Dlaczego bojkot :)

Na początku września naród głosujący będzie miał okazję po raz czwarty z pięciu prób w ciągu 18 miesięcy oddać się ćwiczeniom ze stawiania krzyżyka w kratce. Tych „świąt demokracji” zafundowaliśmy sobie w tak krótkim czasie tyle, że brzuchy już bolą, wkrótce wypadną nam zęby, a kilkuletnia dieta, niewykluczone że przymusowa, będzie jedynym widocznym skutkiem naszych wysiłków. Przy takim natłoku imprez demokracji warto zastanowić się jednak nad tym, czy nawet jako obywatel świadomy, poważnie traktujący swój obowiązek świętowania, nie należy sobie jednej imprezy odpuścić. Dla własnej i zbiorowej higieny. Właśnie owo wrześniowe głosowanie mam na myśli.

Referendum zrodzone z szoku I tury wyborów prezydenckich. Zanim myśli sztabowców prezydenta Bronisława Komorowskiego nie pomknęły w kierunku „spacerów po Warszawie”, wygenerowały one pomysł jeszcze mniej szczęśliwy, owo referendum. Mamy odpowiedzieć w nim na trzy pytania. Dwa z nich są bardzo sympatyczne i na pewno można by na nie radośnie odpowiedzieć, zwłaszcza że są one niemalże retoryczne. Pytają nas bowiem, po pierwsze, czy chcemy mieć mniej kasy w sytuacji wystąpienia problemów z interpretacją przepisów podatkowych czy wolelibyśmy, aby w takiej sytuacji tej kasy miał mniej fiskus. To jasne jak Słońce dla wszystkich poza Jackiem Żakowskim i Rafałem Wosiem, mamy więc 99,999999999999% zgodności odpowiedzi. Po drugie, pytają nas, czy chcemy, aby partie tych ukochanych przez nas polityków dostawały kasę z budżetu czy aby figę z makiem dostawały. Tutaj jakieś 10% z nas pomyśli, że jak biznes te partie będzie finansował, to będą nas miały jeszcze bardziej w nosie niż teraz, kolejne 15% usłyszy, że Prezes jest na „nie”, zatem jakieś 75% z nas zagłosuje za zabraniem kasy budżetowej partiom, bo tak właśnie je lubimy. To jest jasne.

Ale w referendum będzie jeszcze jedno pytanie, awizowane jako pierwsze w kolejności. Odnosi się ono do ordynacji wyborczej do Sejmu i zakłada wprowadzenie tzw. JOWów w miejsce proporcjonalnego obsadzania Sejmu w sposób zgodny z rozkładem poglądów obywateli. Z tym pytaniem problem jest dwojaki. Pierwszy problem, mniejsze piwo. Mniejsze piwo jest takie, że dzięki propagandzie pewnego muzyka o zerowym pojęciu o teorii polityki, przyjęto uważać, że JOWy to coś takiego, co odbierze władzę politykom i da ją obywatelom, skończy z korupcją i arogancją władzy, uczyni urzędasów naszymi sługami i pozwoli wszystkim zatrudnionym na umowie-zleceniu chodzić z podniesioną głową. Gdy znany rockman mówi coś takiego, to głos politologa, sugerujący nieśmiało, że to całkowity nonsens, jest piskiem myszy z głębokiej nory. Nie warto nawet piszczeć. To jakby fanom Rihanny klarować, że jej muzyka jest do bani, a Pearl Jam o niebo lepszy. Bez sensu.

Zapomnijmy więc o małym piwie, a weźmy się za piwo duże (w końcu lato). Jest tutaj taki problemik. Otóż, primo, polska konstytucja stanowi, że wybory do Sejmu muszą być proporcjonalne. Drugie primo, JOWy to przeciwieństwo proporcjonalnych wyborów. Są tak proporcjonalne, jak abp Hoser jest feministą. Trzecie primo, z powyższych dwóch konstatacji wynika, że JOWy są niezgodne z konstytucją. Czwarte primo, aby JOWy wprowadzić trzeba najpierw zmienić konstytucję. Piąte primo, konstytucję w Polsce może, zgodnie z ową konstytucją, zmienić tylko kwalifikowana większość w Sejmie. Nie może stać się to natomiast na drodze referendum. (Referendum można zrobić, ale po pomyślnym dla zmiany głosowaniu w Sejmie, jako konsultację następczą). Szóste primo, pomimo tego, to jest referendum wiążące, o ile uzyska frekwencję powyżej 50% wyborców. Ostatnie primo (takie antyprimo), gdy taka frekwencja będzie, to będziemy mieli przegłosowaną we wiążącym referendum zmianę ordynacji, która jednak będzie niekonstytucyjna. Sejm natomiast nie będzie jednak tym wynikiem zobligowany do zmiany konstytucji.

Co będzie, jeśli Sejm jej nie przegłosuje? Nie wiem. Ale wiem, że rockman dostanie fioła (jeszcze większego). Zrobi marsz na Warszawę, wielkie protesty, manifestacje, może i blokadę Sejmu. W takich oto radosnych nastrojach będziemy obchodzić ostatnie z naszych „świąt” demokracji, to najważniejsze październikowe. Pytanie zatem brzmi: czy nie lepiej zaoszczędzić sobie tego ambarasu? Czy nie lepiej nie ryzykować, że emocje wokół tego prawnego mętliku urosną tak bardzo, że do Sejmu wejdzie tylko Kukiz i Stonoga?

Moi drodzy, nawet poparcie JOWów przez większość przy frekwencji ponad 50% nie przesądza o ich wprowadzeniu. Pozostaje kwestia zmiany konstytucji. Z tego wniosek jest prosty: JOWy może wprowadzić tylko Sejm. To oznacza, że ich zwolennicy muszą w wyborach parlamentarnych tak głosować, aby przyszły skład Sejmu był w stanie to uczynić.

Referendum natomiast jest, jako takie, bez sensu. Gdyby nie osiągnęło pułapu 50-procentowej frekwencji, to przynajmniej nie będziemy mieli prawnych wątpliwości, co ten wynik oznacza, a może nawet unikniemy kryzysu państwa na własne życzenie. Dlatego w tym jednym przypadku nie dawajcie sobie wmówić, że niegłosowanie to postawa nieobywatelska. Nieprawda. Bojkot tego referendum jest postawą wysoce obywatelską, głosem za uniknięciem sporu konstytucyjnego w akompaniamencie petard i przy aromacie płonącej gumy opon. Namawiam: zostańmy w domu!

Jak poprawić stanowienie prawa samorządowego? :)

UstkaTen wysoki standard ochrony jest także zasługą postępowania Rzecznika Praw Obywatelskich, orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego, a także działalności Prezydenta RP – te bowiem instytucje stoją na straży Konstytucji RP i zapisanych w niej praw i obowiązków obywateli.

Akceptując i popierając te rozwiązania, należy jednak wskazać na niejako poboczne konsekwencje, które od wejścia w życie obecnie obowiązującej Konstytucji stają coraz bardziej widoczne, szczególnie w aktach prawnych odnoszących się do sfery publicznej. Wymóg, aby organy władzy publicznej działały na podstawie i w granicach prawa spowodował, że liczne ustawy w większości swoich postanowień i w sposób bardzo szczegółowy (często kazuistyczny) regulują działanie jednostek i organów władzy publicznej oraz sposoby współdziałania organów władzy publicznej. Dotyczy to m.in. sposobu powoływania tych organów, określenia zakresu działania (czasami z dokładnością co do wskazania struktury wewnętrznej organów), zasad nabywania mienia oraz kwestii dotyczących ich gospodarki finansowej. Zjawisko to widoczne jest także w ustawach, które przekazują na poziom samorządu terytorialnego wykonywanie określonych zadań publicznych, przypisując je często jako zadanie własne samorządu.

Samorząd terytorialny opiera swoje działanie na tzw. ustawach ustrojowych, regulujących w sposób generalny podstawowy zakres działania poszczególnych szczebli samorządu, tj. samorządu gminnego, powiatowego oraz samorządu województwa. Wydaje się jednak, że fakt działania samorządu na podstawie ustaw ustrojowych jest pomijany w toku działalności legislacyjnej. W efekcie w polskim systemie prawa funkcjonuje szereg ustaw (lub ich istotne części) zawierających regulacje, które ze względu na ich pierwotne uregulowanie w ustawach ustrojowych, nie powinny być już regulowane. W efekcie takie przepisy ustaw ustrojowych, jak ogólna kompetencja do tworzenia (i znoszenia) jednostek organizacyjnych JST, prawo przekazywania przez wójta i radę gminy uprawnień do wydawania decyzji administracyjnych, określenia kompetencji organów samorządu, określenie zasobów, z wykorzystaniem których będzie realizowane zadanie publiczne itp. pozbawione zostają znaczenia prawnego, a ustawy ustrojowe ograniczane są do ustaw regulujących jedynie kwestie zmiany granic oraz przepisów określających status organów tych samorządów. Przedmiot ustaw ustrojowych jest zaś o wiele szerszy, konstruują one bowiem strukturę samorządu terytorialnego oraz sposób realizacji ich zadań.

Art. 7 Konstytucji, wskazujący, że organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa jest postrzegany w orzecznictwie oraz doktrynie prawa jako gwarancja legalności działania szeroko pojętej administracji. Przepis ten jest przytaczany jako przeciwieństwo zasady, że obywatel może czynić wszystko, co nie jest prawnie zabronione, zaś organy władzy publicznej mogą czynić jedynie to, do czego zostały wyraźnie umocowane. Można postawić tezę, że art. 7 Konstytucji należy odczytywać w powiązaniu z art. 31 wskazującym sfery działań, do których regulacji wymagany jest akt prawny rangi ustawowej (tzw. materia ustawowa). W tym kontekście należy przypomnieć, że art. 31 wskazuje na ograniczenia praw i obowiązków obywateli.

Oczywiście, zredukowanie art. 7 Konstytucji wyłączenie do rozumienia jego treści zgodnie z art. 31 nie jest możliwe ani też uzasadnione. Warto jednak dokonać analizy wskazanego przepisu pod kątem ograniczenia szczegółowości tworzonego prawa, którego przedmiotem jest regulowanie wyłącznie wewnętrznej sfery działania administracji. W polskim ustawodawstwie widać wyraźny trend tworzenia szczegółowych procedur dotyczących stosunków pomiędzy organami administracji oraz tworzenia przepisów prawnych, w sposób, który bardziej upodabnia ustawy do instrukcji niż aktów prawnych zawierających normy prawne. Powoduje to niemal odchodzenie od dorobku nauki administracji oraz doktryny prawa administracyjnego.

Przedstawione poniżej propozycje działań mają charakter ramowy i nie stanowią wprost rozwiązania problemu „inflacji prawa” w procesie „stanowienia prawa w Polsce”. Jednak stanowią punkt wyjścia do dalszych prac i analiz.

Krok 1. W ustawach, przypisujących realizację określonych zadań samorządowi terytorialnemu, należy dokonać analizy przepisów pod kątem oceny, czy możliwe jest zrezygnowanie z tych, które powielają lub stoją w sprzeczności z modelem działania samorządu terytorialnego zawartego w ustawach ustrojowych.

Krok 2. Po dokonaniu powyższej analizy należy stworzyć rekomendacje, w których zostaną zaproponowane sposoby unikania zidentyfikowanych, niekorzystnych zjawisk przy tworzeniu nowych aktów prawnych.

Krok 3. Należy opracować nowy model treściowy ustaw (ich systematyki oraz zakresu regulacji). W ramach obecnych przepisów Konstytucji istnieje możliwość poszukiwania nowego modelu ustaw (ich systematyki) oraz sposobu tworzenia przepisów prawnych spełniających wymagania zasad prawidłowej legislacji określonych przez Trybunał Konstytucyjny.

Wstępna analiza wskazuje, że z punktu widzenia obywateli na początku ustawy powinny być regulowane ich prawa i obowiązki. Następnie ustawodawca winien określać prawa i obowiązki organów. Kolejną częścią ustawy powinna być regulacja dotycząca postępowania w sprawie realizacji uprawnień i obowiązków (przepisy proceduralne). W tych częściach ustawy przepisy powinny spełniać najwyższy poziom szczegółowości przepisów oraz ich określoności. Na końcu ustawy powinny znajdować się zapisy dotyczące ewentualnie organów oraz ich struktury itp. Warto rozważyć także oddzielenie ustaw ustrojowych od ustaw materialno-prawnych i proceduralnych w celu zapewnienia przejrzystości systemu prawa.

Należy dążyć do stworzenia takiego modelu budowy ustaw i przepisów, który sprawi, że ewentualne zmiany struktury administracji nie będą wpływać wprost na zmiany ustaw regulujących prawa i obowiązki obywateli. To zaś przyczyni się do zmniejszenia zakresu przedmiotowego ustaw nowelizujących.

Wszelkie propozycje zmian dotyczących stanowienia prawa w Polsce wymagają przeprowadzenia dyskusji oraz konsultacji z interesariuszami. Stanowienie prawa jest bowiem procesem, w którym biorą udział liczne podmioty, w tym organy władzy państwowej, na czele z władzą sądowniczą oraz Trybunałem Konstytucyjnym.

Adam Kryczka dla Forum Od-nowa

Nie ma przepisu na demokrację :)

Dominik Krakowiak: Wkrótce 4 czerwca, 22 lata wolności to już dosyć poważny wiek. Czy transformacja w Polsce to proces zakończony i skonsolidowany? Czy da się uchwycić już tę klamrę zamykającą?

Prof. Edmund Wnuk – Lipiński: Ja bym powiedział coś takiego: konsolidacja nie jest dana raz na zawsze. Polski system, czy ład polityczny jest skonsolidowany i w tej chwili po raz pierwszy w życiu publicznym są obecne próby dekonsolidacji tego ładu. To nie jest też nic nowego. Bywały skonsolidowane demokracje, które podlegały dekonsolidacji a nawet anihilacji. Ale jesteśmy w takim dość istotnym momencie zmian społecznych – już nie transformacji, która w moim przekonaniu została zakończona i to chyba w momencie naszego przystąpienia do Unii Europejskiej – w tej chwili jesteśmy w fazie dekonsolidacji, która mam nadzieję nie będzie udana. Ale bardzo istotna siła polityczna, największa partia opozycyjna kontestując wyniki wyborów, wchodzi na ścieżkę dekonsolidacji demokracji.

Czy jest to rzeczywiste zagrożenie dla transformacji? Czy jest to realne żądanie rekonstrukcji systemu w pana przekonaniu, czy może jedynie zbiór haseł, bardziej lub mniej populistycznych, które mają przybliżyć to ugrupowanie do zdobycia władzy? A może, skoro jest to grupa ludzi, która kontestuje często i umowy okrągłego stołu, i wydarzenia, które miały miejsce u zarania lat 90. wskazuje na inną ścieżkę spełnienia postulatów, które są warunkiem koniecznym pełni ukończenia transformacji?

Okrągły Stół bywa traktowany w kategoriach mitu założycielskiego. To nie chodzi o kontestowanie rezultatów Okrągłego Stołu, tylko kontestowanie czegoś, co legło u podstaw budowania nowego ustroju czyli, kontraktu z władzą komunistyczną co umożliwiło, pokojowe przejście od systemu autorytarnego do demokracji. Ale ten mit założycielski i jego kontestowanie powoli odchodzi w przeszłość i traci swoją moc. W tej chwili pojawia się nowy, mit, mit smoleński, który dla pewnej grupy Polaków jest mitem założycielskim pozwalającym tylko odróżnić się od reszty bardzo wyraźnie, ale umożliwiającym również próby dekonsolidacji samej demokracji. Czy one się powiodą? Demokracja jest jedynym systemem, który ma wbudowane mechanizmy samolikwidacji.

Czy problemem nie jest to, iż ci, którzy chcieliby ten system dekonsolidować są dużo bardziej zdeterminowani? Z czego to wynika?

Nie sądzę by ich determinacja była silniejsza, choć to może tak wyglądać. Dlatego, że gdyby rzeczywiście demokracja była zagrożona i proces dekonsolidacji przekroczył pewien próg krytyczny, to wówczas ci, którzy w tej chwili nawet niespecjalnie interesują się życiem publicznym, ale biorą warunki brzegowe ładu demokratycznego jako dane, gdyby zobaczyli, że te warunki brzegowe mogą ulec gwałtownej zmianie, to wówczas bardzo silnie stanęliby w obronie demokracji.

Lord Dahrendorf mówił, że systemy konstytucyjne można zmienić w 6 miesięcy, że gospodarkę rynkową można zbudować w 6 lat, natomiast budowa społeczeństwa obywatelskiego, to już długi proces, który określił klamrą lat sześćdziesięciu. Być może te procesy dekonsolidacyjne są częścią czegoś, z czym będziemy się mierzyć jeszcze przez ok. czterdzieści lat? A może to klamra dosyć umowna?

Trzeba zgodzić się z Dahrendorfem, że przemiany mentalności w skali masowej idą na samym końcu. Aby demokracja była bardzo silnie ugruntowana, ona musi być jak mawiają Linz i Stephan „jedyną grą w mieście”. Nikt nie gra w nic innego, wszyscy akceptują reguły gry, nawet wówczas, jeżeli przynosi im to przegraną. Prawo i Sprawiedliwość kontestuje rezultat będący wynikiem stosowania demokratycznych reguł gry, a tym samym także procedury. Dlatego uważam, że weszliśmy w fazę próby dekonsolidacji systemu, ale na razie jest to próba organizowana przez mniejszość i nie sądzę, aby spotkała się z powodzeniem. Wracając do pańskiego pytania, zmiana mentalności wymaga wymiany pokoleniowej. Może nie aż sześćdziesięciu lat, ale wymiany pokoleniowej z pewnością. W tej chwili już w dorosłym życiu są roczniki, które nie pamiętają PRLu, urodzone w wolnej Polsce.

A do szkoły właśnie idą roczniki urodzone już po transformacji, po naszej akcesji do Unii Europejskiej.

Dla tych ludzi zastana rzeczywistość społeczna jest czymś trwałym. Cała reszta to mityczna historia. Mityczna, bo nie przeżyta własnym doświadczeniem. Tak jak dla mnie Powstanie Warszawskie. Urodziłem się w 1944 roku, ale go oczywiście nie pamiętam. Dla mnie realną rzeczywistością społeczną zaczęła być rzeczywistość powojenna. To co jest żywym przeżyciem dla ludzi z mojego pokolenia, dla ludzi z pańskiego pokolenia jest już tylko albo wspomnieniem starszych, albo mityczną historią.

Nie boi się Pan o tych ludzi urodzonych już w wolnej Polsce, którzy wkraczają w dorosłe życie, że dla nich mit założycielski wolnej Rzeczpospolitej, czyli mit Okrągłego Stołu czy rządu Mazowieckiego, planu Balcerowicza staje się coraz bardziej czymś abstrakcyjnym? A czymś namacalnym, widocznym publicznie, w telewizji, na wyciągnięcie ręki jest dyskusja wokół Smoleńska, wokół tego kto jest prawdziwym Polakiem? Tak naprawdę te młode pokolenia mogą definiować współczesność czy wartości demokracji w zupełnie inny sposób, niekoniecznie taki, jaki byśmy sobie życzyli?

To jest naturalny proces. Tego się nie da uniknąć. W każdej rewolucji najpierw są idealiści, potem przychodzą pragmatycy, a na końcu ci, którzy wykorzystują niejasność reguł gry okresu przejściowego dla swoich partykularnych interesów. Ujawniają się też resentymenty nacjonalistyczne, zresztą nie tylko w Polsce. To dość typowa cena zmian społecznych, które przez część ludzi mogą być definiowane, jako odbywające się ich kosztem. Oceny takie w znacznej mierze biorą się z relatywnej deprywacji, która pojawia się wówczas gdy zostajemy w tyle a inni nas wyprzedzają. Stąd bierze się też poczucie upośledzenia i frustracji. Ilustracją tych zjawisk jest chociażby gwałtowny przebieg manifestacji organizowanych przez związki zawodowe kopalni miedzi w Lubinie.

Nie wykluczaj abyś nie został wykluczony

Czy w związku z tym, że według pana jest to częścią naturalnego procesu apele, jak chociażby ten Tadeusza Mazowieckiego podczas Parady Schumana wołającego „proszę was, szanujcie własne państwo” czy Adama Michnika mówiącego dla „Wprost”, że demoliberalizm jest zagrożony nie brzmią rozpaczliwie?

Oczywiście takie pokusy istnieją. W naszym społeczeństwie sentymenty autorytarne są bardzo szeroko rozpowszechnione. Z badań, które przeprowadziliśmy z doktor Bukowską wynika, że szacunkowo ok. 40% naszego społeczeństwa byłoby gotowe zaakceptować jakieś formy niedemokratycznych rządów. Na szczęście na razie jest to poparcie mocno rozproszone, choć Prawu i Sprawiedliwości udaje się coraz bardziej nadawać temu wspólny wektor. W tym sensie uważam, że kasandryczne ostrzeżenia przed zagrożeniem ładu demokratycznego nie są dramatycznie przesadzone. Lepiej trochę przesadzać w tych kasandrycznych ostrzeżeniach niż przespać ten moment.

By Polak nie był mądry po szkodzie.

Tak, bo kiedy już system autorytarny zyskuje władzę, to ma tendencję do samoutwierdzania się. Wówczas może być już oczywiście za późno. Te ostrzeżenia ze strony Tadeusza Mazowieckiego i ze strony Adama Michnika należy traktować poważnie, nie należy ich lekceważyć. Zarazem należy pamiętać o tym, że istnieje coś takiego jak milcząca większość. Myślę, że gdyby naprawdę realne było zagrożenie, mielibyśmy do czynienia z jakąś mobilizacją społeczną. Takie mam wrażenie, choć rzeczywiście nie mam na to żadnego dowodu.

Wyczytałem w jednym z pańskich wywiadów następujące zdanie: „coraz częściej patrzymy na bliźniego, na rodaka raczej jako na zagrożenie niż na szansę”. Co o nas mówi to zdanie? Polacy są inni od pozostałych narodów europejskich? Wychodzi z nas słowiańska mentalność czy może postkomunistyczna podświadomie zinternalizowana nieufność?

Poziom zaufania społecznego w Polsce jest katastrofalnie niski. Jeżeli porównamy Polskę z krajem, w którym poziom zaufania społecznego jest najwyższy, czyli ze Szwecją to widzimy, że on ma u nas katastrofalnie niski poziom. Jest jednym z najniższych w Europie. Czyli Polacy na ogół nie ufają sobie wzajemnie. Takie jest wyjściowe założenie do wszystkich interakcji społecznych. Dopiero trzeba udowodnić, że zasługuje się na zaufanie, a jak wiemy jest to proces nigdy niekończący się. Zawieść zaufanie czy udowodnić, że ktoś nie zasługuje na zaufanie można bardzo łatwo, natomiast jeżeli ktoś ma udowadniać, że zasługuje na zaufanie, to jest to w zasadzie niekończący się proces. Nie ma rozstrzygającego kryterium. To powoduje, że w naszym życiu przeważa niechęć, niekiedy agresja, często wywołana bardzo błahymi przyczynami. Widzieliśmy niedawno w telewizji film z monitoringu ulicznego, kiedy jakiś kierowca zajechał drogę innemu kierowcy. Ten, któremu zajechał drogę zatrąbił ostrzegawczo. Caruso kierownicy zatrzymał samochód, wysiadł z niego i zaczął bić kierowcę, który zatrąbił a następnie zaczął wybijać mu szyby. To jest agresja, która wydaje się zupełnie niezrozumiała zwłaszcza, że agresor był winien. Myślę, że dla dużej części Polaków poczucie godności jest usytuowane w złym miejscu. Jakakolwiek krytyka nawet krytyczne spojrzenie są traktowane jako naruszenie „mojej godności”, co wywołuje natychmiastową agresję. Jest to jeden z objawów bardzo niskiej kultury politycznej. Nie jesteśmy tutaj wyjątkiem. Ja nie kładłbym tego na karb naszej skomplikowanej historii, komunizmu. Nie, po prostu jest to objaw niskiej kultury politycznej. Z tym samym mamy do czynienia np. na południu Włoch. Północ Włoch jest zupełnie inna. Na południu Włoch, jeżeli wchodzi ktoś w relację z drugim człowiekiem z zaufaniem (tak jak dzieje się na północy), to traktowany jest jak frajer, którego trzeba okpić. Jeżeli ktoś z południa Włoch zaczyna się na północy zachowywać tak jak na południu, to traktowany jest jako nieokrzesany cham, którego trzeba izolować.

Jak poradzić sobie z tym wykluczającym patriotyzmem, który próbuje nam się narzucić w tych ostatnich miesiącach? Jak propagować inny, pozytywny wymiar patriotyzmu, który byłby atrakcyjny także dla młodych pokoleń?

Wykluczający patriotyzm jest bronią obusieczną. Dlatego, że moc definiowania wykluczającego patriotyzmu nie leży tylko w jednym segmencie społeczeństwa. Segmenty wykluczone mogą zdefiniować również wykluczających jako pozbawionych patriotyzmu. Więc to jest broń obusieczna i broń, która nie powoduje wzrostu integracji społecznej, tylko raczej pogłębia brak zaufania i pęknięcie społeczeństwa na zwalczające się plemiona. Co może być antidotum? Jedną z możliwości jest patriotyzm traktowany nie w kategoriach etnicznych, ale w kategoriach obywatelskich. Patriotyzm obywatelski. Patriotą jest ten, kto jest dobrym obywatelem, a nie ten, kto się urodził z tego lub innego rodzica. Bo to, kto się urodził z tego lub innego rodzica, to nie przesądza jakim on jest obywatelem. Może on być przestępcą, może być świętym. Samo urodzenie nie przesądza, kim kto jest w życiu publicznym.

Złudzenie wyjątkowości „polskiej drogi”

Wróćmy jeszcze do tej transformacji, o której dyskutowaliśmy i która zakończyła się już na poziomie instytucjonalnym czy budowy liberalnej demokracji w Polsce. Trochę inaczej to wygląda jeśli chodzi o tworzenie się społeczeństwa obywatelskiego, jesteśmy w trakcie tego procesu. Na ile nasza transformacja, czy ta droga, którą przeszliśmy od końca lat 80. do połowy poprzedniej dekady przypominała tego rodzaju procesy w innych częściach świata?

W bardzo dużym stopniu. To znaczy ona przypominała drogę, którą w sposób pokojowy przeszły kraje odchodzące od autorytaryzmu i przechodzące do demokracji. Jednak wychodzenie z komunizmu pod jednym względem było czymś w rodzaju bezprecedensowego eksperymentu społecznego. Przejście z systemu autorytarnego do demokracji powiązane było z przejściem od gospodarki planowanej centralnie do wolnego rynku. Gospodarka planowana centralnie również wytwarza interesy grupowe i bywa że te interesy grupowe dają o sobie znać jeszcze dzisiaj. Upadek komunizmu w Polsce spowodował zderzenie interesów grupowych i grup interesu ukształtowanych przez gospodarkę centralnie planowaną z odgórnie wprowadzonymi regułami rynkowymi. W efekcie już w pierwszej połowie lat 90 w szerokich segmentach społeczeństwa nastąpiło odwrócenie od Solidarności i jej liderów oraz oskarżenie ich o zdradę. Fortecami Solidarności były wszak załogi wielkich budów socjalizmu: huty Katowice, huty im. Lenina, stoczni, itd. Niektóre z nich powstały wyłącznie w oparciu o kryteria polityczne. Niektóre z nich powstały w ogóle w oparciu o kryteria polityczne, jak Nowa Huta pod Krakowem, żeby rozbić konserwatywną społeczność krakowską i wprowadzić tam „zdrowy” proletariat. Jednak te wielkie budowy socjalizmu stały się fortecami Solidarności. Solidarności, która w istocie była ruchem plebejskim. Owe fortece Solidarności były pierwszymi, które odczuły skutki Planu Balcerowicza. Nie tylko warunki ich funkcjonowania się zmieniły ale samo ich istnienie było zagrożone przez reguły rynkowe, bo wiele tych przedsiębiorstw nie było w stanie sprostać rynkowi i regułom rynkowym, a zwłaszcza konkurencji. To spowodowało, że geografia społeczna zwycięzców i przegranych solidarnościowej rewolucji nie pokrywa się z geografią społeczną zwolenników i przeciwników radykalnej zmiany. Echa tego dramatycznego zdarzenia obserwujemy do dzisiaj. Rozmontowanie tych grup interesu, które generowane były przez system gospodarki centralnie planowanej wymagało czasu i jak powiedziałem, niektóre z nich do tej pory funkcjonują. Popatrzmy na górników, którzy protestują przeciwko prywatyzacji kopalń. Oni chcą, żeby kopalnie były państwowe.

Czy te nasze doświadczenia z ostatnich dwudziestu lat są czymś gotowym do „wyeksportowania”?

Na pewno nie stanowią gotowej recepty choć mogą pozwolić uniknąć oczywistych błędów, które popełniliśmy dlatego, że przecieraliśmy szlak. Duża część tych mechanizmów, które są, skłonni bylibyśmy traktować jako nasze, unikalne, wynikające z naszej indywidualnej historii ma charakter dużo bardziej uniwersalny niż nam się wydaje. Kiedy popatrzymy na to, co się w tej chwili dzieje w Afryce Północnej, to duża część tych mechanizmów wydaje mi się znajoma. Kiedy w początku byłem Republice Południowej Afryki i trafiłem tam na obrady Komisji Prawdy i Pojednania. Miałem wówczas poczucie déja vu – bo brałem udział w obradach Okrągłego Stołu po stronie solidarnościowej. Nasze doświadczenia mogą być przydatne dla innych, ale nie ma przepisu: zróbcie to i to, i będziecie mieli demokrację.

Czy Polska ma w tej chwili rolę do odegrania w budzących się w arabskiej wiośnie społeczeństwach?

Tak, zdecydowanie ma rolę do odegrania i prawdę mówiąc to powinna być część naszej misji. Tak długo, jak siły prące do zmiany, będą odwoływały się do praw człowieka, jest bardzo duża szansa, że w miejsce poprzednich autorytarnych systemów powstanie demokracja. Jest duża szansa, choć pewności nie ma. Jeżeli te siły nie dostaną wsparcia, to ich miejsce bardzo szybko zajmą grupy religijne różnych odłamów islamu i wówczas szansa na stworzenie ładu demokratycznego będzie nikła.

Czy nie ma takiego zagrożenia, że ta transformacyjna kalka, którą przenieślibyśmy z jednego systemu, do krajów o innych źródłach kulturowo-cywilizacyjnych, o innym rozkładzie religijnym, społecznym, mogła by się nie powieść?

Tego nie da się ot tak skopiować. Taki zabieg na pewno by się nie powiódł. Taki błąd zrobili Amerykanie próbując schemat zachodni zaszczepić w Iraku, co się zupełnie nie udało. Otóż, decydującym momentem dla powodzenia procesu demokratyzacji Afryki Północnej jest, nie tyle czy uda się tam wprost zaprowadzić system demokratyczny, tylko czy uda się ludzi zniewolonych przez system autorytarny przekształcić w obywateli.

Czyli chodzi o nadanie im podmiotowości.

Tak, jeżeli przekształci się protestujące masy w obywateli. Oczywiście w ramach lokalnego kontekstu kulturowego. Jeżeli nada się sens obywatelski podmiotowości społecznej, to wówczas powstaje grunt społeczny, na którym budować można ład demokratyczny.

Czy nie powinniśmy się obawiać, że na gruncie tej obywatelskości, dojdą do głosu ugrupowania radykalne, które mogłyby Europie zagrażać?

Oczywiście zawsze istnieje takie niebezpieczeństwo, że procedury demokratyczne poza europejskim kręgiem cywilizacyjnym, nawet zastosowane bardzo skrupulatnie, mogą wynieść do władzy siły antyliberalne, tak jak stało się to na przykład z Hamasem w Strefie Gazy. Więc to nie jest tak, że same procedury wystarczą. Szczególnie ważne są tutaj doświadczenia Turcji, gdzie bardzo często dochodzi – jak mawiają moi tureccy koledzy socjologowie – do „postmodernistycznych” zamachów stanu. Armia stoi tam na straży laickości państwa. Jeżeli istnieje zagrożenie, że procedury demokratyczne wyniosą do władzy wyniosą fundamentalistów muzułmańskich, to wówczas armia interweniuje, rozsypuje karty i zaczyna wszystko od początku. To jest dość osobliwa sytuacja i z europejskiego punktu widzenia trudno zrozumiała. Ale dzięki temu Turcja, choć nie jest do końca, według rankingu Freedom House, krajem demokratycznym, znajduje się jednak w rodzinie krajów demokratycznych, jest państwem świeckim, a nie jest państwem religijnym.

Czyli niekoniecznie powinniśmy z Turcją konkurować na rynku sprzedawania naszych wizji transformacji w tych krajach Północnej Afryki? Wszak, ich model może okazać się bardziej kulturowo przystępny?

Nie powinniśmy. Ale tak jak powiedziałem, naszą misją powinno być uświadomienie wszystkim siłom, które w Północnej Afryce dążą do demokratyzacji tych krajów, że podstawą jest stworzenie obywateli. Jeżeli stworzymy obywateli, nawet w środowisku nie do końca demokratycznym, to oni są zaczynem, który jest w stanie zbudować demokrację. Jeżeli nie będzie obywateli, to będą albo klienci, albo wyznawcy.

Co powinniśmy eksportować w takim razie do tych krajów? Czy myśl polityczną, czy polityków – praktyków, takich jak Lech Wałęsa, który wyjechał do Tunezji, czy naukowców – takich jak pan- znających dobrze tę tematykę, czy może w sposób symboliczny mebel – czyli ten nasz Okrągły Stół?

Jeżeli chodzi o Okrągły Stół, to chyba na ostatnim miejscu. Jednak kontekst kulturowy jest zupełnie inny i trudno mi sobie wyobrazić np. w Libii okrągły stół, kiedy tam już tylu ludzi poległo, i kiedy ten reżim jaki był, taki jest. Podstawową kwestią w moim przekonaniu jest próba uodpornienia sił, które pragną zmiany i demokratyzacji kraju, na utopijne wizje. Wiadomo, że każda rewolucja ma w sobie element utopijnego myślenia, bo tylko dążenie do utopijnych celów zamienia ludzi, zwykłych zjadaczy, chleba w bojowników sprawy. Ale żeby zminimalizować nieuchronne rozczarowania po wygranej rewolucji trzeba budować w ludziach względnie trwałe poczucie podmiotowości sprawczej i poczucie obywatelstwa. Wtedy mogą być oni uczestnikami procesu budowania nowego ładu. Jeżeli będą tylko bojownikami sprawy i potem okaże się, że cele, o których wszyscy mówili, że po wygranej będą w zasięgu ręki są nie do osiągnięcia, to pozostają dwie drogi. Albo poczucie, że jest się zdradzonym i wtedy ta cała zawiedziona miłość obraca się w swoje przeciwieństwo i mamy do czynienia z przewlekłym procesem „rewolucji pożerającej własne dzieci”. Albo też ludzie wycofują się w prywatność i ustępują tym samym pola dla recydywy sił autorytarnych.

Czyli ta nasza mądrość transformacyjna powinna wyrażać się w takim eksportowaniu świadomości, że po zwycięstwie w walce o wolność możemy być zawiedzeni, że będzie trudno. Wydaje się, że tego zabrakło w naszych działaniach podczas pomarańczowej rewolucji na Ukrainie.

Tak. Generalnie w krajach postkomunistycznych, w masach które się opowiedziały za radykalną zmianą, dominowało poczucie dość naiwne, że po upadku komunizmu będzie „tak samo, tylko więcej”. To znaczy, nie trzeba będzie wydajnie pracować, będzie pewność zatrudnienia, będzie „obchodzenie” przepisów, natomiast sklepy będą takie jak Pewex. Ale to jest właśnie naiwne myślenie utopijne

Wracając jeszcze do Afryki. Czy powinniśmy w kontekście promowania naszej wiedzy, naszego doświadczenia związanego z transformacją działać indywidualnie, czy grupowo – chociażby w ramach państw Grupy Wyszehradzkiej, które przeszły taką drogę, czy wyłącznie w ramach Unii Europejskiej, wykorzystując zbliżającą się polską prezydencję?

Wydaje mi się, że powinna to być domena Unii Europejskiej. Jakiekolwiek indywidualne działania mogłyby być odczytane jako próba ekspansji. Ekspansji politycznej, a później – gospodarczej, która podąża śladem tej pierwszej. Polityka Unii Europejskiej powinna być transparentna i zgodna z wartościami liberalnej demokracji aby uniknąć podejrzeń o interesy ukryte w szlachetnej woli pomagania ludziom, którzy pragną wolności.

Rozmawiał Dominik Krakowiak

Co ważnego wydarzyło się na świecie w roku 2014? Lista Top 10. :)

1. Zimne spojrzenie Putina

Inwazja na Ukrainę zakwestionowała kształt granic w Europie, milion osób pozbawiła dachu nad głową i przywołała demony przeszłości (w szczególności „ducha Monachium”). Nic więc dziwnego, że cały rok twarz Putina była w mediach wręcz wszechobecna. Wyraz twarzy miał w zasadzie niezmienny – zimne oczy KaGieBisty, usta bez cienia uśmiechu, kłamstwa wypowiadane bez mrugnięcia okiem. Na szczęście początkowy tryumf po kilku miesiącach został przykryty coraz większym cieniem nadchodzącej klęski. Właśni poddani zaczęli go pytać o wysokość rachunku za jego międzynarodowe awantury. Na emeryturę go jednak nie wyślą, bo w autorytarnym systemie władzy w Rosji, w przeciwieństwo na przykład do Chin, nie przewidziano takiej instytucji. Dla Putina więc walka o utrzymanie władzy jest, literalnie, walką o życie. W nadchodzącym roku walczący o życie prezydent Rosji będzie więc nadal zagrożeniem dla pokoju w Europie.

2. Zadziwiająco mądra polityka Unii wobec Rosji

Słowa Angeli Merkel o Putinie, który „zachowuje się tak, jakby żył w innym świecie”, były dowodem na utratę resztek złudzeń Berlina wobec Moskwy. W efekcie Niemcy stały się głównym europejskim architektem twardej polityki sprowadzania Putina z powrotem na ziemię. Powszechnie oskarżana o polityczną słabość Unia Europejska, okazała się zdolna do działań niepopularnych i konsekwentnych, a wyśmiewana początkowo polityka sankcji gospodarczych przeniosła starcie z Rosją na tę arenę, na której Unia ma bezwzględną przewagę
i największe prawdopodobieństwo sukcesu. Warto zauważyć, że Unia podjęła tak ostre działania, wobec tak ważnego partnera gospodarczego i politycznego, pierwszy raz w historii. Ciekawe, czy za trzy miesiące, gdy trzeba będzie podjąć decyzję o przedłużeniu sankcji, zdoła tą swoją siłę polityczną potwierdzić, czy jednak Rosji uda się państwa członkowskie podzielić (jak już wiele razy z sukcesem czyniła).

3. Ameryka wraca do gry

Cena baryłki ropy spadła o połowę, co uradowało przewoźników lotniczych i kierowców, a zmartwiło rozmaite reżimy utrzymujące się u władzy wyłącznie dzięki dochodom z „czarnego złota”. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że za tak dużym spadkiem ceny stoją zakulisowe naciski dyplomatyczne Stanów Zjednoczonych, które tanią ropą chcą rzucić na kolana Rosję. Waszyngton okazał się mieć większy wpływ na największych eksporterów ropy niż Moskwa (o czym przekonał się w listopadzie min. Ławrow podczas nieudanych rozmów z Saudem al-Faisalem, szefem dyplomacji Arabii Saudyjskiej). Gdy dodamy do tego osiągnięty w minionym roku, podobno bardzo duży, postęp w negocjacjach z Iranem, oraz normalizację stosunków USA z Kubą, to wyłania się obraz mocarstwa, które powoli budzi się ze snu. Jeśli Barack Obama w ostatnich latach swojej prezydentury złamie Putina, dogada się z ajatollahami, rozwiąże problem kubański i jeszcze podpisze historyczną umowę o wolnym handlu z Unią, to… może jeszcze uratować, fatalny póki co, wizerunek swojej prezydentury. Wygląda na to, że zaczęło mu na tym naprawdę zależeć.

4. Gospodarka chińska stała się największa na świecie

Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego chiński PKB w roku 2014 był większy niż Stanów Zjednoczonych. To symboliczny moment powrotu Chin na miejsce, które zajmowały przez stulecia – największej potęgi gospodarczej świata. Żeby zobrazować jak wielki to sukces, przypomnijmy, że jeszcze trzy dekady temu ten kraj był outsiderem, z niewielką, w dużej mierze odizolowaną od świata gospodarką. Teraz wsiada na fotel lidera i wyraźnie sygnalizuje rosnące ambicje polityczne. To też zapowiedź tego co nas czeka w kolejnych latach – coraz większej obecności w świecie chińskich firm, turystów, migrantów, idei i języka. Szykujmy się na to.

5. Epidemia ignorancji

Niecałe 10 tysięcy potwierdzonych ofiar wirusa (czyli nieporównywalnie mniejsze żniwo niż zbiera w Afryce AIDS i malaria), epidemia ograniczona w dużej mierze do trzech krajów Afryki Zachodniej (Liberia, Sierra Leone i Gwinea), a fala paniki przybrała wymiar globalny. Pamiętacie to gorączkowe liczenie łóżek szpitalnych w Polsce? Pamiętacie prezydenta Obamę, który na forum ONZ wymienił ebolę jako największe zagrożenie dla bezpieczeństwa światowego?. Obawy okazały się mocno przeszacowane, ale ich konsekwencje gospodarcze, będą w Afryce odczuwane jeszcze długo. Wedle badania agencji Safaribookings.com spadek liczby rezerwacji wycieczek na safari sięgnął nawet do 70%. Wiele biur podróży w ogóle zrezygnowało z oferowania wycieczek do Kenii, Tanzanii, czy RPA. Dowodzi to, że Afryka jest traktowana w zasadzie jak jedno państwo, a przecież najpopularniejsze parki narodowe
w Tanzanii oddalone są od miejsc występowania epidemii o ponad 5 tysięcy kilometrów, czyli jest tam tak samo daleko, jak do Niemiec. Żal milionów Afrykańczyków żyjących
z turystyki, która jest odpowiedzialna aż za 10% PKB krajów Afryki Subsaharyjskiej.

6. Nowa odsłona dżihadu

Symboliczny sukces wojny z terroryzmem, jakim było zabicie Osamy bin Ladena, został w roku 2014 zakwestionowany przez egzekucje pojmanych zachodnich dziennikarzy oraz proklamowanie Państwa islamskiego na części terytorium  Syrii i Iraku. Choć póki co najbardziej cierpi miejscowa ludność cywilna, to wydaje się, że wcześniej czy później „święta wojna” dosięgnie również Europy. Tym bardziej, że już kilka tysięcy obywateli państw europejskich zasiliło szeregi bojowników islamskich. Jak twierdzi The Economist wielu z nich to przedstawiciele klasy średniej, których do walki nie zmusiła zła sytuacja materialna, ani dyskryminacja religijna tylko… nuda. „Młodzieży wyraźnie brakuje powstania…” śpiewa Tomasz Organek na płycie „Głupi” (dla mnie najlepszy tegoroczny polski album rockowy) i być może dotyka istoty sukcesu wielu ruchów radykalnych, nie tylko w Polsce.

7. Zjednoczona Europa nie jest dana raz na zawsze

To prawda, że wzrost nastrojów antyeuropejskich nie przełożył się na zmianę większości w Parlamencie Europejskim. To prawda, że aspiracje niepodległościowe Szkocji i Katalonii nie doprowadziły do ich wyjścia z Unii. To prawda, że wynik referendum na temat członkostwa Wielkiej Brytanii jeszcze nie jest przesądzony (choć samo referendum raczej tak). Niemniej jednak sygnał, jaki do nas płynie jest wyraźny – Unia Europejska, w tym kształcie jaki znamy, nie musi przetrwać. Niby to oczywiste, ale przecież często traktujemy ją jako oczywistość, daną nam raz na zawsze. Mijający rok pokazał, że jeśli zwolennicy zjednoczonej Europy nie zaczną energiczniej o nią walczyć, to ją utracą.

8. Prawo do bycia zapomnianym

Kontrowersyjny wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej usankcjonował tzw. prawo do bycia zapomnianym. Google, na prośbę osoby zainteresowanej, musi usuwać
z wyników wyszukiwania linki dotyczące danych osobowych osób prywatnych, jeśli informacje są „nieistotne lub nieaktualne”. Z jednej strony to prawdziwy przełom w walce o prawo do prywatności (jakże zagrożone w dobie Internetu), ale z drugiej, ta cała sprawa wyraźnie pokazuje, jak trudno będzie to prawo zabezpieczyć. Nie ma bowiem technicznych możliwości zapewnienia, że określone dane o nas przestaną istnieć w sieci. Zmiana polega jedynie na tym, że nie będą one wyświetlane wśród rezultatów wyszukiwania. Walka o prawo do bycia zapomnianym wcale więc nie jest więc zakończona – rozmaite jej odsłony będziemy obserwowali pewnie przez wiele kolejnych lat. Będzie to starcie o tyle ciekawe, że po drugiej stronie barykady są potężne siły, zasłaniające się równie (?) istotnym prawem do informacji i interesem publicznym (m.in. dostęp do informacji o oszustwach, zaniedbaniach zawodowych, czy wyrokach skazujących).

9. Piwna rewolucja nabrała tempa

Dla miłośników piwa, do których się zaliczam, nastały wspaniałe czasy. Przez świat przetacza się potężna fala nowych piw (w kilkudziesięciu różnorodnych stylach), napędzana nowymi odmianami aromatycznych chmieli, głównie amerykańskich. Od USA po Japonię powstają tysiące nowych browarów rzemieślniczych, na rynku pojawiają się dziesiątki tysięcy nowych piw, a walory degustacyjne niektórych z nich mogą się równać z najlepszymi winami, czy whisky. Tylko w Polsce w minionym roku pojawiło się aż 500 nowych piw! Reaktywowane są wymarłe style piwne, wymyślane są nowe receptury, a produkcja w wielu browarach rzemieślniczych nie daje rady zaspokoić rosnącego popytu. Trend ten oczywiście nie zaczął się w roku 2014, ale teraz nabrał impetu i w ciągu kilku lat może zasadniczo zmienić obraz całej branży piwnej na świecie. Ku zadowoleniu wielbicieli dobrego piwa.

10. Niemcy biją wszystkich (z wyjątkiem nas)

Niemiecka drużyna piłkarska w minionym roku zasłużenie zdobyła tytuł mistrzów świata. Półfinałowe zwycięstwo 7-1 na gospodarzami turnieju, Brazylią, zapadło w pamięci chyba każdemu miłośnikowi futbolu. Takie mecze się nie zdarzają często, a w zasadzie należałoby napisać, że takie mecze się niemal w ogóle nie zdarzają. Nie zapomnę więc wyrazu bezgranicznego zdziwienia na twarzy upokarzanych brazylijskich piłkarzy  i pewności siebie z jaką drużyna niemiecka rozmontowywała, raz za razem, brazylijska obronę. Nie zapomnę też radości milionów Polaków, gdy tą wspaniałą reprezentację mistrzów świata udało się nam pokonać. Po raz pierwszy w historii! Taki to był rok.

Dobro republiki i rządy rozsądku – z prof. Zbigniewem Pełczyńskim :)

„Jako liberałowie – zwolennicy społeczeństwa otwartego i obywatelskiego – musimy być wierni swoim ideałom i przekonywać innych, że oni również powinni podążać tymi ścieżkami. Reszta jest w rękach Opatrzności lub – jeśli ktoś odrzuca to pojęcie – mądrości ludzkiej, która w przeszłości i w ostateczności raczej tryumfowała”.

Główne rozważania filozofii polityki dają się w zasadzie sprowadzić do odpowiedzi na pytanie: „Czy całość ma większą wartość niż jej części?”. Hegel odpowiada na to pytanie twierdząco. Locke i nawiązująca do niego nowożytna tradycja liberalna stawiają na jednostkę. Przeciwstawienie to nadal pozostaje osią sporu między liberałami i komunitarianami. Czy ideę społeczeństwa obywatelskiego można w tym względzie uznać za próbę udzielenia pewnej kompromisowej odpowiedzi?

Ująłbym sprawę trochę inaczej. Filozoficznie mówiąc, spór Hegla z Lockiem jako klasykiem liberalizmu europejskiego jest następujący: dla Locke’a państwo, czyli społeczeństwo politycznie zorganizowane, jest abstrakcją, wtórną konstrukcją myślową. Pierwotnym elementem pojęcia społeczeństwa jest jednostka. Dla Hegla sytuacja jest odwrotna. Jednostka – pojmowana nie biologicznie, ale z jej właściwościami kulturowymi (takimi jak mowa, zdolność do współżycia i współdziałania, tworzenia trwałych struktur społecznych, itp.) – pozostaje pojęciem wtórnym wobec wspólnoty, która ją ukształtowała. Indywiduum typu liberalnego jest abstrakcją – podmiotem sztucznie wyodrębnionym myślowo ze społeczeństwa. Z tego założenia dla Hegla (i innych „komunitarystów”) wypływa szereg wniosków etycznych, na przykład co do właściwej relacji interesów jednostek i interesów ogólnych, publicznych czy też narodowych.

Czy mówiąc o społeczeństwie obywatelskim, możemy czerpać inspiracje z obu tych tradycji (Locke, Hegel) czy w którejś z nich znajduje ono mocniejsze ugruntowanie?

Najpierw pewna klaryfikacja pojęcia wraz z rzutem oka na historię myśli politycznej. Przed Heglem nikt nie odróżnił jasno i wyraźnie społeczeństwa obywatelskiego od państwa. Wprost przeciwnie, były one traktowane jako synonimy. Na przykład Tomasz z Akwinu pisał o „societas civilis sive politica”. Dla Locke’a społeczeństwo obywatelskie, w odróżnieniu od „naturalnego”, takiego jak rodzina, to społeczeństwo poddane władzy rządowej, którą nazywa „civil government”. Podobnie jest w myśli Jana Jakuba Rousseau. Dla Hegla społeczeństwo obywatelskie („buergerliche Gesellschaft”) to sfera działalności ludzkiej – typowa dla nowoczesnego świata i – co mocno podkreśla – usytuowana niejako poza państwem, które oparte jest na prawie i przymusie. Jest to sfera dobrowolnego, autonomicznego, niezależnego działania w celu realizacji pewnych grupowych interesów. Może mieć wpływ na to, co się dzieje w państwie, ale nie podlega dekretom władzy państwowej i nie powinno być przez nią zakazane czy nierozsądnie ograniczane. Dla Hegla powstanie i docenienie takiej sfery jest wielkim osiągnięciem nowoczesności.

Choć są między nimi pewne niuanse, na przykład co do zakresu pożądanej swobody działania, w zasadzie Hegel i Locke zgadzają się w pełni co do ogromnej wartości społeczeństwa obywatelskiego w tym sensie. Obaj uważają, że bez niego nie można mówić o wolności w państwie. Tylko nieznajomość myśli Hegla rodzi pogląd, że są między nimi zasadnicze różnice. Pryncypialnym przeciwnikiem jednego i drugiego był oczywiście Karol Marks, który twierdził, że społeczeństwo obywatelskie, utożsamiane przez niego ze społeczeństwem „burżuazyjnym”, jest sferą niewoli tych, którzy nie dysponują własnymi środkami produkcji (czyli ogromu społeczeństwa) i muszą pracować dla tych, którzy je posiadają. Wolność kontraktu między nimi jest czystą fikcją.

W opozycji do Marksa (ale i częściowo Hegla) powstała koncepcja Poppera. W eseju „Samozatrucie otwartego społeczeństwa” Leszek Kołakowski zwraca uwagę, że Popper, piętnując wrogów społeczeństwa otwartego, sytuuje ich na zewnątrz, pomija jednak drugą, wewnętrzną stronę zagrożenia. Kołakowski wskazuje, że nie chodzi tu tylko o „[…] przyrodzoną słabość, na jaką demokracja cierpi, kiedy ma własnymi, czyli demokratycznymi środkami bronić się przeciwko zewnętrznym zagrożeniom, lecz nade wszystko proces, w którego toku rozszerzanie i konsekwentne zastosowanie zasad liberalnych przeobraża je w ich przeciwieństwo”. Gdzie zatem czają się współcześnie „wewnętrzni wrogowie” społeczeństwa otwartego?

W tym pytaniu kryje się pewne (choć zasadne) zamieszanie. „Społeczeństwo otwarte” w definicji Poppera to nie to samo co społeczeństwo obywatelskie w potocznym znaczeniu. Popperowi chodziło o społeczeństwo, w którym nie ma obowiązujących dogmatów i jakiejkolwiek cenzury czy kontroli obiegu idei (tak typowych dla byłych ustrojów faszystowskich czy też komunistycznych). Oczywiście zaliczenie Hegla (a nawet pierwotnego Marksa – nie „marksistów” w stylu Lenina czy Stalina) do antenatów tego typu ustrojów było całkowitym absurdem. Ale sama idea otwartego społeczeństwa, jako fundamentu wolnego państwa i społeczeństwa, była słuszna. (Sto lat wcześniej pisał o tym John Stuart Mill w eseju „On Liberty”, a jeszcze wcześniej sam Locke w rozprawie o tolerancji religijnej.

Nie zupełnie pamiętam, o co chodziło Leszkowi Kołakowskiemu. Może o to, że również tradycja i dominujące poglądy, także religijne, mogą zagrażać wolności i społeczeństwu otwartemu. (Na co zwracał uwagę również Mill, podążając śladami de Tocqueville’a. Polskie dyskusje wokół związków partnerskich są na to klasycznym przykładem).

A wreszcie słowo o społeczeństwie otwartym versus obywatelskim. To są dwa różne pojęcia pochodzące z odrębnych sfer dyskursu, mają jednak element wspólny. Społeczeństwo obywatelskie zakłada otwartość na wszelkie pomysły i inicjatywy obywatelskie, które poprzedzają działalność polityczną, a więc także otwartość dyskusji i opinii na ten temat.

Kołakowski, jak się wydaje, miał na myśli paradoksy, które mogą się pojawiać, gdy założymy konsekwentną realizację liberalnych zasad. Ot, zasada tolerancji zastosowana bez wyjątków prowadziłaby do konieczności tolerowania nietolerancji, co daje skutki odwrotne do założonych. Czy oprócz tradycji i dominujących poglądów (np. religijnych) widzi dziś profesor jakichś „wrogów” zagrażających otwartości – wskazanej jako punkt wspólny społeczeństwa obywatelskiego i otwartego? A więc, w dużym skrócie, zagrażających „otwartości” współczesnych demokracji.

Teraz rozumiem. Tak, istnieje paradoks, ale jak wiele innych w życiu społecznym nie ma recepty na jego absolutne czy globalne rozwiązanie. Wydaje mi się, że zdrowy rozsądek, wnioski z historii, analogie z innych krajów czy okresów dziejów itp. muszą dyktować rozwiązanie. Jeśli stuprocentowa tolerancja prowadzi na przykład do zagrożenia porządku społecznego, można i trzeba ją ograniczać. Przykład: propaganda pedofilii w Internecie jako pięknej i cennej formy miłości międzyludzkiej. (W Anglii, przez przeoczenie, organizacja promująca tę ideę otrzymywała nawet dotacje państwowe!). Inny, bardzo aktualny przykład: propaganda dżihadu przez imamów, mająca na celu zachęcenie do wyjazdu do krajów, gdzie działają terrorystyczne lub rebelianckie organizacje i przyłączanie się do nich.

W takiej sytuacji ograniczenie wolności słowa wydaje mi się jak najbardziej uzasadnione i zyskuje przewagę nad „normalnymi” zasadami liberalizmu. Sprawa jest trudna, ale nie można być absolutnym czy dogmatycznym „ślepym” liberałem. W tym względzie hołduję starej rzymskiej zasadzie „salus rei publicae est suprema lex esto”, ale zagrożenie musi być realne, nie urojone.

Dobro republiki najwyższym prawem. Gdybyśmy jednak chcieli określić, czym ono jest, stanęlibyśmy u progu kolejnego wielkiego tematu filozofii polityki. Skoro nie ma na to miejsca, zapytam o sprawy najbardziej dziś palące. Według Poppera „zamkniętość” społeczeństwa jest przede wszystkim cechą zbiorowości, gdzie działają silne tabu magiczne, gdzie zdławiona jest krytyczna dyskusja. Czy w Rosji dochodzi obecnie do ponownego „zamknięcia” społeczeństwa? (Zwłaszcza gdy wziąć pod uwagę skalę propagandy, podwójne standardy działania władzy czy sprzeczność tkwiącą w większości formułowanych przez nią komunikatów).

Niestety, takie jest życie – dużo bardziej skomplikowane niż debaty filozoficzne lub publicystyczne. Bardzo popieram angielską teorię „reasonable men”, na której m.in. opiera się duża część zwyczajowego angielskiego prawa (common law). W ostateczności dylematy czy paradoksy tego charakteru po prostu trzeba rozwiązywać metodą dyskusji ludzi, kierujących się zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem życiowym. (Myślę, że Polakom brakuje odwagi myślenia w ten sposób).

Co do aktualnej sytuacji w Rosji, wydaje mi się, że lepiej zbyt szeroko nie rozciągać pojęcia społeczeństwa otwartego. Chyba sensowniej jest przeanalizować bieżącą sytuację i jej poszczególne elementy, niż wyciągać „ciężkie armaty” teoretyczne. W Rosji osobisty prestiż prezydenta Putina, jego nacjonalistyczna, wielkomocarstwowa ideologia mająca masową pożywkę w „ludzie”, dominacja organów państwowych nad niezależnymi, bezpartyjnymi mediami itp. chyba wystarczająco wyjaśnia sytuację. Oczywiście, z wielu względów, filary społeczeństwa otwartego w Rosji są kruche, ale nie można sugerować, że doszło tam do całkowitego powrotu do popperowskiego koszmaru „społeczeństwa zamkniętego”, jak to się działo w okresie komunizmu. Jest szansa, że „putinizm” nie będzie trwał wiecznie, a nawet, że on sam zmodyfikuje swoje nastawienie, a przynajmniej politykę.

Jeśli lepiej powściągnąć działa teoretyczne, to czy te realne też uważa profesor za zbędne? W jakim zakresie siła państw Europy powinna być dziś siłą militarną? W jaki sposób demokratyczne społeczeństwa mogą dziś skutecznie występować w obronie swojej własnej formuły rządów?

To nie są tematy – choć ważne – które mnie interesują. Poza tym wymagałyby setki kolejnych słów. Oczywiście, realne armaty są czasem nieuniknione, w ostateczności nawet rakiety z bronią jądrową. Miejmy jednak nadzieję, że tak się nie stanie, że politycy wszelkiej maści i narodowości znajdą wyjście z tych palących problemów politycznych i międzynarodowych.

My jako liberałowie – zwolennicy społeczeństwa otwartego i obywatelskiego – musimy być wierni swoim ideałom i przekonywać innych, że oni też powinni podążać tymi ścieżkami. Reszta jest w rękach Opatrzności lub – jeśli ktoś odrzuca to pojęcie – mądrości ludzkiej, która w przeszłości i w ostateczności raczej tryumfowała.

Rozmawiała: Agnieszka Rozner

Artykuł ukazał się w XIX numerze kwartalnika Liberté!

Ku strategii rozwoju szkolnictwa wyższego w Polsce :)

Szkolnictwo wyższe w Polsce wymaga intensywnych działań naprawczych. Wymaga tym bardziej, że jest jednym z najważniejszych sektorów życia społecznego. Uniwersytety, zwłaszcza te wielodyscyplinowe, choć również uczelnie ekonomiczne, przyrodnicze, medyczne czy techniczne, mają do spełnienia bardzo ważną rolę w społeczeństwie. Uniwersytety powinny być ośrodkami intelektualnej refleksji, powinny wskazywać na aktualne zagrożenia oraz szukać na nie lekarstwa. Uniwersytety winny być przodującymi ośrodkami badań naukowych, bo tylko zaawansowane badania naukowe pozwalają na realne mierzenie się z rzeczywistością. Realne, to znaczy takie w którym poszukujemy odpowiedzi na postawione pytanie. Jest to zatem przeciwieństwo relacji odtwórczej, która polega na powielaniu znanego wcześniej schematu. Drugi z tych modeli uprawiany na uczelniach wyższych prowadzi do obniżania poziomu edukacji i przekreśla ich szansę na stanie się prawdziwymi centrami intelektualnymi.

Ten patetyczny (może nawet nazbyt patetyczny) wstęp dyktować będzie kolejne punkty tego artykułu. Zacząć wypada jednak od opisu stanu wyjściowego. Polskie szkolnictwo wyższe to obecnie sektor hybrydowy: prywatno-publiczny. Najlepsze uczelnie w Polsce to w większości szkoły publiczne. Nieliczne uczelnie prywatne zaliczane do elity polskich szkół wyższych to chlubne wyjątki. Szkół prywatnych jest jednak tak wiele, że nic dziwnego, iż dominują wśród nich instytucje stawiające niskie wymagania swoim studentom i pracownikom. Prawidła rynku, prawa popytu i podaży, masowy pęd młodzieży po dyplomy szkół wyższych w ciągu ostatnich dwóch dekad zrobiły swoje. Świat nie jest jednak tak czarno-biały: na dole list rankingowych uczelni pojawiają się również wydziały uczelni publicznych. Ich status jednostek uczelni publicznej nie immunizuje na dewaluację poziomu edukacji, o badaniach naukowych nie wspominając.

Szkolnictwo wyższe powinno być dostępne, ale to nie oznacza powszechne. W ciągu ostatnich dwóch dekad obserwowaliśmy bezprecedensowy wzrost liczby studiujących, przy lawinie nowych uczelni, i niewielkim wzroście liczby pracowników nauki. W efekcie, uczelni mamy obecnie zbyt wiele. Pora skończyć z kierowaniem się zasadą, że podniesienie współczynnika skolaryzacji (rozumianego statystycznie, a nie jakościowo), czyli podniesienie liczby osób z wyższym wykształceniem zastąpi inne kryteria zdobywania wiedzy i awansu cywilizacyjnego społeczeństwa.

Czynnikiem radykalnie zmieniającym stan rzeczy jest gwałtownie spadająca liczba studiujących Polaków – sławny już wynik niżu demograficznego. Podejmowane są rozmaite działania mające na celu ratowanie systemu (umyślnie piszę o systemie, bo działania obejmują zarówno uczelnie publiczne, jak i prywatne). By utrzymać rekrutację na uczelniach prywatnych usiłowano ograniczyć dostęp do bezpłatnych studiów na uczelniach publicznych (wprowadzanie opłat za drugi kierunek czy za przekroczenie limitów punktów ECTS). Dzięki wyrokowi Trybunału Konstytucyjnego – jednoznacznie definiującemu konstytucyjny zapis o dostępie do bezpłatnej edukacji – nowelizacja ustawy o szkolnictwie wyższym uniemożliwiła takie działania. Ta sama nowelizacja promuje przyjmowanie na studia zawodowe słuchaczy z doświadczeniem zawodowym, a zatem już niekoniecznie młodzież. Zapis ten, podobnie jak postulat zwiększania liczby studentów z zagranicy, to formy modyfikacji systemu, który mógłby się rozsypać z braku studentów.

Opisane reakcje na efekty niżu demograficznego to jednak działania doraźne. Nie zastąpią one strategicznego planu, który wyznaczy dalekosiężne cele uczelni w Polsce. Jak dotąd nie doczekaliśmy się jednak ani takiej strategii, ani dyskusji nad jej elementami. Podobny brak wizji dotyczy strategii rozwoju nauki w Polsce. Rządowe dokumenty za kryterium rozwoju nauki, podają zwiększenie liczby publikacji naukowych. Tak jakby w istocie liczba była miarodajnym wskaźnikiem jakości…

Rozmowa o przyszłej roli uczelni wyższych w Polsce powinna toczyć się równolegle do debaty nad przyszłością badań naukowych oraz kształtem całego systemu edukacji (poczynając od wczesnego dzieciństwa, a na aktywizacji emerytów kończąc). Jest to zatem rozmowa o wielkich wyzwaniach cywilizacyjnych, a nie interesach jednego środowiska czy fanaberiach grupki zapaleńców. Pamiętajmy, że ludzie związani z nauką i szkolnictwem wyższym w Polsce (włączając w to ciągle rosnącą grupę doktorantów) to mniej niż pół procenta populacji.

O czym nie można zapominać, gdy podejmiemy debatę o systemie szkolnictwa wyższego w Polsce? Kilka punktów z pewnością powinno znaleźć się na krótkiej liście danych i celów.

Uniwersytet ma do spełnienia ważną funkcję w społeczeństwie. Powinności wobec otoczenia, misja społeczna uczelni, nie są zadaniami ubocznymi, lecz znajdują się w centrum zadań uniwersytetu.

System szkolnictwa wyższego nie powinien być oparty na źle rozumianym egalitaryzmie i dążeniu do ujednolicania wszystkiego. Uczelnie różnią się między sobą, a ich rywalizacja w badaniach naukowych i jakości edukacji to czynnik sprzyjający podnoszenia ogólnego ich poziomu. Uczelnie mają też różne funkcje społeczne, zależne np. od swej lokalizacji. Inaczej pełnić tę funkcję będzie jedyna uczelnia w mieście, a inaczej jedna z kilku, która nie jest jedynym centrum intelektualnym w regionie. Docelowo, system powinien uwzględniać w sposób szczególny te właśnie różnice w funkcjach społecznych uczelni.

Najsilniejsze uczelnie, prowadzące najbardziej zawansowane, a przy tym ryzykowne badania, powinny dysponować odpowiednimi ku temu warunkami. Warunki takie to zarówno system finansowania badań oraz edukacji na uczelni, jak i sposób zarządzania zasobami.

Postulat – pojawiający się w dokumentach MNiSW i publicystycznych komentarzach – tworzenia uczelni flagowych, realizowany obecnie np. w Niemczech, jest rozwiązaniem upraszczającym. Selekcja uczelni wiodących pozwala na skierowanie do nich większego strumienia pieniędzy, przy ograniczeniu dotacji dla pozostałych uczelni. Zabieg ten sprzyja wspieraniu tzw. doskonałości, czyli elity. (Przecież to z uczelni najlepszych wywodzić się mają przyszli laureaci nagród Nobla.) Jest też formą racjonalizacji wydatków, a zatem dyktatem księgowych. W Polsce realizacja takiego modelu doprowadziłaby do skoncentrowania środków w dwóch, najwyżej trzech-czterech miastach, pozostawiając resztę kraju we mgle prowincjonalizacji. W naszych realiach efektywniejszy może okazać się sposób wyróżniania nie całych uczelni, lecz pojedynczych wydziałów. Dzięki temu, w drodze specjalizacji, nawet uczelnie w mniejszych ośrodkach akademickich miałaby szansę na rywalizację z najlepszymi. Największe i najsilniejsze uczelnie miałyby kilka, lub kilkanaście wydziałów flagowych (ale przecież niekoniecznie wszystkie), a uczelnia prowincjonalna miałaby szansę na stworzenie jednego czy dwóch wydziałów na najwyższym poziomie.

Model zarządzania uczelnią musi zapewnić równowagę między skutecznością jednoosobowej władzy menadżerskiej i demokracją ciał kolegialnych. Radykalne odchylenie ku modelowi menadżerskiemu prowadzi do dyktatu argumentów finansowych (opłacalność badań, lub kierunków studiów), a z drugiej strony, uzależnienie wszystkiego od woli większości prowadzi do konserwatywnego zastoju i braku decyzyjności. Ciała kolegialne na uczelni zapewniają jednak trwałość tradycji oraz – przynajmniej w teorii – stanowią mechanizm wewnętrznej kontroli środowiska.

Uniwersytet to też pracodawca. Odgórne, glajszachtujące prawo, nie może wymuszać na uczelni ograniczania praw pracowniczych oraz ograniczać wolności zatrudniania. Obecnie ustawa o szkolnictwie wyższym tworzy normy ograniczające autonomię uczelni w zakresie zatrudniania pracowników naukowo-dydaktycznych, niekiedy pozostając w sprzeczności z innymi aktami prawnymi (np. dotyczących wieku emerytalnego, czy dozwolonej liczby kolejnych umów na czas określony). Uczelnie powinny w większym stopniu uniezależnić się od rygorów zewnętrznych i mieć prawo do samodzielnego kształtowania polityki kadrowej. Postulat ten jest jednak warunkowy. Uczelnia powinna otrzymać większą wolność względem np. administracyjnych wytycznych dotyczących obowiązującego modelu kariery naukowej. Warunkiem jednak jest, by Państwo nie musiało odgórnymi normami chronić systemu przed nieprawidłowościami. W idealnej przyszłości uczelnie same równoważyłyby formy zatrudnienia pracowników i nakładanych na nich obowiązków. Jako pracodawca racjonalny, strzegłaby się uczelnia nadużywania krótkoterminowych kontraktów, które choć wymuszają konkurencję i mobilność, radykalnie zmniejszają poczucie identyfikacji z instytucją, a zatem i gotowość do prawdziwego zaangażowania w pracę.

Neoliberalny postulat ustawicznej konkurencji wewnętrznej, w tym rywalizacji o granty, choć sprzyja wyłanianiu grupy najsprawniejszych i osiągających sukces, wytwarza również cały system nieprawidłowości i deprawujących efektów ubocznych. Wielu badaczy prowadzi badania „bezpieczne”, bo takie zyskują wsparcie instytucji finansujących. Badania ryzykowne nie mają szans. Kariery konstruowane są z myślą o CV i na potrzeby wniosków grantowych lub konkursów awansowych. Czy to w istocie najlepsza motywacja dla pracownika nauki?

Konieczna jest zmiana kryteriów oceny dorobu pracowników naukowych. Nie właściwa jest dominacja kryterium naukowego, przy ignorowaniu poziomu kształcenia. Postulatem wartym rozważenia jest trójdzielna ocena dorobku, biorąca pod uwagę osiągnięcia naukowe, dydaktyczne oraz te wychodzące poza mury uczelni, a zatem popularyzację.

Wiele jeszcze ogólnych lub bardziej szczegółowych postulatów można by dodać do takiej listy. Zakończę jednak banałem, wracając do podniosłego tonu. Wszelkie modelowanie przyszłego systemu szkolnictwa wyższego, każda strategia jego rozwoju nie będzie miała sensu bez spełnienia trzech podstawowych warunków. System nie może być narzucany z góry, bez konsultacji z samymi zainteresowanymi (lub jedynie w porozumieniu z wybranymi gremiami uczelnianej „starszyzny”), nie może też funkcjonować w świecie ustawicznych niedoborów oraz zmagać się z permanentną chorobą braku etyki. Innymi słowy szkolnictwo wyższe musi rozwijać się na fundamencie rozsądnego systemu finansowania, a pracujący w nim ludzie muszą odrodzić się jako intelektualna i moralna elita kraju.

szkolnictwo wyzsze 4

Nie ma wolności bez… rewolucji :)

Problem obecności – czy też może raczej nieobecności – rewolucji 1905 r. w świadomości historycznej społeczeństwa wydaje się powiązany ze zjawiskiem wyparcia Łodzi z polskiej tożsamości i jej symbolicznym wymazaniem z wyobrażonej mapy mentalnej Polski i polskości. Jako naród – podobnie jak inne nacje tej części Europy – posiadający wyraźnie chłopskie korzenie, zawsze łatwo i chętnie poddawaliśmy się czarowi sielankowej wizji szczęśliwego szlacheckiego dworku, w którym gotowi byliśmy widzieć symboliczne locus polskości. W naszej świadomości historycznej komponenty związane z miastem i wartościami miejskimi zawsze były słabe. Odbywające się pod naciskiem urzędowej presji karkołomne próby częściowej choćby zmiany tych wyobrażeń w okresie PRL-u nie przyniosły większych skutków. Zresztą pamiętajmy, że industrializm, fascynacja przyśpieszoną urbanizacją i inne modernizacyjne fantazje to przede wszystkim propaganda lat stalinizmu. Z czasem PRL coraz chętniej sięgał po bardziej tradycyjne formy legitymizacji odwołujące się do „narodowej tradycji” (oczywiście odpowiednio interpretowanej), a tym samym do starych klisz, na których roiło się od wiejskich obrazków i romantycznego patriotyzmu w duchu XIX-wiecznych insurekcji (czy też narodowych mitów na ich temat).

Zresztą i my, potomkowie pańszczyźnianych chłopów, nie paliliśmy się do tego, aby pokochać miasto – zarówno to wyobrażone, wciąż pozostające obszarem peryferyjnym naszej świadomości historycznej, jak i to realne, które miało udawać wówczas miasto „socjalistyczne”. Nie o samo miasto i miejskość jednak chodzi, ale o znacznie szersze zjawisko, jakim jest nieobecność w polskiej pamięci społecznej wielowymiarowego doświadczenia nowoczesności, z jej „miastem, masą, maszyną”.

Zarówno geograficzny, jak i kulturowy rdzeń tej Polski, o której opowiada nam dominująca dziś narracja historyczna, to ziemie dawnego Królestwa Polskiego. Gdy sobie to uświadomimy, nieobecność doświadczenia nowoczesności w naszej pamięci społecznej stanie się jeszcze bardziej uderzająca. To tutaj bowiem owo doświadczenie było najbardziej gwałtowne i dramatyczne. Po żywiołowym i zazwyczaj bezwzględnym peryferyjnym kapitalizmie przełomu XIX i XX w., gwałtownym, choć mającym wyspowy charakter, uprzemysłowieniu i znacznych migracjach wewnętrznych z tego okresu w naszej świadomości historycznej nie pozostał niemal żaden ślad. Nie zadomowiły się też w niej tradycje walk społecznych, tym gorliwiej wypierane w ostatnich dekadach, że budziły skojarzenie z polityką historyczną PRL-u, często instrumentalnie posługującą się nimi w celu legitymizacji systemu. Zresztą dziś już wyraźnie widać, że polityka historyczna PRL-u raczej powieliła stare schematy niż przekonała Polaków do nowoczesnego spojrzenia na pojęcia narodu czy państwa. Powojenne dekady nie przyniosły z sobą „rewolucji pamięci”, a wraz ze zmianą pryncypiów ideologicznych po roku 1989 odrzucono ostatecznie nawiązania do tradycji walk społecznych, w których widziano raczej propagandowy balast niż wartościowy komponent świadomości historycznej społeczeństwa.

Ostatnie lata – jak się wydaje – wskazują jednak, że doświadczenie nowoczesności powoli toruje sobie drogę w naszej świadomości historycznej. Przykład stanowić może coraz powszechniejsze docenianie dziedzictwa przemysłowego, pozytywne wartościowanie znanych z przeszłości przykładów postaw przedsiębiorczości i gospodarczych sukcesów czy wreszcie upamiętnianie postępu techniki. Na pierwszy rzut oka widać, jak jednostronny to obraz. W takim pejzażu przeszłości brak bowiem miejsca na spuściznę walk społecznych. Pryzmatycznym przykładem – a zarazem nam najbliższym – jest, oczywiście, Łódź. Miasto od kilkunastu lat walczy o napisanie własnej historii i tym samym określenie się jako miejsce atrakcyjne turystycznie. Toczy się także bitwa o konstrukcję własnej pozytywnej tożsamości podzielanej przez mieszkańców, a tworzenie spójnego wyobrażenia o przeszłości miasta w nieunikniony sposób staje się ważnym wymiarem tej operacji. Okazuje się, że centralne miejsce na scenie zajmują na powrót fabrykanci i wielkomiejska burżuazja, dla przedstawicieli innych warstw społecznych przewidziano głównie role statystów.

Stojąca przy ul. Piotrkowskiej rzeźba przedstawiająca dawnych właścicieli największych łódzkich fabryk zatytułowana została „Twórcy Łodzi Przemysłowej”. To właśnie tutaj jak w soczewce skupiają się najważniejsze wątki dominującej ostatnio narracji o dziejach przemysłowej Łodzi, która jako najwyższe cnoty prezentuje – jakby wprost czerpiąc z neoliberalnego katechizmu – przedsiębiorczość, innowacyjność, pomysłowość i przebiegłość w interesach. Bez wątpienia łódzkim fabrykantom nie można odmówić tych cech, podobnie jak trzeba pamiętać – przypomną nam o tym przy każdej okazji zwolennicy tych postaci – o imponujących sumach, które wydawali na działalność charytatywną i sprawy publiczne.

To jednak tylko jedna, ta przyjemniejsza strona łódzkiej historii. Druga to opowieść o chciwości, wyzysku, nędzy i upodleniu tysięcy robotników i robotnic – rzeczywistych twórców przemysłowej Łodzi. Warto o tym pamiętać, gdy poczujemy pokusę uznania fabrykanckiego mitu za własny. Za bogactwem i potęgą przemysłowej Łodzi nie stał bowiem geniusz jednostek, lecz była to przede wszystkim ciężka praca tysięcy robotników i robotnic. Nie oni i nie one są jednak obsadzani dziś w roli bohaterów. Realni twórcy potęgi tego miasta – ci, którzy chodzili po jego ulicach, trawili życie w fabrycznej hali i walczyli (również dla nas) o lepsze jutro, giną w większości opowieści o łódzkiej historii jako niezróżnicowana, anonimowa, bierna i nie warta zapamiętania masa.

Ta druga, robotnicza strona łódzkiej historii, choć na pozór znacznie bardziej ponura, może napawać dumą co najmniej równą tej, którą w dzisiejszych łodzianach wzbudzają zawrotne fortuny Scheiblerów czy Poznańskich. Jest to jednak duma nieco innego rodzaju. Duma ujarzmionych. Tych, którzy muszą na każdym kroku upominać się o swoją godność. Tych, którzy marzą o świecie lepszym i bardziej sprawiedliwym. Tych, którzy na przekór wszystkiemu mają odwagę walczyć o swoje marzenia. Rok 1905 należał właśnie do nich.

Czemu jednak dziś o tym nie pamiętamy, choć przecież trudno byłoby znaleźć historyka, który podałby w wątpliwość doniosłe znaczenie rewolucji 1905 r.? Przede wszystkim rewolucja ta nie pasuje do opowieści o narodowej przeszłości, która po roku 1989 zajęła pozycję hegemoniczną. Ta wizja historii utkana została przede wszystkim z bitew i rozgrywek dyplomatycznych, stawiając w centrum swego zainteresowania czyny wielkich jednostek, a przedmiotem największego podziwu czyniąc militarne bohaterstwo. Nic dziwnego, że rusztowaniem, na którym ta narracja została oparta, stały się – hucznie świętowane – narodowe powstania (z warszawskim na czele). Ich zaletą było również to, że łatwo poddawały się prostej interpretacji – intuicyjnie wiadomo wszak, kto był „dobry”, a kto „zły”, i po czyjej stronie była „racja”. Rewolucja 1905 r. zdecydowanie wymyka się takim prostym schematom i interpretacjom. Rozsadza ramy polityczno-militarnie pojmowanej historii narodowej, nie sposób w prosty sposób rozpisać tutaj poszczególnych „ról”, uwiarygodniając teraźniejsze konstrukcje narodowej wspólnoty. Dzieje tej rewolucji naocznie pokazują cięcie w społecznej tkance – antagonizm klasowy, który tak silnie próbuje się dziś ukryć, chcąc odebrać w ten sposób argumenty tym, którzy nie znajdują dziś w społeczeństwie nadmiernie komfortowego i eksponowanego miejsca. Nim jednak podejmiemy wątek aktualności doświadczeń rewolucji 1905 r., poświęćmy jeszcze nieco uwagi Łodzi i jej historii.

Łódź – epicentrum kapitalizmu

Rozwój Łodzi w XIX w. można porównać jedynie z rozwojem największych amerykańskich metropolii. W 1822 r. ludność tej rolniczej miejscowości – znacznie na wyrost nazywanej miastem – nie liczyła nawet tysiąca osób. 30 lat później było to już sporo ponad 30 tys., a w 1905 r. więcej niż 340 tys. osób. Impuls rozwojowy wyszedł od rządu autonomicznego Królestwa Polskiego, który zamierzał uczynić z Łodzi i jej okolic centrum produkcji włókienniczej. Od tamtej pory miasto, mimo zmiennej koniunktury, nieustannie się rozwijało, wyrastając w drugiej połowie stulecia na jeden z największych ośrodków przemysłowych w całym Cesarstwie Rosyjskim. Łódź – miasto błyskawicznie rosnących fortun, pomnażające co roku liczbę swych mieszkańców o kolejne tysiące przybyszów z okolicznych wsi – mogła fascynować, ale jednocześnie budziła przerażenie.

Długość dnia pracy w przemyśle łódzkim zależała od koniunktury. Ustawowe 11,5 godz. (!) nie było zazwyczaj przestrzegane, a jeśli zaszła potrzeba, pracowano nawet 14 albo i więcej godzin. Praca w fabrykach włókienniczych była monotonna, ale jednocześnie wymagała ciągłego skupienia i zręczności. Po kilkunastu godzinach spędzonych przy maszynie starczało sił już tylko na to, by wrócić do domu (czasami nawet kilka kilometrów piechotą do peryferyjnych dzielnic robotniczych), zjeść kolację i położyć się spać. O urlopach oczywiście nikt nie słyszał, jedyną okazją do odpoczynku były niedziele i dni świąteczne. Płace robotnicze zaś ledwo starczały na przeżycie, a czasem – na przykład w okresie kryzysu gospodarczego – bywało, że i ten warunek trudno było spełnić. W jednej z ówczesnych gazet pisano: „Łódź jest od dawna znana jako najczystszy typ miasta kapitalistycznego w naszym kraju […]. Łódź – to prawdziwa «ziemia obiecana» rycerzy przemysłu; dzieje przemysłu łódzkiego to cała epopeja, pełna szwindlów giełdowych, oszukańczych transakcji, podstępnych bankructw, wyuzdanych grynderstw, podpaleń popełnianych w celu uzyskania premii asekuracyjnych itd. Dodajmy do tego zupełny niemal brak jakiejkolwiek kultury umysłowej, skandaliczną gospodarkę miejską pozbawiającą mieszkańców elementarnych urządzeń higienicznych, wyjątkowe nawet na nasz kraj rozpanoszenie się samowoli policyjnej – a będziemy mieli typowe rysy «polskiego Manchesteru». Wyzysk nosi tu charakter szczególnie brutalny […]. Traktowanie robotników, a szczególnie stosunek pracodawców i ich zastępców do robotnic, można określić jako wręcz barbarzyńskie. […] Jak istny moloch przeżuwał przemysł łódzki w swej paszczy olbrzymie masy zdrowego materiału ludzkiego, dopływającego wciąż z zewnątrz, by potem zapełnić dzielnice robotnicze zastępami kalek, żebraków, prostytutek…”.

Aby uzupełnić obraz ówczesnej Łodzi, dodajmy jeszcze, że miasto nie miało kanalizacji, rynsztokami nieustannie płynęły nieczystości, szerzyły się choroby zakaźne, a ulice spowijał gęsty dym wydobywający się z dziesiątków kominów fabrycznych. Nielicznym zwiastował on koniunkturę, milionowe zyski i dostatek, dla tysięcy pozostałych oznaczał życie pełne trudu i wyrzeczeń, zazwyczaj krótkie i pozbawione nadziei na lepsze jutro. Awers i rewers tej samej monety. Janusowe oblicze fabrykanckiego mitu.

Rewolucja, czyli jak zreformować kapitalizm

Wybuch niezadowolenia nastąpił w styczniu 1905 r. Pod wpływem wieści o tzw. „krwawej niedzieli” w Petersburgu w Łodzi wybuchł masowy strajk. W ciągu kilkunastu godzin stanęło całe miasto – kilkusetosobowe grupy robotników i robotnic wędrowały wówczas od fabryki do fabryki, strajk rozszerzał się błyskawicznie. Oprócz fabryk na żądanie delegacji robotniczych zamykano sklepy, warsztaty rzemieślnicze, zatrzymywano dorożki. Pierwsze dni strajku powszechnego upływały w osobliwie świątecznej, poważnej i pełnej godności atmosferze. Zdezorientowane władze poleciły wojsku i policji, aby nie prowokowały strajkujących. Nierzadko zdarzało się więc, że na ulicach czytano rewolucyjne odezwy i wiecowano pod okiem wszechwładnych dotychczas funkcjonariuszy. Bariera strachu – najważniejszy szaniec obronny wszystkich autorytarnych reżimów – została przełamana. Ulica należała do robotników.

Szybko okazało się, że wystąpienie robotnicze, choć spontaniczne i zrodzone w znacznej mierze z frustracji, niesie z sobą konkretny program pozytywnych reform. Jego stawką nie było całkowite zniszczenie przemocą istniejącego porządku, lecz wymuszenie jego głębokich zmian, które pozbawiłyby go najbardziej odrażających cech – niemal niewolniczego wyzysku, rażących nierówności, całkowitego odpodmiotowienia robotnika w miejscu pracy i odsunięcia od jakiegokolwiek wpływu na sprawy publiczne przygniatającej większości społeczeństwa. Tym, co najbardziej zadziwia, jest fakt, że był to program całkowicie oddolny, sformułowany przez tych, których do dziś zwykliśmy postrzegać raczej jako przedmiot niż podmiot jakichkolwiek reform.

CZECHOSLOVAKIA-VELVET REVOLUTION-COMMUNISM

Bezpośrednie skutki kilkunastodniowego strajku powszechnego w Łodzi to przede wszystkim skrócenie czasu pracy w fabrykach (do około 10 godz. dziennie), odczuwalne podwyżki płac, a także znaczne poszerzenie zakresu świadczeń fabryki na rzecz pracowników. Jednak najważniejszym skutkiem wydarzeń ze stycznia i lutego nie były wcale ustępstwa fabrykantów, lecz raczej doświadczenie siły płynącej ze strajkowej solidarności. Dotychczas robotnicy i robotnice mogli uchodzić za niemal całkowicie ujarzmionych przez władze carskie i fabrykantów. Strajk pokazał natomiast, że są siłą, która może zatrzymać całe miasto, mocno przestraszyć rosyjską administrację i jak równy z równym negocjować ze swymi chlebodawcami. Równolegle ze strajkami kształtować zaczęły się również pierwsze instytucje związane z prowadzeniem walki przez robotników i robotnice, takie jak choćby tzw. delegacje robotnicze, zastępujące w pewnym sensie nieistniejące w carskiej Rosji związki zawodowe. Powstawały też sieci kolportażu nielegalnej prasy i odezw, w ekspresowym tempie uczono się organizowania wieców, manifestacji i zgromadzeń, błyskawicznie rozpowszechniały się postawy i wzorce zachowań składające się na specyficzny etos rewolucyjny. Doświadczenia te w kolejnych tygodniach i miesiącach podlegały akumulacji i w głęboki sposób zmieniły oblicze całego miasta.

Fabryki i ulice

Wiosna 1905 r. upłynęła w łódzkim przemyśle przede wszystkim pod znakiem walki o „konstytucjonalizm fabryczny”. Postulowana „konstytucja” (zbiór zasad respektowanych przez pracowników i dyrekcję) miała nie tylko w przejrzysty sposób uregulować funkcjonowanie zakładów, lecz także, a może przede wszystkim, doprowadzić do upodmiotowienia załogi i uczynienia jej partnerem w zarządzaniu fabryką. Robotnicy i robotnice zazwyczaj w sposób oddolny wprowadzali w życie poszczególne zasady „konstytucji”, bez oglądania się – kiedy nie było takiej konieczności – na władze fabryki. W ten sposób choćby realizowano żądanie współudziału w wyborze niższego personelu zarządzającego, czyli majstrów, spośród których niektórzy mieli zresztą na sumieniu molestowanie robotnic czy brutalne traktowanie załogi. Nic dziwnego więc, że podczas rewolucji częstym zjawiskiem było wywożenie najbardziej znienawidzonych majstrów na taczkach poza mury fabryki, co zazwyczaj było równoznaczne z wyrzuceniem z pracy. Tym razem jednak wymówienie „wręczał” nie dyrektor, robili to robotnicy i robotnice.

Chcieli być oni nie tylko współgospodarzami fabryk, w których pracowali, lecz także współgospodarzami miasta, w którym przyszło im żyć. Do tej pory nad ulicami miasta niepodzielną kontrolę sprawowali przedstawiciele carskich władz – stójkowi, policjanci, żandarmi. Nie cieszyli się jednak zbyt dużym szacunkiem i poważaniem, reprezentowali bowiem władzę, którą traktowano jako obcą i opresyjną. Posłuch, jakim się mimo wszystko cieszyła, wynikał przede wszystkim ze stojącej za nią siły – był to autorytet nahajki, wspieranej w razie potrzeby bagnetem piechura albo szablą kozaka. Wybuch rewolucji znacznie zmienił tę sytuację. Carska władza okazała się o wiele słabsza i mniej zdecydowana w działaniu, niż mogło się dotychczas wydawać, robotnik zaś, który przełamał barierę strachu i czynem upomniał się o swoją godność, mógł teraz liczyć na solidarność tysięcy swych towarzyszy.

Nic dziwnego więc, że zaczęły się mnożyć akty spontanicznego oporu wobec przedstawicieli władz rosyjskich, poczynając od zwykłego poszturchiwania, poprzez obrzucanie kamieniami, a na strzelaniu z rewolwerów i rzucaniu bomb (to już wymagało planu i zaangażowania partyjnej bojówki) skończywszy. Jednocześnie ulice i place, fabryczne hale i podwórka stały się przestrzeniami niespotykanej przed rewolucją aktywności publicznej. Wystąpienia robotnicze, demonstracje i strajki, masowa agitacja partii politycznych – to wszystko tworzyło niezwykłą robotniczą sferę publiczną, przekraczającą ograniczenia tradycyjnych form uczestnictwa w życiu społecznym. Robotnicy – wcześniej zupełnie bierni, nieobecni w przestrzeni publicznej, zredukowani do sfery wytwórczości i reprodukcji własnej egzystencji – teraz zabrali polityczny głos. Porewolucyjne represje mogły ów głos stłumić, ale na dłuższą metę powstrzymanie procesu, który pozwolił na jego pojawienie się, nie było już możliwe.

Miasto niepokorne

O niewielkiej skuteczności polityki represji władze carskie przekonały się zresztą bardzo szybko. Po walkach barykadowych, do których doszło w Łodzi w czerwcu 1905 r., car zdecydował się na zaprowadzenie w mieście stanu wojennego – był to pierwszy tego typu przypadek podczas rewolucji w całym państwie. „Spokój” trwał krótko i był na dodatek raczej pozorny. W poszczególnych fabrykach, herbaciarniach czy podczas konspiracyjnych zebrań partyjnych trwały (choć prowadzono je teraz szeptem) ożywione dyskusje na temat możliwości dalszej walki. Oburzenie budziły pojawiające się coraz częściej wieści o torturowaniu i biciu w więzieniach osób aresztowanych za działalność rewolucyjną. Rosło też napięcie w części fabryk, w których dyrekcja, czująca się pewniej dzięki rygorom stanu wojennego i wzmocnieniu garnizonu, podjęła próbę ograniczenia wywalczonych przez robotników ustępstw. Nic dziwnego więc, że fala strajkowa znów zaczęła wzbierać.

Pod koniec października wybuchł kolejny strajk powszechny. Objął całe państwo rosyjskie, zmuszając cara do ogłoszenia manifestu konstytucyjnego, który zapowiadał poważne reformy ustrojowe. W Łodzi – co stało się już zwyczajem podczas tej rewolucji – strajk trwał szczególnie długo, bo ponad trzy tygodnie. Gdy zgasła ostatnia nadzieja na ostateczne zwycięstwo (czyli obalenie cara), łódzcy robotnicy i robotnice wrócili do pracy. Od 20 listopada znów zaczęły dymić kominy większości fabryk w mieście.

Nie była to jednak kapitulacja, ale chwilowa przerwa w walce czy też raczej ponowna zmiana jej form. Zresztą kolejne miesiące lat 1906 i 1907 przyniosły następne strajki i fale protestów, zakończone tzw. wielkim lokautem, kiedy to fabrykanci postanowili wymóc na robotnikach powrót do przedrewolucyjnych stosunków pracy. W tym czasie łódzkie ulice stały się świadkami dramatycznych „walk bratobójczych”, podczas których część robotników, mobilizowana przez antyrewolucyjnie nastawioną endecję, podjęła zbrojną walkę z socjalistami. W tym miejscu jednak zawiesimy rekonstrukcję najważniejszych wydarzeń i epizodów rewolucji, odsyłając jednocześnie zainteresowanego czytelnika do książki „Rewolucja 1905: przewodnik Krytyki Politycznej”, gdzie piszemy o tym w sposób bardziej szczegółowy. Teraz natomiast przejdziemy do bilansu rewolucji i prób odpowiedzi na pytanie o aktualność doświadczeń sprzed ponad stu lat.

Wszystko na nic?

Wyłaniający się ze źródeł historycznych krajobraz Królestwa Polskiego po rewolucji nie wyglądał na pierwszy rzut oka zachęcająco. Oddziały carskie, często nie przebierając w środkach, przywracały na ulicach miast Królestwa Polskiego „porządek”, a inwigilatorzy i szpicle penetrowali coraz głębiej i skuteczniej środowiska działaczy robotniczych. Z partii politycznych – po masowej aktywności lat 1905–1906 – odpływali członkowie, a one same ulegały dezorganizacji czy wręcz demoralizacji, jak choćby łódzka organizacja kierowanej przez Piłsudskiego i jego współpracowników PPS-Frakcji Rewolucyjnej. Wiele osób nie było już w stanie powrócić do przedrewolucyjnej codzienności. Wyrwani z dawnych kolein życia i zagrożeni represjami dawni bojowcy nie stronili czasami od pospolitego bandytyzmu, zapewniającego nie tylko środki utrzymania, lecz także tak uzależniający dreszcz ekscytacji.

Dążenia do głębokiej ustrojowej zmiany również nie zakończyły się sukcesem i w tym sensie rewolucja okazała się nieudana. Co więcej, według większości definicji konstruowanych przez socjologów historycznych czy politologów trudno nawet uznać ją za rewolucję – nie doszło bowiem do zmiany władzy czy głębokiego przekształcenia struktury społecznej. Za jedynego triumfatora mogła uchodzić, nieco paradoksalnie, endecja, która zdołała zbudować struktury polityczne, zbić kapitał propagandowy na porewolucyjnej tęsknocie do „porządku” i przetestować możliwości złowrogiej machiny antysemityzmu jako efektywnego narzędzia politycznego. Przy pobieżnym oglądzie rewolucja wydawać się więc mogła martwo narodzonym dzieckiem społecznego postępu i politycznej nowoczesności. A zatem: wszystko na nic?

Efekt rewolucji

Punkty zwrotne historii często nie manifestują się w hucznych przewrotach ani nawet w symbolicznych, choć na pierwszy rzut oka mało znaczących aktach. Początkowo w niewidoczny sposób reorganizują pole polityczne i społeczne, katalizując jego strukturalne przeobrażenia. W szczególności dotyczy to zmian w znaczeniu i rozumieniu różnych pojęć, zakładanych form wspólnoty, politycznego obywatelstwa, demokratyzacji języka, doświadczeń, świadomości, politycznego upodmiotowienia. Rewolucja 1905 r. była właśnie takim punktem zwrotnym, przyśpieszającym wejście polskiego społeczeństwa w polityczną nowoczesność na wielu poziomach. Była też aktem emancypacji intelektualnej i poznawczej klas ludowych, którego nie można już było cofnąć.

Rewolucja była zatem jedną z nielicznych w polskiej historii prób masowej i oddolnej modernizacji. Pod tym względem niepozbawiona podstaw byłaby analogia do „pierwszej Solidarności”. Podobieństwa między tymi dwoma zrywami są zresztą zaskakujące. Tak jak sygnalizowaliśmy powyżej, rewolucja 1905 r. nie przyniosła natychmiastowych zmian politycznych i społecznych. Bunt został brutalnie stłumiony, a powstające dopiero instytucje społeczeństwa obywatelskiego zmiotła w większości carska reakcja. I w jednym, i w drugim wypadku też bardzo podobne były formy samoorganizacji robotniczej i zasady, na których budowano rewolucyjny etos. Co więcej, autorytarna władza w obu przypadkach, chcąc stłumić ruch, sięgała po wygodne narzędzie, jakim był stan wojenny.

Przyjąć moglibyśmy hipotezę, że pod wieloma względami wydarzenia rewolucji 1905 r. przygotowały grunt pod powstanie nowoczesnego narodu politycznego w Polsce, co z kolei było warunkiem udanego uzyskania suwerenności w roku 1918 i przyczyniło się do demokratycznej i republikańskiej formy ustrojowej powstającego państwa. Jeśli i tutaj spróbujemy poszukać historycznej analogii, to okaże się, że lekcja rewolucji 1905 r. może stanowić pewną przestrogę. Jeśli uznamy, że rok 1980 „przygotował” rok 1989, a rok 1905 był niezbędnym krokiem ku rokowi 1918, to – formułując hipotezę już nieco bardziej ryzykowną – uczestnicy obu tych rewolucji zostali w podobny sposób zdradzeni. Jeśli zryw roku 1905 był wejściem na scenę polityczną dotychczas nieobecnego, metaforycznego i dosłownego ludu, to polska polityka w kolejnych latach naznaczona jest w sporej części właśnie próbami zapanowania nad tym ludem i przywrócenia mu „przynależnego”, mniej eksponowanego miejsca i ponownego ograniczenia jego politycznego głosu. Jak wiadomo, przygoda Drugiej Rzeczpospolitej z demokracją trwała stosunkowo krótko, a po zamachu majowym władze sanacyjne bardzo niechętnie patrzyły na samodzielną i przekraczającą urzędowo wykreślone granice aktywność polityczną klas ludowych. Międzywojenna Polska nie była też z pewnością ostoją sprawiedliwości społecznej i równości, a to przecież w imię tych wartości strajkowano w roku 1905.

Podobnie robotnicy strajkujący w roku 1980 należeli do tych, którzy najbardziej ucierpieli w efekcie transformacji ustrojowej, nie tylko zresztą w wymiarze materialnym. Ci, którzy wystąpili przeciwko nieakceptowanemu porządkowi, z czasem padali ofiarą pewnego symbolicznego zawłaszczenia (losy Solidarności), by później stracić nie tylko podstawy materialnej egzystencji w potransformacyjnym, peryferyjnym liberalizmie, ale i społeczne uznanie czy polityczną podmiotowość. Wystarczy tu przywołać przedefiniowanie symbolicznego uznania dla pracy fabrycznej albo – tak lubiany przez legitymizatorów nowego porządku – dyskurs o „roszczeniowości”, „niedostosowaniu”, czy homo sovieticus, który stał się znakomitym narzędziem uzasadniającym „konieczność” praktyk neoliberalnych. Zaszedł tutaj proces swoistej „oligarchizacji” polityki, ponownego odebrania ludowi politycznego pola wywalczonego w latach 1980–1981. Demos został zamieniony w ochlos, niezdolny do konstruktywnego uczestnictwa w sferze publicznej, a tym samym również pozbawiony prawa decydowania o własnym losie.

Wyparty antagonizm

Instrumentem, którym posłużono się w obu wypadkach, była przede wszystkim nacjonalistyczna rekonstrukcja wspólnoty w stronę organicznej wizji narodu scalającego ludzi ponad (rosnącymi) różnicami ekonomicznymi, co wiązało się z przekierowaniem gniewu klasowego na kwestie kulturowe. Wymieńmy kilka mechanizmów kształtujących pole polityczne w trakcie i po rewolucji 1905 r.: narodziny nowoczesnej polskiej prawicy ucieleśnionej przez społecznie konserwatywną i związaną z kościołem endecję (figura Polaka katolika ma swoje źródła właśnie wtedy!), solidarystyczna mobilizacja powstrzymująca od walki ekonomicznej (antystrajkowa akcja Narodowego Związku Robotniczego), wreszcie powrót do regresywnych tradycji, nienawiść etniczna i logika kozła ofiarnego (intensyfikacja politycznego antysemityzmu). Ze wszystkim tym mamy do czynienia od momentu, kiedy endecja podejmuje próbę zapanowania nad rewolucją.

Czy nie przypomina to nieco „klęski Solidarności”, o której pisał David Ost? Klęski, którą symbolizować może zaangażowanie związku w walkę o ustawę antyaborcyjną w dobie gruntownego demontażu prawa pracy i likwidacji źródeł utrzymania tysięcy pracowników najemnych? Tak jak po rewolucji 1905 r. prawica podporządkowała sobie scenę polityczną, proponując efektywne przekierowanie gniewu klasowego na kwestie kulturowe, prawicowa reakcja na rewolucję 1905 r. zmiotła z powierzchni ziemi – i tak słaby – polski liberalizm, reprezentowany przez tzw. środowiska postępowe. Albo straciły one wówczas zupełnie na znaczeniu, albo poddały się dyktatowi sił prawicowych (np. akceptując i popierając antysemityzm). Po roku 1989 polski liberalizm polityczny także nie poradził sobie z walką o sprawy, o które winien zabiegać. Albo zniknął (jak Unia Wolności), albo – zupełnie podobnie jak po rewolucji 1905 r. – dał się podporządkować obskuranckiej wyznaniowej prawicy, czego dowodzi choćby kształt kulturalno-obyczajowej agendy rządów Platformy Obywatelskiej, wyznaczanej długo przez wojujący konserwatyzm Jarosława Gowina, a dziś przez wiceministra Michała Królikowskiego. I – jak zwykle, chciałoby się rzec – pozostał tylko wolnorynkowy fundamentalizm. Tymczasem wolności i upodmiotowienia politycznego nie da się realizować bez równoległej walki o postulaty równościowe i progresywne reformy społeczne. Bez tego lud bardzo łatwo sprowadzić z powrotem do roszczeniowego tłumu. Najpierw pozbawia się go politycznego głosu, potem zaś – z dna ekonomicznej rozpaczy – wyciągają go prawicowi manipulatorzy różnego autoramentu (o coraz bardziej brunatnych ostatnio koszulach), którzy mobilizują klasowy w istocie gniew w sobie właściwy sposób. Liberalizm polityczny pozbawiony wyraźnej agendy społecznej po pewnym czasie zamienić się może w swoje przeciwieństwo.

Dlatego warto nieco inaczej spojrzeć na ludowy opór, ekonomiczne protesty i klasowy antagonizm. Nie jest to tylko „roszczeniowość” i długi cień homo sovieticus, przysłaniający rzekomy blask wielkich projektów modernizacyjnych. Powinniśmy zrozumieć, że świat nie stawał się nigdy bardziej sprawiedliwy sam z siebie. Nie decydowano też o tym w ministerialnych gabinetach i podczas salonowych konwentykli. To zwykli ludzie i ich opór czyniły go lepszym miejscem do życia. Gdy ten opór zostanie zaniechany, wywalczone zdobycze szybko zostaną nam odebrane. Dotyczy to także swobód politycznych i obywatelskich. Dziś już widać wyraźnie, że demokracja nie jest wcale kapitalizmowi tak potrzebna, jak uważano jeszcze kilkanaście lat temu – nie łudźmy się, nie zawaha się jej poświęcić, jeśli tylko będzie to ekonomicznie opłacalne. Dlatego też historia rewolucji 1905 r., traktowana jako ważna część tradycji walk ludowych, jest dziś nadal warta studiowania. Jej formy uległy zmianie, ale walka cały czas trwa. Warto wziąć w niej udział po właściwej stronie.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

O roku wyborczy, uff :)

Mamy oto rok prawdziwie wyborczy, ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami. Wprawdzie te najważniejsze dla klasy politycznej wybory – do sejmu i senatu – dopiero w roku 2015, ale zarówno wybory do Parlamentu Europejskiego, jak i jesienne samorządowe nabierają znaczenia politycznego większego niż ich poprzednie ich odsłony.

Dzieje się tak za sprawą serii przegranych PO w ubiegłorocznych niskofrekwencyjnych wyborach uzupełniających i referendach lokalnych. Poza obronioną przez PO wielkim kosztem Warszawą PiS mógł triumfować i wskazywać na swoją zdolność do mobilizowania wyborców. Tych umiejętności zaś wyraźnie zabrakło obozowi rządzącemu. Seria korzystnych dla największej partii opozycyjnej sondaży oraz konsekwentne (choć niespektakularne) umacnianie się pozycji SLD zwiastują możliwość znaczących zmian. Ale oczywiście – seria wydarzeń roku 2013 może być sprowadzona do roli tej jedynej jaskółki, która wiosny nie czyni. Zatem prawdziwe sprawdziany to wybory w roku 2014.

Pierwsze w kolejności wypadają eurowybory, w których każda z sił politycznych ma coś do udowodnienia. Z jednej strony Parlament Europejski traktowany jest jako polityczna druga czy trzecia liga (kiedy dziennikarze spekulują na temat losów polityków popadających w niełaskę, widzą ich na listach do PE), gdzie trudno pozostać w bieżącym obiegu politycznym, z drugiej strony te konkretne tegoroczne wybory ustawią porządek startowy w wyborach do sejmu. Są jednocześnie wyborami czysto politycznymi, w których liczyć się będą tylko najwięksi, a interpretacji ich politycznych wyników nie będą zakłócały sukcesy komitetów pozapartyjnych, co jest prawdopodobne w wyborach samorządowych. W dodatku specyfika tych wyborów daje prawie każdej z partii nadzieję na uzyskanie wyniku lepszego niż w wyborach krajowych.

Europejczycy czy zdyscyplinowani?

Z racji „europejskości” tych wyborów większe nadzieje mogą mieć partie proeuropejskie – czyli PO, SLD i Twój Ruch. To ich tematyka, PO i SLD należą do dwóch największych międzynarodówek partyjnych, wiodących prym w PE, z całą pewnością dostaną także od swoich europejskich partnerów znaczące wsparcie – bo gra toczyć się będzie także o przełamanie prymatu Europejskiej Partii Ludowej (chadecji). Partia Janusza Palikota, niezależnie od formuły i nazwy, pod jaką wystąpi, będzie grała o życie – sondaże plasują ją nisko, słabość merytoryczna klubu parlamentarnego, konflikt z lewicą, feministkami, słabe czy znikome wsparcie Aleksandra Kwaśniewskiego, a także brak europejskiego ukierunkowania (jednoczesny flirt z zielonymi i liberałami, mgliste zapowiedzi nowej siły – federalistów) nie dają dobrego startu. Porażka w wyborach do PE może oznaczać koniec tego projektu politycznego ambitnego biznesmena z Biłgoraja, dlatego w szeregach palikotowców widać większą mobilizację niż w innych partiach.

Na niekorzyść partii proeuropejskich działa inna cecha nadchodzących wyborów – niska frekwencja. Tak się składa, że akurat ani PO, ani SLD ani TR nie mają dużego tzw. twardego elektoratu i zdolności mobilizowania swoich wyborców, jeśli ci nie mają poczucia wielkiego zagrożenia. To wszystko posiada PiS, który zawsze zyskuje na niskiej frekwencji. Miękka antyeuropejskość PiS-u w kontekście kryzysu idei europejskiej także będzie działała na ich korzyść.

Niska frekwencja to także szansa dla małych graczy – Ruchu Narodowego, formacji Janusza Korwin–Mikkego i Jarosława Gowina – choć te dwie ostatnie, adresując swoje przesłanie do specyficznej grupy odbiorców, mają wielkie szanse na jej podzielenie dokładnie na pół, pozbawiając się nawzajem wszelkich szans na sukces. Dla nich to także gra o wszystko – może poza Korwin–Mikkem, który jest w stanie po każdej porażce z tym samym szelmowskim uśmiechem kandydować jeszcze raz – przegrana zapewne doprowadzi Polskę Razem a niewykluczone że także Ruch Narodowy do rozsypki i poszukiwania przez czołowych polityków tych formacji miejsca do aktywności w kolejnych wyborach pod innymi szyldami.

Sukces wyborczy małych partii może natomiast zagrozić hegemonii duopolu PO–PiS, ponieważ wskaże prawicowemu wyborcy, że istnieją alternatywy dla zużytych już nieco marek. Wyborca lewicowy jest skazany na SLD i TR i zapewne wskaże na ten pierwszy, widząc w nim szansę co najmniej na udział w przyszłej koalicji rządzącej.

PSL – wyraźnie osłabione wewnętrznym podziałem  (nadal słaba pozycja Piechocińskiego przy znaczącym milczeniu Pawlaka) – nie ma innego wyjścia jak „grać swoje”, czyli zwyczajowo odwoływać się do grupowych interesów, że najlepiej, by wszędzie byli „nasi”, i w ten sposób uciułać sobie te 5–6 proc.

Barwy walki

Kampanię wyborczą obserwujemy w zasadzie już od końca 2013 r. Rozpoczął ją premier swoim kolejnym „exposé”. Wybaczcie, proszę, że zgubiłem rachubę którym – jakoś w czasie rządów Donalda Tuska termin exposé zmienił swoje znaczenie – nazywa się tak przecież każde wystąpienie premiera o polityce rządu. Przełom roku 2013 to początek likwidacji OFE i powrotu do systemu, w którym jak w PRL-u składki, zwłaszcza tych, którzy odkładają więcej, nie będą miały wiele wspólnego z wypłacaną emeryturą, zniszczenie prawdziwej czy domniemanej opozycji wewnątrzpartyjnej w osobie Grzegorza Schetyny oraz kolejne „nowe otwarcie”.

PiS swoją kampanię rozpoczął klasycznie reaktywnie – jeśli premier obiecuje 100 zł, na konferencji PiS-u usłyszymy, że konieczne jest 150.

W ciekawe tony uderza SLD z pomysłem przywrócenia 49 województw, co jest wyraźnym poszukiwaniem wyborcy z miast średniej wielkości, niekoniecznie lewicowego, który może mieć nadzieję na rozwój w podniesieniu rangi administracyjnej powiatowego dziś grodu.

Pomysły opozycji w tej kampanii mają dla mnie jedną cudowną, zbawienną wręcz dla Polski zaletę – są znakomite, bo nierealizowalne, przynajmniej w krótkim i średnim okresie. Bardziej niepokoją mnie pomysły władzy, która ma narzędzia, by tu i teraz psuć państwo w swoim partyjnym interesie.

Publicyści wspierający rząd sami przyznają, że wiele z pomysłów jest niebezpiecznych, ale tłumaczą to ceną za niedopuszczenie PiS-u do władzy. Nie marzę o Jarosławie Kaczyńskim jako o premierze, ale – jak w każdej transakcji – cena musi być wymierna i rozsądna. W moim odczuciu od dłuższego czasu przepłacamy. Pieniędzmi swoimi, naszych dzieci i wnuków.

width_400

PO sposób na zwycięstwo, czyli 20. potęga światowa

Platforma Obywatelska idąca po władzę jako przeciwieństwo PiS-u przejęła od swoich przeciwników zarówno socjalny populizm prorodzinny, jak i archaiczny, XIX-wieczny sposób rozumienia państwa – państwo w wydaniu PO jest wszechwładne, wyższości zinterpretowanego przez władzę interesu zbiorowości nad prawami obywateli nie trzeba nawet dowodzić – jest ona dla premiera i rządu oczywista.

Przypadek OFE jest tu znakomitym przykładem złamania umowy społecznej – narastający dług wewnętrzny, przekroczenie pierwszej granicy bezpieczeństwa deficytowego jest powodem, dla którego pozbawia się nas tej części oszczędności emerytalnych, która ulokowana została w obligacjach państwowych, celem… ich umorzenia. O, proszę! Dług znika! To jest dokładnie tak, jakbym pożyczył na weksel jakąś kwotę, zabrał weksel, podarł go i powiedział: „nic nie jestem winien. No, może kiedyś, jak będę bogaty, to ci coś dam”. Tak powiedział premier, że jeśli państwo polskie będzie bogate, to ZUS zacznie wypłacać duże emerytury. Najbardziej ubawił mnie argument, że mały żal po tych pieniądzach w obligacjach, bo przecież ja, Celiński, to w ogóle miałem ich na koncie w OFE niedużo. To taka logika z jakiegoś starego skeczu o złodziejach: małe pieniądze można kraść, bo mała okradanego strata. A duże można kraść? No, tym bardziej… A wszystko to podlane starym sosem – OFE, wiecie, rozumiecie, prywaciarze, bogacili się na tych składkach…

Pewnie po to, by mnie uspokoić, premier rozpoczął rok 2014 od stwierdzenia, że w roku 2022 Polska znajdzie się w gronie dwudziestu najbogatszych krajów świata. Wprawdzie nurtuje mnie pytanie, dlaczego akurat w roku 2022 i w dwudziestce, a nie w roku 2018 w dwudziestce piątce – ale to pewnie nierozstrzygalne. Wierzę premierowi na słowo, ale wiadomość ta mnie nie uspokoiła. Moje dzieciństwo przypadło na okres, kiedy PRL ogłoszono 10. gospodarczą potęgą świata i jako pilny uczeń pasjonowałem się danymi wydobycia węgla, miedzi i siarki sytuującymi nas w okolicach USA i Wielkiej Brytanii – tylko że zaraz potem ta dziesiąta potęga przydzielała swoim obywatelom 2 kg cukru, 1,5 kg wołowiny z kością i 0,5 l żytniej na miesiąc. Ta potęga gospodarcza ogłosiła dość szybko, że przestaje spłacać swoje zobowiązania kredytowe, miała też potężny problem z wypłacaniem rent i emerytur, ponieważ system ZUS-owski był niewydolny. To ja już w potędze takiej żyłem i drugi raz nie chcę.

Ale rządowi trzeba przyznać – jak już zabrał pieniądze, poprawił wskaźniki zadłużeniowe, to nie przepuści okazji, by trochę pieniędzy dodatkowo powydawać. Na przykład na podręczniki dla wszystkich pierwszoklasistów. No, gdybym nie posiadał kalendarza, tobym pomyślał, że mamy rok 1980 i zgodnie z przepowiednią Nikity Chruszczowa osiągnęliśmy stan skupienia zwany komunizmem. Przesadzam? Nie sądzę.

Mam wiele różnych wątpliwości co do socjalu w Polsce – jeśli gdzieś już widziałbym interwencję państwa, to faktycznie we wsparciu najmłodszych. Ale pomysł premiera to nie jest pomoc – to jest psucie państwa na kilka sposobów. Po pierwsze, dlaczego z podatków ludzi dużo gorzej sytuowanych ode mnie miałyby dostać wsparcie moje dzieci czy przyszłe wnuki? Ja czułbym się z tym źle. Rozumiem jakiś rodzaj pomocy celowanej do wykluczonych, by wyrównywać ich szanse, ale zdejmowanie ze wszystkich rodziców obowiązków związanych z wychowaniem i utrzymaniem dzieci, wprowadzanie systemowej niesamodzielności jest zaburzeniem relacji obowiązków prywatnych i państwowych, jest psuciem państwa. Państwa, które nie będzie w stanie kontynuować tej ścieżki zdejmowania ze mnie obowiązków. Nawet nie jestem złośliwy i nie pytam, czy te podręczniki będą rozdawane razem z tabletami.

Rząd dba też, by nie mieć zbyt wielu wpływów z konwencjonalnych źródeł, takich oczywistych jak podatki. Bo sprawdzone sposoby na duże przychody – czyli jasność reguł podatkowych, dbanie o tych, którzy wnoszą do budżetu najwięcej – nie trafiają do przekonania populistom z PO. Przestrzeganie podstawowych zasad wynikających z krzywej Laffera – którą można łatwo przetłumaczyć na ludowe prawidło: jak zarżniesz kurę, to nie będziesz miał jajek – jest poza możliwościami obecnej ekipy mimo doświadczeń zmniejszonych wpływów po podwyżkach akcyzy.

Lance do boju, szable w dłoń, prywaciarza goń, goń, goń!

Polska polityka polega na wyszukaniu wroga w celu niszczenia go. Dla prawicy kruchtowej takim wrogiem jest gender – zło absolutne. W retoryce rządu rolę gender zaczęły odgrywać tzw. umowy śmieciowe.

Utarta nazwa niezmiennie mnie irytuje. Mogę wskazać wielu polityków zasługujących na przymiotnik „śmieciowy”, nie wiem zaś, ile trzeba mieć pogardy dla wysiłku ludzi wykonujących swoje zadania na podstawie umów określonych kodeksem cywilnym, by nazywać je „śmieciowymi”. Umowy cywilne są zawierane pomiędzy stronami w celu wykonania określonych zadań. To różni je od umów o pracę, które są umowami starannego działania. Samo to rozróżnienie wskazuje, że konstrukcja tej drugiej umowy nie zawsze przystaje do współczesnych realiów wymagających elastyczności, dostosowywania się do zmieniających się warunków rynku. Bo umowy takie nie są – jak twierdzi rządowa propaganda – formą wyzysku przez złych kapitalistów. Są z jednej strony formą nakładającą odpowiedzialność cywilną na wykonawcę (a nie jedynie dyscyplinarną, jak w prawie pracy) pozwalającą większą część przychodu zamienić w dochód. Są formą, która pozwoliła na znaczące zmniejszenie bezrobocia i jednoczesne rozwijanie sektora małych i średnich przedsiębiorstw, wytwarzających obecnie ponad połowę PKB. Mechanizm jest bardzo prosty dla każdego poruszającego się w miarę płynnie w obrębie czterech podstawowych działań matematycznych. Przedsiębiorca wytwarza produkt/usługę, którą może sprzedać za 10 tys. zł. Po odliczeniu kosztów materiałowych, infrastrukturalnych, własnego zysku (przedsiębiorca też musi z czegoś żyć) na wynagrodzenia pozostaje mu kwota 5000 zł. Rząd chce zwiększyć obciążenie umów, czyli albo przedsiębiorca adekwatnie podniesie cenę wytwarzanych dóbr (na co rynek zapewne mu nie pozwoli), albo obniżeniu ulegnie wynagrodzenie netto pracujących dla niego osób. Bo ten przedsiębiorca nadal będzie mógł przeznaczyć 5000 zł na wynagrodzenia. Jest jeszcze trzecia droga – strony dojdą do wniosku, że umowa im się nie opłaca i zaprzestaną wytwarzania. Oczywiście, pozostaje wiara w to, że dzięki oskładkowaniu umów cywilnych państwo polskie będzie kiedyś bogate i będzie wypłacało wysokie emerytury. Ale tę wiarę pozostawiam naiwnym.

Nikt nie da ci tyle, ile my obiecamy

We własnym partykularnym interesie wyborczym rząd PO pogrąża się w szkodliwym dla państwa populizmie, który w mojej ocenie dawno przestał być „miękkim” i doszedł do rejonów zarezerwowanych dotąd dla tak egzotycznych wydawałoby się zjawisk, jak Samoobrona czy Partia X. Realizowana wizja państwa z jednej strony blokującego inicjatywę i rozwój obywateli drenażem ich kieszeni na wszelkie sposoby, a z drugiej strony rozdawnictwo przypominające przejazdy cezarów rozrzucających złote monety ludowi rzymskiemu to zbyt wysoka cena za tzw. niedopuszczenie PiS-u do władzy. Co zupełnie zaskakujące – populizm PO ma niewielkie, jak się wydaje, zakorzenienie w marzeniach adresatów. Oni wiedzą lepiej, czego my potrzebujemy – darmowych podręczników, emerytury z ZUS-u, większych składek od umów cywilnych, alkomatów w samochodach czy projektów zaostrzenia przepisów antyaborcyjnych – i bez względu na nasze zdanie te domniemane marzenia będą realizować, z nami lub bez nas.

Platforma Obywatelska dostała – być może niepowtarzalną – szansę na modernizacji Polski i najlepsze ku temu warunki. Pieniądze inwestycyjne z Unii Europejskiej, dwie kadencje w zasadzie samodzielnych rządów Donalda Tuska, opozycję, która związana własnymi szaleństwami jest dla większości z nas tak odpychająca, że nie stanowiła zagrożenia. I z tych wszystkich szans po siedmiu latach wychodzimy ze zniesionym pierwszym progiem ostrożnościowym budżetu, z kroczącą likwidacją kapitałowego systemu emerytalnego bez przedstawienia sensownej alternatywy. Te 7 lat mogły przesunąć nas o dwie epoki do przodu, a przesunęły o co najmniej jedną wstecz. A w kampanii wyborczej dostajemy darmowe podręczniki…

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Demokracja to nie system dla aniołów – rozmowa z Januszem A. Majcherkiem. :)

Regulacje społeczne, polityczne i ekonomiczne wynikają z faktu, że nie jesteśmy wszyscy satysfakcjonująco wyposażeni w predyspozycje naturalne, ani nawet nie jesteśmy w nie wyposażeni po równo – w związku z tym musimy tę nierówność wyposażenia naturalnego kompensować czynnikami kulturowymi. – z Januszem A. Majcherkiem, filozofem i publicystą, Kierownikiem Katedry Socjologii Instytutu Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie rozmawiamy o tym jak lepić demokrację z materii, którą dysponujemy.

Agnieszka Rozner: W ostatnich tygodniach w Sejmie rodzice dzieci niepełnosprawnych prowadzili protest okupacyjny domagając się podniesienia zasiłków pielęgnacyjnych do poziomu pensji minimalnej. Protest podnieśli również opiekunowie dorosłych osób niepełnosprawnych. Sytuacja ta skłania do zadania pytania dlaczego społeczna korekta obecna w doktrynie liberalnej pod postacią Teorii sprawiedliwości Rawlsa – w tym szczególnie jego zasady dyferencji – w polskiej rzeczywistości nie znajduje zastosowania?

Janusz A. Majcherek: Pani pytanie opiera się na błędnej tezie. W polskiej polityce ostatnich lat zasada ta jest realizowana. Świadczenia dla osób opiekujących się niepełnosprawnymi dziećmi, jak i wiele innych świadczeń społecznych, wzrosły w sposób o wiele znaczniejszy niż przeciętne dochody obywateli, a w szczególności niż dochody najwyższe. Najniższa płaca dziesięć lat temu była niższa o połowę: w 2004 roku wynosiła ona średnio 820zł, obecnie 1680zł. To ponad dwukrotnie więcej, podczas gdy przeciętna płaca wrosła we wskazanym czasie mniej więcej o połowę. Ostatnio opublikowano również materiał, z którego wynika, że wzrost płac menadżerów, a więc najwyżej opłacanego personelu w polskiej gospodarce wyhamował, co więcej płace te spadają. By posłużyć się jeszcze jednym argumentem – kilka tygodni temu opublikowano raport, z którego wynika że rozwarstwienie społeczne mierzone wskaźnikiem Giniego w Polsce od kilku lat spada. Jeśli więc zastosujemy regułę maksyminu Johna Rawlsa do polskiej polityki społeczno-gospodarczej, to okazuje się ona całkowicie spełniona.

Reguła maksyminu dopuszcza jednak pewną niesprawiedliwość dystrybucji jeśli przebiega ona z korzyścią dla najmniej uprzywilejowanych.

Właśnie, a w Polsce sytuacja najgorzej sytuowanych, najbardziej dotkniętych rozmaitymi nieszczęściami i utrapieniami poprawia się szybciej niż bogatszych obywateli. Można co najwyżej dyskutować czy kryterium rawlsowskie jest jedynym albo najlepszym, by poziom sprawiedliwości mierzyć. Jeśli je jednak zastosujemy, okaże się że Polska jest pod tym względem państwem sprawiedliwym.

Może więc nie powinny nas martwić wysokie pensje menadżerów, bo jeśli ich płace byłyby jeszcze wyższe – w myśl zasady maksyminu – ogólna sytuacja społeczna byłaby jeszcze lepsza?

W przypadku jakiejkolwiek rozwijającej się sytuacji można oczywiście sformułować postulat, iż dałoby się jeszcze szybciej i jeszcze lepiej. To jednak bardzo wątpliwe. Jeśli weźmiemy pod uwagę sytuację protestujących opiekunów osób niepełnosprawnych, wszyscy niemal podzielają obawę, że spełnienie ich postulatów spowoduje, iż wkrótce pod sejmem będą koczować całe tabuny przedstawicieli rozmaitych grup społecznych uważających się za upośledzone, lub traktowane niesprawiedliwie, żądających podobnych lub nawet dalej idących przywilejów, subwencji czy świadczeń. Czy jest to model państwa, który chcemy akceptować? Czy zgadzamy się na to by dystrybucja dochodów w Polsce przebiegała według zasady sformułowanej przez szefa Solidarności Piotra Dudę, iż należy „wyrwać temu rządowi z gardła”? Czy to jest akceptowalna dla nas metoda kreowania polityki społecznej? Jeśli tak, to – ujmijmy sprawę szczerze – państwo byłoby wówczas niepotrzebne. W takiej sytuacji zbędna jest demokracja, zbędne są wybory, a także jakakolwiek instytucjonalizacja konfliktów społecznych. Wystarczy wówczas zdać się na mechanizmy walki o przywileje, po zastosowaniu których jednak z całą pewnością zwycięzcami nie będą najsłabsi. Zgoda na takie mechanizmy oznacza bowiem zgodę także na to, że finalnie zwycięzcami nie będą najsłabsi lecz najsilniejsi, najbardziej agresywni i najbardziej zdeterminowani.

Znaleźlibyśmy się wtedy na powrót w klasycznej sytuacji pierwotnej.

Otóż to. Trzeba też sobie jasno powiedzieć, że zasady rawlsowskie również budzą pewne wątpliwości. Porównam ten problem do sytuacji wyprawy wysokogórskiej, albo rywalizacji sportowej: im szybszy jest bieg czy wspinaczka, tym bardziej rozciągnięta jest stawka uczestników. Im szybciej chcemy biec, w tym większym stopniu musimy się pogodzić z tym, że nie wszyscy nadążą. Co więcej, im szybciej chcemy biec – innymi słowy, im szybciej chcemy się rozwijać – tym bardziej musimy się liczyć z rozciągnięciem owej stawki. Podobnie jest w przypadku wypraw wysokogórskich. Znamy wszak przypadek wyprawy zimowej na K2, w trakcie której dwóch najsilniejszych uczestników szybko wspięło się na szczyt i wróciło do bazy, a dwóch najsłabszych zginęło, ponieważ tamci na nich nie poczekali. To przykład ekstremalny, na który godzić się nie możemy. Jeśli jednak wykluczymy warunki ekstremalne, musimy pogodzić się z tym, że szybkie tempo rozwoju powoduje wzrastanie grupy tych, którzy nie nadążają. Zasada Rawlsa wykazuje tu moim zdaniem pewną zasadniczą słabość. Otóż w tej sytuacji żąda ona, żebyśmy zwolnili tempo, poczekali na tych najsłabszych. W ten sposób nie da się postąpić w wielu życiowych sytuacjach, także w sytuacji makrospołecznej. Na odpowiednio wysokim poziomie rozwoju pojawiają się wprawdzie teorie czy pytania o ewentualne zaniechanie wzrostu w ogóle, czy nie powinniśmy się pogodzić z ustabilizowaniem standardu życia na poziomie jaki już osiągnęliśmy, ponieważ znaczące jego podniesienie wymagałoby ogromnych kosztów społecznych czy choćby dewastacji środowiska. Otóż tak mogą dyskutować Szwajcarzy, Norwegowie, ale nie Polacy. Sugestia by Polacy poprzestali na obecnym poziomie życia, dla miażdżącej ich większości wydaje się po prostu nie do przyjęcia. Jeśli więc chcemy się rozwijać i to rozwijać szybko, to musimy biec szybko, na pewno szybciej niż zachodnia Europa, by zbliżać się do jej standardów. Szybki bieg powoduje zaś rozciągnięcie stawki uczestników, nie ma innej możliwości.

Inną użyteczną metaforą jest bieg maratoński. W biegu maratońskim ostatni uczestnicy przybiegają na metę w czasie dwukrotnie gorszym niż zwycięzcy. Nie możemy literalnie zastosować takiej zasady, która przekładałaby się na postulat, że czasy uczestników biegu maratońskiego mają być jak najbardziej wyrównane, bądź że czas najwolniej biegnącego uczestnika ma być jak najbardziej zbliżony do czasu przeciętnego lub czasu zwycięzcy. Metafora sportowa może mieć pewne ułomności w zastosowaniu do stosunków społecznych, rywalizacja sportowa nie do końca przekłada się bowiem na model społeczny, w którym konieczne jest więcej kooperacji niż rywalizacji, niemniej i tu pojawia się pewien problem. Ceniony sportowiec południowoafrykański Pistorius otrzymał pomoc w postaci protez, czyli system społeczny zapewnił mu możliwość uczestnictwa w biegach lekkoatletycznych mimo niepełnosprawności. Otóż pojawił się problem, czy przypadkiem to udogodnienie nie pozwala mu na lepsze osiągnięcia niż osobom pełnosprawnym. Pełnosprawni biegacze są bowiem narażeni na naciągnięcie ścięgna Achillesa, zakwaszenia mięśni w dolnej partii nóg, lub inne kontuzje, których ów ułomny sportowiec, wyposażony w protezy z włókna węglowego, nie zaznaje. Formułowano więc nawet takie sugestie, że niektórzy ludzie mogą w przyszłości decydować się na okaleczenie, by otrzymać tego rodzaju urządzenia zastępcze, dające im w rezultacie przewagę nad osobami pełnosprawnymi. Ta analogia pokazuje przed jaką pułapką stoimy także w życiu społecznym. Jeśli powstał wielki szum w internecie po opublikowaniu zdjęć jednej z opiekunek dzieci niepełnosprawnych, ilustrujących jej pobyt w Chorwacji, wynikał on właśnie z faktu, że dla wielu ludzi – nie znajdujących się w sytuacji tak przykrej jak ona – jej poziom życia jest nieosiągalny. Czy to jest realizacja zasady sprawiedliwości?

Rekapitulując, zasada sprawiedliwości Rawlsa ma swoje słabe punkty i z całą pewnością nie może ona przerodzić się w karykaturę, która sprawia, że obraca się ona w swoje własne przeciwieństwo. Nie może być tak, że medale w biegu maratońskim przyznajemy tym, którzy przybiegli na końcu stawki. Zwycięstwo w rywalizacji jaką jest życie społeczne i ekonomiczne nie może przypadać tym, którzy wnoszą mniejszy wkład.

Wróćmy raz jeszcze do tekstu Rawlsa, pisze on: „Naturalna dystrybucja nie jest sprawiedliwa ani niesprawiedliwa; nie jest też niesprawiedliwe, że ludzie rodzą się w określonych społecznych pozycjach. Są to po prostu fakty naturalne. Sprawiedliwe czy niesprawiedliwe jest to, w jaki sposób instytucje z tymi faktami sobie radzą”. (Teoria sprawiedliwości, Warszawa 1994, s. 146-147). Prof. Irena Lipowicz, RPO skierowała sprawę opiekunów dorosłych osób niepełnosprawnych do Trybunału Konstytucyjnego, który orzekł, że odebrane świadczenie pielęgnacyjne winny jednak tym osobom przysługiwać. Rzecznik zapowiedziała wyciągnięcie konsekwencji za niedopatrzenia w tej sprawy wobec konkretnych urzędników. Czy to właściwa ścieżka postępowania?

Jest to przedmiotem nieustannych negocjacji i na tym właśnie polega polityka. Regulacje społeczne, polityczne i ekonomiczne wynikają z faktu, że nie jesteśmy wszyscy satysfakcjonująco wyposażeni w predyspozycje naturalne, ani nawet nie jesteśmy w nie wyposażeni po równo – w związku z tym musimy tę nierówność wyposażenia naturalnego kompensować czynnikami kulturowymi. Wytwory kultury kompensują ułomności natury. Nie możemy jednak przekroczyć pewnych granic. Modyfikacje naturalnych predyspozycji przez kulturowo-cywilizacyjne reguły nie może tym naturalnym zaprzeczać ani całkowicie ich negować. Jeśli bowiem godzilibyśmy się na ingerencję w naturalne predyspozycje w sposób nieograniczony, musimy wówczas zgodzić się np. na eugenikę. Problem ten jest obecny w literaturze ostatnich lat, zwłaszcza od czasu wydania Końca człowieka Francisa Fukuyamy. Do jakiego stopnia jesteśmy w stanie godzić się na ingerencję w naturalne wyposażenie każdego osobnika, modyfikując je pod kontem oczekiwań jego rodziców, środowiska społecznego bądź jego własnych? Odwołajmy się tu do bardziej realnego przykładu, mianowicie form poprawiania wyglądu, związanych z możliwościami współczesnej chirurgii plastycznej. Otóż, czy powinniśmy ze środków publicznych refundować powiększanie biustów, liposukcję, operacje likwidujące zmarszczki oraz generalnie mające poprawiać wygląd…

Wygląd mniej uprzywilejowanych pod względem urody…

Właśnie. Jeśli ktoś urodził się z poważną wadą wrodzoną, poważną dysfunkcją bądź nawet poważnym mankamentem urody stanowiącym wyjątkowo przykrą ułomność, wówczas z łatwością godzimy się na refundowanie korekcji tego rodzaju wady ze środków publicznych. Sądzę jednak, że wpisanie korekcji biustu, likwidacji zmarszczek lub innych zabiegów upiększających na listę zabiegów refundowanych wzbudziłoby ogromne zastrzeżenia. Stajemy tu wobec pewnych możliwości, które każą nam się zastanowić nad granicami ich wykorzystywania. Niegdyś polityka społeczna wynikała w części z braku jakichkolwiek możliwości modyfikowania naturalnego wyposażenia człowieka. Dziś sytuacja uległa diametralnej zmianie. Ponieważ jednak możliwości kompensacji braku naturalnego wyposażenia tak znacznie się powiększyły, rodzą się pytania, w jakim stopniu chcemy z nich korzystać. Dziś dylemat ów może dotyczyć modyfikacji chirurgicznych, w przyszłości zostaniemy postawieni wobec problemu ingerencji genetycznych.

Podam pewien przykład związany z sytuacją rodziców dzieci niepełnosprawnych. Otóż Jacek Żakowski w sposób zawoalowany stwierdził, że należałoby różnicować wsparcie dla tych osób, które nie miały świadomości, że ich dziecko urodzi się upośledzone, od tych, którzy świadomie podjęli decyzję o urodzeniu upośledzonego dziecka. Już to wywołało poważne oburzenie. Dominika Wielowieyska zarzuciła mu – choć również nie wprost – że to wypowiedź skandaliczna. Sugeruje bowiem, że należałoby karać tych rodziców, którzy mając świadomość znacznego uszkodzenia płodu nie podjęli decyzji o aborcji. To jedynie przedsmak tego, co czekałoby nas gdybyśmy uruchomili dyskusję dotyczącą granic ingerencji w naturalne wyposażenie człowieka. Inżynieria genetyczna, bo o niej tu mówimy, zaoferuje kiedyś możliwość modyfikowania lub kreowania niemal wszystkich elementów naturalnego wyposażenia człowieka. Zaistnieją możliwości modyfikowania genotypu przyszłego człowieka w bardzo wczesnej fazie rozwoju płodowego, w stopniu i kierunku praktycznie nieograniczonym. Czy się na to zgadzamy? Sądzę, że większość współczesnych ludzi mówi nie. Eugenika tak rozumiana spotyka się ze zdecydowanym sprzeciwem. Można zadać pytanie, czy słusznie i dlaczego? Dlaczego nie miałyby się w przyszłości rodzić dzieci zdrowsze, pozbawione ułomności? Tym bardziej gdy będzie to możliwe nie za pomocą eliminacji (aborcja) lecz przez bezpośrednią ingerencję metodami inżynierii genetycznej w pożądanym kierunku, by rodziły się dzieci wyposażone we wszystkie atrybuty pożądane w danej kulturze czy w środowisku społecznym. Gdybyśmy się na to zgodzili, cały problem redystrybucji społecznej mógłby zniknąć, bo nie byłaby już potrzebna.

Nadal otwartym pozostawałoby pytanie, kto ma ponieść koszty takich zabiegów i tu znów stanęlibyśmy wobec kwestii równości.

To fundamentalny problem. Pytanie to jednak niczym nie różni się od pytania o finansowanie dzisiejszej służby zdrowia.

majcherek

W polskich mediach debata na temat sytuacji osób niepełnosprawnych rozbija się głównie o kwestie fiskalne. Czy umieszczenie całej sprawy w szerszym kontekście, o jakim tu mówimy, byłoby szansą na przełamanie impasu?

Inżynieria genetyczna to kwestia przyszłości, choć pewne działania są możliwe już dziś. Sądzę, że w całej tej sprawie ulegamy pewnej hipokryzji. Z jednej strony bowiem chcielibyśmy wszyscy być piękni, młodzi, zdrowi i sprawni, a także by udzielono nam pomocy, jeśli utracimy któryś z tych walorów. Oczekujemy, że nasza ułomność, przypadłość czy dolegliwość zostanie skorygowana ze środków publicznych. Zarazem jesteśmy jednak mniej skłonni płacić na to, by takie ułomności refundowano u innych. Dyskusja o tym czy pani opiekująca się niepełnosprawnym ma prawo wypoczywać z nim nad Adriatykiem dotyczy właśnie tej kwestii. W sporze tym zostają wyartykułowane pytania o to komu mamy pomagać – czy wszystkim, czy tylko tym najbardziej potrzebującym? Czy pomagać najbardziej upośledzonym, czy tym których rodzice najsłabiej sobie z tym radzą? W związku z tym powstaje także problem różnicowania wysokości świadczenia w zależności od rozmaitych kryteriów, w tym od kryterium dochodu w rodzinie czy stopnia niepełnosprawności. Opiekunowie osób niepełnosprawnych opowiadają się w tym względzie za równością, podczas gdy – jak się okazuje – w różnym stopniu sobie z tym radzą. Jedni chcą by świadczeń nie różnicować, drudzy uważają, że jest to fundamentalny wymóg sprawiedliwości. Dyskusja, która się toczy dotyczy zatem pytania na czym w istocie polega sprawiedliwość, czy sprawiedliwie znaczy równo, czy sprawiedliwie znaczy w zależności od kontekstu. A jeśli tak, to jaki kontekst miałby tu kluczowe znaczenie.

Dochodzi tu więc do zderzenia pewnych arbitralnych z moralnego punktów widzenia stanowisk. Czy mimo usilnych prób sformułowania neutralnej teorii sprawiedliwości, nadal jesteśmy w tej kwestii bezradni?

W kwestiach moralnych nie możemy zbytnio liczyć na uniwersalne i ogólne teorie. One zwykle bowiem zawodzą. Najlepszym przykładem jest tu imperatyw kantowski. Wystarczy przyjrzeć się konsekwencjom płynącym ze stanowiska Kanta, jakie Benjamin Constant prezentował w znanej z nim polemice, dotyczącej problemu prawdomówności. W sporze tym Kant upierał się, że należy zawsze mówić prawdę, nawet wtedy gdy Constant podawał przykład sytuacji, w której oprawca dopytuje się nas gdzie ukryła się jego ofiara. Kant utrzymywał, że również w tym przypadku należy powiedzieć prawdę, gdyż dopuszczanie kłamstwa w jakiejkolwiek pojedynczej sytuacji łamie zasadę zaufania publicznego w ogóle. Jak zrekapitulował Kołakowski, zatem zgodnie z tym stanowiskiem należy wydać gestapowcom miejsce schronienia ukrywających się przed nimi Żydów. Podobnie jest z innymi ogólnymi regułami. Jestem przeciwnikiem reguł etycznych wyznaczających pewne zobiektywizowane i uniwersalne dyrektywy moralne. Sądzę, że moralność jest kwestią sumienia i kwestią uczuć, a nie racjonalnej rachuby. Jestem zwolennikiem etyki sytuacjonistycznej zbliżonej do utylitaryzmu w duchu Popperowskim, a więc negatywnego. Nie należy dbać o to jak spełnić wymogi jakiejś określonej reguły, lecz w danej sytuacji oceniać jak pomóc konkretnemu człowiekowi. Nie próbujmy zatem zbawić ludzkości, lecz rozglądajmy się wokół jak ulżyć w cierpieniu konkretnemu człowiekowi. Zdaję sobie sprawę, że jest to stanowisko minimalistyczne, które także nie jest wolne od pewnych problemów, ale zbyt rozległa hojność i pomoc społeczna ma z całą pewnością destruktywny wpływ na efektywność ekonomiczną. Jeśli bowiem wszystkim opiekunom osób niepełnosprawnych zaoferujemy świadczenie, pewnym jest, że nikt z nich nie będzie już szukał pracy. To dotyczy także innych grup społecznych, w tym bezrobotnych. Im więcej będziemy rozdawać, tym więcej będzie tych, którzy wyciągają rękę po pomoc. Przymykanie oczu na tę oczywistą zależność byłoby wyrazem naiwności i niezrozumienia najbardziej elementarnych mechanizmów społecznych.

Sprawa protestów opiekunów osób niepełnosprawnych w ciekawy sposób nałożyła się na tocząca się od kilku miesięcy debatę dotyczącą polskiego liberalizmu. Krytyczne teksty Andrzeja Walickiego i Marcina Króla znalazły oddźwięk w licznych, mniej lub bardziej, udanych polemikach. W Magazynie „Gazety Wyborczej” z końca marca Marcin Król odpowiadając polemistom stwierdził, że musimy ponieść ryzyko zmiany. Pisał: „Ryzyko polega na rozszerzenie uczuć prywatnych na publiczne, wolności prywatnej na publiczną”. Jak to rozumieć, czy chodziłoby tu o szersze zastosowanie etyki sytuacjonistycznej, o której pan wspomniał?

Choć jestem zwolennikiem emotywizmu w etyce, jednocześnie mam świadomość – zresztą większość filozofów zawsze to podnosiło – że nie można opierać się jedynie na uczuciach, bo są one chwiejne i ulotne, trzeba więc oprzeć się na rozumie, bo ten operuje stałymi zasadami. Uleganie emocjom zwykle było postrzegane jako słabość, jako wodzenie na pokuszenie, jako schodzenie na manowce. Otóż zdaję sobie sprawę z tego, że miłość może być ślepa, nie twierdzę więc, że powinniśmy całkowicie zdać się na emocje, ale bez miłości życie nasze i innych z nami będzie gorsze.

W książce Rozkosze demokracji Philippe Braud zauważa, że w filozofii polityki zbyt dużo jest teoretyzowania à la Rawls, prób wypracowywania sztywnych reguł formalizacji życia społecznego i politycznego, które jakoby miałyby poprawić jego jakość. Podobnie jak on nie wierzę w to i rzeczywiście pod tym względem jestem emotywistą, zdecydowanie bardziej przywiązanym do uczuć niż do reguł. Mamy jednak całe spektrum rozmaitych emocji: miłości i nienawiść, podziw i zawiść, współczucie i zazdrość, entuzjazm i szał. Chodziłoby tu zatem przede wszystkim o uczucia pozytywne. Po drugie zaś, uczucia pozytywne nie powinny nam zaciemniać rozumu. To rada, którą można dać zarówno obywatelom państwa, jak i młodym ludziom wkraczającym w życie. Nie możesz bowiem tak się zakochać, żeby stracić rozum. Nie możesz tak dalece zaangażować się w życie publiczne, by doprowadziło cię to do utraty jasności rozumienia. Nie możesz ze współczucia rozdać wszystkiego potrzebującym. Wzrost znaczenia emocji w życiu publicznym przywitałbym z zadowoleniem, gdyby były to uczucia pozytywne. Eliminacja złych uczuć na rzecz pozytywnych, nie może jednak przebiegać wbrew rozumowi. Nasza hojność, szczodrość, współczucie i sympatia nie może sprawiać, że zachowujemy się infantylnie i naiwnie. Wzruszenie, jakiemu uległeś widząc dziecko żebrzące na ulicy, jest uczuciem fałszywie wywołanym, które ma nakierować na fałszywe działanie. Nie wolno nam ulegać odruchom serca i rozdawać wszystkim, którzy wzbudzą w nas współczucie. Mówiąc o byłych pracownikach PGR-ów Marcin Król ulega, niestety, takiemu właśnie odruchowi serca, który zaburza rozumowanie.

Gdy chodzi natomiast o liberalizm, Andrzej Walicki popełnił na ten temat kilka znakomitych esejów, w których przekonuje nas do jednak wątpliwej tezy. Utrzymuje, że jedyny prawdziwy liberalizm to liberalizm linii Milla, Rawlsa, etc. Walicki zmierza do zdeprecjonowania neoliberalizmu jako uzurpacji, zarazem jednak równie zafałszowuje liberalizm przez sprowadzenie go do nurtu socjal-liberalnego. Takie stanowisko wyraża zresztą również Marcin Król. Otóż Walicki przekonuje nas, że neoliberałowie zawłaszczyli liberalizm, uzurpując sobie prawo do reprezentowania liberalizmu jako jego najbardziej prawowierni przedstawiciele. Z tezą tą mogę się zgodzić, jednak Walicki przeciwstawia temu listę rozmaitych liberalnych myślicieli ostatnich kilkuset lat, by pokazać, że są to jedyni prawdziwi liberałowie. To też tendencyjne i wybiórcze rozumienie liberalizmu, który jest bardzo szerokim nurtem intelektualnym, w jaki wpisują się różne stanowiska. Uzurpowanie przez którąkolwiek z odmian liberalizmu prawa do wyłączności czy reprezentatywności liberalizmu jest nieuprawnione takiej uzurpacji dopuszczają się zarówno neoliberałowie, jak i Andrzej Walicki. Szukanie czegoś takiego jak prawdziwy liberalizm jest sprzeczne z samą tą doktryną, będącą w istocie apologią pluralizmu, wielości i odmienności. Liberalizm jest aprobatywny dla rozmaitych, odmiennych nurtów myślowych, intelektualnych i politycznych, należałoby więc się z tym pogodzić zamiast wymawiać innym, że są fałszywymi liberałami.

To trochę jak z casusem prawdziwej demokracji.

Pojęcia takie jak prawdziwy liberalizm, prawdziwy konserwatyzm, lub prawdziwa demokracja to zwykle coś bardzo podejrzanego. Jeśli ktoś mówi o prawdziwej demokracji, na ogół ma na myśli coś innego niż demokracja liberalna. Demokracja jako taka ma wiele odmian i wariantów. Warto rozmawiać o tym, czy któreś z nich nie sprzeniewierzają się demokracji. Analogicznie, istnieją więc na pewno takie nurty liberalizmu, które sprzeniewierzają się liberalizmowi i to trzeba demaskować. Nie należy jednak wskazywać kto z nas jest fałszywym, a kto prawdziwym liberałem.

Może więc czas na to by porzucić antagonizujące przeciwstawienia: jednostka vs. wspólnota, uczucia prywatne vs. uczucia publiczne? Może wystarczy skupić się na kulturze politycznej?

Jestem bardzo krytyczny wobec stwierdzenia, że nie będziemy mieć lepszej demokracji dopóki nie będziemy mieć lepszej kultury, czy to obywatelskiej czy publicznej, czy wreszcie osobistej. Trzeba robić demokrację z takimi ludźmi jakich mamy. Trzeba ją robić jak najlepszą, lepiąc ją z tej materii, którą dysponujemy. Jestem pod tym względem optymistą. Demokracja liberalna to nie jest system dla aniołów. Demokracja jest konieczna właśnie dlatego, że ludzi są podli, ułomni, wredni, ulegają pokusom, złym emocjom i skłonnościom, a także fałszywym wyobrażeniom. Wojciech Orliński w „Gazecie Wyborczej” przytoczył kiedyś wyniki badań na temat tego w co wierzą Amerykanie. W niektóre z tych absurdalnych rzeczy czy zjawisk wierzy więcej osób, niż w Polsce w zamach smoleński. Mimo tego jest to jedna z najlepiej działających demokracji w świecie. Demokracja nie w tym ma przeszkodę, że ludzie wierzą w jakieś absurdy, mają swoje przywary czy ułomności. Demokracja cierpi gdy pojawiają się jakieś środowiska, które uzurpują sobie prawo do władzy, do urządzania życia publicznego według ich norm i standardów. Temu należy się przeciwstawiać, a nie głupocie, zacofaniu, prymitywizmowi czy marnej kulturze. Choć temu także, ale nie jest to warunek fundamentalny dla istnienia demokracji. Jeśli czytam u tegoż Marcina Króla, że musimy budować na prawdzie, to trochę się śmieję, a trochę drżę z niepokoju. Od tego rodzaju stwierdzenia pozostaje już tylko krok do uzurpacji. Budować na prawdzie to ryzykować dyktaturę prawdy, która unicestwi demokrację, jak to wiemy z historii.

Dochodzimy do starej tezy Churchilla.

Trafne byłoby także inne powiedzenie: „Dzięki naszym zaletom tworzymy społeczeństwo, z powodu naszych wad musimy tworzyć państwo”. Konieczność regulacji życia politycznego wynika z naszych ułomności. Każdy system polityczny jest zatem zły, gdyż jest konieczną próbą radzenia sobie z ludzkimi ułomnościami. Jako że demokracja robi to przy największym możliwym stopniu poszanowania wolności, z tego punktu widzenia jest ustrojem najmniej złym. I tu fraza wypowiedziana przez Churchilla jest absolutnie słuszna. Kiedy słyszę powszechne w Polsce utyskiwanie jak wredną i podłą jest polityka, to też trochę się śmieję, a trochę drżę z niepokoju. Polityka z zasady swej taka jest. To tak jakby powiedzieć, że wojna jest okropna. Tak, ale wojna, jak pokazują dzieje, jest niestety czasami czymś nieuniknionym i koniecznym, broniącym przed czymś jeszcze gorszym. Paradoks polega na tym, że wojnie najlepiej zapobiegają dobrze uzbrojone armie. Zachodzi tu więc pewna analogia z demokracją: nie dlatego ją mamy by uczynić świat wspaniałym, lecz dlatego, że jesteśmy podłymi ludźmi. Musimy wprowadzać regulacje żeby podłość, zawiść, egoizm i inne przywary mimo wszystko pozwoliły nam ze sobą żyć, i byśmy przy tym nie obrócili się wzajemnie w niewolników. Bez tego, jak powiedział Hobbes, życie ludzkie byłoby krótkie, podłe i pozbawione wszelkiej radości. Gdybyśmy zdali się na spontaniczność relacji międzyludzkich, skutki byłyby opłakane, więc próbujemy je jakoś uregulować. Z drugiej jednak strony instytucje, które relacje te mają regulować, nie mogą być zbyt rozbudowane, ponieważ z doświadczenia wiemy, że wówczas zaczynają służyć jakiejś formie opresji. Odpowiedzią jest więc demokracja liberalna w ograniczonym państwie, ze świadomością, że nie osiągnie się w ten sposób żadnego idealnego modelu. Chodzi więc o to by zapobiec jak największej liczbie cierpienia jak największej liczby ludzi. Pod tym względem zgadzam się z Millem lub raczej z Popperem. Nie zastanawiajmy się zatem ile szczęścia ludziom można przysporzyć, najpierw starajmy się jak najwięcej bólu, krzywdy i cierpienia wyeliminować.

Janusz A. Majcherek – filozof i publicysta, kierownik Katedry Socjologii Instytutu Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego im. KEN w Krakowie.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję