzie wystarczającej liczby chętnych. Niekoniecznie więc będzie tak, że do każdej szkoły średniej absolwenci gimnazjów i podstawówek muszą walić drzwiami i oknami, bo największym zainteresowaniem cieszyły się licea w dużych miastach. Pamiętać trzeba, że przecież klasy pierwsze po gimnazjum i pierwsze po szkole podstawowej pracować będą według odrębnych podstaw programowych, nie będzie zatem możliwości łączenia tych klas nawet na niektórych zajęciach, a w przypadku niewystarczającej liczby uczniów oddział klasowy może po prostu nie zostać uruchomiony. 

Problem ten ma zatem dwa końce. Dotyczy on nie tylko uczniów, ale również nauczycieli, dyrektorów szkół, jednostek samorządu terytorialnego i całej społeczności lokalnej, która wokół tych szkół średnich – szczególnie w małych miejscowościach czy na wsiach – funkcjonuje. 

MZ: Przede wszystkim każda reforma – wbrew temu, co mówiła była pani minister Zalewska – kosztuje. 

Ale skoro cały czas krążymy w oparach nieskutecznego i źle zorganizowanego państwa, które nie jest w stanie zabezpieczyć realizacji określonych potrzeb społecznych, to czy w takim razie serial „Czarnobyl” może być dla polskiego widza swego rodzaju przestrogą czy też przynajmniej znakiem ostrzegawczym? Mam na myśli zagrożenia ekologiczne.  

MZ: Niekoniecznie. Myślę, że kluczowa sprawa, o której w tym serialu się mówi, to kwestia bezpieczeństwa. Sądzę, że to, co łączy ten film z problemami klimatycznymi czy energetycznymi, to to, że dość przypadkowo pojawił się wtedy, kiedy toczyła się dyskusja na temat budowy elektrowni atomowej w Polsce. W Polsce jest dość wysokie poparcie dla budowy elektrowni atomowej i nie wydaje mi się, aby pojawienie się tego serialu miało coś w tym zakresie zmienić albo przeformułować dyskurs dotyczący tej sprawy. Mam nadzieję, że ludzie odczytają ten film jako przestrogę przed dziadowskim państwem, w którym wszystko chce się zbudować po taniości. To jest tak, jakbyśmy budowali dom i w pewnym momencie stwierdzili, że jak już udało się nam zbudować jakąś szkieletową konstrukcję, to ten dom już stabilnie stoi. Ale przecież on jeszcze nie chroni nas przed deszczem, nie chroni nas przed słońcem, nie chroni nas przed wiatrem, czyli właściwie nie jest to dom, jest to co najwyżej dopiero szkielet tego co powinno być domem.

Namiocik?

MZ: Nawet nie. Pewnie możliwe byłoby nałożenie na niego jakiejś płachty, ale to nie rozwiązuje problemu. Na samym końcu serialu ta kwestia bardzo mocno wybrzmiała. Wyłożono to czarno na białym: jeśli będziemy mieć dziadowskie państwo, to będziemy mieć tego typu sytuacje. Reaktor w Czarnobylu nie miał obudowy bezpieczeństwa, nie używano w nich odpowiednio wzbogaconego paliwa i zainstalowano najtańsze pręty, mające grafitowe końcówki. Zrobiono to nie dlatego, że ktoś miał taką fantazję tylko z oszczędności.

Mam też nadzieje, że takie wnioski pozwolą na zwiększenie się sympatii ludzi do państwa, które moglibyśmy określić mianem dobrego państwa, nie państwa taniego. Państwa, które jest dobrze zarządzane, które ma środki finansowe na ochronę zdrowia i karetki pogotowia, na edukację, na mieszkalnictwo, na policję i straż pożarną, na wszystko to, co jest potrzebne, abyśmy mogli bezpiecznie żyć.

Ja mam jednak wrażenie, że ten serial może zniechęcić ludzi do energetyki jądrowej. To dobrze czy niedobrze?

MZ: Niedobrze. Jednak w tej sprawie potrzebujemy konkretnych działań. Cała nasza debata publiczna dotycząca elektrowni węglowych i atomowych, ekologii i zmian klimatycznych jest na naprawdę niskim poziomie, zaś działania polityczne aktualnego rządu są po prostu żenujące. Jeżeli Polska nie podejmie działań, to za jakieś dwadzieścia czy trzydzieści lat kolejne pokolenie będzie żyło w bardzo trudnych warunkach. Polska zgodnie z przewidywaniami będzie pustynniała, będziemy mieli bardzo ograniczony dostęp do wody, w związku z czym żywność będzie potwornie droga. Nasze dzieci i nasze wnuki będą miały realny problem z wyżywieniem. Wyżywić się będą mogli najbogatsi. I nie będzie tak, że będziemy mogli posadzić sobie coś w ogródku pod domem i się tym wyżywić, bo zwyczajnie nie będziemy mieli wody, żeby to podlać. Zatem wszystkie te wyobrażenia, że jakoś damy sobie radę, nie mają się nijak do tego z czym będziemy musieli się mierzyć.

Okazuje się przecież, że Polska w ogóle nie buduje zbiorników retencyjnych. 

MZ: Polska nie robi praktycznie nic, aby zwiększyć swoje zasoby wody. 

PM: Obecnie uruchamiane są jakieś programy finansowania budowy zbiorników retencyjnych, jednakże niestety przeprowadzane są one o kilkanaście lat za późno. Przecież postępujące zmiany klimatyczne nie są żadną nowością, a katastrofa klimatyczna jest zagrożeniem realnym i niestety coraz bardziej do nas się zbliżającym. Nasz poziom wód gruntowych nie odstaje od poziomu Egiptu, co powinno nas przerażać. Widać więc, że mamy w Polsce bardzo mało wody. Sporą jej część zużywa rolnictwo, bo to jest prawie siedemdziesiąt procent naszych zasobów. Już w tym roku mieliśmy przecież taką sytuację, że w Skierniewicach zabrakło wody, a nie jest to sytuacja odosobniona. Mieszkańcy Skierniewic raczej będą musieli powoli przyzwyczajać się, że będzie to zdarzać się częściej i że nie zawsze jak odkręcę kurek kranu, to woda z niego poleci. 

MZ: W niektórych miejscach można przez Wisłę piechotą ze względu na bardzo niski stan wody, a przecież nie mieliśmy w Polsce ostatnio długotrwałych upałów. 

PM: Generalnie poziom wód w europejskich rzekach regularnie spada. Myślę, że każdy mieszkaniec Torunia dostrzega to przyglądając się stanowi Wisły, szczególnie zaś w okresie letnim. W tym roku w Kutnie, moim rodzinnym mieście, po raz kolejny wyschła Ochnia. Po prostu – wyschła rzeka, można sobie chodzić po jej dnie. Kilka lat temu część miejskich działaczy kutnowskich przy tej okazji wysprzątała koryto tej rzeki z różnego rodzaju śmieci. Natomiast faktem jest to, że nikt nawet spośród najstarszych mieszkańców Kutna nie pamiętał z przeszłości takiej sytuacji. Wydaje mi się, że największym problemem Polski jest to, że choć te zmiany klimatyczne już dawno dzieją się na naszych oczach, to my nadal albo nie podejmujemy żadnych działań, albo są one ograniczone i bardzo spóźnione. Brakuje nam przede wszystkim jakiejś sensownej polityki, strategii na przyszłość i – to się na pewno będzie źle kojarzyło – planowania. Musi się ona opierać na przeświadczeniu, że mamy świadomość, co może nas spotkać w przyszłości. A przecież wiemy już dziś, że za kilkadziesiąt lat będziemy mieli problem z węglem, którego zasoby przecież się kończą, a tym samym będziemy mieli problem z zapewnieniem bezpieczeństwa energetycznego. Decyzje i prace nad uruchomieniem elektrowni atomowej w Polsce tak naprawdę powinny zapadać już teraz, nie za piętnaście lat, bo wtedy może już być za późno. 

MZ: Tak. Trzeba zdać sobie sprawę z tego, że nie będziemy mogli dłużej funkcjonować w takich realiach polityki energetycznej, z jaką mamy do czynienia obecnie. Energetyka oparta na węglu nie pozwoli nam spokojnie funkcjonować przez najbliższe czterdzieści lat. Nie tylko ze względu na klimat, ale także kończące się i coraz głębiej położone pokłady węgla. Ich wydobywanie jest bardzo kosztowne i niebezpieczne. A przecież chcemy uratować naszą planetę dla naszych dzieci i wnuków. 

Ale przecież jeśli chodzi o politykę węglową w Polsce, to rząd przecież przede wszystkim stara się obronić miejsca pracy w tym sektorze. Czy tak nie jest?

MZ: To nie kopalnie kopcą. Ich zamknięcie nie rozwiąże żadnego problemu. Potrzebujemy transformacji naszej energetyki z elektrowni węglowej na OZE i atom.

Nie możemy pozwolić na to żeby jak w latach dziewięćdziesiątych kilkaset tysięcy osób straciło dobre zatrudnienie. Naszym priorytetem powinno być odejście od elektrowni węglowych i inwestowanie w odnawialne źródła energii. To, czego aktualnie potrzebujemy, to radykalne zmiany w zakresie polityki energetycznej. Teraz jesteśmy zależni od Rosji, a każdego roku wzrasta skala importu węgla z tego kraju. Węgiel rosyjski jest bardzo złej jakości, jest on bardzo zanieczyszczony, a my spalając go wprowadzamy do atmosfery bardzo dużo substancji niebezpiecznych. 

Przede wszystkim musimy zbudować w Polsce dwie elektrownie atomowe, które pozwolą nam uzyskać bezpieczeństwo energetyczne. Po drugie – potrzebujemy bardzo dużych inwestycji w energetykę odnawialną, prosumencką: potrzebujemy wiatraków, fotowoltaiki itp. Musimy więc oprzeć naszą energetykę na elektrowniach atomowych, ale jednocześnie musi obudować całe państwo siecią wsparcie generowanego przez energię odnawialną i jak najwięcej tej energii produkować. 

Bo przecież w oparciu o OZE nie jesteśmy w stanie stworzyć stabilnego i bezpiecznego systemu krajowej polityki energetycznej.

MZ: Oczywiście, nie ma na to szans. W naszej części świata jesteśmy w stanie pokryć z OZE całego naszego zapotrzebowania na energię. Odnawialne źródła mogą być skutecznym rozwiązaniem dla indywidualnych osób,  ale nie rozwiązują w pełni problemu zapotrzebowania energetycznego przemysłu. Energetyka jądrowa byłaby więc swego rodzaju stabilizatorem dla gospodarki. Z gazem uzależnimy się od Rosji albo od Stanów Zjednoczonych. To nie jest dobre rozwiązanie, bo przecież w przypadku wydobycia gazu łupkowego do atmosfery również uwalnia się ogromna ilość zanieczyszczeń. Rzeczywiście, spalanie gazu nie jest dla nas tak szkodliwe dla naszej atmosfery jak spalanie węgla, ale już sam proces wydobywania i transportu gazu jest bardzo szkodliwy. 

Ale nie możemy zapominać o tym, że Polska wydała ogromne pieniądze na budowę gazoportu w Świnoujściu, uruchomionego w 2015 r., który pozwala na przyjmowanie gazu skroplonego właściwie ze wszystkich kierunków świata. Ten terminal LNG ma być przecież systematycznie rozbudowywany, a w tym roku rozpisano przetarg na budowę drugiego nabrzeża. Czy to nie jest jakiś pomysł?

MZ: Wracam do tego, co wcześniej powiedziała Paulina: planowanie jest potrzebne, planowanie jest konieczne! Jeżeli my nie będziemy sensownie i rozsądnie planować bezpieczeństwa energetycznego naszego kraju i zarazem tego, jak ratować naszą planetę, to czeka nas – mówiąc oczywiście metaforycznie – wielki wybuch. Ten „wybuch” to susza, bardzo droga żywność i konflikty, wynikające z tego, że nie każdy będzie miał dostęp do jedzenia czy wody pitnej. Niestety to się jawi jak wizja zbliżona do Mad-Maxa niż do tego, jak chcielibyśmy sobie wyobrażać przyszłość naszych dzieci. 

Myślę, że już to, co się dzieje we wschodniej Wielkopolsce, w promieniu kilkudziesięciu kilometrów od Kopalni Węgla Brunatnego „Konin”, wokół której od kilku lat można zaobserwować systematyczne obniżanie się poziomu wody w jeziorach, co widać chociażby w miejscowości turystycznej Przyjezierze niedaleko Strzelna na pograniczu Kujaw i Wielkopolski. Są nawet przykłady jezior, które zwyczajnie zniknęły, jak np. Jezioro Skrzynka niedaleko Ostrowa w woj. kujawsko-pomorskim. Wystarczy przyjechać do Wilczyna czy Wójcina, żeby to zobaczyć. Naukowcy z toruńskiego UMK dostrzegli współzależność między wielkością wydobycia węgla brunatnego a opadaniem poziomu jezior. To już teraz nosi znamiona katastrofy ekologicznej, a tymczasem wasza odpowiedź na ten problem właściwie nie różni się zbytnio od odpowiedzi partii rządzącej, czyli budowa elektrowni jądrowej i uniezależnienie się do Rosji.

MZ: Stawiamy na odnawialne źródła energii w połączeniu z energią atomową. Nie ma rozwiązań idealnych. To daje nam największą niezależność energetyczną.

PM: Razem nie zamierza krytykować PiS-u, tylko dlatego, że jest PiS-em. Mamy zamiar to robić w kontekście energetyki jądrowej, jak też w każdej innej sprawie. Sądzę, że sam fakt, że partia rządząca mówi o konieczności uruchomienia programu energetyki atomowej, należy docenić i pochwalić. Co prawda główny pomysł dotyczy chyba przekształcenia w elektrownię jądrową elektrowni w Bełchatowie po tym, jak skończą się tamtejsze złoża. Pamiętać warto, że w powiecie bełchatowskim jest za mało wody do chłodzenia reaktorów. Przypomnę, że skala zanieczyszczeń generowanych przez elektrownię w Bełchatowie jest olbrzymia. Natomiast obawiam się, że w tym dyskursie PiS-u wokół energetyki jądrowej brakuje jakichś konkretów, czyli: co robimy teraz?, jak to robimy?, gdzie ma być ta elektrownia?, gdzie miałaby powstać druga elektrownia? Brak informacji dotyczących ewentualnej drugiej – po wspomnianym Bełchatowie – elektrowni i kiedy miałaby zacząć się ich budowa. 

Ale chyba co do potrzeby stworzenia systemu opartego na atomie jest chyba zgoda między waszą partią a środowiskiem PiS-u?

MZ: Tak, co do potrzeb rzeczywiście się zgadzamy.

Zastanawiam się, w czym jeszcze Lewica Razem zgadza się z PiS-em, skoro zgadzacie się co do zasadności programu „Rodzina 500+”, zgadzacie się w sprawie energetyki atomowej…

MZ: Nie do końca tak jest, bo przecież my domagamy się również wspierania energetyki odnawialnej, a tymczasem rząd PiS robi wszystko, żeby ją zniszczyć. 

Ale dobrze mi się wydaje, że w sprawie „500+” się zgadzacie?

MZ: Tak.

Znalazłem was obie – Marcelinę Zawiszę i Paulinę Matysiak – parę tygodni temu w jednym z konserwatywnych tygodników. Przeczytałem sobie zatem wywiad z dwiema paniami z Lewicy Razem opublikowany w tym konserwatywnym i jednoznacznie prorządowym tygodniku. Dodam tylko, że na okładce tego numeru widniała wielka twarz zapłakanego dziecka z ustami przewiązanymi tęczową flagą i wielki nagłówek: „Ciemna strona homo tęczy”. Nie wstyd wam?

MZ: Wydaje mi się, że nie jest sztuką przekonywać przekonanych. Właśnie teraz rozmawiamy i staramy się do pewnych spraw przekonać czytelników i czytelniczki „Liberté!”, z którymi w wielu sprawach pewnie też się nie zgadzamy tak, jak też nie zgadzamy się z PiS-em. Zasadne jest zatem rozmawiać i przekonywać tych, którzy mają odmienne od nas poglądy, bo przecież bez tego nie będzie debaty publicznej i prawdziwej demokracji w tym kraju.

PM: Ponadto trzeba powiedzieć, że każda poważna partia polityczna, która stawia sobie ambitne cele, musi wyjść do ludzi ze swoją agendą i opowiedzieć o swoim programie wszędzie tam, gdzie ma taką możliwość. Zatem chyba nikt nie powinien się dziwić, że udzieliłyśmy wywiadu jakiejś gazecie czy że przyjęłyśmy zaproszenie do jakiegoś programu publicystycznego, radiowego czy telewizyjnego. Nie mamy złudzeń co do różnic między nami a czytelnikami tego czy innego pisma – jak chociażby „Liberté!”, ale przecież trzeba o swoich postulatach rozmawiać. Jak widzimy na przykładzie zagadnień energetycznych czy ekologicznych, nie tylko lewica ma swoje pomysły. Pomysły te należy konfrontować, wybierać najlepsze, korygować te, które są już wdrażane. 

Wracając do tego, co już wspomniałeś w sprawie naszego poparcia dla programu „Rodzina 500+”. Tak, generalnie zgadzamy się z tym pomysłem, ale nie zapominajmy, że są też zagadnienia i postulaty, które łączą nas z innymi środowiskami. Weźmy chociażby kwestię równości małżeńskiej, jaka łączy nas z Wiosną Roberta Biedronia. Mamy również tę kwestię wpisaną do programu od początku istnienia naszej partii i cały czas postulat ten poruszamy. Wydaje mi się, że chyba jako jedyna partia polityczna mówimy o tym jasno i wyraźnie, nie oszukując naszych wyborców. Mamy też świadomość tego, że osoby ze środowisk LGBT+ nie zagłosują na nas tylko dlatego, że ten problem poruszamy. Ludzie przecież kierują się różnymi motywacjami podejmując swoje decyzje wyborcze. 

Grzegorz Schetyna całkiem niedawno, jeszcze przed rozpoczęciem kampanii wyborczej, powiedział, że w ogóle nie zamierza podejmować tematu związków partnerskich ani aborcji. A po jakimś czasie wspomniał, że jego partia jednak popiera związki partnerskie.

MZ: Jest to dla mnie najmniejsze zaskoczenie na świecie. Przypomnę tylko, że po Czarnym Proteście, który zgromadził kilkanaście tysięcy ludzi, Schetyna nazwał zwolenniczki wprowadzenia europejskich standardów przerywania ciąży radykałami. Później to samo powiedział kilkakrotnie Neumann. Mam nawet gdzieś na Facebooku zachowane cytaty z tych panów.

PM: Ale przecież całkiem niedawno, jeszcze przed powołaniem sztabu wyborczego Koalicji Obywatelskiej, Barbara Nowacka z Inicjatywy Polskiej, czyli jedna z aktualnych liderek Koalicji Obywatelskiej, sama powiedziała wprost, że ten główny postulat, który przez lata głosiła, teraz chowa do kieszeni.

MZ: I że to nie będzie tematem w trakcie kampanii.

PM: Tak właśnie wygląda ta wielka koalicja.

Nie wiem, dlaczego tak się tego czepiacie. Przecież to chyba po prostu taka pragmatyka polityczna, polegająca na tym, że na czas kampanii chowamy to, co jest kontrowersyjne. Znamy przecież strategię PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego. Przed wyborami Macierewicz jest chowany do szafy, a po wyborach wyskakuje z niej jako np. minister obrony narodowej. Może ze związkami partnerskimi i Koalicją Obywatelską będzie podobnie: schowamy temat do szafy na kampanię i wybory, a po wyborach temat zostanie z tej szafy przez Schetynę wyjęty. 

PM: Problem Schetyny i Platformy Obywatelskiej polega jednakże na tym, że nawet kiedy rządzili i mieli możliwość wprowadzania swojego programu, wówczas robili to stosunkowo rzadko. Przypomnę tylko, że temat związków partnerskich był przez PO skutecznie chowany. Jak takiej partii teraz w tych sprawach można zaufać? 

MZ: Mówię wam, wkrótce zobaczymy konferencję Schetyny, który dostanie mnóstwo maili od ludzi związanych ze środowiskami LGBT i poinformuje nas, że porozmawiamy o tej sprawie po wyborach. 

Teraz trzeba się zastanowić, czy Lewica Razem wreszcie przebudziła się z letargu i wykazała się polityczną pragmatyką? Mogliście przyłączyć się do Koalicji Obywatelskiej i pragmatycznie pójść ze Schetyną, żeby odebrać władzę PiS-owi. Tymczasem zdecydowaliście się na lewicową koalicję z Wiosną i SLD. Czy to nie jest pragmatyzm analogiczny do tego, co zrobiła Barbara Nowicka?

Ale mi to jednak wygląda na pragmatyzm.

MZ: Nie, bo nie mamy problemu z mówieniem o naszych wartościach i ważnych dla nas postulatach. Otwierałam pierwszą konwencję i mówiłam o naszych postulatach: aborcja na żądanie kobiety do 12. tygodnia ciąży, likwidacja klauzuli sumienia, dostęp do darmowej antykoncepcji. Później padały inne rzeczy: edukacja seksualna w szkole, publiczny deweloper budujący mieszkania na wynajem, likwidacja śmieciówek, emerytura obywatelska, świeckie państwo. My nie chowamy naszych postulatów do kieszeni, bo są wybory. Wręcz przeciwnie.

Nie wiem, bo jako przedstawiciel liberalnego środowiska byłem wielokrotnie dość krytyczny względem Platformy Obywatelskiej, która przecież deklarowała przywiązanie do wartości liberalnych, ale właśnie często chowała je w szafie. Ta krytyczna postawa wynikała właśnie z porzucania przez tę partię swoich rzekomych wartości.

MZ: Nasza decyzja o wejściu do lewicowej koalicji, a nieprzystąpieniu do Koalicji Obywatelskiej czy wcześniej Koalicji Europejskiej, wynika z tego, że nie ma takiej siły, która zmusiłaby nas do pójścia do wyborów w wielkiej koalicji wszystkich ze wszystkimi. Nazwałabym taką koalicję „koalicją nijaką”. Nie wyobrażam sobie startowania w wyborach z tych samych list, co były minister edukacji narodowej i były lider Młodzieży Wszechpolskiej Roman Giertych, fantastyczny Roman, który zmienił zdanie, ponieważ obraził się na Kaczyńskiego. 

Jeśli Roman Giertych w takim tempie będzie zmierzał z prawej strony sceny politycznej do lewej, to za pięć lat będzie w Lewicy Razem.

MZ: Tak. Albo zostanie komunistą. Ale zostawmy już fantastycznego Romana. My naprawdę wierzymy w to, że polityka powinna być oparta na wartościach i dlatego naszym zdaniem – a uważałyśmy tak jeszcze zanim udało się sformułować wspólny blok lewicy – na lewo od PiS-u powinny funkcjonować dwa bloki polityczne: pierwszy – centrowo-liberalny czy konserwatywno-liberalny i drugi – lewicowy. Chcemy zachęcić ludzi do tego, żeby poszli do wyborów, a przykład Koalicji Europejskiej udowodnił, że taki wielobarwny i bezideowy sojusz mobilizuje za mało osób. Związek wszystkich ze wszystkimi od konserwatywnego PSL-u aż po lewicową Barbarę Nowacką zupełnie nie jest w stanie dogadać się co do fundamentalnych spraw politycznych: od świeckiego państwa, poprzez prawa kobiet i osób LGBT, aż po sprawę podatków. Oni sami nie wiedzą, czy są za czy przeciwko „500+”. Oni sami nie wiedzą, czy będą obniżać czy podwyższać podatki.

Naprawdę nie macie nic przeciwko temu, żeby pójść do wyborów wspólnie z Włodzimierzem Czarzastym i jego formacją, której uosobieniem są tacy ludzie, jak Leszek Miller czy Włodzimierz Cimoszewicz, czyli politycy, którzy swoją karierę zaczynali w PRL i często w PZPR, a kiedy rządzili Polską podejmowali niejednokrotnie decyzje, które niewiele miały wspólnego z lewicową wrażliwością?

PM: Z wymienionych postaci intensywniej współpracujemy jedynie z Włodzimierzem Czarzastym, bo pozostała dwójka jest już w Brukseli. Prawdą jest jednak, że gdybyśmy nie chcieli pójść z nimi do wyborów, to raczej byśmy nie prowadzili z nimi w ogóle rozmów i ostatecznie nie podjęlibyśmy takiej decyzji, jaka została przecież podjęta. Wierzymy, że nasza oferta może rzeczywiście przyciągnąć wyborców lewicowych, a na naszych listach znajdują się osoby, które mają lewicowe poglądy i wyborcy mogą być pewni, o co nasi posłowie będą walczyć w sejmie. Niekoniecznie byłoby to takie oczywiste w przypadku powołania wielkiej koalicji ludzi różnorakich poglądów. 

A elektorat lewicowy istnieje w ogóle w Polsce? Po ostatnich wyborach europejskich mam wrażenie, że ten elektorat gdzieś przepadł. Wynik Wiosny Biedronia jest przecież poniżej oczekiwań, SLD raczej niewiele wniosło do Koalicji Europejskiej. Może tego elektoratu już nie ma, a lewicowy elektorat socjalny został wzięty przez PiS?

MZ: Oczywiście, że istnieje elektorat lewicowy i widzimy wielkie szanse dla wspólnego lewicowego bloku. Kiedy w badaniach sondażowych pojawiają się środowiska lewicowe, to regularnie gromadzą wspólnie ok. 12-14 proc. poparcia społecznego. Obecnie mamy stabilne 11 proc. w sondażach. Ci wyborcy często nie chcą głosować na rozdrobnione partie, ale chętnie zagłosują na wspólny blok organizacji i środowisk lewicowych. wybory, z jaką mamy do czynienia w ostatnich latach. Nie zapominajmy, że zarówno PiS, jak i PO, grają na to, aby po swojej stronie sceny politycznej być jedynym rozgrywającym.

Widać to zresztą było przez cały okres prowadzenia przez Schetynę rzekomych negocjacji z mniejszymi partiami, kiedy to nieustannie przekładano terminy spotkań, chcąc tak naprawdę obniżyć wartość negocjacyjną każdego z tych środowisk. Doprowadzić do tego, że będzie już za późno, aby każde z nich wystartowało samodzielnie. Po co to robił? Aby przedstawicielom mniejszych środowisk jak najmniej dać, żeby uspokoić swoje zbuntowane i wkurzone środowisko. Oni zdają sobie sprawę, że Schetyna oddał za dużo w wyborach europejskich. 

Tak, polaryzacja rzeczywiście służy dużym siłom politycznym. Widać to nie tylko w Polsce, ale także w innych krajach europejskich.

MZ: Najgorsze jest to, że spolaryzowana w Polsce jest nie tylko scena polityczna, ale silnie spolaryzowane są również nasze media. Z jednej strony – „PiS-owska” telewizja publiczna, a z drugiej strony TVN, który jest bardzo przychylny „PO”. Gdzieś tam pomiędzy nimi jest Polsat. A niestety nie ma w Polsce lewicowych mediów.

Chyba aż tak źle to nie jest. Pewne treści lewicowe bądź publikacje lewicujących publicystów jednak znaleźć można czasami czy to w „Dzienniku. Gazecie Prawnej”, czy to „Gazecie Wyborczej” lub nawet w „Polityce”.

PM: Tak, trochę tego można czasami znaleźć.

Ale przecież to nie kto inny, jak właśnie Robert Biedroń, zapowiadał, że rozwali ten mur duopolu w Polsce, że nie wchodzi w grę żadna rozmowa z Platformą o wspólnym starcie, a tymczasem prowadził takie rozmowy przed powołaniem wspólnego bloku lewicy. 

PM: Tak naprawdę to wszystkie te rozmowy dotyczyły przede wszystkim miejsca na listach. Wiadomo, że im więcej koalicjantów, tym mniej miejsc na listach dla każdego z nich. Każdy zatem starał się ugrać jak najwięcej i każdy w pierwszej kolejności chciał zobaczyć, ile jest w stanie oddać ten największy koalicjant. Tylko tyle i aż tyle. 

Ale pobawmy się teraz trochę w polityczne wróżenie z fusów. Przyjmijmy taki optymistyczny wariant, że w powyborczej rzeczywistości Lewicy udało się zdobyć kilkadziesiąt mandatów, między 20 a 40, i że wy – Lewica Razem – macie również swoich posłów w sejmie. PiS wygra wybory i pewnie będzie miał samodzielną większość. Obok będzie Platforma, która – jak powiedziałyście – w ogóle nie ma poglądów i żadnych wartości. To teraz powiedzcie całkiem serio i szczerze, jak i z kim chcecie realizować te wartości, o których tak dużo mówicie i te lewicowe postulaty, od których nie chcecie odstąpić ani na krok? A każda ustawa wymaga większości. Z kim chcecie wasze ustawy głosować?

MZ: Ja myślę, że zarówno z jednymi, jak i drugimi.

No to konkretnie: co zrobicie z PiS-em a co zrobicie z Platformą?

MZ: Przygotujemy ustawę likwidującą w Polsce „śmieciówki”, bo to jest bardzo poważny problem dla młodych ludzi na rynku pracy.

I zrobicie to z Grzegorzem Schetyną?

MZ: Jednych i drugich będziemy przekonywać. To będzie ich wybór, czy głosować za prospołecznymi projektami ustaw. Ja nie będę robić z Grzesia socjalisty. PO zapowiedziała już obniżenie PIT-u i CIT-u, a na pytanie o Państwową Inspekcję Pracy mówią: „Mniej kontroli”. Polska jest jednym z najmniej kontrolujących przedsiębiorców krajem w całej Europie. U nas, żeby przedsiębiorca był skontrolowany, to musi istnieć kilkadziesiąt lat. Kontrole głównie przeprowadza się jak są nieprawidłowości i ktoś je zgłosi.

To mam jednak wrażenie, że „śmieciówek” z nimi nie zlikwidujecie. Kilka tygodni temu Grzegorz Schetyna powiedział, że podniesienie wieku emerytalnego było błędem Platformy Obywatelskiej, za co został skrytykowany przez swojego kolegę partyjnego Jacka Rostowskiego, byłego ministra finansów. 

PM: Niektórzy powiedzą wszystko, żeby wygrać wybory. Wracając zaś do ewentualnych porozumień w sejmie w sprawie konkretnych ustaw, to tak naprawdę nie ma najmniejszego znaczenia, z kim się w ich sprawie dogadamy. Chodzi o to, żeby przeprowadzać dobre i prospołeczne rozwiązania. Nie będzie mi przeszkadzać, jeśli za naszą dobrą ustawą zagłosują posłowie PiS-u, jeśli dzięki temu ludziom będzie się żyło lepiej. 

MZ: Będziemy tak samo przekonywać Grzegorza Schetynę, jak i Jarosława Kaczyńskiego, żeby głosowali za naszymi projektami ustaw. Jestem pewna natomiast, że np. za ustawą wprowadzającą europejskie standardy przerywania ciąży nie zagłosuje Prawo i Sprawiedliwość, ale już część posłów Platformy Obywatelskiej i Barbara Nowacka mogą. Zobaczymy jaki będzie skład Sejmu. Ale uważam, że rolą posłanki jest nie tylko wprowadzanie prawa, ale też budowanie poparcia społecznego dla danych postulatów. Ludzie zmieniają swoje poglądy, ale to jest ciężka praca i rola merytorycznej, rzeczowej debaty publicznej. Dlatego uważamy, że strategia chowania pewnych tematów i postulatów jest de facto dezerterowaniem z roli polityka. Bo jak chcesz coś zmienić, to przekonuj ludzi do tej zmiany. Jeśli zaś naprawdę nie masz żadnych poglądów, to odejdź z polityki. 

Nie macie wrażenia, że środowiska lewicowe – i mam na myśli te ideowe środowiska lewicowe, a nie tych, którzy tę swoją lewicowość jedynie oficjalnie deklarują – trochę za bardzo się okopały w tych swoich organizacjach i że z tego powodu brakuje dialogu między lewicą a liberałami? Może taki dialog pozwalałby sformułować jakąś wspólnotę wartości i interesów, o które wspólnie moglibyśmy walczyć?

PM: Tak, zgadzam się z tobą, że taki dialog jest konieczny. Ale dlatego my właśnie tak mocno w tej rozmowie podkreślamy, że rolą polityków i polityczek jest nie tylko procedowanie ustaw, ale także edukowanie społeczeństwa, opowiadanie o postulatach, które się chce wprowadzić, tłumaczenie ludziom motywów swoich działań. Zdajemy sobie sprawę, że wprowadzanie jakichś nowych tematów do debaty publicznej jest bardzo trudne, jeszcze trudniejsze jest przekonywanie do swoich pomysłów. Jednakże sama dyskusja i rozmowa ma swoją wartość, a społeczeństwo – jak już Marcelina wspominała – nie jest tworem niezmiennym, ludzie zwyczajnie zmieniają swoje poglądy. Taką zmianę można dostrzec chociażby w sprawie postulowanego przez nas skrócenia czasu pracy do 35 godz. w tygodniu.

To jednak chyba dość niszowy w Polsce temat?

PM: Może, ale okazuje się, że kolejne partie polityczne podejmują ten temat i wpisują do swoich postulatów programowych. Także ludzie pracujący w różnych branżach coraz częściej dostrzegają potrzebę takiej zmiany. Można więc powiedzieć, że powoli ten temat przebija się do świadomości społecznej i staje się realnym postulatem programowym. Ja też widzę rolę lewicy jako tej części sceny politycznej, która mówi czasem o rozwiązaniach radykalnych czy wręcz szalonych, ale dzięki temu tematy te zostają w ogóle wprowadzone do dyskusji. Mówimy np. o bezwarunkowym dochodzie podstawowym.

Tutaj się chyba z liberałami nie dogadacie.

PM: Pewnie rzeczywiście niektórzy złapią się za głowę, jak o tym usłyszą. Ale przed chwilą mówiliśmy o uzgadnianiu swoich wartości i o dialogu, zatem dlaczego i o tym nie możemy porozmawiać? 

MZ: Ten postulat sprowadza nas tak naprawdę do tematu wolności od przymusu ekonomicznego. 

No to spójrzmy na inną – dla niektórych kontrowersyjną – kwestię. Parę lat temu środowiska skupione wokół „Liberté!” uruchomiły akcję „Świecka szkoła”. Całkiem niedawno Leszek Jażdżewski przemawiając przed Donaldem Tuskiem dość mocno powiedział parę słów o relacjach państwo – Kościół. Jakoś nie rzuciła mi się w oczy aktywność środowisk lewicowych, które by oficjalnie poparły te liberalne postulaty.

MZ: Ale my jesteśmy za.

PM: My od początku istnienia naszej formacji wspieramy takie postulaty.

Nie słyszałem jednak po waszej stronie obrońców Jażdżewskiego, który dostawał – kolokwialnie mówiąc – manto medialne, a razem z nim całe nasze środowisko.

MZ: Manto dostawał chyba za te świnie, o których wspomniał. Gdyby o nich nie było w tym przemówieniu, to na pewno dostałby dużo większe wsparcie. Trochę się chyba retorycznie zagalopował. Jednak co do słuszności jego wniosków raczej nie ma nad czym polemizować. Potrzebujemy rozdziału państwa od Kościoła. Potrzebujemy tego, aby prokuratura wkroczyła do kurii – jednej czy drugiej – i wyjęła wszystkie dokumenty dotyczące pedofilii w Kościele. Potrzebujemy przede wszystkim stanowczego państwa, które nie będzie się bało Kościoła.

Brzmi to co najmniej jak manifest antyklerykalny.

PM: Nie chodzi o żaden antyklerykalizm! Po prostu w każdym normalnym państwie zadziałoby się tak, jak to dopiero co zostało powiedziane. To, co Sekielski pokazał w swoim filmie, obnaża niestety również fakt, że państwo w tym temacie niewiele robi systemowo i pozwala kościołowi chronić przestępców. Mamy już reportaże i filmy dokumentalne, mamy wiedzę, do której się dokopali kolejni dziennikarze śledczy. Niestety strasznie frustrujące jest zarówno dla ofiar, jak i dla zewnętrznych obserwatorów, to, jak niewiele dla tych ludzi zrobiło państwo. Demoralizujące jest to, że ksiądz wykorzystujący seksualnie dzieci zostaje przeniesiony do kolejnej parafii, w której robi dokładnie to samo! Później trafia do kolejnej parafii i do kolejnej. Pomijam fakt, jak bardzo jest to niesprawiedliwe, bo to chyba widzi każdy Polak, który o tych sprawach się dowiedział. Ta niesprawiedliwość i przyzwolenie na krzywdę to tylko jedna z przyczyn, dla których opowiadamy się za rozdziałem Kościoła od państwa. 

A co z renegocjacją konkordatu?

PM: Ale cała ta dyskusja zaczyna się najzwyczajniej od kwestii estetycznych, od tego, co można zaobserwować na poziomie funkcjonowania samorządów lokalnych, a mianowicie, jak układają się władze lokalne z duchownymi. 

MZ: Mój ulubiony przykład tego zjawiska to święcenie przez jakiegoś proboszcza włazów do kanalizacji. 

PM: To przykład z gminy Czarnożyły w powiecie wieluńskim.

Ale czy tutaj nie wchodzimy już w sferę wolności światopoglądowych i istoty społeczeństwa obywatelskiego? Przecież kościoły i związki wyznaniowe mają prawo do uczestniczenia w życiu publicznym.

PM: Ja nie odmawiam księdzu prawa do uczestnictwa w jakiejś uroczystości państwowej czy patriotycznej.

MZ: Ale już niekoniecznie każda uroczystość państwowa czy patriotyczna powinna się rozpoczynać mszą. Kościół oczywiście może zorganizować mszę w określonej intencji, w której będzie mógł wziąć udział każdy, kto tylko będzie tego chciał. 

A co z podatkiem kościelnym?

MZ: Opodatkowanie kościoła, opodatkowanie tacy, ujawnienie dochodów kościołów i związków wyznaniowych… Wyobraźmy sobie, że mamy do czynienia nie z kościołem, ale z jakąś fundacją. Nie wiemy, skąd czerpie ona swoje przychody, nie wiemy, na co wydaje swoje pieniądze, a przy okazji ma potężny wpływ na polityków i pośrednio na funkcjonowanie naszego państwa, także na nasze prawo. Szczerze powiedziawszy, to nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek zgodził się na funkcjonowanie takiej fundacji. 

Może jednak dla większości Polaków, którzy uważają się za katolików, nie ma w tym problemu? Może oni to akceptują? 

PM: rzecz w tym, że tutaj nie chodzi o sam wpływ, który przecież może wynikać z historii, tradycji i osiągnięć danej instytucji.

Dokładnie! Więc może od razu podziękujecie, że to Kościół katolicki razem z Wałęsą obalili komunizm?

PM: Chodzi po prostu o to, że finanse kościoła są niejasne i nieprzejrzyste. Powtarzam, nie jest dla mnie żadnym problemem udział duchownych w obchodach świąt państwowych, które przecież celebrowane są we wszystkich miastach w Polsce. Natomiast jest już dla mnie problemem to, że na takich obchodach po przemówieniu prezydenta czy burmistrza do głosu dopuszcza się księdza, który odmawia publicznie modlitwę. Przecież przed taką uroczystością może odbyć się w kościele msza, na którą pójdą sobie zainteresowani. Problemem jest jednak również wymieszanie się sfery politycznej ze sferą kościelną tam, gdzie mamy do czynienia z działalnością czysto państwową. 

MZ: Dodać trzeba do tego likwidację funduszu kościelnego i likwidacja finansowania z budżetu państwa lekcji religii. Jeśli kościół chce prowadzić religię, to niech za nią płaci. 

Ale przecież może to ludzie chcą religii w szkole?

MZ: Jeśli ludzie chcą, to się na te lekcje zrzucą. Proste. Oczywiście szkoła powinna dawać możliwość przeprowadzania stowarzyszeniom, fundacjom i kościołom lekcji w szkole, ale organizator czy też pomysłodawca powinien zawsze za takie zajęcia zapłacić. Dlaczego wszyscy podatnicy mają za to płacić? Skoro kościół chce wynająć szkołę na jakieś zajęcia, to niech zapłaci za korzystanie z sal lekcyjnych, niech zapłaci pensje katechetom, a wówczas nie ma żadnego problemu. 

PM: Te wszystkie pomysły, o których mówimy w ramach rozdzielenia państwa od kościoła, w żaden sposób nie naruszają wolności osobistych ani prawa tych instytucji do prowadzenia działalności publicznej. Ponadto uporządkowanie tych spraw będzie w interesie samego kościoła, podobnie jak wyprowadzenie religii do salek katechetycznych również może się okazać dla kościoła korzystne, bo będzie to szansa na budowanie wspólnoty wokół parafii. Nie zapominajmy jednak o tym, że aktualnie Kościół katolicki ma w relacjach z państwem pozycję uprzywilejowaną i to należy uporządkować. 

MZ: Inna kościoły i związki wyznaniowe nie mogą cieszyć się takimi przywilejami. 

Jeszcze jedna sprawa. Jesteście zwolenniczkami seksualizacji dzieci?

MZ: Zacznę od krótkiej historii. Można znaleźć w sieci taki filmik, który prezentuje edukację seksualną w przedszkolu. 

Przerażająca sprawa! Z tego co słyszałem, to uczą tam dzieci masturbacji!

MZ: Bzdura. Otóż edukacja seksualna w przedszkolu polega na tym, że jest taka karteczka przed wejściem do przedszkola, a na tej kartce są narysowane różne formy powitania się dziecka z dorosłym. Co ważne, to dziecko ma wybrać sposób, w jaki chce się witać z dorosłym: czy chce podać rękę, czy chce się przytulić, czy chce przybić piątkę, czy nie chce się w ogóle witać, bo nie ma takiej ochoty itp. I to uczy dzieci, że mają prawo stawiać granice, że mają prawo mówić „nie”. I biorąc pod uwagę to, że wszyscy chcemy chronić nasze dzieci przed pedofilami – to właśnie sposób na to, żeby od najmłodszych lat uczyć, że nikt nie ma prawa mnie dotykać, jeżeli sobie tego nie życzę. Nie mam więc wątpliwości, że taka edukacja seksualna powinna się rozpoczynać jak najwcześniej. Tego powinniśmy uczyć nasze dzieci. Trzeba też nauczyć dzieci tego, że jeśli dzieje się coś złego, to mogą powiedzieć o tym dorosłym, ci zaś powinni ich wysłuchać i nie oceniać. Oczywiście w późniejszych latach taką edukację seksualną obudowuje się kolejnymi zagadnieniami, np. wiedzą na temat własnego ciała, wiedzą o tym, jak się zabezpieczać przed niechcianą ciążą, przed chorobami wenerycznymi. Te poszczególne zagadnienia muszą być oczywiście dostosowane do poziomu rozwoju psychofizycznego dziecka. 

Wiemy o tym, że wiek inicjacji seksualnej nieustannie się obniża, a nastoletnia młodzież wchodzi w swoje pierwsze relacje, które mają charakter seksualny. Widzę zatem, że przedstawicielki Lewicy Razem są za tym, żeby seksualizować dzieci i żeby robić to od możliwie najwcześniejszych lat. Domyślam się więc, że jesteście również za wprowadzeniem dżenderyzmu do szkół. Mam rację?

PM: Tak.

MZ: Zdecydowanie.

Straszne to, co mówicie. Widmo dżenderyzmu krąży po Polsce…

MZ: Tak, jesteśmy dokładnie tym potworem LGBT. 

PM: Tak, LGBT to my.

Ale sądzicie, że naprawdę jest potrzeba instytucjonalizować obecność tych tematów w szkole?

MZ: Ale przecież ten temat już tam jest. Przecież w szkołach są dzieciaki, które są ciekawskie, rozmawiają ze sobą o wielu sprawach.

Owszem, ale może lepiej zostawić ten temat rodzicom i domowi rodzinnemu. Prawica mówi, że tymi sprawami powinna zajmować się rodzina a nie nauczyciele, a tym bardziej nie jacyś edukatorzy seksualni.

PM: Nie można tych spraw zostawić w domu, bo przecież domy są bardzo różne i rodziny są bardzo różne, dzieci rodzą się i wychowują w różnych środowiskach. Założenie, że w tych sprawach każde dziecko dowie się wszystkiego w domu, jest bardzo optymistyczne. Z doświadczenia wiemy, że nie wszystkiego dowie się w domu. Już z rozmów ze znajomymi możemy się dowiedzieć, że w różnym stopniu wiedzę dotyczącą spraw erotycznych i seksualnych czerpali ze swojego środowiska domowego. Poza tym nie jest powiedziane, że ta wiedza powinna być przekazywana na jakichś zajęciach pod nazwą edukacja seksualna. To przecież może być tak jak teraz wychowanie do życia w rodzinie, a mogą to być również tematy poruszane na godzinach wychowawczych. 

Czemu nie mamy uczyć dzieci i młodzieży o homoseksualizmie? Przecież niektórzy mogli o tym nigdy nie usłyszeć od swoich rodziców. Wówczas szkoła powinna im powiedzieć, że jest z nimi wszystko w porządku, że są w społeczeństwie różne mniejszości seksualne i że każdemu należy się szacunek.

Mogę sobie od razu wyobrazić, że zaraz pojawią się nauczyciele, którzy pod osłoną klauzuli sumienia nie będą chcieli o takich sprawach mówić.

MZ: Niech szkoła uczy dzieci przynajmniej szacunku do siebie nawzajem. Przyznam szczerze, że ja kompletnie nie potrafię w tym zakresie zrozumieć prawicy. Na tych lekcjach można by omawiać kwestie społeczne, nie tylko sprawy związane z seksualnością, ale także np. zagadnienia dotyczące niepełnosprawności, wykluczenia społecznego, empatii, ubóstwa, tolerancji itp. Dzieci i młodzież często powtarzają to, co słyszą w domu. Czasami nie mają świadomości, jaką krzywdę wyrządzają innym poprzez swoje słowa, brak im czasem wyobraźni i empatii. I właśnie tego powinna uczyć młodych ludzi szkoła.

Czyli bardziej macie chyba na myśli coś w rodzaju przystosowania do życia w społeczeństwie, którego częścią byłaby właśnie edukacja seksualna ściśle rozumiana. Tylko teraz powiedzcie, czy rzeczywiście taki przedmiot powinien być wykładany w szkole i to przez zatrudnionych tam nauczycieli? Czy może poza szkołą albo przynajmniej w wykonaniu jakichś osób z zewnątrz, z organizacji pozarządowych?

MZ: Myślę, że jak najbardziej robić to dwutorowo, w ramach współpracy szkół z organizacjami i różnymi instytucjami. 

Bo zdajecie sobie sprawę, jakie ryzyko niesie za sobą decyzja o wpuszczaniu do szkół organizacji zewnętrznych? Skoro bowiem wpuścimy do szkoły KPH, to dlaczego mielibyśmy nie wpuścić Ordo Iuris? I odwrotnie.

PM: Podejrzewam, że z punktu widzenia dużego miasta nie będzie to żadnym problemem, bo takich NGS-ów chcących przeprowadzić takie zajęcia będzie pewnie mnóstwo. Natomiast z perspektywy małych miejscowości może się okazać, że nie ma komu przeprowadzać takich zajęć. Z własnego doświadczenia wiem, że czasami pojawia się problem, żeby w 50-tysięcznym mieście znaleźć organizację, która wykonała by określony projekt, na który miasto ma pieniądze. Natomiast zdecydowanie nie zamykałabym drzwi szkół organizacjom, które mają pomysł i są gotowe do zorganizowania akcji edukacyjnej poruszającej ważne kwestie społeczne. Moim zdaniem, nie można edukacji seksualnej opierać na samych NGO-ach, ale kwestie te powinny być wkomponowane w działalność szkoły i realizowane w ramach systemu edukacji publicznej. 

Co ciekawe, ministerstwo edukacji narodowej wśród priorytetów polityki edukacyjnej państwa na rok szkolny 2019/2020 wymieniło pomoc osobom wykluczonym, niepełnosprawnym czy też edukację w zakresie niepełnosprawności.

MZ: Czy to dlatego zakazali nauczania indywidualnego w szkole? Tak ich wspierają, że każą im się zamknąć w domu. Naprawdę mam wrażenie, że politykę wspomagania osób z niepełnosprawnościami PiS realizuje z gracją słonia w składzie porcelany. Ta władza ma wielką zdolność w ubieraniu rozwiązań problemów w ładne słówka, ale kiedy spojrzymy na ich realne działania, to zobaczymy tam prawdziwy PiS. Mówią przykładowo, że państwo ma budować mieszkania, a robią program „Mieszkanie+”, który tak naprawdę jest promocją dla deweloperów. Do końca tego roku wybudują niecały tysiąc mieszkań z zapowiedzianych 100 tysięcy. Do tego uwolnili czynsze w tych mieszkaniach więc nie będą już tańszą alternatywą dla wynajmu z rynku. PiS w ogóle na poziomie diagnozy zdaje się być partią bardzo dobrze wyczuwającą nastroje i problemy społeczne, ale jeśli przychodzi do realizacji ich pomysłów, to one okazują się porażką. Zatem albo mają bardzo złą wolę, albo są po prostu nieudolni, albo chodzą na smyczy wielkiego biznesu. Nie wiem, która odpowiedź jest właściwa, ale sądzę, że może nawet wszystkie trzy razem.

Wniosek finalny w duchu bardzo lewicowym, więc w tym miejscu dziękuję wam za tę rozmowę i życzę dużo sił w kampanii wyborczej. Może liberałowie i lewica wspólnie będą mogli zrobić coś pożytecznego. 

Kościół jako problem i jako tragedia :)

W ostatnich tygodniach, kiedy trwał strajk nauczycielski, słyszeliśmy z ust kapłanów katolickich najgorsze inwektywy pod adresem zdesperowanych belfrów. „Nauczyciele są swołoczą, którą trzeba przepędzić” – krzyczał jeden z nich w kościele św. Jadwigi w Złotoryi. W Niedzielę Palmową w Jeżewie inny ksiądz mówił o „niemądrych” nauczycielach, którzy strajkując rzekomo działają na szkodę dzieci . Według księdza domagają się „za nic” tysiąca złotych podwyżki.

Duchowni katoliccy aktywnie uczestniczą w bieżącym życiu politycznym. Inne – poza kościołem – organizacje i instytucje zasadniczo w dziedzinie politycznej są bez żadnych szans wobec kościelnej supremacji. Kościół bowiem dysponuje ogromną infrastrukturą ambon i konfesjonałów, z pomocą której sprawnie przeprowadza kampanie wyborcze swoich kandydatów na wszelkie polityczne stanowiska, począwszy od najniższych w samorządach, skończywszy na parlamentarnych.

Dlatego utarło się, że ugrupowania polityczne zabiegają o względy kościelne. Tak czynił SLD i podobnie PO. Jednak dopiero PiS doprowadził do prawdziwego sojuszu tronu i ołtarza.

Bądźmy sprawiedliwi: to była zawsze taka zabawa w dobrego i złego policjanta; mam tu na myśli episkopat i hierarchów kościelnych. Przykładowo, na czele tego gremium stoi teraz arcybiskup Gądecki, zaś jego zastępcą jest Jędraszewski. Pierwszy, jak donosiła prasa w ubiegłym roku, łaje polityków partii rządzącej, drugi im schlebia. Kościół jest niejednoznaczny, choć głosy chwalące dobrą zmianę są o wiele lepiej słyszalne od tych krytycznych. Pamiętam przed laty podział na kościół łagiewnicki i kościół toruński. Dawno i nieprawda. Pozostał arcybiskup Grzegorz Ryś z Łodzi, który zdaniem komentatorów pozytywnie się wyróżnia na tle pozostałych.

Angażując się do bieżącej polityki i wspierając kandydatów partyjnych, kościół musi się liczyć z falą krytyki. Taką krytykę przyoblekł w słowa Leszek Jażdżewski, w słynnym już przemówieniu przed Donaldem Tuskiem na terenie Uniwersytetu Warszawskiego.

Profesor Wojciech Sadurski pisze o tym wystąpieniu redaktora naczelnego „Liberté!”: „Kościół katolicki w Polsce, (…) opętany walką o pieniądze i wpływy stracił moralny mandat do sprawowania funkcji sumienia narodu.” Których słów nie rozumiecie? Co jest nieprawdą? Tymczasem Kaczyński w Pułtusku zagrzmiał ochoczo: „Kto podnosi rękę na Kościół, chce go zniszczyć, ten podnosi rękę na Polskę”. Wszystko wskazuje jednak na to, że to sami kościelni funkcjonariusze, reprezentanci tej nobliwej niegdyś instytucji, dążą do jej zniszczenia. Szermują jej autorytetem, angażując się do partyjnych przepychanek.

I kolejny passus z przemówienia Jażdżewskiego:
„Polski Kościół zaparł się Ewangelii, zaparł się Chrystusa i gdyby dzisiaj Chrystus był ponownie ukrzyżowany, to prawdopodobnie przez tych, którzy używają krzyża jako pałki do tego, aby zaganiać pokorne owieczki do zagrody.
(…) Dziś agendę tematów dnia układają nam czarnoksiężnicy, którzy liczą, że przy pomocy zaklęć i manipulacji złymi emocjami będą wstanie zdobyć władzę nad duszami Polaków. Ale rywalizacja na inwektywy i złe emocje z nimi nie ma sensu, dlatego że po kilku godzinach zapasów ze świnią w błocie orientujesz się w końcu, że świnia to lubi. Trzeba zmienić zasady gry”.

Prof. Marcin Matczak tak to skomentował: „Występ pana Jażdżewskiego uznaję za prymitywny co do treści – pełen nieuzasadnionych generalizacji i obraźliwy dla ludzi, którzy w dobrej części Kościoła odnajdują strawę duchową. Nie sądzę jednak, żeby fragment o zapasach w błocie odnosił się do katolików – odnosi się do polityków.”

Kiedy w Sejmie pisowska straż marszałkowska szarpała matki niepełnosprawnych tam protestujące przeciwko dyskryminacji, jakoś nie zauważyłem, by kościół się za nimi ujął. Nie było masowych manifestacji katolików broniących matki niepełnosprawnych, a przynajmniej kościół niczego takiego nie organizował. Kościół nie staje w obronie słabszych, kościół obraża się jedynie i oburza, gdy ktoś wyraża pretensje pod jego adresem. Wierni utożsamiają się z klerem i organizują nieledwie wojnę religijną. Zew krwi i potrzeba linczu. Spalono kilka książek, czas na pieczenie ludzkiego mięsa?!

Faktem pozostaje, że kościół w warstwie werbalnej pozostaje niekiedy poprawny politycznie. Oto nie dalej, jak w styczniu rzecznik episkopatu stwierdził: „Stanowisko kościoła jest jasne. Propagowanie nazizmu trzeba absolutnie potępić.”  Cóż z tego, skoro za słowami nie podążają czyny – oto bowiem ojcowie Paulini na Jasnej Górze, przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej błogosławią regularnie bojówkom neofaszystowskim, święcąc ich sztandary…

Dopóty w Polsce będzie współrządził kościół, dopóki będzie rządził PiS w cichej koalicji z ugrupowaniami skrajnymi, faszyzującymi. Dlatego trzeba uznać słowa Leszka Jażdżewskiego za właściwie diagnozujące patologię na polskiej scenie politycznej. Wszystko bowiem ma swoje miejsce: magiel w maglu, gumno we wsi, a kościół w kruchcie. Fatalnym pomysłem było zaangażowanie kościoła w bieżącą politykę, lecz gorszącą jest konstatacja, że kościół się na to bez zastrzeżeń zgodził.

Leszku, stoję za Tobą murem. Nie da się przywrócić w Polsce demokracji i praworządności bez potępienia kościoła za jego przyzwolenie na demontaż świeckiego państwa. Nie ma naszej zgody na państwo wyznaniowe!

________
Zdjęcie z sierpnia 2015 z Bożeną Przyłuską, Niną Sankari i Markiem Łukaszewiczem, którzy zbierali podpisy pod obywatelską inicjatywą ustawodawczą „Świecka szkoła”

Toast za świeckie państwo. Wywiad z prof. Tadeuszem Gadaczem :)

O pomieszaniu porządków oraz możliwości wyłonienia się świeckiego państwa z prof. Tadeuszem Gadaczem rozmawia Magdalena M. Baran

Magdalena M. Baran: Panie Profesorze, gdy patrzymy na dzisiejszą Polskę, trudno nie  zauważyć, że coraz bardziej daje się nam we znaki swoiste pomieszanie porządków. Mimo że nasze prawodawstwo nigdzie nie mówi o uprzywilejowanej roli Kościoła (bo nawet nie Kościołów), to w wielu wymiarach dominuje on dyskurs publiczny. Co tak naprawdę dzieje się w naszym państwie? Jak patrzy Pan na jego aktualny kształt, co się z nim dzieje, jak bardzo doskwiera nam brak świeckiego państwa, oznaczającego wyraźne, wielopoziomowe rozdzielenie Kościoła od aparatu państwowego. Czy nie jest tak, że dopiero ucząc się świeckości moglibyśmy mądrzej myśleć o Polsce, a dzięki temu lepiej radzić sobie z rozwiązywaniem naszych sporów?

Tadeusz Gadacz: Przede wszystkim przedstawiłbym dwa porządki. Pierwszy to porządek prawny, konkordatowy. Można go akceptować lub nie, można z nim oczywiście dyskutować, ale w jakiś sposób reguluje on relację pomiędzy państwem a Kościołem. Rzecz w tym, że porządek ten nie działa bo dominuje nad nim drugi porządek, który określam mentalnościowym. Ten z kolei jest bardzo głęboko zakorzeniony w doświadczeniu społecznym. Wystarczy pojechać na jakąkolwiek polską wieś, do pierwszego z brzegu powiatu, a od razu wiadomo gdzie są ośrodki władzy: to jest wójt, to jest proboszcz, to jest dyrektor szkoły. Najczęściej, to są lokalne autorytety, które wzajemnie się wspierają, porozumiewają, nawet jeśli pochodzą z różnych opcji politycznych, to jednak w pewnych sferach dochodzi między nimi do konsensusu. Inaczej wygląda to w miastach. Myślę, że ostatnie wybory samorządowe dowiodły, że mamy tutaj inny porządek. Wystarczy wspomnieć różnego rodzaju ruchy, które ostatnio się pojawiły. Chodzi o Czarne Marsze czy ruchy związane z walką z pedofilią. Wszystkie one są charakterystyczne dla dużych ośrodków miejskich.

Stan obecny związany jest pośrednio z faktem, że polska mentalność społeczna nie została przełamana przez Oświecenie. Ono nas jedynie dotknęło. Znamy przecież zjawiska historyczne, które dobrze się zapowiadały. Była Konstytucja 3 maja, była próba odnowy edukacji autorstwa Stanisława Konarskiego, ale niestety bardzo szybko się to skończyło. Zakonserwował się pewien stan rzeczy. Paradoksalnie okres powojenny niczego tu nie zmienił, mimo że strony konfliktu były wyraźnie podzielone. Z jednej strony byli komuniści, z drugiej strony Kościół wspierający Solidarność, wspierający ruchy społeczne.  Sam Kościół nie był wewnętrznie zróżnicowany. Pamiętając lata 70’te i 80’te trudno mówić, że występowały jakieś napięcia. Te pojawiły się dopiero po 89 roku. Myślę tu o Kościele otwartym. Zaczęto też mówić o Kościele Tischnera, Kościele toruńskim czy Kościele krakowskim. Paradoks tej sytuacji polegał też na tym, że pomimo wcześniejszego rozdzielenia na Kościół i komunizm, na dobrą sprawę lokalnie, w małych społecznościach nic się nie zmieniało. Proboszczowie załatwiali materiały na budowę przez partię, a członkowie partii chrzcili dzieci w tajemnicy. Mimo niesprzyjającego ustroju wszystko to funkcjonowało w symbiozie.

Teraz ta symbioza po prostu się ujawniła. Z jednej strony brak oświecenia spowodował, że ujawniła się romantyczna synteza,  obecna w polskich kodach kulturowych takich, jak „polska przedmurzem chrześcijaństwa”, „polska mesjaszem narodów”. Pan Premier ogłasza, że będziemy Europę chrystianizować, uczyć kolęd. Kreuje się poczucie narodu polskiego jako narodu niepokalanego. A skoro niepokalany, to przecież nie mógł mordować Żydów. Jesteśmy, że tak powiem, jakby narodem wybranym. Może trochę przesadzam…

Myślę, że możemy sobie darować to „jakby”. Jeśli uważnie posłuchamy aktualnej narracji, to okazuje się, że tylko „nasi” się pojawiają, to albo są tam pierwsi, albo najbardziej skrzywdzeni. Kolejnemu pokoleniu wbija się w głowę romantyczne mity, o poświęceniu, wybraniu, niesieniu innym światła… Rzeczywiście nie przepracowaliśmy Oświecenia, bo tez nie bardzo mieliśmy ku temu szansę. Nastał czas rozbiorów, a Kościół stał się ostoją polskości, wolności, ostoją myślenia. Kościół nie jako był, ale chyba już wtedy osobnym torem zaczynała iść wiara. Później przychodzi wolność, kolejna wojna, a po niej komunizm, gdy znowu, dla kolejnych pokoleń, Kościół staje się ostoją wolności. Staje się patronem myśli  i debaty w kościele dyskutują. To pod jego patronatem spotykają się i rozmawiają nie tylko rzymscy katolicy, ale również przedstawiciele innych wyznań agnostycy czy ateiści.

Wystarczy pomnieć przecież, wspomnieć książkę Adama Michnika Kościół, lewica, dialog, albo rozmowy ks. Józefa Tischnera, Jacka Żakowskiego i Adama Michnika z Między Panem, wójtem a plebanem. Teraz patrzymy, gdzie są ci aktorzy, po której stronie. Jak to wyglądało wtedy? Kościół odegrał istotną rolę, tylko nie zapomnijmy, że to była sytuacja pewnej roli zastępczej. Istotą Kościoła nie jest pełnienie funkcji quasi-politycznych czy quasi-rewolucyjnych. Takie były czasy, taką funkcję Kościół spełniał, także pomagając obywatelom, tworząc punkty rozdawnictwa leków, żywności, pomagając w sytuacji kryzysu. I to trzeba pozytywnie ocenić. Ale to się skończyło prawda? I teraz zaczynamy żyć jako Polska w Europie, w Europie, w której relacje między Kościołem i państwem,  władzą są jasno porozdzielane, określone. Natomiast my w tym wszystkim niby chcemy być nowoczesnym państwem, a jesteśmy przaśnie rozumianym społeczeństwem.

Nie przepracowaliśmy po roku 89, tylko pytanie, która strona tego bardziej nie przepracowała, czy społeczeństwo, czy politycy, czy Kościół?

Mam wrażenie, że zachowanie status quo leży w interesie obydwu stron niestety. Kościół w jakiś sposób zainfekował władze polityczną, a władza polityczna zainfekowała Kościół, a teraz te dwie instytucje wzajemnie zainfekowane przez siebie, realizują pewne interesy, które w ich mniemaniu są istotne, ważne. Kiedy mówię, że Kościół zainfekował władzę polityczną mam na myśli fakt, że wykorzystuje ją w celach realizacji swoich własnych dążeń. Chciałbym tu przypomnieć podział, który dla mnie jest istotny, na chrześcijaństwo kościelne i ewangeliczne, trochę może za Nietzschem. W chrześcijaństwie ewangelicznym, kluczową wartością jest świadectwo osobistego życia, to co Nietzsche nazywa Królestwem Bożym jako „stanem serca”, czyli to, co ludzie robią ludziom. Albo ich niszczą, albo budują wspólnotę. Natomiast  chrześcijaństwo kościelne, to chrześcijaństwo oparte na władzy, administracji, instytucji, szukającej koneksji z władzą polityczną. Może jestem trochę złośliwy, ale kiedy w minionym okresie toczyła się dyskusja na temat sprawczości zasad materializmu dialektycznego i historycznego, większość uważała, że są to uniwersalne prawa i one same zwyciężą. Wówczas jednak Róża Luxemburg powiedziała, że owszem, to są prawa uniwersalne, ale na wszelki wypadek trzeba im pomóc.

Podobnie jest tutaj, wierzymy w siłę Ewangelii, która powinna wystarczyć. Ludzie, którzy żyją w zgodzie z nią przekonują do pewnych prawd wiary, dają świadectwo własnego życia, ale tam gdzie nie ma autorytetów, gdzie brakuje świadectwa, tam jest ogromna pokusa do korzystania z tak zwanych środków siły. Skoro nie potrafimy przekonać ludzi, by w życiu kierowali się sumieniem, to zaaplikujmy prawo stanowione poprzez parlament, np. prawo odnośnie ochrony życia; porządkujmy ludziom życie, rządźmy nimi itd. Tu celowo używa się pewnych narzędzi politycznych, aby państwo chciało ulec tego rodzaju naciskom ze strony Kościoła. Ale by tak się stało musi być przez niego już w jakiś sposób zainfekowane. Jak? Na przykładzie ośrodka toruńskiego w Polsce ewidentnie widać, gdzie pompuje się ogromne kwoty pieniędzy, gdzie jeżdżą politycy. Nie chcę być niesprawiedliwy, bo może niektórzy jadą tam z pobożności, ale większość jedzie tylko po prostu by utrzymać elektorat.

To w tym miejscu pojawiają się dwa pytania. Pierwsze dotyczy tego, czy Ewangelia, jako taka, w ogóle się u nas broni? Mam wrażenie, że coraz mniej. Przez daleko idące  upaństwowienie czy upolitycznienie stosunków Kościoła i państwa, to co nazwał Pan chrześcijaństwem ewangelicznym w debacie publicznej zostaje przysłonięte przez grę interesów. Z drugiej strony jest pytanie jak bronić świeckości i czy ona sama znajdzie siłę by się obronić? Wystarczy spojrzeć na to jak w teorii rozwijamy całą masę etyk praktycznych czy stosowanych, piszemy odpowiednie kodeksy, szukamy rozwiązań, tworzymy komisje etyczne czy bioetyczne, wiemy jak powinna wyglądać społeczna odpowiedzialność biznesu i tak dalej.  Mamy świetne teorie, dobrze przygotowanych, coraz lepiej wykształconych ludzi. I tu pojawia się problem, bo często zderzamy się z argumentacją, czy wręcz ideologią, pochodzącą nawet nie z przekonać religijnych, ale wpajanej społeczeństwu przez konkretny ośrodek kościelno-polityczny. Mamy beton, który w jakimś sensie blokuje ten racjonalny namysł płynący z etyki.

To prawda, całkowicie się z tym zgadzam. W ogóle jest takie przekonanie, że sfera etyki w zasadzie nie powinna w ogóle istnieć, ponieważ ona jest sferą nauki moralnej kościoła, co już jest ewidentnym przykładem, że w dużej mierze szwankuje właśnie świeckość państwa. Poza tym my zakładamy, że wszyscy Polacy są nie tylko katolikami, ale też katolikami pewnej orientacji. Narzędzie wprowadzone kiedyś przez Henriego Bergsona, opisujące dwa typy społeczeństw, zamkniętego i otwartego, uważam za wciąż bardzo użyteczne. Poszedłbym jednak dalej, twierdząc, że jest coś takiego jak  mentalność zamknięta i otwarta, która generuje religijność zamkniętą i religijność otwartą. Natomiast w Polsce, poza krótkimi okresami, w których była szansa, że taka religijność otwarta się narodzi – w środowisku „Tygodnika Powszechnego” Jerzego Turowicza, „Znaku” czy „Więzi” – absolutnie się to nie udało. Środowiskom tym nie udało się przebić, bo były skierowane do pewnej elity społecznej, inteligenckiej elity społecznej. Nie przebiły się do religijności ludowej.

Nie mam tu na myśli obrzędowości ludowej, lecz pewien typ mentalności niezdolnej do autokrytyki, niezdolnej do oddzielenia tego o czym my tutaj mówimy, czyli sumienia od autorytetu władzy, myślenia krytycznego od kompletnie bezwolnego posłuszeństwa itd.

W społeczeństwach europejskich nie jest możliwe. Gdy jestem w kościele we Francji, to tam zaangażowana jest wspólnota. To wspólnota śpiewa, współpracuje, wspólnota organizuje życie religijne. Natomiast w Polsce, poza wyjątkami, jest kompletna bierność. W Polsce mam poczucie, że nie jestem traktowany jak światły, krytycznie myślący obywatele, który może coś wnieść we wspólnotę religijną, ale jako wieczne dziecko, które musi być zarządzane, kierowane i poddane autorytetowi władzy. Tu świetnie rozwija się religijność zamknięta, powiązana z podejrzliwością, z rozmaitymi resentymentami. Tylko tu mogą paść takie stwierdzenia, jak w wielkopolskim Stróżewie, gdzie ksiądz proboszcz wybranemu legalnie wójtowi powiedział, że przez swój start w wyborach z ramienia Koalicji Obywatelskiej, sytuuje się poza kościołem.

Z drugiej strony mamy ewidentne nadużycie wiary przez polityków. Przystępują do eucharystii po czym wychodzą na ulice albo do sejmu i zioną nienawiścią. Nie spotkałem się z jakimikolwiek przykładami potępienia polityka, czy figury państwowej przez biskupa czy księdza proboszcza. Tu dochodzimy do samej istoty, bo jeśli mówimy o świeckim państwie i o zainfekowanym politycznie Kościele, to o jakim kościele tak naprawdę mówimy? Czyim Kościele? Księdza Lemańskiego, księdza Adama Bonieckiego, „Tygodnika Powszechnego”, a może chodzi o Kościół ojca Ludwika Wiśniewskiego? Czy to oni są twarzą Kościoła, czy raczej jest nią ksiądz arcybiskup Głódź, który w Gdańsku wręcza pierścień Inki Prezesowi Telewizji Polskiej i kropi wodą święconą instytucję uprawiającą propagandę polityczną i sakralnie ją legitymizuje?  

Kiedy rozmawiam z dwudziestokilkulatkami, młodymi ludźmi pochodzącymi często właśnie nie z dużych miast, ale z mniejszych ośrodków, wskazują, że ten problem ich dotyczy. Mówią, że nie widzą Kościoła dla siebie, takiego, do którego mogliby przyjść, w którym jakoś by się odnajdywali. Z drugiej strony nie pociąga ich świeckość, bo nikt ich tej świeckości nie nauczył. Dla nich istnieją często takie kalki, wedle których albo jest się  katolikiem, co oznacza, że w domu się chodzi z mamą, babcią na mszę, niejako z przyzwyczajenia, albo dla „świętego spokoju”, albo jest się ateistą, ale wtedy jest to równoznaczne z negacja jakichkolwiek wierzeń. Jasne, że świadomość wzrasta, ale wciąż pokutują u nas, często wkluczające, stereotypy.

To prawda …

Problem polega na tym, ze świeckość, czy laickość, nie istnieje w ich świadomości, nie jest zaszczepiana, albo wręcz jest pokazywana jako zagrożenie dla tradycyjnego modelu życia.

To prawda. W Polsce bardzo trudno będzie się przebić z modelem świeckiego państwa, ponieważ dla większości ludzi wierzących taki model będzie oznaczał państwo ateistyczne, lewackie, państwo pozbawione pewnych wartości itd. Przynajmniej takie opinie usłyszą od przedstawicieli Kościoła instytucjonalnego. Czego to jest skutkiem? Tego w moim przekonaniu, że zniknęło w chrześcijaństwie, coś co kiedyś kardynał Neuman po ogłoszeniu przez papieża encykliki o nieomylności, ogłosił słynnym toastem, toastem na cześć sumienia. Ponieważ tym co człowiekowi, każdemu wierzącemu, a jednocześnie będącemu obywatelem społeczności politycznej powinno pomagać w rozdzielaniu tych porządków jest sumienie. Sumienie, które na przykład mnie osobiście powie, że należy chronić życie od poczęcia, ale z drugiej strony to samo sumienie mi powie, że nie mogę, nie mam prawa, żadnej kobiecie urządzać życia za pomocą ustaw sejmowych. To czy ona to dziecko urodzi, czy nie, to nie jest kwestia prawna, którą powinno  się odgórnie rozporządzać. Jeśli jestem politykiem, to sumienie z jednej strony każe mi chronić moje wartości, ale z drugiej strony każe mi przyjmować takie prawo, w którym obywatele inaczej myślący, wyznający inne wartości, będą mogli się odnaleźć. A zatem tworzyć państwo, w którym każdy poczuje się u siebie.

Fot. Franciszek Vetulani (CC BY-SA 3.0)

Tylko, że jeśli my nie odwołujemy się do sumienia, to albo będziemy podlegali radykalnemu posłuszeństwu władzy, która nam będzie dyktowała co mamy myśleć, kto jest prawym katolikiem, albo nie. Kto, jak mówił pan premier, kocha bardziej, bo jeździ do Torunia, a kto nie kocha tej ojczyzny… Z drugiej strony, jeśli temu sprawstwu posłuszeństwa nie będziemy podlegali, to tak naprawdę nam pozostaje tylko ateizm. W moim przekonaniu droga do oddzielenia Kościoła i państwa, droga do świeckiego państwa musi iść przez przywrócenie pracy nad polskimi sumieniami. Pytanie tylko kto to ma zrobić…

W tym miejscu znów pojawia się nam ustawa. Już nie konkordat, czy inne akty prawne, które miałyby regulować kwestie światopoglądowe, ale ustawa dotycząca właśnie świeckiego państwa. Projekt ogłasza Barbara Nowacka, podpisy zbiera między innymi Kongres Świeckości, inicjatywie wtórują ludzie z różnych środowisk. W optymistycznych założeniach ustawa taka miałaby przejść przez sejm, wejść w życie i, niczym czarodziejska różdżka, wprowadzić nam świeckie państwo. Zastanawiam na ile takie inicjatywy mają  szanse powodzenia, nawet nie w sensie legislacyjnym, ale w powszechnym myśleniu Polaków.

Powiedziałbym, że przede wszystkim Kościół hierarchiczny powinien zrozumieć, że w jego własnym interesie, dla jego dobra, dla dobra Ewangelii, taka inicjatywa oddzielenia się od władzy, od państwa, od polityki, leży w jego interesie. Taka inicjatywa powinna wyjść z wnętrza Kościoła, od ludzi zaangażowanych w religię, wierzących, bo wtedy rozdział , jeżeli to nastąpi, będzie przyjazny. Państwo wróci wówczas do swoich naturalnych funkcji, nie będzie musiało legitymizować się przez wiarę, a z drugiej strony Kościół będzie miał szansę na powrót do chrześcijaństwa ewangelicznego. Tylko to się nie może udać, bez odbudowy autorytetów, wiary rozumianej jako świadectwo, ale i autorytetów z drugiej, tej świeckiej strony. Mam absolutne przekonanie, bo to dotyczy nie tylko kwestii wiary, ale w ogóle całej struktury społecznej,  tam gdzie nie ma autorytetów tam dominuje prawo i władza.

Dziękuję za rozmowę!

Prof. dr hab. Tadeusz Gadacz – filozof i religioznawca, pracownik Wydziału Humanistycznego Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie.

Ilustracje: Olga Łabendowicz

Świeckość jako postulat politycznego centrum :)

 

Obywatele powinni mieć prawo do własnych wyborów dróg życiowych i własnych wyborów moralnych, natomiast obowiązkiem nowoczesnego państwa jest zapewnienie takich praw każdej jednostce.

Wielkim zadaniem jakie stoi przed zwolennikami świeckiego państwa jest wprowadzenie tego postulatu do programu politycznego mainstreamu. Tylko w ten sposób możemy realnie walczyć o zmiany na poziomie ustawodawstwa. Oznacza to, że o świeckości trzeba zacząć mówić innym językiem, w taki sposób aby oderwać w gruncie rzeczy już centrowe postulaty podejmowane na Zachodzie np. przez brytyjską Partię Konserwatywną, od towarzyszącemu im w Polsce wizerunku antyklerykalnego radykalizmu, który prowadzi jedynie do ślepej uliczki pewnej egzotycznej niszy. Tymczasem postulat zmian prawnych dotyczących rozdziału Kościoła i państwa zaczyna być niezwykle pilną potrzebą nie tylko ze względów ideowych, ale też z racji na pragmatykę polityczną i niedopuszczalne związanie kościoła z jednym środowiskiem politycznym. I do dostrzeżenia tych faktów musimy przekonać liderów partii centrowych w Polsce.  

O jaką świeckość powinniśmy zabiegać?

Dlatego należy zdecydowanie podkreślić, że idea świeckości, o którą zabiegamy nie jest równoznaczna z antyklerykalizmem czy jakimkolwiek atakiem na wiarę. Wiara pozostaje niezwykle ważnym elementem życia dla bardzo wielu osób i należy podchodzić do niej z należnym szacunkiem. To świeccy liberałowie będą tym środowiskiem, które z determinacją będzie bronić zasady wolności religijnej, dbać o to aby księża i kościoły miały swobodę działania, a każdy obywatel w życiu prywatnym mógł kierować się wartościami swojej wiary. W przeszłości wiele świeckich środowisk w Polsce wielokrotnie naruszało zasadę owego szacunku. Co ważne nadal jest ona naruszana, co w takim kraju jak Polska przeszkadza wprowadzeniu świeckich postulatów do politycznego mainstreamu.

Broniąc wolności religijnej, musimy  jednak pryncypialnie bronić granicy owej wolności, którą jest wolność drugiej jednostki i prawo do wyznawania innego światopoglądu.

To, o co walczymy można w zasadzie zapisać w jednym zdaniu: „Domagamy się prawa każdej jednostki do wyboru własnej światopoglądowej czy religijnej drogi, tak długo jak nie narusza ona tego samego prawa innej osoby”. Aby zapewnić realizację tego postulatu potrzebujemy świeckiego państwa, dbającego o rozdział państwa i Kościoła, traktującego dominujący Kościół w sposób możliwe równy innym organizacjom religijnym czy światopoglądowym. Państwa dbającego aby przekonania religijne danej grupy osób nie stawały się prawem powszechnym obowiązującym wszystkich obywateli.  

To nie jest postulat radykalny. Natomiast logiczną jego konsekwencją jest zmiana prawna, która doprowadzi do: legalizacji związków partnerskich zarówno hetero jak i homoseksualnych (które powinny mieć prawa równe parom małżeńskim), finansowania przez państwo in vitro, legalizacji aborcji, wyłączenia lekcji religii z oficjalnego programu szkolnego liczonego do średniej ocen, organizacji lekcji religii dla osób chętnych tylko po zakończeniu głównego programu zajęć szkolnych. Obywatele powinni mieć prawo do własnych wyborów dróg życiowych i własnych wyborów moralnych, natomiast obowiązkiem nowoczesnego państwa jest zapewnić takich praw każdej jednostce. Jednocześnie świeccy liberałowie będą dbali o pełną wolność działania i głoszenia własnych prawd moralnych przez Kościół katolicki, który swoją nauką powinien kształtować światopogląd czy wybory wiernych. Kościół musi to jednak czynić wykorzystując ambonę, a nie prawo państwowe i wpływy w partiach politycznych.

Dlaczego świeckie państwo to kluczowe zadanie polityczne dla całego obozu europejskiego?

U zarania III Rzeczpospolitej jej ojcowie założyciele w Kościele katolickim, konsekwentnie wspierającym wcześniej opozycję antykomunistyczną, widzieli sojusznika w prozachodniej i prodemokratycznej drodze, jaką chcieli aby Polska zaczęła podążać. Takim założeniom sprzyjał fakt kurateli nad polskim Kościołem sprawowany przez Jana Pawła II, znakomitego polityka, który był przekonany, że miejsce Polski leży w Europie, wśród krajów o ustrojach demokratycznych. Jednak dla ogromnej części struktur Kościoła w Polsce, droga ta wcale nie była naturalna, a pokusa budowy zamkniętego państwa wyznaniowego od dawna była w Kościele postulatem bardzo popularnym.  

Charyzmatyczny lider Kościoła katolickiego i ojcowie założyciele III RP, z Tadeuszem Mazowieckim i liderami partii postkomunistycznych na czele, zmusili Kościół do względnie skutecznej pracy na rzecz miejsca Polski w Europie, na rzecz demokracji w wersji znanej z innych krajów Unii Europejskiej.

Niepisana umowa skłaniająca stronę kościelną do działania, była okupiona ogromnymi transferami finansowymi jakie państwo zaczęło przekazywać w przeróżnych formach na rzecz Kościoła.

Został on również ogromnie uprzywilejowany w systemie edukacyjnym. Stworzono mechanizm, w którym szczególnie w mniejszych miejscowościach, w wyniku połączenia siły niedzielnych kazań miejscowych proboszczów, oddziaływania takich mediów jak Radio Maryja oraz obecności Kościoła w szkole, nauka księży stała się dla wielu głównym czynnikiem, za pośrednictwem którego kształtowali swoje spojrzenie na świat. Konsekwencje są dziś dobrze widoczne w postawach dużej części młodych ludzi dorastających w III RP.

Opisany sojusz działał w miarę poprawnie do 2005 roku czyli śmierci Papieża. Równolegle dynamicznie rozwijał się jednak kościół radykalny spod znaku Radia Maryja. Później nastąpił znaczący zwrot w oficjalnych działaniach Kościoła i jego polityki względem strategicznych założeń polskiej racji stanu. Od około roku 2010 można już mówić o trwałym antyeuropejskim zwrocie mainstreamu polskiego Kościoła i rosnących z roku na rok coraz silniejszych jego powiązań z jednym tylko środowiskiem politycznym Prawa i Sprawiedliwości.

iStock.com/DedMityay

Można polemizować czy tak ogromne transfery finansowe dla Kościoła były kiedykolwiek uzasadnione. Uważam, że prowadzoną tak politykę finansową wobec Kościoła można traktować jako narzędzie w realizacji strategicznych interesów państwa. Jednak dziś państwo, które za swoją rację stanu uznaje utrzymanie systemu demokracji liberalnej oraz miejsca Polski w Unii Europejskiej, nie może pozwolić sobie na finansowanie w takiej skali organizacji, która działa przeciw tym dwóm zasadniczym ideom.

Główne partie opozycje muszą zrozumieć, że dalsze finansowanie Kościoła w tej skali, bez powrotu ze strony beneficjenta do niepisanego sojuszu, pracującego na rzecz polskiej racji stanu czyli miejsca Polski w Unii Europejskiej oraz wzmacniania ustroju demokratycznego, dla ustroju państwa jest działaniem samobójczym. Po wygranych wyborach dzisiejsza opozycja powinna wykorzystać kwestie finansowe jako narzędzie wywierania wpływu na Kościół.

Świeckie państwo może hojnie wspierać związki wyznaniowe, jeśli te wspomagają rację stanu.

Chcąc zachować przywileje Kościół musiałby w jasny sposób „zrobić porządek” ze swoim radykalnym skrzydłem oraz Radiem Maryja. Warto przypomnieć, że tak naprawdę zasadniczym celem kampanii Świecka Szkoła, zainicjowanej przez środowisko Liberté!, było wskazanie skali finansowania Kościoła przez państwo, próba zniszczenia tabu, jakie ten temat stanowi w środowiskach centrowych oraz wskazanie finansów jako elementu nacisku na Kościół katolicki.  

Czy polski Kościół może się jeszcze opamiętać? Dziś nadzieja na to wydaje się być niewielka. Uważam jednak, że świeccy liberałowie powinni kibicować i wspierać możliwości zwrotu w strategii kościoła, nie rezygnując z pryncypialnej obrony granicy wolności działania kościoła, którą jest wolność drugiej jednostki i prawo do wyznawania innego światopoglądu. Ewentualne nowe porozumienie z kościołem nie może obejmować rezygnacji z postulatów świeckiego państwa.

Kościół to niezwykle silna organizacja, ważna dla ogromnej rzeszy Polaków, dlatego jego głos za Europą i demokracją byłby w trudnej przyszłości bardzo cenny. Tyle, że do tanga, zawsze trzeba dwojga. Czy Kościół otwarty ma dziś jeszcze dość siły aby przeciwstawić się Kościołowi zamkniętemu? Czy Kościół jest zdolny to samoograniczenia i akceptacji zasad świeckiego państwa? Może to pytanie retoryczne, ale uważam że warto publicznie je zadawać.

Ilustracja: Olga Łabendowicz

Moizm 2019 :)

Dzisiaj, w przedostatni dzień roku, w końcu dowiedziałem się kim jestem… Homofobem i kryptogejem! A do tego pedofilia skrzętnie ukrywana przez kościół w ogóle mi nie przeszkadza! Dlaczego? Bo ponoć chronicznie nie lubię Roberta Biedronia. Wcześniej powiedziano mi już (i to nie raz), że jestem: lewakiem, gorszym sortem, koderastą, animalnym elementem i stałem tam, gdzie stało ZOMO, bo mam alergię na PiS. Tym sposobem kompletnie nie wiem, co o sobie myśleć. Gdy w ostatnim dniu roku przyjdzie Wam się zastanowić, jakim Polska jest dziś krajem, to odpowiedź jest jedna: taka właśnie jest.

 

Polska jest dzisiaj podzielona, to wiadomo, ale nie na dwa plemiona, a trzy. Jedno plemię to „Europa i Konstytucja”, drugie „AntyEuropa i NieKonstytucja” i trzecie „Progresywna Polska, koniecznie bez PO”. Plemię trzecie jest bardzo aktywne ostatnio zwłaszcza w mediach społecznościowych, przy czym fanatyzmem swym nie odbiega od plemienia drugiego. Najbardziej jednak rzucają się w oczy dwie kwestie: że trzecie plemię zetrze w pył plemię pierwsze i że bez plemienia pierwszego da się zbudować nową Polskę. Tak, tak, już słyszę te głosy dobiegające stamtąd: PO i PiS, to jedno zło! Rozumiem takie partie jak Kukiz’15, Razem, czy Teraz, które żeby istnieć, taką retoryką muszą karmić swych wyborców i zwolenników, ale, do cholery, są jakieś granice! Kolejna partia z taką narracją? Przecież to już mdli… A może Kukiz, Razem, Teraz i Biedroń zbudują jeden blok? Wszak mają wspólny mianownik – pokonać PO, samo zło. Można przy tym robić ekwilibrystyczne koziołki, udając, że „jesteśmy przeciw PiS”, ale to tylko taka gadka-szmatka dla naiwnych. Każda gra na osłabianie PO (czy szerzej – KO) jest grą na wzmacnianie PiS. Czy się komuś to podoba, czy nie, największą partią opozycyjną jest dzisiaj Koalicja Obywatelska i droga ku nowej Polsce wiedzie tylko i wyłącznie przez gabinet przewodniczącego Schetyny. Można się na to obruszać, ale na dzisiaj jest to niezaprzeczalny fakt – Platforma ma największe fundusze, najbardziej rozbudowane struktury i największy elektorat. Ani nie ma tego Nowoczesna, ani SLD, ani PSL, ani tym bardziej „jakiś” Ruch Biedronia z Krzysztofem Gawkowskim od budowania struktur (patrz: od podbierania ludzi z SLD w regionach). Czy się to komuś podoba, czy nie, 40% poparcia zdobytego przez 5 partii daje mniej miejsc w parlamencie, niż 40% poparcia zdobytego przez jeden blok, a podział zawsze będzie promować tych zjednoczonych, czyli PiS. Każdy polityk to doskonale wie, ale mimo to są niektórzy, którzy udają, że jest inaczej. Kaczyński to pojął w 2015 roku, część polityków mieniących się mianem opozycyjnych ciągle jeszcze tkwi w jakimś maniakalnym uporze.

Czy ktoś po tej stronie w ogóle potraktował poważnie propozycję marszałka Borowskiego? Jego koncepcja oparta na trzech filarach zakłada:
– Budowę jednej listy, na której każda partia ma określone miejsce, zgodne z jej potencjałem. Można go łatwo ocenić albo wynikami wyborów, albo danymi z niezależnych sondażowni, albo po prostu dogadując się między sobą, kto jest silniejszy w danym regionie (dokładnie tak, jak to zrobiła KO przed wyborami samorządowymi).
– Ustalenie minimum programowego, wspólnego dla wszystkich partii (od miesięcy do tego zachęcam).
– Ruszenie w Polskę z owym minimum.
To rozwiązanie łączy wodę z ogniem. Po pierwsze tworzy jedną, dużą listę, która uzyska dodatkową, wyborczą promocję. Po drugie – zachowuje tożsamość każdej partii, która do tego bloku przystąpi. Po trzecie – definitywnie kończy wojenki podjazdowe na opozycyjnej stronie. Po czwarte wreszcie – daje upragniony spokój wyborcom liberalnym. Minimum programowe musi być z jednej strony możliwie zwięzłe, z drugiej, otwierające drogę do szerszego porozumienia programowego już po wyborach. Tłukąc się obecnie nawzajem, dajmy sobie kilka minut czasu refleksji nad ową koncepcją. Chociaż kilka minut.

Koncepcja ta daje gwarancję zachowania niezależności partiom mniejszym, a jednocześnie może spowodować, że i w samej Platformie pogłębi się myślenie o koniecznych zmianach także wewnątrz niej. Jest oczywistym, że powrotu do PO sprzed 2015 roku być nie może, ale wspólna lista pomoże to przekonanie ugruntować. Tylko taka wspólna lista jest tego gwarantem, rozbicie – co w konsekwencji musi tworzyć napięcia – wyłącznie betonuje szeregi Platformy. Wszakże wiadomo, że jeśli jesteś atakowany, najpierw się bronisz, usztywniając stanowisko, nie będąc skłonnym do ustępstw i zmian – to znane w psychologii zachowanie. Tylko wspólne działanie i spokój są jedynym trwałym tworzywem zmian. Będę to powtarzał aż do znudzenia.

Dlaczego? Bo po PiS-sie chcę przede wszystkim Polski odważnej, która nie będzie się bać usunąć z przestrzeni publicznej potwornych straszydeł Lecha Kaczyńskiego (jeden pomnik musi zostać, ale nie na Placu Piłsudskiego), siłą narzuconych nazw rond, ulic, parków i placów jego imienia. Która nie będzie bać się usunąć sarkofagów, szumnie nazwanych ławkami niepodległości, zastępując je jakimś konkretnym projektem w rodzaju 100 żłobków na 100-lecie Niepodległości. Chcę odważnej Polski, która usunie religię ze szkół państwowych i przeniesie ją tam, gdzie jej miejsce, czyli do kościołów. Chcę państwa prawdziwie świeckiego, gdzie swoje właściwe miejsce ma religia i wolne od niej państwo. Chcę Polski odważnej, która nie zawaha się wprowadzić pakietu demokratycznego i jedną ustawą przywrócić w Polsce praworządność, ale także nie zawaha się rozliczyć poprzedników za jej zniszczenie i za grube afery w postaci SKOK-ów, KNF, PCK, podkomisji smoleńskiej, NBP, czy dziesiątków innych, których wyliczanie zajęłoby osobny felieton. Chcę Polski odważnej, która nie będzie się bała zmian wieku emerytalnego oraz zmian w programie 500+, który dzisiaj jest uosobieniem głębokiej niesprawiedliwości społecznej, promując jedne grupy społeczne kosztem innych. Chcę odważnej Polski, która nie będzie bała się przeciwstawić górniczej braci i dokona prawdziwej reformy górnictwa i energetyki, w imię troski o przyszłość moich dzieci i wnuków, aby oddychać mogli czystym powietrzem – Platforma ma tu na swoim koncie wiele zaniechań. Chcę odważnej Polski, która postawi na Odnawialne Źródła Energii bardziej zdecydowanie, niż w latach 2008-2015. Chcę Polski odważnej, która po wygranych wyborach prawdziwie zreformuje sądownictwo, spółki skarbu państwa, edukację i służbę zdrowia, wojsko i kulturę. Która posprząta cały ten bajzel po obecnej władzy.

Chcę wreszcie Polski odpowiedzialnej i poważnej. Z głową państwa, która tą głową jest, a nie pośmiewiskiem dla świata. Z głową państwa, która nie zmienia poglądów, jak jej wygodnie i która nie podpisuje ustaw, które zaprzeczają ustawom podpisanym wcześniej. Chcę Polski z premierem, który nie jest notorycznym kłamcą, skazanym prawomocnie przez sąd za ten czyn. Chcę Polski z rządem, który nie jest teatrem lalek, sterowanym przez zwykłego posła. Chcę Polski z parlamentem, w którym opozycja ma swoje miejsce, nawet jeśli notorycznie przeszkadza – to wyborcy są od oceny jej poczynań, a nie rządząca większość. Chcę Polski normalniej, której nie będę się musiał wstydzić, gdy wyjadę za granicę. Chcę państwa nowoczesnego, prawego i uczciwego, w którym to głównie politycy będą odpowiadać za naruszenie prawa, bo przykład ma iść z góry, a nie z dołu.

Takiej Polski chcę. Nie będzie jej, jeśli szeroko pojęta opcja liberalna będzie się wiecznie ze sobą tłukła w imię racji, których nikt już nie rozumie.
Jedności, refleksji i opamiętania życzę Państwu na Nowy Rok.

 

30/31.12.2018 roku.

 

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję