Jak odczarować słowo „liberalizm” w Polsce? Liberałowie a libertarianie :)

„Liberalizm” ma wiele znaczeń. Określenie: „idee liberalne” pojawiło się po raz pierwszy w proklamacji Napoleona w 1799 roku (por. Jacek Bartyzel, W gąszczu liberalizmów). W wersji klasycznej liberalizm ukształtował się pod koniec XVIII wieku jako próba przeciwstawienia się absolutyzmowi. W XIX wieku idee liberalne dominowały w filozofii społecznej i ekonomii Zachodu. Istotą liberalizmu w wersji klasycznej jest postulat praw jednostki: do życia, wolności i własności.

Liberalizm w Polsce

Na gruncie polskim liberalizm nie zyskał nigdy dużego znaczenia z kilku powodów: 1) Polska nigdy nie była monarchią absolutną, toteż przeciwstawianie się absolutyzmowi wydawało się bezprzedmiotowe; 2) w społeczeństwie polskim nie wykształcił się trzeci stan – naturalny sprzymierzeniec idei liberalnych; 3) główną siłą polityczną w Polsce była szlachta, która z natury miała niechętny stosunek do liberalizmu; marzeniem dziewiętnastowiecznego potomka szlacheckiego było piastowanie urzędu i kultywowanie ziemiańskich tradycji pod ochroną suwerena, a nie udział w wolnorynkowej konkurencji producentów; 4) z przyczyn historycznych w Polsce w XIX i na początku XX wieku w centrum zainteresowania były sprawy związane z suwerennością państwa, a nie kwestia uniwersalnych wolności osobistych; 5) W latach 1945-1989 liberalizm był w Polsce tępiony z urzędu; 6) po 1989 roku przeprowadzono w Polsce reformy, określane jako „liberalne”, które z różnych powodów nie cieszyły się dużą popularnością.

Brak popularności liberalizmu klasycznego w dzisiejszej Polsce wynika z tego, że mało znane jest właściwe znaczenie słowa „liberalizm”, a uwarunkowania historyczne osłabiły motywację do zaangażowania się obywateli w liberalne reformy. Inteligencja, wywodząca się głównie z dawnej szlachty, ma naturalną słabość do państwa-protektora, które zapewnia zatrudnienie „na urzędzie”, czyli w rozrośniętym aparacie biurokratycznym (por. Adam Heydel, Dążności etatystyczne w Polsce). Słaba recepcja idei liberalnych w Polsce wiąże się także z wieloznacznością słowa „liberalizm” i jego podobieństwem fonetycznym do „libertynizmu”. Ponadto silna tradycja katolicko-niepodległościowa sprawia, że liberalizm łatwo utożsamia się z obcą, wrogą ideologią antyklerykalną. Stąd już tylko krok do traktowania liberalizmu jako zbioru wszelkich nieczystych i aspołecznych idei, które należy napiętnować i wykorzenić. Polskiej mentalności najbliższe są idee solidaryzmu i państwowego paternalizmu, które kłócą się z duchem liberalizmu.

Brak popularności liberalizmu w Polsce nie wynika wyłącznie z uwarunkowań regionalnych. Liberalizm zaczął tracić na znaczeniu w drugiej połowie XIX wieku w całym świecie Zachodu. Liberałowie zgrzeszyli nadmiernym optymizmem, gdyż uwierzyli, że logika ich postulatów jest nieodparta, co musi doprowadzić do ich stopniowej akceptacji. Tymczasem idee liberalne przechwycili utylitaryści i marksiści, co spowodowało wypaczenie znaczenia słowa „liberalizm” (por. Murray Rothbard, O nową wolność. Manifest libertariański). Wystarczy zauważyć, że w dzisiejszej Ameryce „liberałami” nazywa się polityków, którzy w istocie głoszą idee socjaldemokratyczne. W Polsce za liberałów uchodzą często etatyści, którzy z klasycznym liberalizmem mają niewiele wspólnego. Z kolei konsekwentni liberałowie (np. J. Korwin-Mikke) są odbierani jako dziwacy. Choć trudno czynić zarzut z konsekwencji, to można się zastanawiać, czy spójność przekazu jest warunkiem wystarczającym, by uznać go za komunikatywny.

Libertarianizm

Niejako w reakcji na rozmycie i de facto upadek idei liberalnych na przełomie XIX i XX wieku pojawiła się jego nieco bardziej radykalna odmiana: libertarianizm, który postuluje znaczne ograniczenie roli państwa, a w niektórych odmianach nawet zastąpienie wszystkich jego funkcji przez usługi podmiotów prywatnych.

W Polsce libertarianizm jest właściwie nieznany i jako taki nie może wpływać negatywnie na recepcję liberalizmu. Liberalizmowi najbardziej szkodzi utożsamianie go z libertynizmem, permisywizmem, antyklerykalizmem, egotyzmem oraz liberalizacją gospodarki, która została przeprowadzona na początku lat 90. w wyniku tzw. reformy Balcerowicza.

Reformy Balcerowicza, choć celowe i pożyteczne, miały charakter połowiczny, co spowodowało, że spora część społeczeństwa poczuła się przez nie pokrzywdzona. Ich podłożem było założenie, że przywrócenie zdrowych stosunków własnościowych wymaga importu kapitału pieniężnego (bo rodzimy kapitał był w najlepszym razie zbyt skromny). Można postawić hipotezę, że owo założenie było błędne, gdyż nie uwzględniało kapitału, który mógłby się u nas pojawić w wyniku konsekwentnej reprywatyzacji oraz radykalnego zniesienia barier wejścia na rynek nowych podmiotów gospodarczych (przeciętnych, ale przedsiębiorczych jednostek).

Odczarowanie

Ludwig von Mises uważał, że liberałowie nie powinni rezygnować z nazywania swoich idei „liberalnymi”, mimo że przymiotnik ten został zawłaszczony przez etatystów, w szczególności socjalistów. Trzeba jednak pamiętać, że książka Liberalizm w tradycji neoklasycznej, w której zawarł ten pogląd, została opublikowana w 1927 roku. Od tego czasu wysiłki liberałów, by spopularyzować idee wolności jednostki i wolności gospodarczej, nie zostały uwieńczone jakimś spektakularnym sukcesem. Przeciwnie: pojawiają się kolejne ugrupowania używające tego słowa w znaczeniu, które można uznać za sprzeczne z jego pierwotną konotacją. Zwiększyły się zaś możliwości propagandy antyliberalnej, która korzysta z poparcia rządów, nowoczesnych środków przekazu i wyrafinowanych metod socjotechniki.

Wobec takiego rozwoju wypadków w dzisiejszej Polsce odczarowanie słowa „liberalizm” może się okazać zadaniem beznadziejnym. Być może warto poszukiwać innych określeń, lepiej pasujących do realiów współczesności i uwzględniających wrażliwość semantyczną dzisiejszego odbiorcy. Niewykluczone, że takie hasła jak: „wolny rynek”, „wolna, odpowiedzialna przedsiębiorczość”, „społeczeństwo kontraktu (Henry S. Maine), „wolność, równość i dostatek” okazałyby się bardziej chwytliwe niż staromodny i obciążony chaotycznymi interpretacjami „liberalizm”.

Gdybyśmy jednak chcieli nadać „liberalizmowi” pozytywny wydźwięk (odczarować to słowo) na gruncie polskim, to prawdopodobnie należałoby zacząć od popularyzacji „liberalizmu chrześcijańskiego” (por. Bartyzel, op. cit.) i wskazywania, że liberalizm jest zgodny z katolicyzmem i Ewangelią. Można by podkreślać, że katolicy wnieśli znaczny wkład w rozwój idei liberalnych, i przytaczać przykłady, takie jak: Święty Tomasz, szkoła z Salamanki, lord Acton, ksiądz Robert Sirico, prof. Thomas Woods, prof. Hans-Hermann Hoppe, ojciec Jacek Gniadek (polski misjonarz, autor książki o Misesie i Wojtyle Dwaj ludzie z Galicji).

Przyszłość liberalizmu

Bez względu na to, jaka przyszłość czeka słowo „liberalizm” w Polsce, warto przytoczyć prognozę prof. Witolda Kwaśnickiego, który przewiduje, że w XXI wieku nastąpi wzrost znaczenia idei liberalnych i regres etatyzmu (Historia myśli liberalnej, s. 10, rys. 1). Hipoteza ta wiąże się z obserwacją długofalowych cykli w światowej gospodarce.

Czy ekonomia może być „NIESPOŁECZNA”? :)

W ostatnich latach niezwykle popularny stał się termin „ekonomia społeczna”. Przy okazji kwerendy literaturowej z tej tematyki zacząłem się zastanawiać, czy właściwie ekonomia może nie mieć charakteru społecznego? Termin ten wzbudza wiele emocji i w zależności od opcji politycznej oraz prezentowanego poglądu na gospodarkę można zauważyć zarówno jej skrajnych zwolenników, jak i zaciętych przeciwników. Wraz z pojawiającymi się publikacjami na ten temat, rodzą się pewne wątpliwości ze zdefiniowaniem tego pojęcia, jak również czy ekonomia społeczna jest czymś innym niż ekonomia rynkowa? Z pewnością nie ma jasnej, jedynie słusznej odpowiedzi, nie roszczę też sobie prawa do rozwiązania istniejącego sporu. Chciałbym podjąć dyskusję na temat miejsca ekonomii społecznej w myśli ekonomicznej i zastanowić się, czy ekonomia, aby być efektywną, w gruncie rzeczy nie musi mieć społecznego charakteru. Pojawia się wobec tego pytanie, czy ekonomia społeczna jest nowym rozwiązaniem dla gospodarki, czy jedynie kluczem do większej odpowiedzialności w dotychczasowych rozwiązaniach rynkowych. W celu ułatwienia dyskursu na podjęty temat oraz większej przejrzystości będę używał pojęcia ekonomia rynkowa i ekonomia społeczna.

Pojęcie ekonomia pojawiło się już w starożytnej Grecji na przełomie V i VI wieku p.n.e. i wprowadził je Ksenofont. Jego dzieło Oikonomikos stanowiło źródło dla dzisiejszego terminu ekonomia. Jednak umocnienie się i ukształtowanie ekonomii związane było z narodzinami liberalnego systemu gospodarczego, wraz z jego propagatorami – Smithem i Ricardo. Paradygmatem szkoły klasycznej stała się niczym nie ograniczona wolna konkurencja, a jedynym regulatorem „niewidzialna ręka rynku”. Według niektórych badaczy podejście to było niekiedy sprzeczne z interesem społecznym, ponieważ na pierwszym planie stawiano osiągnięcie zysku. Jednocześnie w ich opinii podejście takie było równoznaczne ze stawianiem na pierwszy plan gospodarki i interesu pracodawcy, bez uwzględnienia sytuacji poszczególnych jednostek, co tym samym sprzyjało ich wykluczeniu z aktywnego udziału w życiu społeczno-gospodarczym. Marshall stwierdził, że dziedzina ta powinna mieć na celu badanie ludności w jego codziennym życiu gospodarczym od strony zarówno indywidualnej, jak i społecznej, w celu osiągnięcia dobrobytu. Uważał, że zysk powinien być stawiany na równi z celami społecznymi. Pewna wrażliwość społeczna oraz dążenie do zaspokojenia potrzeb przez wszystkie strony procesu rynkowego w sposób równomierny spowodowała, że część naukowców zwróciła szczególną uwagę na cele społeczne wyodrębniając z ekonomii rynkowej ekonomię społeczną. Wobec tego mianem ekonomii powinno się określać wszelkie działania uznające zasadniczą i pozytywną rolę przedsiębiorstwa, rynku i własności prywatnej i wynikającej z niej odpowiedzialności za środki produkcji.

Dla wielu badaczy termin „ekonomia społeczna” nie jest do końca klarowny. Dokładne zdefiniowanie tego pojęcia jest niezmiernie trudne, ponieważ wymaga odwołania się do innych zagadnień z zakresu zarówno ekonomii, jak i socjologii ukonstytuowanych w celach pomocowych, samopomocowych oraz wspólnotowych. Według Sadowskiego najbardziej trafne byłoby definiowanie ekonomii społecznej poprzez funkcjonujące organizacje trzeciego sektora, m.in. stowarzyszenia i fundacje, centra integracji społecznej i spółdzielnie socjalne. Również Kelly to pojęcie rozumie jako działalność na pograniczu sektora prywatnego i publicznego prowadzone przez organizacje trzeciego sektora, obejmującego organizacje społeczne. Kwaśnicki zaś uważa, że dotyczy ona tych problemów, z którymi inne sektory nie mogą sobie poradzić, a mianowicie spójności społecznej, dbałości o tworzenie miejsc pracy, zachęcania do przedsiębiorczości, a także wszelkiej aktywności nieprzynależnej rynkowi i państwu.

Należy zauważyć, że dokładne tłumaczenie angielskiego pojęcia social economy prowadzi do zawężenia zakresu badań, ponieważ w tym przypadku economy należałoby traktować jako gospodarkę, a nie naukę jako taką. Problem ten w krajach Europy Zachodniej rozwiązano poprzez wprowadzenie do języka ekonomicznego dodatkowo pojęć pokrewnych, takich jak: ekonomia popularna, solidarnościowa, społeczności lokalnej, współpracy, które w szerszy sposób definiują zakres zainteresowania tej dziedziny.

Co wobec tego jest charakterystycznego dla ekonomii społecznej? Czego z kolei nie posiadają podmioty działające w ramach ekonomii rynkowej? Według niektórych autorów, podejście rynkowe jest niekiedy sprzeczne z interesem społecznym, ze względu na ciągłe dążenie do osiągnięcia korzyści wyłącznie przez określone grupy, poprzez stawianie jako najważniejszy cel osiągnięcie zysku przez właściciela kapitału. Jednak już Marshall w 1928 roku zauważył, że ekonomia powinna zajmować się badaniem podejmowanych przez ludność decyzji bezpośredni wpływ na sytuację dla życia gospodarczego, zarówno od strony indywidualnej, jak i zbiorowej. Można zatem zauważyć, że działania na rzecz jednostek nie są wykreowane poprzez ekonomię społeczną, a są przedmiotem rozpraw od dawna.

Ekonomia społeczna, w myśl niektórych naukowców, w odróżnieniu od ekonomii klasycznej, ma na celu taki układ ekonomiczny i społeczny, który przewiduje więcej sprawiedliwości i „szczęścia” dla ludzi. Stara się to osiągnąć poprzez dobrowolne działania społeczeństwa sprzyjające większej racjonalności zaspakajania potrzeb. Jej najważniejsze wartości to zasada dobrowolności, demokracja i pierwszeństwo człowieka nad kapitałem. Bank światowy i OECD zalecają poszukiwania sposobów na pogodzenie wzrostu gospodarczego z działaniami redukującymi ekskluzję społeczną. Pieńkowska zwraca uwagę, że istotą ekonomii społecznej jest prymat działania na rzecz ludzi nad maksymalizacją zysku, a więc oprócz klasycznego celu maksymalizującego zysk, istotnego znaczenie nabiera wrażliwość społeczna. W literaturze przedmiotu zauważalne jest również definiowanie ekonomii społecznej, jako układu ekonomicznego i społecznego dążącego do osiągnięcia bardziej sprawiedliwego podziału dóbr między ludźmi, poprzez dobrowolne działania społeczeństwa sprzyjające większej racjonalności zaspakajania potrzeb. Hausner proponuje, aby ekonomię społeczną definiować jako sektor gospodarki, w którym organizacje społeczne są zorientowane na użyteczność społeczną, a wypracowane środki pieniężne, stanowiące nadwyżkę służą realizacji celów społecznych. Powstaje zatem pytanie, czy w ekonomii rozumianej tradycyjnie, kapitał ludzki jest mniej ważny od rzeczowego i finansowego? Odpowiedź musi być jednoznacznie negatywna. Już w 1861 roku Lincoln zauważył, że praca jest ważniejsza od kapitału, ponieważ stanowi podstawę do produkcji, a bez niej kapitał nie ma szans zaistnienia.

Pomimo definiowania przez Hausnera ekonomii społecznej, zwraca on uwagę, że nie jest ona niczym innym niż ekonomia rynkowa, tym samym nie można jej traktować ani jako substytutu, ani jako alternatywy dla niej. Można zatem uważać, że niesprawność państwa i niedoskonałości mechanizmu rynkowego w ekonomii rynkowej powinny być jedynie poprzez nastawienie społeczne korygowane, tak aby służyły dla dobra ogółu. Wynika z tego, że nie ma sprzeczności wobec dwoma pojęciami, a tym samym można być zarówno prorynkowym, jak i prospołecznym. Autor zauważa, że skoro pracodawcy zdają sobie sprawę, że warto inwestować w środowisko, to tym bardziej widzą potrzebę działań prospołecznych. Zatem nie można powiedzieć, że działania rynkowe z reguły są wymierzone przeciwko ludziom.

Szopa zauważa, że pojęcie ekonomia społeczna mimo szybkiego rozwoju jest koncepcją nader chaotyczną, co powoduje szereg uogólnień, a nieostrość definicji oraz jej w dużej mierze utożsamianie z sektorem pozarządowym, spółdzielczością powoduje pewne nieporozumienia. W opinii Ninacs’a brak jest jednoznacznych kryteriów pozwalających określić, które elementy odróżniają ekonomię społeczną od klasycznej. Analiza prostokąta jego autorstwa nie daje w sposób jednoznaczny odpowiedzi, do jakiej grupy można zaszeregować dany podmiot. Dla niektórych pewne cechy mogą stanowić element ekonomii tradycyjnej, dla innych jest to już ekonomia społeczna. Jednocześnie można zauważyć, że niektóre elementy prostokąta wcale nie są sprzeczne z ekonomia klasyczną, mimo że podlegają ekonomii społecznej. I na odwrót, np. grupy samopomocowe należą do sfery ekonomii rozumianej tradycyjnie, a już grupy samopomocy ekonomicznej do sfery pośredniej. Niejasne jest przyporządkowanie towarzystw dobroczynnych do grupy pośredniej, skoro ich głównym celem działania jest pomoc najuboższym.

Wielu badaczy zajmujących się problematyką ekonomii społecznej uważa, że jest to próba wspólnego składania się przez obywateli na rzecz ogółu. Polega na oferowaniu czasu, pieniędzy i innych dóbr na rzecz pewnej wspólnoty w celu realizacji konkretnych celów. Nowoczesne myślenie wymaga jednak dążeń w nieco innym kierunku. To państwo powinno w formie darowizny przeznaczać wybrane budynki, czy też przekształcać działające instytucje dla potrzeb grup pozarządowych, partnerstwa publiczno-prywatnego, czy też publiczno-społecznego. Dzięki temu zyskałaby szersza grupa ludności, a dotychczas działające pod kuratelą państwa instytucje mogłyby działać sprawniej. Należy przy tym uważać, by instytucje gospodarki społecznej nie powstawały odgórnie, ponieważ może to zdeformować ich charakter. Instytucje rządowe przekształcone w organizacje pozarządowe bardzo często utrzymują starą niewydolną strukturę, a brak zmian osłabia ich zdolność aktywnego działania.

Jednym z argumentów naukowców wyodrębniających z ekonomii tradycyjnej ekonomię społeczną jest fakt, że podmioty działające w ramach tej pierwszej działają wyłącznie lub przede wszystkim dla zysku. Według Winieckiego, nie może to być jednak przeszkodą dla społecznego charakteru ekonomii. Według autora jest wręcz przeciwnie, przedsiębiorca wówczas ma szanse osiągnąć zysk, kiedy jego działalność spotka się z odzewem społeczeństwa, w postaci popytu, w efekcie otrzymuje zysk, który jest swoistą nagrodą za to, że producent wytwarza to czego oczekują konsumenci na rynku. Ekonomia rynkowa musi być społeczna, ponieważ kształtuje relacje zachodzące w społeczeństwie zachodzące w procesie produkcji, wymiany i konsumpcji.

Argument, że w zysku nie partycypują pracownicy i nie są one inwestowane w rozwój zasobów ludzkich jest również mylny. Nic bowiem nie stoi na przeszkodzie, aby wypracowane zyski w przedsiębiorstwie były przeznaczane na poprawę jakości kapitału ludzkiego w przedsiębiorstwie. Można rzecz, że mądrze działający przedsiębiorca, chcący zwiększać własne korzyści ekonomiczne, będzie wspierał działania poprawiające poziom kadry, ponieważ tym samym jego szanse na poprawę pozycji na rynku istotnie mogą się zwiększyć. Jednocześnie racjonalnie działający właściciel dąży do poprawy potencjału społecznego pracowników, ponieważ wiążą się z tym dla niego wymierne efekty zwrotne. Można przy tym zauważyć swoisty paradoks. Wielu przedsiębiorców obawia się wzrostu wartości kapitału ludzkiego zatrudnionych pracowników, widząc w tym zagrożenie dla dalszej pracy tych osób na danym stanowisku lub odejście do konkurencji, a także wzrostu oczekiwań odnośnie poziomu uzyskiwanego wynagrodzenia.

Zysk stanowi dla przedsiębiorstw jeden z warunków istnienia, ponieważ nie ma możliwości prawidłowego funkcjonowania instytucji, które permanentnie przynoszą stratę i w dłuższej perspektywie nie generują zysków. Drucker i Friedman zwracają uwagę, że powiększanie zysku jest społeczną odpowiedzialnością biznesu i jeśli ich się nie osiąga świadczy to o marnowaniu zasobów społecznych. Czy można zatem uznać, że skoro maksymalizacja zysku stoi w sprzeczności do celów ekonomii społecznej, to przedsiębiorstwa społeczne działają nieefektywnie? I tym samym w mniejszym stopniu przyczyniają się do wzrostu gospodarczego? Z pewnością takie uproszczenie jest błędne i może prowadzić do mylnych wniosków. Przedsiębiorstwa te są znacznym rezerwuarem miejsc pracy, nowych form zatrudnienia i przedsiębiorczości, co niewątpliwie może stanowić istotny element wzrostu w gospodarce.

Gospodarkę liberalną traktuje się często jako pozbawioną skrupułów walkę o pieniądz, gdzie wszystkie chwyty są dozwolone. Jednak obraz ten jest wyolbrzymiony i zniekształcony. W procesie wieloletniego kształcenia się ekonomii rozumianej tradycyjnie wypracowane zostały pewne mechanizmy hamujące, pozwalające na wzajemną współpracę i korzystanie z efektu synergii. Elementami rynku jest nie tylko konkurencja, ale przede wszystkim wzajemna współpraca, bez której rozwój gospodarczy byłby niemożliwy. Jest sprawą oczywistą, że w procesie rynkowym wiele przedsiębiorstw upada, jednak w ich miejsce natychmiast powstają nowe. Taka sama sytuacja kształtuje się wśród przedsiębiorstw trzeciego sektora, a mianowicie słabe, gorzej radzące sobie z gromadzeniem kapitału przestają istnieć. Świadczy to o tym, że upadek przedsiębiorstw nie jest domeną tylko gospodarki liberalnej.

Istotną sprawą jest, aby w ramach działań rynkowych nie zyskiwała wyłącznie wąska grupa społeczna. Należy pamiętać, że gospodarowanie jest grą, w której nie może być przegranych, zaś sam proces gospodarczy musi charakteryzować się tym, że każda ze stron powinna czuć się zwycięska. W związku z tym efektywnie działający przedsiębiorca będzie dążył do takich rozwiązań, które będą służyć ogółowi. Dlatego współpraca i korzystanie z efektu synergii jest jednym z ważniejszych warunków osiągnięcia sukcesu rynkowego, a brak wzajemnego współdziałania może osłabić rozwój poszczególnych przedsiębiorców. Można wobec tego stwierdzić, że w gospodarce rynkowej nie wszystkie chwyty są dozwolone i akceptowane przez jej uczestników. Działania nieetyczne i sprzeczne z zasadami współżycia społecznego przekładają się na utratę klientów na rzecz instytucji o dobrej reputacji rynkowej. Dążenie do poprawy odbioru firmy przez społeczeństwo a tym samym poprawa jej pozycji rynkowej związana jest z kształtowaniem pozytywnych relacji zarówno ze swoimi pracownikami, jak i otoczeniem, w tym środowiskiem naturalnym. Pozwala to stworzyć stały związek, który w przyszłości ma na celu osiągnięcie korzystnych efektów ekonomicznych. Nie jest tutaj ważne, czy działania prospołeczne, czy też proekologiczne wynikają z pobudek altruistycznych, czy są efektem egoistycznego myślenia o wyższym zysku, ważne jest, że prowadzą do poprawy warunków życia danego społeczeństwa. Już Adam Smith w XVIII wieku zauważył, że człowiek pomimo podejmowania działań z pobudek egoistycznych sprzyja pożytkowi ogółu.

Herbst zauważa, że w przedsiębiorstwach społecznych zysk przeznaczany jest na rzecz wspólnoty, jednak w klasycznej ekonomii zysk również może być dzielony pomiędzy pracowników. Sprzyja to większej motywacji, tworzeniu się więzi z przedsiębiorstwem oraz większą odpowiedzialnością za rozwój przedsiębiorstwa.

Według Madeja idea ekonomii społecznej powinna opierać się na 7 atrybutach: twórczy zamysł wzbogacenia narodowej kultury nowym obyczajem, chłodna kalkulacja pozwalająca na oszacowanie podejmowanego ryzyka gospodarczego z wykorzystaniem darów ofiarności osób powiązanych wolą wspólnego działania oraz zaufanie niezbędne do trwałości współodpowiedzialności. Tezy te stanowią jednocześnie podstawy ekonomii rynkowej. Wszakże twórcze myślenie w gospodarce rynkowej jest jednym z ważniejszych elementów działania. Dzięki poszukiwaniu nowych możliwości, tańszych źródeł zaopatrzenia, obniżaniu kosztów itd. przedsiębiorca może oferować konsumentom nowe produkty. Twórczość bowiem stanowi istotny element reakcji na potrzeby ludzi i jest motorem kreacji nowych potrzeb. Dlatego jednym z ważniejszych cech każdego sprawnie działającego przedsiębiorcy jest innowacyjność, ponieważ pozwala ona pomnażać własny majątek, a w efekcie sprzyja dobrobytowi ogółu.

Niejednokrotnie uważa się, że jedną z głównych cech gospodarki rynkowej jest wzajemna rywalizacja o zasoby. Stwierdzenie to jest dużym uproszczeniem, ponieważ działalność gospodarcza nie może być pozbawiona współpracy, a ta z kolei musi być poparta wzajemnym zaufaniem. Jest ono podstawą funkcjonowania przedsiębiorstw rynkowych. Fundamentem tego zaufania jest przejrzystość działania, pomimo ochrony tajemnicy handlowej. Przejawiać się ono musi we wzajemnym budowaniu relacji opartych na korzyściach ekonomicznych obu stron. Jednak wzajemne relacje nie mogą mieć charakter wzajemnej rywalizacji o klienta, ale współpracy w celu poprawy skuteczności działania i efektywności, zaś wzajemna konkurencja rynkowa powinna służyć jako bodziec do poprawy jakości świadczonych usług.

Niechęć części środowiska ekonomistów do ekonomii społecznej może po części wynikać z inflacji państwa opiekuńczego welfare state. Myślenie perspektywiczne wymaga dążeń w nieco innym kierunku – państwo powinno być jedynie jednym z podmiotów i głównie włączać się w promowanie działań prospołecznych. Jego rola powinna ograniczać się do tworzenia modelu ekonomicznego, w którym biorący udział stają się współtwórcami aktywnie uczestniczącymi w procesie podnoszenia jakości życia oraz warunków życiowych, a w efekcie inkluzji znacznej części społeczeństwa, dotychczas nieuczestniczącego w codziennym życiu społeczno-gospodarczym. Należy jednak pamiętać, że włączanie się państwa w działalność pomocniczą na rzecz obywateli nie może ograniczać się do pomocy społecznej i wypłacanie zasiłków, a musi mieć charakter całościowy i zintegrowany. Nie może polegać na „gaszeniu pożarów”, a tworzeniu takiego ustawodawstwa, które będzie sprzyjać tworzeniu się różnorakich przedsięwzięć obywatelskich. Instytucje rządowe oraz organizacje trzeciego sektora muszą uświadamiać pracodawców, jakie korzyści mogą osiągnąć prowadząc działania zgodnie z zasadą Henrego Forda – 3 P (people, product, profit), w którym każdy element jest równorzędny, a więc ludzie mają takie samo znaczenie jak kapitał, a cele społeczne znajdują się na równi z celami ekonomicznymi. Należy przy tym zauważyć, że dotychczas nie zostały wypracowane przez państwo kierunki rozwoju gospodarki społecznej.

Krytyka ekonomii społecznej wynika niekiedy z obawy przed nadmiernym wzrostem etatyzmu państwa i wzrostu redystrybucji zasobów od bogatych do biednych. Jednak, aby uniknąć poszukiwań pozornych recept poprawiających sytuację w gospodarce należałoby w ekonomii rynkowej powrócić do rozwiązań sprzyjających inkluzji społecznej, m.in. w wyniku ograniczenia marnotrawstwa zasobów ludzkich. Lepsze wykorzystanie tego kapitału w efekcie może prowadzić do poprawy sytuacji gospodarczej, a w efekcie wzrostu dobrobytu. Konieczne zatem są takie działania, które zmierzają do większej aktywizacji ludności, co w perspektywie służyłoby zwiększeniu ich partycypacji z życiu społeczno-gospodarczym.

Proces zwiększania uczestnictwa obywateli w życiu gospodarczym kraju, a tym samym ich większa aktywizacja jest jedną z ważniejszych ról państwa. Nie powinien jednak mieć charakteru rozrostu świadczeń socjalnych i pogłębiania się państwa opiekuńczego, a rzeczywistej pomocy w postaci darowizn na rzecz instytucji pozarządowych, partnerstwa publiczno-prywatnego, czy też publiczno-społecznego w zamian za określone korzyści zwrotne. Takie współfinansowanie musi mieć charakter okresowy, po którym przedsiębiorstwo musi uzyskiwać całkowitą samodzielność ekonomiczną. Jednak ta forma współpracy nadal pozostaje w sferze perspektyw, a nie rzeczywistych działań. Należy przy tym uwzględnić argument, aby powstające instytucje nie były tworzone odgórnie, ponieważ mogłoby to sprzyjać utrzymywaniu dotychczasowych niewydolnych struktur, a tym samym ograniczać zdolność do aktywnego działania. Dodatkowo pomoc w tej formie może mieć charakter uznaniowy, a środki na wsparcie mogłyby płynąć do organizacji powiązanych z władzą lokalną. Konieczne są wobec tego odpowiednie regulacje prawne przeciwdziałające niebezpieczeństwu konieczności „układania się” z instytucjami administracji państwowej. Przeciwdziałałoby to zachowaniom zmierzającym do uzależnienia potrzebujących od określonej pomocy (np. koncepcja wyuczonej bezradności Seligmana) i tworzenia się klientelizmu państwa socjalnego. Bardzo ważne jest, aby pomoc nie miała charakteru interwencji bezpośredniej. W przeciwnym wypadku można się liczyć ze spadkiem aktywności, wzrostem biurokracji i przesadnym wzrostem znaczenia instytucji publicznych.

Dodatkowo część naukowców wychodzi z założenia, że ekonomia społeczna koncentruje się na zagadnieniach dnia dzisiejszego na zasadzie ex post, podczas, gdy ekonomia rynkowa stawia na cele długookresowe koncentrując się na działaniach ex ante. Niemniej jednak nie oznacza to, że w obu podejściach istnieje zasadnicza rozbieżność długookresowa. Według Góry, cele społeczne stanowią istotny czynnik sprzyjający trwałemu wzrostowi gospodarczemu, z kolei wzrost gospodarczy sprzyja realizacji celów społecznych. W związku z tym trwały wzrost gospodarczy jest jednocześnie celem społecznym, a więc w długim okresie cele rynkowe i społeczne muszą być tożsame.

Rifkin formułę ekonomii społecznej traktuje jako proces służący pogłębianiu się spójności społecznej, ograniczenie marginalizacji społecznej oraz zapobieganiu wykluczenia pewnych grup społecznych z życia społeczno-gospodarczego poprzez rozwijanie w ludziach empatii. Jednak, czy empatia nie powinna być domeną instytucji pomocowych, stowarzyszeń, czy też towarzystw dobroczynnych oraz ludzi jako jednostek? Głównym wyznacznikiem ekonomii musi pozostać dbałość o rozwój ekonomiczny firmy, jednak musi on być połączony z rozwojem społecznym. Jedynie współgranie tych dwóch elementów będzie sprzyjać osiągnięciu korzyści przez obie strony. Walka o wynik ekonomiczny bez kształtowania poczucia odpowiedzialności społecznej prowadzi do osiągania zysków krótkoterminowych, dlatego mądrzy menedżerowie chcący podnieść efektywność firmy będą dążyć do poprawy kultury organizacyjnej własnego przedsiębiorstwa.

Warto zauważyć, że wiele elementów ekonomii społecznej upodabnia ją do klasycznie rozumianej ekonomii. Jednocześnie trudno stwierdzić, czy jest ona elementem gospodarki, czy tylko formą ekonomii rynkowej. Bez względu na jej umiejscowienie w hierarchii nauk, jej wpływ na wzrost gospodarczy jest podobny jak ekonomii rynkowej. Przedsiębiorstwa nastawione nie tylko na zysk mogą osiągnąć przewagę konkurencyjną, a w efekcie sprzyjać wzrostowi gospodarczemu wówczas, gdy będą potrafiły wykorzystać swój prospołeczny charakter.

Należy pamiętać, że ekonomia musi działać nie tylko dla zysku, ale z zyskiem, rozumianym subiektywnie przez przedsiębiorstwo, oraz na zasadzie solidarności i wzajemności przy wykorzystaniu narzędzi ekonomicznych. Wówczas nie będzie istniała konieczność redefiniowania tego pojęcia i tworzenia dodatkowych dookreśleń. Konieczne jest wobec tego wzięcie pod uwagę osób defaworyzowanych przez społeczeństwo, a więc wykluczonych, bezrobotnych, o niskich kwalifikacjach, czy też niepełnosprawnych i włączenie ich do głównego nurtu działań, co będzie sprzyjać poprawie ich sytuacji materialnej. Tak rozumiana ekonomia traktuje cele społeczne na równi z celami gospodarczymi. Prowadząc rozważania, jak wiele w ekonomii ma być stosowanej zasady solidarności społecznej należy pamiętać stare chińskie przysłowie mówiące, że „lepiej nauczyć kogoś łowić ryby, niż mu rybę podarować”.

(artykuł w części został opublikowany w Pracy Socjalnej nr 4, 2009 rok, Rozważania nad ekonomią społeczną)

Na podstawie literatury:

P.F. Drucker, Społeczeństwo prokapitalistyczne, PWN, Warszawa, 1999.

M. Friedman, The social responsibility of bussiness is to increase its profits, New York Times Magazine, 1970, September, 13.

M. Góra, Niedostatki koncepcji zwanej „Europejskim Modelem Społecznym, Problemy polityki społecznej, nr 8, 2005.

J. Hausner, Czy finansowanie ze środków publicznych psuje przedsiębiorczość społeczną?, Ekonomia społeczna, 2008, nr 1.

J. Hausner, Zarządzanie publiczne, Scholar, Warszawa, 2008.

K. Herbst, Kondycja ekonomii społecznej w Polsce w 2006 roku, 2006, Klon-Jawor, Warszawa.

H. Izdebski, Czym jest ekonomia społeczna?, Ekonomia Społeczna, nr 1, 2007.

S. Kalinowski, Ekonomia społeczna?, Dylematy współczesnej polityki społecznej, Z warsztatu badań Katedry Nauk Społecznych, numer IX, Poznań, 2007.

S. Kelly, Ekonomia społeczna i przedsiębiorczość społeczna w Unii Europejskiej, [w:] Kapitał społeczny. Ekonomia społeczna, red. T. Kaźmierczak, M. Rymsza,, Instytut Spraw Publicznych, Warszawa, 2007.

W. Kwaśnicki, Ekonomia (gospodarka) społeczna, www.prawo.uni.wroc.pl/~kwasnicki.

A. Madej, Efektywność i sprawiedliwość w ekonomii solidarności, Ekonomia Społeczna, 2008, nr 1.

W.A. Ninacs, A Revier of the Theory and Practice of Social Economy, SRDC Working Paper Series 02, 2002.

D. Pieńkowska, Ekonomia społeczna – podstawowe informacje, 2004, www.ngo.pl.

J. Rifkin, Europejskie marzenie, Nadir, Warszawa, 2005.

T. Sadowski, Ekonomia społeczna w Polsce – nowe perspektywy w przeciwdziałaniu wykluczeniu społecznemu, Rynek Pracy, 2005, nr 3(147).

B. Szopa, Ekonomia społeczna z perspektywy ekonomii tradycyjnej, Ekonomia Społeczna, 2007, nr 1.

J. Winiecki, Ekonomia jest zawsze społeczna, Liberte, 2008, nr 2, www.liberte.pl.

Jaki liberalizm? :)

W ostatnich dekadach mieliśmy zarówno na świecie, jak i u nas do czynienia z sojuszem neoliberalizmu zbliżającego się do libertarianizmu z technokratyzmem. Sojusz ten doprowadził nie tylko do kryzysu, którego jesteśmy obecnie świadkami, ale także do skutecznej kompromitacji liberalizmu, który jest dziś powszechnie utożsamiany z hiperindywidualizmem, egoizmem, chciwością i ignorancją wobec dobra wspólnego i celów wykraczających poza proste hasło liberalne „Bogaćcie się!”.

Uwagę prasy i innych środków masowego przekazu przykuły jakiś czas temu kontrowersje związane z rzekomym odejściem od ideałów liberalnych przez byłego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego. Jego uwagi dotyczące roli państwa w gospodarce wyrażone na marginesie sprawy zakupu banku WBK sprowokowały szereg gniewnych reakcji czołowych polskich ekonomistów zaangażowanych w reformy ostatnich dwudziestu lat. Także w środkach masowego przekazu pojawiły się komentarze mówiące o zdradzie ideałów liberalnych przez polityka uważanego wszak za czołowego polskiego liberała, jednego z twórców środowiska gdańskich liberałów. Wszystko to prowokuje do postawienia pytań o dominujące w Polsce wyobrażenie liberalizmu, a także o to, czy wyobrażenie to jest jedynym możliwym. Odpowiedź na pierwsze pytanie jest oczywista: wyobrażenie liberalizmu dominujące w Polsce ściśle wiąże się z jego wersją noszącą w nauce nieco mylącą nazwę neoliberalizmu, a związaną z twórczością ekonomiczną oraz filozoficzną takich tuzów myśli liberalnej jak Ludwig von Mises, Friedrich August von Hayek oraz Milton Friedman. Ich wspólnym założeniem była niechęć do państwa i wszelkiego planowania oraz kult indywidualizmu i prywatnej własności. Wierzyli oni głęboko w to, że wolny rynek jest najlepszym mechanizmem ekonomicznym zapewniającym spontaniczne powstanie właściwego ładu społecznego, a wszelkie ingerencje w jego działanie mogą jedynie prowadzić do nieszczęść, określanych przez nich zbiorczym mianem socjalizmu. Idee tej szkoły myślenia stały się niezwykle wpływowe w świecie ekonomicznym w latach siedemdziesiątych XX wieku, zaś w latach osiemdziesiątych przeniknęły także do świata polityki. Próbą ich realizacji w praktyce były rządy Ronalda Reagana w USA oraz Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii. Ich sukcesy ekonomiczne oraz dominujący nastrój intelektualny z pewnością wpłynęły na to, że liberalizm zaczęto utożsamiać z neoliberalizmem, całkowicie zapominając o wewnętrznym zróżnicowaniu ruchu liberalnego.

Technokratyczny polski liberalizm

Owa jednostronność była wyraźnie widoczna także w polskim liberalizmie. Środowiska liberałów gdańskich, krakowskich czy warszawskich rozwijały swojej idee ekonomiczne i polityczne pod wyraźnym wpływem Fredricha Augusta von Hayeka oraz sygnałów płynących z gospodarek amerykańskiej i brytyjskiej pod rządami Reagana i Thatcher. Trudno się zatem dziwić, że nastrojom tym ulegli także ekonomiści polscy dokonujący reform po 1989 roku, z Leszkiem Balcerowiczem na czele. Nastroje te wiązały się także z dominującym wtedy przekonaniem, że nauka ekonomii osiągnęła pełną dojrzałość teoretyczną i dlatego upodobniła się do nauk ścisłych. Wydawało się, że jest ona zbiorem uniwersalnych praw, których zastosowanie musi doprowadzić do w pełni przewidywalnych skutków w działalności społeczeństw i gospodarek, tak jak działanie praw fizyki prowadzi do w pełni przewidywalnych skutków w przyrodzie. Inwazja metod matematycznych, dominacja metodologicznego założenia, że człowiek jest istotą w pełni racjonalną, co miało oznaczać, że zawsze kieruje się swoim najlepszym interesem, a także nadmierne oddzielenie ekonomii od innych nauk (psychologii, politologii, filozofii, socjologii, kulturoznawstwa) będące znakiem przekonania, że gospodarka jest całkowicie autonomiczną dziedziną praktyki społecznej, doprowadziły do traktowania ekonomii jako zbioru niepodważalnych prawd. Prawdy te były w zadziwiający i zastanawiający sposób zbieżne z głównymi założeniami filozoficznymi liberalizmu w jednej z jego możliwych wersji. Tej mianowicie, która wiązała się z podejściem zwanym w nauce leseferyzmem, a oznaczającym, z grubsza mówiąc, wiarę w zbawczą moc przedsiębiorczości jednostek, którym nie powinny przeszkadzać żadne instancje ponadjednostkowe takie jak rząd czy państwo. Zgodnie z założeniem Adama Smitha, jednego z ojców-założycieli liberalizmu i ekonomii jako nauki, suma interesów jednostkowych zharmonizowanych przez działanie niewidzialnej ręki rynku miała doprowadzić do dobrobytu powszechnego, zaś państwo jako stróż nocny rynku kapitalistycznego miało jedynie strzec reguł gry, w tym nade wszystko bezpieczeństwa oraz praw własności. W praktyce ekonomicznej i politycznej Stanów Zjednoczonych pod rządami Reagana oraz Wielkiej Brytanii pod rządami Thatcher założenia te uległy jeszcze zaostrzeniu, prowadząc do czegoś, co wybitny filozof brytyjski John Gray nazwał „bolszewizmem rynkowym”, przekonania, że efektywna ekonomicznie i społecznie może być wyłącznie własność prywatna, kierująca się zasadami wymiany wolnorynkowej. Przekonanie to w połączeniu z lansowanym ultraindywidualizmem, wynikającym z przekonania, że społeczeństwo to nic innego jak suma jednostek oraz pobłażliwość dla takich cech jak egoizm i chciwość, kiedyś uważanych za wady, doprowadziły do przekształcenia się liberalizmu w orientację, którą przyjęło się w filozofii polityki określać mianem „libertarianizmu”. Libertarianizm to liberalizm w wersji skrajnej, fundamentalistycznej. I choć przesadą byłoby mówić, że w takiej właśnie wersji rozpowszechnił się on także w Polsce (nasz rodzimy rzecznik libertarianizmu, J. Korwin-Mikke, na szczęście nigdy nie uzyskał znaczącego wpływu na rządy w Polsce), to jednak niewątpliwie wywarł on pewien wpływ na myślenie polskich elit ekonomicznych i politycznych. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że nasz rodzimy liberalizm stał się jednowymiarowy (liczyła się dla niego tylko warstwa ekonomiczna doktryny liberalnej), dogmatyczny i zaślepiony. Nadto przybrał on u nas w ciągu ostatnich dwudziestu lat postać technokratyczną. Technokratyzm w podejściu do kwestii ekonomicznych i społecznych to z grubsza przekonanie, że wszelkie kwestie sporne da się w ostateczności sprowadzić do problemów technicznych, albowiem cele działań ekonomicznych oraz społecznych są poza dyskusją. Technokrata nie widzi więc potrzeby debaty o owych celach, namysłu nad kosztami społecznymi wprowadzania ich w życie, ani też potrzeby postrzegania ekonomii jako fragmentu większej całości, a gospodarki jako jedynie jednego z elementów życia społecznego. Z góry wie, co dobre dla wszystkich, odpowiedź na wszelkie dylematy podsuwa mu bowiem nauka, traktowana jako uniwersalny i niepodważalny zbiór metod osiągania celów, które same są z jego perspektywy oczywiste. Stąd też wszelkie próby wzniecania dyskusji na ich temat, jak i samych środków prowadzących do ich realizacji traktuje on jako stratę czasu, reagując na nie ledwo skrywanym zniecierpliwieniem (zauważmy, z jak wielkim trudem ukrywa je zawsze profesor Leszek Balcerowicz). W ostatnich dekadach mieliśmy zarówno na świecie, jak i u nas do czynienia z sojuszem neoliberalizmu zbliżającego się do libertarianizmu z technokratyzmem. Sojusz ten doprowadził nie tylko do kryzysu, którego jesteśmy obecnie świadkami, ale także do skutecznej kompromitacji liberalizmu, który jest dziś powszechnie utożsamiany z hiperindywidualizmem, egoizmem, chciwością i ignorancją wobec dobra wspólnego i celów wykraczających poza proste hasło liberalne „Bogaćcie się!” (rzucone przez Fran?oisa Guizota, premiera Francji w latach 1840-1848).

Wolność i sprawiedliwość

Pojawia się pytanie, czy liberalizm można zrehabilitować. Moim zdaniem tak, pod warunkiem że przestanie się go utożsamiać z jedną tylko wersją tej doktryny. Musi to jednak oznaczać odejście od ekonomistycznego skrzywienia liberalizmu obecnego w neoliberalizmie, a zatem od sprowadzania wszelkich żywotnych kwestii społecznych do kwestii efektywności ekonomicznej. Liberalizm to nie tylko troska o zrównoważony budżet oraz pochwała indywidualnej przedsiębiorczości. W swojej wersji umiarkowanej, nawiązującej do twórczości jednego z ojców-założycieli tradycji liberalnej, a mianowicie Johna Stuarta Milla, to nade wszystko troska o to, aby wolność jednostki, jej prawo do szczęścia zharmonizować z interesem społecznym nie tylko za pośrednictwem wolnego rynku, ale także państwa. To przekonanie, że istnieją takie sfery życia społecznego, których nie powinno się prywatyzować (np. służbę zdrowia, szkolnictwo, transport publiczny czy ochronę przyrody), że własność państwowa czy spółdzielcza może być równie efektywna ekonomicznie jak własność prywatna, że elementy planowania nie oznaczają wcale zwracania się ku socjalizmowi, zaś dobro wspólne to nie tylko puste hasło, ale znak istnienia wspólnoty, której nie da się sprowadzić do zbioru egoistycznie nastawionych jednostek. To orientacja, która nie musi być głucha na kwestie sprawiedliwości społecznej czy państwa opiekuńczego. Wszak to liberałowie brytyjscy w początkach XX wieku, skupieni w ruchu tzw. Nowego Liberalizmu (m.in. L.T. Hobhouse, J.A. Hobson) kładli teoretyczne podwaliny pod brytyjskie państwo dobrobytu. Te same ideały podniósł dziesiątki lat później John Rawls, najwybitniejszy myśliciel liberalny XX wieku, w Polsce niemal zupełnie ignorowany. Nie przypadkiem zatytułował on swe główne dzieło Teoria sprawiedliwości. Liberałowie powinni powrócić do tej tradycji, wyzbyć się lęku o uleganie wpływom myśli lewicowej i śmiało nawiązać do dorobku Nowego Liberalizmu czy Johna Rawlsa. Jest to szczególnie potrzebne w Polsce, w której liberalizm wystąpił w swej zwulgaryzowanej formie. Może pora już, abyśmy sobie uświadomili, że kraje, które odniosły wielki sukces gospodarczy oraz społeczny w Europie (a sukces społeczny to zdecydowanie coś więcej niż tylko sukces gospodarczy, ten ostatni mierzy się wskaźnikami PKB, ten pierwszy jakością życia), a zatem kraje skandynawskie, to także kraje liberalne z gospodarką wolnorynkową i ochroną praw jednostki.

Zarówno twórca podwalin ekonomicznych sukcesu Skandynawów Gunnar Myrdal, jak i z guru neoliberałów Milton Friedman, otrzymali nagrodę Nobla w dziedzinie ekonomii (pierwszy w 1974 roku, drugi w 1976 roku), obaj zatem zasługują na uwagę. W Polsce w ostatnich latach dawaliśmy szansę wyłącznie Friedmanowi, dajmy zatem teraz Myrdalowi (choć zdecydowanie nie wszystko w jego poglądach jest godne uznania, był on wszak gorącym zwolennikiem eugeniki). Nieprawdą jest, że na model skandynawski nas nie stać. Skandynawowie wyciągnęli się z biedy właśnie dlatego, że go zastosowali, a nie zastosowali go dlatego, że stali się nagle bogaci. Już najwyższa pora, abyśmy dokonali korekty w naszym myśleniu o pożądanym modelu ekonomicznym i społecznym i zamiast chwalić się ilością miliarderów na liście Forbesa, zaczęli chwalić się tym, jak udaje nam się ograniczyć obszary biedy i wykluczenia, rewitalizować przestrzeń publiczną zawłaszczaną przez podmioty prywatne, upowszechniać kulturę wysoką i dbać o nasze zaśmiecone dziś środowisko kulturowe i przyrodnicze. Nasz sukces powinien mierzyć się tym jak żyje się najgorzej sytuowanym, a nie tym, w jakie luksusy opływają najbogatsi. Zastosowanie metod neoliberalnych w Polsce z pewnością doprowadziło do wielkiego skoku cywilizacyjnego (i polskim liberałom należą się słowa uznania), ale także do powstania niesprawiedliwości społecznej uwidaczniającej się choćby ogromnymi nierównościami społecznymi (jednymi z najwyższych w Europie), nierównym traktowaniem przez państwo różnych grup społecznych, podporządkowywaniem aparatów państwa interesom korporacyjnym, odtwarzaniem różnic klasowych przez system edukacji. Dotąd zabiegaliśmy głównie o wolność; pora już, abyśmy zaczęli równie intensywnie zabiegać o równość i sprawiedliwość. Także jeśli uważamy się za liberałów.

Andrzej Szahaj – Prof. dr hab., dziekan Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, członek Komitetu Nauk Filozoficznych PAN oraz Komitetu Nauk o Kulturze PAN.

Jak edukacja mogłaby wspomóc poprawę konkurencyjności w Polsce :)

Dla ekonomistów nie ulega wątpliwości, że polska gospodarka ma poważny kłopot z konkurencyjnością, jakkolwiek by jej nie definiować. Nie potrafimy skutecznie wykorzystywać różnych atutów i silnych stron. Poprawę konkurencyjności w trakcie transformacji gospodarczej zawdzięczamy w dużym stopniu kapitałowi zagranicznemu, który silnie oddziałuje na zachowania krajowych przedsiębiorstw. Inne kraje regionu potrafią lepiej niż Polska radzić sobie z konkurencyjnością.

Potwierdzeń słuszności takiej diagnozy jest wiele, przede wszystkim wskazują na to liczne międzynarodowe rankingi konkurencyjności, atrakcyjności czy innowacyjności krajów. W  najnowszym raporcie Banku Światowego „Doing business” Polska wypadła gorzej niż Białoruś.

Polscy ministrowie zachowują urzędowy optymizm w kwestii konkurencyjności kraju pokazując jednostkowe przykłady sukcesów, co jednak nie znajduje potwierdzenia w szerszej skali. Ich wiara w sukces jest naiwna, gdyż sądzą, że odpowiednio wysokie nakłady na programy czy projekty nakierowane na poprawę sytuacji i na ogół współfinansowane ze środków unijnych będą skuteczne. Najczęstszy błąd w rozumowaniu polega na patrzeniu na sprawę z perspektywy nakładów, a nie efektów.

Z konkurencyjnością jest tak samo jak z pogodą – jest zawsze. Problem w tym, by była ona na odpowiednio wysokim poziomie. Konkurencyjność, to nic innego jak zdolność przedsiębiorstw i kraju do skutecznego konkurowania na szeroko rozumianych rynkach. Warunkiem poprawy konkurencyjności jest innowacyjność, która z kolei jest piętą Achillesa Polski.

Główną barierą poprawy innowacyjności i konkurencyjności w naszym kraju jest, moim zdaniem, czynnik ludzki, czyli niedostateczna transformacja „w głowach”. Zbyt dużo powielanych jest zachowań wywodzących się z czasów PRL-u. Liczne programy rządowe, których celem jest poprawa konkurencyjności skazane są na niepowodzenie z bardzo prostego powodu. Kierowane są one bowiem pod niewłaściwy adres, czyli do samych przedsiębiorstw lub ich bezpośredniego otoczenia. Inaczej mówiąc kierowane są na koniec procesu, a nie na jego początkowe i pośrednie etapy. Środki należałoby kierować na przełamanie barier mentalnych, czyli na odpowiednio ukierunkowaną edukację.

W Polsce panuje powszechne przyzwolenie na oszukiwanie w edukacji. Plaga ściągania jest powszechna. Przy okazji przeprowadzania matur w 2011 roku wielu polityków publicznie przyznało się do ściągania na maturze, a przywódca pewnej partii politycznej obecnej w Sejmie uczynił to z nieskrywaną dumą.

Dramatycznym efektem takich postaw jest stosowanie oszukańczych praktyk także w wielu dziedzinach życia społecznego i gospodarczego. Stąd biorą się lewe zwolnienia lekarskie, lewe prawa jazdy, wyłudzane renty, a w przeszłości odraczanie czy zwalnianie ze służby wojskowej za łapówki lub przez kumoterstwo.

Eliminacja negatywnych zachowań społecznych, nie tylko ściągania w szkołach, powinna rozpoczynać się już w przedszkolu i konsekwentnie być realizowana aż po studia wyższe i trwać wiele lat. Motywy uczciwej rywalizacji powinny przewijać się przez całą naukę. Istnieje pilna potrzeba wszczepienia do reform edukacji elementów przygotowywania młodych ludzi do konkurowania we współczesnym świecie.

Kreowanie przez polityków i inne osoby publiczne postaw opartych na oszustwie przynosi tragiczne skutki dla przyszłych zachowań kolejnych pokoleń. Młodzi ludzie już w szkole uczą się oszukiwać (samych siebie i całe społeczeństwo), trudno zatem oczekiwać, by w dorosłym życiu w ich zachowaniach na rynku było inaczej. Nauczeni w szkole, że oszustwo popłaca, gubią się w sytuacjach uczciwej konkurencji. Nauczono ich bowiem zastępowania konkurencji oszustwem.

Inny grzech edukacji blokujący konkurencyjność, to schematyczne egzekwowanie wiedzy oznaczające zabijanie umiejętności samodzielnego, kreatywnego bądź innowacyjnego myślenia. Jednym z negatywnych efektów takiego podejścia jest brak skutecznego mechanizmu selekcji najlepszych uczniów bądź studentów. System olimpiad wiedzy uczniowskiej jest pożyteczną inicjatywą, tyle, że dotyczy tylko pewnego etapu edukacji. Ponadto w Polsce nie ma odpowiedniego klimatu do tworzenia i rozwoju elit intelektualnych, a jeszcze wcześniej elitarnych szkół kształcących przyszłych liderów. Ze względów historycznych narzucane są w sposób bezrefleksyjny postawy egalitarne,       które w swoich założeniach mają ograniczanie rozwoju indywidualności.

Niewiele uwagi poświęca się też w edukacji pracy zespołowej, działaniom w grupie, współdziałaniu z innymi dla osiągania  sukcesów. Umiejętność działania w zespole jest jednym z warunków skutecznego konkurowania we współczesnym świecie.

Można postawić zarzut edukacji, że zbyt wolno dostosowuje się ona do zmian w otoczeniu zewnętrznym. Wiedza przekazywana w szkołach rzadko kiedy uwzględnia zmianę układu sił w świecie. Informacje na temat krajów określanych jako emerging markets przekazywane są z pozycji wyższości kulturowej bądź cywilizacyjnej.

Znakomitym pomysłem było wprowadzenie do liceów nauczania podstaw przedsiębiorczości. Szkopuł w tym, że praktyka nauczania tego przedmiotu pozostawia wiele do życzenia. Po pierwsze, brakuje nauczycieli z odpowiednimi kwalifikacjami. Przedsiębiorczości nauczają ludzie bez żadnych doświadczeń praktycznych. Po drugie, programy nauczania są mało atrakcyjne i nakierowane na wiedzę, która nie kształtuje przedsiębiorczych postaw. Po trzecie, przedmiot ten traktowany jest zarówno przez nauczycieli, jak i przez uczniów z lekceważeniem, niekiedy wręcz jak zło konieczne. W efekcie szkoła średnia nie jest w stanie wyposażać swoich absolwentów w wiedzę potrzebną na podjęcie samodzielnej działalności gospodarczej.

Niewiele lepiej przedstawiają się efekty działań akademickich inkubatorów przedsiębiorczości. Przekonałem się o tym przewodnicząc kapitule „Gazety Wyborczej” i Raiffeisen Banku Polska w trzech kolejnych konkursach „Pomysł na firmę” z nagrodami wysokości 100 tys. zł dla zwycięzcy. Do konkursu, w którym oceniane były biznes plany i rozmowy z autorami najlepszych pomysłów stawało wielu uczestników akademickich inkubatorów przedsiębiorczości. Kapituła miała duże trudności z wyłonieniem zwycięzców, głównie z powodu braku biznes planów, które stwarzałyby szanse na realny sukces rynkowy. Dotychczas nie przyznano pierwszej nagrody w kwocie 100 tys. zł.

Przedsiębiorcy nie stanowią w Polsce grupy cieszącej prestiżem w społeczeństwie. Jest to w dużej mierze zasługą klasy politycznej, która w skrajnych przypadkach (dla osiągnięcia celów politycznych) prowadziła nieprzemyślane akcje wymierzone przeciw najbogatszym polskim przedsiębiorcom, co jednak dawało negatywne reakcje skierowane na wszystkich przedsiębiorców. Tworzenie wrogiej atmosfery wokół przedsiębiorców nie sprzyja rozwojowi przedsiębiorczości.

Podane wyżej przykłady pokazują, jak wiele należy uczynić dla poprawy wizerunku przedsiębiorczości, przekonaniu do niej społeczeństwa i wprowadzenia przemyślanych elementów nauczania poruszania się w gospodarce rynkowej wymagającej coraz więcej od uczestniczących w niej osób i przedsiębiorstw.

Bardzo ważnym aspektem przedsiębiorczości jest wspieranie się wiedzą. Przedsiębiorcy z założenia powinni wspierać się multidyscyplinarną wiedzą. Poza podstawowymi szerokimi dziedzinami takimi jak ekonomia i zarządzanie oraz prawo, powinni oni również wspierać się wiedzą techniczną i psychologią. Wiedza ta musi być stale pogłębiana i uaktualniana.

Edukacja z odpowiednią strategią nastawioną na sprostanie wyzwaniom współczesności mogłaby stanowić ważny czynnik prowadzący w dłuższym okresie do poprawy konkurencyjności polskiej gospodarki. Istnieje wiele dobrych praktyk w tym zakresie, tak krajowych, jak i zagranicznych, które można by zastosować z powodzeniem. Barierą jest brak woli politycznej klasy politycznej, która wynika zarówno z niedostatecznej wyobraźni, jak i z braku skłonności do przeprowadzania radykalnych reform. Wsparciem tej tezy może być los strategii szkolnictwa wyższego opracowanej dla Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego w początku 2010 roku przez konsorcjum Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową i  Ernst & Young. Najprawdopodobniej z obawy przed niezadowoleniem środowisk akademickich publicznych szkół wyższych w nowelizacji ustawy o szkolnictwie wyższym nie znalazły się propozycje prowadzące do wprowadzenia elementów konkurencji między szkołami wyższymi.

Jak zrównoważyć finanse publiczne? :)

Finanse publiczne należy równoważyć poprzez ograniczenie wydatków publicznych, poszerzenie bazy podatkowej, czyli upowszechnienie podatków, i ułatwienie prowadzenia działalności gospodarczej a nie poprzez podnoszenie podatków.

Debata na temat finansów publicznych słabnie w okresie dobrej koniunktury gospodarczej i nasila się w okresie pogorszenia koniunktury, kiedy nierównowaga finansów publicznych pogłębia się na tyle, że trzeba zacisnąć pasa. Maleją wpływy podatkowe, a jednocześnie wraz ze wzrostem bezrobocia zwiększa się zapotrzebowanie na świadczenia społeczne. Zwiększa się deficyt finansów publicznych, rośnie zadłużenie państwa i koszty jego obsługi. Zadłużenie naszego państwa sięga 700 miliardów złotych i rocznie płacimy 35 miliardów odsetek. Gdyby nie te odsetki, moglibyśmy na przykład podwoić wydatki na ochronę zdrowia, albo siedmiokrotnie zwiększyć wydatki na naukę i badania. Wiedząc, że po latach tłustych zawsze przychodzą chude, rozsądne społeczności w okresie dobrej koniunktury gromadzą nadwyżkę w finansach publicznych i wykorzystują ją w okresie hamowania gospodarki. Takich rozsądnych społeczności i dalekowzrocznych władz jest niestety niewiele. W Polsce w latach 2006 i 2007, kiedy wzrost gospodarczy przekraczał 6 procent, rząd PiS nie tylko nie gromadził oszczędności, ale wydawał więcej niż wynosiły dochody państwa. A co gorsza, podjął decyzje, które na lata pogłębiły nierównowagę finansów publicznych zmniejszając wpływy i zwiększając wydatki: przedłużył możliwość przechodzenia na wczesne emerytury, zwiększył waloryzację rent i emerytur, zmniejszył składkę rentową nie ograniczając możliwości korzystania z rent, obniżył stawki podatku dochodowego, wprowadził „becikowe”.

Obecnie nikt poważny nie kwestionuje konieczności równoważenia finansów publicznych. Przedmiotem sporu pozostaje sposób i tempo realizacji tego zadania. Czy równowagę finansową państwa powinniśmy przywracać poprzez ograniczanie wydatków czy poprzez podnoszenie podatków. Czy działania muszą być natychmiastowe, bo grozi nam utrata zaufania pożyczkodawców i znaczący wzrost kosztu finansowania długu, czy mamy jeszcze czas.

Postaram się wyjaśnić, dlaczego w Polsce finanse publiczne powinniśmy równoważyć poprzez ograniczenie wydatków, wspieranie wzrostu gospodarczego i poszerzenie bazy podatkowej, a nie poprzez podnoszenie podatków, do czego nawołują lewicowi politycy, publicyści i ekonomiści. Świadomie używam określenia „lewicowi ekonomiści”, ponieważ ekonomia jest nauką społeczną a nie ścisłą i ideologiczne nastawienie ma wpływ na formułowane przez ekonomistów rekomendacje.

I jeszcze jedno zastrzeżenie na wstępie, bez którego mógłbym być uznany za populistę. Zmiany w zakresie polityki społecznej mogą przynieść znaczące ograniczenie wydatków dopiero po kilku czy nawet kilkunastu latach, bo ze względu na prawa nabyte nie da się szybko zmniejszyć wydatków na przykład na renty i emerytury. Podobnie nie da się z roku na rok znacząco zwiększyć efektywności i zmniejszyć kosztów administracji publicznej. A skoro nie możemy przez najbliższych kilka lat żyć z obecnym deficytem budżetowym, bo utracilibyśmy wiarygodność i zdolność kredytowania się jak Grecja, musimy niestety na kilka lat zwiększyć wpływy podatkowe. Alternatywa w postaci wstrzymania inwestycji finansowanych ze środków unijnych, aby nie ponosić wydatków na wkład własny, byłaby dla gospodarki bardziej niekorzystna niż czasowy wzrost podatków. Oczywiście decyzjom o chwilowym wzroście podatków powinny towarzyszyć decyzje zapewniające trwałe ograniczenie wydatków.

Podnoszenie podatków ogranicza oszczędności i inwestycje gospodarstw domowych oraz przedsiębiorstw i w konsekwencji hamuje modernizację i rozwój gospodarki.

Podatek dochodowy od firm zmniejsza ich zyski i tym samym ogranicza zdolność finansowania inwestycji, zwiększenia zatrudnienia, ekspansji na nowe rynki. Podatek od wynagrodzeń i składki na ubezpieczenia społeczne obciążające płace podnoszą koszt pracy, zmniejszają zarówno dochody firm jak i dochody rodzin, a tym samym ograniczają ich inwestycje. Podatek VAT obciążający konsumpcję zmniejsza zdolność rodzin do oszczędzania i akumulacji kapitału.

Poziom wydatków publicznych w Polsce, 46% PKB, jest zbyt wysoki biorąc pod uwagę niski jak na Europę poziom rozwoju gospodarczego naszego kraju.

Często jesteśmy porównywani do krajów skandynawskich, które uzyskują dobre wyniki gospodarcze mimo wysokiego poziomu redystrybucji dochodów za pośrednictwem budżetu, ale to porównanie jest niewłaściwe. Po pierwsze, kiedy Szwecja miała dochód na mieszkańca na poziomie obecnego w Polsce, czterdzieści pięć lat temu, jej wydatki publiczne stanowiły 33% PKB. Po drugie, tempo wzrostu PKB rzędu 2%, jakie w długim okresie osiągają kraje skandynawskie, może być satysfakcjonujące dla bogatych państw, ale nie dla Polski. Dopiero wzrost 4% pozwala nam zwiększać zatrudnienie i odczuwalnie zwiększać dochody. Wzrost gospodarczy poniżej 4% uzyskujemy dzięki wzrostowi wydajności pracy bez przyrostu zatrudnienia. Jeżeli chcemy szybko zmniejszać dystans dzielący nas od Szwecji, to musimy szybciej modernizować nasze firmy i zmieniać strukturę naszej gospodarki przechodząc do branż i produkcji o wyższej rentowności. A to oznacza, że powinniśmy więcej od Szwedów przeznaczać na inwestycje a mniej na konsumpcję. Po trzecie, niechęć obywateli do działalności publicznej i ich roszczeniowe nastawienie wobec państwa oraz niska sprawność instytucji państwowych uniemożliwiają efektywne wykorzystanie publicznych pieniędzy. Skandynawowie mają efektywne sądy, instytucje ochrony zdrowia i opieki społecznej, biura pośrednictwa pracy, administrację państwową i samorządową. My potrzebujemy wielu lat na zwiększenie sprawności naszych instytucji publicznych, a do tego momentu, nasze podatki nie będą efektywnie spożytkowane. Dziwi mnie, że osoby bardzo nisko oceniające działalność publicznych instytucji, urzędników i polityków, jednocześnie chcą podnosić podatki czyli powierzyć im więcej pieniędzy.

Teoretycznie państwo, które ściąga wysokie podatki, może je przeznaczać na inwestycje i działania wspierające rozwój. W praktyce tak się jednak nie dzieje, ponieważ politycy, zainteresowani przede wszystkim wygraniem najbliższych wyborów, zwiększają świadczenia społeczne i konsumpcję kosztem ograniczania wydatków inwestycyjnych. Łatwiej jest rozdawać „becikowe”, niż organizować przedszkola, aby ułatwić kobietom godzenie obowiązków rodzinnych z pracą zawodową. Łatwiej jest rozdawać zasiłki za pośrednictwem KRUS, niż wspierać konsolidację gospodarstw rolnych i edukację młodzieży wiejskiej, aby przyspieszyć transfer osób zatrudnionych w rolnictwie do wyżej rentownych sektorów gospodarki. Łatwiej jest rozdawać wczesne emerytury i zasiłki przedemerytalne, niż tworzyć miejsca pracy budując autostrady, oczyszczalnie ścieków czy spalarnie odpadów. Gdybyśmy 30 miliardów złotych, które corocznie wydajemy na finansowanie przywilejów emerytalnych, przeznaczyli na inwestycje, moglibyśmy tworzyć dziesiątki tysięcy miejsc pracy rocznie. W efekcie zamiast płacić za pracę, na przykład przy modernizacji linii kolejowych, płacimy młodym emerytom za nicnierobienie. Poziom inwestycji w Polsce nie przekracza 20% PKB wobec 25% w szybko rozwijających się państwach. Jeżeli chcemy zwiększyć poziom i efektywność inwestycji powinniśmy obniżać podatki i zwiększyć możliwości inwestycyjne przedsiębiorstw.

O ile podnoszenie podatków jest zdecydowanie szkodliwe dla gospodarki, o tyle poszerzenie bazy podatkowej czyli upowszechnienie podatków, mimo iż powoduje wzrost obciążeń części podatników, jest dla gospodarki korzystne, ponieważ przyczynia się do bardziej racjonalnej alokacji kapitału.

W Polsce największą grupą wyłączoną z powszechnego systemu podatków i składek na ubezpieczenia społeczne są rolnicy. Uprzywilejowane traktowanie i dotowanie działalności rolniczej, tłumaczone niską dochodowością rolnictwa, hamuje rozwój całej gospodarki. Po pierwsze, hamuje proces konsolidacji gospodarstw rolnych i przechodzenie osób zatrudnionych w rolnictwie do bardziej rentownych sektorów gospodarki. Po drugie, powoduje, że przedsiębiorcy prowadzący pozarolniczą działalność gospodarczą muszą płacić odpowiednio wyższe podatki, co ogranicza ich możliwości inwestycyjne. Pieniądze inwestowane w rolnictwie przynoszą znacznie mniejszy dochód niż pieniądze inwestowane w informatyce, telekomunikacji czy farmacji. Utrzymywanie na siłę, czyli dzięki dotacjom, miejsc pracy w rolnictwie ogranicza tworzenie wyżej produktywnych i lepiej opłacanych miejsc pracy w bardziej rentownych sektorach, hamuje wzrost zatrudnienia i produktywności ogółem.

Rolnicy powinni płacić podatek dochodowy i składki na ubezpieczenie społeczne na takich samych zasadach jak pozostali przedsiębiorcy, a wsparcie dla najbiedniejszych mieszkańców wsi powinno trafiać za pośrednictwem systemu pomocy społecznej w sposób jawny, a nie w formie ukrytej za pośrednictwem systemu ubezpieczeniowego.

Warto przypomnieć, że pakt społeczny zawarty w 1987 roku w Irlandii, który stał się fundamentem irlandzkiego sukcesu, wprowadził podatek dochodowy dla rolników. Tym, którzy w ramach polemiki chcą ironizować wskazując, że Irlandia nie powinna być dla nas wzorem, bo kryzys dotknął ją szczególnie mocno, zwracam uwagę, że dochód na mieszkańca w Irlandii dotkniętej kryzysem sięga 130% średniego dochodu w Unii Europejskiej, a w Polsce będącej zieloną wyspą zaledwie 61%.

Ograniczenie wydatków publicznych powinno być podporządkowane długookresowej strategii rozwoju Polski.

Warunkiem szybkiego i długotrwałego wzrostu gospodarczego Polski, jak zresztą każdego kraju, który nie dysponuje dużymi zasobami bogactw naturalnych, jest wzrost aktywności zawodowej i modernizacja gospodarki prowadząca do wzrostu produktywności.

Obecnie w naszym kraju pracuje mniej niż 60% osób w wieku produkcyjnym, a ich wydajność pracy przekracza nieznacznie 60% przeciętnej wydajności w UE.

Skoro kluczowe jest zwiększenie zatrudnienia i modernizacja gospodarki, to nie należy szukać oszczędności w wydatkach wspierających realizację tych celów.

Nasze wydatki na edukację, naukę i ochronę zdrowia, oczywiście w relacji do PKB, a nie w wartościach bezwzględnych, nie są zbyt wysokie, a ich zmniejszenie skutkowałoby pogorszeniem jakości usług w tych dziedzinach. Stan zdrowia, poziom edukacji i osiągnięcia naukowe mają decydujący wpływ na wydajność pracy i wzrost gospodarki. Celowe jest zwiększanie efektywności wydatków w tych dziedzinach, ale nie widzę możliwości ich zmniejszenia.

Zmniejszenie wydatków na rozbudowę i modernizację infrastruktury transportowej uniemożliwiłoby wykorzystanie pomocy z UE, bo wymaga ona wkładu własnego. Biorąc pod uwagę negatywne skutki niedorozwoju infrastruktury transportowej nie widzę możliwości zmniejszenia wydatków i w tej dziedzinie.

Zmniejszenie wydatków na administrację publiczną, a ściślej zmniejszenie relacji wydatków na administrację publiczną do PKB, jest zasadne i możliwe. W porównaniu z innymi państwami nasza administracja jest mało efektywna, ale podstawowym problemem jest jej niska sprawność, a nie wysoki koszt.

W celu wymuszenia wzrostu wydajności pracy w administracji publicznej proponuję zamrożenie funduszu płac i powiązanie wzrostu wynagrodzeń z ograniczeniem liczby zatrudnionych. Mniej pracowników, ale za to o wyższych kwalifikacjach, lepiej wynagradzanych i silniej motywowanych, zapewni wyższą sprawność instytucji publicznych. Jednocześnie zmniejszenie zatrudnienia, możliwe dzięki lepszej organizacji pracy i informatyzacji, pozwoli zmniejszyć koszty budynków i stanowisk pracy.

Głównym źródłem oszczędności powinno być ograniczenie nieracjonalnych wydatków socjalnych, które są kosztowne, wymuszają podnoszenie podatków, a jednocześnie osłabiają motywację do pracy.

Likwidacja przywilejów emerytalnych pracowników służb mundurowych, rolników, górników jest uzasadniona nie tylko koniecznością oszczędzania. Odejście na emeryturę policjanta po 15 latach pracy, czyli w momencie, kiedy jest najbardziej efektywny, jest w sile wieku i ma doświadczenie, stanowi bezsensowne marnotrawstwo. Czterdziestopięcioletni górnik ma przed sobą 30 lat życia i przynajmniej połowę tego czasu powinien po przekwalifikowaniu przepracować na powierzchni. Górnik, który pod ziemią montował obudowy szybów lub instalacje elektryczne może podobne prace wykonywać na powierzchni w budownictwie.

Zasadne byłoby powiązanie ustawowego wieku emerytalnego z długością trwania życia. Żyjemy coraz dłużej, więc i pracować powinniśmy dłużej. Jeżeli chcemy, aby wysokość emerytury pozwalała na godne życie, a jednocześnie nie chcemy płacić wyższych niż obecnie składek na emeryturę (aż 20% wynagrodzenia), to okres pobierania emerytury powinien być trzy razy krótszy od okresu pracy. Obecnie 65 letni Polak ma przed sobą przeciętnie 15 lat życia. Płacenie składek przez 45 lat zapewni przez 15 lat emeryturę zbliżoną do średniego w ciągu naszego życia wynagrodzenia. Długość naszego życia zwiększa się mniej więcej o 1 rok co 7 lat i wobec tego co 7 lat powinniśmy podnosić wiek emerytalny o 1 rok, aby zachować takie proporcje.

Wydatki na renty dla osób niepełnosprawnych sięgają 20 miliardów złotych rocznie, ale stopniowo maleją dzięki znacznej poprawie orzecznictwa o niepełnosprawności. Obecnie przyznajemy tyle rent, ile średnio w Europie, podczas gdy dawniej przyznawaliśmy ich dwa-trzy razy więcej. Dalsze oszczędności będą możliwe, jeżeli uznamy, że renta powinna przysługiwać tylko osobom nie mogącym pracować, a nie wszystkim niepełnosprawnym. Obecnie wiele osób uznanych za niepełnosprawne pobiera renty i jednocześnie pracuje.

Oprócz rent dla osób niepełnosprawnych przyznajemy również renty rodzinne, które kosztują nas podobnie jak renty dla niepełnosprawnych blisko 20 miliardów rocznie. Renty rodzinne dla dzieci, do momentu zakończenia przez nie edukacji, oraz dla wdów po osiągnięciu przez nie wieku emerytalnego, są w pełni uzasadnione. Dlaczego jednak przyznajemy świadczenia kobietom w wieku produkcyjnym, czym osłabiamy ich motywację do pracy.

Od dawna nie może doczekać się realizacji postulat uzależnienia świadczeń socjalnych od stanu majątkowego beneficjenta, a nie jak obecnie tylko od dochodu. Dlaczego osoba mająca duże mieszkanie, którego część może wynajmować lub sprzedać, jest traktowana jak ktoś całkowicie pozbawiony środków do życia.

Pewne, choć niewielkie oszczędności, przyniosłoby uzależnienie pomocy społecznej od gotowości beneficjenta do podjęcia pracy i nauki. W przypadku tego postulatu, chodzi bardziej o zwiększenie motywacji do pracy niż o oszczędności. A wzrost zatrudnienia oznacza większe wpływy z podatków i składek.

Likwidacja świadczenia becikowego może przynieść oszczędności rzędu 400 milionów rocznie. Część tej kwoty możemy przeznaczyć na zwiększenie zasiłku na dzieci w rodzinach o najniższych dochodach. Zasiłek wypłacany systematycznie jest znacznie racjonalniej wykorzystywany przez rodziny niż jednorazowy dopływ gotówki.

Czy racjonalne jest wydawanie dwóch miliardów złotych rocznie na zasiłki pogrzebowe? Dwa miliardy to połowa kwoty jaką rocznie wydajemy w Polsce na naukę. Obniżenie wysokości zasiłku pogrzebowego z dwóch przeciętnych pensji do połowy przeciętnej pensji pozwoli zaoszczędzić półtora miliarda i wpłynie na obniżenie cen usług pogrzebowych.

Nie da się logicznie uzasadnić ulgi podatkowej na dzieci, której nie mogą wykorzystać rodziny o najniższych dochodach, bo nie płacą podatku na tyle wysokiego, aby mogły ulgę odliczyć. Ulga ta zmniejsza wpływy z podatku dochodowego o 6 miliardów złotych rocznie. Jeżeli chcemy pomagać ubogim wielodzietnym rodzinom, to znieśmy tę ulgę, a połowę oszczędności przeznaczmy na zwiększenie zasiłków na dzieci.

Obecne transfery społeczne w Polsce trudno uznać za racjonalne. Świadczenia są kosztowne, pochłaniają aż 40% całości finansów publicznych, czyli znacznie więcej niż w innych państwach o podobnym poziomie rozwoju gospodarczego. Są nadmiernie rozproszone i źle zaadresowane. Mimo, że nasze społeczeństwo się starzeje i rodzi się zbyt mało dzieci, mimo, że w sferze ubóstwa znajduje się trzy razy więcej dzieci niż emerytów, to większość pomocy służy finansowaniu wczesnych emerytur, zamiast wsparciu wielodzietnych rodzin. Zmniejszenie transferów społecznych połączone z ich lepszym adresowaniem przyniesie oszczędności, powstrzyma narastanie zadłużenia i kosztów jego obsługi, a jednocześnie zwiększy skłonność do pracy i wychowania dzieci, a tym samym przyczyni się przyspieszenia wzrostu gospodarczego.

Przyspieszenie wzrostu gospodarczego skutkować będzie zwiększeniem dochodów przedsiębiorstw i gospodarstw domowych i zwiększeniem wpływów podatkowych.

Wszyscy są zgodni, że państwo powinno wspierać gospodarkę. Przedmiotem sporu pozostaje sposób tego wsparcia.

Jedni, opowiadają się za zwiększeniem interwencji rządu czyli wysokim poziomem redystrybucji dochodów za pośrednictwem budżetu, zachowaniem państwowej własności przedsiębiorstw i szczegółowym regulowaniem rynków i zachowań gospodarczych. Co ciekawe, znaczna część zwolenników interwencjonizmu państwowego, wskazująca przy każdej sposobności ułomności mechanizmów rynkowych, jednocześnie wyraża brak zaufania do instytucji państwowych, wskazując ich niską sprawność oraz wysoki poziom korupcji. Czy warto więc przekazywać więcej władzy niekompetentnym politykom i urzędnikom? Tłumaczenie, że „naprawimy państwowe instytucje i przedsiębiorstwa, kiedy dojdziemy do władzy”, jest mało przekonujące, jeżeli pada z ust osób, które już rządziły i których rezultaty działań znamy.

Drudzy, uważają, że interwencja w mechanizmy rynkowe powinna następować dopiero po wykazaniu, że jest niezbędna ze względu na ich ułomności, że korzyści z niej wynikające będą większe niż straty wynikające z naruszenia rynkowych mechanizmów. Wskazują na niską efektywność państwa jako przedsiębiorcy. O tym, że państwo nie sprawdza się w roli inwestora i pracodawcy, najlepiej świadczy niska wydajność pracy zarówno w państwowych przedsiębiorstwach jak i w państwowych instytucjach. Jestem zwolennikiem tego drugiego podejścia, bo uważam, że wolność jest ogromną wartością i można ją ograniczać tylko w szczególnych przypadkach. Zasadą powinno być poszerzanie wolności, a jej ograniczanie wyjątkiem. To prawda, że w niektórych społeczeństwach o nastawieniu kolektywistycznym i w szczególnych sytuacjach, na przykład w okresie powojennej odbudowy, interwencje rządowe w gospodarkę dawały dobre rezultaty. Można przytaczać wiele indywidualnych przykładów skutecznych i nieskutecznych interwencji rządowych. Ale, jak uczy historia, w długich okresach gospodarki otwarte, oparte na wolnej konkurencji i indywidualnej przedsiębiorczości okazywały się bardziej efektywne od gospodarek centralnie sterowanych lub z dużym zakresem politycznej interwencji.

Aby ułatwić wzrost gospodarczy musimy obniżyć koszty i ryzyko prowadzenia działalności gospodarczej w naszym kraju, umożliwić efektywną alokację zasobów pracy i kapitału.

Kapitał płynie tam, gdzie przynosi najwyższą stopę zwrotu ważoną ryzykiem.

W licznych badaniach przeprowadzonych w naszym kraju przedsiębiorcy wskazują, że najbardziej utrudnia im prowadzenie działalności niejasne, zbyt często zmieniane i nadmiernie ograniczające swobodę prawo. Zastępowanie krytykowanych regulacji kolejnymi niedopracowanymi ustawami przynosi najczęściej niewiele korzyści a wprowadza bałagan i generuje koszty wdrożenia kolejnych przepisów. Niezbędne jest usprawnienie systemu stanowienia prawa, w tym wprowadzenie rzetelnych a nie tylko formalnych konsultacji i egzekwowanie od inicjatorów zmian ocen skutków regulacji i kosztów ich wdrożenia.

Niezbędne jest również zwiększenie sprawności instytucji publicznych obsługujących przedsiębiorców: administracji państwowej i samorządowej, sądownictwa, służby skarbowej, ZUS. Samo uproszczenie przepisów i procedur nie będzie dostateczne, jeżeli instytucje je realizujące będą niesprawne. Mam pretensje do polityków wszystkich partii, że przez 20 lat nie wdrożyli systemu ocen efektywności instytucji publicznych, nie powiązali wzrostu płac w publicznych instytucjach ze wzrostem wydajności pracy. Jest to trudniejsze niż w przedsiębiorstwach poddanych rynkowej konkurencji, ale, jak pokazały inne państwa, możliwe.

Efektywną alokację kapitału i pracy zakłóca szczególnie państwowa własność w gospodarce. Państwo nie sprawdza się w roli przedsiębiorcy, czyli inwestora i pracodawcy, a niska efektywność zarządzanych przez państwo przedsiębiorstw hamuje wzrost całej gospodarki. Dodatkowo istnienie państwowych przedsiębiorstw zakłóca funkcjonowanie rynków, na przykład energetycznego czy kolejowego, na których państwo jest jednocześnie właścicielem i regulatorem, czyli graczem i arbitrem. W Polsce państwo zarządza wyjątkowo dużą liczbą przedsiębiorstw a do tego wpływ polityków na politykę kadrową jest wyjątkowo silny. Dlatego ważne jest szybkie dokończenie prywatyzacji. Przede wszystkim w celu efektywniejszego wykorzystania zasobów ludzkich i kapitałowych przedsiębiorstw, a dodatkowo w celu zmniejszenia potrzeb pożyczkowych i kosztów obsługi państwowego długu. Przy czym warto podkreślić, że spółki, w których państwo zmniejszyło swój udział poniżej 50 procent, ale zachowało pakiet kontrolny, zachowują się bardziej jak państwowe niż prywatne.

Dyskusje o prywatyzacji koncentrują się na przedsiębiorstwach zarządzanych przez państwo i pomijają przedsiębiorstwa podlegające władzom samorządowym. Szkoda, bo zwiększenie udziału przedsiębiorców prywatnych w realizacji usług publicznych: komunalnych, zdrowotnych, pośrednictwa pracy czy zagospodarowania odpadów, pozwoliłoby znacznie zwiększyć ich efektywność. Władze samorządowe, tak samo jak centralne, nie sprawdziły się w roli zarządców spółek, o czym świadczy niska wydajność pracy oraz niski poziom inwestycji i innowacyjności w należących do nich spółkach. Prywatni przedsiębiorcy mogli by wnieść kompetencje i kapitał, ale władze samorządowe niechętnie rezygnują z bezpośredniego zarządzania przedsiębiorstwami komunalnymi. Ich argument, że obawiają się wzrostu cen usług dla ludności jest nieprawdziwy, bo dzięki wyższej efektywności, przedsiębiorstwa prywatne mogą oferować usługi publiczne wyższej jakości w niższej cenie. Prawdziwym powodem jest chęć zachowania decyzji dotyczących zatrudniania pracowników komunalnych spółek i wpływu na wybór dostawców tych spółek, co umożliwia czerpanie politycznych i osobistych korzyści.

Istotny wpływ na efektywność wykorzystania publicznych pieniędzy ma system zamówień publicznych. Niestety zmiany wprowadzane do prawa zamówień publicznych nastawione są przede wszystkim na skrócenie czasu wyboru wykonawcy, co prowadzi do niewspółmiernego zwiększenia ryzyka i nasilenia zjawiska hazardu, przynoszącego straty zarówno wykonawcom jak i zamawiającym. Priorytetem powinien być wybór optymalnego rozwiązania i wykonawcy, a nie skrócenie o kilka tygodni procedury wyboru.

Jeżeli chcemy zwiększyć efektywność zamówień publicznych powinniśmy zmierzać do ich centralizacji, która przyspieszy tworzenie profesjonalnych zespołów je obsługujących i pozwoli obniżyć ceny, które zależą od skali zamówienia. Wykonawcy we współpracy z zamawiającymi i organami kontrolnymi powinni wypracować standardy dobrych praktyk branżowych. Zamawiający autostrady czy sprzęt medyczny, powinni uwzględniać oprócz ceny zakupu również koszty eksploatacji w „cyklu życia”. Konkurencja między wykonawcami dróg asfaltowych i betonowych przyniosłaby oszczędności i poprawiła komfort jazdy.

Wszyscy inwestorzy wcześniej czy później napotykają na bariery utrudniające realizację inwestycji budowlanych. Niewiele władz samorządowych poważnie traktuje obowiązek planowania przestrzennego. Tymczasem brak planu określającego przeznaczenie terenu i charakter zabudowy znacząco zwiększa ryzyko inwestycji: nabywca gruntu nie ma pewności co i kiedy będzie mógł na nim zbudować. Brak planu przestrzennego uniemożliwia przygotowanie wiarygodnego biznesplanu i pozyskanie finansowania, wydłuża czas niezbędny do uzyskania pozwolenia na budowę, utrudnia i podnosi koszty rozbudowy sieci drogowej, kanalizacyjnej, ciepłowniczej, energetycznej. Planowanie przestrzenne jest nam potrzebne, aby powstrzymać zjawiska rozpraszania zabudowy i obudowywania dróg. Rozproszona zabudowa podnosi koszty budowy i eksploatacji infrastruktury, a utrudniając rozwój transportu publicznego i skazując nas na kosztowniejszy transport indywidualny utrudnia funkcjonowanie rynku pracy. Obudowywanie dróg wpływa na zwiększenie liczby wypadków i związanych z nimi kosztów.

Potrzebne są nam nowe regulacje dotyczące planowania przestrzennego na poziomie gmin i województw, które z jednej strony ułatwią władzom samorządowym uchwalanie planów, a z drugiej wymuszą na nich realizację tego zadania. Zwiększenie pokrycia terenów planami zagospodarowania przestrzennego przyczyni się do zmniejszenia ryzyka i kosztów inwestycji, obniży koszt rozbudowy infrastruktury i transportu, wprowadzi ład przestrzenny i podniesie standard życia.

Kluczowe znaczenie dla wzrostu gospodarczego mają kwalifikacje i mobilność pracowników. W tym obszarze powinniśmy wykonać kilka zadań: podnieść poziom edukacji i dopasować ją do potrzeb gospodarki, rozwijać transport publiczny i wspierać budownictwo mieszkaniowe w dużych miastach, w których jest popyt na pracowników, i- co wzbudza najwięcej emocji- ułatwić pracodawcom elastyczne organizowanie czasu pracy i wymianę, czyli zwalnianie i rekrutację, pracowników w dostosowaniu do wymagań klientów. Pracodawcy i pracownicy razem powinni wypracować regulacje rynku pracy, które z jednej strony zapewnią elastyczność zatrudniania, a z drugiej poczucie bezpieczeństwa pracownikom. Przy czym bezpieczeństwo rozumiem jako możliwość szybkiego znalezienia kolejnej pracy, a nie stałe zatrudnienie u jednego pracodawcy.

Do obniżenia ryzyka i kosztu prowadzenia działalności gospodarczej w naszym kraju przyczyniłoby się również wejście do strefy euro. Wahania kursu złotego spędzają sen z powiek przedsiębiorców, a zabezpieczenie się przed ich skutkami jest kosztowne i często praktycznie niemożliwe. Przyjęcie euro pozwoliłoby wyeliminować ryzyko kursu walutowego i obniżyć koszty transakcyjne, sprzyjałoby podwyższeniu międzynarodowej wiarygodności Polski. A wyższa wiarygodność oznacza niższe koszty finansowania działalności państwa i przedsiębiorstw, większą odporność na kryzysy finansowe, stabilizację warunków prowadzenia działalności gospodarczej i zwiększenie napływu inwestycji zagranicznych. Krótkoterminowe korzyści, szczególnie dla eksporterów, wynikające z deprecjacji złotego nie powinny przesłaniać fundamentalnych długoterminowych korzyści z członkostwa w unii walutowej. Przynależność do strefy euro nie zabezpiecza przed skutkami nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej, jak w przypadku Grecji, ale podnosi międzynarodową konkurencyjność i przyczynia się do szybszego wzrostu gospodarczego w długim okresie.

Na zakończenie pragnę przypomnieć ciąg przyczynowo-skutkowy, który musimy uruchomić, aby się szybciej rozwijać.

Jeżeli nasz kraj ma szybciej zmniejszać dystans dzielący nas od bogatych państw europejskich musimy szybciej od nich rozwijać i modernizować gospodarkę, musimy więcej od nich inwestować. Jeżeli chcemy zwiększyć poziom i efektywność inwestycji musimy obniżyć podatki, które ograniczają zdolność rodzin i przedsiębiorstw do oszczędzania i inwestowania. Inwestycje publiczne i prywatne inwestycje zagraniczne stanowią cenne uzupełnienie inwestycji prywatnych, ale ich nie zastąpią. Aby móc obniżyć podatki, musimy ograniczyć wydatki publiczne, które są zdecydowanie zbyt wysokie biorąc pod uwagę poziom naszego rozwoju gospodarczego, potrzeby inwestycyjne sektora prywatnego oraz zdolność efektywnego inwestowania przez instytucje publiczne.

Jeżeli rząd przyjmie plan ograniczenia nieracjonalnych wydatków publicznych, poszerzenia bazy podatkowej i ułatwienia prowadzenia działalności gospodarczej i okaże się, że niezbędne jest czasowe podniesienie podatków, dopiero wtedy i tylko wtedy powinniśmy o nim rozmawiać.

?

Model szwedzki "Od wersji pierwotnej do modelu okrojonego" :)

Szwedzki model: wiara i wiedza

Dyskusje na temat modelu szwedzkiego są znacznie utrudnione przez dwa czynniki, zupełnie różnej proweniencji. Po pierwsze, liczni dyskutanci o różnych ideologicznych preferencjach mają do tego modelu stosunek emocjonalny. Po drugie, najczęściej niewiele o tym modelu wiedzą. Spróbuję więc krótko wyjaśnić, skąd biorą się reakcje na jego krytykę.

Intelektualne fascynacje lewicy ponosiły w latach 80. porażkę za porażką. Najpierw Chiny komunistyczne porzuciły lewacki ekstremizm, a ich przywódcy stwierdzili, że „nieważne, czy kot jest czarny, czy biały; ważne, czy dobrze łowi myszy”. I uznali, że bez rynku zostawać będą coraz bardziej w tyle za szybko rozwijającymi się sąsiadami. Potem komunizm upadł ostatecznie w Europie. Marksowsko-leninowska ortodoksja też więc powędrowała na śmietnik historii. „Różowa pantera” upadku komunizmu w Sowietach, Michaił Gorbaczow, stwierdził w tych warunkach, że jego zdaniem Związek Sowiecki powinien wybrać model szwedzki.

Jeśli do powyższego dodać (dość ograniczone) cięcia fiskalne w Europie Zachodniej w latach 80. jako próbę zapobieżenia „eurosklerozie”, można zrozumieć emocjonalne przywiązanie lewicowych intelektualistów (w tym i ekonomistów) do jednego z ostatnich, o ile nie w ogóle ostatniego już lewicowego ołtarzyka, przed którym można było okazywać swą niewzruszoną wiarę w (jakąś) socjalistyczną drogę do społeczno-ekonomicznego postępu.

Wiemy jednak, że między wiarą a wiedzą istnieje ogromna różnica. Gorbaczow i jego naśladowcy (nie brakowało ich też w Polsce w początkach transformacji) mogli sobie wyrażać życzenia, by stać się Szwecją, ale było to zwykłe „chciejstwo”. O realiach w tym względzie pisał w 2006 roku lewicowy emigrant z Chile mieszkający w Szwecji, Mauricio Rojas. Gigantyczny wzrost „socjalu” od lat 60. do końca lat 80. XX wieku w Szwecji był poprzedzony okresem liberalnej, wolnorynkowej gospodarki od liberalnych reform 1864 roku do wielkiego kryzysu lat 30. XX wieku.

W tym okresie gospodarka szwedzka rosła najszybciej na świecie. „Ci, którzy rekomendują zastosowanie >szwedzkiego modelu< w krajach, które nie przeszły podobnych zmian instytucjonalnych, oferują swoim ziomkom ułudę” – pisał prof. Rojas w swej książce Sweden after the Swedish Model [2005].

Dodam od siebie, że wierzący w państwo opiekuńcze nie zauważyli jak gdyby, że w wyniku kryzysu wczesnych lat 90. udział wydatków publicznych w Szwecji spadł o 14 pkt. proc PKB! Było to znacznie więcej niż w jakimkolwiek innym kraju zachodnim. Prawda, że z patologicznego poziomu 70% PKB w 1993 roku do i tak bardzo wysokiego poziomu 54% PKB w 2001 roku, ale dla Szwedów był to niewątpliwy szok.

Wreszcie, niewiedza o istocie szwedzkiego modelu jest bardziej zasadnicza. Nie znając historii, Szwedzi widzą tylko redystrybucję przez „socjal”. Nie dostrzegają bowiem, że szwedzki eksperyment XX wieku, podobnie jak eksperyment sowiecki, był eksperymentem ekonomicznym (nie tylko podatkowym), a także eksperymentem społecznym. Ambicje socjaldemokratów nie ograniczały się do radykalnego zmniejszania różnic w podziale dochodów. Podobnie jak elity sowieckie potrzebowały swojego homo sovieticus, aby skutecznie budować komunizm, tak elity socjaldemokratyczne potrzebowały „inżynierii społecznej”, by uszczęśliwić – prawda, że innymi metodami, ale też ograniczając wolność i prywatność – nazwijmy go przez analogię homo svedensis.

Darwinowska ewolucja modelu szwedzkiego

Szwedzki model – ten, o którym myślał (czy raczej: roił) Gorbaczow – był modelem dwoistym. Po pierwsze, był modelem zmian ekonomicznych. Oczywiście, najbardziej spektakularnym elementem była ekspansja funkcji państwa opiekuńczego, wymagająca rosnącej redystrybucji. I rzeczywiście od połowy lat 60. do wczesnych lat 90. XX wieku udział wydatków publicznych wzrósł z około 30% PKB do około 70% PKB.

Ambicje egalitarystyczne nie ograniczały się jednak do rosnącego opodatkowania i rosnącej redystrybucji. Socjaldemokraci interweniowali też w strukturę płac, dążąc do zmniejszenia różnic w poziomie płac między osobami o różnym poziomie kwalifikacji. W okresie 1968-81 premia za kwalifikacje osób mających 12 lat kształcenia w stosunku do osób mających tylko 9 lat kształcenia zmniejszyła się o połowę, a premia za wyższe studia w stosunku do osób mających za sobą 12 lat kształcenia zmniejszyła się aż o 3/4.

Ponieważ jednak te egalitarystyczne interwencje miały miejsce w okresie, w którym rolę dźwigni wzrostu gospodarczego przejmowały gałęzie przemysłu charakteryzujące się przedsiębiorczością, innowacyjnością i indywidualizacją (customization), nietrudno sobie wyobrazić, jak negatywny miało to efekt na zmiany strukturalne w kierunku ekspansji takich właśnie gałęzi przemysłu. Oczekiwania, że w warunkach malejących bodźców do podnoszenia kwalifikacji Szwedzi wzmogą swoje wysiłki, aby zwiększać kapitał ludzki, były oczywistym absurdem.

„Majsterkowanie” przy gospodarce z perspektywy egalitarystycznych preferencji dotknęło także tzw. politykę przemysłową. Zakładała ona „racjonalizację” struktury produkcji poprzez ingerencję w poziom płac w poszczególnych gałęziach wytwórczości. Był to przykład typowej mentalności majsterkowicza: zastępowanie naturalnych procesów rynkowych regulacjami, wymuszającymi określone zachowania.

Presja w kierunku jednakowego tempa wzrostu płac w poszczególnych sektorach doprowadziła rzeczywiście do większego niż w innych krajach rozwiniętych spadku produkcji i zatrudnienia w gałęziach przemysłu lekkiego o niższych płacach. Natomiast – z racji braku bodźców dla pracodawców i pracobiorców (o czym wyżej) – nie doprowadziła do zwiększenia zatrudnienia w sektorach nowoczesnych. Sektor przemysłu po prostu zmniejszył się w wymiarze absolutnym i nigdy już nie odzyskał swej relatywnej pozycji w szwedzkiej gospodarce.

Ale, jak stwierdziłem wyżej, ambicje szwedzkich socjaldemokratów sięgały poza gospodarkę. Model szwedzki był też modelem zmian społecznych. Ideolodzy socjaldemokracji, Gunnar i Alva Myrdalowie wytyczali kierunek już w latach 30. w swojej książce z 1934 roku o kryzysie ludnościowym: „Najważniejszym zadaniem polityki społecznej jest. organizacja i sterowanie narodową konsumpcją (sic!) według innych reguł niż tak zwany wolny wybór w konsumpcji. W przyszłości nie będzie społecznie obojętne, co ludzie robią ze swoimi pieniędzmi: jakie standardy mieszkaniowe utrzymują, jaką żywność i odzież kupują. Przyszłe trendy faworyzują społeczno-polityczną organizację i kontrolę nie tylko podziału dochodów.”. Na marginesie: to właśnie przed takimi demokratycznymi socjalistami przestrzegał w swojej książce z 1945 roku Droga do poddaństwa (Road to Serfdom) Friedrich von Hayek!

I rzeczywiście, taki właśnie – też „naukowy”, jak marksowski – socjalizm wprowadzano, w szczególności, od lat 60. w Szwecji. Wspomniany chilijski emigrant, z rodziny zwolenników rządów obalonego w 1973 roku prezydenta Allende, pisze w cytowanej już książce, że gdy przybył rok później do Szwecji, było nie do pojęcia, żeby obywatel miał tam coś do powiedzenia w sprawie tego, do którego przedszkola, czy do której szkoły miałoby chodzić jego dziecko. Jak w komunizmie, nie było też prywatnych szkół i przedszkoli.

Konsekwencje takiego podejścia były w sferze społeczno-politycznej oczywiste. Wszystko musiało być pod polityczną kontrolą państwa. Metody wychowania i kształcenia musiały być jednakowe, podręczniki także. Stąd np. zakaz tworzenia prywatnych przedszkoli; przecież mogłyby wpajać dzieciom jakieś „antywspólnotowe” i antyegalitarystyczne idee. Powstały sektor opiekuńczy rzeczywiście rozdzielał rosnącą paletę świadczeń, ale według tego samego modelu, znanego z pewnego typu odzieży: one size fits all. Był on całkowicie „impregnowany” na jednostkowe preferencje.

Paleta i wysokość rozmaitych świadczeń rzeczywiście rosła przez szereg lat. Dopiero lata 80. ubiegłego stulecia zaczęły sygnalizować początek końca szwedzkiego modelu w wersji fundamentalnej, czyli takiego, jaki opisuję do tej pory. Przyczyny tej zmiany były zróżnicowane. Zewnętrzne, w postaci sygnalizowanej już zmiany motoru rozwoju z branż opartych na ekonomii skali na rzecz branż bazujących na przedsiębiorczości, innowacyjności i indywidualizacji produkcji. Ale i wewnętrzne, w postaci słabej zdolności szwedzkiej gospodarki dostosowywania się do zmienionych warunków dynamiki gospodarczej i konkurencji na rynkach światowych. Brak silnych bodźców do zwiększania podaży pracy, do zarabiania, oszczędzania i inwestowania, spowodował silne spowolnienie zmian strukturalnych. W latach 80., jak 20-30 lat wcześniej, chlubą szwedzkiej gospodarki były Ericsson, Volvo, Saab, ASEA, stocznie i hutnictwo stali jakościowych. Poza Ericssonem wszystkie te firmy były wytwórcami tradycyjnych kapitałochłonnych branż przemysłu ciężkiego. Intensywny interwencjonizm państwa spowolnił przemiany strukturalne. Jeden Ericsson (wyprowadzający się stopniowo ze Szwecji) czy subsydiowani przez państwo producenci samolotów wojskowych nie czynią jednak wiosny

W efekcie oddziaływania wszystkich antybodźców, przedstawionych powyżej oraz innych, relatywna konkurencyjność Szwecji stopniowo słabła. Szwedzki przemysł przetwórczy skurczył się dramatycznie i już w latach 70. był najmniejszy w relacji do PKB ze wszystkich krajów zachodnioeuropejskich. Tak już zresztą zostało: w latach 1976-94 przyrost produkcji przemysłowej wynosił 1/3 średniej dla całego obszaru OECD!

I tu właśnie zaczęły się schody, wedle powiedzenia znanego przedwojennego kawalerzysty. Kiedy gospodarka wchodzi w fazę ostrej recesji, a taka zdarzyła się Szwedom przygniecionym podatkami (w przededniu tej recesji, w 1989 roku, udział podatków w PKB wyniósł 56,2%), dochody spadają, a wydatki – głównie sztywne – pozostają takie same. Recesja lat 1990-94 zredukowała zatrudnienie o pół miliona (10% siły roboczej kraju) i zwiększyła deficyt budżetowy do poziomu znanego Zachodowi z ostatnich lat: 12,6% PKB.

I wtedy szwedzcy socjaldemokraci stanęli przed iście darwinowskim dylematem: zaadaptować się do zmieniających się warunków lub zginąć, jak dinozaury. Większość ogromnych cięć w wydatkach socjalnych (łącznie 14% PKB!!) dokonała rządząca krótko liberalno-konserwatywna opozycja, ale socjaldemokraci musieli podjąć decyzję, czy zaakceptować po zwycięstwie wyborczym okrojony „socjal”, czy też wojować z wiatrakami.

Okrojony model szwedzki 2.0, czyli albo państwo-niańka, albo „socjal”

Ale okrojony do „zaledwie” 55-60% PKB udział wydatków publicznych to nie był koniec dylematu protagonistów szwedzkiego modelu. Musieli oni podjąć decyzję w jednej jeszcze fundamentalnej kwestii. Zwracałem uwagę, że model szwedzki miał ambicje dokonania zmian nie tylko ekonomicznych, ale też głęboko idącej inżynierii społecznej.

Tymczasem lata 80-90 XX wieku to okres triumfów ekonomii instytucjonalnej, okres badań nad instytucjami sprzyjającymi i szkodzącymi wzrostowi zamożności, międzynarodowych porównań poziomu przeregulowania i wolności ekonomicznej. Do świadomości rządzącej na ogół w Szwecji i innych krajach skandynawskich socjaldemokracji dotarło, że nie można w dłuższym okresie zapewnić wyższego poziomu efektywności gospodarki bez radykalnego zmniejszenia zakresu regulacji, zwłaszcza w gospodarce, ale także w otoczeniu gospodarki. A bez wzrostu efektywności w wyniku deregulacji i wzrostu wolności nie da się utrzymać ukochanego socjalu. I tak też uczynili.

W rankingach wolności ekonomicznej, obok krajów anglosaskich i ich azjatyckich wychowanków (Hong Kong, Singapur), kraje skandynawskie znajdują się w czołowej dwudziestce. W rankingu Heritage Foundation i „Wall Street Journal” w 2007 roku Szwecja zajęła 21. miejsce, mając za sobą z krajów skandynawskich tylko Norwegię, a przed sobą wszystkie kraje kultury anglosaskiej i m.in. Szwajcarię, Holandię, Belgię i Niemcy. Ponad 30 lat wcześniej, w 1975 roku, Szwecja znajdowała się w piątej dziesiątce objętych porównaniami krajów w rankingu Instytutu Frazera z Vancouver (nie było jeszcze wówczas indeksu HF-WSJ) i jej miejsce niewiele zmieniło się nawet w okresie wielkich cięć wydatków publicznych we wczesnych latach 90. Średnia dla lat 1993-95 dała Szwecji nadal odległą 47. lokatę.

Postęp był więc wyraźny. Trzeba było okroić ambicje państwa-niańki (a właściwie surowej, nieczułej na potrzeby jednostek, ochmistrzyni). Nie wystarczyło bowiem dać więcej swobody przedsiębiorcom. Ludziom trzeba było oddać ich prawo do swobody wyboru. I w sporym zakresie prawo to zostało im oddane. Voucher szkolny pozwala rodzicom wysłać dziecko do dowolnej szkoły, państwowej lub prywatnej (tych ostatnich powstało bardzo wiele po zmianach). To zaś spowodowało konkurencję – czego w ogromnej większości tak nie lubią nauczyciele – ale też i poprawę jakości kształcenia podstawowego i średniego.

Suwerenność konsumenta pojawiła się też – w pewnym stopniu – w zakresie ochrony zdrowia. Zmiany w systemie emerytalnym stworzyły redystrybucyjny pierwszy filar, ale każdy pracujący otrzymał prawo do inwestowania 2,5% poborów brutto w celu uzupełnienia w przyszłości podstawowej emerytury.

Tego rodzaju zmiany dały niewątpliwie zastrzyk energii gospodarce szwedzkiej. Poprawa pozycji w rankingach wolności ekonomicznej to potwierdzenie skuteczności zmian. Zauważalne, nieco wyższe tempo wzrostu PKB gospodarki szwedzkiej niż gospodarek kontynentalnej Zachodniej Europy sygnalizowało efekty wzrostowe zmian instytucjonalnych.

Czy okrojony szwedzki model sprawdzi się w dłuższym okresie?

Odpowiedź, zdaniem moim, jest raczej przecząca ze względu na nieusuwalne wady ekonomiczne każdego przerostu „socjalu”. Ogromne wydatki socjalne (a „socjal” w Szwecji znów podniósł się o kilka punktów procentowych i wynosi ok. 60% PKB), wymagają bowiem nieuchronnie ogromnych podatków. I jeśli przeciętnie zarabiający Szwed, nawet po liberalizujących reformach z połowy lat 90., płaci średnio ponad 55% stawki podatku do dochodów indywidualnych, to konsekwencje tego stanu rzeczy są wielorakie – i wszystkie negatywne.

Pierwszą i niezwykle ważną konsekwencją jest trwały uwiąd przedsiębiorczości. Wzorzec powstawania nowych firm jest wszędzie dość zbliżony. Są to oszczędności własne i rodziny, plus pomieszczenie na rozpoczęcie produkcji dóbr czy usług (przysłowiowa firma w garażu). Garaże, oczywiście, Szwedzi mają, ale znacznie gorzej sprawa wygląda z oszczędnościami. Przy takich stawkach podatkowych możliwość oszczędzania jest niewielka, a skłonność do oszczędzania jeszcze mniejsza (bo świadomość czekającego „socjalu” od kołyski po grób dodatkowo zniechęca do oszczędzania!).

Tabela 1

Poziom przedsiębiorczości w wybranych krajach w latach 2000-04

(mierzony „ogólnym wskaźnikiem nowej przedsiębiorczości” a

na 100 mieszkańców kraju)

Kraj/Rok 2000 2002 2004 2007 2009
USA Australia Nowa Zelandia Wielka Brytania Francja Niemcy Włochy Belgia Hiszpania Dania Finlandia Szwecja Polska Węgry 16,6 15,2 6,9 5,6 7,5 7,3 4,8 6,9 7,2 8,1 6,7 10,0a 11,4a 10,5 8,7 14,0 5,4 3,2 5,2 5,9 3,0 4,6 6,5 4,6 4,0 4,4 6,6 11,3 13,4 14,7 6,3 6,0 4,5 4,3 3,5 5,2 5,3 4,4 3,7 8,8 4,3 9,6 … … 5,5 3,2 … 5,0 3,2 7,6 5,4 6,9 4,2 … 6,9 8,0 … … 5,7 4,3 4,1 3,7 3,5 5,1 3,6 5,2 … … 9,1

a Wskaźnik tworzy liczba „raczkujących” przedsiębiorców, które są w trakcie otwierania

firmy oraz tych, które rozpoczęły działalność gospodarczą nie później niż 42 miesiące przed

przeprowadzeniem ankiety.

… Brak danych.

Źródło: Global Entrepreneurship Monitor: 2004 Executive Report, London-Boston 2005.

Sama deregulacja tutaj wiele nie pomoże, czego najlepszym dowodem są raporty Global Entrepreneurship Monitor z lat 2000-09. Wynika z nich wyraźnie, że poziom przedsiębiorczości Szwedów jest dość niski (patrz Tab.1). Jak widać w tabeli, poziom przedsiębiorczości, mierzony liczbą nowych przedsiębiorców na 100 mieszkańców, nie tylko jest niższy niż np. w krajach anglosaskich, ale także wykazuje tendencję spadkową (właściwie we wszystkich krajach skandynawskich i krajach „starej” Unii, nie tylko w Szwecji).

A przecież słaba dynamika przedsiębiorczości to nie jedyny negatywny efekt tak horrendalnie wysokich podatków. Podstawą rozwoju gospodarki są oszczędności, a te są w Szwecji, kraju wysokiego „socjalu”, niskie. Ktoś mógłby zaooponować i powiedzieć, że w dobie globalnych rynków finansowych dobre pomysły mogą zostać sfinansowane z zagranicznych oszczędności. Tyle że kraje o wysokich podatkach odstraszają obcy kapitał. I to raczej Szwedzi inwestują u nas, niż np. Amerykanie u Szwedów.

Emigrują też całe firmy. Po żadnej fuzji międzynarodowej siedzibą główną połączonej firmy nie stał się Sztokholm czy inne miasto szwedzkie. A nawet jeśli siedziba główna czysto szwedzkiej firmy pozostaje w Szwecji, to ważne działy, wymagające dobrze opłacanych fachowców przenosi się tam, gdzie podatki są niższe, jak np. cały kilkusetosobowy dział finansowy firmy Ericsson, który przeniesiono do Wielkiej Brytanii.

Szwecja jest też – z tych samych, podatkowych powodów – krajem odpływu netto kapitału ludzkiego. Co bardziej przedsiębiorczy Szwedzi (np. co trzeci, co czwarty inżynier) emigrują z kraju na stałe. Nie chcą pogodzić się z faktem, że płace realne netto w ich kraju nie wzrosły od 1975 roku!

Badania naukowe też nie przyspieszą wzrostu PKB

(bo ten zależy od czegoś innego…)

Nieudaczna Strategia Lizbońska zaleca krajom Unii, by zwiększały wydatki na B+R do poziomu 3% PKB, pokazując właśnie Szwecję (czy Finlandię) jako model w tym zakresie. Tyle tylko że jest to model chybiony. Socjaldemokratyczni „postępowcy” nie bardzo rozumieją, że postęp techniczno-organizacyjny nie zależy od ilości wydanych pieniędzy na prace badawcze i rozwojowe, lecz od struktury bodźców zachęcających do innowacyjności, czyli przekuwania pomysłów w produkty, usługi i procesy produkcyjne.

Podobny poziom rozwoju gospodarczego, mierzony PKB per capita można osiągnąć przy bardzo różnym poziomie wydatków na B+R. Irlandia wydaje na badania niemalże trzy razy mniej niż Szwecja, a mimo to osiągnęła poziom rozwoju Szwecji.

Składa się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, większą niż w Szwecji część wydatków stanowią w Irlandii wydatki firm, a nie wydatki państwa, które z reguły mają znacznie mniejszy wpływ na innowacyjność. Ponadto, o czym pisałem, Szwecja i inne kraje skandynawskie mają jeszcze jeden problem, mianowicie spłaszczoną strukturę dochodów. Premia za wiedzę i umiejętności, czyli relacja różnicy dochodu do różnicy lat edukacji, jest tam najniższa w Europie – i szerzej: najniższa wśród krajów OECD. W rezultacie skandynawskiej urawniłowki słabnie bowiem (jak w komunizmie!) zainteresowanie podnoszeniem kwalifikacji. W tych warunkach nawet owe 4% PKB wydatkowane przez Szwecję na B + R w niewielkim stopniu przyczynia się wzrostu udziału produkcji high-tech w szwedzkim przemyśle.

Szwedzi są na ogół nadal konkurencyjni w tych samych gałęziach, w których byli 20, 30, czy 40 lat wcześniej. Np. prof. Claes Eklund oceniał, iż mimo starań szwedzkim firmom – z niewielkimi wyjątkami – nie udało się spenetrować sektorów wysokiej technologii. Szwedzka gospodarka znajduje się więc w zagrożonej pozycji z punktu widzenia konkurencyjności. Szwecja konkuruje często na rynku światowym – pisał Eklund – w segmentach niskiej i średniej technologii, co powoduje, że jest ona narażona na rosnącą konkurencję kosztową ze strony krajów mniej zamożnych. Ostatnie przejęcia Volvo i Saaba przez chińskie koncerny są tego kolejnym sygnałem.

Zamiast konkluzji, czyli dlaczego Pomperipossa nie napisała już ani jednej książki?

W odróżnieniu od lewicujących poszukiwaczy zaginionej arki (socjalnego) przymierza, wnikliwi obserwatorzy nie wykazują optymizmu, jeśli idzie o przyszłość szwedzkiego czy w ogóle skandynawskiego modelu. Sławna autorka powieści dla dzieci, Astrid Lindgren, wielce krytyczna wobec ekonomicznych i społecznych konsekwencji szwedzkiego modelu, napisała kiedyś pouczający esej o Pomperipossie.

Otóż Pomperipossa w nieodległej przeszłości pisała wiele książek, czytanych przez dzieci na całym świecie. Ale Pomperipossie zabierano coraz więcej owoców jej pracy, a jednocześnie zwiększano rozmaite zasiłki i inne formy pomocy państwa. W rezultacie, jak w bajce, Pomperipossa żyła długo i szczęśliwie z zasiłków społecznych, ale nie chciało się już jej poświęcać czasu na pisanie książek. Czytelnicy będą teraz łatwiej mogli ocenić, co czeka Szwedów i innych idących tą drogą w przyszłości: owoce rzekomej elastyczności czy „efekt Pomperipossy”.

Nie bądźmy drugą Grecją :)

Czas naprawić to, co publiczne. Z tym że publiczne nie znaczy państwowe, partyjne czy rządowe; ma to rzeczywiście znaczyć obywatelskie

Błażej Lenkowski: Czy mógłby Pan się pokusić o ocenę działań rządu Donalda Tuska w walce z kryzysem ekonomicznym? Czy brak zdecydowanych działań to było dobre rozwiązanie?

Prof. Jerzy Hausner: Myślę, że takiej jednoznacznej odpowiedzi w tej chwili jeszcze nie można udzielić. Jeżeli ktoś jednak chciałby, to musi być to odpowiedź warunkowa. Dla mnie to było niewłaściwe działanie. Rząd, a zwłaszcza minister Rostowski, przyjął fałszywe założenie co do polityki reagowania na kryzys. De facto to były trzy założenia. Pierwsze: problemy w polskiej gospodarce są spowodowane niemalże wyłącznie czynnikami zewnętrznymi. Kwestionuję to. Jeszcze zanim wybuchł kryzys światowy, od 2007 roku publicznie twierdziłem, że rok 2008 będzie w Polsce ostatnim rokiem wysokiego tempa wzrostu gospodarczego. Zdecydowanie podkreślałem, że narastają przyczyny wewnętrzne, które doprowadzą do spowolnienia polskiej gospodarki. To, że radzimy sobie lepiej z czynnikami zewnętrznymi niż inni, to nie zasługa polityki gospodarczej. Wynika to przede wszystkim ze struktury polskiej gospodarki, jej słabych i mocnych stron. Na przykład widać wyraźnie, że regulacja i nadzór w przypadku systemu bankowego były u nas całkiem przyzwoite, choć parę błędów popełniono, np. dopuszczając w takiej skali stosowanie opcji walutowych. My zatem też mamy swoje toksyczne aktywa, choćby zbyt wiele kredytów hipotecznych denominowanych w walutach zagranicznych. Z drugiej strony, polska gospodarka jest strukturalnie zróżnicowana, nie ma wyraźnych specjalizacji, takich sektorów, które gdyby się załamały, to położyłyby wszystko. Na przykład nie przesadziliśmy z montowniami samochodów, co zrobiły inne kraje. Sektorowe spektrum inwestycji zagranicznych w Polsce było szerokie – i także to nas osłoniło.

Wróćmy może zatem do wewnętrznych problemów naszej gospodarki – gdzie je Pan dostrzega?

Mamy pod wieloma względami rynek samowystarczalności energetycznej. Z pewnego punktu widzenia to źle, bo nasza węglowa energetyka to sektor ogromnie ekologicznie obciążający. Ale z drugiej strony, nie jesteśmy aż tak bardzo uzależnieni od importu surowców energetycznych. Nasz największy problem polega na tym, że w tak dużym procencie kupujemy gaz z Rosji i nie mamy faktycznie alternatywy. Narasta natomiast inny problem związany z sektorem energetycznym, spowodowany głównie przeprowadzoną przez rząd PiS pionową konsolidacją sektora energetycznego. Połączenie producentów i dostawców energii elektrycznej w kilka wielkich organizacji spowodowało, że mają oni jednostronną przewagę nad odbiorcami. Na oligopolistycznym rynku dostawcy mogą prawie dowolnie narzucać swoje ceny. Dlatego są one coraz wyższe. Nawet jeśli ktoś powie, że mamy dzięki temu większe bezpieczeństwo energetyczne, to odbywa się to bardzo wysokim kosztem ekonomicznym i ekologicznym. A to stanowi coraz większe obciążenie gospodarki. Jedna z ważnych przyczyn naszych kłopotów.

Czy rząd Platformy pracuje nad dywersyfikacją rynku energetycznego? Czy zna Pan pomysł rządu na zmianę tej sytuacji?

Moim zdaniem żadnego nowego pomysłu w tej sprawie nie ma. Ten rząd zmierza w kierunku energetyki jądrowej, czyli ścieżką wyznaczoną jeszcze wtedy, kiedy byłem ministrem gospodarki. Ale praktycznie, póki co, niewiele zrobiono. Wszystko to tylko kroki wstępne. W sumie kontynuacja niektórych przedsięwzięć, które już wcześniej zostały zaproponowane, np. gazoport w Świnoujściu. Jednocześnie rząd próbuje na bieżąco rozwiązywać problemy w relacjach z Rosją, rozsądnie, ale chyba mało skutecznie. Nie widzę żadnego poważnego pomysłu, co zrobić z mało efektywną polską energetyką, a to obciąża ekipę Tuska. O ile rząd PiS-u postąpił ewidentnie źle, cofnął nas po prostu do epoki poprzedniej, do prawie monopolistycznego rynku, to obecny rząd po prostu nie podjął żadnych kroków adekwatnych do tej nowej sytuacji. Teraz zwraca się powoli w stronę prywatyzacji, ale mam wrażenie, że to działanie pozorne. W istocie rzeczy mamy próbę użycia środków jednych przedsiębiorstw publicznych do „wykupywania” innych przedsiębiorstw publicznych. Nie jest rzeczywistą prywatyzacją takie krzyżowanie własności w sektorze publicznym. To nie zmienia jakości gospodarki.

Powróćmy może do głównego wątku dyskusji, czyli wadliwych założeń polityki gospodarczej.

Drugie założenie rządu było takie, że recesja gospodarcza w Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych będzie relatywnie krótka. Będzie miała kształt litery V: gwałtowny spadek i ostre odbicie, m.in. za sprawą pakietów stabilizujących, które zostały w tych państwach uruchomione. Rząd uznał, że jeśli my nie będziemy uruchamiać własnych pakietów stabilizacyjnych, to skorzystamy podwójnie: nie płacąc i jadąc na gapę. Trzecie założenie było takie, że – skoro w Polsce spowolnienie jest spowodowane czynnikami zewnętrznymi – gdy wróci koniunktura u naszych głównych gospodarczych partnerów, my się szybko odbijemy. Ekonomiści zaczynają dziś oceniać, że zdecydowanego odbicia koniunktury w krajach Europy Zachodniej szybko nie będzie. Zwłaszcza w Niemczech. Raczej będziemy mieli do czynienia ze stabilizacją na stosunkowo niskim poziomie. To będzie raczej stagnacja niż koniunktura, ale jest to sprawa otwarta, pewności nie ma. Trzeba poczekać.

Kolejna moja wątpliwość: czy rzeczywiście stanie się tak, że pół roku po odbudowie koniunktury u naszych głównych partnerów gospodarczych polska gospodarka ruszy z kopyta i dojdzie do tego niezbędnego 5-procentowego tempa wzrostu gospodarczego? Moim zdaniem, tak się raczej nie zdarzy.

W sumie uważam, że rząd bardziej pozorował niż roztropnie działał, a jeżeli już, to raczej podejmował działania zabezpieczające niż stabilizujące. Takie predsięwzięcia zabezpieczające podejmowały wszystkie kraje, zalecał je Europejski Bank Centralny. To było słuszne. Pytanie, czy wystarczające?

Czy sugeruje Pan zatem, że powinniśmy prowadzić politykę bardziej etatystyczną? Odejść od założeń gospodarki rynkowej? Inne kraje tak czynią, ale ja obawiam się, że niesłusznie.

To nie tak, że wszystko co dotychczas uznawaliśmy, zostanie przekreślone. Będzie modyfikowane i uzupełnione, ale to nie będzie antyliberalna, antyrynkowa rewolucja. To będzie, mówiąc inaczej, mniej dogmatyczne myślenie, bardziej pragmatyczne i wszechstronne myślenie o rynku, o roli rynku i o wolności gospodarczej. Z całą pewnością podstawowe kanony myślenia liberalnego o gospodarce nie znikną, ale zostaną uzupełnione o inne zasady. To nie jest tylko kwestia zmiany sposobu myślenia w polityce gospodarczej, ale także rewizji teorii, innego podejścia w ekonomii i do ekonomii. To się szykuje, to się już od dawna szykowało. Obecny neoklasyczny ekonomiczny mainstream zostanie przesunięty, ale nowy główny nurt ekonomii zachowa liberalne kanony, nie wpłynie na mielizny etatyzmu.

Praktyczny problem polega na tym, że teraz zmieni się także struktura gospodarki światowej. Przez moment będziemy obserwować przejściową deglobalizację, ograniczenie wolumenu handlu światowego. Mamy bowiem gwałtowny spadek światowego handlu. W 2009 roku niektóre kraje odczuwają spadek eksportu rzędu 30%, a przeciętnie na świecie jest to powyżej 15%. Wrócimy do wcześniejszego poziomu handlu światowego nie prędzej niż w 2012 roku. To oznacza, że konkurencja będzie większa i architektura, czyli geografia i struktura handlu światowego zasadniczo zmienią się. Kraje, które się w tę zmianę nie wpiszą, stracą swój udział i pozycję. Dlatego, obok pytań odnoszących się do koniunktury gospodarczej oraz stanu finansów publicznych, należy też stawiać pytania o to, jak pobudzać konkurencyjność polskiej gospodarki, jak pobudzać jej strukturalną zdolność do konkurencji na zmieniającym się globalnym rynku. Część problemu polega na tym, że trzeba teraz, w warunkach spowolnienia gospodarczego, wykreować nowe przewagi konkurencyjne, bo dotychczasowe albo będą niewystarczające, albo znikną.

Weźmy przykład bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Słusznie podkreśla się, że polska gospodarka była silnie pobudzana przez napływ tych inwestycji. Są one nam nadal bezwzględnie potrzebne. Ale musimy zdać sobie sprawę, że naszą przewagą, uwidacznianą głównie w miejskich aglomeracjach, była relatywnie tania, przyzwoicie wykształcona, ambitna i zdyscyplinowana siła robocza. To przestaje jednak być naszą przewagą, tak z powodów zewnętrznych, jak i wewnętrznych. Po pierwsze, takich zasobów siły roboczej już nie będzie, bo nadchodzi niż demograficzny i kolejne roczniki absolwentów będą wyraźnie mniej liczebne. Po drugie, młodzi ludzie nie będą już chcieli pracować na takich warunkach jak 10 lat temu. Poznali już ścieżki Londynu czy Dublina, wejdą też na te prowadzące do innych państw UE. Więc jak mamy przyciągać inwestycje zagraniczne, jak teraz kształtować naszą atrakcyjność inwestycyjną, w oparciu o jakie przewagi? Trzeba je odkryć, trzeba je dostrzec i trzeba inicjować działania strukturalne, aby je wydobyć i umocnić. Czy rząd dzisiaj poważnie zastanawia się, jak te nowe przewagi wygenerować? A przecież ma do dyspozycji ogromne środki unijne. Nie dostrzegam tego.

Ale statystyki mówią, że Polska wykorzystuje środki unijne coraz dynamiczniej i skuteczniej.

Pytanie, które musi stawiać ekonomista, nie polega na tym, czy te pieniądze wydano, ale jaki efekt da to w przyszłości. Więc, jeżeli ktoś mi mówi, że za pieniądze unijne budujemy w Polsce drogi, to – możemy dyskutować, czy wystarczająco szybko, ale – dyskutujmy również o tym, jak później sfinansujemy remonty tych dróg. To jest w istocie pytanie o to, czy te drogi wygenerują dodatkową zdolność przedsiębiorców do powiększania zysków, które opodatkowane zapewnią odpowiednie dochody budżetowe, niezbędne do utrzymania dróg. Budujemy Operę Podlaską – pięknie, ale kto później sfinansuje jej działalność? Normalnie jest tak, że operę utrzymują przede wszystkim bogacący się mieszkańcy bogatego miasta. W takim razie opera w Białymstoku ma ekonomiczną przyszłość tylko wtedy, gdy Białystok będzie bogatym miastem coraz bogatszych mieszkańców. Ale czy tak rzeczywiście będzie? Samo się nie stanie, manna z nieba nie spadnie. Na świecie w przypadku opery tylko uzupełniająco sięga się po środki sponsorów oraz po środki publiczne. Natomiast, jeśli ma się to opierać o środki publiczne, tak jak to powszechnie jest u nas, to pytanie brzmi: tutaj jest opera, droga, tutaj są chodniki, tutaj oświetlenie, budujemy stadiony – ale kto to wszystko potem utrzyma? Środki unijne nie będą mogły do tego służyć. A do tego stopniowo będziemy ich otrzymywać relatywnie mniej. Nie chodzi o to, aby nie budować infrastruktury, ale bezwzględnie trzeba teraz myśleć nad tym, jak gmina, miasto, powiat, region mają odpowiednio powiększyć dochody, nie poprzez podnoszenie opodatkowania, ale w wyniku silniejszej aktywności gospodarczej na swoim terenie. Zatem trzeba pytać, czy obecne inwestycje publiczne, szczególnie finansowane przy użyciu środków unijnych, generują w odpowiedniej skali inwestycje prywatne. Jeśli nie, a tak właśnie jest, to już jest powód do krytycznej oceny i zmartwienia. To, co robi minister rozwoju regionalnego nie jest uzupełniane przez to, co powinien robić minister gospodarki, a to już jest poważny problem dla ministra finansów. Trzeba w końcu przestać się bać partnerstwa publiczno-prywatnego. Nie proponuję omijania prawa, ale takie uregulowania, które nie blokują efektywnego inwestowania w rozwój. Budujmy stadiony – narodowe i miejskie, ale jeśli wokół nich nie będzie inwestycji prywatnych, to tych nowych stadionów nie utrzymamy, będą to przysłowiowe zamki na piasku, i koniec. Dlatego jako ekonomista pytam w kontekście funduszy unijnych o przedsiębiorczość, innowacyjność, produktywność, zyski i konkurencyjność, bo bez tego nie ma co mówić o rozwoju. Choć jako kibic cieszę się oczywiście, że organizujemy Euro 2012.

Niepokoi mnie również prywatyzacja. To, co się robi dzisiaj w tym zakresie to tworzenie jakichś bardzo skomplikowanych krzyżówek, kapitałowych powiązań między spółkami skarbu państwa. Praktycznie właścicielsko zobowiązuje się jedne przedsiębiorstwa publiczne do wykupywania aktywów innych. Jeżeli mamy już spółki Skarbu Państwa, to muszą być one normalnymi rynkowymi przedsiębiorstwami, to że są publiczne wcale nie znaczy, że mają być nieefektywne. Jeżeli miałyby być publiczne i nieefektywne, to tym bardziej trzeba je sprywatyzować. Można dyskutować, czy należy prywatyzować, jeśli są efektywne, ale dbajmy o to, aby koniecznie były; jak nie są, to trzeba je prywatyzować. Przy czym w prywatyzacji nie chodzi o to, ile minister Skarbu Państwa przyniesie budżetowi, chodzi o to, czy będzie to oznaczać zmianę jakościową, strukturalną, a więc, czy sprywatyzowane przedsiębiorstwo zacznie przynosić zysk, który przyniesie dochody podatkowe. Same pieniądze z prywatyzacji w niczym nie pomogą. To jednorazowy dopływ, jeśli pokryje stałe wydatki, to luka finansowa nie zniknie. Ważne także, aby nie prywatyzować monopolu publicznego i przekształcać go w monopol prywatny. Możemy dostać wysoką premię za sprywatyzowanie monopolisty, ale to gospodarce nie posłuży. Sprywatyzowaliśmy TP S.A., ale mamy relatywnie wysokie ceny usług telekomunikacyjnych, a to po prostu wyższe koszty wytwarzania, które oznaczają niższą konkurencyjność krajowych przedsiębiorstw.

Środki unijne to także jednorazowy zastrzyk dodatkowych zasobów, które można uruchomić, ale będzie to miało sens jedynie, o ile uruchamia przedsiębiorczość i rozwój. Na końcu musi być więcej przedsiębiorczości, więcej produktywności, więcej konkurencyjności, a jeżeli tego nie ma, to darowane środki obrócą się przeciwko. Są kraje unijne, które są tego doskonałym przykładem.

W zeszłym roku jesienią firmy energetyczne zaproponowały swoim odbiorcom przeciętnie rzecz biorąc podwyżkę cen energii elektrycznej mniej więcej o 1/3, a czasami nawet o 40%, potem trochę z tego utargowano i skończyło się na 20%. Tej jesieni jest tak samo, może punkt wyjścia będzie niższy, ale ceny energii wzrosną o kolejne 10%. Jaka jest szansa na utrzymanie konkurencyjności, jeśli tak gwałtownie będą rosły ceny energii? Odbiorcy nie mają praktycznie alternatywy. Mamy do czynienia z rynkiem oligopolistycznym. Ale wcale tak być nie musi. Moim zdaniem da się pogodzić w energetyce konkurencyjny rynek z zapewnieniem środków na inwestycje odtworzeniowe i modernizacyjne. Ale póki co nie ma takich rozwiązań i nie ma poważnych propozycji.

Mógłbym tak pokazywać sprawę po sprawie. Odnoszę przy tym wrażenie, że coraz więcej osób głośno zastanawia się, dlaczego nie potrafimy rozwiązywać wielu podstawowych problemów rozwojowych, z którymi jakoś sobie radzą inne kraje, także w naszym regionie. Ot, choćby przywołam transport kolejowy, przecież generalnie PKP to dramat. Inny przykład – rozwija się ciekawa dyskusja dotycząca jakości kształcenia wyższego w Polsce. Dwa miliony studentów to wielka sprawa, ale dwa miliony niedokształconych absolwentów to wielki problem. Mamy masę problemów rozwojowych, które pozostały na boku. Nie wolno o nich zapomnieć w czasach kryzysu. Tym bardziej że jest czym grać, jest czego użyć, są środki, które mogą zostać wykorzystane dla ich rozwiązywania.

Czy Raport Polska 2030 wychodzi naprzeciw szeregowi wyzwań, o których mówił Pan Profesor? To jak dotąd jedyna i generalnie bardzo chwalona rozwojowa wizja rządu.

I tak, i nie. Z jednej strony, należy bardzo pochwalić Michała Boni, a w konsekwencji i rząd, za to, że zdecydowano się na przedstawienie długofalowej wizji rozwoju Polski. Za wielką zaletę tego przedsięwzięcia i zasługę Michała uważam to, że poproszono o pracę nad tą wizją relatywnie młodych ludzi – trzydziestolatków. Tworzy się w ten sposób przyszłą elitę z myślą o rozwoju kraju w długiej perspektywie. To grupa ludzi myślących generacyjnie, dostrzegających różne problemy inaczej, niż ludzie o jedno czy dwa pokolenia starsi. Oni lepiej posługują się nowoczesnymi sposobami komunikacji i przetwarzania informacji. Uważam ich wszechstronne spojrzenie za bardzo twórcze, za myślenie procesowe, a nie sektorowe. To zalety tego dokumentu. Ale widzę również mankamenty i błędy. Zwróciłem uwagę m.in. na pominięcie kwestii energooszczędności. Problem energetyki jest tam stawiany przez pryzmat podaży i jej zwiększania. Przekonanie, że musimy orientować się na zwiększenie podaży, uważam za błędne i szkodliwe. Nawet jeśli będziemy musieli wytwarzać więcej energii elektrycznej, czego nie wykluczam, ważniejsze dla nas jest działanie po stronie popytu, odbiorcy, a nie po stronie producentów. Inną ze słabości dokumentu jest niewyeksponowanie problemu deficytu zasobów wody, co wkrótce stanie się barierą rozwoju Polski. Generalnie uważam jednak, że ten raport trzeba znać i trzeba o nim dyskutować, po to, aby go uzupełnić i skorygować.

Jednak zasadnicza kwestia polega na tym, że między tą wizją, bo to jest dokument wizjonerski, a tym, co rząd praktycznie robi, nie widzę żadnego przełożenia. To, co rząd mówi poprzez ten dokument jest zdecydowanie odmienne od tego, co rząd praktycznie czyni. A to źle wróży. Przecież tej ciekawej prorozwojowej, aktywistycznej wizji rząd sam nie wypełni. To się może stać tylko za sprawą aktywności obywateli, w tym przedsiębiorców, ekspertów, samorządowców, badaczy, twórców.

Nie widzę zatem pomiędzy tą wizją a działaniami koalicji rządowej przełożenia, zarówno praktycznego, jak i intelektualnego. Michał Boni mówi: teraz będziemy z wypracowanej wizji wyprowadzali strategię. Dobrze, ale czas bezpowrotnie mija. To, co teraz projektujemy za środki unijne będzie się kończyło w 2015 roku. Ostatnie wielkie pieniądze zostaną rozdysponowane w 2010 roku, góra do połowy 2011. To ciągle szansa na awans cywilizacyjny Polski, ale przez reformatorski minimalizm rządu będzie on o wiele słabszy i mniej realny. W następnym okresie programowania otrzymamy mniej, bo będzie już więcej słabszych ekonomicznie od nas państw, które będą preferowane w relacji do nas. Teraz w grze będą już Bułgaria i Rumunia, a nie są to tak małe kraje jak Węgry, Czechy, Słowacja czy Słowenia. Ponadto silne państwa Unii Europejskiej zastanawiają się dzisiaj nad zmianami reguł prowadzenia polityki spójności. Także pod wpływem światowego kryzysu będą coraz bardziej skore myśleć o całej Europie, a nie o jej podziale na państwa biedne i bogate. W obliczu nowych wyzwań wszyscy mają wielkie problemy. Trzeba się z tym liczyć. Negocjujmy, starajmy się dostać tyle, ile rozsądnie się da. Ale z pewnością nie będzie to ten poziom środków, jaki mamy teraz.

Możemy zatem zgodzić się, że jak dotąd rząd PO – PSL jest zbyt zachowawczy w swoich działaniach. Czy jednak nie jest do tego zmuszony? Od wielu polityków PO można usłyszeć, że sytuacja zmieni się po tym, jak Lech Kaczyński opuści fotel prezydencki i przestanie istnieć zagrożenie wetem prezydenckim. Czy wierzy Pan w to?

Jestem sceptyczny z dwóch powodów. Generalnie przestrzegałem przed takim myśleniem, kalkulacją polityczną, że wszystkie istotne działania o charakterze systemowym trzeba przenieść na okres po wyborach prezydenckich. Uważałem, że nawet jeśli by się to politycznie powiodło, to konsekwencje po stronie społeczno-gospodarczej będą bardzo dotkliwe. Dlatego intelektualnie nie zgadzam się z takim rachunkiem. Nie jestem gotów, aby łatwo przyznać politykom prawo do zaniechania koniecznych działań z powodu kalkulacji wyborczych. Sądzę, że tak nie wolno rachować, bo siebie zwalnia się z odpowiedzialności, którą przerzuca się na innych.

Jest jednak jeszcze inny poważny problem: a niby dlaczego po wyborach prezydenckich to wszystko, co dzisiaj jest niemożliwe, ma stać się cudownie łatwe? Powiedzmy, że w grudniu przyszłego roku nowy prezydent zostanie zaprzysiężony. Ale to przecież nie koniec kalendarza wyborczego. W 2011 roku są wybory parlamentarne. Ten sam argument będzie znów używany. Doszliśmy zatem do roku 2012, kiedy to miałoby się zacząć odważne rządzenie. Obecnie w rządzie obowiązuje takie rozumowanie: teraz administrujemy, a potem będziemy rządzić, jeżeli się wszystko powiedzie, choć nie wiadomo, czy się wszystko politycznie powiedzie, tak robimy, aby się powiodło. Rządy PiS w najlepszym przypadku z punktu widzenia gospodarki można potraktować jako stanie w miejscu. Chociaż uważam, że w wielu miejscach to było cofanie się, np. energetyka. Prywatyzacja i zarządzanie w sektorze publicznym to było ewidentne cofanie się. Mamy więc za sobą cztery lata bezruchu: dwa za PiS i dwa za PO. Zastanówmy się, czy kiedy świat się tak gwałtownie zmienia, mamy do czynienia z kryzysem światowym, Polska może sobie wyjąć spokojnie sześć lat z historii? Sześć lat to chyba dużo. Zawsze wyrzucałem generałowi Jaruzelskiemu, choć nie stałem po stronie Solidarności, przede wszystkim jedno: nawet jeśli stan wojenny był wymuszony przez ZSRR i nieunikniony, to ewidentną winę Jaruzelski ponosi za lata stagnacji po stanie wojennym. Trzeba generała pytać, co zrobiliście, gdy przejęliście pełnię władzy, ile lat wówczas Polska zmarnowała. Generał Jaruzelski doprowadził nas do Okrągłego Stołu i chwała mu za to. Należę do grupy ludzi, która uważa, że to było najlepsze wyjście. Ale co się dzieje pomiędzy rokiem 1981 a 1988? Siedem lat totalnego bezruchu, siedem lat, kiedy tak naprawdę młodzi zdolni Polacy, albo nic nie robili, albo wyjeżdżali, emigrowali. To był wielki ubytek „młodej krwi”, społecznej energii.

Obecnie część naszej nowej emigracji to naturalne następstwo integracji europejskiej, otwarcia granic i nowych możliwości. Ale czy przypadkiem unikając reform, po prostu tej emigracji nie pogłębiamy? A więc na ile kolejnych straconych lat Polska może sobie pozwolić? Wolałbym zobaczyć biało-czerwone koszulki na przedzie wyścigu kolarskiego a nie z tyłu pędzącego peletonu. Ktoś powie – no ale mamy „siatkarzy” – fajnie, tylko to jest łatwe usprawiedliwianie się. Minimalizm. Nie wykorzystujemy potencjału, nie potrafimy wyzwolić naprawdę bardzo wielkich możliwości i podjąć odważnych działań, które by do tego prowadziły.

Polska się rozwija, z całą pewnością. Te 20 lat, które mamy za sobą, będą zapisane w historii Polski jako lata wielkiego przełomu. To jest dla mnie poza jakąkolwiek dyskusją. Ale z drugiej strony, jakie są nasze aspiracje? Jeżeli jest to poziom rozwoju krajów takich jak Grecja, to my go osiągniemy w tych systemowych, instytucjonalnych ramach, w których się poruszamy. Przede wszystkim dzięki zaradności ludzi. Jesteśmy mocni indywidualnością, aktywnością i przedsiębiorczością. Natomiast istnieje wymiar rozwoju, który nie dotyczy kapitału indywidualnego, kapitału ludzkiego, nie odnosi się do społecznego mikrokosmosu, a dokonuje się w sferze makrospołecznej. Same jednostki nie zrobią wielkiego uniwersytetu, mogą go tylko założyć, ale dla osiągnięcia dojrzałości niezbędne są kulturowe i instytucjonalne warunki. Bez mądrej i racjonalnie działającej władzy publicznej nie będzie dobrych uniwersytetów, jak nie będzie dobrych uniwersytetów, to nie będzie dobrej edukacji, jak nie będzie dobrej edukacji, to nie będzie innowacyjności, jak nie będzie innowacyjności, to nie będzie konkurencyjności, jak nie będzie konkurencyjności, to tak czy owak będziemy tylko drugą Grecją. Jakie są zatem nasze narodowe aspiracje? Jeśli orientujemy się względem poziomu rozwoju krajów skandynawskich, to musimy znaleźć pilnie własną drogę wszechstronnego społeczno-gospodarczego rozwoju. A to wymaga równowagi między tym, co indywidualne, a tym, co zbiorowe, między tym, co prywatne i tym, co publiczne. Wszystko co w Polsce publiczne, kuleje. Wszystko co prywatne, rośnie. Czas naprawić to, co publiczne. Z tym, że publiczne nie znaczy państwowe, partyjne czy rządowe; ma to rzeczywiście znaczyć obywatelskie.

Liberałowie. Działanie w sferze myśli i programów :)

Przed dwudziestu laty odbyło się w Gdańsku historyczne spotkanie. Wygłaszane na nim referaty nie wspominały o polskich imponderabiliach. Mówiły o kondycji nowych spółek, o przekształceniach własnościowych, nowej klasie przedsiębiorców, o wolności, jaką daje posiadanie własnej firmy. A w Polsce jeszcze panował komunizm.

1988 to był dziwny rok. Wprawdzie nie pokazywały się znaki na niebie, jak w powieści Sienkiewicza, ptactwo nie zrywało się z ziemi, a za ptactwem nie ciągnęły tatarskie czambuły, ale nie brakowało sygnałów, świadczących o tym, że zbliża się koniec komunizmu, a Polska znajduje się w jednym z najważniejszych w swej historii punkcie zwrotnym. Dwukrotnie – w maju i sierpniu wybuchały strajki w Stoczni Gdańskiej i rozlewały się szeroko po całej Polsce. Bunty same wygasały, a tu i ówdzie były pacyfikowane przez ZOMO z brutalnością nie mniejszą niż w stanie wojennym. Po drugiej fali strajków rozpoczęły się dyskretne negocjacje między opozycją i rządzącą PZPR. Pierwszy raz pojawił się termin „okrągły stół”, który miał oznaczać porozumienie między rządzącą partią, a opozycją. W gazetach rosła liczba ingerencji cenzury, zaznaczanych przez redakcje. Nie dlatego, że cenzura stała się ostrzejsza, lecz z powodu większej odwagi gazet. Ingerencje zdarzały się głównie przy tekstach, jawnie krytykujących rządzącą partię, struktury siłowe państwa i sojuszników ze Wschodu, którzy właśnie wchodzili w trzeci rok „pierestrojki”. Cenzura niemal zupełnie zaprzestała ingerencji w teksty, dotyczące gospodarki. Prowadzona w środowiskach opozycji dyskusja, dotycząca przyszłych reform gospodarczych przeniosła się więc z prasy podziemnej do wychodzącej oficjalnie – „Tygodnika Powszechnego”, „Ładu”, „Przeglądu Katolickiego”, a także kilku tygodników partyjnego koncernu RSW P-K-R, coraz chętniej zapraszających na swe łamy publicystów z drugiej strony barykady. Czołówki partyjnych gazet mówiły o uchwałach kolejnych plenów KC i partyjnych konferencji, ale wewnątrz gazet było miejsce na dyskusje o przyszłym kształcie Polski, która w coraz mniejszym stopniu uwzględniała kierowniczą rolę PZPR. Na ulicach zomowcy pałowali kolejne manifestacje, ale nikt już nie rozbijał zebrań, na których spotykali się ludzie, którzy chcieli uprawiać politykę, całkowicie niezależną od PZPR. Informacje o tych zebraniach były czasami zdejmowane, a czasami przepuszczane przez cenzurę – co było jakąś beznadziejną próbą sterowania niezależnym ruchem przez władze. W grudniu cenzura nie przepuściła informacji o tym, że w Gdańsku odbył się Kongres Liberałów.

Gdańska sesja

Uczestnicy kongresu, który odbył się dokładnie przed dziesięciu laty, nie mieli świadomości, że biorą udział w spotkaniu historycznym, a sama nazwa zebrania wejdzie w wolnej już Polsce do obiegu publicznego. Zebranie trwało przez dwa dni 10 i 11 grudnia w siedzibie Gdańskiego Towarzystwa Naukowego. Organizatorem była grupa, skupiona wokół nieregularnie wydawanego kwartalnika „Przegląd Polityczny”, wychodzącego od 1983 roku. W spotkaniu uczestniczyło około 100 gości z Gdńska, Krakowa, Warszawy, Wrocławia, Kielc, Poznania, Torunia i Lublina, reprezentujących środowiska liberalne i towarzystwa gospodarcze, które jak grzyby po deszczu powstawały w drugiej połowie lat 80. Część środowisk liberalnych działała od jakiegoś czasu legalnie w formie stowarzyszeń, niektórym rejestracji odmówiono, jeszcze inne o rejestrację się nie starały, uznając że polityczne zmiany w Polsce pójdą wkrótce tak daleko, że poddawanie się procedurze rejestracyjnej nie ma większego sensu. Na gdańskiej sesji byli ludzie, którzy uważali się za naukowców i chcieli dyskutować o wkładzie liberalizmu w historię ludzkich idei. Byli politycy, przekonani o konieczności tworzenia partii liberalnej. Byli działacze społeczni, entuzjaści inicjatyw lokalnych i wolnej przedsiębiorczości. Losy uczestników gdańskiego kongresu potoczyły się różnie. Jeden z nich został później premierem, kilku ministrami, prezydentami miast, członkami zarządów banków. Kilku przedsiębiorców po paru latach zbankrutowało. Niektórzy uczestnicy w latach 90. przestali przyznawać się do jakichkolwiek związków z liberalizmem.

Podczas trzech sesji gdańszczanie wygłosili kilka referatów. Donald Tusk mówił o prawie do polityki, Lech Mażewski proponował nową konstytucję, Janusz Lewandowski i Jan Szomburg uznawali przemiany własnościowe za niezbędny próg, który muszą przekroczyć polskie reformy, Jan Krzysztof Bielecki i Jan Majewski analizowali nową przedsiębiorczość, jeszcze inni mówili o polityce regionalnej i lokalnych społecznościach. Większość tych tematów stała się wkrótce kanonem polskich liberałów, a później w latach 90. przedmiotem gorącej dyskusji całej polskiej klasy politycznej. W Polsce wagę tych tematów pierwsi odkryli liberałowie. Kongres stał się miejscem, wygłaszania wielu proroczych zdań. Tusk (wówczas młody naukowiec, poza Gdańskiem niemal w ogóle nieznany) mówił: „Otwarta pozostaje kwestia, czy liberałowie powinni poprzestać na podpowiadaniu, oświecaniu, ekspertyzie, czy też dążyć do bycia podmiotem politycznych przemian”. Dylematu tego liberałowie nie rozwiązali do końca. Gdy już weszli do politycznego obiegu mieli opinię partii eksperckiej (przynajmniej dopóki nie przylgnęła do nich etykietka „aferałów”), której znaczenie wykracza poza 5-7 procentowy udział w elektoracie. Ten sam problem ma dziś liberał Leszek Balcerowicz (wówczas w Gdańsku nieobecny), którego pozycja w Polskim życiu publicznym nie do końca jest związana z pozycją Unii Wolności.

Gdański kongres nie przekształcił się w partię, ale nazwa spodobała się wszystkim. W lutym następnego roku część uczestników grudniowego spotkania złożyła wniosek o rejestrację Gdańskiego Towarzystwa Społeczno – Gospodarczego „Kongres Liberalny”. Podobnych towarzystw istniało już wówczas w Polsce kilkanaście. Najbardziej znanymi były: Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe i Warszawskie Towarzystwo Gospodarcze (ostatecznie zarejestrowane przez władze pod nazwą Towarzystwo Gospodarcze w Warszawie). Gdy w rok później środowiska liberalne dojrzały do utworzenia partii nadały jej nazwę, która nie nawiązywała do żadnej innej, istniejącej wcześniej w Polsce, a za to wiązała się historycznie z gdańskim spotkaniem. I tak powstał Kongres Liberalno – Demokratyczny. Tylko część uczestników grudniowego kongresu stała się później członkami KL-D. Własną drogą poszli liberałowie Janusza Korwina-Mikke. Do liberalizmu nie dał się przekonać zaprzyjaźniony ze wszystkimi gdańskimi politykami konserwatysta Aleksander Hall i działacz ludowy Gabriel Janowski – w końcu lat 80. jeden z założycieli Warszawskiego Towarzystwa Gospodarczego. Działacze Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego (z Tadeuszem Syryjczykiem na czele) znaleźli się wkrótce w Unii Demokratycznej i połączyli się z innymi liberałami dopiero w Unii Wolności.

Poza układem współrzędnych

Polityka, która wykraczała poza działanie w PZPR kształtowała się w PRL na dwóch osiach. Obie określają tytuły książek: Adama Michnika „Kościół, lewica, dialog” i Andrzeja Micewskiego „Współrządzić, czy nie kłamać”. Pierwsza oś rozciągała się pomiędzy Kościołem, który w PRL zachował niezależność i duże wpływy, a środowiskami, które odeszły od marksizmu w wydaniu partii komunistycznej i odkrywał
y możliwości zawarcia kompromisu, a nawet sojuszu z Kościołem. Polityków, poruszających się po tej osi można było określać w zależności od tego, w jakiej odległości pozostawali od jednego bądź drugiego bieguna. Bieguny drugiej osi wyznaczali ugodowcy (ci, którzy chcieli „współrządzić”) i nieprzejednani (dla których imperatywem było „nie kłamać”). Ten układ współrzędnych wyznaczał ramy dla spraw, rozważanych w okresie PRL przez niezależnych od władzy polityków. Siłą rzeczy ważny był stosunek do Kościoła, który dla „lewicy” stanowił problem delikatny, a dla środowisk, które szukały schronienia w katolicyzmie był racją ich bycia. Zarówno dla ugodowców, jak i dla radykałów punktem wyjścia było istnienie realnego państwa komunistycznego i społeczeństwa, zorganizowanego przez to państwo. Jedni chcieli system reformować, inni obalać. W tym układzie współrzędnych polityka oznaczała stosunek do rządzącej partii komunistycznej. W społeczeństwie najważniejsi byli robotnicy, którzy wielokrotnie pokazali swą siłę i doprowadzili do zmiany ekip rządzących. Układ współrzędnych wymuszał stawianie wielu pytań, które przez lata były najistotniejsze dla niezależnych od komunistów polityków – jak zmusić władze, by dały więcej swobód obywatelskich, jak pokierować robotnikami, by groźba ich buntu stanowiła nacisk na władze, a jednocześnie bunt nie doprowadził do wzrostu represji, w jaki sposób układać stosunki z Kościołem, który uwikłany był we własną grę z komunistami, a jego zapleczem były nieoświecone masy, jak tworzyć zalążki niezależnego społeczeństwa, gdy komunistyczne państwo jest pracodawcą niemal wszystkich? To były realne pytania w realnym socjalizmie, ale u kresu jego funkcjonowania przestały wystarczać.

Liberałowie w tym układzie współrzędnych w ogóle się nie mieścili. Byli intelektualnymi radykałami, a niektórzy z nich (jak Janusz Korwin-Mikke) legalistami. Podkreślali swą areligijność, jak większość środowiska gdańskiego lub wielki szacunek dla Kościoła, jak Mirosław Dzielski. Do zrywu robotniczego mieli stosunek sentymentalny, jak Donald Tusk, lub niechętny, jak działacze warszawskiej „Akcji Gospodarczej”. Były zatem sprawy, które mogły liberałów dzielić. Nic też dziwnego, że polscy liberałowie od początku rozbici byli na kilka grup. W miarę upływu czasu zakres pól potencjalnych konfliktów raczej się zwiększał niż zmniejszał. Ale nie w tym dziwnym roku 1988, liberałowie bez trudu odnajdywali wspólny język.

Wnieśli do ogólnopolskiej dyskusji politycznej kilka tematów, które okazały się dla Polski ważne, a których nie proponowano przedtem. Co więcej, liberałowie przedstawili pewne rozwiązania, które wówczas, w końcu lat 80. wydawały się zupełnie utopijne, a które po kilku latach wszyscy uznali za oczywiste. Ta „utopijność” sprawiała, że liberałów można było uznać w końcu lat 80. za najbardziej radykalnych antykomunistów. Proponowali bowiem całkowitą destrukcję materialnych podstaw komunizmu i powrót do głównego nurtu rozwoju współczesnej cywilizacji, w oparciu o rynek. Radykalizm tych postulatów sprawiał, że liberałowie byli „niekompatybilni”. Z trudem włączali się do dyskusji, na tematy nurtujące inne grupy polityczne. Łatwo to dostrzec, przeglądając niezależną prasę z tamtego okresu. Ot przykład, jeden z wielu. Ryszard Bugaj, uznany autorytet ekonomiczny w środowiskach opozycji solidarnościowej w tekście, opublikowanym 13 listopada 1988 w „Tygodniku Powszechnym”: „Kształt i warunki polskiej przebudowy” koncentruje się wyłącznie na warunkach kompromisu z władzą komunistyczną. Pisze: „Można więc sądzić, że modernizacja polskiego realnego socjalizmu stanie się faktem i zaowocuje wyższą sprawnością funkcjonowania systemu społeczno – ekonomicznego tylko wtedy, gdy zakwestionowany zostanie monocentryczny ład ustrojowy, a zarazem program zmian odzwierciedlał będzie realny układ sił politycznych”. W tekście Bugaja, wbrew tytułowi, ani słowa o tym, jak wyglądać ma kształt nowego ustroju. Tymczasem dla liberałów ten kształt był sprawą najważniejszą.

Liberalne zasady

Liberalne „tematy” to własność, przedsiębiorczość, rynek. Społeczeństwo obywatelskie, o którym marzyli liberałowie miało opierać się na tych filarach. Wolność, która dla liberałów jest wartością najważniejszą, była czymś innym niż dla polityków poruszających się w dotychczasowym układzie współrzędnych. Była wolnością podejmowania działań gospodarczych, dysponowania ich owocami, ubezpieczoną przez prawo do własności. Liberałowie jeszcze jednym różnili się od większości uprawiających w latach 80. niezależną od komunistów politykę. Nie nawiązywali do historycznych nurtów, wywodzących się z okresu przedwojennego lub z emigracji. Nie byli piłsudczykami, ani spadkobiercami myśli Dmowskiego, nie czuli więzi z żadną przedwojenną partią polityczną. Za to chętniej niż inni szukali wzorów za granicą. Niekwestionowanymi idolami wśród zagranicznych polityków był Ronald Reagan i Margaret Thatcher. Nie tyle z powodu ich antykomunizmu, lecz dlatego, że starali się w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii przeprowadzić „liberalną kontrrewolucję”.

Liberałowie czytali inne książki, niemodne wśród pozostałych grup politycznych. Wśród ważnych autorów byli: Ferdynand Zweig, Raymond Aron, Fridrich von Hayek, niemieccy ordoliberałowie.

Zasady polskiego liberalizmu wyłożył Dariusz Filar w „Przeglądzie Politycznym z 1988 roku. W artykule: „Być liberałem” pisał: „Pomni na tragedię narodów, zmiażdżonych duchowo hasłem równości liberałowie wybierają wolność, ją ogłaszają swoją zasadą naczelną (…) Wszelkie decyzje i tym bardziej wszelka władza, wyrastające z ryku stanowiących większość tłumów są skażone tyranią (…) Wstręt liberałów do przemocy sprawia, że nie mogą oni upatrywać środka do osiągania celów społecznych, gospodarczych i politycznych w rewolucji (…) Zorganizowanie ekonomicznej działalności społeczeństwa w taki sposób, by sprzyjała wolności należy do najistotniejszych spośród celów, jakie wytyczają sobie liberałowie. Dlatego dążymy do gospodarki o powszechnym prawie i równie powszechnych możliwościach bycia właścicielem”.

Środowiska liberalne tworzyły się w wielu miastach i regionach. To ukształtowane w Warszawie było ważne, ale tylko jako jedno z wielu. Stąd w polskim liberalizmie tak ważne były sprawy lokalne. Liberałowie byli patriotami Gdańska, Krakowa, Śląska, Wrocławia, Kielc, Lublina i oczywiście Warszawy. „Najbardziej podstawowym poziomem uczestnictwa w życiu publicznym jest samorządność lokalna” – mówił na gdańskim kongresie Lech Mażewski. „W dobrym systemie politycznym potrzebne są liczne szczeble władzy, samodzielne względem władzy centralnej”.

Liberalizm, „Solidarność”, Kościół

To, że polscy liberałowie nie szukali inspiracji w nauce społecznej Kościoła i nie szukali dla siebie w Kościele schronienia nie oznacza, że nie dostrzegali potęgi i znaczenia tej instytucji. Tyle że duża część środowiska gdańskiego była religijnie indyferentna i nawiązywanie do wartości religijnych byłoby nieszczere. A nieszczerość, gesty na pokaz, po to by iść z prądem nie były wówczas w modzie. Gdy w roku 1989 powstawał Kongres Liberalno – Demokratyczny i opracowywano jego założenia programowe,
kilku delegatów zaproponowało wpisanie wartości chrześcijańskich jako podstawowych dla liberałów. Zaprotestował Janusz Lewandowski, mówiąc: „Jeżeli wartości chrześcijańskie oznaczają Dekalog, to rzecz jasna wszyscy je uznajemy. Dlaczego jednak warto to specjalnie podkreślać. Na Dekalog powołują się wszyscy bo jest on oczywistością. Ale w założeniach programowych musimy pisać o tym, co nas różni od innych ugrupowań”.

W referacie, wygłoszonym na konferencji: „Chrześcijaństwo i demokracja” Lewandowski poszedł jeszcze dalej: „Wartości chrześcijańskie, abstrakcyjnie ujęte nie mają wiele wspólnego z codzienną porcją problemów i dylematów, które trzeba rozwiązać na każdym kroku reformy. Natomiast praktyka polskiej reformy krzyżuje się na co dzień z funkcjonowaniem tysięcy plebanii, rozsianych po wsiach i miastach. I tu jest źródło mego sceptycyzmu co do roli Kościoła i tradycyjnej polskiej religijności w zadomowieniu rynkowych instytucji i wzorów zachowań w naszym kraju. Nic tu nie pomoże odmienianie wartości chrześcijańskich przez wszystkie przypadki, co chętnie czynią konserwatyści i chadecy”.

Inną wrażliwość reprezentowali liberałowie krakowscy, których lider Mirosław Dzielski pisał we wrześniu 1988 roku w „Ładzie”: „Myśl społeczna Jana Pawła II nie jest dla nas liberałów łatwym orzechem do zgryzienia. Jest ona wykładana innym językiem niż ten, do którego wychowani na lekturach wolnego rynku jesteśmy przyzwyczajeni (…) Liberałowie, krytykujący Jana Pawła II są zwolennikami gospodarki rynkowej. Ale czy system gospodarki rynkowej długo utrzyma się, jeżeli nie będą przestrzegane prawa, gwarantujące jego stabilność? Jeżeli nadmierna żądza zysku, nie powściągana normami moralnymi pchnie kapitalistów, czy związki zawodowe do walki politycznej o wzrost własnych materialnych korzyści (…) Papież z pewnością nie jest liberałem, ale nie przeszkadza nam być liberałami w wolnościowym rozumieniu tego słowa”. Mirosław Dzielski zmarł w roku 1990. Dziś do jego dorobku nawiązują polscy liberałowie i konserwatyści, na co dzień toczący ze sobą ideologiczną walkę.

Różnica między Dzielskim i Lewandowskim polegała na tym, że pierwszy był wybitnym filozofem, drugi pragmatykiem i ekonomistą, który w miarę swego rozwoju intelektualnego przejawiał coraz większą niechęć do ideologii. W historii myśli chrześcijańskiej Lewandowski najbardziej cenił niemiecckich ordoliberałów, którzy podpowiedzieli chadekowi Ludwigowi Erhardowi, jak przeprowadzić liberalne reformy gospodarcze.

Działacze Krakowskiego Towarzystwa Przemysłowego, podobnie jak „gdańszczanie” zaczęli od doradzania „Solidarności”. Tadeusz Syryjczyk był nawet szefem regionu małopolskiego podziemnego związku, Mirosław Dzielski przewodniczył na Zjeździe w Oliwii we wrześniu 1981 roku jednej z sesji. Jeszcze za czasów pierwszej „Solidarności” wraz z inżynierem Marianem Kanią opracował program restrukturyzacji Huty im. Lenina w oparciu o prywatne spółki (z udziałem robotników) i spółdzielnie. W latach 80. zajął się propagowaniem pracy organicznej. Jej filozofię przedstawił w pracy „Odrodzenie ducha, budowa wolności”. Elementem tej budowy miało być Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe, które powstało równolegle z Towarzystwem Warszawskim. O różnicach między obu Dzielski pisał tak: „Zasadnicza różnica polega na silnym akcentowaniu przez Towarzystwo Krakowskie spraw o znaczeniu lokalnym i regionalnym. Krakowskie Towarzystwo jest bardziej ugodowe politycznie i bardziej radykalne cywilizacyjnie”.

Ugodowość polityczna krakusów polegała między innymi na próbie (bezskutecznej) wzięcia udziału w wyborach samorządowych, organizowanych przez komunistów oraz podjęcia współpracy z prezydentem Krakowa dla zrealizowania pomysłu stworzenia w tym regionie specjalnej strefy ekonomicznej. Dzielski w jednym z artykułów, opublikowanych w 1988 roku w „Ładzie” proponował, by opozycja zagwarantowała komunistom „złote spadochrony”, czyli gwarancje bezpieczeństwa osobistego i materialnego po zmianie systemu. Środowisko krakowskie, choć obecne na kongresie w grudniu 1988 roku, nie wzięło udziału w tworzeniu przyszłego KL-D. A szkoda, bo wejście krakusów wzbogaciłoby intelektualnie nową partię, wnosząc do niej inny niż gdański, czy warszawski typ wrażliwości. Jak potoczyłyby się sprawy, gdyby żył Mirosław Dzielski?

Tymczasem system trwał i wcale nie było pewne, czy upadnie za rok, czy za lat dziesięć. Ten drugi termin wydawał się bardziej realny. W czasie strajków w maju i sierpniu 1988 liberałowie gdańscy udzielali robotnikom wsparcia, na co zżymał się Janusz Korwin-Mikke, mówiąc, że gdańszczanie są liberałami na pół etatu, a na drugiej połowie pracują jako związkowcy. Miał wiele racji. Donald Tusk swój reportaż ze strajku, wydrukowany w „Przeglądzie Politycznym” zakończył słowami: „Lauda wraca – to wrażenie wielu obecnych. Płaczę jak wtedy, gdy pierwszy raz czytałem Potop. Ostatni z nas nikną w Kościele, kiedy milkną dzwony na wieży. Wygraliśmy? Coś na pewno”.

Decydują przedsiębiorcy

Liberałowie zafascynowani byli dynamiką polskich przedsiębiorców. Tymczasem dla innych ugrupowań politycznych, którym bliski był etos polskiej inteligencji, przedsiębiorczość była zjawiskiem moralnie niejednoznacznym. Co innego robotnicy, nawet chłopi, no i oczywiście inteligencja, rozczarowana marksizmem i popierająca opozycję. Ale przedsiębiorcy?

Tymczasem dla liberałów przedsiębiorcy byli zalążkiem nowej klasy średniej, a praca we własnej firmie dawała wolność od państwowego pracodawcy. Janusz Lewandowski w referacie, wygłoszonym w roku 1987 podczas spotkania na temat nowej przedsiębiorczości, mówił: „Fenomen gdańskiej przedsiębiorczości wziął się z poszukiwania życiowej niszy, gdzie nie działa konformizujące ciśnienie właściwe zakładom państwowym (…) Oblicze socjologiczne tego fenomenu gospodarczego jest bardzo interesujące. Dzisiejsi liderzy nowych spółdzielni i spółek biorą się z pokolenia wodzonego na pokuszenie w epoce Gierka, oczyszczonego poprzez „Solidarność” i represjonowanego w stanie wojennym. Dla wielu z nich, pełniących wcześniej z sukcesami rolę dziennikarza, czy nauczyciela akademickiego, zwrot ku roli biznesmena był niejako wymuszony, z założenia przejściowy. Był alternatywą emigracji zewnętrznej i formą emigracji wewnętrznej (…) Młodzież nie naznaczona wcześniejszą rolą zawodową wchodzi w nowe przedsiębiorstwa bez kompleksów. Wiele nowopowstałych firm jest jej dziełem. Poszerzenie spektrum wyborów życiowych jest prawdziwą szansą dla tego pokolenia straconych szans”. Jan Krzysztof Bielecki na gdańskim kongresie przedstawiał fachową analizę prywatnej przedsiębiorczości w województwie gdańskim. „Powstanie nowych przedsiębiorstw pozwoliło już obecnie na znaczne zwiększenie kadry sprawnych, rzutkich menedżerów” – mówił. „Odpływ fachowców z przedsiębiorstw państwowych i brak dopływu młodych, dynamicznych pracowników już obecnie zmusił wiele z nich do rewizji dotychczasowej polityki kadrowej. Istnieją realne możliwości zmiany polityki gospodarczej, polegające na wspieraniu nowych przedsiębiorstw i tworzeniu konkurencji dla niesprawnych przedsiębiorstw państwowych”.

Rolę prywatnej przedsiębiorczości dostrzegano, rzecz jasna nie tylko w Gdańsku. Przedsiębiorczością zafascynowani byli działacze Krakowsk
iego Towarzystwa Przemysłowego (środowiska, określanego czasami jako „chrześcijańscy liberałowie”). Jego lider Mirosław Dzielski zastanawiał się w czerwcu 1988 roku w „Ładzie” jaki kształt przybierze przyszły kapitalizm w Polsce (rządziła wciąż PZPR). Przedstawiał dwie drogi. Albo będzie to system skorumpowany, w którym dominować będą nieformalne powiązania przedsiębiorców z władzą i biurokracją, albo polska przedsiębiorczość obroni się przed naciskiem władz. W tym drugim przypadku kapitalizm rozwijać się będzie jak należy. „Demagogia w polityce będzie umiarkowana, ponieważ szeroka i ustabilizowana klasa średnia mało na nią wrażliwa spełniać będzie rolę politycznego stabilizatora”.

Katolicki Uniwersytet Lubelski zorganizował w kwietniu 1987 roku konferencję o sektorze prywatnym, która zakończyła się uchwaleniem Karty prywatnego przedsiębiorcy. KUL stał się zresztą na kilka lat ośrodkiem wolnorynkowej myśli ekonomicznej. Wielką rolę w tworzeniu tego ośrodka odegrał profesor Stefan Kurowski oraz doktor Tomasz Gruszecki – w końcu lat 80. jeden z najbardziej twórczych publicystów ekonomicznych. Rząd z sobie wiadomych względów postanowił rozpropagować fakt uchwalenia Karty. Kierujący rządowym CBOS pułkownik Kwiatkowski (wpływowy doradca Wojciecha Jaruzelskiego) wspomniał o niej w artykule opublikowanym w czerwcu 1988 roku w „Polityce”. Pisał w nim: „W przekonaniu ludzi przy obecnym stanie rozwiązań – nazwijmy je motywacyjnymi – w gospodarce państwowej nie ma warunków albo też zwyczajnie nie opłaca się wykazywać przedsiębiorczością, innowacyjnością i podobnymi zaletami (…) Ci przedsiębiorczy, innowacyjni o „złotych rączkach” i głowie na karku zaczęli uciekać do sektora prywatnego”. Komunistyczna władza była, jak zawsze, niekonsekwentna. Zachęcała do przedsiębiorczości, ale podejrzliwie patrzyła na powstawanie towarzystw gospodarczych, które chciały stać się polityczną reprezentacją nowej klasy średniej. Najbardziej znane perypetie z zarejestrowaniem miało Towarzystwo Gospodarcze w Warszawie. W styczniu 1987 roku ponad stuosobowa grupa – wśród której znajdowali się przedsiębiorcy, rolnicy, przedstawiciele wolnych zawodów, a także politycy, myślący o zagospodarowaniu tej grupy – zebrała się w auli SGGW w Warszawie, udzielając poparcia idei utworzenia Towarzystwa Gospodarczego w Warszawie. Ostatecznie Towarzystwo powstało na kolejnym zebraniu, tj. 4 września 1987 roku. Jego pierwowzorem była założona 17 września 1981 roku Narodowa Federacja na Rzecz Wolnej Gospodarki. Władze, zachęcające wówczas do podejmowania samodzielnych działań gospodarczych nie miały nic przeciwko powstawaniu regionalnych towarzystw gospodarczych. Jednak tym razem odmówiły rejestracji. Władze słusznie podejrzewały, że Warszawskie Towarzystwo Gospodarcze zamierza przekształcić się w reprezentację ogólnopolską kilku istniejących już towarzystw.

W wolnej Polsce ruch towarzystw gospodarczych nie odegrał już większej roli. Na jego czele przez jakiś czas stał Lesław Paga – pierwszy prezes Komisji Papierów Wartościowych, wcześniej działacz towarzystwa lubelskiego. Tymczasem władze, wciąż blokując działania polityczne opozycji, zdecydowały się na ucieczkę do przodu. Na jesieni 1988 roku rząd Rakowskiego przedstawił ustawę o działalności gospodarczej (uchwaloną przez Sejm w grudniu), dopuszczającą pełną swobodę tworzenia firm. To już nie były reformy. Zaczynała się budowa nowego ustroju.

Budowanie na własności

System socjalistyczny reformował się nieustannie. Właściwie nie było w PRL dwóch lat, w których obowiązywałyby te same zasady gospodarowania. W prace nad „socjalistyczną reformą” angażowali się także ludzie opozycji. W latach 80. główne reformy szły w kierunku tworzenia samodzielnego i samorządnego przedsiębiorstwa państwowego. Na tym polu możliwe było porozumienie pomiędzy komunistyczną władzą i większością solidarnościowej opozycji. Porozumienie musiałoby określać, rzecz jasna zakres kompetencji „centrum” i pozycję samorządów. To było trudne, ale nie niemożliwe. Idea samorządnego przedsiębiorstwa państwowego urzekała na początku lat 80. wielu niezależnie myślących ekonomistów. Tymczasem w miarę jak komunizm słabł państwowe przedsiębiorstwa stawały się coraz bardziej samodzielne (bo „centrum” było słabe) oraz samorządne. Można było poznać wszystkie wady i zalety tego rozwiązania. Te pierwsze przeważały. Ekonomiści – samorządowcy szybko pozbywali się złudzeń, stając się liberałami. Tę drogę przeszedł między innymi Leszek Balcerowicz (w roku 1981 autor programu gospodarczego, w którym silnie została określona pozycja państwowo – samorządowego przedsiębiorstwa) i Marek Dąbrowski. Środowisko gdańskie zafascynowane było nie samorządami, ale prywatną przedsiębiorczością, a zatem własnością. Liberałowie byli przekonani, że w gospodarce konieczne jest przekroczenie rubikonu, którym będzie nadanie społeczeństwu prawa do własności. Jak napisał Janusz Lewandowski w 1988 roku w „Przeglądzie Politycznym”: „W ramach ogólniejszych przewartościowań zmienia się na naszych oczach słownik ekonomiczny. Szereg pojęć zapładniających wizje reformatorskie z roku 1956 a nawet 1980 trafiło już do lamusa. W to miejsce tylnymi drzwiami wprowadza się do debaty publicznej takie pojęcia jak rynek kapitałowy, akcje i obligacje, czy prawa własności. (…) Poruszanie się na dotychczasowej osi reformy nie przybliża nas do gospodarki, w której reprezentowane są interesy własności. Przemiana środków trwałych w kapitał nie nastąpi bez domknięcia i transferowalności praw własności, bez wykreowania na głównej arenie gospodarczej nowych podmiotów gry ekonomicznej, specjalizujących się we własności, zainteresowanych maksymalizacją dochodów od kapitału i sprawujących z tego punktu widzenia kontrolę nad operacjami menedżerów (…) Rewitalizacja sektora państwowego poprzez wprowadzenie nowych form dysponowania kapitałem państwa ma swoje wyraźne, nieprzekraczalne granice. Naturalny rozkład etatyzmu byłby z kolei procesem zbyt długotrwałym. Dlatego potrzebny jest akt eutanazji: szeroko zakrojona parcelacja majątku państwowego”.

Liberałowie uznali sprawę prywatyzacji za jedną z najważniejszych dla nowego ładu społeczno – gospodarczego. W październiku 1988 roku w Szkole Głównej Planowania i Statystyki (dzisiejsza SGH) odbyła się sesja naukowa, przygotowana przez profesora Janusza Beksiaka na której kilku ekonomistów wówczas trzydziestoparoletnich, przedstawiło pomysły radykalnych reform polskiej gospodarki. Dwóch gdańskich naukowców Janusz Lewandowski i Jan Szomburg zaprezentowało pomysł na prywatyzację przy pomocy specjalnie emitowanych bonów. W ten sposób gdańszczanie zamierzali doprowadzić do rozproszenia własności państwowej, omijając najtrudniejszą rafę, jaką był niski poziom oszczędności Polaków. W ciągu kilku lat pomysł gdańskich liberałów został wykorzystany, z różnym zresztą skutkiem w większości krajów wychodzących z komunizmu, a w Polsce stał się wizytówką środowiska.

Jakie reformy?

Komunizm się kończył, a główny nurt opozycji nie był programowo przygotowany do zmian. Wszyscy wiedzieli, czego nie chcą, ale znacznie trudniej było sprecyzować potrzeby. Dotyczyło to w szczególności obszaru gospodarki, która przeżywała prawdziwy kataklizm. Rozpaczliwe próby utrzymania dawnego systemu gospodarczego, reglamentowania środków produkcji i części towaró
w rynkowych, na które obowiązywały urzędowe ceny, a jednocześnie wprowadzanie tylnymi drzwiami elementów rynkowych powodowało, że chaos narastał z dnia na dzień. W grudniu, 1988 roku, na tydzień przed gdańskim kongresem w Warszawie zawiązała się grupa, która przyjęła nazwę „Akcja Gospodarcza”. W jej skład wchodzili przede wszystkim działacze Towarzystwa Gospodarczego w Warszawie (miedzy innymi Aleksander Paszyński, Andrzej Machalski, Andrzej Sadowski, Tomasz Gruszecki, Bolesław Banaszkiewicz, Jerzy Dietl). Na gdańskim kongresie byli przedstawiciele „Akcji” (późniejszego warszawskiego środowiska liberałów). Następnie odbyły się kolejne spotkania w czasie których doszło do porozumienia. Środowisko „Akcji Gospodarczej” i gdańszczanie stanowili trzon Kongresu Liberalno – Demokratycznego, który ostatecznie powstał w czerwcu 1990 roku.

Na przełomie roku 1988 i 1989, a więc na kilka miesięcy przez „okrągłym stołem”, „Akcja Gospodarcza” opublikowała kilka dokumentów, przedstawiających propozycje radykalnych reform gospodarczych, znacznie wykraczających poza ramy ustroju komunistycznego. Proponowano między innymi zniesienie wszelkiej reglamentacji i uwolnienie cen, w tym także cen żywności i płodów rolnych, zrównanie praw wszystkich sektorów w zakresie dostępu do środków produkcji, kredytów i przepisów podatkowych, zniesienie monopolu państwa na handel zagraniczny i wprowadzenie jednolitego, rynkowego kursu wymiany złotego, ustalenie stóp procentowych na poziomie rynkowym, tłumienie inflacji przez odpowiednią politykę monetarną, jednakowe traktowanie polskiego i zagranicznego kapitału.

Krótko mówiąc, „Akcja Gospodarcza” proponowała reformy, które po roku zaczął wprowadzać rząd Tadeusza Mazowieckiego. Tymczasem w lutym 1989 roku rozpoczęły się rozmowy „okrągłego stołu”, podczas których także mówiono o reformach gospodarczych. Tyle, że pomysły były zupełnie inne. Szefem strony solidarnościowej przy stoliku, zajmującym się reformą gospodarczą był profesor Witold Trzeciakowski, ale ton nadawał Ryszard Bugaj i kilku ekonomistów, związanych z Instytutem Polityki Społecznej. Stronie rządowej przewodniczył Władysław Baka, a w delegacji byli także: Grzegorz Kołodko, Andrzej Olechowski, Marcin Święcicki, Mieczysław Wilczek. Po obu stronach było kilku liberałów (to znaczy ekonomistów, reprezentujących liberalne poglądy: Beksiak, Olechowski, Paszyński), ale nie odegrali oni większej roli. Ton nadawała opcja związkowa (solidarnościowa i OPZZ-owska), samorządowa, socjalna. Do rozmów z władzami komunistycznymi przystąpiono bez jakiejkolwiek wizji programu reform gospodarczych, które „Solidarność” chciała przeprowadzić, bez uzgodnienia podstawowych pojęć. Wymowny jest wywiad, który podczas obrad ukazał się w „Życiu Gospodarczym” z Ryszardem Bugajem.

Pytanie: „Czy ważniejsze jest stłumienie inflacji, czy osiągnięcie równowagi?”

Bugaj: „Opcja, wynikająca z rozstrzygnięcia tego dylematu nie musi być opcją jednoznacznie przesądzającą.”

Pytanie: „Urynkowienie cen żywności jest najkrótszą drogą do osiągnięcia globalnej równowagi na rynku konsumpcyjnym.”

Bugaj: „Nie sądzę, by był pan w stanie tezę tę przekonująco uzasadnić (…) Taka końska kuracja to niezawodny sposób na wywołanie społecznego gniewu”.

Dla liberałów z „Akcji Gospodarczej”, której działaczy (poza Paszyńskim) nie zaproszono do „okrągłego stołu”, było jasne, że „końska kuracja” jest tym, czego gospodarka potrzebuje. Tymczasem eksperci związkowi szukali środków przeciwbólowych. Morfiną miała być indeksacja. Uzgodniono, że odbywać się będzie raz na kwartał i obejmie – obligatoryjnie – wszystkie zakłady pracy. Indeksacja miała chronić przed skutkami inflacji, ale sama uniemożliwiała walkę z nią. Rząd Mazowieckiego musiał się w Sejmie natrudzić, by zapisy o indeksacji zostały wycofane. Nowy ład ekonomiczny, ustalony przy „okrągłym stole” miał polegać na rozwoju samorządności i partycypacji pracowniczej, ograniczeniu planowania centralnego, lepszej selekcji kadr kierowniczych. Owszem, były też zapisy o równoważeniu budżetu państwa, o rozwoju rynku kapitałowego – na ogół wpisywane przez liberałów rządowych.

Skąd się wziął Balcerowicz

Przed paroma tygodniami miałem okazję lecieć samolotem w towarzystwie członka Biura Politycznego z końca PRL. Skorzystałem z okazji i zapytałem: „Kiedy postanowiliście oddać władzę? Czy to, co się wydarzyło w roku 1989 było zgodnie z planem, czy też wymknęło się wam z rąk?” „Dla mnie najciekawszym pytaniem jest – skąd się wziął Balcerowicz” – odpowiedział dygnitarz. „Przecież nasze rozmowy, przy „okrągłym stole” wcale nie zapowiadały podjęcia tak radykalnych reform.”

Leszek Balcerowicz nie był na gdańskim kongresie, nie angażował się w działania polityczne. Pamiętam spotaknie z nim w pierwszych miesiącach 1989 roku. Balcerowicz szukał mieszkania profesora Stefana Kurowskiego, ja właśnie z niego wyszedłem. Wiedziałem, że jest wybitnym ekonomistą, że ma liberalne poglądy. Właśnie wróciłem z Gdańska. „Chyba wkrótce powstanie liberalna partia” – powiedziałem. „Byłem w jednej partii i na całe życie wyleczyłem się z polityki” – odrzekł bez zainteresowania. Pół roku później został wicepremierem, jakby nie było – politykiem.

Balcerowicz należą do środowiska młodych (30-40 letnich) ekonomistów, pracujących nad reformą gospodarczą, wykraczającą poza ramy ustrojowe. Ideologia go nie interesowała, ale siłą rzeczy znał ekonomistów ze środowiska gdańskich liberałów. Nie był członkiem Kongresu Liberalno – Demokratycznego, ale popierał Kongres w wyborach w roku 1991, a później zachęcał do połączenia z Unią Demokratyczną.

W 1989 roku po powstaniu rządu Mazowieckiego politycy OKP szybko zorientowali się, że „Solidarność” nie dysponuje zwartym programem reform gospodarczych, mogącym zapewnić stabilizację i rozwój. W sierpniu 1989 roku program gospodarczy dla OKP zaczął opracowywać zespół pod kierunkiem profesora Janusza Beksiaka. Jego zespół (podobnie jak późniejszy program Balcerowicza) uzyskał wsparcie z niespodziewanej strony – Jacka Kuronia, który rozumiał, że gospodarka wymaga „końskiej kuracji”. Program Beksiaka był liberalny i częściowo wykorzystany został przez zespół wicepremiera Balcerowicza. Sam Balcerowicz na początku stanowił pewną niewiadomą. Nie stała za nim żadna grupa polityczna, czy choćby zwarte środowisko towarzyskie. Szybko okazało się, że ma wielką wiedzę ekonomiczną, a przede wszystkim charakter, konieczny, dla przeprowadzenia reform, które wykraczały poza horyzont myślowy większości ówczesnych polityków. Autorski program Balcerowicza uwzględniał większość postulatów środowisk liberalnych. Powstały warunki dla rozwoju wolnej przedsiębiorczości, złoty stał się wymienialny, rozpoczęła się prywatyzacja.

W latach 80. liberałowie proponowali rozwiązania, które zdecydowanie wykraczały poza status quo władzy komunistycznej, ale które także naruszały interesy silnych grup społecznych, dominujących w ówczesnej Polsce – związków zawodowych, lobby przemysłu państwowego, nomenklaturowego kapitału. Wydawało się wówczas
, że rozwiązania liberalne nie mają żadnych szans na to, by były zrealizowane, gdyż przeciw nim opowiada się zarówno władza komunistyczna, jak i solidarnościowa opozycja. Kompromis między nimi zawarty przy „okrągłym stole”, odrzucał liberalne pomysły. Liberałowie w Polsce nie stworzyli silnego ruchu społecznego. Działali głównie w sferze myśli i programów. Ta droga okazała się nadspodziewanie skuteczna.

Wszyscy jesteśmy liberałami :)

Filozofowie nowożytni, których uznaje się za twórców liberalizmu, nie zdawali sobie sprawy z tego, że idee przez nich głoszone pewnego dnia staną się dominującymi w Europie i świecie. Osiemnastowieczna Europa z liberalizmem miała niewiele wspólnego. Była ojczyzną absolutyzmu, który tylko w niektórych swoich odsłonach przyjmował postać bardziej oświeconą.

Okres życia i działalności Johna Locke’a to dla Wielkiej Brytanii czas trudny. Obalenie monarchii i ścięcie króla Karola I Stuarta zapoczątkowały rewolucję, na skutek której władzę przejął parlament i lord protektor Oliver Cromwell. Po jedenastu latach republiki restaurowano monarchię, z wygnania wrócił Karol II Stuart, który systematycznie rozprawiał się z przywódcami republiki. Jednak szeregowi jej urzędnicy pozostali na swych urzędach, a wśród nich Lord Shaftesbury Anthony Ashley Cooper, bliski współpracownik Locke’a. Kiedy ujawniono spisek Lorda Shaftesbury’ego przeciwko Karolowi II, Locke musiał uciekać z Wielkiej Brytanii i przez kilkanaście lat tułał się po Europie. W tych latach powstały najważniejsze jego dzieła z zakresu filozofii polityki: Dwa traktaty o rządzie i List o tolerancji. Wydarzenia, jakie miały miejsce w monarchii brytyjskiej, stały się asumptem do stworzenia przez Locke’a nowej koncepcji państwa i władzy.

Zwycięstwo nad państwem

W taki sposób rodził się w Europie liberalizm. Był on niczym krzyk osamotnionego opozycjonisty, był sprzeciwem wobec władzy apodyktycznej i despotycznej, był głosem domagającym się wolności i szacunku dla obywatela. Po powrocie do Wielkiej Brytanii autor Listu o tolerancji bardzo szybko wrócił do administracji państwowej i ponownie zarządzał koloniami brytyjskimi w Ameryce Północnej. Jego koncepcje polityczne właśnie tam w późniejszych latach były wcielanie w życie. Ustrój rodzących się niespełna sto lat po śmierci Johna Locke’a Stanów Zjednoczonych w dużej mierze opiera się na jego dziełach. W ich konstytucji zapisano cztery najważniejsze zasady Locke’a: zasadę umowy społecznej, zasadę praworządności, zasadę rządu ograniczonego i zasadę wolności obywatelskich. Na tych zasadach zbudowano coś, co dziś historycy myśli politycznej nazywają liberalizmem klasycznym.

Pod tym względem wszystkie współczesne państwa demokratyczne są państwami liberalnymi, wszystkie one bowiem w swoich konstytucjach zawierają wskazane przez Locke’a zasady. Zasady, które stały się filarami dla współczesnych demokracji. Nie ma więc ucieczki przed liberalizmem, jeśli jest się obywatelem państwa demokratycznego. Locke pośmiertnie zwyciężył wojnę, jaką wypowiedział absolutyzmowi i tyranii. Koncepcja państwa strzegącego bezpieczeństwa obywateli, tak poprzez prowadzenie odpowiedniej polityki wewnętrznej, jak i zagranicznej, i będącego niejako sługą społeczeństwa stała się koncepcją dominującą. Lewiatan został zastąpiony pokornym urzędnikiem, trzymającym się zasad praworządności i legalizmu. Bezwzględnego despotę zastąpił sługa wyłoniony w drodze konkursu.

W poglądach liberalizmu klasycznego pojawia się obywatel, który staje się podmiotem wszelkich rozważań na tematy społeczne i polityczne. Indywidualizm wyrasta głównie z oświeceniowego przekonania, że człowiek jest istotą racjonalną, która sama potrafi zatroszczyć się o własne dobro, która sama wie, co jest dla niej najlepsze, która nie potrzebuje i nie chce, by machina państwowa ingerowała w jej życie. Machina państwowa potrzebna jest tylko wtedy, kiedy człowiek sam nie potrafi zatroszczyć się o swoje życiowe powodzenie, kiedy zagrożone jest jego bezpieczeństwo, kiedy pojawia się strach i obawa przed silnym oprawcą. Państwo, ten pokorny sługa, ma czuwać, kiedy człowiek zaśnie, stąd metaforyka stróża nocnego. Liberał nie jest przeciwnikiem państwa jako takiego, nie walczy o jego zniesienie, zlikwidowanie, jest jednak przeciwnikiem państwa wszechwładnego, podglądającego, wtrącającego się do życia swoich obywateli. Liberał uznaje państwo za strukturę wtórną, za narzędzie, za sługę, który usuwa się w cień, jeśli nie jest potrzebny.

Zwycięstwo nad feudalizmem

Metaforykę „stróża nocnego” przeniesiono bardzo szybko na kwestie społeczne i gospodarcze. Refleksja ta polegała na wstawieniu w miejsce wszechwładnego państwa anachronicznych stosunków feudalnych, które w podobny sposób ograniczały ludzką wolność i inicjatywę. Tak jak John Locke walczyć chciał o wolności obywatelskie i polityczne, tak Adam Smith postulował zniesienie ograniczeń utrudniających obywatelowi funkcjonowanie na rynku. W Badaniach nad naturą i przyczynami bogactwa narodów pojawia się wykładnia tego, co nazwano liberalizmem ekonomicznym. Choć pojęcie „niewidzialnej ręki rynku” – tak często dziś przywoływane – pojawia się tam raptem kilka razy, to jednak zasady wolnego rynku i wolnej konkurencji zostają wyraźnie zdefiniowane jako najskuteczniejsze metody podniesienia poziomu bogactwa społeczeństw. Bernard de Mandeville w swojej Bajce o pszczołach stwierdza paradoksalnie, że to egoizm ludzki buduje bogactwo społeczeństw. W ludzkim egoizmie bowiem i miłości własnej źródło mają wszystkie ludzkie inicjatywy. Człowiek żądny zysku to człowiek aktywny, zaś człowiek aktywny to człowiek użyteczny dla społeczeństwa; z intuicji tych czerpali zarówno David Hume, jak i Jeremy Bentham.

Feudalizm tłumił aktywność ludzką przywiązując człowieka do skostniałych struktur społecznych. Nowy ustrój ekonomiczny miał pozwolić jednostce działać – laissez-faire – i realizować się już nie tylko jako obywatel, ale również jako klient, sprzedawca czy inwestor. Dowartościowanie jednostki miało się dokonać w sferze stosunków gospodarczych, liberalizm ekonomiczny zmusił wszechwładne państwo do wycofania się i ustąpienia pola. Liberalizm ekonomiczny wzywał do zniesienia wszelkiego rodzaju barier celnych, obniżania podatków, ograniczania rządowych regulacji nad gospodarką. Wszystko po to, aby uwolnić ludzką przedsiębiorczość, pozostawić w kieszeni obywatela pieniądze, dzięki którym będzie on mógł funkcjonować jako podmiot – nie zaś tylko jako przedmiot – gospodarki wolnorynkowej. Kolejny raz liberalizm zwraca się ku jednostce, ku obywatelowi. Kolejny raz liberalizm proklamuje nowe czasy i nową ich organizację. Ograniczona władza nad jednostkami i ograniczona władza nad rynkiem stały się w XIX wieku wyznacznikami światopoglądu liberalnego.

Kolejny raz trzeba zaznaczyć, podkreślić i uczynić raz jeszcze transparentnym i bezdyskusyjnym, że liberał nie jest wrogiem państwa. Liberał nie jest pijawką, której największym celem jest wyssanie krwi z biedniejszych grup społecznych, jak często mówi się o liberałach ekonomicznych. Liberał ekonomiczny nie jest rycerzem krwiożerczego kapitalizmu, ślepego na ludzką krzywdę. Liberał ekonomiczny to nic więcej jak ekonomiczny realista. Ten ekonomiczny realista zdaje sobie sprawę z wad rozbudowanego mechanizmu państwowego, które sprawiają, że mechanizm ów nie zawsze pracuje jak szwajcarski zegarek, natomiast nadmiar funkcji i kompetencji, jakie państwo niejednokrotnie uzyskuje, sprawia, że nie zawsze mogą być one sprawnie i skutecznie realizowane. Rozbudowana administracja, biurokratyzacja, gąszcze procedur i formalizacja procesu decyzyjnego często paraliżują jego struktury.

Liberał ekonomiczny – ekonomiczny realista – dostrzega to wszystko. Zdaje sobie sprawę, że lepszym sposobem na walkę z bezrobociem jest ograniczenie fiskalizmu państwa, które uruchamia inwestycje, aniżeli tworzenie kolejnych urzędów, agencji i instytucji, które walkę tę miałyby toczyć, w rzeczywistości zaś skupiałyby się na swoim przetrwaniu. Stwierd
zenie, jakoby likwidacja urzędów pracy była pierwszym krokiem w kierunku prawdziwej walki z bezrobociem, wydaje się tyle odważne, co radykalne. Mogłoby być jednakowoż doskonałym sprawdzeniem skuteczności w poszukiwaniu nowego zatrudnienia przez tych urzędników, którzy pracę by utracili, wcześniej zaś innym mieli w poszukiwaniu pracy pomagać. To byłby doskonały egzamin na skuteczność działań państwa w gospodarce. Może nie okazałoby się prawdą, że najskuteczniej państwo działa w tych sferach gospodarki, w których dysponuje monopolem. Liberał jest wrogiem wszelkich monopoli, tak jak w sferze politycznej i społecznej jest wrogiem mono-narracji. Liberał chce, by ceny za dobra ustalane były przez wolny rynek, przez mechanizmy popytu i podaży, chce, aby za swoją pracę otrzymywał tyle, ile jest ona warta, nie zaś tyle, na ile wycenił ją jakiś urzędnik, który nie do końca musi wiedzieć, na czym to zajęcie polega i ile wysiłku kosztuje.

Liberał chce być godnie wynagradzany, liberał chce sam podejmować decyzje, który towar zakupić, liberał chce mieć szeroki wachlarz możliwości i wyboru na rynku towarów i usług! Liberał nie chce korzystać z usług wykonanych niesumiennie i nierzetelnie, niezależnie od tego, czy ma do czynienia z fryzjerem strzygącym przy sąsiedniej ulicy, z piekarzem sprzedającym stary i suchy chleb, z lekarzem wystawiającym receptę bez spojrzenia w gardło pacjenta czy też z firmą ubezpieczeniową, która po życiowej tragedii ubezpieczonego szuka powodów i powołuje się na zapisany drobnym druczkiem paragraf, aby tylko uniknąć wypłacenia należnego odszkodowania. Liberał chce być szanowanym klientem niezależnie od tego, czy ma do czynienia z usługodawcą czy producentem indywidualnym, czy też z instytucją państwową.

Demo-triumf liberałów

Liberał domaga się szacunku i respektowania jego praw jako człowieka, jako konsumenta i jako obywatela. Wydaje się, że taka triada z konieczności musiała doprowadzić do zbratania się liberałów z demokratami. Pamiętać jednak musimy, że związek ów nie funkcjonował od samego powstania liberalizmu; okazał się jednak konsekwencją idei, które liberałowie głosili. Liberałowie klasyczni byli raczej zwolennikami ustroju mieszanego, najczęściej nie występowali przeciwko samej instytucji monarchii, dążąc jedynie do jej ograniczenia poprzez wzmocnienie roli parlamentu i konstytucji. Monarchia konstytucyjna i monarchia parlamentarna wydają się być takimi formami ustrojowymi, które pierwsi liberałowie przedkładali nad inne. Synteza wątków liberalnych z demokratyzmem ostatecznie dokonała się w drugiej połowie XIX wieku w myśli Johna Stuarta Milla. Utylitarystyczne poszukiwanie takiej organizacji społeczeństwa i państwa, która zapewni szczęście maksymalnej liczbie obywateli, doprowadziło brytyjskiego filozofa do przekonania, że jest to możliwe tylko i wyłącznie w systemie demokratycznym. Mamy więc po raz pierwszy do czynienia z przekonaniem, że demokracja jest systemem lepszym od wszystkich dotychczas znanych.

Najważniejsze prace Johna Stuarta Milla – O rządzie reprezentacyjnym, Utylitaryzm i O wolności – uznać możemy za fundamentalne dla liberalizmu demokratycznego, zaś ich tytuły – za najważniejsze zasady nurtu tej postaci. Utylitaryzm byłby zasadą naczelną, bo nakierowywałby nas na aspekt teleologiczny, na cel, jaki liberał demokratyczny sobie stawia, czyli szczęście i powodzenie największej możliwej liczby ludzi i jednocześnie minimalizację liczby tych, którym powodziłoby się gorzej. Warunkiem sine qua non osiągnięcia tego szczęścia – mówi Mill – byłaby zasada wolności. Tutaj patrzymy wstecz i przypominamy sobie przede wszystkim Johna Locke’a i Adama Smitha, wraz z ich postulatami i projektami, do tych myślicieli autor eseju O wolności nawiązuje najczęściej. Rozbudowuje on zasadę tolerancji dla wszelkich mniejszości, wzbogacając ją o pierwsze filozoficzne argumenty za równouprawnieniem kobiet. Zasada trzecia – ta właśnie, która prowadzi Milla do demokracji – to zasada rządu reprezentacyjnego. Przekonanie, że władzę sprawować powinien tylko rząd wybrany przez większość obywateli, legitymizowany przez suwerenny lud w procedurze wyborczej. Przy czym samą demokrację rozumie autor Utylitaryzmu nie jako rządy większości, ale jako rządy szanujące prawa mniejszości, albowiem jest on przeciwnikiem wszelkiej dyktatury, „dyktatury większości” również.

Dostrzegamy, że wszystkie trzy zasady liberalizmu demokratycznego, na jakie wskazuje Mill, są ze sobą ściśle związane i dopiero funkcjonowanie i poszanowanie jednej pozwala osiągnąć drugą. Trudno sobie wyobrazić, aby poszanowane były wszystkie prawa i wolności człowieka i obywatela przez rząd monopartyjny, nie posiadający poparcia społeczeństwa. Podobnie też trudno wyobrazić sobie szczęśliwe społeczeństwo, w którym nie respektowano by zasady wolności. Taka jest droga autora Utylitaryzmu do demokracji i taka – wydaje się on również mówić – jest droga wszystkich społeczeństw do demokracji. Pojawiają się u niego również wątki związane ze społeczeństwem obywatelskim. Demokratyzm Milla wiąże się z przekonaniem, że obywatel powinien aktywnie uczestniczyć w działalności politycznej i społecznej, włączać się w tryby działania państwa. Przykład dawał swoją osobą, gdyż przez wiele lat był działaczem brytyjskiej Partii Liberalnej, przez dwie kadencje zasiadał w ławach brytyjskiej Izby Gmin. Konkluzje progresywistyczne oraz jego dziejowy optymizm musiały wynikać z rozumienia Arystotelesowskiego zoon politicon nie tylko jako naturalnego predestynowania człowieka do życia w społeczeństwie, lecz również jako wiarę i przekonanie, że człowiek jest stworzony do działania w sferze stricte politycznej i obywatelskiej.

Demoliberalizm stawia na zaangażowanie w sferze publicznej wszystkich obywateli, przedstawicieli wszystkich grup społecznych, wszystkich zawodów, nacji i mniejszości. Tutaj jednym z ciekawszych wątków twórczości Milla jest książka Poddaństwo kobiet, w której analizuje on przyczyny i społeczne skutki podporządkowania i ograniczania praw publicznych kobiet. Pierwszym w historii wystąpieniem parlamentarnym w obronie praw kobiet, ich równouprawnienia oraz propagujące hasła feministyczne jest właśnie wystąpienie Johna Stuarta Milla w brytyjskiej Izbie Gmin. Niebagatelny wpływ na myśliciela miała jego bliska przyjaciółka a później również żona, Harriet Taylor, XIX-wieczna bojowniczka o prawa kobiet. Jednakże wątki feministyczne mają u autora O wolności nie tylko podłoże osobiste; są one konsekwencją utylitaryzmu, w myśl którego dopuszczenie kobiet stanowiących połowę populacji ludzkiej do życia politycznego, ekonomicznego, kulturalnego i naukowego doprowadzić musi do przyspieszenia rozwoju społeczeństw. Niewykorzystany potencjał kobiet spowalnia mechanizm postępu i opóźnia marsz ku ludzkiej szczęśliwości, która przecież jest najważniejszym celem. Liberał ma być rozsądny i racjonalny, swoje działania podejmować powinien w trosce o całą ludzkość, nie zaś tylko o swoje partykularne interesy. Jak widać, demoliberalizm Milla ma niewiele wspólnego z potocznym i raczej zwulgaryzowanym utożsamianiem liberała z piewcą społecznego atomizmu i ślepego, ekonomicznego egoizmu.

Druzgoczące zwycięstwo liberalizmu

John Stuart Mill jeszcze bardziej przybliża nas do wyjaśnienia kim tak naprawdę jest współczesny liberał, gdzie są jego korzenie i dlaczego wszyscy jesteśmy liberałami. Pozwala prześledzić drogę od liberalizmu klasycznego, który współcześnie utożsamialibyśmy w większym stopniu z neokonserwatyzmem, aż do współczesnych „twarzy” liberalizmu. Socjalliberalizm, libertarianizm, neoliberalizm, ordoliberalizm, liberal
izm aksjologiczny, liberalizm katolicki, liberalizm obyczajowy… Wszystkie one jednak nadal są liberalizmami, wszystkie one zawierają stały trzon ideowy, który składałby się na eidos liberalizmu. W pierwszym rzędzie na tę istotę składałoby się przekonanie o konieczności zapewnienia człowiekowi szeregu wolności i praw osobistych oraz politycznych. W dalszej kolejności chodziłoby o umocowanie tego człowieka w sferze ekonomicznej – stąd idee wolnej konkurencji, wolnego rynku i państwa minimalnego. Trzeci filar tego gmachu, który nazwalibyśmy liberalizmem, stanowiłaby demokracja wraz z wszystkimi ideami pokrewnymi, takimi jak: suwerenność ludu, zasada przedstawicielstwa i poszanowania praw mniejszości. Taki byłby trzon. Liberał byłby więc „wolnościowcem”, „wolnorynkowcem” i demokratą.

Przede wszystkim jednak liberał jest racjonalnym realistą. Owszem, jest „wolnościowcem”, jednakże godzi się na to, aby w sytuacjach wyjątkowych pewne wolności mogły być ograniczane, aby jej granice mogły być dostosowywane do rzeczywistości społecznej, przy zachowaniu rzecz jasna niezbędnego, nienaruszalnego, niederogowalnego minimum. Dalej, liberał to „wolnorynkowiec”. Idea „niewidzialnej ręki” nie oślepiła go jednak na tyle, aby nie dostrzegał problemów, jakie rodzi niejednokrotnie kapitalizm i gospodarka wolnorynkowa. Dlatego także w tej sferze dopuszcza się w niektórych sytuacjach pewną ingerencję państwa, w szczególności jeśli chodzi o ochronę tak ważnej wartości, jaką jest wolność od ubóstwa oraz prawo do tzw. „równego startu”. Podobnie z demokracją – liberał to demokrata, jednak nie traktuje on tego systemu politycznego jako społeczno-prawnego ideału, nie hołubi demokracji dla niej samej, lecz traktuje ją raczej jako poręczne narzędzie i środek do celu, angażuje się w korygowanie mechanizmów demokratycznych. Wierzy bardziej w możliwość stałego jej doskonalenia, aniżeli w to, że „liberalno-demokratyczny raj” dowiódł już nastania końca historii. Racjonalny realizm liberała zakłada otwartość na nowe możliwości i wiarę w postęp ludzkości a zarazem sprzeciw wobec dyktatu ostatecznych rozwiązań i prawd.

Ów racjonalny realizm doprowadził liberałów w miejsce, w którym znajdują się dziś. Miejscem tym jest świat, który zorganizowany został na liberalną – nie żadną inną – modłę, świat funkcjonujący w gruncie rzeczy na sposób Locke’owsko-Smithowsko-Millowski. Poszanowanie praw człowieka i ochrona przez państwo wolności osobistych i politycznych stały się swoistym zrębem aksjologicznym współczesnego świata. Gospodarki narodowe zastąpiono jedną globalną gospodarką, w której przepływ towarów, usług i kapitału jest niemalże nieograniczony, a narodowi do niedawna gracze stają się graczami międzynarodowymi. Ten sam zglobalizowany świat praw człowieka i kapitalizmu jest dziś światem w większości demokratycznym lub ku demokracji podążającym, zaś takie kraje jak Korea Północna, Chiny, Kuba, niektóre państwa afrykańskie, pozostają co najwyżej enklawami na jego terytorium. Szereg organizacji międzynarodowych, z Organizacją Narodów Zjednoczonych na czele, powołanych zostało, by stać na straży tych trzech filarów, na bazie których ów liberalny świat został ufundowany. Powiedzenie dziś, że liberalizm jest przeżytkiem, reliktem przeszłości, czymś, co bezpowrotnie odeszło bądź zostało utracone, byłoby ignorancją, ślepotą lub po prostu głupotą. Liberalizm odniósł triumf, jakiego w czasach średniowiecznych nie udało się odnieść nawet chrześcijaństwu i całej organizacji państw i społeczeństw na nim pobudowanej – i to nie tylko ze względu na to, że średniowieczny świat był geograficznie mniejszy od dzisiejszego.

Liberalizm zatriumfował również w głowach ludzi: w sferze świadomości oraz ideologii. Niewiele funkcjonuje dziś doktryn politycznych, które nie czerpią z liberalizmu, niektóre są wręcz modyfikacjami którejś z jego wersji. Te swoiste hybrydy moglibyśmy nazywać „okruchami liberalizmu rozproszonego”. Myślę tutaj o – wspominanym już – neokonserwatyzmie, który niewiele różni się od klasycznych wersji liberalizmu z przełomu wieków XVIII i XIX; o socjaldemokracji, która w niektórych swoich odsłonach niczym nie różni się od socjalliberalizmu Leonarda Hobehouse’a; także chadecję można by potraktować jako korekturę liberalizmu z wyraźnie prodemokratycznym nastawieniem. Z działających w ramach demokratycznych systemów partyjnych ugrupowań nawet komuniści z pozycji marksistowskich wycofali się już kilkadziesiąt lat temu, neofaszyści i populiści nie dysponują odpowiednim poparciem społecznym, a również trudno nazwać ich rewolucyjnie nastawionymi w stosunku do kształtu współczesności. Nawet niewielkie i raczej egzotyczne stronnictwa monarchiczne i zachowawcze, dotychczas przebywające gdzieś w okopach i rezygnujące z legitymizowania liberalnego świata działalnością w jego ramach, czasami dają o sobie znać. Liberalizm jest doktryną zwycięską. Trudno mówić o jakiejś jego „czystej formie”, bo po dwustu latach panowania stał się czymś rozproszonym, często niezauważalnym, zapomnianym.

Wszystko wskazuje na to, że każdy z nas jest liberałem. Żyjemy w liberalnym świecie i już z racji tego faktu jesteśmy liberałami. Niewielu z nas potrafi myśleć w nie-liberalny sposób, posługiwać się nie-liberalnymi kategoriami. Z różnych pozycji światopoglądowych dyskutujemy, jak ten liberalny świat zmieniać i w którym kierunku powinien on iść. Spieramy się o sprawy niezwykle ważne i istotne, ale – z punktu widzenia pozycji liberalizmu we współczesnym świecie – spieramy się zaledwie o detale: między leseferyzmem i libertarianizmem a socjalliberalizmem, między prymatem demokracji bezpośredniej a prymatem demokracji reprezentacyjnej, tolerancją w rozumieniu Locke’owskim czy raczej w jej rozumieniu XX-wiecznym. Spieramy się która z władz – ustawodawcza czy wykonawcza – powinna mieć przewagę, o legislatywę: ma być monistyczna czy dualistyczna, o politykę zagraniczną: prezydent ma nią kierować czy premier. Zapominamy jednak, że sam podział władz jest wynalazkiem… jakże by innym, jak nie liberalnym? Jaka więc rola nasza, tych, którzy przyznają się do swojego liberalizmu? Czy osiąść na laurach, cieszyć się i radować, bo hymn zwycięzców dawno już zagrano? Czy spocząć w grobie i zasnąć snem wiecznym, bo koniec historii już się dokonał? Nie, bo teraz już walczyć nie trzeba o liberalizm, ale o bardziej liberalny liberalizm.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: ankneyd., zdjęcie jest na licencji CC

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję