Czym w istocie jest #eNPe Wojciecha Jabłońskiego :)

Od kilku miesięcy Wojciech Jabłoński, znany kiedyś i ceniony komentator polityczny oraz spec od PR-u politycznego, mami część wyborców swoim projektem nowej partii na polskiej scenie politycznej. Czym w istocie jest ten projekt? Przyjrzyjmy się mu. Zapraszam.

Początki projektu były całkiem niezłe. Budowanie napięcia jak u Hitchcocka i… nagle coś zaczęło zgrzytać. Coś dziwnego z WJ zaczęło się dziać, jakby tracił kontakt z rzeczywistością, wzlatując ponad poziomy, jak u Mickiewicza młodość. Z perspektywy czasu mam wrażenie, że zbyt dosłownie potraktował chyba słowa wieszcza. WJ próbuje bowiem nam udowodnić, że nie będąc Palikotem i Petru, zbuduje kolejne nowe ugrupowanie, które w pył i proch zetrze postkomunistyczne partie, panoszące się obecnie, według niego, na scenie politycznej. Przy czym dla WJ wszystkie one są tym samym, jednym złem. PiS-komuna, PO-komuna, N-komuna, PSL-komuna, Kukiz-komuna, Razem-komuna, no i rzecz jasna SLD-też-komuna. Na czym WJ buduje swoje przekonanie, graniczące z pewnością? Na tym, że tym razem to ON zabiera się za to, a nie jakieś tam Janusze czy Ryśki. On, Wojciech Jabłoński, zrobi tu wreszcie porządek! Więc uwaga, idzie #eNPe.

Na początek wyjaśnienie: WJ wymyślił sobie, że zrobi rewolucję zdobywając 6-8% głosów w przyszłym Sejmie. Jak zrobi tę rewolucję w pojedynkę, tego nie wie nikt, zwłaszcza, że notorycznie obraża wszystkich tych, z którymi, być może, przyjdzie mu w nowym Sejmie współpracować. Przyznam, że to dość osobliwe, zapowiadać przewrót, celując w poparcie lekko tylko przekraczające wyborczy próg. No ale może się nie znam.

A co mówi WJ? Popatrzmy.

25 kwietnia tego roku, umieścił był on na swoim blogu (kto chce, ten znajdzie bez problemu) odezwę do narodu. Takie Lutrowe 95 tez, które adekwatnie do współczesnych czasów, nie zawiesił na drzwiach kościoła w jakieś polskiej Wittenberdze, tylko na wirtualnej stronie internetowej. Umieścił tam oprócz wielkich i buńczucznych zapowiedzi o pełnym profesjonalizmie, także założenia programowe partii, która przyjęła roboczą nazwę #eNPe. Nowa Partia. Logiczne.

Jak WJ widzi przyszłą Polskę? Przede wszystkim jako państwo federacyjne, wzorowane na Belgii. Państwo silnych regionów, ale federalizację chce zacząć od Śląska i Pomorza, Wielkopolskę zostawiając na później. Twierdzi, że odwołuje się do historii (ale jakiej, skoro Polska na ziemiach Piastów powstała właśnie, a Mieszko I niezłym zakapiorem był, żelazem i ogniem podbijając okoliczne ludy?). Co z Mazowszem, Podlasiem, Podkarpaciem, Dolnym Śląskiem i Małopolską, tego póki co nie wiemy. Wzór Belgii nie jest chyba dobrym wzorcem, państwo to bowiem podzielone na trzy obszary: Walonię, Flandrię i Brukselę, ma coraz większy kłopot w formowaniu rządu federalnego.

W odezwie tej przeczytamy też założenia programowe, zamknięte w czterech głównych ramach, a mianowicie:

1. Liberalizm gospodarczy i obyczajowy  
2. Decentralizacja kraju
3. Opodatkowanie kościoła i innych związków wyznaniowych (podatek kościelny – Kirchensteuer)
4. Wolność!

Nie bardzo wiem, czym się to różni od tego, co mamy do wyboru obecnie.

Założenia programowe partii podzieliłem na dwie grupy. Grupa pierwsza, którą nazwałem wyimkami Diderota, to całkiem niezłe pomysły, które można by zaszczepić w polskiej polityce. Grupa druga, to wyimki Ezopa, czyli pomysły rodem z bujnej wyobraźni bajkopisarza z Frygii. Postaci użyte przeze mnie nie są przypadkowe, każdy kto się historią interesuje, załapie o co biega, a kto nie załapie, doktor Google pomoże. Zastanawia mnie, czy dla tych kilku pomysłów Diderota trzeba od razu wszystko burzyć? Nie można po prostu tego wpisać w programy partii istniejących?

Zatem przeanalizujmy…

Wyimki Diderota, czyli Kubuś co prawda fatalista, ale wierzący w Nowy Świat:

– Odebranie ZUS prerogatyw zdrowotnych (likwidacja centralnego, zbiurokratyzowanego NFZ). Powrót do systemu regionalnych kas chorych (docelowo będą to kasy landowe – PL jako państwo związkowe).

– Wypowiedzenie konkordatu oficjalne (de iure) lub de facto – ignorowanie przez państwo polskie postanowień tam zawartych, a faworyzujących kościół. Wycofanie się RP z jakiejkolwiek pomocy publicznej dla tej instytucji („nauka” religii w szkołach, zwolnienia celne, „ordynariaty polowe” itp., kosztowne absurdy).

– Powszechna dostępność prawa jazdy dla obywateli powyżej 21 roku życia; rezygnacja z restrykcyjnego systemu zdobywania ww. uprawnień (możliwość zdawania egzaminu we własnym pojeździe); podobne, liberalne regulacje w sprawie okresowych badań technicznych pojazdów (dowód rejestracyjny jako dokument przynależny obywatelowi-podatnikowi).

– Bezwarunkowe wsparcie in vitro pod opieką Państwa.

– Sympatia dla środowisk LGBT i innych mniejszości – jako pełnoprawnych obywateli Polski.

– Program eutanazji na życzenie i aborcji na życzenie (pierwszy trymestr). Wspieranie przez Państwo polityki antykoncepcji, tak jak in vitro.

– Dążenie do samodzielnej euro-siły obronnej, obok NATO (ta siłą już istnieje; niegdyś Unia Zachodnioeuropejska – obecnie czeka na prace formalne; sama UE, bez USA jako partnera w NATO, jest CZWARTĄ siłą militarną świata).

– Tzw. trójmorze – na śmietnik.

Wyimki Ezopa z Frygii, czyli jak z bajek zrobić politykę.

– Stopniowy demontaż ZUS i powrót do drugiego, rozkradzionego przez ZUS filaru. Dobre, ale co dla dzisiejszych 50+?

– Opodatkowanie wyznań na poziomie 50% ich dochodów. Szczerze? Nie do zrobienia przy poparciu mniejszym niż 40%.

– Zwalczanie ugrupowań formalnie nowych, ale nastawionych prokomunistycznie (np. Razem) lub komunistyczno-nacjonalistycznie (K…15/Kukiz`15). Znając temperament Kukiza, może być ciekawie.

– Debreżniewizacja kraju. Wyrugowanie ze sceny politycznej Breżniewów postkomunistycznych (Kaczyński, Miller itp. komuna). Likwidacja uposażeń poselskich. Likwidacja państwowych publicznych subwencji dla partii politycznych (samodzielność i płynność finansowa partii). Ograniczenie kadencji w sejmie i Izbie Federalnej (przyszłego państwa związkowego) do JEDNEJ kadencji. Uwaga! Obowiązkowe badania psychiatryczne dla wszystkich chcących pełnić funkcje publiczne. Największe wrażenie robią na mnie te obowiązkowe badania psychiatryczne. Czy dotyczyć to będzie także #eNPe?

– Zasiłki dla rodziców (tzw. uczciwe 500 Plus), również samotnych i również z jednym dzieckiem – tylko za rozliczeniem faktur w corocznym zeznaniu PIT. Rozdawanie pieniędzy kłóci mi się z liberalizmem gospodarczym.

– Ograniczenie uprawnień Prezydenta RP, a następnie rezygnacja z tego organu na rzecz Marszałka Sejmu (zostaje nim automatycznie lider zwycięskiego w wyborach parlamentarnych ugrupowania). W demokracjach parlamentarnych lider zwycięskiego ugrupowania  zostaje premierem. Jeśli ów lider ma zostać Marszałkiem, to jak będzie wybierany premier? Przez losowanie?

– NIE JESTEŚMY „drugim Palikotem”, „nową lewicą”, „lewa(cz)kami” itp. humbugiem. To nie happening, nie żarty z idei świeckiego Państwa i obywatelskiej Wolności. To dzieje się na serio. Jest zaplanowane, konsekwentne i systemowe. Nic tego nie powstrzyma. No dobra, a wyborcy mają tu coś do powiedzenia?

– Legalizacja narkotyków miękkich (marihuana, haszysz) – jako środków leczniczych i jako używek dostępnych na życzenie każdego dorosłego obywatela. Haszysz to dno, ale maryśkę to bym czasem wypalił…

– Legalizacja prostytucji jako likwidacja podatkowej szarej strefy i rozsadnika chorób niekontrolowanych do tej pory przez Państwo. Tu się pojawia pytanie – kto tak naprawdę byłby tym zainteresowany? Kościół? Jacy politycy?

– Dekaczyzacja kraju. Osądzenie i skazanie kliki #PiSkomuna Kaczyńskich. Delegalizacja tzw. Prawa i Sprawiedliwości jako ugrupowania antypolskiego i antydemokratycznego. Odebranie przywilejów płacowych i emerytalnych funkcjonariuszom „państwa” PiS-komunistycznego (2015-2019/2020) i przywrócenie emerytur mundurowych niesłusznie przez to „państwo” odebranych”. Zwrot potężnych środków publicznych zagarniętych przez pracowników „publicznych” mediów służących obecnemu reżimowi. Super, ale liberał dążący do delegalizacji legalnej partii, to jakoś nie pasuje.

– Weryfikacja merytoryczna środowiska naukowego. Przymusowe emerytury dla profesorów belwederskich powyżej 65 roku życia. Zamknięcie karier naukowych dla kleru. Rozumiem antyklerykalizm, ale po co zabierać księżom prawo do naukowych karier? Przecież dobrze wykształcony ksiądz może być dobrem dla społeczeństwa a nie złem.

– Żadnych „znanych twarzy”? To my jesteśmy znanymi twarzami. Znanymi twarzami polskiego Podatnika. Fajnie! Wreszcie jakaś nowa partia złożona z samych znanych twarzy polskiego Podatnika.

– Konieczność uzyskania profesjonalnego, europejskiego certyfikatu dla ludzi pracujących w mediach (tzw. karta mikrofonowa demokracji). Liberał optujący za koncesją?

W polityce zagranicznej:

– Kurs na zjednoczoną Europę jako państwo związkowe. Akceptacja koncepcji Europy wielu prędkości – z włączeniem Polski w obieg prędkości pierwszej (powrót do formuły Trójkąta Weimarskiego F-D-PL). Europa kilku prędkości dobra, pod warunkiem, że Polska jest w prędkości pierwszej. A jak nie, to co wtedy?

– Luzowanie więzów z USA jako mocarstwem pozaeuropejskim; partnerstwo zamiast dotychczasowej uległości (zastąpienie nuklearnych baz amerykańskich na suwerennym terytorium Polski bazami europejskich sił szybkiego reagowania). Zdecydowanie lepsze są nuklearne bazy francuskie i brytyjskie. A w przyszłości – własne.

– Uznanie rosyjskiej strefy wpływów w Azji: na Ukrainie i Kaukazie – przy zdecydowanym powstrzymywaniu jej apetytów europejskich. Czyli Rosjo, rób, co chcesz, byleby z dala od nas.

– Wzmacnianie dotychczasowej UE zamiast rozszerzania jej na tereny postradzieckie. Czy Litwę, Estonię i Łotwę jako tereny postsowieckie też mamy wyłączać z UE?

Tu spieszę od razu wyjaśnić, że WJ jest (w zasadzie) antyrosyjski, ale zabór Krymu i całej Ukrainy przez Rosję uważa za dziejową sprawiedliwość, która upoważnia Rosję do powrotu do jej imperialistycznych ciągot, znanych dobrze nam, Polakom. To się przecież kłóci ze sobą.

Co jeszcze funduje nam doktor Jabłoński w swojej odezwie do narodu? Mnóstwo żarliwych zapewnień o gotowości do rewolucji oraz pełnym profesjonalizmie #eNPe. WJ ma wszystko gotowe: własnych ludzi, własne pieniądze i własnego siebie. Trochę to brzmi zabawnie: “mam ludzi”, ale być może tak trzeba. W harmonogramie działań czytamy zaś:

2018:

1. kwiecień – program: otomojapropaganda.blogspot.com/2018/04/enpe.h…
2. maj – statut i rejestracja w polskim sądzie;
3. czerwiec – zapisy i kongres założycielski;
4. lipiec – akcja zbierania podpisów pod ustawą opodatkowującą kościół katolicki;

2019:
5. styczeń-jesień – kampania;
6. jesień – sejm!

Nie wiem jednak co z tą dobrą organizacją, bo mamy już czerwiec, a tu nic nie słychać ani o statucie, ani o rejestracji, ani o zapisach, ani o kongresie założycielskim.

Reasumując. Inicjatywę Wojciecha Jabłońskiego uważam za humbug, PR-ową autopromocję człowieka, który jeszcze kilka lat temu uchodził za naprawę niezłego komentatora od polityki. Uważam też, że pomysłem tym mąci ludziom w głowach, a tak naprawdę działa jawnie proPiS. Być może jest w Polsce tęsknota za jakąś nową partią, ale pytam się od dawna o to samo: czym miałaby się ta partia różnić od dotychczasowych propozycji na scenie politycznej, kto ma być liderem tej partii i kogo ta partia ma tak naprawdę zainteresować? Na te pytania odpowiedzi nie ma i nie będzie w najbliższej, dającej się przewidzieć przyszłości. Może zamiast mieszać w filiżance herbaty, zastanowić się trzeba, co zrobić, aby jej smak wzbogacić. Po co parzyć kolejne napoje o tym samym charakterze?

Na koniec muszę jeszcze dodać nieco uwag o zachowaniu WJ w sieci. Jestem to winny wielu osobom, których WJ po prostu obraził i obraża. Język, jakiego używa jest nie do zaakceptowania. Jeśli aspiruje do ważnych stanowisk w państwie, używając tak wulgarnego i obraźliwego języka w stosunku do wszystkich, którzy mają inne zdanie niż on, to jest to absolutnie niedopuszczalne. Jest to niedopuszczalne w ogóle, a w przypadku osoby publicznej, jaką stara się być, dyskwalifikujące. Stąd twierdzę, że dalsze zajmowanie się jego osobą i jego projektem, to tylko strata czasu. Są ważniejsze w życiu sprawy.

P.S.

Wszystkie cytaty z programu i harmonogram eNPe pochodzą z bloga Wojciecha Jabłońskiego.

 

 

Zabawki i emocje – odpowiedź dla imiennika o „Nowoczesnej” Platformie :)

20 marca wystąpiłem z Nowoczesnej, po tym, gdy 2 dni wcześniej ta została de facto wchłonięta przez Platformę Obywatelską. O przyczynach swojego odejścia oznajmiłem w oświadczeniu „Koniec Nowoczesnej”. Oburzył się mój imiennik, Jacek Liberski, zarzucając mi, niezbyt liberalnie, w największym skrócie, że… nie miałem prawa pisać tego, co napisałem. Pomimo bardzo niegrzecznej, wręcz aroganckiej formy tekstu Jacka Liberskiego, zdecydowałem się na niego odpowiedzieć. Poniżej więc moja odpowiedź.

Moje oświadczenie „Koniec Nowoczesnej”: https://liberte.pl/web/app/uploads/old_data/koniec-nowoczesnej/
Polemika Jacka Liberskiego: https://liberte.pl/web/app/uploads/old_data/poczatek-normalnosci-polemika-z-jackiem-bartyzelem/

Jacku, zacznijmy więc od Twojego stylu i emocji. Trzy razy w Twoim tekście pojawia się – niezrozumiały w kontekście mojego oświadczenia, zarzut „A Ty rzucasz zabawki i idziesz do domu!” Piszesz o swoim przerażeniu językiem jakiego użyłem, ale właściwie nie wskazujesz żadnego przykładu nadużycia językowego w moim oświadczeniu, sam natomiast się ich dopuszczasz. Dopuszczasz się ich i w słowach o rzekomym „rzucaniu zabawek” (insynuując bym się z polityki miał wycofać, doszukując się w mojej decyzji jakichś emocji a nie chłodnej analizy sytuacji). Dopuszczasz się fałszywie zarzucając mojej argumentacji powierzchowność i brak analizy. Dopuszczasz się zestawiając mnie ze zwolennikami „obozu władzy”, mimo że wiesz, że jestem dokładnie tak samo daleko od PiS co od Platformy Obywatelskiej. Dopuszczasz się, mówiąc o wielości uproszczeń w moim tekście, piszesz, że je skomentujesz, a następnie zamiast rzekomych uproszczeń komentujesz tezy z mojego artykułu które zwyczajnie są dla Ciebie niewygodne, ale w żaden sposób nie można ich nazwać uproszczeniami – o manipulacjach czy kłamstwach nie wspominając. Wreszcie, dopuszczasz się właściwie wprost odbierając mi prawo („nie miałeś prawa…”) do poglądu niezgodnego z Twoim. Z Twojego tekstu bije ton protekcjonalny, rozemocjonowany (choć to mi zarzucasz nie wiedzieć czemu emocje) i wskazujący na poczucie wyższości tylko z racji tego, że nie podzielam Twojego poglądu o konieczności jednoczenia się opozycji. Właściwie, tekst Twój nie stanowi komentarza czy analizy mojego tekstu, a raczej przejaw arogancji maskującej ignorancję.

Ale do rzeczy. Wyliczasz rzekome nieścisłości w moim tekście, strzelając jednak kulą w płot. Po kolei:

  • „Platforma jest skompromitowana. Nieprawda. Popełniła kilka błędów…” – serio? Po pierwsze, właściwie sama próba „falsyfikacji” oceny o skompromitowaniu PO jest mało przekonująca. Co do podstaw mojej oceny, kompromitacją Platformy jest kompletna utrata tożsamości programowej i ideowej. Partia, która rozkradła OFE, choć mówiła że tego nie zrobi. Która podwyższyła podatki, choć obiecywała obniżki. Która powstawała by „uwolnić energię Polaków”, by wprowadzać coraz to nowe regulacje każdej sfery życia. Partia, która przyłapana na dziesiątkach afer zamiatała je pod dywan. Partia, która sama nie wie, czy jest konserwatywna, liberalna, centrowa, socjalna, czy chadecka. Jeśli z badań PR im wyjdzie, że modny stanie się narodowy socjalizm czy maoizm, to stanie się narodowo socjalistyczna lub maoistyczna, a jeśli zapanuje moda na monarchizm, będzie dążyć do intronizacji Grzegorza Schetyny na króla Polski. Partia, która choć słusznie krytykowała 500+ przed jego wprowadzeniem, to po jego wprowadzeniu chce ten idiotyczny program… rozszerzyć. 8 lat nieudolnych rządów to wystarczająca podstawa, by uzasadnić ocenę Platformy jako partii skompromitowanej. Kolejne lata w opozycji, robienie polityki na zasadzie hucpy i kompletny brak poglądów mogą tę ocenę tylko wzmocnić
  • „Iluzoryczne porozumienie. Nieprawda. Porozumienie pomiędzy Nowoczesną a PO jest nakazem i obowiązkiem wszystkich polityków obu partii. Przeciwnik jest gdzie indziej, a porozumienie odzwierciedla siłę polityczną, jaką posiadają obie partie.” – a kto nakazał? Do Nowoczesnej zapisywałem się dlatego, że miała być alternatywą wobec PO a nie jej współpracowniczką. Założeniem było „kruszenie partyjnego betonu” i zaproponowanie wiarygodnej alternatywy. A dla mnie i innych osób o liberalnych (a nie koniunkturalnych) poglądach przeciwnik jest i w PO i w PiS. W równym stopniu.
  • „Platforma poszła w stronę gospodarczego socjalizmu. Nieprawda.” Nie wiem w takim razie czego jeszcze oczekujesz by uznać coś za socjalizm. Podwyższenie podatków, wzrost wydatków i państwowy interwencjonizm i nacjonalizacja OFE wedle wszelkich sensownych definicji są polityką socjalistyczną a nie liberalną. Oczywiście, to socjalizm oportunistyczny a nie ideowy (idei w PO nie ma żadnych) ale co z tego?
  • „Tuskowa polityka ciepłej wody nie była szczytem marzeń, była odpowiedzią na wielki światowy kryzys, który spadł na świat, Europę i Polskę całkowicie znienacka…” Po pierwsze, najbardziej haniebne elementy polityki (np. kradzież OFE) miały miejsce już długo po kryzysie. Po drugie, w obliczu kryzysu akurat wolnorynkowe reformy dałyby o wiele lepszy efekt. Gdyby chcieli gospodarkę pobudzić, mogli spełnić obniżkę redukcji podatków. Gdy zaś priorytetem stawało się trzymanie budżetu w ryzach – zmniejszyć wydatki publiczne. Poszli inną drogą.
  • „Platforma zrobiła skok na OFE. Nieprawda. Reforma OFE była konieczna i Ty jako liberał musisz to wiedzieć najlepiej.” W tym momencie, choć nie lubię wielkich słów, to akurat u Ciebie muszę zwrócić uwagę na skrajną manipulację. Nie wierzę, byś wierzył w te słowa, dlatego przypuszczam, że z prawdą mijasz się intencjonalnie. Na pewno świadomym kłamstwem jest przypisanie mi rzekomej „wiedzy” o „konieczności” skoku na OFE. Wiesz zapewne doskonale, że wiem, że skok na OFE w żadnym wypadku konieczny nie był. Wiesz, że jako liberał będę bronił własności prywatnej i nie mogę nie potępić ich nacjonalizacji, konfiskaty i zastąpienia bezwartościowymi zapisami księgowymi w ZUS.
  • „OFE to była fikcja, która polegała na tym, że fundusze były zabezpieczone obligacjami państwa, więc to państwo je gwarantowało, a największe dochody uzyskiwały z tego programu zarządy tych korporacji. Wie to każdy, kto zgłębił działanie tych Funduszy.” Domyślam się, że tę nieprawdę piszesz dlatego, że wygodnie Ci ją pisać by bronić Platformy, a nie z ignorancji. Domyślam się, że jesteś w stanie dostrzec różnicę między obligacjami skarbowymi w portfelu funduszy, które to liczą się do limitu długu publicznego, co daje im choćby namiastkę wiarygodności poprzez narzucenie dyscypliny finansów publicznych, a których wartość jest realna i mierzalna na rynkach finansowych – a pustym zapisem w ZUS, który do tego limitu się nie liczy. Opłaty funduszy istotnie były zbyt wysokie w pierwszych latach istnienia OFE, ale później obniżone do zupełnie rozsądnych poziomów.
  • „Moim zdaniem to nie była kradzież, jak to nazywasz, a konieczność.” Złodziej zawsze będzie tłumaczył się jakąś koniecznością. Ale czemu Ty w ten sposób bronisz złodziei, tego już nie pojmuję.
  • „Nie jest też prawdą, że “zagrabione Polakom oszczędności zostały natychmiast wydane na nieudolną próbę przedwyborczego poluzowania gospodarki w nadziei na trzecią kadencję rządów”. Dobrze wiesz, że ani jedna złotówka nie trafiła do obiegu, jak też nieprawdą jest, że nastąpiło jakiekolwiek poluzowanie polityki.” – Cóż, widzę, że postanowiłeś polemizować z faktami, ale było dokładnie tak jak napisałem w swoim artykule. Gdy rząd Platformy ograbił nas z naszych oszczędności, poprzez umorzenie obligacji zmniejszył się dług publiczny w relacji do PKB (kosztem oszczędzających w OFE). Fikcyjne zapisy w ZUS nie liczą się do tego limitu. Po dokonaniu grabieży dług w relacji do PKB zaczął jednak gwałtownie rosnąć zbliżając się do poziomu przed konfiskatą – państwo na nowo się zadłużyło (bez grabieży nie byłoby w stanie ze względu na limity długu) i pieniądze wydawało. Dokładnie w ten sposób łup z OFE został wydany.
  • „Platforma dała pretekst PiSowi do rozwalenia praworządności w Polsce. Nieprawda. Wybór na zapas dwóch sędziów był błędem, co stanowczo orzekł Trybunał Konstytucyjny.” – czyli jeśli PO łamie Konstytucję, to błąd wybaczalny, a jak PiS to niewybaczalny? W następnym zdaniu piszesz „Ale mówić, że to dało PiSowi asumpt do zniszczenia trójpodziału władz, to, wybacz, infantylne spojrzenie na politykę”. Rozumiem, że kolejna inwektywa ma bez dyskusji pokazać, że „Twoja racja jest Twojsza niż mojsza”. Ale jakoś nie przedstawiasz żadnego wiarygodnego zaprzeczenia tego ciągu przyczynowo-skutkowego. Oczywiście łamania przez PiS zasad demokracji w żaden sposób nie usprawiedliwiam. Tyle że w przeciwieństwie do Ciebie nie usprawiedliwiam też łamania tych zasad przez Platformę Obywatelską.
  • „Platforma podniosła VAT o 1 punkt procentowy, czym sprzeniewierzyła się liberalnym ideałom. Całe szczęście, że to zrobiła! Dzięki temu, między innymi, Polska jako jedyny kraj w Europie nie zanotowała ujemnego PKB podczas kilku lat kryzysu.” – przyznam, że bardzo rozbawił mnie ten fragment. Gdyby był prawdziwy (czyli żeby podwyższenie podatków było przyczyną wzrostu PKB!), Twoje odkrycie zasługiwałoby na ekonomicznego Nobla. Niestety, zgodnie z zasadami ekonomii jakie znam, próba podwyższenia PKB przez podwyżkę podatków to, jak się mówi, próba podniesienia wiadra w którym samemu się stoi.
  • „Nota bebe realna podwyżka VAT była niższa, bo w systemie vatowskim nie funkcjonuje tylko jedna stawka 23%.” – siedmioprocentową podnieśli też do ośmiu, przypomnę.
  • „Platforma zawsze stawała po stronie kościoła katolickiego a nie po stronie państwa świeckiego. Nieprawda.” No, właśnie, że prawda i wręcz byli z tego dumni. Zobacz, jak rósł Fundusz Kościelny i jakie tricki legislacyjne stosowali gdy Ruch Palikota składał poprawki go likwidujące. Zobacz, jak bronili przepisów o obrazie uczuć religijnych. Zastanów się, dlaczego nie wprowadzili związków partnerskich. Przypomnij sobie jak omijali prawo by finansować budowę Świątyni Opatrzności Bożej udając, że finansują jakieś muzeum. Jeśli miałbym wypisać wszystkie przypadki uległości Platformy wobec kościoła, zebrałaby się z tego gruba książka.
  • „Natomiast oczekiwanie od Platformy, aby była partią światopoglądowo lewicową, to żądanie cudów. (…) Nawiasem mówiąc nie widzę niczego złego w obecnym kompromisie aborcyjnym, nawet jako zadeklarowany liberał.” Tu akurat się z Tobą zgodzę – też dochodzę do wniosku (obserwując obecny spór), że utrzymanie tego kompromisu może być sensownym wyjściem, przynajmniej póki nie nauczymy się o aborcji mówić merytorycznie uwzględniając niejednoznaczność (tak, niejednoznaczność) etyczną tego zabiegu. Tyle że w moim oświadczeniu dotyczącym powodów wystąpienia z Nowoczesnej, ani w mojej krytyce Platformy Obywatelskiej żaden zarzut dotyczący aborcji nie padł. To po prostu nie na temat.
  • „Przecież to w programie Nowoczesnej wpisano, że Nowoczesna nie będzie toczyć wojen z kościołem o sprawy z góry przegrane, a Ty, Jacku, na ten program głosowałeś.” – w programie Nowoczesnej była jednak „świecka szkoła” i rozdział państwa od kościoła. To – póki istniała Nowoczesna jako samodzielna partia – akurat mocno odróżniało ją od PO. I tutaj różnice raczej się pogłębiały niż malały.
  • „Rządy Platformy okazały się pasmem afer i skandali. Być może, każda władza deprawuje, ale pamiętam też doskonale jak Tusk reagował na wszelkie informacje i podejrzenia dotyczące tych kwestii.” Afer, tych grubszych, było kilkadziesiąt, mniejszych co najmniej kilkaset, więc każdej z osobna tu nie umówimy. Ale z tymi reakcjami Tuska? Ciekawe, bo, na aferę podsłuchową – gdzie przecież nie „ośmiorniczki” i wulgaryzmy były skandalem, a wiele ujawnionych bulwersujących faktów (np. o planowanym spisku ministra z szefem NBP o tym, jak drukować pusty pieniądz, łamiąc konstytucyjny zakaz finansowania długu przez NBP, by PiS nie wygrał wyborów) reakcja była praktycznie żadna. Reagowano natomiast wkraczając do siedziby „Wprost” i atakując dziennikarzy. Reakcja na aferę hazardową była mocna, ale zwyczajnie głupia (wprowadzenie nadmiernie restrykcyjnego prawa, tylko po to by Tusk wyszedł na „dobrego szeryfa”). Najczęstszą jednak reakcją na afery było udawanie, że sprawy nie ma.
  • „Politycznym celem Platformy jest wasalizacja i podporządkowanie Nowoczesnej. Nie odbieram tego aż tak w ten sposób. Odpowiedzią na ten zarzut jest spojrzenie na siłę obu partii. Platforma ma największe poparcie, struktury i pieniądze.” – Z tego zarzuty widzę, że traktujesz politykę jak biznes – która firma ma większe zasoby, tej akcjonariusze dostaną więcej udziałów w konglomeracie. Tylko że nie na tym polega polityka. Konglomerat ideowej partii liberalnej z bezideową partią władzy, która straciła władzę ale ma pieniądze nie może się udać. Staje się po prostu ciut większą bezideową partią władzy bez władzy. Jest wielu, którym odpowiada taki sposób uprawiania polityki: posłowie „dietetyczni”, osoby liczące na synekury. Ale z takim środowiskiem nie chcę mieć nic wspólnego. Nowoczesna na takim porozumieniu nieodwracalnie traci wiarygodność.
  • „Wrogiem dla PO nie jest Nowoczesna, jak też wrogiem dla Nowoczesnej nie jest PO. Czasy, w których przeciwnik wali obuchem i jedzie walcem przez Polskę, nie patrząc na nic, wymagają nadzwyczajnych działań, także za cenę marzeń.” Otóż, wrogiem dla liberała jest ten, kto ogranicza wolność. I PiS, i PO. Paradoksalnie, choć skala niegodziwości PiS i PO jest podobna, wrogiem politycznym dla liberałów – rozumiejąc strategię polityki – PO jest nawet większym. A to dlatego, że nieliberalny PiS nie przejmował nigdy elektoratu liberalnego. Nieliberalna Platforma ten liberalny elektorat agresywnie próbuje przejąć. A jeśli jacyś liberałowie przez naiwność poprą Platformę, to odbierają w ten sposób głosy potencjalnym siłom liberalnym. I te głosy dla liberałów byłyby rzeczywistą stratą.
  • „Dziś mamy wybór, Jacku, albo wszyscy weźmiemy się w garść i zaczniemy coś robić w jednym kierunku, albo Polska wróci do ery powojennej, w której ziszczą się wszystkie Twoje obawy.” Ponownie próbujesz wmówić, bym miał jakikolwiek wspólny interes, wspólny kierunek z PO. A nie mam żadnego. To że oni są przeciw PiS? Partia Razem czy Partia Zmiana też są przeciw PiS, tyle że co z tego? Nie buduje się polityki wyłącznie na byciu przeciw. Musi być jeszcze jakaś pozytywna wartość, która ten anty-PiS połączy. W Platformie tych wartości brakuje – tam po prostu system wartości nie istnieje. Natomiast bez systemu wartości żadna, choćby najbardziej „zjednoczona” opozycja z PiS (który idee – zupełnie mi obce – jednak ma) nie wygra.

Na koniec sprostuję jeszcze jedno: jesteś w „mylnym błędzie” twierdząc, że „idę do domu”. „Zabawki” rzucili ci politycy Nowoczesnej, którzy zniweczyli wysiłek ostatnich prawie trzech lat i zaprzepaścili szansę stworzenia liberalnej alternatywy dla PO-PiSu, oddając Nowoczesną w ręce Grzegorza Schetyny. Ja w tym wysiłku na rzecz obrony wolności jednostki nie zamierzam ustawać. Projekt „Nowoczesna” się zakończył, ale projekt liberalnej alternatywy przechodzi do nowego etapu. Po zakończeniu istnienia Nowoczesnej jako samodzielnej partii politycznej pojawia się próżnia: jest spory elektorat liberalny, a nie ma jednej integralnie liberalnej siły politycznej. I dokładnie tym będę się teraz zajmował, tak abym w przyszłym roku miał na kogo głosować. Na pewno nie będzie to „nowoczesny” PO-PiS, tylko – mam nadzieję – właśnie wiarygodna siła liberalna.

PiS-prokuratura i rogaty orzeł bez korony :)

Kiedy partia Prawo i Sprawiedliwość (wraz ze swoimi przystawkami: Solidarną Polską i – wówczas – Polską Razem) zlikwidowała niemal na samym początku kadencji niezależną prokuraturę i w jej miejsce ustanowiła organ partyjny w unii personalnej z Ministrem „Sprawiedliwości”, nie można było mieć złudzeń, że działania takiej PiS-prokuratury niewiele będą miały wspólnego czy to z prawem, czy sprawiedliwością, czy choćby z interesem publicznym.

Odtąd należy więc oskarżać przeciwników politycznych i łagodnie traktować obóz rządzący i jego zaplecze. Co jest dobre dla partii, to nie stanowi czynu zabronionego. Co dla partii złe, staje się zbrodnią. A jednak nie wszystkiego można było się spodziewać. Było natomiast jasne – każdy PiS-prokurator, podlegający zwierzchnictwu PiS-prokuratora Generalnego, będzie musiał słuchać ministra i partii, zamiast myśleć. Mimo wszystko elementarnej wiedzy czy zdolności kojarzenia faktów można było wymagać od osób pełniących, bądź co bądź, odpowiedzialne funkcje publiczne.

Kpiną, farsą i kabaretem okazuje się więc sytuacja, w której jeden z owych PiS-prokuratorów zdaje się nie wiedzieć, że wedle art. 28 Konstytucji „Godłem Rzeczypospolitej Polskiej jest wizerunek orła białego w koronie w czerwonym polu” (1). Bardziej szczegółową definicję zawiera jeszcze art. 2 Ustawy o godle, barwach i hymnie Rzeczypospolitej Polskiej oraz o pieczęciach państwowych: „Godłem Rzeczypospolitej Polskiej jest wizerunek orła białego ze złotą koroną na głowie zwróconej w prawo, z rozwiniętymi skrzydłami, z dziobem i szponami złotymi, umieszczony w czerwonym polu tarczy” (wytłuszczenie – jwb). Wzór tego godła (herbu) jest też załącznikiem do ustawy.

Jasno z tego wynika, że godłem Rzeczypospolitej Polskiej nie jest i nie może być rysunek orła (czy też dowolnego innego stworzenia) bez korony, ale za to z rogami, dwoma wężami i odwróconym krzyżem. No, a przynajmniej jasne dla każdego, komu nie zabroniono rozumowania.

Tymczasem PiS-prokuratura Okręgowa w Gdańsku postanowiła zakpić sobie z przepisów ustawy i postawić zarzut wobec Adama Darskiego, szerzej znanego jako „Nergal”, lidera metalowej grupy Behemoth, i jeszcze jednej osoby – zarzut znieważenia godła polskiego poprzez publikacje takiego właśnie rysunku! Plakat promujący zeszłoroczną trasę koncertową „Rzeczpospolita Niewierna” można znaleźć w internecie (2).

Doprawdy, trzeba mieć wiele wyobraźni, by na tym rysunku doszukać się, przypomnijmy, orła białego ze złotą koroną na głowie zwróconą w prawo, z rozwiniętymi skrzydłami, z dziobem i szponami złotymi w czerwonym polu tarczy, a tym bardziej rozpoznać tam znak odwzorowany w załączniku do ustawy. Tymczasem niejaka Grażyna W. (3) z PiS-prokuratury Okręgowej w Gdańsku opowiada jakoby „W projekcie graficznym, który był wykorzystany do promocji trasy, wykorzystano i celowo zniekształcono wzór godła Rzeczpospolitej Polskiej” (4). Paradne.

Z mediów popłynęła informacja, że zawiadomienie o rzekomym popełnieniu przestępstwa złożył m.in. Marek D., związany z PiS radny jednej z gdyńskich dzielnic oraz Ryszard N., samozwańczy tropiciel sekt i groźnych ruchów religijnych (który jednak w tym tropieniu bywa mocno wybiórczy) oraz (już bez szczegółowych informacji) jeden z posłów.

Trudno nie uznać tak absurdalnej decyzji PiS-prokuratury Okręgowej w Gdańsku za niezależną i samodzielną. Jako że PiS-prokuratura jest strukturą hierarchiczną i scentralizowaną (w sposób o wiele bardziej bezwzględny, niż miało to miejsce w czasach istnienia niezależnej prokuratury), taka postawa musiała zyskać aprobatę, a może i prikaz ze strony PiS-prokuratury Generalnej i stojącego na jej czele Zbigniewa Z. To oczywiście się jasno wpisuje w politykę partii rządzącej (z przystawkami), polegającą na lekceważeniu prawa i traktowaniu go instrumentalnie, wykorzystywania do zastraszania przeciwników politycznych i ideowych, a także niszczenia kultury niezależnej.

Wiemy więc, że rysunek, jakim zespół Behemoth promował swoją trasę koncertową, nie stanowi godła polskiego nie spełniając definicji tego godła zawartego w ustawie i Konstytucji. Nie można więc zgodnie z prawem postawić zarzutu znieważenia tego godła poprzez dorysowanie innych symboli (rogów, odwróconego krzyża, węży i innych stylistycznych elementów rysunku). Problem w tym, że wygłupy PiS-prokuratury nie są zapewne wynikiem nudy i braku bardziej produktywnych zajęć.

PiS odkąd rządzi, zajmuje się konsekwentnie ograniczaniem praw obywatelskich i nachalną propagandą konserwatywno-nacjonalistyczno-religijną. Z jednej strony posługuje się m.in. PiS-prokuraturą właśnie do zwalczania przeciwników politycznych i postaw społeczeństwa obywatelskiego (przypomnijmy jak wiele absurdalnych zarzutów dostają choćby osoby uczestniczące w manifestacjach opozycji demokratycznej). Z drugiej, musimy pamiętać, że w tym wypadku nie mówimy o zarzutach wobec opozycjonistów, a reprezentantów niezależnej kultury, choć oczywiście kultury, którą ideolodzy partii rządzącej traktują jako wrogą wobec swojej własnej propagandy.

Dziś mowa jest o zespole muzyki metalowej, w dużej mierze mającej charakter rozrywkowy, natomiast zapędy cenzorsko-moralizatorskie rządzących do niej się nie ograniczają. Warto wspomnieć niedawne szykany polityków i narodowo-katolickich bojówkarzy wobec Teatru Powszechnego za wystawienie (wybitnej i skłaniającej do refleksji, co mogę poświadczyć po obejrzeniu) sztuki „Klątwa” w reżyserii Olivera Frljicia. Cechą wspólną jest próba cenzury postaw nieprzychylnych hołubionym przez władze środowiskom nacjonalistycznym i radykalnie katolickim, czy też postaw promujących inne spojrzenie na świat.

To zresztą nie pierwsze w ostatnim czasie przypadki nękania przez polityków i PiS-prokuraturę pod pretekstem „znieważenia chronionych symboli”. Dwa takie skandaliczne przypadki próby ograniczenia wolności słowa miały niedawno miejsce względem symbolu Polski Walczącej. Znaki wizualnie podobne do symbolu PW zostały użyte: przez Partię Zieloni podczas Marszu Godności 18 czerwca 2016 r. (plakat promujący równość płci z hasłem Nie-Podległa) oraz przez działaczki kobiece podczas Ogólnopolskiego Strajku Kobiet (znaczki „Polka walcząca”). Działacze Partii Zielonych zostali na szczęście uniewinnieni (5), ale jednak aktywistkę OSK skazano (choć sąd apelacyjny obniżył grzywnę, nie zmienia to skandalicznego charakteru tego bezprawnego orzeczenia).

Jak widać ustawa podporządkowująca sądy władzy politycznej już działa i niestety nie jest to abstrakcja. Oskarżający o znieważenie w obu wypadkach wyraźnie nie zauważyli (albo raczej nie chcieli zauważyć) różnicy między nawiązaniem do symbolu, a jego znieważeniem.

Oczywiście, oddając PiS-owi sprawiedliwość, nękanie artystów za korzystanie z wolności słowa nie zaczęło się w 2015 roku. Groteskowy proces tego samego Adama Darskiego za podarcie Biblii podczas jednego z koncertów w 2010 r. zakończył się uniewinnieniem dopiero w lutym 2014 r., a Dorota Rabczewska (znana szerzej jako „Doda”) została nawet skazana w tym samym roku za swoje (jak dla mnie całkiem trafne) opinie na temat autorów tejże księgi!

Dorota Nieznalska, plastyczka i autorka instalacji „Pasja”, z zarzutów znieważenia tzw. „uczuć religijnych” została wprawdzie uniewinniona, ale trudno nie być zbulwersowanym, że uniewinnienie zajęło aż osiem lat! I niestety trafne pozostaje stwierdzenie, że takich polityczno-ideologicznych procesów inkwizycyjnych będzie zapewne jeszcze wiele, póki z kodeksu karnego nie zostanie wykreślony niesławny art. 196 (właśnie ten, który chroni prawnie abstrakcyjne „uczucia religijne”). A na to za rządów PiS nie ma szans – choć słuszne są pretensje do władz poprzednich, że tej sprawy nie załatwiły. W przypadku obecnych zarzutów mówimy jednak o przepisach mniej kontrowersyjnych (dotyczących symboli państwa, a nie religijnych), lecz używanych sprzecznie zarówno z duchem jak i literą prawa.

Fałszywe zarzuty wobec Adama Darskiego są kpiną ze sprawiedliwości i przykładem politycznej usłużności PiS-prokuratury – niestety zgodnej z oczekiwaniami, które były wyrażane, gdy niezależną prokuraturę likwidowano. Rozsądek, prawo i poczucie sprawiedliwości nakazywałyby oczekiwać szybkiego uniewinnienia Darskiego, a także wszczęcia postępowania wobec osób, które złożyły zawiadomienie z art. 238 kodeksu karnego („Kto zawiadamia o przestępstwie lub o przestępstwie skarbowym organ powołany do ścigania wiedząc, że przestępstwa nie popełniono, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”). Niestety, w obliczu dokonanego już politycznego podporządkowania prokuratury, a także postępującego podporządkowania sądownictwa, a więc de facto upadku państwa prawa w Polsce – nie możemy mieć żadnej pewności, że to uniewinnienie nastąpi.

Jacek Władysław Bartyzel – liberał, ateista, zwolennik wolnego rynku, świeckiego państwa, autonomii jednostki. Zainspirowany filozofią obiektywizmu i austriacką szkołą ekonomii. Członek koła Warszawa-Wawer w partii Nowoczesna. Urodzony w Łodzi, ukończył bankowość i finanse na Cass Business School w Londynie. Mieszka na warszawskim Grochowie, pracuje w konsultingu specjalizując się w bankowości i systemach płatniczych.

Zobacz więcej: Temat Liberté! – spór o godło

(1) Słusznie oburzają się heraldycy, że w ten sposób, z określeniem tła stanowiącego tarczę, zdefiniowany może być herb a nie godło, ale pomińmy tu tę nieścisłość i trzymajmy się chwilowo litery prawa w tej materii.

(2) Zob. link. Zespołowi PiS-prokuratura zabroniła rozpowszechniania grafiki.

(3) Skoro mówimy nie o poważnych oskarżeniach, a o absurdalnej szopce w wykonaniu PiS-prokuratury i jej politycznych protektorów mającej się nijak do prawa, to zamiast „anonimizować” nazwisko Adama „Nergala” Darskiego, któremu trudno cokolwiek w tej sprawie zarzucić, a którego tożsamość jest powszechnie znana, przyjmijmy na potrzeby tego artykułu konwencję anonimizowania nazwisk osób uczestniczących w stawianiu absurdalnych zarzutów i nagonce, którą tu opisujemy – choćby po to, by oszczędzić im wstydu, gdyby jednak kiedyś wykazali się refleksją, a także po to, by nie robić zbędnej reklamy tym osobom.

(4) Cytat za: „Zarzut znieważenia polskiego godła dla muzyków grupy Behemoth. Chodzi o grafikę na plakacie”, <gazeta.pl>, 04.11.2017.

(5) „Sąd: Zieloni nie znieważyli kotwicy Polski Walczącej”, <tvn24.pl>, 05.10.2017 . *Redakcja: czytaj także: K. Bem, „Znaki, znaczki, Bóg i bożki”, <liberte.pl>, 05.08.2017.

Foto: Andreas Lindmark/Eikipedia, Adam „Nergal” Darski podczas koncertu w 7 lipca 2012 roku, CC BY-SA 2.0.

Bronię zmotoryzowanych :)

Od redakcji: 20 września (środa) o godzinie 18:00 w klubie 6. Dzielnica przy u. Piotrkowskiej 102 w Łodzi odbędzie się debata Klubów Liberalnych poświęcona liberalizmowi w polityce miejskiej. Mówcy zastanowią się, czy interesy kierowców, pieszych, rowerzystów i pasażerów komunikacji miejskiej da się pogodzić. Serdecznie zapraszamy! Poniżej wprowadzenie do debaty jednej ze stron sporu. Wydarzenie na Facebooku.

„Rowerzysta, kierowca, pasażer komunikacji, pieszy – czy ich interesy można pogodzić?” – na pytanie będące tematem łódzkiej debaty Klubów Liberalnych odpowiadam jednoznacznie twierdząco. Kluczem do pogodzenia tych interesów jest jednak niedyskryminacja, dlatego właśnie od dłuższego czasu działam w obronie zmotoryzowanych. Samochód nie jest – i wcale nie powinien być – jedyną formą transportu, ale też nie są zmotoryzowani uczestnikami ruchu „gorszego sortu”. A przynajmniej – być nie powinni.

Panuje obecnie moda – lansowana głównie przez środowiska skrajnej lewicy – na dyskryminację zmotoryzowanych i domaganie się zakazów, ograniczeń i utrudniania życia zmotoryzowanym za wszelką cenę. Niestety zasięg tej mody jest szeroki i wpływa na politykę prowadzoną przez władze miast polskich i zachodnioeuropejskich. Odbywa się to pod hasłami promocji „zrównoważonego transportu” czy „odzyskiwania przestrzeni”, a tych, którzy modzie tej się sprzeciwiają, nazywa się ekstremistami.

I hasła, i wspomniane określenia są jednak fałszywe.

Transport zrównoważony zakłada współistnienie różnych form przemieszczania się i ich dopasowanie do potrzeb ludności (często bardzo indywidualnych), efektywność ekonomiczną i minimalizację kosztów tak jednostkowych, jak i społecznych. Nijak się to ma do siłowego eliminowania zmotoryzowanych z miast.

W transporcie zrównoważonym prywatny samochód jest równie ważnym elementem systemu, co transport zbiorowy, rower czy droga na piechotę. W zależności od sytuacji może być bardziej lub mniej użyteczny. Tę użyteczność zwolennicy antysamochodowego zamordyzmu próbują uzasadniać pseudonaukową otoczką badań i publikacji, popełniając ten sam błąd, co lewicowi ekonomiści w naukach gospodarczych.

Zarówno ekonomia jak i życie w mieście dotyczą indywidualnych wyborów w otoczeniu społecznym – możemy więc przez analogię do ekonomii uznać decyzje co do środka transportu jako element prakseologii. Wszelkie zaś pseudonaukowe teorie, na które powołują się zwolennicy eliminacji zmotoryzowanych, niemal zawsze rozbijają się o:

– błąd scjentyzmu, traktujący zachowania ludzkie w kategoriach matematycznych, analogicznych do nauk ścisłych,
– mierzenie tego, co niemierzalne (niektórzy zwolennicy dyktowania mi, czym mam jeździć po mieście, jako argument wskazywali… „indeksy szczęścia w Kopenhadze i Amsterdamie”,
– ignorowanie indywidualnych uwarunkowań oraz preferencji,
– wyciąganie kompletnie nielogicznych wniosków odnośnie do użyteczności (często przytaczane „prawo” Lewisa-Mogridge’a o rzekomym wzroście korków przy poprawie przepustowości zakłada, że liczba samochodów na mieszkańca może przyjąć dowolną wartość; zaś najmniejsze korki będą wtedy, gdy jezdni i samochodów nie będzie w ogóle – tylko że marna to instrukcja dla faktycznego prowadzenia polityki miejskiej).

Na osi: „interes pieszych (lub rowerzystów, lub pasażerów komunikacji miejskiej)” vs „interes zmotoryzowanych” można wyobrazić sobie dwa ekstrema.

Pierwszym będzie uprzywilejowanie pieszych (lub rowerzystów, komunikacji) połączone z podporządkowaniem czy eliminacją samochodów. Drugim zaś fory dla kierowców przy dyskryminacji pieszych. Poglądy na tej osi „centrowe” czy umiarkowane to te, wedle których nikogo nie należy dyskryminować, za to tak prowadzić politykę, aby pozostawić wolność wyboru w zakresie sposobu przemieszczania się.

Znajdziemy zapewne przykłady miast zbliżonych do modelu pierwszego (Kopenhaga, Amsterdam), czy drugiego (Los Angeles, Kuala Lumpur). Ale dzisiejsza debata publiczna najczęściej nie dotyczy sporu pomiędzy tymi ekstremami. Modne i obecne w debacie publicznej jest tylko pierwsze z tych ekstremów – to przekonane o „naukowej” wyższości roweru nad samochodem, które chciałoby z powodów czysto ideologicznych wyeliminować zmotoryzowanych z miast.

Oponentami takich „aktywistów miejskich” w debacie nie są jednak zazwyczaj zwolennicy przeciwnego ekstremum. Broniąc zmotoryzowanych, nie opowiadam się za miastami, w których nie ma miejsca na chodniki, ścieżki rowerowe czy sprawny transport zbiorowy (zbiorowy, bo wcale niekoniecznie publiczny). Przeciwnie, broniąc zmotoryzowanych opowiadam się za umiarkowanym i, na wyżej opisanej osi, centrowym punktem widzenia.

Powołuję się tu na swoje poglądy liberalne, gdyż właśnie ten pogląd opiera się na zasadzie swobody wyboru środka transportu. Ten liberalizm w polityce miejskiej kontrastuje z politykami przymusu i ingerencji władz publicznych we wszelkie sfery życia jednostki (a przypomnijmy, że ingerencję państwa we wszelkie sfery życia jednostki nazywamy totalitaryzmem).

Dlaczego więc inicjatywę na rzecz liberalnej polityki miejskiej nazywam hasłem „Stop dyskryminacji kierowców”, a nie, dajmy na to, „Stop dyskryminacji rowerzystów”? Bo to dyskryminacja kierowców jest realnym problemem politycznym. Rowerzystom, pieszym i pasażerom komunikacji ułatwia się życie, tworzy nowe ścieżki rowerowe (tych naprawdę nie trzeba tworzyć kosztem jezdni), inwestuje w transport zbiorowy, buduje atrakcyjne przestrzenie miejskie. Nikt nie postuluje na przykład ograniczenia wstępu pieszym do centrów miast czy zakazu parkowania rowerów na powierzchni, tudzież horrendalnych opłat parkingowych za parkowanie rowerem.

Przypomnę: propozycja PiS ma umożliwić miastom pobieranie za postój samochodem aż 9 zł podatku parkingowego za pierwszą godzinę postoju, czyli kwotę porównywalną z godzinową płacą minimalną netto, przez co dojazd do pracy dla niektórych może stać się nieosiągalny.

Oczywiście, jest wiele do zrobienia w kwestii zrównoważonego transportu także dla pozostałych użytkowników dróg. Szczególnie inwestycje w transport szynowy mogą okazać się świetną alternatywą dla samochodów, jeśli kolej miejska czy metro będą szybkie, niezawodne, a ich sieć pozwoli na sprawne dotarcie na stację z każdego miejsca. Tymczasem wobec kierowców ułatwień jest coraz mniej, inwestycje drogowe są torpedowane pomimo ogromnych podatków płaconych przez kierowców.

Absurdalna polityka likwidacji miejsc parkingowych naziemnych wobec braku inwestycji w parkingi wielopoziomowe powoduje wzrost, a nie spadek emisji spalin, zaś zwężenia dróg nierzadko prowadzą do katastrofalnych korków. Wzrost atrakcyjności rzekomo „odzyskanych” w ten sposób przestrzeni wydaje się mocno wątpliwy (przykład katastrofalnego zakorkowania ul. Świętokrzyskiej w Warszawie po zwężeniu jezdni powinien być dobrą nauczką).

Mówię „Stop dyskryminacji kierowców”, bo problemu czy choćby zagrożenia dyskryminacji rowerzystów, pieszych czy pasażerów komunikacji nie ma.

Aby pogodzić interesy kierowców z interesami pieszych, rowerzystów i pasażerów komunikacji nie musimy się uciekać do żadnych ekstremizmów. Nie trzeba nam ani Amsterdamu i Kopenhagi (notabene ta ostatnia przyjazna jest rowerzystom, ale pieszym niekoniecznie – rowerzyści jeżdżą tam, jak chcą powodując wobec pieszych wiele niebezpieczeństw), ani Los Angeles czy Kuala Lumpur (po których samochodem jeździ się wprawdzie wygodniej niż po Warszawie, ale gdzie bez samochodu faktycznie trudno żyć).

Lepsze przykłady bierzmy choćby z miast niemieckich. W Monachium znajdziemy mnóstwo ścieżek rowerowych, atrakcyjną przestrzeń dla pieszych i doskonały transport publiczny – ale także szerokie obwodnice, niezłą przepustowość ulic centralnych i parkingi (na powierzchni płatne tam gdzie to konieczne, ale nie tam, gdzie ktoś miał taką zachciankę; wiele parkingów otoczonych zielenią, co poprawia estetykę – do tego niezliczona wręcz ilość miejsc na parkingach wielopoziomowych).

Wreszcie, myślmy o przyszłości: samochodów z miast eliminować nie należy, ale należy dbać o sprawne przejście na elektromobilność, a także o upowszechnienie bardziej ekonomicznych form gospodarowania, takich jak carsharing czy carpooling. Rozwiązania liberalne także tu sprawdzą się najlepiej.

Jacek Władysław Bartyzel – liberał, ateista, zwolennik wolnego rynku, świeckiego państwa, autonomii jednostki. Zainspirowany filozofią obiektywizmu i austriacką szkołą ekonomii. Członek koła Warszawa-Wawer w partii Nowoczesna. Urodzony w Łodzi, ukończył bankowość i finanse na Cass Business School w Londynie. Mieszka na warszawskim Grochowie, pracuje w konsultingu specjalizując się w bankowości i systemach płatniczych.

Czytaj także: Samochody nie robią zakupów. Ludzie tak.

Foto Sean MacEntee via Foter.com / CC BY

Idee na XXI wiek – liberalizm 6.0 :)

Gdy w 1929  r. ludziom na głowy spadł wielki kryzys, John Kenneth Galbraith napisał, że nastał koniec, ale nie było go jeszcze widać. W pewnym sensie – toutes proportions gardées – w podobnej sytuacji świat znajduje się obecnie. Od kilku lat narastało w nas przekonanie, że wraz z kryzysem finansowym po 2008 r . skończyła się pewna era w politycznych, gospodarczych i społecznych dziejach zachodniego świata. Jednak, pomimo upływu niemal dekady, w dalszym ciągu mamy co najwyżej mgławicowe pojęcie o tym, co w zamian. Trochę na wyrost formułujemy pogląd, że powrotu nie ma (nawet gdy poprawi się koniunktura gospodarcza), lecz pozostajemy niezdolni do zaprojektowania jakiejkolwiek wizji nowej epoki. W efekcie pozwalamy szarlatanom na definiowanie pola debaty. A tymczasem ich propozycje ograniczają się do kreślenia idyllicznych koncepcji powrotu do jeszcze bardziej odległej przeszłości, które są niekiedy groźne dla wolności człowieka, ale zawsze niezdatne do realizacji, niepraktyczne i nieskuteczne z punktu widzenia wartości i celów założonych przez samych ich autorów.

Czas przełomu

Jeden wniosek wydaje się bezdyskusyjny. Żyjemy w czasach przełomu, w szczelinie pomiędzy epokami politycznymi. Dotychczasowy ład zostaje odrzucony przez znaczną część demokratycznych społeczeństw, które potrafią diagnozować wady rzeczywistości, formułować postulaty odnoszące się do oczekiwanej przyszłości, ale nie są w stanie ani trafnie wyłuskać realnych przyczyn negatywnych zjawisk, ani wskazać na środki, które skutecznie pozwoliłyby długofalowo osiągać pożądane zmiany. Ponieważ esencją ostatnich kilkudziesięciu lat światowych dziejów polityczno-ekonomicznych była rosnąca otwartość, wielu ludzi w zamykaniu się państw i społeczeństw dostrzega recepty oraz nadzieje na wymarzoną poprawę. Ostrze krytyki i niechęć kierują się przeciwko globalizacji i imigracji. Pierwsze zjawisko opisywane jest jako źródło wszelkich nieszczęść: zmniejszenia liczby miejsc pracy, napływu konkurencyjnych towarów zagranicznych oraz rosnącej dynamiki zmian, która generuje konieczność uczenia się przez całe życie, potrzebę elastyczności zatrudnienia, gotowości do zmiany miejsca zamieszkania itp. uciążliwości dla tych całkiem licznych, którzy woleliby pracę przez całe życie zawodowe na jednym etacie, u jednego pracodawcy, w tym samym zawodzie, z wykorzystaniem tych samych niezmiennych kompetencji, w swoim mieście rodzinnym, ale z płacą nadążającą za wzrostem PKB i pojawianiem się na rynku nowych, atrakcyjnych towarów. Dodatnie aspekty globalizacji, takie jak niższe ceny towarów dla konsumenta, optymalizacja produkcji, presja na innowacyjność, która poprawia jakość życia we wszystkich jego przedziałach (w tym tych, do których dostęp jest finansowany ze środków publicznych), porzucenie kosztownej praktyki sztucznego subsydiowania nierentownych zakładów i miejsc pracy, za które płacą także niemajętni obywatele i które generuje dług obarczający przyszłe pokolenia – wszystko to zostaje pominięte. Krytyka kieruje się także przeciwko imigracji, przeciwko napływowi tańszej siły roboczej. Formułuje się tezy o „zabieraniu miejsc pracy”, choć w wielu wypadkach na prace przez imigrantów wykonywane w społeczności rdzennej brak chętnych, którzy niekiedy wręcz preferują życie z pomocy socjalnego państwa. Kiedy indziej potrzeba imigracji wynika z przemian demograficznych i deficytu pracowników. Dodatnie aspekty imigracji z wyższymi wpływami podatkowymi, niższymi cenami towarów, zapobieżeniem relokacji całych firm, zwiększeniem potencjału kraju czy regionu jako przestrzeni inwestycyjnej i ograniczeniem skutków kryzysu demograficznego, znów są zupełnie pomijane.

Najgłośniejsi i najskuteczniejsi w pozyskiwaniu poparcia buntujących się społeczeństw trybuni chcą zarówno ograniczenia globalizacji w sensie przepływu dóbr i towarów, jak i zablokowania imigracji zarobkowej. Tylko udają, że nie znają pewnej starej geopolitycznej reguły. Stanowi ona, że w wypadku znaczących nierówności w dochodach pomiędzy różnymi częściami świata, strona bogatsza musi przyjąć albo towary, albo ludzi pochodzących z drugiej strony. Trzecią możliwością jest tylko wojna, dziś już niekoniecznie w klasycznej, ale w „hybrydowej” formule, takiej jak akty terroru. Jednak ta spirala resentymentów i poczucie zagrożenia jest im politycznie na rękę, dlatego chętnie je pogłębiają. W celu wzmocnienia swojej narracji sięgają bez większych oporów po coraz mniej zawoalowane akcenty nacjonalistyczne, ksenofobiczne, szowinistyczne, a nawet rasistowskie. Jednym słowem: naszystowskie. W sposób niezwykle skuteczny, z pomocą chóru prymitywów i producentów fałszywych informacji robiących echo dla ich przekazu w internecie, obrzydzają obywatelom idee wielokulturowych społeczeństw budowanych na fundamencie tolerancji. Za ich sprawą formułowaniu wypowiedzi niepoprawnych politycznie nie towarzyszą już opory, zażenowanie i wstyd, ale duma, satysfakcja i poczucie wyzwolenia. Tymczasem nowa atmosfera prowadzi do zaostrzenia relacji pomiędzy ludźmi o różnych kulturowych backgroundach, do coraz liczniejszych aktów dyskryminacji, do otwarcie demonstrowanej niechęci, a nawet przemocy. Na tym podłożu bujnie kwitną terror i nienawiść.

Zamykanie się w granicach państw i mono- etnicznych społeczności w najmniejszym stopniu nie rozwiąże jednak narastających problemów strukturalnych większości państw zachodnich, ale raczej je pogłębi. Rosnące nierówności materialne zderzają się z demokratyczną rzeczywistością i w kontekście immanentnego dla niej egalitaryzmu stają się nieznośne. Pokazuje to słuszność uwag, które padały onegdaj w debatach o poszerzaniu praw wyborczych, a mówiły o niemożności wprowadzenia równości politycznej na zasadzie „jeden obywatel to jeden głos” bez ograniczenia rozrastania się nierówności materialnej w nieskończoność. W efekcie albo ograniczy się demokrację, albo te nierówności. Równolegle rośnie obciążenie finansów publicznych państw i ich długi, co stawia pod znakiem zapytania przetrwanie hojnej polityki socjalnej. Wszelkie próby jej cięcia, czego poligonem jest współczesna Grecja i w mniejszym stopniu inne kraje Południa Europy, napotykają jednak na gwałtowny sprzeciw społeczny. Trybuni ludowi także w tym przypadku pragną upatrywać winy w globalizacji i czynniku zewnętrznym, w konstrukcji strefy euro, zagranicznym pochodzeniu wielu wierzycieli, w Brukseli. To łatwiejsze niż wskazanie winy czynników wewnętrznych, czyli własnych kolejnych rządów rozbudowujących systemy socjalne o nowe, kosztowne świadczenia, a także obywateli i wyborców, którzy nieroztropnie przez dekady popierali taką politykę i wybierali partie oferujące najbardziej kosztowne obietnice socjalne. Furia ludzi nie jest jednak całkiem bezzasadna. Jest najzupełniej zasadna, gdy pochodzi od przedstawicieli młodego pokolenia, borykającego się z najwyższym bezrobociem, niemającego warunków do równie dobrego jak poprzednie pokolenia startu w dorosłe życie, a równocześnie nieponoszącego odpowiedzialności za wybór trwoniących pieniądz publiczny i generujących wielkie długi ekip rządowych w latach 70., 80. czy 90. poprzedniego wieku. Na tym tle narasta potężny konflikt międzypokoleniowy pomiędzy winowajcami długu/ konsumentami fruktów a ich dziećmi i wnukami, czyli dłużnikami/pozostawionymi na lodzie. Jego kluczowym aspektem będzie napędzany załamaniem demograficznym kolosalny kryzys systemów zabezpieczenia emerytalnego i zdrowotnego, który doprowadzi do kopernikańskiego przełomu w polityce społecznej, gdy sam jeden cel zapobieżenia nędzy starych ludzi oraz zapewnienia im leczenia pociągnie za sobą koszty tak wielkie, że jego realizacja będzie wymagać skasowania niemal całej reszty państwa dobrobytu, a więc wszelkich świadczeń kierowanych także do ludzi młodszych. Czy to pokolenie zdzierży fakt własnej deprywacji w imię utrzymywania na starość tych, którzy wpędzili je w długi?

Na pewno walka z imigracją i zamykanie się na handel zagraniczny nie tylko nie pomoże w rozwiązaniu tych problemów, lecz także dodatkowo je pogłębi, i to radykalnie. Odnoszący dzisiaj wielkie sukcesy propagandowy atak na liberalizm jest dwutorowy. Jest to synteza quasi-socjalistycznej nostalgii za dobrze funkcjonującym państwem dobrobytu z lat 50. lub 60. XX w . (gdy świat się mało zmieniał, ludzie mieli wręcz dożywotnią gwarancję pracy, poziom życia nieustannie się poprawiał, życie było przewidywalne, a ryzyko redukowane prawie do zera przez państwową sieć bezpieczeństwa) z tęsknotą za homogenicznym kulturowo społeczeństwem oraz jednolitą rasowo dzielnicą, która rozbudza postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne. Nietrudno jednak odgadnąć, że powrót do polityki sprzed ponad 50 l at w dzisiejszym świecie jest w dłuższej perspektywie skazany na klęskę. Pozostaje tylko pytanie, jak głębokich szkód dokona ewentualna próba wdrożenia mieszanki egalitaryzmu majątkowego z narodowo-etnicznym szowinizmem, zanim jej anachronizm stanie się dla wszystkich oczywisty. Mogą to być szkody znaczne, zwłaszcza w państwach o słabej kulturze demokratycznej, gdzie atak na liberalizm ma dodatkowy trzeci tor w postaci agresji arbitralnego zarządzania na normy konstytucyjnego państwa prawa.

Liberalne przepoczwarzanie

Liberałowie nie mogą w obliczu nakreślonego kryzysu mówić „byliśmy głupi” i oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Głupotą byłoby to robić, jeśli recepty konkurencyjnych sposobów myślenia ograniczają się do próby przywrócenia świata, który po prostu już nie istnieje. Na przestrzeni całej historii celem liberalizmu i zorientowanych na niego liderów było ustanowienie metodami polityki jak najszerszego zakresu wolności indywidualnej człowieka, jaki mógł zaistnieć w warunkach życia zbiorowego w sposób uporządkowany, a więc harmonizacja naturalnej ludzkiej potrzeby wolności z koniecznością dobrego zarządzania relacjami międzyludzkimi jako ramą, bez której wolność zamienia się w chaos. Bardzo istotnym i odróżniającym liberałów od innych tendencji światopoglądowych był pogląd o integralności wolności człowieka, której nie można dzielić, wyłuskując wolność słowa, polityczną, wyznania, gospodarczą czy osobistą, po to, aby poszerzać ludziom jedne „wolności”, a ograniczać inne. Ten cel pozostaje aktualny, gdyż w okresie obecnego przełomu ponownie znalazł się pod zwiększoną presją naszystów, autorytarystów i etatystów. W różnych epokach dążenie do niego stawiało przed liberałami różne wyzwania, dlatego też i sam liberalizm ulegał przepoczwarzeniom, realizując jednak stale ten sam cel. We współczesnym świecie winna powstać jego nowa, zmodyfikowana wersja.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą i jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z boskiego nadania, odpowiedzialnych przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa. Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został osiągnięty w pełni przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw. Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo. Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy, na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), a które także generowało niebezpieczeństwo dla demokracji. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych obsługiwanych przez administrację państwa. W końcu piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej kosztem interesów konsumenta i nowo powstających przedsiębiorstw z nowymi ideami, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od 2008  r. zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Czwartej odsłony liberalizmu dotyczy to w równej mierze co mikstury quasi-socjalistyczno-naszystowskiej, promowanej dziś intensywnie przez szarlatanów prostych rozwiązań i klanów internetowej polityki. Zamiast tego potrzebny jest projekt modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI  w., w tym – co bardzo istotne – zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia.

Liberalna reakcja na czas przełomu

Wybór terapii jest naturalnie po stokroć trudniejszy aniżeli analiza dość oczywistej diagnozy. W żadnym razie nie aspiruję do tworzenia kompleksowego programu szóstej odsłony liberalizmu na XXI  w. Jasne jest, że ze spuścizny wcześniejszych liberalizmów niektóre elementy (twardy trzon) winny pozostać niezmienne, ponieważ rezygnacja z nich oznaczałaby utratę ponadczasowego celu liberalizmu i wstąpienie w szeregi naszystów. W wypadku idei twardego trzonu warto się jednak zastanowić nad przyczynami punktowych sukcesów, które w ich podważaniu odnoszą szarlatani, tak aby poprzez redefinicję całego pola debaty rozbroić ich propagandę. Drugą kategorią winny być te elementy dotychczasowych liberalizmów, które mogą ulec pewnej modyfikacji, kategorią trzecią natomiast elementy, które powinny zostać zawieszone na dłuższy okres, ponieważ stały się nieadekwatne wraz ze zmianą rzeczywistości albo stanowią balast dla skuteczności polityki liberałów. Poniższe uwagi to tylko głos w dyskusji, a listy spraw zaliczonych do wskazanych trzech kategorii w żadnym wypadku nie są wyczerpujące.

Do twardego i niezmiennego trzonu liberalizmu, także w szóstej odsłonie, musi należeć idea konstytucyjnego państwa prawa. Gdy szarlatani boleją nad ograniczeniami swojej władzy i próbują ogłupić wyborców argumentem, że ów „imposybilizm” ogranicza prawa samych wyborców jako „suwerena”, należy wskazać na alternatywne wobec rządów prawa funkcjonujące we współczesnym świecie modele władzy państwowej i zapytać Amerykanów oraz Europejczyków, czy podoba im się dowartościowanie praw zwykłych obywateli w modelu Putina/Erdoğana, czy może w modelu chińskim, a może w modelu teokratycznym, praktykowanym przez Arabię Saudyjską lub bardziej spektakularnie przez ISIS, a który w naszych warunkach mógłby przyjąć np. formułę „panowania Chrystusa Króla”? Do trzonu liberalizmu XXI  w. niezmiennie należeć powinna idea wolności indywidualnego wyboru stylu życia, czyli to wszystko, co nazywa się często „liberalizmem obyczajowym”. Ten aspekt liberalizmu znajduje się zresztą obecnie pod najmniejszym i słabnącym ostrzałem krytyków i zyskuje coraz szersze poparcie społeczne, nawet ze strony niektórych naszystów. Tam, gdzie ostra debata nadal trwa, a nawet przebiega niezbyt pomyślnie (jak w Polsce), należy niestrudzenie powtarzać, że ustawy poszerzające zakres wolności obyczajów nie odbierają nikomu prawa do konserwatywnego, tradycyjnego czy religijnego stylu życia. Ustawy zmierzające w stronę przeciwną wdzierają się i usiłują regulować prywatne życie obywateli. Liberałowie, podejmując działania zaradcze tam, gdzie ujawniają się skutki negatywne, muszą niezmiennie opowiadać się za znoszeniem barier handlowych w skali globalnej. To wyzwanie moralne, ponieważ polityka wysokich ceł i blokowania towarów z ubogich państw generuje tam klęski nędzy i głodu. Z drugiej strony powoduje wyższe ceny produktów pierwszej potrzeby dla uboższych obywateli naszych państw, osłabia nasze gospodarki, hamuje innowacje i postęp we wszystkich dziedzinach. Odpowiednie regulacje prawne i podaż dobrze wykwalifikowanej siły roboczej muszą gwarantować atrakcyjność inwestycyjną naszych państw. Dlatego proste prawo i intensywnie finansowana edukacja także nie mogą zniknąć z liberalnej agendy. Dotyczy to również pogłębiania i wzmacniania integracji europejskiej, której przeciwnicy, zwłaszcza w państwach europejskich rubieży, winni się potykać o argument ryzyka konfliktów zbrojnych powodowanych dezintegracją. W końcu na liberalnej agendzie w szóstej odsłonie musi pozostać kwestia reformy polityki społecznej w dobie zmian demograficznych, ponieważ alternatywą pozostaje głęboka zapaść finansowa naszych państw, która pociągnie ze sobą nieprzewidywalne konsekwencje dla wolności i bezpieczeństwa ludzi.

Przemyślenia i zapewne modyfikacji wymagają niektóre bardzo teraz istotne problemy polityczne. Jako pierwszy nasuwa się problem liberalnego podejścia do imigracji i budowy społeczeństw wielokulturowych. Choć z przyczyn demograficznych imigracja jest nieunikniona, a heterogeniczne społeczeństwa zasadniczo bardziej tolerancyjne, dynamiczne i innowacyjne, to jednak entuzjazm wobec imigracji ma dość jaskrawo zarysowane granice. Uzasadniony jest sprzeciw wobec dalszego przyjmowania do naszych państw ludzi, którzy z obojętnie jakich powodów (to najczęściej powody religijno-kulturowe, ale niekiedy wynikające także po prostu z dokonanego przez nich wyboru światopoglądowego) negują, naruszają i usiłują zwalczać liberalno-demokratyczne modus vivendi naszych społeczeństw, w tym ducha współżycia ludzi o różnych wartościach obok siebie w pokoju. Pierwsze działania w kierunku takiej modyfikacji programów podejmują już liderzy niektórych europejskich partii liberalnych, zwłaszcza ponoszący odpowiedzialność rządową premierzy Holandii (z Volkspartij voor Vrijheid en Democratie) i Danii (z Venstre), ale nie tylko. Ideą jeszcze dalej idącą jest postulat pozbawiania obywatelstwa także przedstawicieli etnicznie rdzennej wspólnoty narodowej, którzy zhańbili się np. udziałem w wojnie po stronie ISIS lub wzięciem udziału w przygotowaniu zamachu terrorystycznego. Inkorporacja surowej polityki wobec występujących zbrojnie przeciwko wolności ludzi osłabi wyborczy potencjał naszystowskich szarlatanów, a nie będzie przecież niezgodna z liberalnym celem ochrony wolności.

Innym elementem liberalnego programu, który musi zostać przemyślany i być może zmodyfikowany, jest ochrona prywatności w dobie znacznego zagrożenia terrorystycznego. Liberałowie powinni wsłuchać się w głos obywateli, którzy w wielu krajach są skłonni nawet w nadmierny sposób zgodzić się na zbieranie przez służby ich danych, kontrolowanie ruchu w internecie i sprawdzanie korespondencji e-mailowych czy rozmów telefonicznych, jeśli zapobiegnie to kolejnym tragediom. Warunkiem rezygnacji z pryncypialności liberalnej w odniesieniu do np. tajemnicy korespondencji, intymności życia prywatnego czy prawa do anonimowości jest jednak zbudowanie autentycznego zaufania do państwa i wzajemna, efektywna (a nie pozorowana) i skrupulatna kontrola działań służb przez inne instytucje, takie jak rzecznik prywatności obywatelskiej, a w ostatniej instancji realnie niezawisły sąd. Obywatel musi mieć pewność, że dane wykorzystuje się tylko do walki z poważną przestępczością, także wtedy, gdy jego krajem rządzą konserwatyści, chadecy i socjaldemokraci, a nie liberałowie czy zieloni. Konieczne są: transparentność, odpowiedzialność funkcjonariuszy za ewentualne naruszenia wraz z odpowiedzialnością odszkodowawczą wobec osób inwigilowanych z naruszeniem przepisów lub niepotrzebnie, acz uporczywie.

W końcu liberałowie powinni rozważyć modyfikację swojej polityki podatkowej. Przede wszystkim po to, aby nie była ona sztywną doktryną niskich podatków z pominięciem istniejących warunków makroekonomicznych. Ludzie mają prawo woleć, aby państwo finansowało więcej usług publicznych, o ile są świadomi, że zapłacą za to wyższymi podatkami. Jeśli w grupie średnio zarabiających, którzy uzyskują na tyle wysokie dochody, że mogą one zostać dodatkowo opodatkowane, istnieje szeroki konsensus na rzecz polityki zwiększania usług publicznych, to taka polityka nie powinna być dla liberałów anatemą, zwłaszcza że usługi publiczne państwo może zamawiać i opłacać dostęp do nich dla obywateli u prywatnych oferentów (kilku, aby była konkurencja), co powinno być standardem w liberalnym programie XXI  w. Innym problemem jest sprawiedliwe wyważenie problemu progresji podatkowej – to nadal trudne wyzwanie ideowe. Jeszcze innym problemem jest obecny poziom zadłużenia państw, którego redukcja wydaje się celem priorytetowym przed redukcją podatków (także ze względu na sprawiedliwość wobec młodego pokolenia, którego brzemię w postaci długu publicznego trzeba ograniczać). W końcu także kryzys demograficzny i załamanie się systemów emerytalnych nie zachęcają niestety do roztaczania widma rychłego obniżania podatków.

W dorobku wcześniejszych liberalizmów znajdują się naturalnie także elementy, z których należy całkowicie zrezygnować. Wiele z nich po prostu się zdezaktualizowało. Inne stały się nieadekwatne we współczesnym świecie. Liberalizm powinien przykładowo bez dalszych oporów inkorporować ekologiczny sposób myślenia do swojej filozofii. Wiele europejskich grup liberalnych już to uczyniło. Nie oznacza to oczywiście entuzjastycznej akceptacji i poparcia dla wszystkich wymysłów, zwłaszcza skrajnych grup ekologicznych, ponieważ wiele z nich generuje ograniczenia, koszty lub wymogi, a niewiele zmienia na lepsze lub nawet traktuje usiłowanie zmiany stylu życia ludzi za cel sam w sobie. Chodzi raczej o to, że liberałowie powinni zareagować na kryzys ekologiczny, w którym niewątpliwie tkwi nasza planeta, jako wyzwanie, które w wielu wypadkach może i musi uzyskiwać pierwszeństwo przed wieloma cenionymi tradycyjnie przez liberalizm celami i wartościami, takimi jak pełna wolność gospodarcza, zorientowanie na zysk, a nawet niekiedy własność prywatna (poprzez instytucję odszkodowań dla właścicieli).

Liberalizm musi przestać być postrzegany jako prąd myślowy z natury rzeczy sprzyjający korporacjom, w tym przede wszystkim finansowym. Liberalizm sprzyja wolnemu rynkowi. Ten cel realizuje się najlepiej, sprzyjając konsumentom, w których interesie właśnie jest prawidłowe funkcjonowanie mechanizmów podaży i popytu oraz kształtowania konkurencyjnych cen produktów i usług. Ograniczanie efektywności wolnego rynku leży zaś wielokrotnie w interesie producentów i usługodawców. Liberałowie powinni się stać rzecznikami konsumentów i strażnikami autentycznie wolnej konkurencji rynkowej. Elementem tej polityki powinno być nie tylko zwalczanie praktyk monopolowych i oligo- polowych, likwidacja procederu różnorakich oszustw wobec klienta wykorzystujących np. przewagę wiedzy specjalisty nad zwykłym obywatelem, lecz także sankcje wobec firm naruszających prawa pracownicze. Ich zakres to jedna sprawa, przymykanie oka na obchodzenie się z nimi po macoszemu nie wchodzi jednak w grę. Dokładnie taka sama filozofia winna przyświecać podejściu do tzw. optymalizacji fiskalnej. Liberałowie powinni popierać konkurencyjność inwestycyjną swoich krajów poprzez niski CIT, czytelne przepisy i likwidację luk, ale powinni surowo zwalczać ucieczki do rajów podatkowych i fabrykowanie rozliczeń.

Liberałowie mogliby także aktywniej prowadzić politykę płacową. Cena za płacę, inaczej niż za zwyczajne towary, jest wskaźnikiem newralgicznym i istnieje możliwość uzasadnienia dla jej odmiennego traktowania od innych cen. Państw coraz częściej nie stać na hojną politykę społeczną, ale mogą egzekwować prawa pracownicze i wywierać presję na wzrost ogólnego poziomu płac wraz ze wzrostem zysków przedsiębiorstw. Płace minimalne powinny być nie tylko zróżnicowane w zależności od regionu kraju, lecz także od rodzaju pracodawcy. Małe firmy rodzinne, start-upy lub przedsiębiorstwa borykające się z wymagającymi inwestycji problemami strukturalnymi powinny być obligowane do wypłacania niższych płac minimalnych aniżeli wielkie, prężne, świetnie prosperujące i prowadzące ekspansję międzynarodowe koncerny, które mają czasem niedające się już nijak inwestować zasoby. Polityka przyciągania inwestycji w wykonaniu liberałów powinna wiązać ofertę niskiego CIT z wymogiem wysokich wynagrodzeń dla pracowników. W gospodarce powinna jednak pozostać też pula dość nisko płatnych miejsc pracy dla osób bezrobotnych w formie oferty nie do odrzucenia. Należy unikać sprowadzania do kraju nisko kwalifikowanych imigrantów tylko dlatego, że rodzimi bezrobotni odrzucają niektóre miejsca pracy i preferują życie na koszt podatników, kombinowane z zatrudnianiem na czarno.

Żar

Zmiany są konieczne, ponieważ zbyt dużo ważnych elementów rzeczywistości nie spełnia oczekiwań zbyt wielu ludzi. Dopóki one nie zostaną sformułowane, duża część obywateli będzie stawać w opozycji do programu liberalnego z tego prostego powodu, że aktualna rzeczywistość została przez liberalizm i liberałów w znacznej części ukształtowana i – słusznie czy nie – jest z nimi kojarzona. Aby jednak nawet znowelizowany program liberalizmu szóstej odsłony odniósł sukces, potrzebny jest żar, który trudno wykrzesać zwolennikom status quo.

Dlatego należy zakończyć taką pesymistyczno-optymistyczną uwagą. Dla przyszłego ponownego sukcesu liberalizmu przydatny byłby demontaż części filarów stworzonego przezeń świata. To duże ryzyko, bo naszystowskie paliwo może wystarczyć na długo. Jednak w ostatecznym rozrachunku tylko powstanie realnego zagrożenia dla nadal cenionej w krajach zachodnich wolności indywidualnej człowieka lub tym bardziej utrata części tej wolności ma szansę zadziałać na obywateli jak kubeł zimnej wody. Tylko wtedy liberalizm szóstej odsłony zyska potencjał mobilizacyjny, żar i „wyznawców”. Stanie się ruchem ludzi żądających zmian, zamiast filozofią administrujących wodą w kranie drętwych klerków.

Piotr Beniuszys – politolog i socjolog, mieszka w Gdańsku. Członek zespołu redakcyjnego i autor licznych publikacji w „Liberté!”.

Liberalizm wybiórczy to żaden liberalizm (polemika) :)

Ze zdumieniem przeczytałem artykuł Ignacego Dudkiewicza „Wartości liberalne? Tak, ale pod innym sztandarem”, w którym autor przekonuje o „zmierzchu liberalizmu jako myśli ekonomicznej”, a liberalne wartości sprowadza do selektywnie wybranych elementów bez żadnej istotnej myśli przewodniej.

Własność siebie samego

Liberalizm ekonomiczny i wolność gospodarczą często przeciwstawia się liberalizmowi społecznemu i wolnościom politycznym czy obyczajowym. Te pierwsze popularnie przypisuje się „prawicy”, drugie „lewicy” w mocno uproszczonej klasyfikacji.

O ile taka systematyka bywa wygodna, często z jej powodu unika sedno problemu: wszystkie te wolności są ze sobą integralnie powiązane, a podważenie jednych fundamentalnie podważa pozostałe.

Naturalne wolności jednostki ściśle tożsame są z prawem własności, a konkretnie – z podstawową zasadą, że człowiek, istota dysponująca indywidualnym rozumem, jest jedynym właścicielem samego siebie. Jest więc właścicielem swoich myśli, idei, swojej pracy i jej produktów i wszystkiego tego, co powstaje z ich dobrowolnej wymiany. Dobrowolnej, bo na tej dobrowolności polega społeczne współistnienie.

Rozróżnienie pomiędzy wolnością gospodarczą a polityczną stanowi więc kwestię zbiorczego, często umownego nazewnictwa poszczególnych dziedzin działalności i życia człowieka, nie zaś istotę tych wolności. Ignacy Dudkiewicz pisze: „Potrzebujemy dziś innej doktryny gospodarczej, w której jeśli cokolwiek będzie bezwzględnie »święte«, to nie prawo własności, ale ludzka godność”. Teza ta jest zaiste kuriozalna i… wewnętrznie sprzeczna. Co więcej, jej sprzeczność nie dotyczy wyłącznie wolności gospodarczych. Trudno bowiem wyobrazić sobie godność osoby ludzkiej w sytuacji, gdy osoba ta nie jest właścicielem samej siebie, a więc gdy własność tej osoby należy do kogoś innego lub do państwa.

Prawo do niepytania o zgodę

Istotę wolności określa jej granica: jednostka jako właściciel samej siebie może robić z sobą i wytworami własnej myśli i pracy cokolwiek uzna za stosowne tak dalece, jak nie narusza w ten sposób praw innych. Ta definicja wolności sprawia, że wolności zawsze opisywać będziemy w sposób negatywny, określając granice, których przekroczenie podważałoby samą tę wolność.

Instytucje państwa i prawa są tu niezbędne (liberalizm nie jest przecież anarchizmem) właśnie do tego, by zapewnić, że granica ta nie zostanie przekroczona. Ograniczenie wolności jednej jednostki przez państwo nie może więc być arbitralnym wyborem. Przeciwnie, ograniczenia dopuszczalne są wtedy i tylko wtedy, gdy istoty tej wolności bronią.

Spory między liberałami dotyczą więc raczej kwestii definiowania tego, które z ograniczeń narzucanych przez państwo pozostają w zgodzie z tą istotą wolności, będąc niezbędnym środkiem do jej zagwarantowania, a które ograniczają tę wolność nadmiernie.

I tak zapewnienie obrony narodowej, systemu sprawiedliwości – i ich finansowanie z podatków – nie budzą kontrowersji. Ale już finansowanie służby zdrowia czy edukacji z przymusowych danin w zależności od skali i stopnia pozwala na dostrzeżenie pewnych różnic między liberałami.

Jedni uznają więc, że to dobra na tyle podstawowe, by jednostka mogła korzystać ze swoich wolności. Inni zwrócą uwagę, że takie założenie dotyczyć może jedynie bardzo ograniczonego zakresu tych świadczeń, a co jest ponad ten poziom, stanowi już redystrybucję.

Socjalistyczne poziomy opodatkowania o charakterze konfiskaty albo regulacje rynkowe tworzące bariery wejścia na rynek lub publiczną własność środków produkcji czy konserwatywne ingerencje w sfery życia intymnego motywowane religijnie stanowią już z kolei czytelne i klarowne naruszenie wolności jednostki przez kolektyw – państwo. To oczywiście tylko przykłady pokazujące, gdzie spory między liberałami są zupełnie uprawnione, a gdzie mamy do czynienia z jasną sytuacją naruszenia lub ochrony wolności przez państwo.

Tymczasem Ignacy Dudkiewicz do tych wolności próbuje podejść wybiórczo. Czytamy więc o wyborze „niezwykle cennych i pięknych elementów”, wśród nich kwestii emancypacji i walki z dyskryminacją. To mit – wolność nie polega na przyznaniu jakichkolwiek „pięknych elementów” przez kolektyw ani o pytaniu o zgodę na te czy inne wolności. Jeśli ktoś ma nam te wolności koncesjonować i selektywnie przyznawać, to wolny jest ten, kto przyznaje, nie ten, kto otrzymuje.

Kapitalizm i zniewolenie? Wręcz przeciwnie

Ignacy Dudkiewicz zwraca dalej uwagę na dyskryminację „olbrzymiej liczby ludzi żyjących na świecie w upadlającej nędzy”. To niezwykle cenna uwaga, tyle że stojąca w całkowitej sprzeczności z postulowanym przez niego odejściem od liberalizmu gospodarczego.

Teza, iż „kapitalizm w niemałym stopniu jest źródłem ich niewoli” jest zwyczajnie nieprawdziwa i przeczy jej doświadczenie historyczne. To właśnie kapitalizm przyczynił się do niespotykanego w dziejach ludzkości postępu w jakości życia (a więc i zapewnieniu godności, o którą autor się upominał) nie tylko dla bogatszych, ale i biedniejszych warstw społeczeństwa. I to właśnie pozbawienie wolności gospodarczych, odchodzenie od kapitalizmu bądź jego nieprzyjmowanie spycha innych w biedę.

Największą liczbę osób żyjących w „upadlającej nędzy” znajdziemy w krajach komunistycznych (dzisiejsza Korea Północna czy w przeszłości Związek Radziecki lub Chiny za czasów Mao Zedonga) lub tych, gdzie instytucjonalna ochrona prawa własności i praw jednostki nie istnieje.

Społeczeństwa o najwyższym poziomie dobrobytu zaś to te, które kapitalizm i wolny rynek pielęgnują lub chociażby pielęgnowały w okresie, gdy do dobrobytu dochodziły. Nawet socjaldemokratyczne (eufemistycznie nazywane „państwami dobrobytu”) kraje skandynawskie nie byłyby dziś tak zamożne, gdyby kilkadziesiąt lat temu nie prowadziły ultraliberalnej polityki gospodarczej.

Nierówności zaś same w sobie nie są problemem tak dalece, jak wynikają z działalności rynku a nie uprzywilejowania przez państwo. Kuriozalna byłaby przecież doktryna, wedle której akceptowalibyśmy większą biedę najbiedniejszych, jeśli tylko zamożni staliby się mniej zamożni. A właśnie do takiej doktryny prowadzi antywolnościowa polityka redystrybucji.

Liberalizm i „liberalizm”

Krytykując tę doktrynę Margaret Thatcher krytykowała „liberałów” (People on all levels of income are better off than they were in 1979. The honourable gentleman is saying that he would rather that the poor were poorer, provided that the rich were less rich. That way one will never create the wealth for better social services, as we have. What a policy. Yes, he would rather have the poor poorer, provided that the rich were less rich. That is the Liberal policy).

To oczywiście semantyczna różnica – liberałami w Wielkiej Brytanii czy USA określa się socjalistów, podczas gdy osoby o wolnościowych poglądach częściej przyznają się do poglądów libertariańskich lub konserwatywnych (ewentualnie zwą się „klasycznymi liberałami”).

Liberalizm kontynentalnej Europy nie ma więc wiele wspólnego z „wybrakowanym”, socjalistycznym czy socjaldemokratycznym „liberalizmem” krajów anglosaskich. Tymczasem właśnie taki wewnętrznie sprzeczny, koncesjonowany „liberalizm” anglosaski, personifikowany przez Simona Hughesa, do którego zwracała się Thatcher, najwyraźniej proponuje nam Ignacy Dudkiewicz. Dziękuję, nie skorzystam.

Renesans austriackiej szkoły ekonomii

Wreszcie nie sposób zignorować tezy o „zmierzchu liberalizmu jako myśli ekonomicznej”. Istotnie, historia XX wieku pokazywała stały odwrót od liberalnej myśli ekonomicznej. Prace najwybitniejszych przedstawicieli austriackiej szkoły ekonomii (zwłaszcza Ludwiga von Misesa) były gdzieś na uboczu, gdy wszyscy fascynowali się pomysłami interwencjonistycznymi czy socjalistycznymi. Tyle że ta sama historia pokazała, że to Mises, a nie Keynes czy Marks, miał rację.

Prakseologiczna, oparta na ludzkim działaniu i subiektywnych potrzebach, teoria Misesa sprawdziła się lepiej niż zaawansowane modele ekonometryczne czy centralne planowanie. Gospodarki socjalistyczne upadły, a interwencjonistyczne polityki zamiast zapobiegać kryzysom, tworzyły nowe.

Po latach pozostawania w cieniu liberalna, austriacka szkoła ekonomii powraca po ostatnim kryzysie finansowym, który wpisuje się dokładnie w przewidywania ignorowanej przez lata austriackiej teorii cyklu koniunkturalnego.

Lektura tekstu Ignacego Dudkiewicza sprawia przygnębiające wrażenie, ale ten smutny tekst ma jeden pozytywny aspekt. Autor całkiem uczciwie ujawnia w kilku miejscach dość krótkiego artykułu, że liberalne wartości nie są dla niego szczególnie ważne, a odpowiedzi na pytanie, jakiego liberalizmu jest gotów bronić, szukał raczej na siłę. Co do systemu podstawowych wartości najwyraźniej się więc nie zgodzimy, mam jednak nadzieję, że odniosłem się wyczerpująco do kilku przytoczonych przez p. Dudkiewicza mitów, za pomocą których bliskie mi liberalne wartości próbował zdyskredytować.

Jacek Władysław Bartyzel – liberał, ateista, zwolennik wolnego rynku, świeckiego państwa, autonomii jednostki. Zainspirowany filozofią obiektywizmu i austriacką szkołą ekonomii. Wiceprzewodniczący koła Warszawa Praga-Południe w partii Nowoczesna. Urodzony w Łodzi, ukończył bankowość i finanse na Cass Business School w Londynie. Mieszka na warszawskim Grochowie, pracuje w konsultingu specjalizując się w bankowości i systemach płatniczych.

Od redakcji: Cykl pt. „Jakiego liberalizmu jestem w stanie bronić” powstał z okazji 9. urodzin „Liberté”. Do zabrania głosu zachęcamy nie tylko zdeklarowanych liberałów.

Wolność a religia :)

Religia tak samo jak każdy system wartości jest czymś skrajnie indywidualnym i intymnym. Tak intymnym, że pomimo istnienia masowych, instytucjonalnych wspólnot religijnych każdy z jej członków wyznaje ją inaczej, gra ona w jego życiu inną rolę. W inny sposób się manifestuje.

Jeśli wyznaję daną religię lub system wartości, to nakłada to na mnie zobowiązania wykraczające ponad to, do czego zobowiązuje mnie suche przestrzeganie prawa. Uważam, że powinnam pomagać innym, stronić od używek, dochowywać wierności małżeńskiej lub odżywiać się w określony sposób. Jedyną instancją dyscyplinującą mnie w związku z tym jest własne sumienie.

Jest to w porządku, o ile te dodatkowe (wobec prawa powszechnego i jego odmian w postaci różnych zasad, umów i regulaminów) zasady uważam za obowiązujące tylko wobec mnie. Jeśli inni ludzie się z nimi zgadzają i zamierzają je stosować, to wspaniale. Jednak nie mam żadnego prawa narzucać ich innym. Na przykład egzekwowany prawnie obowiązek jałmużny byłby absurdalny!

Dlaczego? Ponieważ obowiązki i zakazy religijne mają duży związek z życiem prywatnym człowieka, a w zakresie porządku publicznego nie wnoszą niczego, czego by już nie regulowało prawo świeckie. Owszem, przez wiele stuleci te porządki były tożsame lub w najlepszym wypadku mieszały się – odseparowanie obu sfer to jedna z cech nowoczesnego życia społecznego.

Za każdym razem „zeświecczenie” danej sfery życia wiązało się z silnymi protestami strony religijnej, wieszczeniem upadku obyczajów. Jest to tym ciekawsze, że zarazem te same religie, szczególnie wyznania chrześcijańskie, głoszą wolność człowieka. Zarazem jednak chcą, aby człowiek poruszał się w starannie kontrolowanym środowisku, chroniącym go przed niespodziewanym skorzystaniem z tej wolności.

Czyżby nawołujący do wprowadzania zasad religijnych do świeckiego prawa mieli świadomość, że te zasady nie są same w sobie wystarczająco przekonujące? Że autorytety do nich nawołujące są zbyt słabe, że filozofia stojąca za nimi jest zbyt mało atrakcyjna, aby wierni mieli chęć ich przestrzegać bez instytucjonalnego przymusu?

Im mocniejszy nacisk na pomoc państwa w tym zakresie, tym rosnące podejrzenie, że jest to wyraz desperacji i słabnięcia poparcia społecznego, a nie rośnięcia w siłę.

Jeśli chodzi o manifestowanie poglądów religijnych, to nie mam nic przeciwko temu, byle odbywało się to w sposób równy dla wszystkich i z poszanowaniem sfer świeckości. Nauczyciel ma prawo być wierzący, ale nie ma prawa wymagać tego od uczniów. Dziennikarz telewizji publicznej może uważać zmartwychwstanie Jezusa za fakt, ale nie może tak tego przedstawiać na antenie serwisu informacyjnego.

To rozdzielenie nie jest niestety wciąż w naszym kraju rozumiane, może z uwagi na dużą bierność państwa w wyznaczaniu granic tych porządków. Po 1989 roku wszelkie tego próby były odbierane jako zachowania właściwe dla komunistów. Czym zaowocowało posunięcie tej antykomunistycznej fobii do absurdu, obserwujemy obecnie.

Katarzyna Knapik – slawistka, tłumaczka, wiceprzewodnicząca regionu łódzkiego KOD

Od redakcji: powyższy tekst to zapowiedź debaty Klubów Liberalnych, która odbędzie się 24 czerwca o godzinie 17:30 w klubokawiarni 6. Dzielnica przy ul. Piotrkowskiej 102 w Łodzi. Wstęp wolny. Zmiany i skróty w tekście od redakcji.

W co pan gra, panie Duda? :)

Gdybyśmy mieli do czynienia z Prezydentem szanującym akt prawny, którego zobowiązał się przestrzegać, drogę do zmiany Konstytucji mamy dokładnie opisaną w rozdziale XII i nie trzeba tutaj wyważać otwartych drzwi, ani odkrywać na nowo Ameryki. Gdybyśmy mieli takiego Prezydenta. Ale przecież nie mamy. Prezydentem RP jest prawnik, który połamał Konstytucję co najmniej trzykrotnie. Co za różnica łamać ją dalej? Dla Prezydenta jak widać żadna. Tymczasem art. 235 Konstytucji mówi wyraźnie:

ZMIANA KONSTYTUCJI

  1. Projekt ustawy o zmianie Konstytucji może przedłożyć co najmniej 1/5 ustawowej liczby posłów, Senat lub Prezydent Rzeczypospolitej.
  2. Zmiana Konstytucji następuje w drodze ustawy uchwalonej w jednakowym brzmieniu przez Sejm i następnie w terminie nie dłuższym niż 60 dni przez Senat.
  3. Pierwsze czytanie projektu ustawy o zmianie Konstytucji może odbyć się nie wcześniej niż trzydziestego dnia od dnia przedłożenia Sejmowi projektu ustawy.
  4. Ustawę o zmianie Konstytucji uchwala Sejm większością co najmniej 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów oraz Senat bezwzględną większością głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby senatorów.
  5. Uchwalenie przez Sejm ustawy zmieniającej przepisy rozdziałów I, II lub XII Konstytucji może odbyć się nie wcześniej niż sześćdziesiątego dnia po pierwszym czytaniu projektu tej ustawy.
  6. Jeżeli ustawa o zmianie Konstytucji dotyczy przepisów rozdziału I, II lub XII, podmioty określone w ust. 1 mogą zażądać, w terminie 45 dni od dnia uchwalenia ustawy przez Senat, przeprowadzenia referendum zatwierdzającego. Z wnioskiem w tej sprawie podmioty te zwracają się do Marszałka Sejmu, który zarządza niezwłocznie przeprowadzenie referendum w ciągu 60 dni od dnia złożenia wniosku. Zmiana Konstytucji zostaje przyjęta, jeżeli za tą zmianą opowiedziała się większość głosujących.
  7. Po zakończeniu postępowania określonego w ust. 4 i 6 Marszałek Sejmu przedstawia Prezydentowi Rzeczypospolitej uchwaloną ustawę do podpisu. Prezydent Rzeczypospolitej podpisuje ustawę w ciągu 21 dni od dnia przedstawienia i zarządza jej ogłoszenie w Dzienniku Ustaw Rzeczypospolitej Polskiej.

Koniec, kropka.

Cała więc gra z referendum w sprawie zmian w Konstytucji (tak trzeba tę sprawę nazywać, bo nie będzie to Referendum konstytucyjne), jest z pozoru pustą grą, skoro rzucona przez Prezydenta kolejność nie rodzi żadnych, ale to żadnych skutków prawnych. Ale to tylko pozory. Andrzej Duda myśli zapewne tak: moja popularność spada, suweren staje się coraz mniej liczny, za to gorszego sortu przybywa. Do tego bezpieczne dla mnie państwo PiS, które obiecał mi prezes, chwieje się w posadach, niczym pochyła brzoza na wietrze (no, może wierzba byłaby lepszym przykładem). I ten Tusk jeszcze na dodatek! Szanse na reelekcję coraz mniejsze, za to na Trybunał Stanu – owszem jak najbardziej. Cóż więc robić mam?

Wpadł więc Prezydent na pomysł referendum, które ma być obroną i swoistym dowodem łagodzącym w nabierającym z każdym miesiącem coraz realniejszych kształtów procesie przed Trybunałem. Plebiscyt, w którym udałoby się uzyskać wymaganą frekwencję i do tego wynik zgodny z makiawelicznym planem Prezydenta, byłby mocnym alibi w oczach głowy państwa. Mógłby wtedy bronić się, argumentując, że przecież większość narodu chce zmiany i uważa obecną Konstytucję za złą. A jeśli jednocześnie uda się zdobyć parę punktów w sondażach, tym jeszcze lepiej. Duda zdaje sobie bowiem sprawę także z tego, że tym razem musi mieć mocniejszą pozycję nie tylko w starciu z kontrkandydatem, ale przede wszystkim w cichej rozgrywce z Kaczyńskim. Przejście z przedsionka gabinetu do jego środka wymaga mocniejszej broni niż dotychczas. Pełnienie roli biernego pióra rządu oraz I narciarza RP nie jest i raczej nigdy nie było odpowiednio wysoko oceniane przez naczelnika. Mimo, że dla niego nieodzowne.

Ale referendum jest gorącym kartoflem rzuconym do ogródka PiS. Naczelnik wymyślił sobie bowiem prostszy sposób obchodzenia Konstytucji i zmiany ustroju bez wymaganej większości 3/5 posłów. Sposób to dużo bardziej pewny, bo wiadomo przecież, że suweren fałszywy jest i potrafi naczelnikowi zrobić kuku, jak to było w 2007 roku. Prezes pamięta to doskonale. Lepiej jest zatem ustawami przepychanymi większością bezwzględną opanować najpierw Trybunał Konstytucyjny, a następnie krok po kroku także w drodze ustaw zmieniać ustrój. Pewniejsze to i bardziej skuteczne. Stąd inicjatywa Prezydenta spowodowała taki popłoch w stadzie. Jeśli jednak Prezydent będzie forsował swój pomysł, a będzie, PiSowi coraz trudniej przyjdzie tłumaczyć suwerenowi dlaczego nie popiera Prezydenta. Zwłaszcza, że przecież nosiło go błogosławione łono matki i karmiły go jej święte piersi. PiS, mówiąc krótko, będzie miał coraz większą zagryzkę i w końcu będzie musiał poprzeć referendum. Oczywiście, że najlepszym terminem będzie termin wyborów samorządowych, bo to daje nadzieję na najwyższą frekwencję wyborczą. W tym kontekście nikogo z obozu władzy nie będzie obchodzić, że koszt referendum to ponad 100 mln złotych i że za tę kwotę można by zbudować ze 100 żłobków, przyczyniając się do zwiększenia dzietności narodu. Nie szkoda róż, gdy płonie las.

Przy okazji Prezydent wrzuca rządowi kolejne zgniłe jajo w postaci decyzji w sprawie referendum szkolnego. Może nauczycielska dłoń małżonki ma tu jakieś znaczenie? Rząd będzie miał jednak problem jak wytłumaczyć brak zgody na referendum szkolne, gdy to drugie trzeba będzie jednak poprzeć? Na szczytach władzy toczyć się musi fascynująca gra. Do czterech głównych ośrodków, o których pisałem w poprzednim tekście, dołącza właśnie piąty. Przy czym słowo fascynująca należy traktować z odpowiednią dozą ironii. W każdym razie ciekawym bardzo jestem jak się to wszystko rozwinie i już zacieram dłonie me.

A jak powinna zachowywać się opozycja w tej sprawie? Jestem przekonany, że zarówno Platforma jak i pozostałe partie wiedzą to doskonale. Ja mogę jedynie zasugerować, że:

1.

Z wandalem, który porysował nam samochód nie prowadzi się rozmów na temat tego czy wandal ów ma nam dalej rysować auto gwoździem większym czy mniejszym. Prezydent łamie Konstytucję od samego początku objęcia urzędu, a pewne zasady są oczywiste. Przyjmując się do pracy podpisujesz regulamin, godzisz się na określone normy i obowiązki związane z tą pracą. I jeśli łamiesz ten regulamin, pracodawca ma prawo cię zwolnić. Dlaczego w stosunku do Andrzeja Dudy ma to działać inaczej?

2.

Warunkiem jakichkolwiek rozmów na temat zmian w Konstytucji jest uznanie wyroków Trybunału Konstytucyjnego, przyjęcie ślubowań od 3 sędziów prawidłowo wybranych przez poprzedni Sejm i odwołanie bezprawnie namaszczonej na prezes TK Julii Przyłębskiej. To są warunki sine qua non, bez których wara, droga opozycjo, od jakichkolwiek rozmów.

3.

Obecnie obowiązująca Konstytucja jest wynikiem trudnego kompromisu pomiędzy lewicową, a prawicową wizją Polski. Pamiętam dobrze wszystkie dyskusje na temat kształtu ustrojowego Polski, czy ma być to ustrój parlamentarno-gabinetowy, czy prezydencki. Pamiętam też, że wtedy Konstytucję krojono pod Lecha Wałęsę, dążąc do tego, aby Prezydent nie miał zbyt dużej władzy. Dzisiaj pod kogo będziemy szykować ustrój Polski? Pod Jarosława Kaczyńskiego, czy Prezydenta Tuska? Konstytucja, owszem, wymaga pewnych drobnych korekt, ale powinno robić się to wzorem USA, w postaci poprawek do Konstytucji, a nie wywracania wszystkiego do góry nogami.

4.

Obecny Prezydent nie jest Prezydentem wszystkich Polaków, co sam przyznał niedawno. Andrzej Duda serwilizm wobec środowiska politycznego, z którego wyszedł, podniósł do rangi absurdu, co można bardzo łatwo zweryfikować sięgając po oficjalne dane ze strony internetowej Prezydenta RP. Można tam bez problemu porównać prezydenturę Bronisława Komorowskiego z obecnym mieszkańcem Pałacu. A dane są jednoznaczne:

Bronisław Komorowski (60 miesięcy urzędowania) – zgłoszonych 29 ustaw, zawetowane 4 ustawy, skierowanych do TK 17 ustaw.

Andrzej Duda (24 miesiące urzędowania) – zgłoszonych 8 ustaw, zawetowane 2 ustawy, skierowane do TK 3 ustawy.

Rozumiem, że sezon narciarski jest długi, ale to w końcu sam Andrzej Duda zarzucał poprzednikowi, że nic nie robi, ino strzeże żyrandol.

5.

Na koniec rozważań warto na pewno przypomnieć projekt Konstytucji PiS, który został ukryty przed wyborami w 2015 roku. W praktyce jest on wdrażany krok po kroku ustawami z oczywistym naruszeniem obowiązującej Konstrukcji.
Główne założenia tego projektu są następujące:
1. Zmiana państwa świeckiego na państwo wyznaniowe.
2. Prezydent może rządzić dekretami.
3. Dopuszcza się zawieszenie obowiązywania Konstytucji.
4. Prezydent może odmówić powołania Premiera lub Ministrów kierując się własną oceną.
5. Konstytucja znosi cywilną kontrolę nad armią, a jej zarządzanie powierza Ministrowi Obrony.
6. Konstytucja znosi zapisy dotyczące swobód obywatelskich, wolności sumienia i wolności światopoglądowej.
7. Do Konstytucji wpisywany jest zakaz aborcji.
8. Wprowadza się przymusowe zabiegi dla osób chorych.
9. Władza publiczna nie będzie regulowała prawnych spraw dotyczących par nie pozostających w związkach małżeńskich.
10. Konstytucja zakłada podporządkowanie wymiaru sprawiedliwości władzy wykonawczej.
11. Wprowadza się powoływanie „sędziów na próbę” przez Prezydenta z możliwością ich odwoływania.
12. Wprowadza się jednoinstancyjność orzeczeń sądowych.
13. Wprowadza się ograniczenie prawa własności, które ma służyć „dobru wspólnemu”.
14. Konstytucja zakłada budowę państwa centralistycznego oraz ograniczenie kompetencji samorządów zarówno terytorialnych jak i zawodowych.

 

Czy to państwu coś przypomina? Bo mnie jak najbardziej.

 

 

Kościół, wolność, nieporozumienia :)

We współczesnej Polsce poglądy na rolę Kościoła w przestrzeni publicznej, w debacie politycznej i w procesach decyzyjnych nadal silnie się ścierają. Nasza kultura polityczna nie wygenerowała żadnych – nawet minimalnych – podstaw konsensusu dla tych problemów. Nie mamy, jak w USA, silnego przekonania o konieczności separacji Kościołów od państwa, poza elementami sfery symbolicznej, ze względu na konieczność zachowania pokoju religijnego. Nie mamy, jak we Francji, modelu radykalnego rozdziału Kościołów od państwa ze względu na doświadczenia utylitarnego wykorzystywania religii w brutalnych walkach o władzę. Nie mamy, jak w Wielkiej Brytanii, nonszalanckiego podejścia do religijności, które pozwala zupełnie ignorować religię jako element wpływu w polityce. Nie mamy, jak w Niemczech, obustronnej kultury wzajemnego szacunku pomiędzy państwem a Kościołami, która powściąga wszystkie instytucje przed zakusami wykraczania poza swój naturalny zakres działalności i wywierania presji na określone rezultaty. Zamiast tego mamy głęboki spór przybierający postać „wojny kulturowej” pomiędzy zwolennikami państwa całkowicie świeckiego, z którego ceremoniału religia miałaby być całkowicie wyparta – mimo takiej, a nie innej konfiguracji religijnej polskiego społeczeństwa – a zwolennikami państwa po prostu wyznaniowego (które tylko ma opory przed otwartym określeniem siebie w ten sposób), w którym wszelka legislacja w jakikolwiek sposób dotykająca materii rozstrzyganej na płaszczyźnie nauczania oraz nakazów religijnych jest kształtowana w sposób zgodny z nim i z udziałem duchowieństwa jako rozstrzygającego autorytetu. Gdzieś pomiędzy tymi frontami sporu znajduje się trzecia strona sporu, która uważa model ujęty w obecnej Konstytucji i praktyce za wymagający tylko nieznacznych korekt, ale jej siła wyrazu w mediach wciąż słabnie.

Wiara w wolność a wolność wierzenia

W relacji pomiędzy religią a wolnością z natury rzeczy zawsze dochodziło do licznych napięć. Czy ludzie byliby bardziej wolni, jak chciał John Lennon, w świecie bez religii, ponieważ dostarcza ona zawsze zestawu nakazów i zakazów, z których wiele brzmi zupełnie absurdalnie, a w dodatku antagonizm międzyreligijny popycha ludzi do nienawiści i zbrodni? Czy jednak religia, o ile nie ma oblicza fundamentalizmu i nie stosuje radykalnych sankcji, lecz jedynie formy pewnego przymusu moralnego, pomaga człowiekowi nie schodzić na manowce prowadzące do zbrodni na wielką skalę (a więc do zanegowania wolności), którymi usiana jest ludzka historia? Najprawdopodobniej żadna z tych dwóch tez nie jest w pełni prawdziwa, a gdyby debata pomiędzy nimi nie była prowadzona w warunkach wiecznych emocji i dzięki temu zakończyła się wspólnymi wnioskami, świat stałby się lepszym miejscem.

Na polskim podwórku współzawodniczą dwie narracje dotyczące relacji naszego rodzimego Kościoła katolickiego z obywatelską potrzebą indywidualnej wolności. Pierwsza z nich głosi naturalnie, że Kościół, intensywnie dążąc do ukształtowania prawa w sposób zgodny z nauczaniem religijnym, wolność jednostki ogranicza, gdyż prawne zakazy pozbawiają obywateli niektórych opcji wyboru. Gdy sprawy dotyczą sytuacji, w których jednostce zabrania się szkodzić wyłącznie samej sobie (a nie innym ludziom; chodzi o tzw. przestępstwa bez ofiary), konflikt z Millowską koncepcją wolności, na której opiera się w gruncie rzeczy cała idea społeczeństwa liberalnego, jest ewidentny. Sytuacje bezpośredniego i intensywnego zaangażowania się dostojników kościelnych w proces stanowienia prawa w Polsce lub zdarzenia pozwalające na twierdzenie o istnieniu swoistych umów wiązanych pomiędzy prawicowymi siłami politycznymi a Kościołem tę narrację – zwłaszcza w ostatnim czasie – wzmacniają. Kościół staje się aktorem politycznym, w dodatku agentem restrykcji, zakazów i moralizatorskiego paternalizmu z pominięciem ambony na rzecz państwowego aparatu przymusu jako środka skuteczniejszego. Druga narracja odwołuje się natomiast do tradycji chadeckich, koncepcji osoby ludzkiej posiadającej niezbywalną godność, podkreśla otwartość Kościoła na dialog, a w polskich warunkach dodatkowo uwypukla rolę Kościoła w obaleniu antywolnościowego systemu socjalizmu realnego PRL-u, a wcześniej otwarcie przez Kościół swoich podwojów dla opozycji wolnościowej, także tej o niereligijnym profilu ideowym. Ta narracja sugeruje powściągliwość hierarchii kościelnej, jeśli chodzi o aktywne wpływanie na procesy polityczne, więc w obecnej sytuacji znajduje się w coraz większej defensywie.

Próbę analizy roli, jaką Kościół odgrywa w kształtowaniu zakresu wolności polskiego obywatela dzisiaj, utrudnia jeszcze dwoistość rozumienia pojęcia „wolności” w dyskursie polityczno-religijnym. Z jednej strony jest klarowne, liberalne pojęcie „wolności”, które ukształtował John Stuart Mill. Unika ono moralizatorstwa i stanowi dość „techniczny” opis stanu wolności od przymusu, w którym jedynym wykroczeniem jest wykorzystanie wolności w celu dokonania gwałtu na niej samej, a konkretnie pozbawienie innego człowieka części jego wolności wskutek korzystania z własnej. Dopóki to się nie dzieje, czyny ludzkie muszą być wolne od odgórnych nakazów i zakazów albo następuje ograniczenie wolności. Wolność może być tylko samoograniczająca się, tzn. człowiek powstrzymuje się przed daną czynnością z obawy przed niemożnością udźwignięcia odpowiedzialności i innych skutków tej czynności. Skutki te bowiem musi udźwignąć sam, nie mogą one spadać na innych, gdyż to też oznaczałoby ograniczenie cudzej wolności (poza sytuacją dobrowolnego udzielania wsparcia). Ale kościelna, katolicka strona sporu odrzuca to pojęcie „wolności”. Owszem, człowiek co prawda ma wolny wybór – dar od Boga – ale wybór zła, grzechu i występku jest tożsamy z utratą przezeń wolności, określanej tutaj mianem „prawdziwej wolności” chrześcijańskiej. Człowiek staje się niewolnikiem własnych złych wyborów, nawyków i ich skutków. Przykazania i nauczanie religijne mają go ustrzec przed utratą wolności, co oczywiście polega na życiu w sposób zgodny z przykazaniami i na wyborze zawsze tylko dobra. Wolny człowiek to więc tylko ten, który żyje zgodnie z zasadami religii. Przy takim ujęciu problemu wszelka perswazja, a nawet przymus wyboru dobra nie są ograniczeniem wolności, ale raczej jej wzmocnieniem, ponieważ dzięki nim mniej ludzi popadnie w niewolę za sprawą złych wyborów. Nawet prawne umocowanie nauczania religijnego i uzbrojenie go w sankcje w postaci np. grzywien czy kar więzienia nie musi oznaczać pozbawienia wolności – w końcu ci ludzie już wcześniej sami się zniewolili, wybrawszy zło. To tylko dodatkowy element odpowiedzialności, którą na siebie ściągnęli i muszą udźwignąć. W końcu figura szatana pozwala na zakwestionowanie nawet dokonywania wyboru przez człowieka jako aktu stosowania przezeń wolności. Przecież, jeśli człowiek wybiera dobro, to robi to świadomie, jeśli zaś zło, to nie sam z siebie, lecz tylko w efekcie podszeptów, manipulacji i nacisków Złego. Gdzie tu „wolność”? Skoro tak, to wybór wolny następuje tylko w przypadku obrania ścieżki wierności nauczaniu religijnemu. Pomimo istnienia wolności jest tylko jedna opcja, a wolność ludzi musi każdorazowo przynosić taki sam rezultat.

Nie sposób jednak nie dostrzec problemu arbitralności. O ile liberalna wolność unika oceniania etycznego czynów ludzkich i przenosi refleksje tego rodzaju na inny (osobisty, a nie polityczno-publiczny) poziom rozważań, o tyle wolność katolicka utożsamia wolność z posłuszeństwem zbiorowi wierzeń, nakazów i zakazów, których świętość i ponadczasowość postuluje, ale nie może przecież uciec od problemu ich kwestionowania. Jeśli zaś nauczanie zostaje zakwestionowane, to z punktu widzenia jednostki kwestionującej jego całość lub (częściej) jakiś fragment przestaje być „dobrem”. Owym „dobrem” może się stać coś innego, a wtedy filozofia stojąca za konstrukcją wolności katolickiej może stać się realnym zagrożeniem, które ta jednostka stworzy innym ludziom i ich wolności. Dzieje człowieka pokazują, że nie było niczego, co różni ludzie w różnych (a czasem i w tych samych) epokach uważaliby zarówno za „dobro”, jak i za „zło”. Unikająca wartościowania moralnego konstrukcja liberalna jest na taką ewentualność odporna. Niezależnie od przesłanek wiary, kontekstów społeczno-kulturowych i wszelkich innych jeden człowiek nie może drugiemu zakazać dokonywania samodzielnych wyborów. Kropka.

Wolności tyle, na ile kolektyw pozwala

Już tylko z powodu powyższej asekuracji i uniwersalizmu liberalna konstrukcja pojęciowa wydaje się bardziej adekwatnym strażnikiem zakresu wolności współczesnego człowieka. Jednak nie tylko w Polsce jest ona wyłącznie jednym z uczestników debaty publicznej, a jej adwersarze nie ustają w formułowaniu postulatów zawężania wolności indywidualnej na podstawie różnorakich przesłanek. Liberalizm sformułował swój postulat wolności w warunkach jej znacznego deficytu. Przez kolejne stulecia i dekady odnosił on znaczne sukcesy w postaci znoszenia praw wolność ograniczających lub formułowania ustaw explicite wolność poszerzających, ale doznawał także licznych porażek w postaci albo regresu w niektórych dziedzinach życia, albo wykreowania kolejnych przesłanek dla nowych form ograniczania wolności. Przesłanki religijne (a także swoista melancholia za „tradycyjnym”, dawnym porządkiem świata i zwyczajami) pozostają żywotne i nawet gdy słabną, utrzymują potencjał dynamicznego renesansu w okresach np. pogorszenia koniunktury gospodarczej, spadku poczucia bezpieczeństwa, nasilenia się antagonizmów narodowościowo-kulturowych czy ujawnienia się konfliktu pokoleniowego. Wszystkie te zjawiska potrafią potężnie oddziaływać na opinię publiczną. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu jej wpływ na kierunek zmian prawnych, nawet w państwach demokratycznych, był ograniczony moderującą funkcją elit społeczno-politycznych (nierzadko o liberalnym odcieniu). Dziś, wraz z głęboką degeneracją jakości przywództwa politycznego, opinia publiczna stała się królem. W efekcie to od jej stanu zależy los wolności indywidualnej w poszczególnych krajach i społeczeństwach. W wielu z nich niemały wpływ na opinię publiczną wywiera Kościół.

W początkach XXI w. żyjemy więc w świecie, w którym zakres wolności postulowanej przez liberalizm polityczno-ustrojowy i społeczno-obyczajowy, wyznaczony kształtem ustawodawstwa państwowego, zależy już nie tylko i nie przede wszystkim od siły ugrupowań liberalnych i od siły ugrupowań o chociaż częściowo liberalnych programach, a co za tym idzie częstotliwości rządzenia przez nie krajem, lecz także od dominujących wśród obywateli poglądów na to, co powinno wchodzić w zakres dopuszczalnej wolności indywidualnej, a co winno być zeń wykluczone. Często więc decydujące są nie racjonalne argumenty formułowane w debacie przez ekspertów czy polityków, ale nasilenie niechęci, odrazy lub wyalienowania, jakie wśród większości społecznej wywołuje dana grupa ludzi, określone działania, potrzeby, fascynacje, zwyczaje lub fanaberie. Na szybki wzrost akceptacji związków jednopłciowych w USA bardziej wpłynął serial „Will i Grace” niż działalność wykładowców, ekspertów i aktywistów (podobnie jak na wzrost akceptacji dla konsumpcji marihuany tysiące filmowych i serialowych postaci, dla których wypalenie skręta jest czymś równie oczywistym, jak zjedzenie kanapki). Zredukowanie obcości, oswojenie się z nowymi zjawiskami, które wcześniej istniały tylko na powszechnie niedostrzeganym lub gromko potępianym marginesie, generuje jakościową zmianę postaw, a ona daje politykom całkowicie posłusznym opinii publicznej zielone światło dla legislacyjnego przypieczętowania już dawno zaistniałych zmian poszerzających wolność. Z punktu widzenia liberała problem oczywiście polega na tym, że ten proces jest drogą dwukierunkową. Ani demokracja, ani wolność nie są dane raz na zawsze.

Wraz z niekorzystnymi zmianami poglądów opinii publicznej pojawia się naturalnie gotowość polityków, aby uchwalać ustawy zakres wolności zawężające. Oczywistym przykładem jest zjawisko poczucia zagrożenia terroryzmem, które wygenerowało bardzo wysokie przyzwolenie dla antywolnościowych i inwigilacyjnych mechanizmów wykorzystujących nowoczesne zdobycze techniki. W tym wypadku mamy do czynienia z nowymi formami ograniczania wolności, wcześniej w takiej formule nieznanymi. Ale towarzyszyć może im także liberalny regres w zakresie tych samych problemów, które niedawno zostały zreformowane po myśli liberałów. Niebezpieczeństwo jest tym większe, że politycy – jak się wydaje – mają większą łatwość w podążaniu za opinią publiczną, gdy ta staje się bardziej konserwatywna i restrykcyjna, niż wtedy, gdy się liberalizuje. W pierwszej sytuacji widać ich duży entuzjazm i rychliwość w działaniu, której objawem jest wykorzystywanie nawet niezbyt silnych antyliberalnych trendów w opinii publicznej do wypuszczania tak zwanych balonów próbnych i otwierania debat przygotowawczych w celu przesunięcia na prawo benchmarków języka debaty. W drugiej natomiast dostrzega się raczej odwlekanie, próby przetrzymania, pozorowane lekceważenie, używanie w retoryce słowa „moda”, nadzieję na przeminięcie lub zatrzymanie proliberalnych trendów w opinii publicznej. Dopiero duży impet skłania ich do kapitulacji i ujawnia ich bezwolność w zderzeniu z prądem oczekiwań.

Edukacja posłuszeństwa

Mrówcza praca u podstaw jest kluczem dla kształtowania zmian opinii publicznej. Aktywiści liberalni, pomimo handicapu, w ostatnich 50 latach w wielu krajach Zachodu potrafili odnieść na tym polu znaczne sukcesy. Oczywiste jest jednak to, że druga strona sporu o wolność również ma świadomość mechanizmów generowania zmian prawa we współczesnym świecie i także pracuje u podstaw w celu wzmocnienia antyliberalnych trendów w opinii publicznej. Wśród różnych grup i instytucji zaangażowanych w te starania znajduje się w Polsce niewątpliwie Kościół katolicki, a przynajmniej jego przeważająca część.

cHRZEST

Serdeczne podziękowania dla Marty Frej za możliwość wykorzystania jej prac w numerze.

W społeczeństwie o dość wysokim poziomie religijności, mierzonym wskaźnikami takimi jak osobiste deklaracje wiary i – nadal, mimo spadków – uczestnictwo w obrzędach kościelnych, słowo duszpasterzy siłą rzeczy musi oddziaływać na opinię publiczną. Powszechnie znanym zjawiskiem jest nierównomierność tych wpływów w Polsce: wyższych w społecznościach wiejskich aniżeli wielkomiejskich, nieco odmiennie rozkładających się także w zależności od specyfiki regionalnej różnych części kraju. Niemniej wpływ ten pozostaje znaczący, oddziałuje na wyniki wyborów, zawartość programów i ideowe wizerunki przynajmniej niektórych polskich partii politycznych, skład większości parlamentarnych, w końcu na praktykę rządzenia i treść ustaw możliwych do uchwalenia, a zatem na prawo obowiązujące wszystkich obywateli, na ich zakres wolności indywidualnej. Oczywiście, jak już zaznaczono wcześniej, obecnie w Polsce Kościół katolicki usiłuje w sposób już zupełnie niezawoalowany i bezpośredni wpłynąć na decyzje legislacyjne rządzącej bardzo konserwatywnej większości. Jednak, jeśli przyjąć tezę o decydującym wpływie kształtu opinii publicznej na decyzje polityków, to nie pojedyncze listy Episkopatu czy ostre sformułowania w homiliach ważnych metropolitów są tak naprawdę kluczowe. Istotniejsze są poglądy większości obywateli. Przecież Kościół jest przeciwny zarówno związkom partnerskim, jak i aborcji oraz rozwodom. Jednak odmienne poglądy społeczne na te trzy kwestie ograniczają swobodę nawet jawnie prokościelnej i katolickiej partii rządzącej krajem w działaniach prawodawczych. Związki partnerskie Kościół skutecznie zablokuje (teraz jeszcze łatwiej niż w poprzedniej kadencji), bo większość Polaków nadal jeszcze się im sprzeciwia. To samo dotyczy aborcji z tzw. przyczyn społecznych. Realne jest wprowadzenie zakazu aborcji w wypadku uszkodzenia płodu, ponieważ tylko niewiele ponad 50 proc. społeczeństwa jest temu przeciwna, a 30 proc. to popiera – to dość nieduża różnica. O wiele trudniej będzie rządzącym przeforsować zakaz aborcji w razie gwałtu czy zagrożenia życia matki, gdzie przewaga opinii liberalnej jest przygniatająca (ale nie jest to całkowicie wykluczone, gdyż trendy pokazują powolną erozję przewagi liberałów w obu wypadkach). Ustawowego zakazu rozwodów sam Kościół nie podnosi (był jedynie balon próbny w postaci obarczenia rozwodników większymi kosztami sądowymi, lecz wypuszczony tylko przez pojedynczą i nietraktowaną przez nikogo zbyt poważnie posłankę z czwartego szeregu), gdyż w tej kwestii konsensus liberalny jest na dziś niepodważalny.

Skoro poglądy i stan opinii publicznej są kluczowe dla kształtu prawa dotyczącego wolności, to angażowanie się biskupów w formułowanie żądań pod adresem władzy politycznej jest czynnikiem o znaczeniu drugorzędnym (choć nie trzeciorzędnym). Dużo bardziej istotna jest np. rola katechezy jako pola kształtowania przez antyliberalny Kościół poglądów ludzi młodych (analiza stopnia konserwatyzmu z podziałem na grupy wiekowe ujawnia dość dużą jej skuteczność pomimo powszechnego przekonania o drwiącej postawie młodzieży wobec katechezy) oraz aktywność grup inicjatywnych w parafiach i w przestrzeni szkolnej, w życiu miasteczek i gmin. Zadaniem zwolenników liberalnego prawodawstwa jest te wpływy równoważyć. Rozbieżność interesów jest tutaj nader ewidentna, a dotyczy ona nawet tzw. Kościoła otwartego, który jest przez wielu liberałów odbierany bardzo pozytywnie ze względu na gotowość do dialogu na wysokim poziomie kultury osobistej (bynajmniej nie jest to częstym zjawiskiem w wypadku wielu innych radykalnych grup w Kościele), stronienie od przyjmowania pozy przyrodzonej wyższości moralnej oraz uwypuklanie w nauce Kościoła elementów humanistycznych, które stanowią wspólną przestrzeń aksjologiczną katolicyzmu i liberalizmu. Mimo to także Kościół otwarty ewangelizuje, i on stawia sobie za cel upowszechnienie nauczania religijnego. Z tego nie można w żadnym wypadku uczynić jakiegokolwiek zarzutu. Ale skutkiem pomyślnej realizacji przezeń swojej misji także będzie modyfikacja opinii publicznej, co również przełoży się na zmiany w prawie. Konserwatywnych polityków będzie interesować tylko poziom odrzucenia przez wyborców danego zjawiska społecznego. Mniej natomiast będzie się liczyć to, ilu wyborców byłoby skłonnych je tolerować i nie życzy sobie stanowienia zakazu prawnego. To już niuanse.

W praktyce obchodzenia się przez polski Kościół katolicki z wolnością widać dwa potężne nieporozumienia. Teoretycznie w katolicyzmie postuluje się wolność sumienia i wyboru człowieka, który po to przyszedł na świat, aby samodzielnie wybrać swoją drogę życiową: „dobrą” i zgodną z nauczaniem lub „złą”, czyli grzeszną. Podejmując decyzje, człowiek miał układać swoje relacje z Bogiem, wiedząc, że ma w perspektywie nagrodę w postaci zbawienia lub karę w postaci wiecznego potępienia, ale też czyśćca, a jeszcze w życiu doczesnym pokuty i zadośćuczynienia za przewiny. Boży plan wobec człowieka – jak się wydaje – zasadza się właśnie na tej wolności wyboru, ale rozumianej w sposób Millowski. Wiedząc, co Bóg uznaje za dobro, a co za zło (lub wiedząc, jak owe informacje zdobyć), masz z własnej i nieprzymuszonej woli zdecydować, czego chcesz dla siebie. Owszem, kapłani są po to, aby doradzić, przestrzec, może nawet zbesztać, aby ktoś oprzytomniał. Ale nie po to, aby decydować za niego. Pojawienie się prawnych nakazów i zakazów implementowanych przez doczesne państwo ma sens, tylko aby uchronić innych ludzi przed krzywdą, jaką możesz im zadać (w zgodzie z Millem). Gdy jednak modyfikują one ludzkie wybory moralne i powodują, że człowiek nie zdecyduje się na dany czyn nie dlatego, że kocha Boga i nie chce czynić nic przeciwko Niemu, a nawet nie dlatego, że obawia się pokuty lub wiecznego potępienia, tylko dlatego, że grozi mu za to 5 lat pozbawienia wolności i przepadek majątku, to takie wybory przestają być moralne, a stają się czysto pragmatyczne. Plan Boży wobec człowieka zostaje zniweczony przez nadgorliwość kapłanów, integrystów i wsłuchanych w ich poglądy polityków, którzy to wszystko mają w nosie, a interesują się tylko swoją reelekcją. To, że życie według przykazań jest „dobrem”, musi być samodzielnym wnioskiem człowieka, który przekonanie owo nabędzie w drodze wewnętrznej refleksji nad własnym sumieniem. Nie może to wynikać tylko z podparcia autorytetem biskupa i paragrafów kodeksu karnego. A jednak w Polsce obserwujemy zdecydowaną przewagę osób – zarówno duchownych, jak i katolików świeckich – które mają odmienny pogląd i uznają, że do „prawdziwej wolności” trzeba zmusić wszelkimi dostępnymi metodami. To nieporozumienie powoduje zaangażowanie Kościoła na rzecz zniewolenia, nie wolności.

Autorytaryzm zły i dobry

Niestety, drugim nieporozumieniem jest gloryfikowanie motywów, które zdecydowały o zaangażowaniu polskiego Kościoła na rzecz obalenia PRL-u. Nie oznacza to, że ówczesnej roli biskupów nie należy doceniać. Trzeba ją ocenić wysoko, gdyż z punktu widzenia rezultatów był to świetlany moment w dziejach polskiego Kościoła katolickiego, wdzięczność zaś za tamtą odwagę nigdy nie może zostać zapomniana. Pozostaje jednak pytanie, czy Kościół zaangażował się w walkę przeciwko socrealizmowi i komunizmowi dlatego, że były to porządki uprawiające gwałt na wolności indywidualnej obywateli oraz na wolności zbiorowej (suwerenności państwa polskiego), czy jednak przede wszystkim dlatego, że ideologia, na której się opierały, miała wymiar antyreligijny, antykatolicki i antykościelny. To trudne i niemal prowokacyjne pytanie. Czy Kościół zaangażował się po to, aby wolność uzyskali ludzie, czy po to, aby wolność religijną uzyskał on sam (i inne Kościoły), a ludzie niejako przy okazji? Można powiedzieć, że to nieważne, bo liczą się skutki. Jednak z punktu widzenia dalszych losów wolności w Polsce, już w Trzeciej Rzeczpospolitej, z punktu widzenia jej przyszłości, zwłaszcza w sytuacji po wyborach 2015 r., pytanie o to, czy polski Kościół był wtedy przyjacielem wolności jako takiej, czy jednak jednym ze środowisk walczących o wolność własną, jest nader istotne.

Polska i Hiszpania były tylko dwoma z wielu krajów, które pomimo zakończenia drugiej wojny światowej przez wiele lat musiały się zmagać z reżimami autorytarnymi i antywolnościowymi. W obu tych katolickich krajach Kościół miał przez ten okres silną pozycję i dysponował donośnym głosem. Równocześnie przyjął on wobec tych dwóch reżimów skrajnie odmienne stanowisko. Reżim polski Kościół zwalczał, więc Kościół opowiedział się przeciwko reżimowi i w końcu współuczestniczył w jego likwidacji. Reżim hiszpański uczynił z Kościoła głównego sojusznika i nadał mu szerokie przywileje, więc Kościół go bronił mimo zbrodni, a niektórzy kapłani nawet ubrudzili sobie krwią własne ręce. Bilansu tamtych lat wielu hiszpańskich księży broni do dziś. Musi więc paść pytanie, czy hiszpańscy biskupi mieli z jakiegoś powodu inne podejście do problemu zniewolenia ludzi przez złą, antywolnościową władzę niż polscy? Mimo wierności wspólnej doktrynie nauczania? Czy może jednak chodziło po prostu o miejsce, jakie Kościołowi te reżimy oferowały, o ich tu ateistyczny, a tam rozmodlony charakter? Obawiam się, że ta ostatnia teza jest najbardziej trafna.

Polski Kościół przed 1989 r. nie tyle opowiadał się przeciwko zniewoleniu jako takiemu, ile przeciwko tej konkretnej PRL-owskiej formie zniewolenia, która ograniczała wolność katolików do pielęgnowania swojej wiary, spychała ich na margines, czasem zmuszała do ukrywania i wstydzenia się swoich przekonań. Te praktyki niewątpliwie były obrzydliwe. Ale gdy sytuacja polityczna uległa zmianie, a dyskryminacja katolików się skończyła, szybko wyszło na to, że nie każdy przejaw wolności Kościołowi się podoba, że do przyjęcia jest tylko ten jej zakres, który pozostaje w pełni zgodny z nauczaniem. Nowe władze miały dług wobec duchownych i jednym z elementów jego spłaty było otwarcie się na postulaty ograniczania „nieprawomyślnej” wolności Polakom. Kościół zarówno angażował się w takie działania, jak i postulował sytuacje, w których jego wiernym miałyby przysługiwać większe uprawnienia niż innym. W dobie debaty nad zaostrzeniem ustawy aborcyjnej i zwolnienia Kościołów z zakazu obrotu ziemią rolną ze smutkiem konstatujemy, że te procesy się nasilają, a rola Kościoła dla sprawy wolności obywatelskiej w Polsce jest stale coraz gorsza.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję