„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Tyrania polityczna zaczyna się od tyranii w rodzinnym domu :)

Prawa dziecka są tematem najwyższej wagi dla polityki i przyszłości ustroju demokratycznego. Niestety, to zdanie wciąż ma w Polsce charakter jedynie postulatywny. Dyskurs i praktyka w sferze polityki w najmniejszym stopniu nie wskazują na istnienie w kręgach decyzyjnych – władzy ustawodawczej i wykonawczej – świadomości związku praw dziecka z jakością życia politycznego. Jest to tym bardziej dojmujące, że dotyczy kraju uznawanego za ojczyznę praw dziecka. To Polska pod koniec lat 70. XX wieku przedstawiła na forum Zgromadzenia Narodowego ONZ propozycję Konwencji o Prawach Dziecka, przyjętej w 1989 roku i ratyfikowanej przez Polskę w roku 1991.

Konwencja, nazywana powszechnie pierwszą konstytucją praw dziecka, nakłada na państwo i jego instytucje cały szereg obowiązków chroniących godność i prawa dzieci. Jest pierwszym w historii dokumentem dającym dzieciom faktyczną podmiotowość – nie tylko prawną, ale także społeczną i obywatelską. Podmiotowość wiąże się zawsze z samostanowieniem, autonomią, sprawczością. Jak każdy przełomowy dla dziejów świata dokument stanowiący źródło prawa, także ten wymaga społecznej i politycznej dojrzałości. Takiej, która zdolna jest do wprowadzenia niezbędnych zmian oraz do odczytywania wyzwań przez pryzmat fundamentalnych praw dziecka i obowiązków państwa.

Przyjmując, że istnieje związek przyczynowo-skutkowy między realizacją praw dziecka oraz warunkami życia i rozwoju, jakie tworzymy, a stanem polityki, punktem odniesienia dla dalszych rozważań uczynię zjawisko przemocy wobec dzieci. Przemoc jest najbardziej jaskrawym przejawem pogardy dla praw i godności człowieka, a najskrajniejszą z jej form jest ta dokonywana wobec dziecka, wiążąca się z jego całkowitą bezbronnością i zależnością od dorosłych. Za przemoc uznaję „intencjonalne działanie lub zaniechanie działania jednej osoby wobec drugiej, które wykorzystując przewagę sił, narusza prawa i dobra osobiste jednostki, powodując cierpienie i szkody” [Lakowska, Paszkiewicz, Wiechcińska 2014: 11]. Ma ona różne oblicza, dlatego wyróżniamy przemoc: fizyczną, psychiczną, seksualną, ekonomiczną, zaniedbanie, a także cyberprzemoc.

O ile „przemoc” jest terminem obecnym w dyskursie publicznym i akademickim, o tyle perspektywę doświadczających jej najmłodszych znacznie lepiej oddaje określenie „krzywda”. Według Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę (FDDS) aż 72 proc. młodych ludzi doświadczyło w swoim życiu krzywdzenia, 57 proc. ze strony rówieśników, aż 41 proc. ze strony bliskich dorosłych, obciążające doświadczenie seksualne ma za sobą 20 proc. z nich, 7 proc. wykorzystanie seksualne, a 6 proc. zaniedbanie fizyczne (FDDS, 2018). Choć deklarujemy coraz mniejszą tolerancję wobec kar cielesnych, to wciąż dane są dalekie od stanu pożądanego. 60 proc. badanych zetknęło się z krzywdzeniem dziecka. 41 proc. wykazało się biernością wobec karcenia fizycznego, a 38 proc. wobec słownego. 70 proc. badanych w 2022 roku to zwolennicy prawnego zakazu stosowania kar fizycznych, wobec 52 proc. w roku 2017. Wobec postępu w tej kwestii można by czuć satysfakcję. Ciężej o nią, kiedy uwzględnimy, że prawny zakaz stosowania przemocy istnieje w Polsce od 2010 roku. Warto wspomnieć, że art. 30 Konstytucji RP mówi o przyrodzonej i niezbywalnej godności każdego człowieka, a w art. 40 czytamy: „Zakazuje się stosowania kar cielesnych” [Konstytucja RP, 1997]. Pomimo ratyfikowanej w 1991 roku Konwencji oraz uchwalonej w 1997 roku Konstytucji przez kolejne lata w polskich sądach i kulturze obowiązywał kontratyp karcenia dzieci, a więc wyłączenia takich zachowań z kategorii czynów karalnych. Karcenie fizyczne, w tym tzw. klapsy, traktowane było, a często wciąż jest, jako naturalna metoda wychowania.

Dopiero ustawa o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie w 2010 roku wprowadziła jednoznaczny zakaz tego rodzaju praktyk, co nastąpiło dzięki staraniom ówczesnego Rzecznika Praw Dziecka (RPD), Marka Michalaka. Nawet wtedy jednak miała miejsce gorąca debata dotycząca tego, że nowe przepisy ingerują w sferę władzy rodzicielskiej i są niezgodne z polską Konstytucją. W 2018 roku Przemysław Czarnek przyznał, że „karcenie jest jednym z najważniejszych środków wychowawczych” [Grześkowiak, Zgoliński 2018: 14]. Późniejszy minister odpowiedzialny za oświatę podkreśla: „W niektórych życiowych sytuacjach zastosowanie kary fizycznej, kary cielesnej, bywa nieodzowne” [Grześkowiak, Zgoliński 2018: 15].

Wydaje się, że taki sam pogląd prezentuje obecny RPD, Mikołaj Pawlak, który w jednym z pierwszych wywiadów, dzieląc się swoimi podejściem do kar cielesnych, przestrzegał – wbrew konsensusowi eksperckiemu – że należy rozróżnić klaps od bicia. Przywoływał też swoje dzieciństwo: „[…] sam z estymą wspominam to, że dostałem od ojca w tyłek” [Pawlak 2019]. Przytaczam wypowiedzi dwóch postaci polskiego życia politycznego w najwyższym stopniu odpowiedzialnych za poszanowanie praw oraz rozwój dzieci i młodzieży, żeby pokazać, z jakim trudem aksjologiczny aspekt Konwencji oraz Konstytucji RP przyjmowany jest w kręgach stanowiących prawo i realizujących polityki publiczne. W parlamentarnej dyskusji z ust prominentnych liderów partii regularnie padają pochwały pod adresem instytucji kary cielesnej, która zapewnić ma właściwe zachowanie dziecka.

Tymczasem Alice Miller – psychoterapeutka polskiego pochodzenia, która przeżyła Holocaust – badając wpływ przemocy doświadczanej w dzieciństwie, dowodzi, że tyrania polityczna zaczyna się od tyranii w rodzinnym domu. Takie wnioski wyciąga, analizując wiele biografii przywódców, pisarzy, ludzi nauki i kultury. Typowy sposób wychowania przedwojennego, a obecnego w wielu domach do dzisiaj, nazywa „czarną pedagogiką” i „wylęgarnią nienawiści” [Miller 1999: 30]. Bicie dzieci, chłód emocjonalny i patriarchalny system były wtedy normą kulturową. Największym z analizowanych przez nią zbrodniarzy był Adolf Hitler: „Strukturę jego rodziny można scharakteryzować jako prototyp ustroju totalitarnego. Jej wyłącznym, bezspornym i często brutalnym władcą jest ojciec. Żona i dzieci pozostają całkowicie podporządkowane jego woli, jego nastrojom i kaprysom, muszą bez zastrzeżeń pokornie znosić upokorzenia i niesprawiedliwość” [Miller 1999: 164]. Badaczka ta szeroko opisała metody znęcania się ojca nad przyszłym dyktatorem III Rzeszy.

Jadwiga Bińczycka o dorobku Miller pisze w następujący sposób: „A. Miller dowodzi, że rany po zniewolonym dzieciństwie nie goją się tak łatwo, że skutki traumatycznych doświadczeń z dzieciństwa są niebezpieczne nie tylko dla jednostek, ale również dla całych społeczeństw, dla polityki” [Bińczycka 2000: 119]. Miller uznawała, że doświadczenia krzywdzonego dziecka są gorsze niż więźnia obozu koncentracyjnego. Ten drugi miał wyraźne rozeznanie, kto jest katem, a kto ofiarą. Doświadczające przemocy domowej dziecko jest elementem psychologicznej pułapki, w której identyfikuje się ze swoimi oprawcami, wierząc w ich dobre intencje i poszukując odpowiedzialności za ich czyny w sobie samym [Bikont 1999]. Kary cielesne prowadzą do tłumienia złości, która wyładowywana jest w późniejszych latach życia. W życiu dorosłych objawia się ona następującymi zachowaniami [Bińczycka 2000]:

  • Stosowanie kar cielesnych w swoim własnym domu oraz rekomendowanie ich jako właściwego środka wychowawczego.
  • Usilne zaprzeczanie istnieniu związku między krzywdą doświadczaną w dzieciństwie a późniejszym stosowaniem i usprawiedliwianiem przemocy domowej.
  • Podejmowanie zawodów związanych z używaniem przemocy.
  • Naiwna ufność wobec polityków oraz wizji istnienia „kozłów ofiarnych” – grup ludzi odpowiedzialnych za różnego rodzaju kryzysy. W historii wiązało się to z czystkami etnicznymi i dyskryminacją wszelkich mniejszości.
  • Bezrefleksyjne posłuszeństwo charyzmatycznym przywódcom (tzw. silnym autorytetom), którzy przypominają autorytet rodziców, szczególnie ojca. W taki sposób – zaznacza Miller – „Niemcy poddali się Hitlerowi, Rosjanie – Stalinowi, a Serbowie – Miloszewiczowi [Bińczycka 2000: 121].

Konkludując, odwołam się do słów Astrid Lindgren, która odbierając Pokojowa Nagrodę Księgarzy Niemieckich w 1978 roku, powiedziała: „Czyż można zatem nie rozpaczać, gdy nagle rozlegają się głosy wzywające do powrotu starego autorytarnego systemu? […] Wielu pragnie «silniejszej ręki» i «zaostrzenia rygoru», sądząc, że jest to lekarstwo na wszystkie zuchwalstwa młodzieży […]. Na dłuższą metę doprowadzi to tylko do większej przemocy oraz tym głębszej i straszniejszej przepaści między pokoleniami […]. Aż do chwili, gdy zostaną zmuszeni zauważyć, że przemoc rodzi przemoc – tak jak było od zawsze” [Lindgren 2000: 24].

Używając porównań Miller, można powiedzieć, że współczesnych obozów i wojen doświadcza się każdego dnia w wielu polskich rodzinach. Wszędzie tam, gdzie przekraczane są granice ludzkiej godności najbardziej bezbronnych ludzi i obywateli – dzieci. Przytoczony wyżej dyskurs polityczny, gloryfikujący kary cielesne i tym samym legitymizujący przemoc, tworzy niezwykle niebezpieczne zjawisko, stopniowo niszczące ustrój i kulturę państwa demokratycznego, dla którego punktem wyjścia są uniwersalne wartości humanistyczne i prawa człowieka. Zaś prawa człowieka zaczynają się od praw dziecka.

 

Bibliografia:

Bikont A., 1999, Skąd się biorą tyrani. Wywiad z Alice Miller, „Gazeta Wyborcza”, nr 29/30.

Bińczycka J., 2000, Humaniści o prawach dziecka, Kraków: Impuls.

Grześkowiak A., Zgoliński I., 2018, Prawo karne w ochronie praw dziecka, Bydgoszcz: Wydawnictwo Kujawsko-Pomorskiej Szkoły Wyższej w Bydgoszczy.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej, 1997.

Lakowska M., Paszkiewicz W., Wiechcińska A., 2014, Wyprawa PoMoc, Warszawa: Stowarzyszenie „Niebieska Linia”.

Lindgren A., 2020, Żadnej przemocy!, Poznań: Zakamarki.

Makaruk K., Drabarek K., 2022, Postawy wobec kar fizycznych i ich stosowanie, Warszawa: Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę.

Pawlak M., 2019, Rzecznik Praw Dziecka: Trzeba rozróżnić, czym jest klaps, a czym jest bicie. Klaps nie zostawia wielkiego śladu, „Dziennik Gazeta Prawna”: https://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/artykuly/1418200,mikolaj-pawlak-rzecznik-praw-dziecka-wywiad-rigamonti.html.

Włodarczyk J., Makaruk K., Michalski P., Sajkowska M., 2018, Ogólnopolska diagnoza skali i uwarunkowań krzywdzenia dzieci. Raport z badań, Warszawa: Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę.

 

Autor zdjęcia: Caleb Woods

 

Solidarność na nowo opowiadana :)

„1989” Marcina Napiórkowskiego, Katarzyny Szyngiery i Mirosława Wlekłego to propozycja opowiedzenia na nowo o fenomenie Solidarności – od strajków sierpniowych w 1980 roku po wybory 4 czerwca 1989 roku. Adresowana do tych, dla których ta tradycja przestała, albo z racji ich późnego urodzenia nigdy nie była ważnym, tożsamościowym punktem odniesienia. 

„A jak już zamkną w muzeum / nasz gwiezdny czas, gdzieś w gablocie od zagrożeń, to…” – zastanawia Jacek Kuroń pod koniec musicalu. Przyszedł 4 czerwca 1989 roku. Wiadomo już, że komuniści przegrali wybory. Kuroń – tekst songu „A co, jeśli się uda?” napisał znany raper Łona – zastanawia się, kto będzie wygranym, a kto przegramy w nowej Polsce. Jakie miejsce zajmą w niej działacze opozycji, a jakie ci, którzy przez dekady rządzili krajem. Jednak pytanie o muzealizację niedawnej przecież historii dotyczy tego, jak zostanie zapamiętany ich „gwiezdny czas” oraz tego, co stanie się z dziedzictwem Solidarności, ludźmi, którzy tworzyli ten ruch.

W 2007 Piotr Uklański, artysta od dawna z uwagą przyglądający się temu, w jaki sposób tworzą się, ale też tracą moc tożsamościowe wyobrażenia, zrobił dwie fotografie. Obie wykonane z lotu ptaka. Na jednej polscy żołnierze zostali ustawieni tak, by stworzyć logo „Solidarność”. Na drugiej: ci sami żołnierze zaczynają się rozchodzić. Znak związku, niczym sama Solidarność, która była czymś znacznie większym niż organizacja walcząca o prawa pracownicze, zaczyna się rozmywać. Tracić to, co było jej siłą: bycie sumą jednostek, z ich wszystkimi odrębnościami, które połączyła wspólna idea. 

Pięć lat upłynęło między powstaniem zdjęć Uklańskiego a wydaniem przez Michała Szlagę książki fotograficznej „Stocznia”. Znalazły się w niej zdjęcia przedstawiające degradację dawnych terenów Stoczni Gdańskiej, miejsca kluczowego dla bohaterów musicalu „1989”. Szlaga udokumentował popadanie w ruinę części zabudowań. Inne, nawet historyczne, burzono. Na jego zdjęciach niemalże nie ma ludzi. W dawnych warsztatach panuje cisza, jakby sama stocznia z wolna odchodziła w przeszłość. Stała się czymś zbędnym, przestała budzić emocje. 

Litewski fotograf i kurator Gintaras Česonis napisał, że w swych fotografiach Michał Szlaga zdołał „uchwycić teraźniejszość dokładnie w tym momencie, w którym staje się ona przeszłością”. Podobnie można powiedzieć o zdjęciach Piotra Uklańskiego. Ich prace opowiadają o zmierzchu wielkiej legendy.

W 2000 roku, w 20. rocznicę wydarzeń sierpniowych, na terenie historycznej Stoczni Gdańskiej postawiono „Bramy” Grzegorza Klamana. To jedno z najciekawszych upamiętnień jakie powstały w III RP. Artysta stworzył dwie nowe bramy, które dopełniają tę historyczną, prowadzącą do Stoczni, znaną dobrze z niezliczonych zdjęć. 

Jedna z konstrukcji Klamana, wykonana z korodującej stali, przypomina dziób statku. Wewnątrz kryje się niewielkie wnętrze, ciasne, wręcz klaustrofobiczne, które ma przywodzić na myśl PRL-owską rzeczywistość, kraju niby postępowego i równościowego, a w swej istocie pełnego zakłamania i sprzeczności. W tej przestrzeni zamontowano wyświetlacze, na których, jak w reklamach, są pokazywane fragmenty tekstów, powstałych w systemach demokratycznych, jak i totalitarnych. Nie podano jednak ich autorów – oglądający sami muszą się odnaleźć w tym chaosie haseł. Druga z bram nawiązuje do słynnego projektu pomnika III Międzynarodówki autorstwa Wladimira Tatlina, nigdy niezrealizowanego, który – mimo powstania w ZSRS – stał się symbolem ludzi pracy. Klaman zaś, przejmując historyczny już projekt i nadając mu nowego znaczenia, stworzył pracę, która upamiętnia zwycięstwo nad opresyjnym systemem. 

Dla Grzegorza Klamana wszystkie trzy bramy miały tworzyć spójną opowieść o wydarzeniach, które rozegrały się w tym szczególnym miejscu. Przechować w pamięci ludzi oraz wartości, o które walczyli. Paradoksalnie same „Bramy” Klamana z czasem zaczęły popadać w zapomnienie, opuszczone, coraz bardziej niszczone. 

Dzieło Grzegorza Klamana, a także inne prace, często bardzo wybitnych artystek i artystów, były wystawiane i opisywane, ale nie zostały szerzej dostrzeżone. Dlaczego tak się stało? Jedną z możliwych odpowiedzi jest to, że często nie wpisywały się w narracje modne na lewicowej, liberalnej czy na prawicowej stronie. Nie dawały się używać dla potwierdzenia tych czy innych „mocnych” przekonań. 

Musical „1989” miał dotrzeć do innego odbiorcy. Jego twórcy zainspirowali się „Hamiltonem” Lin-Manuela Mirandy, znanym przedstawieniem o życiu ojca założyciela Stanów Zjednoczonych w sposób dostępny dla szerokiej grupy odbiorców. Sądząc po zainteresowaniu, jakim od chwili premiery „1989” się cieszy, spełnił oczekiwania części publiczności o opowiedzeniu na nowo dziejów Solidarności. 

W drugiej scenie sztuki wszyscy jej uczestnicy śpiewają „Czy możemy mieć wreszcie pozytywny mit? / Historię, która dobrze się kończy? / Bicie serc pod nowy, pozytywny bit? / Jakiś hit, co nas nie podzieli, lecz połączy?”. Twórcy „1989” zaproponowali mit, który ma potencjał jednoczący. Narzuca się jednak pytanie: czy może on zostać przyjęty powszechnie, ponad podziałami? Sądząc po głosach jego krytyków: nie. Tego pozytywnego mitu roku 1989 nie udało się stworzyć, podkreśla chociażby na łamach „Dialogu” znany historyki i krytyk literacki, Przemysław Czapliński. Tylko czy w ogóle możliwe byłoby, wczytując się w głosy części krytyków „1989” roku, taki mit wykreować bez całkowitego przekreślania nie tylko polskiej transformacji, ale też wszystkich, którzy za nią ponoszą odpowiedzialność. I czy w takiej wizji odnaleźliby się w nim ci wszyscy, dla których ostatnie trzy dekady nie były jedynie ciągiem klęsk? 

Znacznie ciekawsze jest jednak inne pytanie: o czym twórcy „1989” mówią, a co pomijają? „Zasługą sztuki – może wbrew intencjom twórców – jest ukazanie konfliktów, które nie mieszczą się w micie” – zauważa przywoływany już Przemysław Czapliński. „Silne różnice, istniejące wewnątrz społeczeństwa już u schyłku lat osiemdziesiątych, pokazane na drugim planie spektaklu, zadecydowały o tym, że tuż po przełomie zostawiono z tyłu bardzo wielu ludzi: ludzi-kobiety, ludzi-robotników, ludzi-zbędników.” 

Co więcej, trzeba dodać, że konflikty, o których pisze Przemysław Czapliński, zostały w narrację musicalu immanentnie wpisane. Przewijają się w dyskusjach między Władysławem Frasyniukiem, a Jackiem Kuroniem. O nich jest mowa w songu „A co, jeśli się uda?”. Jakby twórcy „1989” uznali, że niezbędnym elementem pozytywnego mitu, sprawiającym, że może on zostać uznany za wiarygodny, jest nieprzemilczanie konfliktów, wątpliwych czy błędnych decyzji podejmowanych przez bohaterów czy ciemnych stron transformacji po 1989 roku. Twórcy musicalu odeszli od moralistycznego patrzenia na swych bohaterów. Więcej, oni „uwierają” widza, wybijają go ze strefy komfortu. Co zapewne sprawia, że ten musical nie może być zaakceptowany przez tych, który oczekują jedynie potwierdzenia własnych racji. W „1989” nie zabrakło zatem oskarżeń Lecha Wałęsy o agenturalność. Jest mowa o spotkaniach w Magdalence – wyświetlany jest nawet fragment filmu z zapisem kolacji z alkoholem. Stąd zapewne zarzut, formułowany przez literaturoznawcę i teatrologa Zbigniewa Majchrowskiego w tekście opublikowanym na łamach „Didaskaliów”, że musical pomniejsza Lecha Wałęsę… Jeszcze ciekawszy jest jednak inny jego zarzut: wymazanie Jana Pawła II. 

Pominięcie osoby papieża, ale też szerzej, roli Kościoła katolickiego, jest bardziej niż znaczące. Na pewno trudno twórcom „1989” zarzucić brak znajomości historii – w spektaklu widać ogromną pracę włożoną w zebranie historycznych materiałów. Musical pokazuje natomiast, jak bardzo zmieniło się postrzeganie znaczenia Jana Pawła II w polskiej historii. I można żałować, że dziś nie zaryzykowano podjęcia także tego tematu. Tylko wtedy trudno byłoby pominąć – ważnym miejscem, w którym dzieje się musical, jest Gdańsk – chociażby postać ks. Henryka Jankowskiego. 

Co zatem znalazło się w spektaklu? Jego głównymi postaciami są trzy małżeństwa: Danuta i Lech Wałęsowie, Władysław Frasyniuk i jego żona Krystyna oraz Gaja i Jacek Kuroniowie. Otwartość, z jaką mówi się w „1989” o ich wspólnym życiu, konfliktach, cierpieniu, może nawet szokować. Jednocześnie sprawia, że są to pełnowymiarowe postaci, jakże odległe od hagiograficznej maniery, jaka nadal dominuje w opowiadaniu o istotnych osobach w naszej historii. Jednak – i to największe osiągniecie twórców musicalu – najważniejsze jest danie głosu kobietom. Umieszczenie ich doświadczenia w samym centrum polskiej historii. 

Jednym z najbardziej przejmujących fragmentów musicalu jest odbieranie przez Danutę Wałęsę Nagrody Nobla. Śpiewa: „Jestem w telewizji, wygłaszam przemówienie, które napisali mi ważni mężczyźni”; „Wypadam świetnie, robię na was wrażenie, ale mój głos dziś tu nie wybrzmi”; „Doceniacie walkę Lecha o prawa człowieka – czytam uzasadnienie decyzji”; „W ramach walki o te prawa nie przyznano mi tu prawa głosu, nie dla mnie tu przyszli”; „Dziennikarze, dygnitarze i tłum różnych ważnych osób, czy jest sposób, by wyrazić moje myśli?”. W „1989” jej głos, ale też głosy Gai Kuroń i Krystyny Kuroń w pełni wybrzmiały. I nie tylko ich. Także Haliny Krzywonos, Aliny Pieńkowskiej czy Anny Walentynowicz.

Minęły ponad dwie dekady od wydania „Szminki na sztandarze. Kobiety Solidarności 1980-1989”, zawierającej rozmowy Ewy Kondratowicz z działaczkami oraz „Podziemia kobiet” Shany Penn, jednej z najważniejszych książek powstałych w tym stuleciu. Pod wpływem tej ostatniej chorwacka artystka Sanja Iveković stworzyła pracę „Niewidzialne kobiety Solidarności” (2009). Zajęła się kobietami, które w opowieści o polskiej opozycji zostały usunięte na margines, chociaż nie tylko stanowiły one znaczną część członków „Solidarności”, ale też przetrwała ona stan wojenny dzięki ich zaangażowaniu. 

Sanja Iveković dokonała przeróbki znanego plakatu Tomasza Sarneckiego z 1989 roku: w miejscu sylwetki Gary Coopera z westernu „W samo południe” znalazła się kobieta. Drugą częścią tego „pomnika niewidzialnych” są portrety, m.in. Anny Bikont, Ewy Kulik-Bielińskiej czy Krystyny Starczewskiej. W pierwszym momencie są widoczne jedynie gładkie białe płyciny. Dopiero przy bliższym przyjrzeniu się można zobaczyć ich twarze.

W „1989” nie musimy wyłuskiwać kobiet z tła. Domyślać się ich obecności. W musicalu znalazły się w samym centrum opowieści o Solidarności. I nawet jeżeli odbyło się to kosztem usunięcia w cień nawet tak ważnych postaci jak Adam Michnik czy Tadeusz Mazowiecki (ich miejscu w polskiej historii nic nie zagraża), warto było ponieść ten koszt. I być może dobry odbiór, z jakim spotyka się ten musical, zawdzięcza właśnie zmianie perspektywy, z jakiej opowiadana jest polska historia tego czasu. 

Spektakl „1989” jest grany w Teatrze Słowackiego w Krakowie i Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku. Z kolei w Sopocie, w tamtejszej Państwowej Galerii Sztuki w pierwszych miesiącach 2023 roku można było oglądać wystawę jubileuszową „Paszporty POLITYKI – 30 lat w sztuce”. Prezentowała ona dotychczasowe laureatki i laureatów nagrody, uznawanej za jedną z najbardziej prestiżowych w kraju. Znalazły się na niej m.in. dwa szczególne obrazy. Pierwszy z nich to „The Smiths” Mikołaja Sobczaka z 2019 roku. Malarz odwołał się w nim do jednego z najbardziej ikonicznych dzieł w polskiej sztuce – „Kucia kos” Artura Grottgera. Dawny motyw wykorzystał do opowiedzenia o marginalizowanych kobietach i społeczności LGBT+. Miejsce powstańców styczniowych zajęły współczesne aktywistki, ale też działaczki historycznej „Solidarności”, m.in. Alina Pieńkowska, Henryka Krzywonos i Anna Walentynowicz. Drugi to znacznych rozmiarów (300×240 cm) portret Ewy Hołuszko, transpłciowej działaczki opozycji demokratycznej w czasach PRL-u, także powstały w 2019 roku, autorstwa Karola Radziszewskiego, artysty, który od lat proponuje inne odczytanie polskiej przeszłości, w której swe miejsce znajdują osoby LGBT+. 

Obie prace, podobnie jak „1989”, nie tyko polemizują z oficjalną polityką historyczną, lecz proponują nową, odmienną jej wizję. To, że one znalazły swe miejsce w mainstreamowym obiegu kultury pokazuje zmiany, jakie zaszły w Polsce w ostatnich latach. Dziś nie da się „odzobaczyć” zarówno bohaterek musicalu, jak i Ewy Hołuszko przedstawionej jako twarz historycznej Solidarności.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Bóg zapłacz :)

Historię o 30 srebrnikach i Judaszu wszyscy znamy od dzieciństwa. Ile to było? Źródła nie są zgodne – kilka średnich pensji czy tylko para sandałów? Dwa tysiące lat później księgowość jest królową nauk nie tylko ekonomicznych, ale i teologicznych. Współcześni nam następcy apostołów za swe usługi dla PiS-u wystawili Polakom słony rachunek. 

Sojusz tronu z ołtarzem ma dużo dłuższą historię niż kilka kadencji – jest nawet starszy niż polska państwowość. Czym jest religia dla władzy, doskonale rozumiał Konstantyn I Wielki, gdy w 325 roku stworzył współczesne chrześcijaństwo – po co walczyć z czymś, z czego można korzystać? Przez wieki czerpały z tego zyski kolejne pokolenia polityków – duchowni z ambony tłumaczyli wiernym, że Bóg chce dokładnie tego, czego akurat potrzebują ówcześnie rządzący. Ci odwdzięczali się hojnymi darami i kolejnymi przywilejami. Kościół przez wieki z tych niezwykle doczesnych łask korzystał, konsekwentnie budując swój aparat organizacyjny. Sieć kościołów, majątków ziemskich, ulg, przywilejów i prawdziwie korporacyjnych struktur. Przez wieki dorobił się własnego państwa, a historia polityczna średniowiecznej Europy to walka papiestwa z cesarstwem o supremację władzy. Gdzie się podział Jezus mówiący, że jego królestwo jest nie z tego świata? Ten artykuł nie jest bowiem o żadnej religii. Jest o cynicznym jej wypaczeniu, zamienieniu Boga w produkt działalności gospodarczej, na której można zbijać kapitał zarówno polityczny, jak i dosłownie finansowy. Niestety obok wiary w Boga, której nikomu nie odbieram, kolejne instytucje religijne zamieniły się w bezwzględne imperia finansowe. Tworząca je religia przestała być ich treścią, a stała się narzędziem. Kościół katolicki nie różni się w tej materii od innych związków wyznaniowych.

Równie dobrze, co poprzednicy sprzed lat rozumieją to nasi politycy, kupując za nasze pieniądze przychylność religijnej tuby propagandowej. Tuby propagandowej, bowiem z samą religią te tzw. kazania społeczne nie mają większego związku. Ani te o Unii Europejskiej za rządów SLD, ani te obecne o aborcji, imigrantach czy definiowaniu, czym jest polskość. Oczywiście Kościół ma prawo mieć swoje zdanie na temat aborcji czy innych tematów, nie ma jednak żadnego prawa do uczestnictwa w debacie publiczno-politycznej świeckiego państwa. Takim przynajmniej formalnie wciąż jest Polska. Przecież nawet pełna legalizacja aborcji na żądanie w żaden sposób nie narusza praw katoliczek do urodzenia dziecka z dowolną wadą genetyczną płodu. Kościół jest od decydowania, co stanowi grzech. Określanie, co jest przestępstwem, to zadanie świeckich władz państwowych. Skąd więc to obustronne tolerowanie, a zarazem wspieranie naruszania granic swoich kompetencji? Nie tylko przez Kościół katolicki – świadomie popełniłem tu ten sam błąd, jaki większość z nas popełnia, na co dzień mówiąc o religii w Polsce. Choć w naszym kraju zarejestrowanych mamy niemal 200 oficjalnych związków wyznaniowych, to „kościół” w domyśle oznacza ten katolicki. Narracja polityczno-religijna lat 90. to pomieszanie wyznania katolickiego z tożsamością narodową. Zwalczona antyreligijna komuna, papież Polak, a wyborów nikt nie wygra bez błogosławieństwa prymasa na plakacie. Jak tu masz się nie czuć przedstawicielem nowego Narodu Wybranego? Kościół katolicki wszedł w III RP w warunkach lepszych niż mógłby sobie wymarzyć. Ponad 90% obywateli deklarujących się jako katolicy, wizerunek ostoi polskości po komunie i zaborach, Polak na Watykanie. Do tego poduszka finansowa wybudowana na zachodnim wsparciu w PRL-u. Biskupi korzystali, a w tych warunkach społecznych politycy nie bardzo mieli alternatywę dla układów z purpuratami. Choć treść zawartego konkordatu aż prosi się o zarzuty karne zdrady stanu, to można wątpić, czy w tamtych warunkach mógł on być inny. W tej atmosferze Kościołowi zwracane są zabrane za komuny nieruchomości, powstaje Radio Maryja, a biskupi dyktują polskiemu Sejmowi kolejne ustawy obyczajowe. To w tym klimacie w 1997 roku Andrzej Zoll zapomina, że przewodzi Trybunałowi Konstytucyjnemu, a nie Świętej Inkwizycji i wydaje wyrok o niezgodności aborcji z konstytucją. Argumentacja tamtego orzeczenia wprost uwłacza inteligencji. Parę lat później wywodzący się przecież z PZPR Aleksander Kwaśniewski będzie błogosławił wyborców z papamobile, a Donald Tusk zaprosi do kancelarii premiera biskupa warszawskiego Kazimierza Nycza. Oczywiście, by ten oznajmił demokratycznie wybranemu premierowi RP, co mu wolno robić, by nie podpaść biskupom. Surrealistyczne? Nie, to się naprawdę stało.

W imię Boga, a jak trzeba i bez Boga!

Sojusz PiS-u z kościołem katolickim w Polsce nie pojawił się znikąd – jest skutkiem dziesięcioleci, a szerzej – stuleci tego mariażu szkodzącego obu stronom. Państwu szkodzi, hamując jego postęp, Kościołowi odbiera tożsamość – przestaje być instytucją religijną, a staje się korporacją biznesową. Wsparcie Kościoła Katolickiego dla PiS jest oczywiste dla wszystkich. Raz po raz słyszymy skandaliczne kazania biskupów czy znanych księży, jednakże to co ważniejsze, dzieje się na dole, w małych prowincjonalnych parafiach. Politykom PiS-u oddaje się ambony, by nabożeństwa zamienić w wiec wyborczy, na plebaniach tworzy się biura wyborcze posłów PiS. Pewien ksiądz na ambonie dywagował, dlaczego w Smoleńsku nie zginął ktoś z Platformy. Zresztą czym, jak nie zbezczeszczeniem Wawelu był pochówek Lecha Kaczyńskiego w jego kryptach? Narracja i klimat są oczywiste – Polak to katolik, a jak katolik, to oczywiste, że PiS. Partia polityczna stała się religią, a religia programem wyborczym. PiS swoje długi spłaca – naszymi pieniędzmi i naszym życiem. Czasem dosłownie. Choć z racji uczestnictwa w składzie orzekającym sędziów dublerów wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej należy uznać za nieistniejący w systemie prawnym, to kosztował życie co najmniej 2 kobiety – zastraszeni średniowiecznym prawem lekarze odmówili im aborcji w sytuacji zagrożenia życia. PiS-owskie prawo i sprawiedliwość to także równi i równiejsi. Choć restrykcji covidowych nie da się obronić ani na gruncie prawnym, ani merytorycznym, to może chociaż wprowadzano je tak, że dotknęły wszystkich po równo? Czym w swej budowie kościoły różnią się od kin czy teatrów? Co do zasady układ budynku jest ten sam – duża kubatura, wydzielona scena/prezbiterium, widownia/ławki dla wiernych. Ale gdy teatry z kinami zamykano lub ograniczano ich pojemność – kościoły objęto jedynie limitami miejsc. Limitami, których często i tak nie przestrzegano. Przecież o ile w teatrach widownia jest numerowana i można jakkolwiek zapanować nad rozsadzeniem publiczności, o tyle w kościele nie ma nad tym żadnej kontroli. Przypadek?

PiS-owska wdzięczność ma też swój bardzo finansowy wymiar. Choć Fundusz Kościelny powinien zostać dawno zlikwidowany, to pęcznieje z roku na rok. Większość z tego funduszu siłą rzeczy trafia do Kościoła Katolickiego. Rok 2023 to już rekordowe 200 milionów złotych. Fundusz ten stworzono jeszcze za Bolesława Bieruta – miał być formą rekompensaty dla kościołów za majątki skonfiskowane przez komunistyczne władze. W ramach normalizacji stosunków z duchowieństwem przyjęto, że PRL zatrzyma majątki, ale będzie płacił za to swoisty czynsz. Mimo, że w latach 90. majątki oddano, a według niektórych źródeł nawet więcej niż zabrano, fundusz pozostał. Rosnący fundusz to jednak wręcz gorsze w porównaniu do reszty wydatków. Koszt nauczania religii w szkołach to ponad miliard złotych rocznie. Choć prawo do istnienia lekcji religii w szkole wprost zapisano w Konstytucji, to trudno znaleźć jakikolwiek argument, by państwo finansowało coś, co jest po pierwsze misją, a po drugie interesem konkretnego związku wyznaniowego. Dziś nie dość, że pozwalamy księżom (lub świeckim katechetom) uczyć w szkole ich wyznania na równi z innymi przedmiotami, to jeszcze im za to płacimy pensje. Ten problem pomału sam się rozwiązuje – dziś na religie uczęszcza przeciętnie połowa uczniów, z tendencją spadkową. Rekord pobił Wrocław – w 2022 roku na religie uczęszczało zaledwie 18,5% uczniów w szkołach ponadpodstawowych. Jeszcze kilka lat i nie będzie dla kogo przeprowadzać lekcji.

Organizacja Światowych Dni Młodzieży w Krakowie kosztowała polskich podatników pół miliarda złotych. Urzędy i państwowe spółki hojnie złożyły się, by Andrzej Duda mógł potańczyć bączka i ucałować papieża w pierścień. Publiczne pieniądze wyprowadzane do Kościoła katolickiego są także w zupełnie niewinny sposób. Ministerstwo Kultury co roku przyznaje dotacje na remonty zabytków – teoretycznie każdy właściciel budynku wpisanego na listę zabytków może taką dostać. Mogą ją dostać także kościoły, i nie ma w tym nic złego. Wiele z nich to obiekty dziedzictwa, piękne zabytki. Często wręcz niemożliwym jest, by mała wiejska parafia sama utrzymała budynek w odpowiedniej kondycji. Tyle że w ostatnim naborze na 534 wybrane projekty 430 to z nich dotyczyły Kościoła katolickiego. Na 7 dotowanych remontów we Wrocławiu 7 to budynki instytucji kościelnych.

 

Największy bank rozbił Tadeusz Rydzyk, rozwijając swe toruńskie imperium. Zbliżając się do miasta w słoneczny dzień można zostać oślepionym. Dosłownie. Pokryta złotem kopuła nowo wybudowanej bazyliki to klejnot w koronie, a zarazem serce Rydzyklandu. PiS hojnie wspiera dzieło życia swego politycznego sojusznika – w latach 2015-2020 do podmiotów związanych z Tadeuszem Rydzykiem popłynęło ponad 325 mln złotych z szeroko rozumianych funduszy państwowych. Zimne wody termalne? Dziś do takich kwot Rydzyk dotacje zaokrągla. Połowa z tej kwoty wpłynęła z Ministerstwa Kultury na przedstawienie rydzykowej wizji historii Polski. Takiej prawilnej, prawdziwie polskiej. Takiej, by prawdziwy Polak mógł zobaczyć, kim ma być. Ale Rydzyk to też telewizja, to też wyższa szkoła medialna. To tam Ministerstwo Sprawiedliwości zleca kursy dla sędziów, a MON kampanie reklamowe, by do WOT rekrutować tylko odpowiednio ugruntowany element społeczny. 

Spodziewam się, iż nadchodzące wybory skutkować będą jeszcze większą agresją z ambony, rozstawieniem lokali wyborczych pod wyjściami z kościołów i rozdawaniem ulotek w kruchtach kościelnych. Te wybory dla obecnego episkopatu będą także walką o przetrwanie – społeczeństwo się zmieniło, a jedyną walutą, jaką duchowni mogą zaoferować politykom, jest wpływ na elektorat. Bez tego staną się im niepotrzebni. Niedawno episkopat wygłosił odezwę, przypominając o wzajemnej autonomii państwa i Kościoła oraz potrzebie jej poszanowania i apolityczności. Piękne słowa, papier przyjmie wszystko. Ciekawe, czy tym apelem podpisał się też abp Jędraszewski, w każdym razie niedługo później wygłosił z ambony swoiste zdanie odrębne. Przy okazji Bożego Ciała przypomniał, że jest tylko jedna właściwa partia polityczna, a opozycja jest jak Żydzi zabijający Jezusa lub w najlepszym przypadku Piłat, co umywa ręce. Ileż w tym wiary, nadziei, miłości. A przede wszystkim neutralności Kościoła wobec polityki. Tysiąc lat temu z Zachodu szło chrześcijaństwo, ewangelizowano mieczem i ogniem, a Polska w końcu przyjęła chrzest. Dziś, o ironio, sytuacja się odwróciła – Putin przedstawia Moskwę jako ostatni bastion prawdziwego chrześcijaństwa, a Kaczyński straszy degeneracją moralną Zachodu. Paradoksalnie swym mariażem z Kościołem PiS uczynił więcej niż ktokolwiek przed nimi dla laicyzacji Polski. Nachalna próba zmuszenia ludzi do religii kończy się reakcją dokładnie przeciwną do założeń – tak, jak komuniści swą walką z Kościołem ten Kościół wzmocnili, tak PiS-owcy Polakom Kościół katolicki obrzydzili. Przypisywanie wszystkich zasług skandalom pedofilskim i ogólnie społecznej rewolucji obyczajowej to kolejna próba mydlenia własnych oczu i zaspokajania sumień.

Świadomość nieuchronnej przyszłości dociera do kleru – coraz głośniej słychać propozycje podatku kościelnego na wzór niemiecki. Skoro nie chcecie nam dać po dobroci, to złupimy was przymusem. Poziom przemyśleń i refleksji u kościelnych decydentów powoduje konieczność zebrania szczęki z podłogi.

Jaki jest obraz Kościoła Katolickiego w Polsce 2023? Pustoszejące kościoły, zamykane seminaria, dzieci masowo wypisywane z religii, powszechny brak zaufania i jakiejkolwiek wiarygodności. O ile kilka lat temu większość Polaków z grubsza popierała kompromis aborcyjny, o tyle dziś większość chce aborcji na żądanie. Zresztą wysiłki na rzecz zakazu aborcji, eutanazji itp. to żywy dowód przyznania się biskupów do porażki. Skoro muszą tego zakazywać prawnie, to znaczy, że ich naukami nikt już się nie przejmuje. Laicyzacja polskiego społeczeństwa już nie postępuje, a galopuje. Polskim biskupom do spółki z PiS trzeba uczciwie pogratulować – udało im się to, czego nie dali rady dokonać komuniści. Pół wieku temu reformacja obok schizmy i wojen religijnych wywołała też refleksję w samym Kościele. Pozostaje mieć nadzieję, że spadek wpływów politycznych i finansowych skutkować będzie odpływem z Kościoła karierowiczów, którzy pomylili noszenie sutanny z karierą biznesowo-polityczną. Pozostawią wolne miejsce prawdziwym duchownym, którzy chcą mówić o Bogu, a nie o tym, ile pieniędzy on kosztuje. Cieszyć to musi także od strony czysto świeckiej – wreszcie ten czy inny Kościół zajmie się tym, do czego został powołany – religią, nie polityką. Wiara przestanie być sprawą publiczną, a stanie się prywatną, która nikogo nie obchodzi. Chcesz – wierzysz, nie chcesz, to nie. Twoja sprawa. Połączenie tronu i ołtarza od zawsze szkodziło jednemu i drugiemu. Najwyższa pora się od tego uwolnić.

Bóg zapłać? Nie! Bóg zapłacz!


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Zatrzymać błędne koło historii :)

Na własnej skórze odczuwamy skutki biegu dziejów, np. doceniając, jakie znaczenie ma paszport europejski. W kontaktach z cudzoziemcami dostrzegamy cechy charakterystyczne dla danych narodów, które nas różnią, a są wynikiem wyłącznie takiego, a nie innego obrotu historii. Innymi słowy, bez historii nie ma tożsamości. Dlatego każde państwo pielęgnuje pamięć o przeszłości.

 

W polskim systemie edukacji stosunek do nauki historii jest bardzo osobliwy. Z jednej strony nikt nie podważa jej znaczenia oraz konieczności nauczania w szkole, z drugiej traktuje się ją po macoszemu. Każdy uczeń w procesie kształcenia jest uczulany na wagę oraz znaczenie historii poprzez liczne akademie, wycieczki szkolne czy konkursy. Jednocześnie ci, którzy nie zamierzają zdawać egzaminu maturalnego z tej dziedziny wiedzy, postrzegają pochylanie się nad przeszłością jako stratę czasu. Narzekają na czas „zmarnowany” na naukę do kolejnych sprawdzianów, gdy mogliby przygotować się z przedmiotów potrzebnych im na studia. Bardzo dobrze pamiętam docinki znajomych z klas ścisłych, wieszczące humanistom słabo płatne prace, gdzie ich umiejętności nie będą w ogóle się liczyć. Historia w życiu codziennym została więc zaklasyfikowana do zakucia, zdania i zapomnienia, jak wszystko, co nie przyda się w karierze zawodowej.

W rzeczywistości jednak historia zajmuje centralne miejsce w życiu każdego narodu, wyznaczając mu ramy istnienia, czyli odrębną tożsamość. Choć możemy zadawać sobie pytanie, po co nam wiedza historyczna, to zdajemy sobie podświadomie sprawę z tego, w jak ogromnym stopniu ukształtowała nasze otoczenie. Na własnej skórze odczuwamy skutki biegu dziejów, np. doceniając, jakie znaczenie ma paszport europejski. W kontaktach z cudzoziemcami dostrzegamy cechy charakterystyczne dla danych narodów, które nas różnią, a są wynikiem wyłącznie takiego, a nie innego obrotu historii. Innymi słowy, bez historii nie ma tożsamości. Dlatego każde państwo pielęgnuje pamięć o przeszłości.

To pamiętanie w każdym kraju wygląda inaczej, ale praktyką podobną na całym świecie jest przedstawianie historii w sposób subiektywny. W szkole poznajemy przede wszystkim historię swojego kraju, przedstawioną w szczególny sposób. Dobre strony są podkreślane, te negatywne pomijane, a w najlepszym stopniu zdawkowo wspomniane. Godzimy się na wybiórczą ekspozycję historii, dostrzegając w tym korzyść w postaci budowania w młodych obywatelach poczucia przynależności, chociaż, co należy podkreślić, dla większości wytworzenie więzi z miejscem, gdzie zapuściło się korzenie, jest ważne. Ciężko też oczekiwać, żeby nauczyciele historii nie podkreślali tego, co dla danego państwa stanowi wartość. Problemy pojawiają się wtedy, gdy fakty zostają wypaczone bądź wręcz wycięte.

 

Jedyna właściwa prawda

Pisanie historii od nowa to przede wszystkim domena państw autorytarnych. Znaczne sukcesy w tej dziedzinie odniosła Rosja, opierając się cały czas na metodach wypracowanych jeszcze w Związku Radzieckim. Nie mogąc przodować w wielu dziedzinach, wyspecjalizowała się w tworzeniu własnej prawdy o wielkości rosyjskiego narodu. Jeśli nie można czegoś osiągnąć, można to dopisać, a jeśli coś zbrukało dobry wizerunek państwa, po prostu można to przemilczeć, a nawet usunąć. Dlatego młodzi Rosjanie mogli dowiedzieć się z podręczników, dlaczego komunizm Lenina był doskonalszy niż ten Marksa, że Niemcy byli odpowiedzialni za zbrodnię katyńską, a gdyby rosyjscy racjonalizatorzy mieli możliwość opatentowania swoich wynalazków, kto inny byłby znany jako twórca maszyny parowej, radia czy innych przełomowych osiągnięć naukowych. Władza bolszewicka dbała, aby żadnej polemiki z „właściwą” prawdą nie było. Opinie krytyczne, a także i krytycznie usposobieni ludzie rozpływali się w powietrzu. Listy wychodzące z oblężonego w czasie II wojny światowej Leningradu, opisujące jak ludzie masowo umierali z głodu, były przechwytywane przez biuro cenzury i nie docierały do odbiorców. O tym, jak wiele może kosztować sprzeciw przekonał się polski chemik ze Lwowa, Jakub Parnas, który w wyniku wojennych zawirowań znalazł się w Związku Radzieckim, gdzie miał możliwość kontynuowania kariery naukowej. Górze nie spodobało się, że krytykował pseudonaukowe teorie Trofima Łysenki, aprobowane przez komunistyczną władzę. Parnas, sprzeciwiając się radzieckiej prawdzie, wydał na siebie wyrok. Zatrzymano go w styczniu 1949 roku, co w tym systemie oznaczało rozpłynięcie się w powietrzu. Według dokumentów zmarł w dniu aresztowania podczas przesłuchania na Łubiance. Jego nazwisko znalazło się na czarnej liście. Takich przypadków było więcej.

Koniec komunizmu niewiele zmienił. Rosja Putina działa tak samo. Na temat wojny w Ukrainie oficjalna wersja prawdy zaprzecza zbrodniom na cywilach, a cała wojna nie jest inwazją, tylko wielkoduszną pomocą niesioną Ukraińcom rzekomo oczekującym wyzwolenia od lokalnych władz, według rosyjskiej narracji – nazistowskich. Oczywiście oprócz Rosji podobne praktyki, niekiedy nawet bardziej restrykcyjne, stosują inne państwa autorytarne, jak Chiny i Korea Północna, znajdujące się kolejno na dwóch ostatnich miejscach (179, 180) rankingu wolności prasy. Rosja wypada trochę lepiej, jest „zaledwie” 164. Polska znajduje się zdecydowanie wyżej na liście, bo na miejscu 57, jednak jak można dowiedzieć się z komentarza towarzyszącego ocenie polski „rząd zwielokrotnił próby zmiany linii redakcyjnej prywatnych mediów i kontrolowania informacji na tematy drażliwe”. Jednym z narzędzi do realizacji tego celu jest, nic innego jak system edukacji.

 

Szkoła na straży mitów

Choć Polska jest demokratycznym krajem, niełaskawy bieg historii wymusił specjalne praktyki w celu zachowania tożsamości narodowej. Cykliczne tracenie niepodległości na przestrzeni ostatnich stuleci stwarzało zagrożenie dla utrzymania polskości, którą trzeba było tak pielęgnować, by przetrwała zabory, a po dwudziestoleciu międzywojennym, okupację niemiecką oraz następujący po niej komunizm. W tak trudnych czasach Polacy potrzebowali być z czegoś dumni. W sukurs przyszła literatura pisana „ku pokrzepieniu serc”, w której Polacy byli przedstawiani w momentach chwały, gdzie odznaczali się męstwem, pobożnością, gorliwym patriotyzmem oraz innymi przymiotami postrzeganymi wówczas pozytywnie. Jednocześnie poczucie tej wyższości zderzało się z rzeczywistością. Bolesna świadomość utraconej wolności oparła część tożsamości narodowej na martyrologii, poczuciu Polaka-ofiary, skrzywdzonego przez złe mocarstwa. W XIX wieku pod zaborami rozwinął się mesjanizm polski, który na dobre zadomowił się w polskości.

Kolejne pokolenia były wychowywane w tym duchu, co utrwalało tę narrację jako wieloletnią tradycję, której nie wolno zmieniać. Stąd częsty głos dorosłych zawzięcie stojących na straży tradycyjnego kanonu lektur, przekonanych, że w młodzieży nie utrwali się polskość, jeśli nie przejdzie swojej gehenny z literaturą pamiętającą czasy zaborów i nie zaszczepi w niej wartości tworzonych w tamtych czasach. Szkoła stanowi podstawowe narzędzie w przekazywaniu patriotycznej pochodni. Anna Landau-Czajka, historyczka i socjolożka, badająca elementarze i podręczniki od czasów Komisji Edukacji Narodowej z XVIII wieku, jednoznacznie wskazuje, że w polskiej edukacji nie ma czegoś takiego jak model patriotyzmu czasu pokoju. Zdecydowana większość czytanek nadal odnosi się przede wszystkim do walki zbrojnej.

Program kształcenia również przewiduje zaszczepienie w uczniach bardzo tendencyjnego, narodowo-katolickiego obrazu Polski. Historii nie poddaje się ocenie krytycznej. Z lekcji najczęściej wyniesiemy wrażenie, że Polacy w odróżnieniu do innych narodów zawsze postępowali bohatersko i szlachetnie. To, co było złe, stanowiło margines. Na przykład w podręczniku Nowej Ery Wczoraj i dziś dla klasy VIII dopuszczonym w 2021 roku, przeczytamy o bohaterskich Polakach ukrywających Żydów, ale już nie o szmalcownikach czy Jedwabnem. Przeczytamy także o rzezi wołyńskiej okraszonej zdjęciem ciał pomordowanych Polaków. Uczniowie jednak nie poznają kontekstu napiętych relacji polsko-ukraińskich sięgających 1919 roku i stosunku, jaki polscy narodowcy mieli do Ukrainy. Pochodzący z Galicji Wschodniej Lewis Namier, wyemigrował do Wielkiej Brytanii, gdzie jako urzędnik w Foreign Office pisał raporty docierające bezpośrednio do premiera Lloyda George’a. Uznany niesłusznie za zdrajcę przez środowiska prawicowe, ostrzegał, by Galicja Wschodnia nie przypadła Polakom, wiedząc, jak duże są napięcia na terenach, gdzie Ukraińcy stanowili de facto większość. Narodowcy, tacy jak Roman Dmowski przekonywali, by zastosować kryteria historyczne. Ostatecznie 25 czerwca 1919 roku państwa ententy uznały tymczasową administrację Polski nad Galicją Wschodnią jako terenem spornym, co zapoczątkowało rozlew krwi w tym regionie.

Z kolei, w podręczniku Nowej Ery dla klasy IV znajdują się cztery rozdziały: „Z historią na Ty”, „Od Piastów do Jagiellonów”, „Wojny i upadek Rzeczypospolitej” oraz „Ku współczesnej Polsce”. Raczej wątpliwe, by w takim układzie jakikolwiek temat został gruntownie omówiony, może oprócz Jana Pawła II, któremu poświęcono 6 stron ze wspomnieniem kard. Stefana Wyszyńskiego. Dla porównania, część poświęcona „Solidarności”, stanowi wojennemu i obradom okrągłego stołu miała tyle samo stron. W ten sposób spłaszcza się całą historię, wraz z jej niuansami, do piktogramów. W późniejszych klasach tematy wprawdzie zostają rozwinięte, porusza się też kwestie z historii powszechnej, jednak trudno nie odnieść wrażenia, że program IV klasy ma za zadanie ustawić w głowie młodego obywatela odpowiednie priorytety. Język książki jest subiektywny, sugeruje uczniowi, w jaki sposób ma postrzegać pewne wydarzenia oraz postacie, co ma być dla niego ważne.

Program nauczania nie przybliża obrazu Polski wieloetnicznej. Mniejszość żydowska niemalże nigdy nie pojawia się jako integralna część społeczeństwa polskiego, ale odrębna ludność egzystująca gdzieś obok. Temat omawiany jest głównie w odniesieniu do doświadczeń II Wojny Światowej, gett czy Janusza Korczaka. Kiedyś w kanonie lektur figurował Mendel Gdański Marii Konopnickiej o trudnym procesie asymilacji polskich Żydów, wystawianych na próbę przez pogromy organizowane przez chrześcijan. Jednak w rozporządzeniu MEiN z 2021 tej pozycji już nie znajdziemy. W temacie lektur zastanawia fakt, dlaczego w podręcznikach, gdzie wymienia się polskich noblistów, nie pojawia się postać Isaaca Bashevisa Singera. Co prawda, zaliczany powszechnie do pisarzy amerykańskich Singer urodził się w mazowieckim Leoncinie w 1902 i spędził w Polsce pierwsze 33 lata życia. Podczas swoich wizyt w Polsce z okazji wydarzeń poświęconych pamięci pisarza, syn Israel Zamir wielokrotnie podkreślał emocjonalne przywiązanie ojca do kraju pochodzenia. Wiele jego powieści jest zresztą osadzonych w Polsce. Chociażby Dwór czy Spuścizna. Wydawnictwo Literackie reklamuje swoje wydanie powieści słowami „Tam, gdzie kończy się Lalka Prusa, zaczyna się Dwór Singera”.

O innych mniejszościach pojawiają się co najwyżej szczątkowe wzmianki, często nacechowane negatywnymi stereotypami. Lista lektur z 2021 przewiduje w zakresie rozszerzonym pozycję Gdy brat staje się katem Krystyny Lubienieckiej-Baraniak o Wołyniu oraz czasach powojennych, gdzie Ukraińcy są przedstawieni jako zwyrodniali mordercy. Pozytywni w tej opowieści są tylko Polacy.

Ze swojej edukacji pamiętam, że już w szkole podstawowej zetknęłam się z pejoratywnymi określeniami Niemców czy Rosjan jak „szkopy”, „szwaby” czy „kacapy”. Nawet jeśli w dobie trwającej wojny negatywne uczucia względem tych ostatnich odżywają ze względu na zbrodnie popełniane przez armię rosyjską w Ukrainie, trudno zrozumieć samo zjawisko wpajania od małego, kto jest odwiecznym wrogiem, którego należy bezwzględnie nienawidzić, niezależnie od upływu czasu. Skutki takiej edukacji widać w akceptacji przez część polskiego społeczeństwa antyniemieckiej retoryki upolitycznionych mediów. W podręczniku do HiT-u Wojciecha Roszkowskiego dotychczasowe grono wrogów jest poszerzone o gender, „lewaków”, „wojujących ateistów” i „europejskie zboczenia”.

Pomimo wolności wyznania szkoła również stara się zakorzenić w narybku społeczeństwa przekonanie o nadrzędności katolicyzmu. Nie tylko poprzez formalne uprzywilejowanie religii (według raportu „Prawa ucznia w Polsce” opublikowanego w 2023 roku blisko 54 proc. respondentów deklaruje domyślne zapisywanie uczniów na lekcje religii w ich szkołach), ale też ponadnormatywną reprezentację treści poświęconych katolickiej wierze w programie nauczania różnych przedmiotów. Pisarze wyraźnie pragnący przekazać swój płomienny stosunek do wiary pojawiają się w cyklu edukacji wielokrotnie. Przykładowo Mickiewicz i jego Inwokacja, Dziady Cz. III, czy Potop Sienkiewicza, gdzie brak zasad moralnych Szwedów jest tłumaczony ich protestanckim wyznaniem, a wyższość Polaków katolicyzmem. Gdyby to nie wystarczyło, w 2021 dołożono do spisu Jana Pawła II oraz kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wreszcie podręcznik Wojciecha Roszkowskiego do przedmiotu HiT wyraźnie zrywa z tradycją subtelnego delikatnego tworzenia obrazu Polaka-katolika, stawiając wyraźnie Kościół katolicki jako jedyne lekarstwo na zepsucie Europy, a konkretniej mówiąc Zachodu.

 

Polowanie na czarownice

Upadek komunizmu oznaczał dla wielu Polaków koniec z przekłamywaniem historii, a więc i z potrzebą krytycznej analizy przeszłych i współczesnych wydarzeń. Stopniowo od 1989 roku polski stosunek do historii zaczynał coraz bardziej przypominać czytanie piktogramów. Należało hołubić właściwe symbole oraz rocznice, a potępiać to, co kojarzono z antypolskością. Historią mieli się zajmować historycy. Reszcie miała wystarczać znajomość odpowiedniej narracji. Niestety, osoby reprezentujące zbyt krytyczne myślenie mogły narazić się na nieprzyjemności. Przekonała się o tym chociażby Anda Rottenberg, która w 2000 roku wywołała skandal, wystawiając w Zachęcie rzeźbę Maurizio Cattelana, przedstawiającą Jana Pawła II przygniecionego meteorytem. Posłowie Witold Tomczak i Halina Nowina-Konopka zaadresowali list do premiera Jerzego Buzka oraz ministrów kultury i sprawiedliwości: Kazimierza Michała Ujazdowskiego oraz Lecha Kaczyńskiego, by zamknęli wystawę, odwołali dyrektorkę „żydowskiego pochodzenia”, a następnie postawili ją przed sądem. Choć Lech Kaczyński nazwał list „głupim i antysemickim”, nie brakowało poparcia dla oburzenia. W swojej książce Proszę bardzo wspomina tamto wydarzenie: „Wszystko to razem wydawało mi się absurdalne, a zatem bardzo śmieszne. Zmieniłam zdanie, kiedy połowa polskiego parlamentu uznała zarówno akcję w Zachęcie, jak i ten list za racjonalne i zasadne”. Byli też tacy, którzy świetnie zdawali sobie sprawę, jaki realnie panuje w Polsce klimat społeczno-polityczny. Bronisław Geremek należał do grona takich osób. Jan Paweł II zasugerował Geremkowi start w wyborach prezydenckich, na co ten odmówił. Powiedział papieżowi, że zdaje sobie sprawę z tego, jak obrzydliwe, antysemickie reakcje by to wywołało, z czym jego rozmówca się zgodził.

Po upadku komunizmu nikt nie zadbał o to, aby uwspółcześnić model polskości. Nastąpiło coś wręcz przeciwnego. Właśnie w tym okresie Kościół, odwołując się do swoich zasług dla wolności, dołożył starań, aby taki narodowo-katolicki model utrwalić. Większość osób żyje w przekonaniu, że upadek komunizmu dużo zmienił w kwestii odkłamywania historii, dopóki nie zderzy się z systemem, tak jak wspomniana Anda Rottenberg. Inni pewnie wciąż wierzą w konieczność podkreślania tylko tego, co dobre dla utrzymania tożsamości narodowej. Jednak dla dumnego i bohaterskiego narodu prawda nie może być problemem. Polskość, która przetrwała zabory, wojny i komunizm, przetrwa i konfrontację z historią bez jej pudrowania. 

Oczywiście można zapytać po co rozgrzebywać to, co stawia Polskę w złym świetle, ale to tak, jakby pytać, czy lepiej chodzić na regularne badania, czy żyć w błogiej nieświadomości. Pewnych problemów po prostu nie da się rozwiązać bez stawienia czoła niewygodnym faktom. Za to pojawia się szereg negatywnych konsekwencji.

Przede wszystkim, kreując się na obrońcę narodowych mitów, bardzo łatwo można manipulować społeczeństwem, przez stworzenie atmosfery zagrożenia. Na przykład bardzo łatwo oskarżać Niemcy o wszystko co możliwe, powołując się na historyczne zadry. Dzisiejszy Niemiec, tak jak ten z czasów nazistowskiej III Rzeszy czy dokonujących rozbiorów Prus, ma zawsze czyhać na niepodległość Polski. Podobnie w przypadku przewodniczącego Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska. Przekaz partii rządzącej powielanej przez państwowe media o „dziadku z Wehrmachtu”, trafił już do wielu Polaków na poziomie samego hasła, wzmacnianego jeszcze dodatkowym „przypomnieniem” o działaniu „für Deutschland”. Ale wystarczy znajomość historii, żeby wiedzieć, że tereny, gdzie mieszkała rodzina przewodniczącego PO były wcielone jako część Rzeszy, a mieszkańcy regionu, potraktowani tym samym jako obywatele, byli siłą wcielani do armii. Zresztą w rozmowie z Igorem Janke na kanale YouTube „Układ otwarty”, bliski władzy historyk Sławomir Cenckiewicz stwierdził, że historia „dziadka z Wehrmachtu” miała żerować na niewiedzy. Bez uwzględniania kontekstu, dlaczego ktoś w armii niemieckiej w ogóle się znalazł. Wszystko po to, by przełożyć się na pożądany skutek wyborczy.

Środowiska prawicowe, powiązane z partią rządzącą, organizują nagonkę na prof. Barbarę Engelking, badającą Zagładę, mówiącą o niewygodnym fakcie, że wielu Polaków było szmalcownikami, a niechęć do Żydów mocno rozpowszechniona. Rząd już zasygnalizował wprowadzenie własnych porządków. W rozmowie z TVP Info minister edukacji Przemysław Czarnek zapowiedział finansowanie wyłącznie instytucji naukowych, które dowodzą „faktów” zgodnych z linią partii. Zapowiedział też, czego należy się spodziewać w przyszłości – osoby nie posiadające „kulturalnego i propolskiego” wykształcenia mierzonego interesem PiS, będą w jakiś sposób, choć nie określono jeszcze jaki, represjonowane. 

Prowadzona przez partię rządzącą polityka historyczna stanowi zresztą ryzyko dla dobrych relacji z innymi państwami. Bardzo możliwe, że niechęć Niemców do Polaków stanie się w którymś momencie samospełniającą się przepowiednią. Ile czasu można znosić jawne krzewienie niechęci do sojusznika? W naszym położeniu geopolitycznym szukanie przyjaciół blisko granic leży w interesie narodowym. Nie inaczej z Ukrainą. Wojna otwiera we wzajemnych relacjach nowy rozdział. Trudno jednak sobie wyobrazić chęć Ukraińców do budowania partnerstwa, jeśli Polacy będą krzyczeć o pomszczeniu Wołynia. Teraz istnieje świetna szansa, żeby czarne karty historii rozliczyć wspólnie, w celu budowania lepszej przyszłości. Na pewno pojednaniu nie sprzyja prezentowanie chęci mordu, zaprezentowanej w lekturze Gdy brat staje się katem jako czegoś tkwiącego w ukraińskiej mentalności. 

Co najważniejsze, brak zdrowego podejścia do historii i do polskiej tożsamości, nie tylko z tym co dobre, ale też tym co złe, szkodzi Polsce na poziomie najbardziej jednostkowym. Podziały w społeczeństwie wzmagają wzajemną wrogość, utrudniając kluczową dla rozwoju współpracę. Okazuje się, że Polacy są w stanie zaakceptować każdy przekręt, jeśli rząd uderzy w narodową nutę. Każda wina może być przebaczona, jeśli odmieni się słowo patriotyzm przez wszystkie przypadki. Symbolicznym, acz wymownym ukoronowaniem tego wszystkiego było wprowadzenie z okazji 100. rocznicy odzyskania niepodległości, święta wszystkich Polaków, paszportów patriotycznych z hasłem „Bóg, Honor, Ojczyzna” i portretem Romana Dmowskiego – antysemity sprzeciwiającemu się prawom kobiet, chcącego polonizować Ukraińców na Kresach. 

Można zrozumieć, dlaczego ten temat wywołuje aż takie poruszenie. Większość osób została wychowana w określonej narracji i jej zmiana może być rozumiana jako porzucenie polskości oraz sprzeniewierzenie się poprzednim pokoleniom walczącymi z zaborcami, najeźdźcami czy komunizmem. Ale czasy się zmieniły. W czasach wolności patriotyzm nastawiony na nieustanne pokrzepianie serc, nawet za cenę prawdy, już się nie sprawdza. Nowoczesny patriotyzm to faktyczna duma ze swojego kraju, takiego jaki jest. To umiejętność spojrzenia zarówno na dobre, jak i złe cechy. To duma z sukcesów i sprawiedliwe rozliczanie przewinień. Tak, jak stwierdził profesor Wojciech Sadurski w rozmowie z Adamem Bodnarem w ramach podcastu „Nie tylko o prawach człowieka”: prawdziwy patriotyzm musi być krytyczny. A jeśli nie może się taki stać, jeśli bez tych bajek nie może istnieć, to ile jest warta taka rachityczna polskość?


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Cold War Liberals: Walter Scheel :)

Czwarty prezydent Republiki Federalnej Niemiec, który pełnił najwyższy urząd w latach 1974-79, Walter Scheel, był autorem jednej z najważniejszych modernizacji w dziejach niemieckiej partii liberalnej FDP. Otwierając ją na nowe idee polityczne, gruntownie zmienił jej funkcję w systemie partyjnym. Poprzez ostateczne zerwanie z kłopotliwym dziedzictwem narodowego liberalizmu i usunięcie nacjonalistycznych elementów z profilu ideowego FDP, Scheel otworzył partię na koalicje z SPD i umieścił liberałów realnie w centrum niemieckiej polityki. Miało to niebagatelne konsekwencje zarówno dla polityki wewnętrznej, jak i – w jeszcze większym stopniu – dla polityki zagranicznej Bonn.

Walter Scheel urodził się w 1919 r. pod Solingen w rodzinie trudniącej się rzemiosłem. Odebrał relatywnie skromne wykształcenie – po maturze w roku 1938 odbył roczną praktyką zawodową w bankowości. Dalsze plany samorozwoju pokrzyżowała wojna i powołanie do Luftwaffe, w której służył aż do 1945 r. osiągając stopień porucznika i zostając odznaczony Krzyżami Żelaznymi pierwszej i drugiej klasy. Gdy wybuchła wojna i został żołnierzem miał 20 lat, więc był być może zbyt młody, aby od niego oczekiwać zwłaszcza przedwojennej aktywności opozycyjnej przeciwko reżimowi III Rzeszy. Faktem jest, że Scheel żadnej takiej aktywności nie podjął, a proces nabywania politycznej świadomości rozpoczął się u niego dopiero wraz z kapitulacją Niemiec. Co więcej, latem 1941 r. został przyjęty w poczet członków NSDAP, choć przez cały czas formalnego członkostwa był żołnierzem frontowym, nie działaczem. Zachował się jego wniosek o członkostwo w partii nazistowskiej, natomiast niejasnym pozostaje kwestia tego, na ile młody Scheel złożył go świadomie. Po latach twierdził, że wniosek został dołączony do wielu innych dokumentów, które kazano mu podpisywać jako żołnierzowi. Niewątpliwie słuszna krytyka spotykała go za ujawnienie faktu członkostwa w NSDAP dopiero wiele lat po pełnieniu funkcji ministra spraw zagranicznych w latach 1969-74. Będąc szefem zachodnioniemieckiej dyplomacji Scheel był pierwszym ministrem, który publicznie sformułował potrzebę powstania raportu rozliczającego działania kierowanego przezeń resortu w okresie III Rzeszy. Raport taki miał jednak powstać aż dopiero w 2010 r.

Już w 1946 r. Scheel został członkiem FDP. Nawet jeśli przez pierwsze kilkanaście lat po wojnie zajmował się głównie karierą biznesową i nadrabiał zaległości edukacyjne zdobywając szlify w gospodarce (pracował jako menadżer dużych zakładów przemysłowych, od 1953 r. był uznanym w regionie doradcą ekonomicznym, prowadził m.in. agencję doradczą M&A oraz zakładał instytut badań nad gospodarką Intermarket), to jednak pełnił także pierwsze mandaty polityczne w polityce lokalnej. Jego zachowanie jako członka FDP w Nadrenii Północnej – Westfalii potwierdza tezę, że jako młody człowiek nie uległ urokowi nazizmu. W latach 50. westfalska FDP była najsilniej zdominowaną przez nacjonalistów strukturą w całej FDP (na początku dekady była intensywnie infiltrowana przez byłych nazistów, którzy planowali jej struktury przejąć, aż kres temu położyła tzw. afera Naumanna). Scheel jednak zaangażował się w poziomą strukturę tzw. „młodych”, która stopniowo torpedowała zorientowane na prawo kierownictwo partii w landzie. Do tego stopnia, że w 1956 r. doszło do – szokującej wówczas – zmiany koalicjanta i przejęcia w Düsseldorfie władzy przez koalicję SPD-FDP. Była to zapowiedź przyszłych wydarzeń na szczeblu federalnym.

W latach 60. już całkowicie oddany polityce, Scheel został ministrem ds. współpracy gospodarczej w rządach chadecko-liberalnych Konrada Adenauera i Ludwiga Erharda. Ten czas naznaczony był głębokimi sporami na linii FDP-CDU/CSU. W 1962 r. koalicja zawisła na włosku, gdy lider CSU i minister obrony Franz Josef Strauß usiłował ograniczyć wolność prasy (afera „Spiegla”), w końcu upadła w 1965 r. w toku sporów budżetowych. Liberałowie przeszli do opozycji solidnie poirytowani postawą chadeków, autorytarnymi ciągotami Straußa i słabością Erharda. W tych warunkach Scheel zaczął oswajać swoją partię z wizją koalicji z SPD po kolejnych wyborach.

W 1968 r. Scheel przejął kierownictwo FDP od Ericha Mendego (przedstawiciela frakcji narodowo-liberalnej, który przejdzie do CDU w proteście przeciwko koalicji SPD-FDP). Był to okres szczególny w zachodniej Europie – czas buntu młodzieży przeciwko autorytetom i zastygłej strukturze hierarchii społecznej, okres protestów, upolitycznienia zbuntowanej młodzieży, kontrkultury i rozwoju ruchów opozycji pozaparlamentarnej. W Niemczech poza tym był to czas rozliczeń młodych z pokoleniem rodziców w kontekście jego uwikłania w system nazistowski. FDP była natomiast wtedy jedyną partią opozycyjną w Bundestagu i nagle stała się modna wśród młodzieży. Jej głosem na kampusach stał się „akademicki celebryta” Ralf Dahrendorf. Powstały kontakty z nawet mocno lewicującymi liderami młodzieżowej kontrkultury. Młodzieżówka FDP była z tym środowiskami dość mocno powiązana.

Scheel był w efekcie w stanie przeforsować zawarcie koalicji z SPD w 1969 r. i został wicekanclerzem oraz szefem dyplomacji w rządzie Willy’ego Brandta. Część partyjnych konserwatystów rzuciła legitymacjami przyspieszając proces reorientacji FDP. Niektórzy pozostali, przekonani stanowiskami. W roku 1971 FDP opublikowała słynne „Tezy fryburskie”, czyli dokument programowy będący znakiem jej przejścia na pozycje socjalliberalne, którego autorami byli Scheel, Werner Maihofer i Karl-Hermann Flach. Przede wszystkim FDP ostatecznie brała rozwód z dziedzictwem prawicowego liberalizmu lat powojennych, mocno akcentując wolności indywidualne i liberalizm obyczajowy. Uwypuklono prawa kobiet, w tym prawo do aborcji, równość na rynku pracy i prawa młodzieży. Wypowiedziano wojnę niegdysiejszym strukturom i postawom w szkołach, elementy socjalne znalazły się w podejściu do rynku pracy, w zwiększeniu wpływu pracowników na kierowanie ich zakładami pracy.

Mentalną rewolucję koalicji SPD-FDP obrazują dwa chwytliwe hasła. W polityce wewnętrznej było to „Odważyć się na więcej demokracji”, a więc społeczno-obyczajowa liberalizacja, demontaż zatęchłych struktur konserwatyzmu społecznego, oddanie głosu obywatelowi i daleko idące wzmocnienie jego roli w procesach politycznych poprzez mocne wsparcie obywatelskiego aktywizmu, konsultacje społeczne, rozwój polityki komunalnej. Było to czytelne otwarcie się na młodych buntowników tamtych lat.

W polityce zagranicznej istnym kopernikańskim przewrotem była polityka „Przemiany poprzez zbliżenie”. SPD i FDP odrzuciły postawę zamykania oczu na realia i zaprzestały bojkotowania kontaktów i relacji z NRD, czy wręcz negowania faktu istnienia tego państwa (co można bez trudu odnaleźć w dokumentach programowych FDP z lat 50.). Ponadto nowy rząd postanowił nawiązać relacje z krajami bloku wschodniego, w tym z PRL. Owocem tej polityki był traktat RFN-PRL z 1970 r. oraz nawiązanie stosunków dyplomatycznych, którego 50-lecie właśnie obchodziliśmy. W tym kontekście najbardziej doniosłe było jednak oczywiście uznanie przez Bonn granicy na Odrze i Nysie, co nadal odrzucała wówczas chadecja, a jeszcze 10 lat wcześniej byłoby nie do przyjęcia także dla FDP. Tej przemiany myślenia w tej partii dokonał właśnie Walter Scheel.

Naturalnie wszelkie te postępy w kontaktach z Berlinem-Pankow czy Warszawą musiały się opierać na normalizacji stosunków z Moskwą. Brandt i Scheel nie mieli żadnych złudzeń co do tego, że bez zgody ZSRR, NRD i PRL nie podejmą żadnych decyzji o stosunkach z Bonn. Tym nie mniej, w odniesieniu do Polski stworzono warunki do rozpoczęcia trudnego procesu pojednania. Po liście polskich biskupów, spektakularne uklęknięcie Brandta przed pomnikiem bohaterów getta w Warszawie było pierwszym jego akordem z niemieckiej strony. Ale pokłosiem nowej polityki wschodniej Niemiec był także proces odprężenia lat 70., z powołaniem KBWE na czele.

Prezydentura Scheela bywa w niemieckim dyskursie niedoceniana. Brakowało jej może mocnych akcentów, ale prezydent federalny w Niemczech – tak wtedy, jak i dzisiaj – pełni funkcję wyłącznie reprezentacyjną, więc o mocne akcenty niełatwo. Scheel budził wiele sympatii (dużo popularności przysporzyło mu nagranie tuż przed objęciem prezydentury ludowego hitu „Hoch auf dem gelben Wagen”, który wydano na płycie w celach charytatywnych), ale i nieco kontrowersji (był „dzieckiem” cudu gospodarczego i nie ukrywał, że lubi wystawne życie). Przytoczyć niewątpliwie warto jego słowa o wolności i demokracji wypowiedziane w 1977 r. w związku z zamachami ultralewicowych terrorystów z RAF: „Demokracja zawsze jest w drodze do samej siebie. Nigdy nie jest ukończona. Tylko państwa, gdzie wolność niewiele znaczy, mówią o sobie, że osiągnęły cele klasowe. Tylko ludzie, którzy nic nie wiedzą o wolności, twierdzą, że mają receptę na urzeczywistnienie idealnego państwa. Wolność i nieidealne państwo idą w parze, podobnie jak w parze idą państwo idealne i niewola oraz nieludzkość. Demokracja jest najlepszą formą państwowości także dlatego, że przyznaje przed światem swoje niedociągnięcia”.

W 1975 r. Walter Scheel został pierwszym niemieckim prezydentem, który bezwarunkową kapitulację III Rzeszy nazwał „wyzwoleniem” (nie tyle Niemiec, co Niemców – było to wyzwolenie Niemców od Niemiec). Powiedział wówczas o roku 1945 tak: „Zostaliśmy wyzwoleni od straszliwego brzemienia, wyzwoleni od wojny, mordu, poddaństwa i barbarzyństwa. Jednak nie wolno nam nigdy zapomnieć, że to wyzwolenie przyszło z zewnątrz”.

Po zakończeniu prezydentury Walter Scheel angażował się w wielu organizacjach proeuropejskich i charytatywnych. Żył długim życiem, zmarł w wieku 97 lat, w roku 2016. Na jego państwowym pogrzebie prezydent federalny Joachim Gauck powiedział: „Jego życie jest niczym symbol pomyślnego rozpoczęcia na nowo po zakończeniu II wojny światowej oraz reorientacji Republiki Federalnej pod koniec lat 60. W obu przypadkach wniósł ważny wkład, tak ważny jak niewielu Niemców z jego pokolenia”.

Niemcy i UE w obliczu wojny w Ukrainie i kryzysu energetycznego [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości ambasadora Niemiec w RP dr Thomasa Baggera. Rozmawiają o kryzysie energetycznym UE, niemieckiej polityce wschodniej, odpowiedzi UE na wojnę w Ukrainie oraz stosunkach polsko-niemieckich.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak określiłby Pan powodzenie swojej misji jako niedawno mianowanego ambasadora Niemiec w Polsce, biorąc pod uwagę napięte stosunki między naszymi krajami?

Ambasador Thomas Bagger

Thomas Bagger (TB): Relacje polsko-niemieckie są stosunkami złożonymi i o długiej tradycji – po obu stronach wydarzyło się wiele. Ta historia zawsze była częścią naszej rzeczywistości. Prawdziwą miarą sukcesu jest określenie, w jakim stopniu możemy zrealizować ogromny potencjał, jaki tkwi w związku między naszymi krajami we wszystkich jego różnych wymiarach – w zakresie polityki, bezpieczeństwa, energetyki, gospodarki, kultury, wymian młodzieżowych i partnerstw między miastami. Tak wiele się dzieje! Ale w obecnej rzeczywistości wstrząsów i zmian geopolitycznych musimy też spojrzeć na te sprawy na nowo i zobaczyć, jaki potencjał przyniesie nam jutro. To będzie moje zadanie na najbliższe lata.

LJ: Czy po stronie niemieckiej istnieje pole do manewru w kwestii wypłacenia Polsce odszkodowania za II wojnę światową?

TB: Historia zawsze będzie częścią związku między naszymi państwami. Kwestia wojny, okupacji i zniszczenia Polski przez Niemcy w latach nazistowskich ma wymiar prawny, moralny, ludzki i pragmatyczny. Musimy być świadomi tego, co się wydarzyło i ciągłej odpowiedzialności Niemiec. Nie powinniśmy jednak tracić z pola widzenia długiego procesu pojednania i współpracy, który jest już za nami.

Proces ten rozpoczął się w latach 60. i przyspieszył po upadku żelaznej kurtyny. Trzydzieści lat temu podpisaliśmy Traktat o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy. W 1991 roku utworzyliśmy Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży (PNWM). Dziś Polska jest zintegrowana z Unią Europejską i NATO. Zbudowaliśmy więc europejski port polityczny, w którym Niemcy i Polska są dobrymi sąsiadami i to właśnie kieruje naszymi relacjami.

 

European Liberal Forum · Ep137 Germany and the EU in light of war and energy crisis with Thomas Bagger

 

Dlatego też, jeśli chodzi o wymiar prawny reparacji, stanowisko Niemiec jest bardzo jasne: coś, co wydarzyło się 80 lat temu, nie jest już problemem – jest to sprawa zamknięta pod względem prawnym. Politycznie poszliśmy naprzód. Jednak w wymiarze moralnym i czysto ludzkim jest absolutnie jasne, że ten proces pojednania i uznania winy nigdy się nie zakończył. Dlatego nadal będziemy o tym mówić, upamiętniać te wydarzenia i zastanawiać się, jak przekuć retorykę pojednania w praktyczne działanie. Ten proces na tym się nie skończy.

Niemniej jednak, biorąc pod uwagę wszystko, co dzieje się wokół nas, to nie do końca logika polityki zagranicznej skłania polski rząd czy partie polityczne do omawiania tej kwestii właśnie teraz. Jeśli kryje się za tym jakaś logika, to nie ma ona na celu poprawy relacji polsko-niemieckich. Dzieje się tak z innych powodów i będziemy musieli sobie z tym poradzić.

LJ: Jeśli ta sytuacja po stronie polskiej będzie się utrzymywać, to relacje po stronie niemieckiej też mogą się zmienić? Czy to postawiłoby nasze partnerstwo w innym świetle?

TB: Jedną z dobrych stron bycia ambasadorem Niemiec w Polsce jest to, że pracujesz w miejscu, które jest naprawdę ważne z perspektywy Berlina. To, co musisz zgłosić, co próbujesz powiedzieć lub zrobić, zostaje zauważone i docenione w Niemczech, bo polsko-niemieckie partnerstwo jest ważne nie tylko dla obu stron, lecz także dla funkcjonowania całego projektu zintegrowanej Europy. Silna Europa może istnieć tylko wtedy, gdy istnieją silne i funkcjonalne stosunki niemiecko-polskie.

To właśnie nadrzędna strategiczna perspektywa, która przyświeca Berlinowi. Jestem przekonany, że na razie podejście Berlina będzie polegać na „próbowaniu być dobrym sąsiadem dla Polski” i próbom składania ofert praktycznej współpracy w różnych dziedzinach polityki. Miejmy nadzieję, że strona polska również uzna, że ​​tego rodzaju współpraca także leży w najlepszym interesie Polski.

Sezon wyborczy w systemach demokratycznych jest trudnym okresem – pewne kwestie bywają wtedy wyolbrzymiane. To czas, kiedy podejmuje się próby zmobilizowania elektoratu (również za pomocą emocji). Jednak z niemieckiego punktu widzenia nadal będziemy zwracać uwagę na to, co jest naprawdę ważne: bliskie partnerstwo, które może jeszcze bardziej przybliżyć się do pełnego wykorzystania potencjału tego sąsiedztwa.

Nie chcę spekulować, co może się stać, jeśli będziemy o tym rozmawiać zbyt długo, ale szczerze mówiąc uważam, że jeśli narysujesz karykaturę swojego sąsiada, to z czasem przyniesie to pewne konsekwencje. Jednak należy też zaznaczyć, że nie jest to problem, z którym tylko my, Niemcy, mamy do czynienia, jeśli chodzi o polski dyskurs publiczny.

Prawdą jest też, że – z drugiej strony – postrzeganie Polski przez Niemców jest specyficzne. Być może Polska nie zawsze cieszy się taką uwagą, zainteresowaniem czy inwestycjami, na jakie zasługuje. W Berlinie jest pewne przekonanie, że albo sprawa ta nie jest warta zachodu, albo jest uważana za zbyt trudna i problematyczna. Dlatego tym, co jest potrzebne, aby to partnerstwo działało, to dołożenie starań z obu stron.

LJ: Od kilku lat zajmuje się pan działaniami z zakresu planowania polityki. Jakie jest uzasadnienie niemieckiej polityki wobec Rosji w ostatnich dwudziestu latach?

TB: Przede wszystkim musimy uważać na pojęcie „planowania polityki”. George Kennan, ojciec planowania polityki, powiedział, że wszystkie jego wysiłki, aby wprowadzić więcej rozsądku i długoterminowej perspektywy do tworzenia polityki, w rzeczywistości zawiodły. W tym zawodzie wszyscy myślą, że masz kryształową kulę, podczas gdy tak naprawdę jedyne, co próbujesz zrobić, to zrozumieć teraźniejszość, w której żyjesz. Już samo to jest już dość skomplikowane.

Jeśli chodzi o Rosję, to od czasu pokojowego zjednoczenia Niemiec pod koniec lat 80. istniała koncepcja budowania silnych więzi z Rosją w postaci Wspólnego Europejskiego Domu – posługując się nomenklaturą Michaiła Gorbaczowa. Mimo że ta perspektywa nieco się nam wymknęła spod kontroli i zdaliśmy sobie sprawę, że Rosja coraz bardziej definiuje swoją przyszłość (najpierw bez Zachodu; potem w opozycji do Zachodu, a teraz w konfrontacji z Zachodem), to jednak wciąż dostrzegaliśmy sens w dążeniu do wzajemnego inwestowania w ten związek, aby uczynić tę relację bardziej przewidywalną. Podejściu temu przyświecała logika, zgodnie z którą, jeśli zainwestujesz we współzależność, to wytworzy to pewnego rodzaju powściągliwość.

Obecnie już jednak zdajemy sobie sprawę z tego, czego Niemcy uprzednio nie docenili lub nie dostrzegli – że rosyjski prezydent nie myśli już (jeśli kiedykolwiek to robił) w kategoriach racjonalności ekonomicznej, a zamiast tego coraz bardziej skupia się na kategoriach historycznej wielkości i mitologii. Z tej perspektywy potencjalne koszty ekonomiczne czy koszty dobrobytu w rzeczywistości nie mają już dla niego najmniejszego znaczenia. Dlatego jednym z powodów, dla których zabrakło nam wyobraźni by przewidzieć nadchodzącą inwazję rosyjską z 24 lutego, było przekonanie, że podjęcie takich działań przez Rosję byłoby autodestrukcyjne – ergo, że Władimir Putin by tego nie zrobił.

Teraz widzimy, że było to rzeczywiście autodestrukcyjne. Putin zniszczył rosyjski model biznesowy zaopatrywania Europy w rosyjskie paliwa kopalne. Mimo to zrobił to, ponieważ inaczej definiuje podejmowane przez siebie działania i musimy się do tego dostosować.

Oznacza to, że dotychczas zaniedbaliśmy naszą obronność, więc teraz musimy więcej w nią inwestować. Byliśmy nadmiernie zależni od importu rosyjskich paliw kopalnych, więc teraz musimy to zmienić, zdywersyfikować nasze dostawy energii i jeszcze bardziej naciskać na szybką ekspansję odnawialnych źródeł energii. Musimy też przemyśleć (i robimy to właśnie teraz) nasze wsparcie dla Ukrainy i nasze stosunki z Rosją. Wszystko to musi się wydarzyć w tym samym czasie. To właśnie kanclerz nazwał mianem Zeitenwende – punktem zwrotnym w niemieckiej polityce zagranicznej.

Z drugiej strony odniosę się do dość kontrowersyjnej kwestii, która jest dyskutowana także w Polsce, a mianowicie logiki stojącej za gazociągiem i powiązaniami energetycznymi z Rosją. Na dzisiejszej niemieckiej scenie politycznej możemy spotkać wielu ludzi, którzy powiedzą, że to był błąd. Z pewnością budowa Nord Stream 2 po aneksji Krymu i wojnie w Donbasie była błędem.

Chciałbym jednak pokrótce zaznaczyć, że poza politycznym uzasadnieniem próby stworzenia współzależności, która, jak mieliśmy nadzieję, ustabilizuje zachowanie Rosji, istniał jeszcze inny powód przyjęcia takiego podejścia. Od lat 80. w Niemczech narastały nastroje antynuklearne. W 1999 r. niemiecki rząd podjął decyzję o wycofaniu z użycia reaktorów jądrowych, które były częścią niemieckiego miksu energetycznego. Następnie w społeczeństwie, które było coraz bardziej świadome zmian klimatycznych, energia społeczeństwa była skupiona na odejściu od węgla. Ale jeśli odejdziesz od atomu i chcesz odejść także od węgla, który jest szkodliwy dla klimatu i nie możesz wystarczająco szybko zbudować OZE, to potrzebujesz technologii pomostowej – w przypadku Niemiec miał to być gaz, który był dostępny jako eksport z Rosji w dużych ilościach.

Taka była częściowa logika stojąca za podejściem Niemiec. Nie dostrzegaliśmy bowiem wystarczająco wyraźnie wyzwań związanych z polityką bezpieczeństwa, które się z tym podejściem wiązały. Mimo ostrzeżeń partnerów z Europy Środkowo-Wschodniej i spoza tego regionu skupiliśmy się na gazie rurociągowym, a nie LNG, który byłby dostępny – ale oczywiście już wtedy był droższy. To był błąd, ponieważ nie przewidzieliśmy, co się wydarzy – i musimy teraz na bieżąco korygować sytuację. Wymaga to znacznych inwestycji w pływające terminale skroplonego gazu ziemnego, które są obecnie budowane w Niemczech w celu dywersyfikacji naszych dostaw.

W naszym zaangażowaniu w relacje z Rosją istnieje element energetyczny i szerszy wymiar polityczny. Popełniliśmy wiele błędów, źle odczytując intencje rosyjskiego prezydenta, nie doceniając jego skłonności do agresji, do rozpoczęcia wojny i do ofensywy.

Jednak w ogólnym rozrachunku uważam, że nie popełniliśmy błędu, próbując zaangażować Rosję i zbudować bardziej stabilne stosunki z tym państwem. Po prostu zlekceważyliśmy pewne ważne środki ostrożności, które powinniśmy byli podjąć na przestrzeni lat – zwłaszcza, że ​​Rosja stała się bardziej autorytarna do wewnątrz i bardziej agresywna na zewnątrz.

LJ: Czy wojna coś zmieni? Czy Niemcy i Rosja mogą ponownie nawiązać współpracę w przyszłości?

TB: To złożony problem. Nie tylko na poziomie politycznym, ale także na poziomie psychologicznym, kwestia rosyjska oraz właściwych stosunków prawdopodobnie najbardziej dzieli nas w niemiecko-polskiej dyskusji – i nie bez powodu, ponieważ nasze doświadczenia historyczne nie mogłyby być bardziej różne pod tym względem.

Jeśli dylemat Niemiec polega na tym, że kraj ten chce być największym krajem położonym w centrum Europy (i trzeba się z tym pogodzić), to dylematem Polski jest położenie geograficzne między Rosją z jednej strony, a Niemcami z drugiej – to doświadczenie historyczne, które w polskiej pamięci zbiorowej sięga wiele wieków wstecz.

Dlatego problem, o którym teraz rozmawiamy, obejmuje okres znacznie większy niż ostatnie 20, czy nawet 40 lat. Z tego właśnie powodu ważne jest, abyśmy o tym mówili i starali się być zrozumiani, bo nie wszystko, co wydarzyło się w ostatnich dziesięcioleciach było kierowane złymi intencjami czy krótkowzrocznością – były ku tym decyzjom pewne powody.

Jeśli przyjrzymy się polityce energetycznej, to umowa gazociągowa ze Związkiem Radzieckim miała swoje początki w latach 70. i 80. XX wieku. W tamtych czasach miał to być projekt stricte biznesowy, choć z politycznymi implikacjami i intencjami – była to próba zaangażowania Rosji i poprzez to zaangażowanie ustabilizowanie skądinąd bardzo trudnych relacji. I to zadziałało! W rezultacie Związek Radziecki niezawodnie zaopatrywał Niemcy Zachodnie w paliwa kopalne.

Od tego momentu być może zbyt szybko założyliśmy, że „w stosunku do Rosji zastosujemy taki sam model, jaki powstał po rozpadzie Związku Radzieckiego”. W efekcie nie tylko kontynuowaliśmy tę politykę, ale nawet ją rozszerzyliśmy. Myślę, że to były minister Sigmar Gabriel powiedział publicznie, że jednym z błędów popełnionych przez Niemcy było uznanie Rosji za przedłużenie Związku Radzieckiego – a co za tym idzie błędna ocena obecnego partnerstwa energetycznego z tym, czego dokonaliśmy w latach funkcjonowania Związku Radzieckiego.

Związek Radziecki był zasadniczo mocarstwem w rozumieniu status quo (przynajmniej w późniejszych dziesięcioleciach, aż do jego rozpadu). Tymczasem współczesna Rosja nie jest mocarstwem w rozumieniu status quo – jest zasadniczo mocarstwem rewizjonistycznym i agresywnym. Dlatego w niemieckich działaniach widać wiele zależności wypływających z przeszłości. Delikatnie mówiąc, nasze założenia okazały się być nazbyt optymistycznymi.

Co się zmieniło? Moja ocena jest następująca: wiem, że w Polsce pojawia się krytyka (a przynajmniej powątpiewanie) względem realności wspomnianego przełomu w niemieckiej polityce zagranicznej – jestem w stanie to zrozumieć. Nie musicie jednak wierzyć mi na słowo –  wystarczy spojrzeć, co faktycznie dzieje się w polityce energetycznej, kiedy nie ma już żadnych paliw kopalnych eksportowanych z Rosji do Niemiec; w polityce obronnej, gdzie rząd niemiecki zobowiązał się do utworzenia specjalnego funduszu w celu uzupełnienia zaopatrzenia od dawna zaniedbanych niemieckich sił zbrojnych; w zaopatrywaniu NATO w dodatkowe siły na wschodniej flance i rozmieszczeniu większej liczby wojsk na Litwie i Słowacji oraz większych dostaw broni ciężkiej na Ukrainę. Sam premier Ukrainy, który niedawno odwiedził Berlin, powiedział, że system obrony powietrznej IRIS-T jest jednym z najskuteczniejszych systemów uzbrojenia, jakie do tej pory otrzymała Ukraina.

Polityka względem Rosji jest częścią tego punktu zwrotnego w niemieckiej polityce zagranicznej. Kanclerz i minister spraw zagranicznych bardzo wyraźnie podkreślali, że z tym konkretnym Rosjaninem u władzy nie ma powrotu do „prowadzenia interesów po staremu”. Nie ma miejsca na żadne wiarygodne zobowiązania, które można by podjąć wspólnie z obecnym rosyjskim przywództwem, które zbyt wiele razy okłamało naszych własnych przywódców.

Jest to więc zmiana dość fundamentalna. Czy to oznacza, że ​​już nigdy nie będziemy prowadzić rozmów z Rosją? Nie. Rosja jest, jaka jest – to jedna z największych potęg nuklearnych na świecie. Istnieją powody, aby nadal z nimi rozmawiać. Sygnalizowanie to jednak nie to samo, co próba wprowadzenia modus operandi współpracy i jej poszerzanie.

W tym świetle, każde wezwanie do podjęcia pewnych działań lub dialog z Rosją są postrzegane z podejrzliwością – nieufnością, która ma podstawy nie tylko polityczne, ale także psychologiczne i ma swoją długą historię. Dlatego niełatwo będzie odbudować to zaufanie lub stworzyć przekonanie (w Polsce, krajach bałtyckich i nie tylko), że niemiecka polityka rzeczywiście i zasadniczo się w tym zakresie zmieniła.

Uważam jednak, że tak właśnie się dzieje – na przykład w przypadku ośmiu pakietów sankcji, które zostały dotychczas uchwalone. Niewiele już zostało z niemiecko-rosyjskich stosunków gospodarczych czy politycznych. Z niemiecko-rosyjskich relacji energetycznych w zasadzie nie zostało nic. Powodem tego jest fakt, że prezydent Rosji je zniszczył – a nie jest to coś, co można tak po prostu odbudować.

LJ: Na czym polega niemiecko-ukraińska polityka Niemiec? Czy Ukraina ma przyszłość w instytucjach europejskich, w UE, a może i w NATO? Czy taka perspektywa jest realna?

TB: W mojej poprzedniej pracy, jako doradca prezydenta federalnego ds. polityki zagranicznej, dwukrotnie jeździliśmy na Ukrainę (w 2019 r. i w ubiegłym roku) – w 2018 r. byliśmy nawet na Białorusi. Jedną z rzeczy, które zawsze podkreślał mój prezydent, było to, że jako Niemcy musimy umieścić te kraje na naszej niemieckiej mapie mentalnej, ponieważ nie były one tam wystarczająco obecne. Dotyczy to zarówno przeszłości (kraje te były bowiem miejscami najstraszniejszych zbrodni podczas wojny i okupacji niemieckiej), jak i teraźniejszości, jako niepodległych, suwerennych państw po rozpadzie Związku Radzieckiego.

Oczywiście jest to proces –sposobu postrzegania przez ludzi pewnych spraw nie zmienia się z dnia na dzień. Wyjątkiem jest sytuacja, gdy dzieje się coś strasznego – jak na przykład, gdy wybucha wojna. Tak więc, niezależnie od ambiwalencji, jaka mogła istnieć w niemieckiej perspektywie wobec Ukrainy – jaki ten kraj jest, był, powinien być lub mógłby być – wiele z tych dyskusji zostało po prostu odłożonych na bok za sprawą decyzji Putina o zaatakowaniu Ukrainy.

Czyniąc to, poprzez mężny opór Ukraińców, dzięki sposobowi, w jaki staramy się wspierać walkę Ukrainy o wolność i niepodległość, stwarzamy w rzeczywistości sytuację, w której na naszym kontynencie zostanie wytyczona dość wyraźna granica. Bo Ukraina wyraźnie należy do naszego obozu, czy nam się to podoba, czy nie. Prawdopodobnie to właśnie zadecydowało o decyzji rządu RFN, a następnie całej Rady Europejskiej, o przyznaniu Ukrainie na czerwcowym szczycie statusu kandydata do członkostwa w UE.

Teraz, w momencie, gdy my rozmawiamy, mój prezydent znów jest z wizytą na Ukrainie, będącej przejawem poparcia nie tylko dla ukraińskiej walki, ale także dla aspiracji tego kraju. Obecnie w Berlinie kanclerz Niemiec wraz z przewodniczącym Komisji Europejskiej otworzyli konferencję poświęconą odbudowie Ukrainy. Kanclerz Scholz jasno dał do zrozumienia, że ​​na tę odbudowę powinniśmy patrzeć w perspektywie członkostwa Ukrainy w UE.

Żyjemy w dobie niepewności. Nikt z nas nie wie, kiedy i jak zakończy się ta wojna. Jednak w obliczu całej tej niepewności pojawia się również nowa rzeczywistość, która nabiera kształtu. Rzeczywistość jest taka, że ​​Ukraina będzie częścią tej przestrzeni i europejskiego projektu wspólnych zasad, integracji i pokojowej współpracy. Ten fakt będzie też miał wpływ na niemiecką politykę.

Do tej pory Niemcy nieco wolniej dostarczały Ukrainie ciężkiego uzbrojenia. Dyskusja na ten temat jest skomplikowana. Na przykład w naszym kraju istnieje między innymi pacyfistyczna tradycja nieeksportowania broni do stref konfliktów. Choć stanowiło to wyzwanie dla nowego koalicyjnego rządu w Berlinie, to teraz Niemcy (poza Polską) służą Ukrainie największym wsparciem w całej Unii Europejskiej – nie tylko w zakresie finansowym, gospodarczym, czy pod względem mieszkalnictwa dla uchodźców, lecz także w zakresie wsparcia militarnego.

Ten proces będzie kontynuowany. Sprawi to, że Polska znajdzie się bliżej centrum Europy, ponieważ środek ciężkości UE prawdopodobnie przesunie się dalej na wschód. Ponadto wszyscy dowiemy się wiele o Ukrainie – także w Niemczech. Obecnie taki jest mniej więcej konsensus – przynajmniej w szerokim centrum niemieckiej sceny politycznej. I to jest dobra wiadomość. Wciąż mamy trochę do nadrobienia, ale jesteśmy na to gotowi – nie tylko na poziomie politycznym, lecz także w związku z milionem ukraińskich uchodźców, którzy obecnie znajdują schronienie i zakwaterowanie w Niemczech.

LJ: Jaka byłaby właściwa reakcja Unii Europejskiej, aby nie dopuścić do zaniku poparcia dla Ukrainy przez opinię publiczną?

TB: Przez lata Władimir Putin stawał się ofiarą własnej propagandy. Miał dwie podstawowe linie narracji: pierwsza zakłada, że ​​Ukraina to tylko domek z kart, który szybko się zawali; po drugie, że dekadencki Zachód popłakałby nad losem Ukrainy przez jeden dzień, a potem powróciłby do swoich wzorców konsumpcyjnych. W końcu sam Putin zaczął wierzyć we własną propagandę, co doprowadziło go do tego strasznego błędu w obliczeniach.

Jednak Putin mylił się w obu przypadkach. Swoim oporem, odwagą i walecznością Ukraińcy zaskoczyli nie tylko nas, ale i Rosjan. Dzięki temu pojawiła się realna perspektywa odzyskania okupowanych terytoriów. Jeśli chodzi o jego opinię o Europie, Putin w tym przypadku także się przeliczył.

Chodzi o to, że liberalne demokracje nie lubią walczyć. Nie chcą marnować swojej energii i życia swoich obywateli na uwikłanie się w konflikty zagraniczne. Wolą skupić się na własnych sprawach i na zwiększaniu dobrobytu dla wszystkich. Ale jeśli będziesz dawać im się we znaki zbyt długo, faktycznie mobilizujesz je do podjęcia pewnych kroków. Myślę, że właśnie to zrobił Putin. Przekroczył pewną granicę, co było absolutnie nie do przyjęcia dla nas wszystkich. Teraz już rozumiemy, że musimy go powstrzymać – i musimy to zrobić teraz. W przeciwnym razie będzie po prostu kontynuował swoją agresywną politykę.

To jest powód, dla którego nie ma już odwrotu – taki jest szeroki konsensus. Kiedy przyjrzymy się szczegółom, z powodu niektórych błędów, które popełniliśmy w przeszłości – nie tylko w Niemczech, ponieważ wiele innych krajów europejskich importowało rosyjskie paliwa kopalne, w tym Polska, za miliardy złotych rocznie – wszyscy musimy przeorientować nasz sektor energetyczny. Wszyscy borykamy się z cenami energii, ponieważ kupujemy ją na rynku światowym, który ma ograniczone zasoby – a gdy popyt jest większy, ceny rosną.

Wydaje się, że istnieją dwa nadrzędne cele, które są ze sobą w konflikcie i należy je pogodzić na szczeblu europejskim. Po pierwsze, wszyscy borykamy się z o wiele za wysokimi cenami energii elektrycznej i energii jako takiej. Ma to wpływ na konsumentów, przedsiębiorstwa i przemysł. Musimy więc obniżyć ceny energii i to szybko. Jednocześnie jednak musimy zabezpieczyć wystarczające zapasy na zimę i na przyszły rok, wiedząc, że jeśli wykluczymy dostawy rosyjskie, dostępnych zasobów będzie mniej.

Na przykład, jeśli ustalimy limit dla cen gazu, możemy zmniejszyć obciążenia finansowe dla konsumentów i przemysłu, ale jeśli wynikiem takiego działania będzie to, że dostawcy powiedzą: „Och, jeśli nie chcecie płacić takich pieniędzy za nasze dostawy, to przekierujemy naszą energię gdzie indziej!”, wtedy wyrządzasz sobie krzywdę, ponieważ zagrażasz bezpieczeństwu dostaw. Jeśli zaprojektujemy limity cenowe w taki sposób, aby stały się zachętą do oszczędzania energii i gazu, również popełnimy błąd, ponieważ musimy także zaoszczędzić znaczną ilość energii i gazu podczas tej zimy i w przyszłości, aby wszystko sprawnie działało.

Wszystkie te różne punkty widzenia i konkurujące ze sobą cele muszą zostać zintegrowane. Jest to bolesny proces politycznego kompromisu, który miał już choćby miejsce na posiedzeniu Rady Europejskiej w połowie października i obecnie pracują nad nim ministrowie ds. energii. Zdarza się również wytykanie palcem problematycznych państw. Niemcy nie są jedynym krajem, który próbuje złagodzić część ciężaru i presję poprzez dotowanie kosztów energii w kraju, we własnej gospodarce. Inne kraje też tak robią. Istnieje wiele różnych reakcji narodowych. Mam szczerą nadzieję, że uda nam się je rozszerzyć, aby sformułować właściwą, ogólnoeuropejską odpowiedź na ten problem.

Przeżyliśmy podobne doświadczenie podczas pandemii COVID-19, 2,5 roku temu. Początkowo wszystkie rozwiązania miały charakter krajowy, co stworzyło zjawisko, które dyplomatycznie można by określić mianem „rozwiązania nieoptymalnego”, co z kolei doprowadziło do wielu tarć między państwami członkowskimi. Obecnie znajdujemy się w całkiem podobnej sytuacji. Każdy kraj stara się dostosować do tej sytuacji kryzysowej. Jednak dla nas wszystkich byłoby lepiej, gdybyśmy mogli znaleźć wspólne ogólnoeuropejskie rozwiązanie, które łączyłoby oba wymienione przeze mnie cele – obniżenie cen energii i energii elektrycznej w połączeniu z zapewnieniem wystarczających dostaw na zimę.

LJ: Przejdźmy do niemieckiej polityki wewnętrznej. Co się stało z pomysłem przejścia na atom w Niemczech?

TB: Od grudnia 2021 r., czyli od prawie roku, Niemcy mają złożony, trójpartyjny rząd. Po raz pierwszy mamy do czynienia z trzema różnymi programami politycznymi, które należy zintegrować. Po utworzeniu tego rządu próbowano wynegocjować szeroko zakrojoną umowę koalicyjną, która skupiałaby się na transformacji gospodarczej i ekologicznej. Zaledwie dwa miesiące później wybuchła wojna, która wstrząsnęła niektórymi z najbardziej fundamentalnych założeń politycznych – niemieckiej polityki zagranicznej, obronnej i energetycznej.

To nie lada wyzwanie. Widzimy, jak liderzy wszystkich partii i ogół społeczeństwa starają się nadążyć za tempem zmian i koniecznymi, ale trudnymi decyzjami, które trzeba podjąć. Wydaje się, że dotyczy to wszystkich trzech partii rządzących (Zieloni, socjaldemokraci i liberałowie).

Socjaldemokraci dodatkowo utrudnili ten proces, ponieważ są autorami niektórych decyzji z ostatnich 20 lat sprawowania rządów. Ale mamy też konserwatywną opozycję, która pod rządami Angeli Merkel przez ostatnie 16 lat była odpowiedzialna za wiele polityk, które musimy zrewidować i zmienić. Dlatego wszystkie te partie miały trudne zadanie przeformułowania i przeprojektowania niektórych polityk oraz zmobilizowania poparcia społecznego dla nowo wytyczonego kierunku. To ogromne wyzwanie nie tylko w zakresie podejmowania decyzji, ale również komunikacji społecznej.

To także część mojej własnej biografii. Kiedy miałem 24 lata i upadł mur berliński, nie spodziewałem się, że ta zmiana nadchodzi. Przez następne dziesięciolecia Niemcy sądzili (lub byli wręcz przekonani), że historia toczy się po naszej myśli. Byliśmy świadkami wielkiej konwergencji całego świata według niemieckiego czy europejskiego modelu liberalnej demokracji i społecznej gospodarki rynkowej. To była bardzo przyjemna wizja, ale powoli zdaliśmy sobie sprawę, że to był tylko krótki epizod, a nie ogólny kierunek historyczny. Nie udało nam się dostosować na czas do znacznie bardziej brutalnej rzeczywistości systemów autokratycznych czy też niezmiennego znaczenia siły militarnej (w tym broni jądrowej).

Jeśli chodzi o energetykę jądrową, nie należałem do tych młodych ludzi, którzy w latach 80. demonstrowali przeciwko budowie elektrowni i reaktorów jądrowych. Jednak bardzo emocjonalna i intensywna debata z tamtych dni była właściwie powodem, dla którego zacząłem studiować stosunki międzynarodowe na mojej drodze do zostania dyplomatą. Zasadniczo studiowałem okres zimnej wojny, aby móc znaleźć własne miejsce w obszarze zmagań tamtej dekady.

Kiedy myślimy o głębszych źródłach niemieckich nastrojów antyatomowych, musimy cofnąć się do powstania partii Zielonych na początku lat 80. i zbiorowego doświadczenia Czarnobyla w kwietniu 1986 r., ponieważ nie zrozumiemy ani decyzji o odejściu od energetyki jądrowej w 1999 roku, ani bardzo silnej społecznej i politycznej reakcji na katastrofę w Fukushimie w marcu 2011 roku, jeśli nie uwzględnimy tych wydarzeń jako stanowiących tła dla tej kwestii w Niemczech.

Chociaż partie polityczne w Niemczech różniły się opiniami na temat bezpieczeństwa lub korzyści płynących z energii atomowej, w naszym kraju od dziesięcioleci nie wybudowano nowej elektrowni jądrowej. Mnie osobiście nie jest łatwo wyobrazić sobie premiera regionu, który publicznie powiedziałby: „W moim landzie jest miejsce, gdzie moglibyśmy zbudować nową elektrownię jądrową”. Byłem ostatnio w Gdańsku, gdzie również mówiłem o polskich planach budowy reaktora jądrowego. Pomorze to jeden z obszarów, którym polski rząd przygląda się pod kątem inwestycji atomowej. Polacy mają jednak inną wrażliwość na tę kwestię, więc nie widzimy dużego sprzeciwu. Tymczasem w Niemczech mamy do czynienia ze zgoła odmiennym poziomem sprzeciwu.

W tym kontekście, obecnie w Niemczech toczy się debata na temat energii jądrowej. Trzy reaktory nadal działają, ale mają być odłączone od sieci. W środku kryzysu energetycznego, z którym przyjdzie nam się zmierzyć tej zimy, prawdopodobnie będą one jednak działać nieco dłużej, aby wesprzeć niemieckie dostawy energii elektrycznej.

Uważam, że to rozsądna decyzja. Ale myślę też, że nie powinno się podłączać lub odłączać tak złożonej technologii ot tak. Decyzja ta opiera się na trwającym od dziesięcioleci procesie, który jest zakorzeniony znacznie głębiej. Na początku nie byłem częścią tego ruchu, ale trudno mi uwierzyć, że Niemcy w najbliższym czasie zasadniczo wrócą do kwestii energii jądrowej. Moim zdaniem dużo bardziej prawdopodobne jest, że to faktycznie program obecnej koalicji rządowej wykorzystania obecnego kryzysu do przyspieszenia ekspansji inwestycji w budowę OZE, co nie tylko zmniejszyłoby zależność od dostaw zagranicznych, ale co również zmniejszyłoby ryzyko i w największym możliwym stopniu przyczyniłoby się do zapobieżenia zmianom klimatycznym.

LJ: Czy w przyszłości powinniśmy spodziewać się nowego globalnego porządku? Jak to może wyglądać?

TB: Pojęcie końca historii było szczególnie popularne w Niemczech, ponieważ czuliśmy, że po 1989 roku wreszcie znaleźliśmy się po właściwej stronie historii, po tym jak co najmniej dwa razy byliśmy po złej stronie w minionym stuleciu. Było w tym coś bardzo atrakcyjnego.

Był jeszcze jeden ważny aspekt, często niedoceniany – a mianowicie dla kraju takiego jak Niemcy, który tak silnie sparzył się doświadczeniem charyzmatycznego przywódcy (który sam określał się mianem Führera, co doprowadziło do skażenia samego słowa), trudno nam mówić w naszym języku o przywództwie z powodu tego historycznego doświadczenia – wizja, która zakładała, że historia potoczy się teraz w jakimś z góry określonym kierunku, a rząd musi w zasadzie tylko zarządzać nieuchronną konwergencją liberalnej demokracji i gospodarki rynkowej była bardzo kusząca. Nie było jeszcze wtedy ryzyka, które widzimy na przykład teraz – na czele z prezydentem Putinem i Rosją czy prezydentem Xi Jinpingiem i Chinami, którzy skupiają całą władzę we własnych rękach, bez poczucia odpowiedzialności, gdzie każdy popełniony przez nich błąd jest błędem wielkiego kalibru, i gdzie każda decyzja, którą podejmują, jest decyzją, która mocno obciąża całą populację.

Dlatego uwielbialiśmy wierzyć w koniec historii i że upadek muru w jakiś sposób rozwiązał wszystkie nasze problemy. Oczywiście tak się nie stało. Gdybyś posłuchał mieszkańców Indii lub innych narodów, już dawno mogliby ci powiedzieć, że rok 1989 był szczęśliwym momentem dla Niemiec, ale w innych częściach świata nie miał on takiego znaczenia. Więc teraz przechodzimy do czegoś nowego. Czy wiem, co to będzie? Nie wiem. Ale myślę, że idea stopniowej konwergencji odeszła w niepamięć.

Wyraźnie widzimy powrót rywalizacji wielkich mocarstw, ponowną ocenę współzależności, na które patrzymy teraz znacznie bardziej przez pryzmat bezpieczeństwa. Nagle współzależność staje się podatnością na zagrożenia, a my chcemy wytworzyć większą odporność. W rezultacie ponownie przyjrzymy się różnym obszarom naszym zasad, aby ewentualnie móc poświęcić więcej uwagi kwestiom bezpieczeństwa, a w efekcie zwiększyć odporność naszego systemu.

Zachowanie otwartości będzie nie lada wyzwaniem. Wahadło oddali się od globalizacji, ale nie powinno wychylać się za daleko, ponieważ w ostatecznym rozrachunku handel, inwestycje, interakcje, otwarte społeczeństwa i gospodarki są tym, czym i kim jesteśmy, i co złożyło się na nasz dobrobyt. Nie powinniśmy o tym zapominać. Musimy jednak ponownie sięgnąć po niektóre z trudnych lekcji twardej siły i zainwestować w środki zapobiegawcze – w tym w odstraszanie nuklearne, o których prawie zapomnieliśmy w ciągu ostatnich 30 lat.

Musimy to wszystko robić w sytuacji, w której stajemy również przed wyzwaniami planetarnymi. Dopiero co wychodzimy z globalnej pandemii, ale wciąż jesteśmy w trakcie zmian klimatycznych. Pytanie więc brzmi: jak zorganizować minimum współpracy na całym świecie, który jest w innych obszarach dość podzielony i zamknięty w długofalowych konfrontacjach i walkach? Nie powinniśmy zapominać o potrzebie tej minimalnej współpracy, której będziemy nam niezbędna, aby sprostać niektórym wielkim wyzwaniom antropocenu.

Mimo wszystko staram się pozostać optymistą. Twierdzę, że przyszłość będzie rzeczywiście znacznie bardziej otwarta, w co my, Niemcy, chcielibyśmy wierzyć po 1989 roku. Rzeczywiście mamy pewne powody do optymizmu. To, co widzimy teraz w Ukrainie i w innych częściach świata (na przykład w Iranie), to fakt, że ludzie nie rezygnują dobrowolnie z idei godności i wolności osobistej. Jest to najsilniejsza wrodzona siła napędowa człowieka.

Tak wygląda moje intelektualne powiązanie z liberalizmem i głęboko wierzę, że w historii możemy znaleźć wiele istotnych lekcji, które nam to pokazują. To idee, których powinny się obawiać wszystkie autokracje i w których powinniśmy pokładać nadzieję. Choć te moje obserwacje mogą niewiele mówić o geopolityce, jakiej możemy się spodziewać w ciągu najbliższego roku, dwóch czy pięciu lat, to dużo mówią o łuku historii w dłuższej perspektywie.


Niniejszy podcast został nagrany 25 października 2022 roku.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Smutne refleksje na tle książki Luuka Van Middelaara „Europejskie pandemonium. Ocalić Europę”. :)

Wojny są zawsze skutkiem dezintegracji interesów ideologicznych, ekonomicznych bądź politycznych. Na tym tle wybuchały wojny religijne, wojny o takie czy inne zasoby lub wojny o władzę. Ich przyczyny często występowały zresztą łącznie. Pojawienie się państw narodowych w XIX wieku tę dezintegrację zwiększyło i utrwaliło.

Sposobem przeciwdziałania wojnom może być integracja państw sąsiadujących ze sobą na dużym obszarze terytorialnym. Może być ona wymuszona drogą podbojów imperialnych, w wyniku których anektowane kraje tracą państwową suwerenność, stając się częściami imperium. Jednolitość władzy politycznej, systemu gospodarczego i ideologii wyklucza konflikty w ramach imperium. Wojny są w tym wypadku jednak tylko siłą stłumione i odroczone. Po upadku imperium odnawiają się bowiem pretensje graniczne, urazy ideologiczne i ambicje przywódców państw odzyskujących niepodległość, co często bywa zarzewiem wojny. Przykładem mogą być konflikty zbrojne między Armenią a Azerbejdżanem po rozpadzie Związku Radzieckiego czy obecna wojna w Ukrainie. Zgoła inne są skutki integracji, gdy państwa niepodległe tworzą wspólnotę, świadomie rezygnując z części swojej suwerenności po to, aby żyć w pokoju i wspólnie rozwijać swój potencjał. Dla trwałości takiej wspólnoty ważne jest przestrzeganie przez jej członków dwóch zasad – solidarności i dyscypliny. Ta pierwsza zakłada konieczność opanowania narodowych egoizmów. Ta druga zaś – konieczność podporządkowania się wszystkich podmiotów przyjętym regułom. Takim przykładem integracji jest Unia Europejska.

Luuk Van Middelaar przedstawia w swojej książce proces ewolucji wspólnoty europejskiej. Zdarzające się w tym procesie kryzysy i turbulencje, z pandemią koronawirusa na czele, nie tylko nie osłabiły, ale wzmocniły tę wspólnotę dzięki nieoczekiwanie dużej zdolności do transformacji. Autor napisał tę książkę jeszcze przed inwazją Rosji na Ukrainę, ale – jak widzimy – także ten kryzys potwierdza tezę autora. Ciągła krytyka Unii Europejskiej ze strony środowisk zawiedzionych jej opieszałością w początkowej fazie kryzysu, nie tylko nie prowadzi do jej uwiądu i rozpadu, ale wyzwala potencjał jej dalszego rozwoju. Autor niewiele uwagi poświęca siłom zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym rozbijającym wspólnotę europejską, chociaż jest ich świadom. Obrony przed nimi upatruje w ściślejszej integracji oraz przyjęciu przez Unię roli ciała politycznego, mającego ambicje mocarstwowe, traktowanego poważnie przez USA i Chiny jako gracz na scenie światowej.

Van Middelaar przypomina, że Europejska Wspólnota Gospodarcza powstała jako obietnica braku wojen na naszym kontynencie. Aksjomat Jeana Monneta polegał na ekonomicznym powiązaniu interesów gospodarczych państw Wspólnoty i przyjęciu przez nie nowych wspólnych zasad zarządzania wybranymi gałęziami przemysłu, rolnictwem i handlem oraz rozszerzenia ich na sąsiednie obszary. Projekt przewidywał ekspansję geograficzną, czyli wciąganie pozostałych państw Europy do Wspólnoty. Paul-Henri Spaak stwierdził jednoznacznie: „Europa będzie ponadnarodowa albo nie będzie jej wcale”. Utrzymanie, jak i poszerzanie Wspólnoty wymagało zaprzestania powoływania się na interes narodowy, mówienia o różnicach potencjału między państwami członkowskimi, formalnego zniesienia granic między państwami i wprowadzenia unijnego systemu rządów przez zasady i procedury, a nie przez konkretnych decydentów.

Celem było odpolitycznienie Wspólnoty przez tłumienie namiętności politycznych w sieci reguł i zasad. Depolityzacja prawna i ekonomiczna, oznaczająca biurokratyczną sztywność i powolność, miała być skutecznym remedium na wojnę. Skoro bowiem, jak twierdzi Carl von Clausewitz, „wojna jest kontynuacją polityki innymi środkami”, to chcąc uniknąć wojny, trzeba politykę ograniczyć do tworzenia regulacji. Polityka skoncentrowana na tworzeniu regulacji ma jednak swoje wady. Należy do nich zaliczyć stagnację i biurokratyczną powolność, co czyni wspólnotę nieprzygotowaną na nagłe wstrząsy i kryzysy. Ponadto, taka polityka znacznie osłabia siłę opinii publicznej.

W związku ze zniesieniem żelaznej kurtyny i pojawieniem się możliwości poszerzenia się Wspólnoty o państwa z Europy Wschodniej, na początku lat 90. pojawił się Traktat o Unii Europejskiej z Maastricht, który zakończył epokę polityki urzędniczej. Zgodnie z Traktatem, Unia prowadzić ma politykę zagraniczną, nastąpiło wprowadzenie wspólnej waluty oraz upolitycznienie instytucji prowadzące do zwiększenia zaangażowania obywateli. Wprowadzono Parlament Europejski i szczyty szefów rządów. Van Middelaar jest zdania, że towarzyszące tym zmianom sztywne przekonanie, iż „prawdziwą Europę” należy budować wbrew państwom członkowskim, a nie wspólnie z nimi, było trudne do przełamania i podsycało sceptycyzm opinii publicznej.

Kolejne lata pokazywały, jak pilne jest zastąpienie polityki regulacji polityką aktywną, szybko reagującą na wydarzenia dla zapobiegania skutkom kryzysów, które pojawiły się w XXI wieku. Było to finansowe tsunami w 2008 i 2010 roku, groźba bankructwa Grecji, kryzys geopolityczny w Ukrainie od 2014 roku, który przerodził się w wojnę w 2022 roku, kryzys uchodźczy czy wreszcie zawirowania związane z brexitem. Najgroźniejsze jednak okazały się skutki katastrofy covidowej, która przyniosła śmierć milionom ludzi i zapaść gospodarczą. W związku z tym w rządzeniu Unią konieczna była kreatywność, szybkość działania oraz złamanie wielu dotychczasowych zasad. Jak pisze Van Middelaar, twarda siła i zdolność do działania okazały się w tych warunkach ważniejsze niż prawo, a reguły gospodarki wojennej ważniejsze niż rynkowe. W skutecznym reagowaniu na wydarzenia potrzebny jest polityk jako lider potrafiący improwizować i zjednywać sobie poparcie, a nie polityk jako urzędnik lub ekspert. W tym trudnym czasie Unia, zdaniem autora, potrafiła czerpać siłę twórczą z koszmarnego pandemonium. Nastąpiła więc charakterystyczna metamorfoza Europy – od systemu odgórnie zaprojektowanego do prowadzenia polityki regulacyjnej aż do ciała politycznego, które jest zdolne do reagowania na wydarzenia.

Van Middelaar zwraca uwagę, że pandemia zwiększyła rolę opinii publicznej, ponieważ za publicznym wezwaniem do działania w obliczu zagrożenia podążały działania polityczne, a nie odwrotnie. Zdrowie publiczne pozostające dotychczas w gestii krajów członkowskich, w związku z pandemią stało się sprawą publiczną całej Europy. Jest to zgodne z twierdzeniem Johna Dewey’a, że opinia publiczna powstaje, gdy ludzie dostrzegają konsekwencje jakiegoś działania lub wydarzenia i organizują się, by je poprzeć lub im się przeciwstawić. Takie wydarzenia jak kryzysy finansowe, klimatyczne, uchodźcze, zdrowotne czy geopolityczne sprawiają, że opinia publiczna staje się europejska, zainteresowana tym, co Unia jako całość zamierza zrobić. Zdaniem Van Middelaara pogłębienie demokracji w Unii Europejskiej jest konieczne, gdyż kapryśna opinia publiczna jest ogromną siłą, która odsuwa na bok lub zmiata z powierzchni ziemi wiele rzekomo obiektywnych faktów.

Społeczeństwo europejskie, świadome wspólnego interesu, wymaga silnej tożsamościowej narracji. O ile w państwach Europy Zachodniej przywiązanie do demokracji liberalnej i związanych z nią wartości jest dość powszechne, o tyle w krajach członkowskich, które znajdowały się po wschodniej stronie żelaznej kurtyny, zrozumienie dla tych wartości jest znacznie mniejsze, zwłaszcza wśród ludzi o niższym poziomie wykształcenia, żyjących z dala od centrów nauki i kultury oraz pozostających pod silnym wpływem Kościoła. Pojawił się zatem konflikt między osadzoną w traktacie wiernością wobec dziewiętnastowiecznej liberalnej demokracji, a realizowanymi od 1989 roku ambicjami włączenia do Unii całego kontynentu. Pandemia ujawniła to napięcie z całą mocą. Społeczeństwa „starej Unii” zaczęły domagać się przestrzegania unijnych wartości przez nowych członków Unii. Wspólną narracją Europejczyków jest praworządność i demokracja. Kto narusza te zasady, nie może być beneficjentem europejskiej wspólnoty. „Europa to nie tylko pieniądze, ale także wartości” – słychać coraz częściej w Parlamencie Europejskim. Europejska wspólnota państw posiada historyczną i kulturową tożsamość, na której opiera się jej własna narracja. Trzeba zatem bronić ciągłości istnienia jedności europejskiej jako demokracji, cywilizacji i ciała politycznego. Dotyczy to zarówno relacji między państwami członkowskimi, jak i relacji ze światem zewnętrznym, gdzie Unia musi być zaakceptowana jako poważny gracz na geopolitycznej scenie.

Van Middelaar dość łagodnie podchodzi do kontestujących wartości europejskie Węgier i Polski. Za Angelą Merkel uważa bowiem, że kompromis w sprawie praworządności nie jest zaprzeczeniem wartości europejskich, ale sposobem podtrzymania nadziei na ich pełne urzeczywistnienie w przyszłości. Van Middelaar stoi jednak na stanowisku, że należy zwiększyć presję finansową i polityczną na podmioty naruszające prawo unijne. Jak pisze: „Pieniądze z Brukseli ułatwiają rządzącym w Budapeszcie i Warszawie autokratyczne praktyki klientelizmu”.

Wydaje się, że autor prezentując bardzo ogólne, strategiczne spojrzenie na sprawy Unii, które prowadzi go do optymistycznego wniosku o odradzającym się potencjale Unii Europejskiej w obliczu kryzysów, zbyt lekceważąco podchodzi do wewnątrzunijnych zagrożeń powodowanych głównie działaniami Węgier i Polski. Biorąc pod uwagę cel książki, być może nie widział potrzeby, aby ten wątek rozwijać. Być może zresztą działania rządów tych państw rzeczywiście nie są zbyt dużym zagrożeniem dla Europy, bo na forum europejskim są one marginalizowane. Mniejsza o Węgry, ale z punktu widzenia interesu Polski, są one olbrzymim zagrożeniem dla naszego kraju.

Kaczyński, jego otoczenie i polityczni wspólnicy nie są zdrajcami Europy, jak tu i ówdzie na naszym kontynencie ich się nazywa. Oni są zdrajcami Polski, którą chcą pozbawić możliwości rozwoju, jakie daje członkostwo w UE, dla własnych partykularnych interesów. Nie o suwerenność kraju tu chodzi, ale o suwerenność Jarosława Kaczyńskiego, człowieka chorego na władzę, który z jej absolutnego posiadania uczynił antidotum na swoje rozliczne kompleksy. Unia Europejska, podobnie jak demokracja liberalna zawsze będzie dla niego wrogiem, bo ogranicza jego omnipotencję. Te jego żałosne skargi na imposybilizm prawny, na rozmaite procedury i dyrektywy unijne, które niczym kłody rzucane pod nogi, uniemożliwiają mu pełną i szybką realizację jego patriotycznych zamierzeń, słychać było zawsze, kiedy dochodził do władzy. Kaczyński nigdy nie ukrywał swoich autorytarnych skłonności, dlatego nie może dziwić jego uparte dążenie do spacyfikowania wszelkich niezależnych od władzy wykonawczej instytucji. Kaczyński tych instytucji nie zamierza likwidować, wystarczy je obsadzić swoimi ludźmi. W ten sposób pacyfikowany jest wymiar sprawiedliwości, gdzie zależni od rządu i partii sędziowie mają wydawać wyroki zgodne z racją stanu Kaczyńskiego czy podległych mu namiestników. Podległy mu prezydent Duda bez wahania podpisuje likwidujące władzę sądowniczą ustawy, przyjęte z pogwałceniem konstytucji przez Sejm, w którym rządząca partia ma większość.

Pozornie więc wszystko dzieje się zgodnie z prawem. Politycy Zjednoczonej Prawicy z podziwu godną żarliwą hipokryzją serdecznie się oburzają, gdy ktoś w to wątpi i nazywa Trybunał Konstytucyjny – Trybunałem mgr Przyłębskiej, Krajową Radę Sądownictwa – neoKRS-em, a sędziów z nowej ustawy – neosędziami. Nic nie znaczy to, że pisowski wymiar sprawiedliwości jest gremialnie krytykowany przez wszystkich wybitnych prawników w Polsce i zagranicą, jako niezgodny z prawem w państwie demokracji liberalnej. To nic, że Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej i Europejski Trybunał Praw Człowieka wydały wyroki niepomyślne dla polskiego rządu i obciążyły państwo polskie wysokimi karami finansowymi dopóki nie zostaną przywrócone standardy praworządności. Nic to. „Nikt nas nie przekona, że czarne jest czarne, a białe jest białe” powiedział kiedyś Kaczyński i jak się okazuje nie było to przejęzyczenie. W Polsce obowiązuje prawo Kaczyńskiego, którego przestrzegania pilnie strzeże szeryf Zbigniew Ziobro.

Wyroki unijnych trybunałów i przyjęty przez Komisję Europejską warunek praworządności przy wypłacie środków z Krajowego Planu Odbudowy, są nagłaśniane przez pisowską władzę jako wyraz antypolskiej postawy Unii Europejskiej, która chce Polskę pozbawić suwerenności i podporządkować ją przede wszystkim Niemcom, jako najsilniejszemu członkowi Unii. Obrzydliwe są te wszystkie próby uzyskania pieniędzy z KPO przez ciągłe mataczenie, oszukiwanie, stwarzanie pozorów zmiany kwestionowanych ustaw, w taki sposób, aby wszystko pozostało po staremu. Kaczyński miał nadzieję, że bywałemu w Europie Mateuszowi Morawieckiemu uda się wykołować Komisję Europejską. Kiedy nadzieje te spełzły na niczym, z obrażoną miną zagroził Unii, że „koniec tego dobrego” i zapowiedział ułożenie stosunków z UE „po nowemu”. A więc wojna. Wojna z demokratycznym Zachodem i jego wartościami. Wojna z nadziejami Polaków na życie w nowoczesnym, cywilizowanym kraju, znajdującym się w świecie zachodniej kultury. Europoseł Zdzisław Krasnodębski, czołowy ideolog PiS-u i znany od dawna jako zwolennik twardego kursu wobec unijnych instytucji domagających się przestrzegania praworządności w Polsce, wyraził ostatnio opinię szokującą. Stwierdził mianowicie, że Zachód stanowi dla Polski większe zagrożenie niż Rosja Putina. Przed Rosją można bowiem obronić się na polu bitwy, ale znacznie trudniej jest obronić się przed kulturowymi miazmatami, którymi Zachód bierze nas w jasyr.

Jak widać odżywają w pisowskiej propagandzie metody straszenia zgniłym Zachodem, utratą niepodległości i niemieckimi resentymentami. Kaczyński szczuje przeciwko naszemu najbliższemu sojusznikowi, jakim są Niemcy. Starając się rozbudzić antyniemieckie, a tym samym antyunijne nastroje w polskim społeczeństwie, Kaczyński godzi w polską rację stanu. Wbrew temu, w swojej książce Van Middelaar uważa, że sojusz europejski jest dla Niemiec kluczowy i byłoby dobrze gdyby państwa członkowskie zdały sobie wreszcie sprawę, że polityka Niemiec przekłada się na dążenie do suwerenności europejskiej, a nie na niemiecki nacjonalizm.

Pojawia się pytanie po co oni to wszystko robią? Dlaczego z Polski chcą uczynić autarkiczny autorytarny skansen pozostający na marginesie światowej polityki? Mimo wszystko nie sądzę bowiem, aby celem było uczynić z Polski wasala Rosji. Otóż dzisiaj, po siedmioletnich rządach tej formacji, odpowiedź wydaje się prosta. Chodzi o to, aby korzystając z pełnej suwerenności, Kaczyński mógł z Polski uczynić swój folwark , w którym będzie mógł hojnie nagradzać tych, którzy go chronią i wspierają oraz surowo karać tych, którzy mu się będą sprzeciwiać. Tu nie chodzi o Polskę, tu chodzi o Polskę Kaczyńskiego, bo innej dla niego nie ma. Niech nikogo nie dziwi, że Kaczyński szukając poparcia stawia na ludzi o niskich lub co najwyżej przeciętnych kompetencjach oraz na fanatyków religijnych i narodowych. Zarówno on, jak i jego akolici wiedzą, że do ludzi z większym potencjałem intelektualnym trudno byłoby trafić z tak siermiężną populistyczną narracją.

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Weganizacja jako imperatyw przetrwania :)

Czy wiecie, że rolnictwo zwierzęce jest odpowiedzialne za jedną trzecią emisji metanu spowodowanych przez człowieka?

Recenzent IPCC dr Peter Carter powiedział wprost, że katastrofa klimatyczna nie może być ograniczona bez wyeliminowania mięsa, nabiału i jaj z naszych posiłków. Cytując jego słowa: „Wszystkie zbędne źródła metanu muszą zostać wyeliminowane. Oznacza to, że globalna weganizacja jest obecnie imperatywem przetrwania”.

W badaniu The Biomass Distribution on Earth stwierdzono, że podczas gdy 7,6 miliarda ludzi na świecie stanowi zaledwie 0,01% wszystkich żywych istot, nasze wzorce konsumpcji spowodowały utratę 83% wszystkich dzikich ssaków i połowy wszystkich gatunków roślin, podczas gdy liczba tzw. zwierząt gospodarskich w rolnictwie zwierzęcym wzrosła w sposób nieproporcjonalny! W obecnym systemie żywności zabijamy ponad 80 miliardów zwierząt lądowych rocznie! Sektor hodowlany unicestwia także regiony leśne. Na całym świecie lasy są wycinane przez pożary i wylesianie pod pastwiska do wypasu zwierząt oraz pod uprawy monokultury roślin paszowych dla tzw. zwierząt hodowanych. Jak donosi Yale School of Forestry and Environmental Studies, „Sektor hodowli bydła jest motorem napędzającym wylesianie w Amazonii, odpowiadając za 80% obecnych wskaźników wylesiania.”

Według raportu z 2021 roku „Greenhouse gas emissions from animal-based foods are twice those of plant-based foods” opublikowanego w Nature Food, sektor hodowlany jest odpowiedzialny za 20% wszystkich emisji gazów cieplarnianych spowodowanych przez człowieka i 60% emisji gazów cieplarnianych w systemie żywnościowym (dwukrotnie więcej niż w przypadku żywności pochodzenia roślinnego).

Dlaczego cieszę się i martwię? Cieszę się, bo na Marszu Wyzwolenia Zwierząt, 3 września w Warszawie byli przedstawiciele i przedstawicielki Rodziców dla Klimatu, Protestu Porszewice i innych organizacji, które działają dla klimatu i ochrony środowiska. Cieszę się, bo wypowiedzi posłanki do PE dr. Sylwii Spurek, profesora Andrzeja Elżanowskiego, profesora Marcina Urbaniaka wyraźnie łączyły kropki pomiędzy prawami człowieka, prawami zwierząt a spadkiem bioróżnorodności, niszczeniem dzikiej przyrody, zanieczyszczeniem powietrza, wody, gleby.

Martwię się, bo organizacje działające na rzecz praw człowieka, praw kobiet, praw osób LGBTQI+ nie były obecne na Marszu. Bo zabrakło Wolnych Sądów, zabrakło organizacji ekologicznych. Wyobraźmy sobie powszechne ruszenie dla przyszłości. Wszyscy i wszystkie, którzy mają świadomość konieczności walki o przyszłość: demokratyczną, tolerancyjną, empatyczną, zieloną, ekologiczną, wegańską, spotykają się pod Sejmem! Wszyscy zgadzamy się, że dostrzegamy łączące nas wartości: sprzeciw wobec niesprawiedliwości, walkę z systemem, który bankrutuje, z populizmem, denializmem klimatycznym, z homofobią, transfobią, dyskryminacją ze względu na płeć, wiek, pochodzenie, religię… Ramię w ramię mówimy: nie da się zmienić fragmentu świata a pozostałe ignorować. Nie da się odłożyć praw jednej grupy na półkę, nie chcemy słyszeć, że są sprawy ważne i ważniejsze. Wspólnie zgadzamy się, że łączy nas niezgoda na niesprawiedliwość, na wykorzystywanie, na niszczenie naszej przyszłości w imię pragmatyzmu politycznego, w imię „business as usual” i zachowania porządku świata, który nie działa. I nie zadziała, jeśli nie zrozumiemy, że wyzwolenie zwierząt to wyzwolenie nas – ludzi. Że świat zostanie naprawiony jeśli porzucimy stare strategie i przyznamy się do błędów: wykorzystywania ludzi, zwierząt pozaludzkich, wykorzystywania sytuacji osób mniej uprzywilejowanych ze względu na pochodzenie, stan posiadania, kolor skóry po to, żeby wzmacniać źle rozumiane wskaźniki rozwoju gospodarczego.

Czy to się uda? Przytoczę słowa Sylwii Spurek, posłanki do PE, która w swoich działaniach parlamentarnych łączy walkę na rzecz praw kobiet, praw osób z niepełnosprawnościami, walkę na rzecz osób LGBTQIPA+ oraz praw zwierząt:

“Kiedy mówimy – czas na wyzwolenie zwierząt, mówimy – czas na normalność, czas na kulturę szacunku, czas na politykę zmiany, a nie politykę strachu, sondaży i partyjnych interesów.

Apelujemy o wyzwolenie zwierząt, bo wiemy, że czas zacząć łączyć kropki. Partie muszą zrozumieć, że środowisko naturalne, społeczeństwo, gospodarka, świat zwierząt innych niż ludzie – to systemy naczyń połączonych. Zmiany klimatyczne, degradacja bioróżnorodności, zagłada dzikiej przyrody, rozwój chorób cywilizacyjnych, maraton pochodzących od zwierząt pandemii, codzienne cierpienie miliardów niewinnych istot. To wszystko przez system eksploatacji i zabijania zwierząt!

Żeby to zmienić, musimy stworzyć nowy system. Ale nie szukajmy prowizorek, nie opowiadajmy historii o małych farmach i ekologicznych gospodarstwach. Potrzebujemy prawdziwej – etycznej i zielonej transformacji.

Zmiany, innowacje, sprawiedliwe systemy – powstają z twórczego burzenia. Nasze marsze, nasze apele, nasza codzienna walka o wyzwolenie zwierząt – jest twórczym burzeniem. Wspólnie musimy wywrócić ten stolik. Wspólnie musimy zakłócić status quo i uruchomić masę krytyczną dla wegańskiej transformacji!

Kiedy wołamy – czas na wyzwolenie zwierząt, czas na etyczny system żywienia, robimy to nie tylko w imieniu zwierząt pozaludzkich, ale w imieniu wszystkich ofiar przemysłu hodowlanego.

Bo każda osoba może być ofiarą przemysłu hodowlanego. Bez względu na to, czy żyjemy wygodnie w Warszawie, czy w sąsiedztwie śmierdzącej fermy, która zamienia nasze życie w piekło.

Mówimy o wyzwoleniu zwierząt, bo myślimy również o ludziach, których dotyka ubóstwo żywnościowe. Jeżeli ktoś nie jest weganinem lub weganką, mieszka w mniejszym mieście, nie ma wykształcenia, jest skazany na masową, niezdrową i nieetyczną żywność, bo taka jest dotowana i dlatego tania.

Zastanawiam się, dlaczego partie, które tyle mówią o wolności, państwie opiekuńczym, solidarności, o ludziach pozostawionych w tyle – przymykają oko na to, co z naszym życiem robi sektor hodowlany.

Mówimy o wyzwoleniu zwierząt, bo myślimy również o ludziach mieszkających na wsi, w sąsiedztwie ferm i pytamy: co z prawem tych ludzi do dobrego życia, szczęścia, wychowywania dzieci, godnego starzenia się? W sąsiedztwie ferm, od marca do października, śmierdzi tak, że nie można pójść na spacer, nie można otworzyć okna.

Od 2015 roku tyle mówimy w Polsce o Konstytucji. Może warto zacząć mówić, że praworządność i prawa człowieka to również prawo do wolności od ferm, a także do zdrowej, etycznej, zrównoważonej żywności? Gdzie tu są wolne sądy? Gdzie tu są wolne media? Gdzie jest demokratyczna opozycja?

Ale oczywiście, mówię o wyzwoleniu zwierząt przede wszystkim dlatego, że myślę o zwierzętach pozaludzkich, o ich krzywdzie, wykorzystywaniu ich, ich śmierci, o tym, że one nie mają wyboru.

Jestem weganką i wierzę w świat bez przemocy, bez wykorzystywania i zabijania jakichkolwiek zwierząt. Jestem weganką i wierzę w świat, w którym każdy i każda z nas ma prawo do godności, do zdrowia, do życia w czystym środowisku.

Jestem weganką i obrończynią praw człowieka i uważam, że czas na nowe sojusze, na wspólne działanie, na wspólną walkę o prawa zwierząt, prawa człowieka i prawa środowiska naturalnego. Ten system możemy zmienić tylko razem!

Dzisiaj kiedy zamykam oczy i myślę o systemie żywienia, o hodowli zwierząt, o niszczeniu naszej planety, o rosnących nierównościach społecznych widzę: smród, krew i łzy. Nie chcę żyć w takim świecie! Nie ma mojej zgody na taki system!”

Dołączam do tego. Jako przedstawicielka pokolenia, które ma szansę na zatrzymanie karuzeli bierności w imię „business as usual”. Bo „business as usual” nie jest już opcją.

Autor zdjęcia: Mateusz Niezgoda

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję