Europa na łopatkach? :)

Europa jest w kryzysie. Nie pierwszy raz. Ale też nie ostatni. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest więcej integracji. Wbrew pozorom nie brakuje zwolenników takiej opcji.

Kryzys trwa

Jeszcze niedawno wydawało się, że najgorsze już za nami. Bardziej przezorni komentatorzy ostrzegali przed nadmiernym optymizmem, ale w najważniejszych gospodarkach świata produkcja wracała na poziom sprzed zapaści, ludzie zaczęli więcej konsumować, bezrobocie przestało rosnąć. Kuszące było ogłoszenie końca kryzysu w oparciu o twarde dane i co za tym idzie powrót do swoich spraw wedle schematu business as usual. Tymczasem coraz bardziej oczywistym staje się, że znajdujemy się w samym epicentrum kryzysu. Giełdy szaleją, dług rośnie i przerasta możliwości nawet potężnych Stanów Zjednoczonych. A Europa?

 

Drugi rok mija, odkąd grecki rząd ujawnił prawdziwy stan swoich finansów publicznych, a Unia Europejska (eurogrupa) do tej pory nie zdołała przedłożyć wiarygodnego planu reformy strefy euro. Co chwila słyszymy słowa wypowiadane z ust przywódców europejskich, których patos ma świadczyć o ich determinacji. Gdy nagle okazuje się, że sytuacja jest krytyczna, zbierają się na nadzwyczajnych szczytach i obradują po nocach nad pakietami ratunkowymi, by odsunąć groźbę niewypłacalności Grecji i innych członków. Ale ulga trwa krótko – w następnym mgnieniu oka okazuje się, że działania są niewystarczające. Dopiero co podwyższono wolumen kredytów dla Grecji i zapowiedziano częściową restrukturyzację jej długów. Panuje jednak przeświadczenie, że przewidziane kwoty są za niskie, a ustalenia mało precyzyjne.

W związku z powyższym niemal automatycznie nasuwa się myśl, że błąd musi tkwić w samej Unii Europejskiej. Rośnie przekonanie, że Europa, która miała być ziemią obiecaną, w chwili próby nie zdaje egzaminu. Nie brakuje tzw. ekspertów wietrzących koniec zjednoczonej Europy, wskazujących na jej rzekomo wadliwe fundamenty, które jakoby z góry przesądzały o jej upadku. Wizję wspólnej Europy bez granic obśmiewają i z nieskrywaną satysfakcją identyfikują znamiona tendencji odśrodkowych. Wolny proces decyzyjny – niezdolny dotrzymać tempa rynkom finansowym – jest według nich wynikiem bezustannych kłótni, których ich zdaniem nie da się uniknąć z uwagi na egoizmy narodowe, których naturalne istnienie było negowane przez naiwnych marzycieli, samolubnych technokratów lub cynicznych polityków.

Tymczasem Europa działa normalnie – instytucje unijne konsekwentnie realizują swoje zadania poprzez udział w każdym procesie legislacyjnym. Warto sobie uprzytomnić, że około 70 procent narodowego ustawodawstwa jest stanowionych w Brukseli. (Co nie oznacza, że jest nam narzucany, albowiem każdy akt legislacyjny musi być co najmniej aprobowany przez przedstawicieli państw członkowskich.) Dorobek prawny Unii Europejskiej – tzw. acquis communautaire – obejmuje ponad 80 tysięcy stron, które w całości obowiązują na jej obszarze i stopniowo jest przejmowany przez kolejne kraje aspirujące do członkostwa. Prawie 500 milionów Europejczyków polega na tych zapisach i na co dzień korzysta z gwarantowanych w nich swobód.

Tym samym rozpad UE jest zupełnie nierealnym scenariuszem, który kreślą ludzie nie rozumiejący założeń leżących u jej podstaw, ludzie tęskniących za światem, który bezpowrotnie zniknął gdzieś w oddali. Gdyby któryś z członków podjął decyzję o wystąpieniu z UE, nie mógłby powrócić do własnych rozwiązań prawnych nie narażając się na izolację – polityczną, ale przede wszystkim gospodarczą. Powrót do pełnej suwerenności narodowej byłby tylko pozorny, bo dany kraj straciłby możliwość skutecznego kreowania polityki w wielu dziedzinach, które coraz częściej przekraczają granice. Unia Europejska jest nowoczesną odpowiedzią na te wyzwania, jest szansą na odzyskanie wpływu na bieg wydarzeń, którego państwa narodowe z racji swoich rozmiarów nie są w stanie kontrolować.

Strefa euro trwa

Bardziej umiarkowany analityk mógłby jednak chcieć uściślić, że czeka nas nie tyle rozpad UE, ile samej strefy euro, która od początku była budowana na podstawie błędnych przesłanek; że unia monetarna nie ma prawa bytu na obszarze, który jest tak bardzo zróżnicowany pod względem struktur gospodarczych, który nie jest objęty wspólną polityką fiskalną i który wciąż ogranicza swobodny przepływ kapitału i siły roboczej. Wymienione elementy rzeczywiście stanowią główne przyczyny obecnego kryzysu. Ale wygląda na to, że istnieje rosnąca świadomość co do konieczności przezwyciężenia tych mankamentów.

W tym całym zgiełku uszło bowiem naszej uwadze, że oprócz defensywnych działań mających na celu zaleczenie objawów kryzysu, zaczęto też terapię, która przyniesie efekty na dłuższą metę. Do tych działań można zaliczyć: poszerzenie kompetencji Eurostatu, który miałby zadbać o lepszą przejrzystość i jakość narodowych danych statystycznych; stworzenie Europejskiego Systemu Nadzoru Finansowego, opartego na wspólnych wymogach dotyczących np. wysokości kapitału własnego banków czy operowania różnymi instrumentami pochodnymi; powołanie Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego (EFSF), pierwotnie służącego do udzielania kredytów zagrożonej Grecji, a obecnie stającym się zalążkiem Europejskiego Funduszu Walutowego, dokonującego transferów pieniężnych, które miałyby zapobiegać ewentualnej utracie płynności finansowej danego członka. Wszystkie te działania są sensowną odpowiedzią na wcześniejsze zaniedbania.

Istniejąca asymetria nie zostanie jednak usunięta, jeżeli nie zostanie dokończony Jednolity Rynek Europejski. Ten flagowy projekt integracji europejskiej nie realizuje obecnie tego, czego obiecywał – wolnego przepływu towarów, usług, kapitału i siły roboczej. Wciąż istnieją niezliczone bariery na granicach państw członkowskich, które hamują potencjał konkurencyjności, wzrostu gospodarczego i zatrudnienia na obszarze UE. Problem został rozpoznany przez szefa Komisji Europejskiej José Manuela Barroso, który zapowiedział, że jego druga kadencja będzie stała pod znakiem konsolidowania wspólnego rynku. Ten zamiar wymaga jednak systematycznego ujednolicania przepisów w wielu obszarach i nie zostanie zrealizowany z dnia na dzień i bez pomocy wszystkich instytucji zaangażowanych w proces legislacyjny.

Zjednoczona Europa egoizmów narodowych

Ten proces będzie jednak postępował – wbrew powszechnemu przeczuciu o rosnących egoizmach narodowych. Popularne jest obecnie diagnozowanie, że nastała nowa era, w której Europa już nie jest postrzegana jako wartość, o którą warto walczyć, w którą warto inwestować. Według tej wykładni każde państwo członkowskie jest tylko skupione na swoim własnym interesie, czytaj: na tym, ile wyciągnie ze wspólnej kasy unijnej. Nie jest to jednak nowa sytuacja. Europa zawsze służyła politykom jako chłopiec do bicia, bo mogli w ten sposób odwrócić uwagę od swoich błędów i niekompetencji. Zawsze lubili wykorzystywać ograniczoną wiedzę obywateli o instytucjach europejskich do zrzucania winy za niepowodzenia na Brukselę bądź innych członków zachowujących się w ich mniemaniu niesolidarnie i nieodpowiedzialnie – często tylko po to, by usprawiedliwić działania protekcjonistyczne ze swojej strony.

Takie tendencje istniały od samego początku integracji europejskiej. Każdemu pogłębieniu współpracy towarzyszył chór patriotycznych sceptyków doszukujących się znamion zamachu stanu. Alarmistyczne analizy nie sprawdziły się do tej pory i również tym razem wydają się mocno przesadzone. Podejrzliwość wobec tego dziwnego nieoczywistego, nieznanego wcześniej tworu, jakim jest UE, zawsze była obecna zarówno po prawej stronie sceny politycznej – w kręgach tradycjonalistycznych, konserwatywnych, narodowych -, jak i po lewej stronie – wśród antyglobalistów, merkantylistów, wyznawców protekcjonizmu. Tych pierwszych łączy paniczny lęk przed utratą suwerenności i tożsamości. Ci drudzy obawiają się utraty kontroli nad jednostką poszukującą przestrzeni do uwolnienia swej przedsiębiorczości i kreatywności.

Dzisiaj również media i różni eksperci prześcigają się w kreśleniu co raz to czarniejszych scenariuszy. Według nich mamy do czynienia z radykalizującą się scenę polityczną, na której to coraz większe znaczenie mają ugrupowania populistyczne, często zbijające kapitał na antyeuropejskich nastrojach. Dramatyczne hasła i złowieszcze tytuły na pierwszych stronach gazet robią wrażenie. Trudno wzbudzić sensację tonując emocje i proponując bardziej wyważoną ocenę sytuacji. Bezsprzecznie pojawiły się w ostatnich latach partie, które budzą niesmak i przywołują demony przeszłości: Partia Wolności Geerta Wildersa uzyskała trzeci wynik w zeszłorocznych wyborach parlamentarnych w Holandii; w kwietniu br. 19 procent głosów w wyborach do Eduskunty zdobyli Prawdziwi Finowie; duńska Partia Ludowa osiągnęła swój najlepszy wynik w 2007 r. – 13,9 procent głosów dało im trzecie miejsce w Folketingu. Ale trudno na razie wyrokować, czy ich wysokie poparcie się utrzyma i czy w długim okresie będzie się przekładało na kształt polityki w ich państwach i UE. Nie jest to wcale pewne, albowiem programy ich są często monotematyczne, jakość zasobów ludzkich wątpliwa, a w związku z tym wpływ na większość obszarów polityki ograniczony. Zazwyczaj nie współtworzą rządu, a ich stygmatyzacja sprawia, że mobilizują bardzo szeroki elektorat negatywny. W miarę jak emocje wokół kryzysu będą opadać, spadną zapewne też ich notowania.

Populizm jest natomiast z pewnością zagrożeniem dla współczesnej demokracji, gdyż staje się powszechnym sposobem na uprawianie polityki, zastępującym konieczne działania tymi, które wzbudzają pozytywne emocje elektoratu. Ten niepokojący trend oczywiście wymaga wzmożonej czujności i głębokiej refleksji nad tym, czym jest demokracja i jak ją pielęgnować. Bo chociaż nie wygląda na to, żeby partie radykalne miały zawładnąć europejską sceną polityczną, to od lat funkcjonują na niej osoby co najmniej kontrowersyjne, które mało się przejmują praworządnością, jak np. Silvio Berlusconi czy Viktor Orban, albo jak Vaclav Klaus jawnie przeciwstawiają się głębszej integracji europejskiej, porównując UE do Związku Radzieckiego.Vaclav Klaus.

Jak bulwersujące by te fakty nie były, jednocześnie mają miejsce wydarzenia świadczące o postępującej integracji państw członkowskich. W tym kontekście nie sposób nie wspomnieć o tworzącej się obecnie europejskiej służbie dyplomatycznej, która bądź co bądź jest namiastką wspólnej polityki zagranicznej.Parlament Europejski rośnie w siłę, co zademonstrował chociażby właśnie w trakcie powoływania nowego ciała dyplomatycznego, wykorzystując niedawne rozszerzenie swoich kompetencji do wywarcia istotnego wpływu na jego kształt.

Warto przy tej okazji zwrócić też uwagę na powołanie do życia Grupy im. Altiero Spinellego, w której skład wchodzą m.in. eurodeputowani różnych ugrupowań i różnych narodowości, deklarujących, że w głosowaniach będą przedkładać interes europejski nad interesem narodowym. Jest to dowód na to, że tożsamość europejska nie jest fikcją, lecz coraz bardziej oczywistym elementem naszej świadomości, co siłą rzeczy będzie się przyczyniało do powstawania wspólnej sfery publicznej – ważnego elementu każdej demokracji.

Proces decyzyjny w UE musi trwać

Zarzut deficytu demokracji w UE nie jest nowy. Od dawna istnieje poczucie, że Europa jest dla swoich obywateli zbyt abstrakcyjna, zbyt odległa, zbyt zapatrzona w siebie. Ciekawe, że formułujący te zarzuty są zazwyczaj przeciwko wzmocnieniu struktur federalnych w UE, co właśnie zwiększyłoby przecież reprezentatywność i uporządkowałoby podział kompetencji instytucji unijnych. Tymczasem dla nich dowartościowanie szczebla ponadnarodowego jest równoznaczne z osłabieniem demokratyczności procesów legislacyjnych. Dziś jest to jedna z głównych przyczyn braku zdecydowanych kroków ku harmonizacji polityki fiskalnej w strefie euro. Stanowienie budżetu państwa jest według nich nienaruszalnym prawem państw narodowych.

Jednocześnie rośnie niecierpliwość z uwagi na zbyt wolne procesy decyzyjne w UE. Jest to paradoks, bo demokratyczne instytucje nie kojarzą się z szybkimi decyzjami i zawsze będą pod tym względem ustępować reżimom autorytarnym. Istotnie działanie polityków wydaje się zbyt ociężałe w obliczu zmieniających się błyskawicznie rynków, ale musimy zrozumieć, że te procesy muszą trwać, bo w Unii trzeba wziąć pod uwagę perspektywy 27 państw; strefa euro jest bezprecedensowym eksperymentem w historii ludzkości, wyzwania, wobec których stoi niepodobne do żadnych przedtem; nie ma jednej jasnej zależności przyczynowo-skutkowej, ani jednej pewnej recepty na trwałe rozwiązanie kłopotów.

W kryzysach zazwyczaj powraca pokusa przyspieszenia procesów decyzyjnych za sprawą silnego przywództwa. Te procesy wymagają z pewnością udoskonalenia. Z drugiej strony nie powinniśmy oczekiwać zbyt radykalnej poprawy w tym zakresie. Istotą zjednoczonej Europy jest i będzie stosunkowo długi proces decyzyjny, bo jest oparta na zasadzie dyskursu jej członków. To właśnie dlatego nie ma na razie jednomyślności co do tego, czy wypuszczać obligacje europejskie lub stworzyć podatek unijny. Ale to właśnie też dzięki temu powrót do konfliktów z ery koncertu mocarstw jest dziś w Europie nie do pomyślenia.

Kryzys zawsze był szansą

Obecne zawirowania są poważne i nie można ich oczywiście lekceważyć. Z drugiej strony nie jest to też pierwszy kryzys UE. I na pewno nie będzie ostatnim. Trzeba sobie uświadomić, że fundamenty gospodarek europejskich pozostają bardzo mocne. Istnieją pewne dysproporcje i na pewno zbyt długo żyliśmy ponad stan. Jednak zdecydowana większość obywateli europejskich funkcjonuje tak jak przed kryzysem. Ich jakość życia nie uległa radykalnemu załamaniu. Zadłużenie Grecji narastało przecież systematycznie co najmniej od lat 80 XX w. Bańka spekulacyjna w irlandzkim sektorze bankowym rosła od wielu lat. Nieracjonalny boom na hiszpańskim rynku nieruchomości powinien już dawno wzbudzić czujność. Brak modernizacji struktur gospodarczych we Włoszech jest niemalże stanem przewlekłym. Można zatem ukuć tezę, że dzisiejszy kryzys Unii Europejskiej jest w dużej mierze kryzysem uświadomionym. Problemy gospodarcze nie pojawiły się bowiem nagle, tylko nagle dotarły do świadomości ludzi (rynków) – co zgodnie z zasadą samospełniającej się przepowiedni może napędzać kryzys, ale nie może być jego przyczyną.

Dzisiejszy kłopot polityków wynika przede wszystkim z efektu stadnego na rynkach finansowych, do którego zawsze może dojść, jeśli zbyt długo ignorowano ważne informacje o stanie gospodarki i instytucji publicznych. Dzisiaj potwierdza się kolejny raz, że oczekiwania i emocje to główne źródła energii rynków finansowych. Jakkolwiek gwałtowne reakcje rynków zazwyczaj mają miejsce z opóźnieniem, stanowią one czytelny sygnał, że zaniedbania polityków zbyt długo nawarstwiały się i wymagają reformy strukturalnej, której nie da się już dłużej odkładać. Dlatego nie ulega wątpliwości, że i tym razem Europa wyjdzie z kryzysu. Wyjdzie z niego silniejsza, bo bardziej spójna. Ta spójność będzie wynikała ze wzmocnienia elementów wspólnotowych, a także ze względu na sam fakt doświadczenia kryzysu, które stanie się częścią zbiorowej świadomości Europejczyków. Pomoże to przy rozwiązywaniu następnych łamigłówek, które pojawią z kolejnym nieuniknionym kryzysem.

Bo to, że kolejny kryzys nastąpi, jest pewne. Warto sobie to uprzytomnić, bo być może jest on integralną częścią zglobalizowanego świata współzależności, a w związku z tym może nawet stanem permanentnym. Być może powinniśmy się oswoić z nim, docenić jego właściwości lecznicze i zacząć postrzegać go poprzez pryzmat szans, które przed nami otwiera – szans na odświeżenie, na odmłodzenie, na postęp.

Potencjalny numer jeden :)

Czy jakiekolwiek inne państwo zabiega do takiego stopnia o przyjaźń Polski? Czy też może nasi tradycyjni, lecz odlegli i rzadziej się z nami widujący przyjaciele jak Francja, USA czy Wielka Brytania, raczej opierają się na suchszej poprawności w kontaktach z Warszawą? Jeśli zaś tak jest, to dlaczego nie jest przyjęte w polskiej koncepcji dyplomatycznej, jako rodzaj elastycznej doktryny, aby to Niemcy u progu drugiego dziesięciolecia XXI wieku uznać za sojusznika, partnera i – nie ma już przeciwwskazań dla użycia tego słowa – przyjaciela Polski numer jeden na arenie międzynarodowej?

W dyskursie medialnym i politycznym na temat stosunków polsko-niemieckich dominują od kilku lat tematy, które można wspólnie zakwalifikować do przedziału realnych lub urojonych problemów i potencjalnych zadrażnień pomiędzy obydwoma krajami. Zjawisko to wiąże się, zapewne nie tylko czasowo, z pojawieniem się w polskiej debacie publicznej hasła budowy IV RP.

Nie należy przy tym czynić zarzutu np. mediom, że nie wracają nazbyt często do niewątpliwych zasług Niemiec wobec Polski, w postaci pomocy na jej drodze do integracji ze strukturami politycznymi świata zachodniego, NATO i Unią Europejską. Zasług, które wynikają ze stałego zaangażowania i „promocji” polskiej kandydatury do tych instytucji, od spotkania w Krzyżowej począwszy, na ostatnich godzinach negocjacji przedakcesyjnych w Kopenhadze skończywszy. Od wstąpienia do UE w 2004 roku w istocie decydentów i opinie publiczne po obu stronach granicy mają prawo zajmować kwestie związane z przyszłością współpracy, a jak podkreślają sami Niemcy w swoim dyplomatycznym dyskursie na temat Polski, nasz kraj jest od niemal siedmiu lat pełnoprawnym członkiem i partnerem w Unii Europejskiej. Wejście na tę wspólną płaszczyznę zakończyło więc pewien etap w dwustronnych kontaktach, skończyła się rola Niemiec jako „adwokata” Polski względem mniej entuzjastycznie spoglądających na owo wschodnie rozszerzenie Unii partnerów. Proces nowej definicji tego partnerstwa napotkał jednak na pewne przeszkody, których być może nie dostrzeżono w atmosferze europejskiej euforii lat 2002-2004.

Duży wysiłek

Zetknięcie się dominującego w Berlinie pragmatyzmu z idealizmem Warszawy spowodowało, być może nieuniknione, zgrzyty, na których skupiła się uwaga mediów. Szkoda, że rzadko wspominają one o innym wymiarze stosunków polsko-niemieckich, bardziej lokalnym, ale nie mniej konkretnym dla zwyczajnych obywateli. Szereg przedsięwzięć pokazuje trwający nadal, bardzo duży dyplomatyczny i instytucjonalny wysiłek Niemiec na rzecz dalszej poprawy stosunków z Polską. Spod utartych formułek o doskonałym stanie dwustronnych stosunków wyłania się głęboko zakodowana w niemieckiej klasie politycznej i społecznych elitach potrzeba, aby zmienić, jeszcze udoskonalić rzeczywistość, którą obrazowała zawarta w 1991 roku umowa o „dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy”. Nie było w jej tekście mowy o przyjaźni, ponieważ stan emocji i postrzeganie zachodniego sąsiada 20 lat temu w Polsce raczej na tak odważną deklarację nie pozwalało. 20 lat później właśnie polska przyjaźń jawi się jako rzeczywista potrzeba Niemców. Naturalnie w dużej mierze wynika to nadal ze świadomości historycznej winy i czysto ludzkiej potrzeby katharsis. Ale z punktu widzenia wielu nowych pokoleń, które przyszły na świat w ostatnich trzech-pięciu dziesięcioleciach, jest to potrzeba zorientowana przede wszystkim na przyszłość, oparta na trzeźwym i praktycznym spojrzeniu na świat i woli jak najlepszego urządzenia tej części świata, które może nastąpić tylko wspólnymi siłami.

Z tego punktu widzenia należy spojrzeć na następujące fakty. Polskie gminy, miasta i powiaty zawarły najwięcej partnerstw z odpowiednikami w Niemczech. Jeśli nie liczyć Francji, w której chyba każda niemiecka gmina znalazła swojego partnera pewnie około 50 lat temu, także dla Niemiec liczba partnerstw samorządowych z Polską jest największa, mimo iż proces ten na serio można było uruchomić dopiero po 1989 roku. W roku 2009 miało miejsce około 900 projektów współpracy na poziomie szkół wyższych, za Odrą studiuje 12 000 polskich studentów. W ramach Polsko-Niemieckiej Współpracy Młodzieży w rozmaitych programach wzięły udział ponad dwa miliony ludzi. Niemiecka Wspólnota Badawcza DFG intensywnie rozwija działalność w Polsce, czego wyrazem jest przyznawana co dwa lata Nagroda Kopernika dla jednego polskiego i jednego niemieckiego naukowca za zasługi dla rozwoju obustronnej współpracy naukowo-uniwersyteckiej. We Frankfurcie nad Odrą działa Uniwersytet Europejski Viadrina. Obieranie Warszawy za pierwszy cel oficjalnych wizyt zagranicznych po wyborze stało się zwyczajem w przypadku prezydentów federalnych Niemiec, również obecny minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle z FDP odwiedził Polskę natychmiast po zaprzysiężeniu w październiku 2009 roku. Wszystkie te działania są wyrazem pragnienia ugruntowania bardzo bliskich relacji z Polską. Znana jest koncepcja budowy tej przyjaźni na wzór pojednania niemiecko-francuskiego. Jednak w przypadku Polski nie można na razie mówić o podobnym do Francji potencjale ekonomicznym czy politycznym. Dlatego warto zaznaczyć, że poziom sympatii demonstrowanej ze strony Niemiec wobec Polski wydaje się ponadproporcjonalny względem interesów, które kraj ten może tutaj zrealizować.

Celem tego tekstu nie jest próba przekonania kogokolwiek, że Polska w stosunkach zagranicznych powinna „postawić na Niemcy”. Dyplomacja i kształtowanie przyszłości europejskiej to nie wyścig konny czy igrzyska olimpijskie. Jak każdy inny kraj, Polska powinna rozwijać wielostronne, owocne stosunki z jak największą liczbą państw świata. Z każdym krajem Europy powinna znaleźć płaszczyznę szczególnych stosunków, unikatowych z punktu widzenia partnera, pogłębiać przyjaźnie i zażyłości. Tekst ten nie służy także temu, aby namawiać do odwrócenia obecnej polskiej polityki zagranicznej o 180 stopni. Nie ma takiej potrzeby, jako że co najmniej od 2007 roku jest ona może mało odkrywcza, ale rozsądna i poukładana. Zamysł polega na tym, abyśmy w Polsce chętniej dostrzegali wszystkie te niemieckie wysiłki, dobrą wolę i sympatię (owszem, trochę podszytą pobłażliwością), a może przede wszystkim ich zmieszanie i zakłopotanie za każdym razem, gdy pojawia się groźba jakiegoś nieporozumienia albo sporu. I usilną determinację (poza kilkoma wyjątkami), aby sytuacjom takim przeciwdziałać i jak najszybciej usuwać ich skutki. Warto w kontekście postępowania naszego zachodniego sąsiada wobec nas od 22 lat (a w zasadzie, uwzględniając specyfikę wcześniejszych uwarunkowań, nawet dłużej) zadać sobie następujące pytanie: Czy jakiekolwiek inne państwo zabiega do takiego stopnia o przyjaźń Polski? Czy też może nasi tradycyjni, lecz odlegli i rzadziej się z nami widujący przyjaciele jak Francja, USA czy Wielka Brytania, raczej opierają się na suchszej poprawności w kontaktach z Warszawą? Jeśli zaś tak jest, to dlaczego nie jest przyjęte w polskiej koncepcji dyplomatycznej, jako rodzaj elastycznej doktryny, aby to Niemcy u progu drugiego dziesięciolecia XXI wieku uznać za sojusznika, partnera i – nie ma już przeciwwskazań dla użycia tego słowa – przyjaciela Polski numer jeden na arenie międzynarodowej?

Lekcje historii

Wymagałoby to pewnie dokończenia swoistego mentalnościowego procesu, który trwa w naszych głowach od kilkunastu z górą lat, co dobitnie pokazuje spadający na łeb na szyję odsetek Polek i Polaków skłonnych uznać Niemcy za źródło potencjalnego (rozumianego na kilka sposobów, przecież nie tylko militarnie) zagrożenia dla Polski, a także coraz mniejsza liczba osób deklarujących niechęć wobec narodu niemieckiego. Pokochaliśmy Steffena Möllera, wielu polubiło Angelę Merkel. Ale proces nie jest dokończony. Doświadczenie historyczne nadal tworzy, często wręcz na poziomie podświadomości, pewną barierę. Pomimo tego, że nie ma ani dziś, ani w dającej się jakoś prognozować przyszłości 30-50 lat, żadnych przesłanek do obaw, że demony przeszłości, w rozumieniu wszystkiego tego, co określa się jako nacjonalizm, ksenofobię i szowinizm, mogłyby się rozbudzić w Niemczech i przybrać ostrze antypolskie, pewna doza niepewności względem przyszłości pozostaje. Nadal daje się ją odczuć, nie tylko w kręgach na zawsze uwięzionych na własne życzenie w świecie tego rodzaju obsesji. Polska jest krajem, który raz po razie doświadczał politycznych i militarnych ciosów z rąk sąsiadów i dlatego podejście charakteryzujące się ograniczoną ufnością w intencje innych podmiotów (w zasadzie wszystkich, nie tylko Niemiec i Rosji) jest stałym czynnikiem w procesie decyzyjnym polskich elit. Jak słusznie zauważa Alexander Plahr w tym numerze „Liberté”!, Polsce nie wystarcza to, że partner nie ma zupełnie żadnego zamiaru robić nam krzywdę, dla pewności wolimy, aby – najlepiej sam – pozbawił się środków, możliwości uczynienia tego.

Dla tego „defektu” (który jednak okaże się atutem, gdyby jednak coś… gdzieś… kiedyś…) zwłaszcza Niemcy powinni wykazać zrozumienie. Dlatego, bardziej niż przez wzgląd na samo meritum, ich postawa w kwestii budowy gazociągu Nord Stream wywołała rozczarowanie. Z drugiej strony jednak, odpowiedzialni i rozsądni liderzy polskiej opinii publicznej powinni także jasno stwierdzić, tak aby na tak bezsensowną dyskusję nie tracono już tutaj czasu, że nie ma w Niemczech warunków dla odrodzenia się postaw nacjonalistycznie antypolskich. Przebudowa niemieckiej mentalności w latach 1960-1990 była tak głęboka, że powrót do przeszłości jest wykluczony. Mogą nastąpić jedynie inne, nowe, niekorzystne zjawiska, jak rozbudzenie niechęci skierowanej wobec imigrantów wywodzących się spoza łacińskiego kręgu cywilizacyjnego. To jednak problem neutralny dla stosunków polsko-niemieckich, dotyczący poza tym całej Europy zachodniej, a Niemiec wręcz w mniejszym stopniu aniżeli Francji, Holandii czy Danii. Analizując przyczyny naszej rezerwy i nieufności w 2011 roku, warto spojrzeć w lustro i otwarcie spytać się, ile w tym naprawdę jest jeszcze roztropnej zapobiegliwości, a ile rozedrgania opisywanego w podręcznikach wiktymologii.

Przeszkoda historyczna dla rozwoju stosunków polsko-niemieckich zmaterializowała się w ubiegłej dekadzie w postaci działalności środowiska niemieckich wysiedleńców z terenów Polski, które znalazły się w naszych granicach za sprawą polityki ZSRR. W tym kontekście trzeba na początku podkreślić, że jest to bardzo zróżnicowane środowisko. Na podkreślenie zasługuje też fakt, że bardzo liczne są przypadki działaczy, także należących do Związku Wypędzonych BdV, którzy angażują się w polsko-niemiecki proces pojednania i budowy przyjaźni na poziomie lokalnym. W dawnych miejscach zamieszkania swoich rodzin składają wizyty, nawiązują kontakty ze społeczeństwem obywatelskim, wspomagają proces powstawania partnerstw samorządowych i angażują czas i pieniądze w działalność charytatywną. Natomiast inna część tego środowiska, malejąca, ale nadal obecna w debacie, przyjmuje postawy przeciwstawne, cierpi na „chorobę” rewanżyzmu. Do ich wiadomości zależności przyczynowo-skutkowe, leżące u podstaw wysiedleń, także dotarły, ale udają, że ich nie rozumieją. Skrajne środowiska polityczne istnieją w każdym kraju i póki pozostają marginesem, nie powinno się im dodawać sił i czynić z nich element składowy procesów na poziomie państw i narodów. Marginalność tzw. Powiernictwa Pruskiego potwierdziło sądowe rozstrzygnięcie w sprawie jego pozwów o restytucję mienia. Orzeczenie to było przewidywane przez szereg autorytetów prawniczych od samego początku, co jednak nie powstrzymało niektórych uczestników debaty przed nagłośnieniem tej inicjatywy i uczynieniem poważnego problemu ze zjawiska niepoważnego. Podobny problem pojawił się i przeszedł do historii także w Polsce. U nas skrajnie prawicowa partia, poza tym, że skrajnie antyeuropejska i homofobiczna także w neoendeckim duchu antyniemiecka, dotarła nawet do ław rządowych, a jej lider został dopuszczony na newralgiczne stanowisko ministra edukacji.

Polska i jej rząd ma ograniczony wpływ na to, w jaki sposób skrajne środowiska w Niemczech zechcą upamiętnić wysiedlenia. Dzięki wsparciu w zasadzie wszystkich sił politycznych w Berlinie uzyskaliśmy prawo głosu w debacie o formule oficjalnego upamiętnienia. Jednak prywatne inicjatywy tych ludzi pozostają poza wpływem polskich oczekiwań. Nie one są jednak ważne z punktu widzenia stosunków polsko-niemieckich. W tym kontekście ważną kwestią jest mądre kształtowanie procesów edukacyjnych w Niemczech. Ważne jest, aby pokolenia urodzone już wiele lat po 1945 roku poznały uczciwą, prawdziwą i opartą na liberalno-demokratycznych wartościach interpretację historii. Ta zaś nie pozostawia żadnych niedomówień. Tutaj istotne są prace nad wspólnym, polsko-niemieckim podręcznikiem historii, który miałby być realnie użytkowanym narzędziem pedagogicznym, a nie tylko wydarzeniem dyplomatyczno-medialnym. Edukacja jest kluczowa, ponieważ w Niemczech dorasta już trzecie, jeśli nie czwarte pokolenie, które nie ma powodu odczuwać osobistej winy za narodowy socjalizm i drugie, które rzeczywiście odrzuca ewentualną sugestię, że jakąś winę ponosi. W następnych dekadach będzie następował dodatkowo, naturalny wszędzie na świecie, proces „schładzania” żałoby po ofiarach zbrodni wojny i totalitaryzmu. Pokolenia przemijają, za jakiś czas nie będzie na świecie nikogo z generacji dzieci sprawców. We Francji żywa jest ciągle pamięć ofiar pierwszej wojny światowej, ale rany z roku 1870 to już na chłodno analizowana historia. Pomimo skali zdarzeń, także i wydarzenia drugiej wojny światowej uzyskają kiedyś taki status – w roku 2080, a może 2100? To jeszcze daleko, jednak długofalowa myśl o budowaniu wspólnej przyszłości w Europie zakłada pamięć o tym, dlaczego jesteśmy razem. Lekcje historii pokazujące konsekwencje bycia osobno najlepiej się do tego nadają. Teraz, gdy emocji jest jeszcze dużo, a naoczni świadkowie są wśród nas, jest najlepszy czas na opracowanie dobrej metody nauczania młodych Niemców o tym okresie w historii, już bez wzbudzania w nich poczucia winy i obciążania ich sumienia, ale celem podtrzymania wiedzy i przyjętych w dzisiejszym świecie poglądów na temat wojny, dyktatury, nacjonalizmu, zniewolenia i ich konsekwencji. Być może nie jest to najgorszy temat dla odnowienia tradycji prac w formule trójkąta weimarskiego.

Szersza perspektywa

Obecność dwóch państw trzecich jako czynników wpływających na relacje polsko-niemieckie jest także istotna. Pierwszym jest naturalnie Rosja, co do której Niemcy przyjmują postawę czysto pragmatyczną, zaś Polska przeciwnie. Stosunki polsko-rosyjskie to skomplikowana materia, która będzie się nadal komplikować. Tutaj można jedynie podjąć kwestię ich wpływu na relację Polski i Niemiec. Pragmatyczne podejście Niemiec, kraju, którego największym atutem jest gospodarka, a konkretnie rozwój technologiczny i siła eksportowa, do Rosji jako wyśmienitego partnera biznesowego, należy przyjąć do wiadomości. W imię ideałów czy demokracji w Gruzji, niemiecka opinia publiczna nie jest skłonna do pozbawienia swojej gospodarki ważnego impulsu rozwojowego i do zaryzykowania kryzysu ekonomicznego na dużą skalę. Podejście Niemiec ma zalety (historia uczy, że im większy poziom powiązań handlowych, tym mniejsze prawdopodobieństwo konfliktu zbrojnego; poza tym na handlu z Rosją wymiernie korzysta gospodarka całej Europy) i wady (uwzględnienie oczekiwań Rosji oznacza pożegnanie się z myślą o otwartych drzwiach do NATO dla wszystkich krajów, które spełnią wymagania i wyrażą taką wolę). Z Rosją, taką jaką ona jest, trzeba będzie żyć. Niemcy przyjmują do wiadomości własne (całego Zachodu) ograniczenia w zakresie możliwości wywierania politycznego wpływu na Rosję. Te ograniczenia, po wygranej „zimnej wojnie”, trzeba będzie coraz bardziej do wiadomości przyjmować, gdyż z każdą kolejną dekadą środki Zachodu będą coraz szczuplejsze. Niestety.

Warto, być może (jako wieloletni zwolennik „stanowczej” polityki wobec Rosji sam nie jestem do tego całkowicie przekonany), część pragmatyzmu Niemców zaadaptować także i w Polsce. Dwie refleksje warto przyjąć. Po pierwsze, chcemy wolności i demokracji na wschód od naszych granic, aby czuć się bezpieczniej. Najlepiej by było, gdyby demokratyczna była po prostu sama Rosja. Ale czy to rozwiązałoby wszystkie nasze problemy wynikające z jej sąsiedztwa? Wątpliwe. Albo byłaby to nowa wersja słabej, sypiącej się Rosji demokratycznej lat Borysa Jelcyna, która nie przetrwałaby długo, a w międzyczasie spowodowała wzrost zagrożenia zorganizowaną przestępczością i terroryzmem, albo byłaby to nowoczesna, demokratyczna Rosja, nie mniej pewna siebie, asertywna i stanowcza od dzisiejszej Rosji autorytarnej. Rządzona skutecznie przez Kasjanowa, Kasparowa, Chodorkowskiego czy nawet Jawlińskiego, Rosja tak samo korzystałaby na arenie międzynarodowej ze swoich gospodarczych atutów, tak samo chętnie układałaby polityczne puzzle w małych, słabych, sąsiednich krajach, choćby w imię własnego bezpieczeństwa (czyż nie bawią się w to od ponad półwiecza ultrademokratyczne Stany Zjednoczone?). Taka Rosja byłaby także twardym partnerem i zupełnej pewności dostaw surowców energetycznych, np. w wypadku konfliktu interesów, Polska także mogłaby przy niej nie mieć. W końcu, demokratyczna Rosja zapewne zachowałaby państwową własność koncernów w branżach strategicznych, co od czasu wdrożenia w Polsce strategii „narodowych championów” chyba także nasz rząd doskonale rozumie.

Po drugie, na ile prawdopodobne jest tak naprawdę dziś zagrożenie militarnego ataku Rosji na Polskę? Strategia ograniczonej ufności karze rzec: prawie zero. Może istnieje jakaś możliwość eskalacji zakończonej „incydentem” czy prowokacją. Nietrudno jednak dostrzec, że właśnie dalsze zbliżenie z Niemcami dodatkowo redukuje to minimalne zagrożenie. Nie tylko w wymiarze ekonomicznym i handlowym, gdzie Niemcy będą uczestniczyć w unijnym systemie „solidarności energetycznej”. Także w geopolitycznym wymiarze, gdzie pomiędzy Niemcami a Rosją występuje dziś współuzależnienie technologiczno-surowcowe, nie opłacałoby się Moskwie eskalować konfliktu z najbliższym przyjacielem głównego partnera handlowego i „konia”, na którego postawiła w planowanym procesie modernizacji infrastrukturalnej kraju.

Stany Zjednoczone to drugi z krajów trzecich, o znaczącym wpływie na relacje Polski i Niemiec. Tak jak od Niemców życzylibyśmy sobie większej ostrożności w kontaktach handlowych z Rosją, tak Niemcy od nas życzyliby sobie w latach 2002-2009 większej woli konsultacji naszych kontaktów politycznych z USA na forum ogólnoeuropejskim. W moim przekonaniu, z dobrego powodu. Tak jak trudno przyjąć krytykę z Berlina pod adresem polskiej ostrożności, a nawet przewrażliwienia wobec Rosji, tak zupełnie zrozumiała jest dezaprobata wobec bezkrytycyzmu, z jakim polskie elity polityczne wsparły, niezgodną pod wieloma aspektami z wartościami UE, ryzykowną politykę amerykańskich neokonserwatystów. Dziś, gdy skutki, jak i „cała prawda” o biznesowych przyczynach wyprawy na Irak jest znana, warto byłoby przyznać, że udział w niej był błędem.

Numer 1

Te cztery bariery trzeba przezwyciężać. Wpływ USA, za sprawą nowej, powszechnie akceptowanej w Europie przez wszystkich partnerów polityki zagranicznej prezydenta Baracka Obamy, jak i powoli wyczerpujący się problem politycznej postawy wysiedleńców (duża zasługa wicekanclerza Westerwelle, który powstrzymał ambicje szefowej BdV) będą odgrywać już mniejszą rolę. Problem oporów wynikających z historii będzie stopniowo słabnąć, w tempie typowym dla procesów socjologicznych. Najbardziej paląca kwestia Rosji natomiast powinna skłaniać do zbliżenia Polski do Niemiec, wzrost zaufania do i ze strony Berlina da nam bowiem większy wgląd i transparentność jego ekonomicznych relacji z Moskwą, a także, potencjalnie, może przyczynić się do redukcji naszych sporów ze wschodnim sąsiadem w dłuższej perspektywie 8-10 lat.

Niemcy mogą i powinny zostać przez nas uznane za partnera i przyjaciela numer 1 na arenie międzynarodowej. W kontekście wspólnego projektu europejskiego należy zachować świadomość, że Niemcy posiadają tutaj określone, własne interesy, a Unia służy im do dodatkowego zwiększania potencjału gospodarczego. Ważnym narzędziem ich polityki jest euro i budżet UE. W obydwu tych przypadkach jednak najbliższe lata wydają się być czasem szczególnie łatwego formułowania wspólnych interesów. Pomimo iż Niemcy są największym płatnikiem do budżetu Unii, w mniejszym stopniu na szczycie swojej listy priorytetów umieszczają cięcia jego wolumenu, o czym bardzo głośno mówi Wielka Brytania, Holandia czy Szwecja. Także w zakresie dystrybucji tych środków Niemcy będą w debacie o następnej perspektywie budżetowej do pozyskania jako adwokat hojnego obdzielenia funduszy strukturalnych, a nawet wspólnej polityki rolnej. Z drugiej strony, Polska powinna chętnie wesprzeć Niemcy w debacie o przyszłym kształcie strefy euro. Znów, pójście drogą rygorów fiskalno-zadłużeniowych jest dla kraju o dość solidnych finansach, jak Polska, lepsze niż preferowane przez Francję „euroobligacje”, które spowodowałyby wyższe koszty obsługi długu publicznego i w Niemczech, i w Polsce.

W sprzyjających warunkach sprawowania władzy w Niemczech przez FDP i CDU/CSU, zaś w Polsce przez PO, warto więc podjąć wyzwanie silniejszego związania się Polski z Niemcami. Zawierałoby to w sobie doktrynę popierania przez Polskę Niemiec (i odwrotnie) w ramach UE. Naturalnie różnice interesów będą występować i w żadnym wypadku nie może chodzić o wyłączanie krytycznego myślenia. Jednak można by uzgodnić zasadę prowadzenia a priori dwustronnych konsultacji każdorazowo, gdy pojawią się różnice preferencji pomiędzy Warszawą a Berlinem, zaś przy ich braku – automatyczne wzajemne poparcie.

Niemców i Polaków różni podejście do instytucji państwa. Jesteśmy w większym stopniu romantykami i chętnie stosowalibyśmy więcej idealizmu i pryncypialności w dyplomacji. Zresztą, bliska współpraca może zaowocować nie tylko podniesieniem się polskiego poziomu pragmatyzmu, ale i niemieckiego poziomu aksjologicznej stanowczości. Większa otwartość Polski na rozwiązania budzące dotąd, nie zawsze uzasadnione, obawy może pociągnąć za sobą pewne przesunięcie przez Niemcy czerwonej linii, za którą z przyczyn etycznych wygłoszą swoje non possumus. Polakowi i Niemcowi, pomimo wszystkich stereotypów, łatwo jest się ze sobą zaprzyjaźnić, bo kulturowo mają zaskakująco wiele cech wspólnych. W imię tego i własnej przyszłości, warto pójść w tym kierunku.

Piotr Beniuszys – politolog i socjolog. Członek zespołu redakcyjnego i autor licznych publikacji w „Liberté!”. Przygotowuje rozprawę doktorską na temat ideologicznej ewolucji zachodnioeuropejskich partii liberalnych. Ostatni przewodniczący Unii Wolności w Gdańsku (2005 r.), do 2009 roku działacz Partii Demokratycznej. Pracownik referatu kultury w Konsulacie Generalnym RFN w Gdańsku.

Model szwedzki "Od wersji pierwotnej do modelu okrojonego" :)

Szwedzki model: wiara i wiedza

Dyskusje na temat modelu szwedzkiego są znacznie utrudnione przez dwa czynniki, zupełnie różnej proweniencji. Po pierwsze, liczni dyskutanci o różnych ideologicznych preferencjach mają do tego modelu stosunek emocjonalny. Po drugie, najczęściej niewiele o tym modelu wiedzą. Spróbuję więc krótko wyjaśnić, skąd biorą się reakcje na jego krytykę.

Intelektualne fascynacje lewicy ponosiły w latach 80. porażkę za porażką. Najpierw Chiny komunistyczne porzuciły lewacki ekstremizm, a ich przywódcy stwierdzili, że „nieważne, czy kot jest czarny, czy biały; ważne, czy dobrze łowi myszy”. I uznali, że bez rynku zostawać będą coraz bardziej w tyle za szybko rozwijającymi się sąsiadami. Potem komunizm upadł ostatecznie w Europie. Marksowsko-leninowska ortodoksja też więc powędrowała na śmietnik historii. „Różowa pantera” upadku komunizmu w Sowietach, Michaił Gorbaczow, stwierdził w tych warunkach, że jego zdaniem Związek Sowiecki powinien wybrać model szwedzki.

Jeśli do powyższego dodać (dość ograniczone) cięcia fiskalne w Europie Zachodniej w latach 80. jako próbę zapobieżenia „eurosklerozie”, można zrozumieć emocjonalne przywiązanie lewicowych intelektualistów (w tym i ekonomistów) do jednego z ostatnich, o ile nie w ogóle ostatniego już lewicowego ołtarzyka, przed którym można było okazywać swą niewzruszoną wiarę w (jakąś) socjalistyczną drogę do społeczno-ekonomicznego postępu.

Wiemy jednak, że między wiarą a wiedzą istnieje ogromna różnica. Gorbaczow i jego naśladowcy (nie brakowało ich też w Polsce w początkach transformacji) mogli sobie wyrażać życzenia, by stać się Szwecją, ale było to zwykłe „chciejstwo”. O realiach w tym względzie pisał w 2006 roku lewicowy emigrant z Chile mieszkający w Szwecji, Mauricio Rojas. Gigantyczny wzrost „socjalu” od lat 60. do końca lat 80. XX wieku w Szwecji był poprzedzony okresem liberalnej, wolnorynkowej gospodarki od liberalnych reform 1864 roku do wielkiego kryzysu lat 30. XX wieku.

W tym okresie gospodarka szwedzka rosła najszybciej na świecie. „Ci, którzy rekomendują zastosowanie >szwedzkiego modelu< w krajach, które nie przeszły podobnych zmian instytucjonalnych, oferują swoim ziomkom ułudę” – pisał prof. Rojas w swej książce Sweden after the Swedish Model [2005].

Dodam od siebie, że wierzący w państwo opiekuńcze nie zauważyli jak gdyby, że w wyniku kryzysu wczesnych lat 90. udział wydatków publicznych w Szwecji spadł o 14 pkt. proc PKB! Było to znacznie więcej niż w jakimkolwiek innym kraju zachodnim. Prawda, że z patologicznego poziomu 70% PKB w 1993 roku do i tak bardzo wysokiego poziomu 54% PKB w 2001 roku, ale dla Szwedów był to niewątpliwy szok.

Wreszcie, niewiedza o istocie szwedzkiego modelu jest bardziej zasadnicza. Nie znając historii, Szwedzi widzą tylko redystrybucję przez „socjal”. Nie dostrzegają bowiem, że szwedzki eksperyment XX wieku, podobnie jak eksperyment sowiecki, był eksperymentem ekonomicznym (nie tylko podatkowym), a także eksperymentem społecznym. Ambicje socjaldemokratów nie ograniczały się do radykalnego zmniejszania różnic w podziale dochodów. Podobnie jak elity sowieckie potrzebowały swojego homo sovieticus, aby skutecznie budować komunizm, tak elity socjaldemokratyczne potrzebowały „inżynierii społecznej”, by uszczęśliwić – prawda, że innymi metodami, ale też ograniczając wolność i prywatność – nazwijmy go przez analogię homo svedensis.

Darwinowska ewolucja modelu szwedzkiego

Szwedzki model – ten, o którym myślał (czy raczej: roił) Gorbaczow – był modelem dwoistym. Po pierwsze, był modelem zmian ekonomicznych. Oczywiście, najbardziej spektakularnym elementem była ekspansja funkcji państwa opiekuńczego, wymagająca rosnącej redystrybucji. I rzeczywiście od połowy lat 60. do wczesnych lat 90. XX wieku udział wydatków publicznych wzrósł z około 30% PKB do około 70% PKB.

Ambicje egalitarystyczne nie ograniczały się jednak do rosnącego opodatkowania i rosnącej redystrybucji. Socjaldemokraci interweniowali też w strukturę płac, dążąc do zmniejszenia różnic w poziomie płac między osobami o różnym poziomie kwalifikacji. W okresie 1968-81 premia za kwalifikacje osób mających 12 lat kształcenia w stosunku do osób mających tylko 9 lat kształcenia zmniejszyła się o połowę, a premia za wyższe studia w stosunku do osób mających za sobą 12 lat kształcenia zmniejszyła się aż o 3/4.

Ponieważ jednak te egalitarystyczne interwencje miały miejsce w okresie, w którym rolę dźwigni wzrostu gospodarczego przejmowały gałęzie przemysłu charakteryzujące się przedsiębiorczością, innowacyjnością i indywidualizacją (customization), nietrudno sobie wyobrazić, jak negatywny miało to efekt na zmiany strukturalne w kierunku ekspansji takich właśnie gałęzi przemysłu. Oczekiwania, że w warunkach malejących bodźców do podnoszenia kwalifikacji Szwedzi wzmogą swoje wysiłki, aby zwiększać kapitał ludzki, były oczywistym absurdem.

„Majsterkowanie” przy gospodarce z perspektywy egalitarystycznych preferencji dotknęło także tzw. politykę przemysłową. Zakładała ona „racjonalizację” struktury produkcji poprzez ingerencję w poziom płac w poszczególnych gałęziach wytwórczości. Był to przykład typowej mentalności majsterkowicza: zastępowanie naturalnych procesów rynkowych regulacjami, wymuszającymi określone zachowania.

Presja w kierunku jednakowego tempa wzrostu płac w poszczególnych sektorach doprowadziła rzeczywiście do większego niż w innych krajach rozwiniętych spadku produkcji i zatrudnienia w gałęziach przemysłu lekkiego o niższych płacach. Natomiast – z racji braku bodźców dla pracodawców i pracobiorców (o czym wyżej) – nie doprowadziła do zwiększenia zatrudnienia w sektorach nowoczesnych. Sektor przemysłu po prostu zmniejszył się w wymiarze absolutnym i nigdy już nie odzyskał swej relatywnej pozycji w szwedzkiej gospodarce.

Ale, jak stwierdziłem wyżej, ambicje szwedzkich socjaldemokratów sięgały poza gospodarkę. Model szwedzki był też modelem zmian społecznych. Ideolodzy socjaldemokracji, Gunnar i Alva Myrdalowie wytyczali kierunek już w latach 30. w swojej książce z 1934 roku o kryzysie ludnościowym: „Najważniejszym zadaniem polityki społecznej jest. organizacja i sterowanie narodową konsumpcją (sic!) według innych reguł niż tak zwany wolny wybór w konsumpcji. W przyszłości nie będzie społecznie obojętne, co ludzie robią ze swoimi pieniędzmi: jakie standardy mieszkaniowe utrzymują, jaką żywność i odzież kupują. Przyszłe trendy faworyzują społeczno-polityczną organizację i kontrolę nie tylko podziału dochodów.”. Na marginesie: to właśnie przed takimi demokratycznymi socjalistami przestrzegał w swojej książce z 1945 roku Droga do poddaństwa (Road to Serfdom) Friedrich von Hayek!

I rzeczywiście, taki właśnie – też „naukowy”, jak marksowski – socjalizm wprowadzano, w szczególności, od lat 60. w Szwecji. Wspomniany chilijski emigrant, z rodziny zwolenników rządów obalonego w 1973 roku prezydenta Allende, pisze w cytowanej już książce, że gdy przybył rok później do Szwecji, było nie do pojęcia, żeby obywatel miał tam coś do powiedzenia w sprawie tego, do którego przedszkola, czy do której szkoły miałoby chodzić jego dziecko. Jak w komunizmie, nie było też prywatnych szkół i przedszkoli.

Konsekwencje takiego podejścia były w sferze społeczno-politycznej oczywiste. Wszystko musiało być pod polityczną kontrolą państwa. Metody wychowania i kształcenia musiały być jednakowe, podręczniki także. Stąd np. zakaz tworzenia prywatnych przedszkoli; przecież mogłyby wpajać dzieciom jakieś „antywspólnotowe” i antyegalitarystyczne idee. Powstały sektor opiekuńczy rzeczywiście rozdzielał rosnącą paletę świadczeń, ale według tego samego modelu, znanego z pewnego typu odzieży: one size fits all. Był on całkowicie „impregnowany” na jednostkowe preferencje.

Paleta i wysokość rozmaitych świadczeń rzeczywiście rosła przez szereg lat. Dopiero lata 80. ubiegłego stulecia zaczęły sygnalizować początek końca szwedzkiego modelu w wersji fundamentalnej, czyli takiego, jaki opisuję do tej pory. Przyczyny tej zmiany były zróżnicowane. Zewnętrzne, w postaci sygnalizowanej już zmiany motoru rozwoju z branż opartych na ekonomii skali na rzecz branż bazujących na przedsiębiorczości, innowacyjności i indywidualizacji produkcji. Ale i wewnętrzne, w postaci słabej zdolności szwedzkiej gospodarki dostosowywania się do zmienionych warunków dynamiki gospodarczej i konkurencji na rynkach światowych. Brak silnych bodźców do zwiększania podaży pracy, do zarabiania, oszczędzania i inwestowania, spowodował silne spowolnienie zmian strukturalnych. W latach 80., jak 20-30 lat wcześniej, chlubą szwedzkiej gospodarki były Ericsson, Volvo, Saab, ASEA, stocznie i hutnictwo stali jakościowych. Poza Ericssonem wszystkie te firmy były wytwórcami tradycyjnych kapitałochłonnych branż przemysłu ciężkiego. Intensywny interwencjonizm państwa spowolnił przemiany strukturalne. Jeden Ericsson (wyprowadzający się stopniowo ze Szwecji) czy subsydiowani przez państwo producenci samolotów wojskowych nie czynią jednak wiosny

W efekcie oddziaływania wszystkich antybodźców, przedstawionych powyżej oraz innych, relatywna konkurencyjność Szwecji stopniowo słabła. Szwedzki przemysł przetwórczy skurczył się dramatycznie i już w latach 70. był najmniejszy w relacji do PKB ze wszystkich krajów zachodnioeuropejskich. Tak już zresztą zostało: w latach 1976-94 przyrost produkcji przemysłowej wynosił 1/3 średniej dla całego obszaru OECD!

I tu właśnie zaczęły się schody, wedle powiedzenia znanego przedwojennego kawalerzysty. Kiedy gospodarka wchodzi w fazę ostrej recesji, a taka zdarzyła się Szwedom przygniecionym podatkami (w przededniu tej recesji, w 1989 roku, udział podatków w PKB wyniósł 56,2%), dochody spadają, a wydatki – głównie sztywne – pozostają takie same. Recesja lat 1990-94 zredukowała zatrudnienie o pół miliona (10% siły roboczej kraju) i zwiększyła deficyt budżetowy do poziomu znanego Zachodowi z ostatnich lat: 12,6% PKB.

I wtedy szwedzcy socjaldemokraci stanęli przed iście darwinowskim dylematem: zaadaptować się do zmieniających się warunków lub zginąć, jak dinozaury. Większość ogromnych cięć w wydatkach socjalnych (łącznie 14% PKB!!) dokonała rządząca krótko liberalno-konserwatywna opozycja, ale socjaldemokraci musieli podjąć decyzję, czy zaakceptować po zwycięstwie wyborczym okrojony „socjal”, czy też wojować z wiatrakami.

Okrojony model szwedzki 2.0, czyli albo państwo-niańka, albo „socjal”

Ale okrojony do „zaledwie” 55-60% PKB udział wydatków publicznych to nie był koniec dylematu protagonistów szwedzkiego modelu. Musieli oni podjąć decyzję w jednej jeszcze fundamentalnej kwestii. Zwracałem uwagę, że model szwedzki miał ambicje dokonania zmian nie tylko ekonomicznych, ale też głęboko idącej inżynierii społecznej.

Tymczasem lata 80-90 XX wieku to okres triumfów ekonomii instytucjonalnej, okres badań nad instytucjami sprzyjającymi i szkodzącymi wzrostowi zamożności, międzynarodowych porównań poziomu przeregulowania i wolności ekonomicznej. Do świadomości rządzącej na ogół w Szwecji i innych krajach skandynawskich socjaldemokracji dotarło, że nie można w dłuższym okresie zapewnić wyższego poziomu efektywności gospodarki bez radykalnego zmniejszenia zakresu regulacji, zwłaszcza w gospodarce, ale także w otoczeniu gospodarki. A bez wzrostu efektywności w wyniku deregulacji i wzrostu wolności nie da się utrzymać ukochanego socjalu. I tak też uczynili.

W rankingach wolności ekonomicznej, obok krajów anglosaskich i ich azjatyckich wychowanków (Hong Kong, Singapur), kraje skandynawskie znajdują się w czołowej dwudziestce. W rankingu Heritage Foundation i „Wall Street Journal” w 2007 roku Szwecja zajęła 21. miejsce, mając za sobą z krajów skandynawskich tylko Norwegię, a przed sobą wszystkie kraje kultury anglosaskiej i m.in. Szwajcarię, Holandię, Belgię i Niemcy. Ponad 30 lat wcześniej, w 1975 roku, Szwecja znajdowała się w piątej dziesiątce objętych porównaniami krajów w rankingu Instytutu Frazera z Vancouver (nie było jeszcze wówczas indeksu HF-WSJ) i jej miejsce niewiele zmieniło się nawet w okresie wielkich cięć wydatków publicznych we wczesnych latach 90. Średnia dla lat 1993-95 dała Szwecji nadal odległą 47. lokatę.

Postęp był więc wyraźny. Trzeba było okroić ambicje państwa-niańki (a właściwie surowej, nieczułej na potrzeby jednostek, ochmistrzyni). Nie wystarczyło bowiem dać więcej swobody przedsiębiorcom. Ludziom trzeba było oddać ich prawo do swobody wyboru. I w sporym zakresie prawo to zostało im oddane. Voucher szkolny pozwala rodzicom wysłać dziecko do dowolnej szkoły, państwowej lub prywatnej (tych ostatnich powstało bardzo wiele po zmianach). To zaś spowodowało konkurencję – czego w ogromnej większości tak nie lubią nauczyciele – ale też i poprawę jakości kształcenia podstawowego i średniego.

Suwerenność konsumenta pojawiła się też – w pewnym stopniu – w zakresie ochrony zdrowia. Zmiany w systemie emerytalnym stworzyły redystrybucyjny pierwszy filar, ale każdy pracujący otrzymał prawo do inwestowania 2,5% poborów brutto w celu uzupełnienia w przyszłości podstawowej emerytury.

Tego rodzaju zmiany dały niewątpliwie zastrzyk energii gospodarce szwedzkiej. Poprawa pozycji w rankingach wolności ekonomicznej to potwierdzenie skuteczności zmian. Zauważalne, nieco wyższe tempo wzrostu PKB gospodarki szwedzkiej niż gospodarek kontynentalnej Zachodniej Europy sygnalizowało efekty wzrostowe zmian instytucjonalnych.

Czy okrojony szwedzki model sprawdzi się w dłuższym okresie?

Odpowiedź, zdaniem moim, jest raczej przecząca ze względu na nieusuwalne wady ekonomiczne każdego przerostu „socjalu”. Ogromne wydatki socjalne (a „socjal” w Szwecji znów podniósł się o kilka punktów procentowych i wynosi ok. 60% PKB), wymagają bowiem nieuchronnie ogromnych podatków. I jeśli przeciętnie zarabiający Szwed, nawet po liberalizujących reformach z połowy lat 90., płaci średnio ponad 55% stawki podatku do dochodów indywidualnych, to konsekwencje tego stanu rzeczy są wielorakie – i wszystkie negatywne.

Pierwszą i niezwykle ważną konsekwencją jest trwały uwiąd przedsiębiorczości. Wzorzec powstawania nowych firm jest wszędzie dość zbliżony. Są to oszczędności własne i rodziny, plus pomieszczenie na rozpoczęcie produkcji dóbr czy usług (przysłowiowa firma w garażu). Garaże, oczywiście, Szwedzi mają, ale znacznie gorzej sprawa wygląda z oszczędnościami. Przy takich stawkach podatkowych możliwość oszczędzania jest niewielka, a skłonność do oszczędzania jeszcze mniejsza (bo świadomość czekającego „socjalu” od kołyski po grób dodatkowo zniechęca do oszczędzania!).

Tabela 1

Poziom przedsiębiorczości w wybranych krajach w latach 2000-04

(mierzony „ogólnym wskaźnikiem nowej przedsiębiorczości” a

na 100 mieszkańców kraju)

Kraj/Rok 2000 2002 2004 2007 2009
USA Australia Nowa Zelandia Wielka Brytania Francja Niemcy Włochy Belgia Hiszpania Dania Finlandia Szwecja Polska Węgry 16,6 15,2 6,9 5,6 7,5 7,3 4,8 6,9 7,2 8,1 6,7 10,0a 11,4a 10,5 8,7 14,0 5,4 3,2 5,2 5,9 3,0 4,6 6,5 4,6 4,0 4,4 6,6 11,3 13,4 14,7 6,3 6,0 4,5 4,3 3,5 5,2 5,3 4,4 3,7 8,8 4,3 9,6 … … 5,5 3,2 … 5,0 3,2 7,6 5,4 6,9 4,2 … 6,9 8,0 … … 5,7 4,3 4,1 3,7 3,5 5,1 3,6 5,2 … … 9,1

a Wskaźnik tworzy liczba „raczkujących” przedsiębiorców, które są w trakcie otwierania

firmy oraz tych, które rozpoczęły działalność gospodarczą nie później niż 42 miesiące przed

przeprowadzeniem ankiety.

… Brak danych.

Źródło: Global Entrepreneurship Monitor: 2004 Executive Report, London-Boston 2005.

Sama deregulacja tutaj wiele nie pomoże, czego najlepszym dowodem są raporty Global Entrepreneurship Monitor z lat 2000-09. Wynika z nich wyraźnie, że poziom przedsiębiorczości Szwedów jest dość niski (patrz Tab.1). Jak widać w tabeli, poziom przedsiębiorczości, mierzony liczbą nowych przedsiębiorców na 100 mieszkańców, nie tylko jest niższy niż np. w krajach anglosaskich, ale także wykazuje tendencję spadkową (właściwie we wszystkich krajach skandynawskich i krajach „starej” Unii, nie tylko w Szwecji).

A przecież słaba dynamika przedsiębiorczości to nie jedyny negatywny efekt tak horrendalnie wysokich podatków. Podstawą rozwoju gospodarki są oszczędności, a te są w Szwecji, kraju wysokiego „socjalu”, niskie. Ktoś mógłby zaooponować i powiedzieć, że w dobie globalnych rynków finansowych dobre pomysły mogą zostać sfinansowane z zagranicznych oszczędności. Tyle że kraje o wysokich podatkach odstraszają obcy kapitał. I to raczej Szwedzi inwestują u nas, niż np. Amerykanie u Szwedów.

Emigrują też całe firmy. Po żadnej fuzji międzynarodowej siedzibą główną połączonej firmy nie stał się Sztokholm czy inne miasto szwedzkie. A nawet jeśli siedziba główna czysto szwedzkiej firmy pozostaje w Szwecji, to ważne działy, wymagające dobrze opłacanych fachowców przenosi się tam, gdzie podatki są niższe, jak np. cały kilkusetosobowy dział finansowy firmy Ericsson, który przeniesiono do Wielkiej Brytanii.

Szwecja jest też – z tych samych, podatkowych powodów – krajem odpływu netto kapitału ludzkiego. Co bardziej przedsiębiorczy Szwedzi (np. co trzeci, co czwarty inżynier) emigrują z kraju na stałe. Nie chcą pogodzić się z faktem, że płace realne netto w ich kraju nie wzrosły od 1975 roku!

Badania naukowe też nie przyspieszą wzrostu PKB

(bo ten zależy od czegoś innego…)

Nieudaczna Strategia Lizbońska zaleca krajom Unii, by zwiększały wydatki na B+R do poziomu 3% PKB, pokazując właśnie Szwecję (czy Finlandię) jako model w tym zakresie. Tyle tylko że jest to model chybiony. Socjaldemokratyczni „postępowcy” nie bardzo rozumieją, że postęp techniczno-organizacyjny nie zależy od ilości wydanych pieniędzy na prace badawcze i rozwojowe, lecz od struktury bodźców zachęcających do innowacyjności, czyli przekuwania pomysłów w produkty, usługi i procesy produkcyjne.

Podobny poziom rozwoju gospodarczego, mierzony PKB per capita można osiągnąć przy bardzo różnym poziomie wydatków na B+R. Irlandia wydaje na badania niemalże trzy razy mniej niż Szwecja, a mimo to osiągnęła poziom rozwoju Szwecji.

Składa się na to kilka przyczyn. Po pierwsze, większą niż w Szwecji część wydatków stanowią w Irlandii wydatki firm, a nie wydatki państwa, które z reguły mają znacznie mniejszy wpływ na innowacyjność. Ponadto, o czym pisałem, Szwecja i inne kraje skandynawskie mają jeszcze jeden problem, mianowicie spłaszczoną strukturę dochodów. Premia za wiedzę i umiejętności, czyli relacja różnicy dochodu do różnicy lat edukacji, jest tam najniższa w Europie – i szerzej: najniższa wśród krajów OECD. W rezultacie skandynawskiej urawniłowki słabnie bowiem (jak w komunizmie!) zainteresowanie podnoszeniem kwalifikacji. W tych warunkach nawet owe 4% PKB wydatkowane przez Szwecję na B + R w niewielkim stopniu przyczynia się wzrostu udziału produkcji high-tech w szwedzkim przemyśle.

Szwedzi są na ogół nadal konkurencyjni w tych samych gałęziach, w których byli 20, 30, czy 40 lat wcześniej. Np. prof. Claes Eklund oceniał, iż mimo starań szwedzkim firmom – z niewielkimi wyjątkami – nie udało się spenetrować sektorów wysokiej technologii. Szwedzka gospodarka znajduje się więc w zagrożonej pozycji z punktu widzenia konkurencyjności. Szwecja konkuruje często na rynku światowym – pisał Eklund – w segmentach niskiej i średniej technologii, co powoduje, że jest ona narażona na rosnącą konkurencję kosztową ze strony krajów mniej zamożnych. Ostatnie przejęcia Volvo i Saaba przez chińskie koncerny są tego kolejnym sygnałem.

Zamiast konkluzji, czyli dlaczego Pomperipossa nie napisała już ani jednej książki?

W odróżnieniu od lewicujących poszukiwaczy zaginionej arki (socjalnego) przymierza, wnikliwi obserwatorzy nie wykazują optymizmu, jeśli idzie o przyszłość szwedzkiego czy w ogóle skandynawskiego modelu. Sławna autorka powieści dla dzieci, Astrid Lindgren, wielce krytyczna wobec ekonomicznych i społecznych konsekwencji szwedzkiego modelu, napisała kiedyś pouczający esej o Pomperipossie.

Otóż Pomperipossa w nieodległej przeszłości pisała wiele książek, czytanych przez dzieci na całym świecie. Ale Pomperipossie zabierano coraz więcej owoców jej pracy, a jednocześnie zwiększano rozmaite zasiłki i inne formy pomocy państwa. W rezultacie, jak w bajce, Pomperipossa żyła długo i szczęśliwie z zasiłków społecznych, ale nie chciało się już jej poświęcać czasu na pisanie książek. Czytelnicy będą teraz łatwiej mogli ocenić, co czeka Szwedów i innych idących tą drogą w przyszłości: owoce rzekomej elastyczności czy „efekt Pomperipossy”.

128 lat na uboczu :)

Wokół jakich wartości organizowały się w Europie partie liberalne i historyczne przyczyny słabości zinstytucjonalizowanego liberalizmu w Polsce.

Scena polityczna III RP przez ostatnie dwie dekady przeszła, wydaje się, przez dwie fazy rozwoju, z których druga jeszcze trwa. Faza pierwsza charakteryzowała się znaczną niestabilnością partii politycznych, które powstawały, dzieliły się, znikały i były zastępowane przez nowe. Po roku 2005 obserwujemy zaś większą stabilność, jeśli nie liczyć eliminacji dwóch skrajnych partii populistycznych (takie jednak pojawiają się także w ugruntowanych systemach partyjnych, jako zjawiska efemerydalne i krótkotrwałe). Aktualny system partyjny oceniany jako dysfunkcyjny, gdyż na dłuższą metę nie jest w stanie, w takim zestawieniu i układzie sił, reprezentować interesów i wartości polskiego społeczeństwa. Jest zatem ‚niedokończony’ i czeka go w końcu spora rewolucja, która upodobni naszą scenę partyjną do zachodnioeuropejskich. Szczególnie że, utrwalenie dzisiejszego systemu jest sztuczne i wynika w znacznej mierze z konstrukcji ustawy o finansowaniu partii politycznych.

Brak zakorzenienia partii liberalnych

W obecnym systemie miejsca dla siebie nie znajduje samodzielna partia liberalna, w znaczeniu partii równocześnie prorynkowej w kwestiach ekonomicznych i progresywnej w sprawach obyczajowych. Partie takie występują w większości państw Europy zachodniej, szczególnie tam, gdzie demokracja ma długą historię i spore tradycje. Co ciekawe, analogiczne problemy z utworzeniem partii liberalnej są w Hiszpanii, Portugalii i Grecji, a więc w tych krajach, w których stosunkowo późno doszło do demokratycznych przemian. Tutaj wydaje się leżeć klucz do zrozumienia problemu. Partie liberalne odwołują się do długiej historii swojego ruchu politycznego, który wykształcił się w pełni jeszcze w XIX wieku. Dzisiejsze partie w pozostałych krajach zachodniej Europy do tego długiego dziedzictwa wyraźnie nawiązują. W efekcie tego, ich elektoraty mają charakter trwały, jasno zdefiniowany politycznie i socjologicznie, istnieją długie tradycje głosowania na liberałów w określonych środowiskach społecznych. Partie te mają więc dość stabilną pozycję na scenie politycznej. W Polsce tymczasem, przez wzgląd na nasze doświadczenia historyczne, zjawisko „elektoratu stałego” partii w zasadzie nie występuje, nie może być mowy o rodzinnych tradycjach politycznych, przekazywanych z pokolenia na pokolenie, gdyż horyzont naszej demokracji jest nadal bardzo krótki. Problem współczesnych polskich liberałów ze stworzeniem swojej partii z prawdziwego zdarzenia ma więc przyczyny historyczne. Nie tylko krótki czasu trwania III RP jest tu istotną przeszkodą. Jest nią przede wszystkim brak, albo słabość wcześniejszych tradycji liberalnych w Polsce. Praprzyczyną tego stanu rzeczy jest zaś brak istnienia polskiej państwowości akurat w tym czasie, kiedy liberalizm rozwijał się i tworzył w krajach europejskich grunt pod swoje polityczne funkcjonowanie. Poprzez likwidację niepodległego państwa polskiego w 1795 roku i jego brak aż do roku 1918, Polska znalazła się na uboczu zachodzących wówczas procesów politycznych oraz poza głównym nurtem zdarzeń. Gdy liberalizm rozkwitał, w Polsce jedynym tematem była walka o odzyskanie niepodległości. Z tego względu liberalizm w Polsce nie zaistniał wtedy, gdy miał miejsce okres jego największej politycznej potęgi w Europie.

Tymczasem przesłanki dla zaistnienia mocnego ruchu liberalnego w Polsce były całkiem obiecujące. Tuż zanim Polska padła ofiarą agresji swoich sąsiadów, na gruncie tutejszej polityki pojawił się zaczyn liberalnego myślenia o państwie. Obserwujemy dużą czasową korelację z innymi krajami, zanim Polska nie została zlikwidowana funkcjonowała w głównym nurcie logiki ewolucji politycznej filozofii, która zachodziła wtedy w Europie, a jeśli chodzi o idee liberalne, była nawet jej liderem. Oczywiście dzieło Konstytucji 3 maja jest tutaj argumentem najsilniejszym. Dokument wprowadzający w życie nowoczesną monarchię konstytucyjną według klasycznej liberalnej receptury miał dodatkowo podłoże filozoficzne w całym szeregu ciekawych, liberalnych pism autorów polskich z XVIII wieku. Uchwalenie konstytucji niemal zbiega się w czasie z konstytucją amerykańską i pierwszą deklaracją rewolucji francuskiej, która w odróżnieniu od deklaracji jakobińskiej była także liberalnym tekstem. Oczywiście o krok dalej była Wielka Brytania, która zręby konstytucyjnej monarchii z silną pozycją parlamentu wprowadziła o niemal stulecie wcześniej. Dodatkowo, silna w Polsce była tradycja „anarchistyczna”, w sensie nieskrywanej niechęci wobec nadmiernej koncentracji władzy w rękach monarchy. Co prawda, wersja samowoli szlacheckiej w postaci „liberum veto” nie była mechanizmem liberalnym, ale posiadała w klasycznym liberalizmie pewne filozoficzne pokrewieństwo, jakim była obawa i sprzeciw wobec absolutyzmu monarszego. Na gruncie takiej, rozpowszechnionej w Polsce postawy, skłonności do decentralizacji i samorządu, liberalizm miałby wyśmienite warunki do odniesienia sukcesu, gdyby Polska trwała w XIX wieku. W końcu, także tolerancja religijna miała w naszym kraju spore tradycje, podczas gdy niejeden kraj Europy otwarcie prowadził jeszcze politykę preferowania i uprzywilejowania „religii oficjalnej”. Także i pod tym względem istniał optymalny grunt pod rozwój liberalizmu.

Wolność narodowa a nie indywidualna

Jednak likwidacja państwa polskiego przerwała te procesy polityczne, które właśnie nabierały tempa za sprawą uchwalenia konstytucji. Zamiast tego nasze elity stanęły wobec konieczności podejmowania przez grubo ponad stulecie różnego rodzaju działań nakierowanych na odzyskanie państwowości. Liberalizm posiadał gotowe recepty na wiele aspektów organizacji państwa, ale nie był przydatny narodowi, który państwo to musiał dopiero wywalczyć. Wszelkie przełomowe, wielkie debaty polityczno-społeczne i ekonomiczne, które przetoczyły się w XIX wieku przez Europę i dzięki którym liberalizm odniósł wtedy wielki sukces polityczny, w Polsce nie miały szans na odegranie istotnej roli, nie mogły więc kształtować świadomości ani elit, ani tym bardziej mas społecznych. Liberalizm nie mógł się rozwijać w tych warunkach także dlatego, że każda ideologia, siłą rzeczy, aby zaistnieć, musi odgraniczyć się od innych prądów myślowych i zdefiniować w opozycji do nich, a więc wprowadza podziały w poprzek narodu. W warunkach polskich pożądana była zaś jedność dla realizacji wspólnego zadania narodowego. Z tego powodu w okresie zaborów, za sprawą generującej martyrologię serii nieudanych zrywów, tylko idea narodowościowo-niepodległościowa miała warunki do pełnego rozwoju. Polityczna historia II RP pokazuje jak bardzo dominowała ona w politycznej świadomości narodu, który w końcu wyszedł spod obcej okupacji. Obok niej zaistniała tylko, będąca formą obrony materialnych interesów klasowych, idea ruchu chłopskiego oraz idea socjalistyczna, ale w jej polskiej wersji także posiadająca silnie narodowy charakter. Inne idee, w tym liberalizm, po roku 1918 mogły być tylko „zaszczepione” z zewnątrz, jako obcy czynnik. Stało się tak, gdyż autentyczny polski liberalizm nie miał szans na rozwój. Fakt ten pokutuje po dzień dzisiejszy.

W okresie zaborów Polacy walczyli o niepodległość. Jaki ustrój to ewentualnie zrekonstruowane państwo polskie by miało przyjąć było sprawą drugorzędną. Z t
ego powodu idea klasycznego liberalizmu, która rozpalała przez kilka dekad emocje w całej Europie, postulująca zastąpienie monarchii absolutnej z arbitralną władzą ludzi monarchią konstytucyjną z rządami prawa, w Polsce nie wzbudziła wielkiego zainteresowania. Pytanie jaki ustrój miałoby państwo polskie, gdyby ponownie powstało np. w 1831 roku pozostaje bez odpowiedzi.

Powstawanie partii liberalnych w Europie

Problemy polityczne, które stały się powodem zaangażowania znaczących grup społecznych w ruchy liberalne w krajach zachodnich w Polsce pozostawały praktycznie bez znaczenia. W Wielkiej Brytanii, gdzie istniała już monarchia konstytucyjna, Partia Liberalna powstała jako koalicja kilku grup interesów, które łączył sprzeciw wobec arbitralnej ingerencji państwa w wolność obywatela. Pierwszym klubem politycznym w liberalnej koalicji byli oczywiście kontynuatorzy długiej tradycji arystokratycznych wigów, którzy swój polityczny cel definiowali w kategoriach klasycznego liberalizmu, jako ochronę tradycyjnych, angielskich wolności obywatelskich przed zagrożeniem ze strony arbitralnych posunięć władzy królewskiej. Ten arystokratyczny człon koalicji uzupełniali dosyć liczni „liberalni torysi”, którzy zerwali ze swoją pierwszą partią na skutek licznych konfliktów w jej łonie w latach dwudziestych XIX wieku, które najczęściej dotyczyły kwestii związanych z ograniczeniami wolności religijnej Wigowie opowiadali się za procesem stopniowych, powolnych zmian ustrojowych, politycznych i społecznych, stali na stanowisku zachowania przez arystokrację kontroli nad władzą w kraju. Drugim elementem liberalnej koalicji, o dużym znaczeniu dla jej ideologicznej wyrazistości, byli radykałowie, stanowiący najbardziej progresywne skrzydło Partii Liberalnej. Byli najsilniej skoncentrowani na krytyce konserwatywnego podejścia do rzeczywistości społeczno-politycznej i poddawali swoich wigowskich partnerów stałej presji w kierunku głębszych reform, czy to prawa wyborczego czy w polityce społecznej i edukacji, także po przejęciu przez wigów odpowiedzialności za rządy. Radykałowie opowiadali się zdecydowanie za ograniczeniem wydatków z budżetu, to z ich grona wyrósł później ruch na rzecz wolnego handlu i zniesienia ceł na zboże oraz manchesterska szkoła klasycznej ekonomii. Grupą spajającą wigów z radykałami byli religijni nonkonformiści, czyli aktywiści domagający się wolności religijnej i równouprawnienia dla szerokiej palety protestanckich wierzeń i kościołów, w kraju gdzie religią państwową, preferowaną przez koronę i torysów, był anglikanizm. Czwartą i najbardziej luźno powiązaną z pozostałymi siłą w ramach koalicji liberalnej był irlandzki ruch emancypacyjny dążący do zniesienia unii pomiędzy Wielką Brytanią a Irlandią oraz walczący z przejawami innej dyskryminacji religijnej, tej skierowanej przeciwko katolikom. W końcu, na skutek rozłamu spowodowanego konfliktem wokół zniesienia ceł na zboże, dołączyła piąta grupa, „torysi Peela”, opowiadające się przeciwko protekcjonizmowi w handlu zagranicznym skrzydło konserwatystów.

W Niemczech ruch liberalny zyskał prawdziwą potęgę dzięki ogłoszeniu przezeń hasła budowy zjednoczonego, narodowego państwa niemieckiego, które miało przyjąć liberalny ustrój monarchii konstytucyjnej. Na wiele dekad ruch liberalny stał się synonimem narodowego ruchu zjednoczeniowego, za sprawą czego był masowo zasilany przez zwolenników. Niemieckim liberałom udało się powiązać kwestię zjednoczenia, a więc odruch narodowy i patriotyczny, z ideami klasycznego liberalizmu, a więc odruchem wolnościowym. Teoretycznie można było taką próbę podjąć także w Polsce. Kluczowa była jednak ta różnica, iż w warunkach niemieckich bój o nową państwowość toczył się przeciwko oporowi ze strony konserwatywnych rodaków i zwolenników rozdrobnienia – liberalizm mógł więc sięgać po argument patriotyczny po to, aby definiować się w ramach jednego narodu, jako jedna z partii. Tymczasem w warunkach polskich bój o państwowość toczył się przeciwko obcym, podział narodowy był tutaj jedynym istotnym.

We Włoszech, liberalnemu ruchowi udało się nawet doprowadzić do zjednoczenia kraju, co zdecydowało o dominacji liberałów na scenie politycznej aż po I wojnę światową. Liberałom sprzyjały tam także inne okoliczności. Ponieważ głównym oponentem zjednoczenia Włoch było Państwo Kościelne, to wywołany w efekcie tego odruch antyklerykalny ułatwił liberałom realizację programu budowy laickiego państwa, mimo dużego przywiązania Włochów do tradycyjnego miejsca Kościoła w życiu publicznym. Inne dominujące włoską debatę tematy pomogły kilku frakcjom ruchu liberalnego w zasadzie przejąć całą tamtejszą scenę polityczną na kilkadziesiąt lat.

We Francji przez cały XIX wiek trwała debata o kształcie ustrojowym państwa, co gwarantowało liberałom silną pozycję polityczną. O ich pierwszym sukcesie, jakim była budowa monarchii konstytucyjnej (lata 1830-1848), zdecydował równoczesny sprzeciw liberałów wobec trzech reżimów, z których żaden nie spełniał aspiracji obywateli: ani egalitarno-quasisocjalistyczny, oparty na terrorze, reżim rewolucyjnych jakobinów, ani plebiscytarno-populistyczna i nacjonalistyczna dyktatury napoleońska, ani konserwatywno-klerykalna restauracja Burbonów. Liberalny ruch we Francji podzielony był na kilka frakcji: liberalnych legitymistów, doktrynerów orleańskich, lewe centrum, republikanów oraz mniejsze grupy takie jak lewicę dynastyczną czy tiers parti. Brak kompromisu pomiędzy nimi doprowadził do upadku monarchii lipcowej i szybkiej klęski następującej po niej republiki. Jednak doświadczenie antyliberalnych rządów II Cesarstwa ponownie doprowadziło do sukcesu liberalnej wizji ustrojowej, w postaci kompromisowej III Republiki. Sympatii i poparcia liberałom dostarczały ponadto działania w sferze społecznej. Bój przeciwko wpływom klerykalnym był także siłą napędową liberalizmu w Belgii oraz Hiszpanii.

W ostatnich latach XIX wieku partie liberalne przekształciły się w partie o masowym członkostwie. Obok programu reform społecznych, dotyczących sekularyzacji edukacji i oparcia go na podstawie czysto naukowej, czy też eliminacji przejawów faktycznej nierówności społecznej, będących pozostałością społeczeństwa feudalnego, poparcie znajdowały takie postulaty polityków liberalnych jak sprawa wolnego handlu i zniesienia (odpowiedzialnych nierzadko za głód) ceł, regulacja stosunków własności ziemi i poprawa warunków mieszkaniowych, zasadniczo pokojowe podejście do polityki międzynarodowej, a przede wszystkim reformy, związane z pojawieniem się demokratycznego nurtu w liberalizmie (reforma prawa wyborczego, otwarcie drogi do kariery urzędniczej ludziom z „nizin społecznych”) oraz nurtu socjalnego (przepisy dotyczące czasu pracy, płacy minimalnej, bezpieczeństwa pracy, związków zawodowych, zabezpieczenia na starość, dostępności służby zdrowia).

Liberalne zacofanie

Wymienić te problemy warto, gdyż uzmysławiamy sobie dzięki temu, co było źródłem sukcesu liberalizmu i jak dalekie od trosk polskich elit politycznych w okresie zaborów były to problemy. Gdy Polska odzyskała niepodległość, dominujące w światowej polityce tematy zmieniły się. Lata międzywojenne to okres najgłębszego dotąd kryzysu liberalizmu. Nie był to już czas dobry po temu, aby mógł rozwinąć się autentycznie polski liberalizm. Gdy zaś idea ta odzyskiwała wigor po II wojnie światowej, Polska ponownie została przez wydarzenia histo
ryczne usunięta poza główny nurt ewolucji normalnej polityki. W epokę realnego socjalizmu weszliśmy bez własnego liberalizmu, lub w najlepszym przypadku z liberalizmem rachitycznym. Opozycja wobec władzy ludowej rzadko sięgała po idee czysto liberalne, choć do krytyki i oporu wobec komunizmu nadawały się one świetnie, będąc komunizmu całkowitym zaprzeczeniem. Dopiero w latach osiemdziesiątych doszło do przeszczepienia na grunt polski idei liberalnych, zapożyczonych z zagranicy. Była to reakcja na coraz bardziej fatalny stan gospodarki PRL. Ale jako dzieło garstki pasjonatów, nie miała oparcia w autentycznym ruchu masowym, po temu brakowało bowiem nadal tradycji i przesłanek. Ponadto, sięgnięto wyłącznie po liberalizm ekonomiczny, całkowicie ignorując, albo przemilczając pozostałe elementy tej ideologii. Powodem była oczywiście ta okoliczność, iż wielkie znaczenie w antysocjalistycznej opozycji późnego PRL odgrywał kościół katolicki, który te elementy liberalnego credo traktował i traktuje wrogo. Po kolejnym odzyskaniu niepodległości w 1989 roku autentycznie liberalna partia nie miała więc możliwości zaistnieć w polskiej rzeczywistości. Kilka ugrupowań sięgało po liberalizm fragmentarycznie, niekonsekwentnie, często po cichu i ze wstydem. Dotychczasowe próby powołania polskiej partii liberalnej XXI wieku, takie jak zwłaszcza Unia Wolności w czasie przewodnictwa Władysława Frasyniuka pomiędzy 2002 a 2005 rokiem, kończyły się klęską. Najbliższe lata pokażą, jakie będą losy Stronnictwa Demokratycznego Pawła Piskorskiego, o ile to ugrupowanie w ogóle podejmie próbę reprezentowania autentycznie liberalnego programu.

Ten tekst stanowi próbę diagnozy historycznych przyczyn słabości liberalnej tradycji politycznej w Polsce. W sumie, jak zwykle, winę zrzuca na nasze zapóźnienie, chociaż w tym przypadku trudno uznać nas samych za winnych tego stanu rzeczy. Zostaliśmy pozbawieni własnego państwa kilka razy w naszej najnowszej historii. Nie może być żadnym zarzutem wobec elit polskich, że w tych okolicznościach w całości poświęcały się sprawie najważniejszej – niepodległości. Nie mając własnego państwa, pod wieloma względami pozbawieni byliśmy możliwości normalnego rozwoju, jako pojedynczy obywatele oraz jako narodowa wspólnota losu. Dotknęło to bardzo mocno i negatywnie także rozwój idei liberalnej w naszym kraju.

Wniosek nasuwa się jeden. Raczej nie uda się próba prostego skopiowania zachodnioeuropejskiego modelu partii liberalnej i przeniesienia jej koncepcji na grunt polski. Musimy, jako polscy liberałowie, dziś, w sprzyjających warunkach demokracji liberalnej, racjonalizacji i globalizacji początku XXI wieku zrobić to, co uczynili zachodni liberałowie w wieku XIX. Znaleźć debatę polityczną, która dotyczyć będzie autentycznie polskich spraw dziś i jutro, po to aby przedstawić liberalną receptę na związane z nią problemy. Budować własny, rodzimy program liberalny w zasadzie od zera, oczywiście korzystając przy tym z międzynarodowego dorobku intelektualnego. Tylko tak bowiem uda się zbudować stabilną strukturę oraz stabilne, mocno zakorzenione w polskiej rzeczywistości społecznej poparcie.

Liberalna inteligencja w III RP :)

Marek Beylin:

Jeśli mówi się o liberalnej inteligencji, jej roli w III RP, to oczywiście trzeba sięgnąć do ostatniego 20-lecia. Przede wszystkim liberalna inteligencja dała się wmanewrować w dyskusje często ważne, ale z szerszego punktu widzenia nieistotne. Gdyby sięgnąć do roku 1989, a potem szybko przesunąć się przez kolejne 20 lat, to głównymi tematami dyskusji były tematy o przeszłości, o wymiarze symbolicznym – o dekomunizacji, o tym, czy postkomuniści mają prawo funkcjonować na scenie demokratycznej, o lustracji, o symbolice narodowej. Potem – kiedy PiS doszedł do władzy – były to dyskusje niesłychanie ważne – o demokracji, o państwie praworządnym, o trójpodziale władz, o rzeczach fundamentalnych. Powiedzmy sobie jednak szczerze, jak na państwo po 20 latach demokracji były to dyskusje zawstydzające swoim banałem. Przez 20 lat polskiej demokracji liberalna inteligencja, bo z inteligencją konserwatywną było trochę inaczej, dyskutowała o rzeczach drugorzędnych, pomijając kwestie najważniejsze. Oczywiście, dyskusje o przeszłości są potrzebne, tak samo jak o symbolice narodowej, ale te tematy wypierały wszystkie inne. W pewnym sensie liberalizm został dla wielu ludzi związany z wirtualną dyskusją o przeszłości, dekomunizacji albo prawach publicznych dla postkomunistów. Został częściowo związany z myśleniem o przeszłości, a nie o przyszłości. W pewnym sensie liberalna inteligencja nie porzuciła myślenia z lat 70. i 80. Cały czas te tematy trzymały ją na uwięzi.

W tym 20-leciu były dwie bardzo uproszczone diagnozy Polski. Jedna – kontynuacji i stabilizacji, pod hasłem „wszystko jest dobrze”, z większymi bądź mniejszymi „ale”. Druga diagnoza to budowanie Polski od początku, co widzieliśmy w wykonaniu PiS- u. Nie chcę mówić o tej drugiej diagnozie, bo ona się skompromitowała, chociaż jej przyczyny są interesujące. W jakimś sensie ta diagnoza liberalnej inteligencji, chociaż dla mnie prawdziwa – też się wyczerpała. Stało się tak, ponieważ towarzyszyło jej przekonanie, że o pewnych rzeczach warto dyskutować, a o innych nie. Mianowicie my, w obrębie liberalnej inteligencji, zaczynamy dopiero od niedawna dyskutować o ludziach wykluczonych, o mniejszościach, o feminizmie, o homofobii; chociaż oczywiście byli wśród nas tacy, którzy podejmowali te tematy szczególnie intensywnie – np. Jacek Kuroń czy Karol Modzelewski, ale to schodziło na margines wielkiego nurtu polityki. W pewnym sensie diagnoza stabilizacji ulega unieważnieniu, ponieważ dochodzą nowe tematy, nowe podmioty polityczne, które każą na mijające 20-lecie spoglądać inaczej. Liberalny inteligent jest zagubiony między dwoma obszarami. Z jednej strony, nie bardzo wie, jak rozmawiać o państwie, o wielkiej polityce, żyje bowiem ciągle w przekonaniu, że polityka polska jest przede wszystkim polityką centralnego państwa. Z drugiej strony, nie patrzy na społeczeństwo i nie jest w stanie docenić różnicowania się roli społecznych i kształtowania się mniejszości z własnym głosem. W efekcie liberalny inteligent nie jest w stanie uprawiać dyskusji politycznej ani społecznej. Przyczyny tego są bardzo różne, można mówić o kryzysie idei w ogóle, nadmiarowości różnych wartości, albo o tym, że żyjemy w kryzysie obietnicy demokratycznej.

Andrzej Celiński:

Warto próbować odpowiedzi na pytanie zawarte w temacie debaty, posługując się znanym rozróżnieniem dwóch Polsk, dwóch polskości – Polski Marii Dąbrowskiej i Polski Romana Dmowskiego. Przywołuję tu króciutki, ale jakże istotny esej Jana Józefa Lipskiego: „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”. Mamy z tym do czynienia na co dzień. Polska Michnika i Polska Kaczyńskiego. Polska Rydzyka i Polska Tischnera. Obie Polski. I jakże różne. Dla nas i dla ludzi z zewnątrz polskości. Co się stało, że ta lepsza Polska (dla mnie nie ulega wątpliwości, która Polska jest lepsza, dla „świata” Polską zainteresowanego – tym bardziej), więc co się stało, że ta lepsza wyraźnie przegrywa, oddaje pola tej gorszej?

Chcąc odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie trzeba być ekshibicjonistą, z pewnością kompetencja psychologiczna jest tu niezbędna.

Za bazę dla tej odpowiedzi przyjmuję niegdysiejszy artykuł Waldemara Kuczyńskiego, który w pierwszych tygodniach zdechłej już na szczęście IV Rzeczpospolitej, pisał dobrze o tej III, tak w wymiarze politycznym, jak społecznym, ekologicznym, gospodarczym. Pisał, cytując obficie Eurostat, o tym, jak wiele nam się udało.

Przyjmuję ocenę Kuczyńskiego za swoją, ale chcę wspomnieć druga stronę – „ich”.

Kiedy szedłem na studia w wieku 17 lat, moim sposobem na życie, na sprostanie strasznemu wyzwaniu konkurencji, było szukanie i zbliżanie się do ludzi z półki zupełnie innej niż moja, wyższej półki, do ludzi z pewnością mądrzejszych, oczytanych, myślących. Takim środowiskiem, w którym bardzo chciałem być, był warszawski KIK (dopiero po Sierpniu okazało się, jak ważny to jest przymiotnik – „warszawski”). Wszedłem nieśmiały na jakieś spotkanie i zapytałem kogoś tam, kto zdawał się kompetentny, czy mogę się zapisać. W odpowiedzi usłyszałem pytanie: „znasz tego, tamtego, owego?”. I padły dobre, znane mi skąd inąd, przecież nie osobiście, dobre, ziemiańskie nazwiska. Nie znałem tych osób. Do dzisiaj ich nie znam.

I teraz stawiam pytanie, fundamentalne dla mojego zrozumienia tego, dlaczego przegrywa dzisiaj ta lepsza Polska: czy mój ojciec, który pochodził z zupełnie przeciwległego bieguna niż ludzie o tych nazwiskach (mój dziadek był analfabetą, a ojciec, mimo że później zamożny, do końca życia cierpiał na chorobę głodową) i który miał poglądy cudownie liberalne, był otwarty na świat nieporównanie bardziej zamknięty niż nasz obecny świat, nie nienawidził, choć miał pewnie powody nienawidzić, nie bił choć był osiłkiem, fascynował się kulturą choć nie miał o niej żadnej wiedzy – mógłby znaleźć się, i być dobrze przyjęty w tym dzisiejszym świecie liberalnych wartości?

My „liberałowie” czasu przemiany, próbując realizacji tego wielkiego projektu 1989/1990 roku, zakładaliśmy przecież, oczywiście milcząco, że nasze wartości, nasze pojęcie świata są tak świetne, że ich tłumaczenie właściwie byłoby nietaktem. My nie podjęliśmy nawet marnej próby promocji naszego projektu Polski. Wydawał on się nam absolutną oczywistością.

Nie myślę o tak modnym teraz PR, myślę o jasnym przedstawieniu dylematów, o podjęciu choćby próby powiedzenia, jakiej Polski chcemy.

Druga rzecz, o której chcę coś powiedzieć, jest właściwie anegdotą. Pomyślałem sobie, że jeśli już mówimy o korzeniach tej Polski, w której realnie jesteśmy, powinni tu siedzieć: Mazowiecki, Geremek, Kuroń, Balcerowicz i Kaczyński. Natomiast my, jak tu teraz siedzimy, powinniśmy siedzieć za ich plecami i pełnić rolę złośliwych komentatorów.

W tamtej rzeczywistości robiliśmy projekt, który był projektem nienapisanym. I niepoddanym jakiejkolwiek debacie. To wszystko odbywało się w gronie przyjaciół!

Teraz chcę opowiedzieć o roku 1990. Mazowiecki był wtedy „wpychany” w kampanię prezydencką. Z mojego miejsca widzenia – kompletnie bez sensu. Nie było wtedy żadnych widocznych dla oka przeciętnego obywatela efektów reform. Była za to coraz wyższa fala sprzeciwu wobec tzw. „planu Balcerowicza”. W rzeczywistości – przeciwko nowym mechanizmom regulacyjnym gospodarki. Przeciwko rynkowi! Myślałem wtedy, że nam się nie udaje, bo jest nas za mało, brakuje energii, ludzi, wyobraźni, odwagi. Gdybyśmy to mieli, dałoby się uzasadnić przemiany. To był ten mój projekt „Livis’a” w Płocku. Zabawne, że udało się tamten projekt przeprowadzić dzięki pomocy Leszka Balcerowicza, który wówczas ufał (i sprawdzał!), ale większość w ogóle wówczas nie rozumiała, o co chodzi.

W 1990 roku był wśród polityków tej mojej „lepszej Polski” obraz takiego chama, który ze wsi przychodzi, wchodzi w to liberalne środowisko, z co prawda dobrymi projektami, ale mówi dziwnym dla tego środowiska językiem, mówi tak, jak w XIX wieku mógł mówić Żyd albo cham, bo przecież nie szlachcic, bo takimi tematami po prostu się nie interesuje.

Pośród osób, które w tej debacie powinny uczestniczyć, wymieniam także Jarosława Kaczyńskiego. Środowisko polityczne, w którym byłem na początku lat 90., nie życzyło sobie żadnego pluralizmu Solidarności. Myśleliśmy, że po odepchnięciu od władzy komuny, ale gdzieś tam przecież będącej, potrzebna jest spójna wobec niej alternatywa. Dzisiaj wiem, że Kaczyński wówczas myślał bardziej demokratycznie, politycznie. Nie wiem, czy miał rację w krótkiej ówczesnej perspektywie. Wiem, że my jej nie mieliśmy. Pluralizm bez ograniczeń, jest istotą demokracji. Z drugiej zaś strony, Kaczyński proponował jedynie inną strukturę udziałów we władzy, a nie inny projekt Polski. Nie politycznej Polski, ale po prostu Polski. Zderzyliśmy się z czymś, co dzisiaj można by nazwać „bezprojektowym” populizmem. Łatwa alternatywa, łatwa łatwością braku własnego programu i oczywistością roszczenia, bez odpowiedzialności.

Aleksander Smolar:

Kiedy w debatach na temat inteligencji ujawniają się rozmaite frustracje, wynikają one często z przekonania o przewodniej roli inteligencji. Nie będę sięgał tak daleko do historii, jednak cofnę się poza rok 1989. Jest to o tyle istotne, że inteligencja powraca do swojej dawnej, przywódczej, niezależnej od władzy roli dopiero w latach 70.-80., wraz z kształtowaniem się opozycji demokratycznej. Jest taki bardzo piękny, przejmujący tekst Andrzeja Kijowskiego o tym, jak wraca on do domu jako „syn marnotrawny”, i jak bardzo jest z tego powodu szczęśliwy. Wraca do narodu, przaśności, Kościoła, do tego wszystkiego, co definiuje tradycyjną Polskę. Można powiedzieć, że Kijowski – w sposób metaforyczny – opisał los tej części inteligencji, którą nazywamy liberalną (jest to pojęcie nieprecyzyjne, są ludzie, którzy byliby oburzeni tym, że uzurpuje się to określenie dla pewnej formacji). Jest to czas wielkiego szczęścia, powstaje wówczas niezależny obieg, wybitni pisarze jak Konwicki czy Brandys, którzy mają za sobą również okres mniej szlachetny, zaczynają w nim wydawać. Pamiętam doskonale, że jako emigrant widziałem ich przyjeżdżających do Paryża. Byli szczęśliwi w czasie rozkładu Polski Ludowej, odnaleźli bowiem swoje miejsce – niezależne, krytyczne, w jakimś sensie również kompensujące, rehabilitujące ich postawy w poprzednich dziesięcioleciach.

Dla tej grupy powstanie KOR-u było czymś wielkim, było spełnieniem marzeń liberalnej, często lewicowej inteligencji. Nieprzypadkowo punktem odniesienia był dla nich Stefan Żeromski. KOR – pojednanie, współpraca z robotnikami – to było coś wielkiego. Momentem degradacji dla tej inteligencji było powstanie Solidarności. W tym czasie okazało się, że nie są oni przywódcami, lecz doradcami. To jest zupełnie inna rola. Rola doradcy to rola człowieka uzależnionego, który nie podejmuje decyzji, tylko wykonuje polecenia szefa. Zwłaszcza jeżeli szef jest tak kapryśny jak Lech Wałęsa. Andrzej Celiński, który z nim współpracował, wie o tym doskonale. Oczywiście rola ta jest bardzo istotna – wielu ludzi, jak chociażby Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń czy Bronisław Geremek – odegrało wtedy wielką rolę. Byli oni jednak kontestowani przez formacje narodowe, przez „prawdziwych Polaków”, jednocześnie można to postrzegać jako swego rodzaju ludową kontestację pewnej uprzywilejowanej grupy.

Inteligencja odnalazła swoją rolę dzięki generałowi Jaruzelskiemu. Wraz z wprowadzeniem stanu wojennego wojsko i policja wypędziły z placu publicznego miliony Polaków. Tak naprawdę opór z lat 90. to opór inteligencji, który przyjmuje w dużym stopniu formy symboliczne. Prasa niezależna, dni kultury w kościołach, samoedukacja, aktorzy bojkotujący telewizję, eseje Adama Michnika z więzienia – to były najbardziej wyraziste symbole opozycji z okresu stanu wojennego. Nie znaczy to oczywiście, że robotnicy nie działają, jednak ich rola jest mniejsza, ponieważ te formy oporu jako symboliczne pasują raczej do inteligencji. Poza tym inteligencja była bezpieczniejsza niż robotnicy, którzy mogli w każdej chwili stracić pracę, trafiali do więzień, bito ich. W tych warunkach inteligencja odnajduje swoją przywódczą rolę. Lech Wałęsa jest zresztą tego świadom. Mówił on w jednym z wywiadów o „przewodnikach stada”. O tym, że teraz nastał czas inteligencji. Język Lecha Wałęsy był jednak zbyt drastyczny jak na demokratyczne maniery. Z tego powodu inteligencja warszawska go ocenzurowała. W pełnej wersji wywiad ten ukazał się dopiero w krakowskim piśmie i widać tam cały antydemokratyzm w mentalności Lecha Wałęsy, który jako przywódca odegrał, paradoksalnie, ogromną rolę w budowaniu demokracji. Czym było powstanie Komitetów Obywatelskich, do których z obecnych tutaj osób należał Andrzej Celiński? Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie to był dokonany zamach na związek robotniczy. Inteligencja przejęła władzę. Komitety Obywatelskie powstały po to, aby budować Polskę polityczną, a nie społeczną, robotniczą czy związkową. Były oczywiście „rodzynki” robotnicze, np. Zbyszek Bujak, ale ich rola była drugorzędną. Nie jest zatem niczym dziwnym to, co chcieli zrobić Władek Frasyniuk z Lechem Wałęsą po wyborach, czyli zlikwidować Komitety Obywatelskie, przywrócić dominację robotniczą. To się jednak nie udało, inteligencja objęła wówczas władzę w Polsce, tak samo jak w II Rzeczypospolitej, chociaż mechanizm był inny.

Uważam, że inteligencja wiele osiągnęła, jednocześnie jednak sama się zlikwidowała, a mogła jako formacja wyłonić siłę polityczną. Dokonała wielkich rzeczy m.in. przez swoją antypolityczność. Prawdą jest, że tacy ludzie jak Michnik, Mazowiecki czy Geremek byli wówczas przeciwko pluralizacji sceny politycznej. Co więcej, Bronisław Geremek pozostawił ślady na piśmie – prowadził debaty międzynarodowe z premierem Portugalii, który mówił, że nie ma demokracji poza demokracją parlamentarną i pluralistyczną, natomiast Geremek twierdził, że jest, i że my ją wymyślimy. To samo mówił Havel w Czechach, on zresztą do dziś pozostaje średnim demokratą, jest arystokratyczny i odnosi się z pogardą do pluralistycznej demokracji. Był to wówczas rozpowszechniony tok myślenia – „my wymyślimy lepszą demokrację”.

Pojawiały się też argumenty poważniejsze, mniej ideologiczne. Na przykład taki, że w czasach tej traumy, jaką przechodzimy podczas przemian, lepiej jest zachować jedność. Logika wojska. Wiedzieliśmy, na przykład dzięki naszym doradcom, jak powinna wyglądać transformacja ekonomiczna, która została przeprowadzona radykalnie, żeby nie powiedzieć brutalnie (reforma Balcerowicza). Moim zdaniem – na szczęście. Trzeba widzieć dwie rzeczy – po pierwsze, nieuchronną tego konsekwencją musiało być powstanie pogłębiającej się luki między elitami. Wystąpił konflikt między tymi, którzy narzucili przemiany gospodarcze, a tzw. masami ludowymi, które za transformację ponosiły bardzo wysoką cenę, nawet jeżeli w dłuższej perspektywie na tym skorzystały. Tak naprawdę wszyscy dzisiaj z tego korzystają. Polska jest inna niż 20 lat temu. W międzyczasie ludzie płacili straszliwą cenę – psychologiczną, ekonomiczną itd.

Po drugie, w tym procesie dokonała się „zdrada” inteligencji. Ta, która przewodziła Polsce, sprzeniewierzyła się własnemu etosowi, własnej tradycji, co ja osobiście pochwalam. Wierność i zdrada są wartościami względnymi. Trzeba zawsze określić, wobec czego wierność i wobec czego zdrada. Wierność nie zawsze jest czymś godnym pochwały, podobnie zdrada nie zawsze jest godna potępienia. Tradycyjna inteligencja w Polsce była głęboko antykapitalistyczna, odnosiła się z pogardą do kultury mieszczańskiej. Dokonała wyboru, przecząc swojej całej tradycji i kulturze. Zaowocowało to zniknięciem tej formacji, która istnieje jako odrębna jednostka w czasach drastycznych przemian, kiedy naród nie ma własnego państwa, własnej gospodarki, dyplomatów itd. Tradycyjnie również inteligencja ma dwuznaczny stosunek do demokracji. Można bowiem powiedzieć, że demokracja jest w sferze publicznej odpowiednikiem tego, co rynek prezentuje w sferze ekonomicznej.

Marzenie o zjednoczonym narodzie pod przewodnictwem oświeconych elit było wyrazem dramatycznego wyboru związanego z ciężkimi zadaniami, które stały przed Polską, ale również z przesiedleniem kultury inteligenckiej. Pewne zarzuty, jakie padały pod adresem Unii Demokratycznej czy Unii Wolności, np. że jest to formacja „przemądrzała”, były poniekąd prawdziwe. Było tam trochę tego inteligenckiego stosunku elit do mas. Gardzono również polityką jako koniecznością zdobywania poparcia wyborców, w czym świetna jest partia, która obecnie rządzi. Partia ta, zainteresowana bardziej obrazem jaki stworzy, niż rzeczywistością, to druga skrajność. Ta inteligencja przejmująca władzę w Polsce w ogóle nie liczyła się ze zdobywaniem poparcia społecznego. Z przyjemnością popełniała stopniowe samobójstwo i osiągnęła to, do czego zmierzała. Jej celem było zbudowanie określonej Polski. Do tej „rodziny” należały różne osoby, od humanistycznego chrześcijanina Tadeusza Mazowieckiego po technokratę-ekonomistę Leszka Balcerowicza. Oni wszyscy byli antypolityczni, uważali, że są pewne wyższe cele, które należy realizować bez względu na koszty. W tym sensie ta formacja zniknęła wtedy, kiedy powinna – wraz z końcem transformacji. Wykonała zadanie, Polska przeszła w pewnym sensie do normalności, niezbyt może pięknej, ale normalność rzadko taka bywa. Ta formacja, która nie potrafiła zdobyć wyborców, zrealizowała własne idee.

Andrzej Jonas:

Moim zdaniem inteligencja nie zniknęła. Ma ona, od czasu do czasu, ogromną społeczną rolę do odegrania. Kiedy przychodzi normalność, inteligencja w naturalny sposób się wycofuje do uniwersytetów czy katakumb. Zgodnie ze starym spostrzeżeniem pani profesor Ossowskiej, „inteligencja nie nadaje się ani do biznesu, ani do polityki”. Ma po prostu inne cele, inne wartości. Nie wiem, czy znają państwo jakiegokolwiek reprezentanta inteligencji, nie mówię „inteligentnego człowieka”, bo to jest zupełnie inna sprawa.

Co do „płaczu” Andrzeja Celińskiego nad tym, że inteligencja odeszła od sterowania krajem – jest to przecież proces naturalny, inaczej mielibyśmy do czynienia z rzeczą straszną, mianowicie z realizacją projektu utopijnego. Tak długo, jak pozostawało to w sferze projektu, była to wizja, która przewidywała rzecz niemożliwą w realizacji, a mianowicie, że inteligencja będzie kierowała krajem w warunkach normalnych. Po to, aby kierować krajem, trzeba mieć przede wszystkim „ciąg” na władzę. Inteligencja go nie ma. Wydaje mi się, że obserwujemy pewną degradację roli inteligencji, równolegle do osłabienia roli elit. Nie jestem historykiem, socjologiem, etnografem, ale wydaje mi się, że w historii świata mamy do czynienia z pewnym falowaniem. Bierze się to z możliwości rynkowych, technologicznych, z niesłychanie długiego okresu prosperity. Jest wiele rozmaitych przyczyn natury politycznej, naukowej i społecznej, które sprawiły, że umasowienie we wszystkich dziedzinach życia społecznego, od kultury po gospodarkę, teraz triumfuje. Obserwujemy w związku z tym pewne zagubienie i naturalne poszukiwanie nowych wektorów. Wydaje mi się, że może je wskazywać tylko inteligencja i jestem przekonany, że wkrótce zaczną się kształtować nowe elity, a może nawet już się kształtują. Elity te odtworzą bieg wydarzeń, który obserwuje się w cywilizacji. Pojawią się nowe wizje, nowe kierunki, nowe cele. Wszystko jedno, czy te cele będą mówiły o ochronie środowiska naturalnego, czy o triumfie praw człowieka nad egoizmem kolektywnym. Nastanie z pewnością faza, kiedy cele te zostaną osiągnięte i nastąpi kolejne umasowienie. Zgadzam się tutaj całkowicie z Aleksandrem Smolarem – jesteśmy w okresie normalnym. Wszystkie negatywy i pozytywy naszego czasu, włącznie z dość przerażającą wizją IV Rzeczypospolitej, to zjawiska wyrastające z naturalnych przyczyn, zdarzały się zresztą już niejednokrotnie, i to nie tylko w Polsce. Myślę, że wielkim dziełem inteligencji jest przygotowanie na nie społeczeństwa. Kiedy nadchodzi odpowiedni moment, wygrywa co prawda Prawo i Sprawiedliwość, ale przynajmniej nie zostaje wybrany Tymiński, więc jest się czym pocieszać.

Leszek Jażdżewski:

Trochę paradoksalny ten optymizm. Chciałbym, żebyśmy przeszli do konstruktywnej krytyki liberalnej inteligencji. Problem polega na tym, że bardzo często ta krytyka wychodzi z ust ludzi, których nie chcemy słuchać. Jeżeli coś powie Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz albo inni ludzie tego pokroju, to często wszystkie zarzuty są negowane – poniekąd zresztą słusznie – tylko z racji tego, kim są ci ludzie. Z drugiej strony istnieje pewna martyrologia – co prawda nie mogę z racji wieku przyznać się do bycia częścią pokolenia, które angażowało się politycznie przez te 20 lat, ale mocno się z nim identyfikuję. Bardzo często wobec liberalnej inteligencji, to się już pojawiło w wypowiedzi Andrzeja Celińskiego, używa się określeń: „grupa towarzyska”, „grupa znajomych”. Tak naprawdę Unia Demokratyczna również była grupą znajomych, a nie partią, w której odnajdywało się tezy polityczne. Bardzo dużo zarzutów wobec tego środowiska, nazwijmy je umownie środowiskiem „Gazety Wyborczej” i Unii Wolności, tak bowiem należałoby zdefiniować liberalną inteligencję w szerokim znaczeniu, skupiało się wokół tego, że była to grupa zamknięta, w której etos inteligencki został zamieniony na odruchy stadne. Panowie z „Europy” [dodatek do „Dziennika” – przyp. red.], Krasowski i Michalski celują w takich zarzutach. Pytanie brzmi: czy takie zarzuty nie są uzasadnione? Poproszę o zabranie głosu Andrzeja Celińskiego, który użył dzisiaj określenia „grupa towarzyska”.

Andrzej Celiński:

Z mojego punktu widzenia fundamentalne jest pytanie, proszę wybaczyć osobistość tego pytania – czy mój ojciec, który pochodził z nizin społecznych, którego ojciec i brat byli analfabetami, ale który się wspiął, poprzez wykształcenie, energię, i coś wielkiego co w sobie miał – gdyby żył w 1989/1990 roku, mógłby znaleźć się w tym środowisku, czy też nie. I moja odpowiedź brzmi jednoznacznie – nie! Nasze wartości, liberalne wartości były z pewnością jego wartościami. On jednak, chłop z pochodzenia, inżynier z wykształcenia i powołania, wynalazca – każdą decyzję liczył. Cel i określone parametry – to były granice jego myślenia. A więc wszystko co ważne musiało być funkcją celu.

W naszym środowisku występował deficyt takiego myślenia. Zresztą, występuje do dziś.

Rola „naszej” inteligencji, nie inteligencji mojego ojca, ale naszej, opozycyjnej, „inteligenckiej”, warszawskiej – jak kto zwał – zakończyła się ostatecznie w roku 1993. Wtedy, kiedy w wyborach zwyciężyła Polska. Nie Polska naszych marzeń, nie Polska Dąbrowskiej, ale taka, która jest.

Od tamtego czasu, od roku 1993, nic się specjalnie nowego nie wydarzyło. Myślę o kreatywności, o jakiejś koncepcji, o czymś rzeczywiście nowym.

Pytanie – co dalej?!

My zawłaszczyliśmy w jakimś stopniu sferę publiczną. Może nie było innego wyjścia w 1989 roku. Lecz dalej tę sferę zawłaszczamy, ale już bez koncepcji, bez kreacji, bez tej wielkiej wizji celu.

Klasa polityczna jest coraz mniej twórcza. Mechanizmy prawa naszego państwa wymierzone są wprost przeciw innowacjom, kreatywności. One są z minionej epoki. Mało który polityk zdaje sobie z tego sprawę. A im młodszy, tym mniej.

Polska przestaje być podmiotem swojej polityki. Także polityki międzynarodowej. Demokracja jest w uwiędzie. Każdy kto ma oczy to widzi. Tę defensywę. To przeciwieństwo wielkiego solidarnościowego zrywu. To jest nasz dramat.

Leszek Jażdżewski:.

Jeśli się wczyta w „Gazetę Wyborczą” z początków transformacji, a myślę że jest to dobry sposób na poznanie, co ludzie z grona liberalnej inteligencji wówczas myśleli, znajdzie się tam głównie obawy przed odnową endecji, przed nowym rokiem ’68. Jest jednak również obawa przed vox populi, jaki reprezentuje Wałęsa. Trzeba przyznać, że pierwsze decyzje polityczne, które podejmuje ta grupa, np. wystawienie premiera Mazowieckiego w wyborach na prezydenta, jest ogromną porażką w walce z „ciemnogrodem”, ze Stanem Tymińskim. Należy też zwrócić uwagę na akcenty antysemickie w kampanii Lecha Wałęsy. Chciałbym, panie Marku, aby pan powiedział, jakie fobie, obsesje, idee – być może bardzo szlachetne – definiują tego inteligenta, który, jak pan stwierdził, po 20 latach walki o demokrację w tym kraju, wypalił się

Marek Beylin:

Myślę, że ta inteligencja organicznikowsko-emocjonalno-niepodległościowa wchodziła w 1989 roku w nową Polskę z bardzo prostymi, podstawowymi ideami: wolność, równość, niepodległość. W wolnej Polsce liberalna inteligencja pokłóciła się przy okazji różnych kwestii (spory o aborcję, lustrację, Irak itp.) Pomimo konfliktowości, nabierała ona jednolitości w zwarciu. Na przykład, na początku lat 90. zjednoczyła się z powodu zagrożenia ze strony SLD, które obejmowało władzę. Niwelowały się wówczas wszelkie różnice, a zostawały proste wartości. Podobnie było ostatnio, kiedy władzę objął PiS. Przyjęło się wtedy, że ci, którzy są przeciwko PiS-owi, są za demokracją i nie dyskutowaliśmy, za czym konkretnie optujemy. Inteligencja rzeczywiście wchodziła w rok 1989 z pewną utopią. To nie była bynajmniej utopia liberalna, raczej utopia „dobrego socjalizmu”, którego nikt nie widział na oczy, ale którego wszyscy pragnęli. Szerzyła się wówczas w społeczeństwie ogromna nieufność wobec kapitalizmu. Inteligencja dostała po głowie, ponieważ nie mogła sformułować żadnej rozsądnej alternatywy dla tej drogi, jaką promował Leszek Balcerowicz. To się po prostu działo – my za tym nie nadążaliśmy. Było to dla nas dramatyczne doświadczenie. Jacek Kuroń przeżywał gorzki dramat. Wiedział z jednej strony, że musi budować kapitalizm, natomiast ubolewał nad tym, że przez to „utleniły się” cenne dla niego wartości, tj. społeczna solidarność, wzgląd na słabszych itd. Dylemat tego lewicowego inteligenta, który budował kapitalizm po części z entuzjazmem, a po części z goryczą, doskonale oddaje stan ducha inteligenta, dzisiaj nazywanego liberalnym. W 1989 roku był to przede wszystkim inteligent utopijny.

Leszek Jażdżewski:

Pytanie brzmi również: czy nie było tam także czynników natury psychologicznej, swego rodzaju paternalizmu zarzucanego często liderom Unii Wolności oraz „Gazecie Wyborczej”? Czy nie jest tak, że liberalne elity same się od narodu odizolowały? Chciałbym przedstawić tutaj cytat z wypowiedzi pewnego katolickiego filozofa – „nie zrozumie pan nigdy swojego narodu, bo nie szedł pan nigdy na pielgrzymkę na Jasną Górę”. Być może ci ludzie powinni pójść na Jasną Górę?

Aleksander Smolar:

Trzeba sobie uświadomić dylemat, przed którym stała ta elita. W różnych zachodnich opracowaniach autorstwa najwybitniejszych specjalistów był głęboki pesymizm odnośnie możliwości transformacji w naszym kraju. To ze względu na bardzo prosty i oczywisty dylemat. Przemiany rynkowe i przemiany demokratyczne to jakby dwa pociągi, które muszą się ze sobą zderzyć. Ich logika jest zupełnie odmienna. Logika demokratyczna to logika równości. Logika rynkowa z kolei to logika różnicowania losów, szans na przyszłość. Dramat polega na tym, że logika demokratyczna poprzedza rynkową. Przemiany demokratyczne potrafią zablokować przemiany rynkowe, miało to miejsce w wielu krajach Ameryki Łacińskiej. To dlatego, że te grupy najbardziej poszkodowane w przemianach rynkowych mogą zebrać się w silną organizację i zablokować zarówno przemiany rynkowe, jak i demokratyczne. Takim zagrożeniem był Tymiński. Publicyści zachodnioeuropejscy byli przekonani, że zmierzamy ku cyklowi latynoamerykańskiemu. U nas ten problem został rozwiązany bez użycia środków dyktatorskich. Wielu liberałów, również tych na najwyższych stanowiskach, czyniło wyraźne aluzje jakoby bez „wzięcia za mordę” tego narodu nie da się Polski poprowadzić do nowoczesności. Wiele osób tak myślało. Te same środowiska, które wysuwały postulaty takie jak ograniczenie pluralizmu, były jednocześnie środowiskami głęboko demokratycznymi. Ujawniło się to podczas rządów Wałęsy, kiedy sprzeciwiały się one falandyzacji polityki.

W wyborach w 1990 roku to środowisko odczuwało autentyczne zagrożenie, na szczęście nieuzasadnione. Środowisko liberalnej inteligencji było niewzruszenie prodemokratyczne. Przeprowadzając niezgodne z jej duchem reformy rynkowe, pozostawała ona wierna wartościom demokratycznym. Ciężko znaleźć jakąkolwiek wypowiedź ze strony tej inteligencji, która by im zaprzeczała. Jeśli chodzi o paternalizm elit – przywoływanie tutaj zdania Geremka jest groteskowe. Nie ma w nim nic nagannego. Ja mogę zacytować setki podobnych wypowiedzi: „Jest Europa, ale nie ma jeszcze Europejczyków”, „Są Włochy, ale nie ma jeszcze Włochów”. To są cytaty z wypowiedzi wybitnych postaci europejskich. Tymczasem u nas środowiska wrogie Geremkowi zrobiły z niego antydemokratę, choć ich przedstawiciele sami często grzeszyli przeciwko podstawowym zasadom demokratycznym. Geremkowi natomiast nie można przypisać ani jednej decyzji czy wypowiedzi, która by zaprzeczała wartościom demokratycznym. Środowisko liberalnej inteligencji stanowiło elitę. Pamiętajmy, że na tę partię głosowały miliony Polaków. To nie były żadne wąskie elity, lecz szeroko pojmowana elita narodu, która chciała modernizacji kraju, nawet jeżeli przyszło jej potem zapłacić za to cenę, jak to miało miejsce w przypadku nauczycieli. To był oczywiście wielki rozdział w polskiej demokracji, ale musiał się on skończyć. Budowanie normalnej demokracji kosztowało to środowisko utratę racji bytu.

Głos z sali:

Prof. Zbigniew Pełczyński:

Mnie, jako zewnętrznego obserwatora, uderzył niesłychany idealizm tej grupy, która przejmowała władzę w 1989 roku. Dawna elita została zastąpiona przez nową, zupełnie nieprzygotowaną na czekające ją wyzwanie. Zadanie było bardzo proste, a jednocześnie niesłychanie trudne: zbudować na ruinach starego ładu, oczywiście likwidując szkodliwe pozostałości, nowy ład: gospodarczy, polityczny, społeczny, prawny. To było kolosalne historyczne zadanie, bez precedensu. „Forma pokojowej rewolucji”. Ta elita nie bardzo wiedziała, jak sobie z tym poradzić, jak przejść od marzeń do rzeczywistości XX wieku. Robiła co mogła, ale to przerastało jej możliwości. W Polsce tak naprawdę nikt nie był przygotowany do zmiany ustroju. Mam pewien przykład z własnego doświadczenia, z czasów, kiedy byłem doradcą prof. Geremka w Komisji Konstytucyjnej Sejmu. Trzy pierwsze posiedzenia zostały poświęcone aksjologii konstytucji. Trzy miesiące cennego czasu zmarnowane na intelektualne debaty o wartościach! Konstytucja demokratycznego państwa jest przecież praktycznym mechanizmem tworzenia silnej, a jednocześnie ograniczonej władzy, gdzie organy współpracują ze sobą, a nie wzajemnie utrudniają sobie funkcjonowanie. Konstytucja to również zabezpieczenie obywatelskie przed nadużyciami tejże władzy. Dopiero po wielu latach, i to nie do końca doszliśmy do tej wiedzy w Polsce.

Elita naiwnie sądziła, że społeczeństwo jakoś zaakceptuje te wszystkie drastyczne przemiany bez zastrzeżeń. Zadanie było więc niesłychanie trudne; brakowało wiedzy praktycznej, narzędzi politycznych. Nie zbudowano tego, co kultywowano od lat w nowoczesnych państwach, czyli silnego korpusu urzędniczego, który wspiera polityków. Jednym z koniecznych instrumentów, by stworzyć nowoczesne państwo, jest system partyjny, którego w przeciwieństwie do systemu służby cywilnej, nie da się niestety zadekretować. W Polsce powstał bardzo kiepski system partyjny, niezakorzeniony w interesach, odcięty od wyborców. Kiedy obserwuje się zachodnie systemy partyjne, widać, że najpierw był jakiś duży, wspólny interes: masowy, gospodarczy czy religijny, wokół którego gromadzili się ludzie, a potem politycy. Polskie partie powstały w jakiś dziwny sposób, od góry poprzez wydzielanie się małych elit i potem szukania sobie wyborców, to był niemal cud, że tyle dało się jednak osiągnąć.

Aleksander Smolar:

Elity formują się zupełnie na innej zasadzie, to znaczy nie na zasadzie ruchów społecznych, ale interwencji zewnętrznej (zieloni, ruchy kobiece) i to jest pozytywną oznaką destabilizacji, polityki wprowadzania nowych tematów, problemów, elit, ale to nie podstawowy kanał formowania się polityki demokratycznej. Te partie, które dzisiaj dominują, nie są stabilne, nie są przyszłością polskiej polityki, ona będzie jeszcze ewoluowała. Czy naprawdę można liczyć, że stabilne jest tylko Radio Maryja i Kościół Katolicki? Uważam, że nie. Moim zdaniem jesteśmy paradoksalnie w okresie antypolitycznym. Przede wszystkim reakcją na proces transformacji było wielkie zmęczenie, pojawił się język populistyczny. PO posługiwało się językiem, który niewiele odbiega od języka PiS-u. Sam Tusk mówił afirmatywnie o odpowiedzialnym populizmie. Miłość do Platformy ma w sobie rzecz paradoksalną. Kocha się Platformę, bo ona „nic nie robi”. W gruncie rzeczy partia ta zapewnia Polakom komfort. Przez te półtora roku reformy były minimalistyczne. Teraz podczas kryzysu jest oczywiście gorzej i od państwa oczekuje się obrony, co z pewnością doprowadzi do zmiany polityki.

W kwestii łączenia przeszłości z przyszłością. Miałem od początku świadomość, że formacja, z którą się identyfikowałem, i za którą odczuwam głęboką nostalgię, jest skazana na śmierć. Nie potrafiła ona łączyć wzniosłych celów i wizji z interesami swoich wyborców, żeby mieć poparcie i móc te cele realizować. Uważała, że wyborcy powinni wykazać się dojrzałością i mieć na uwadze dobro ogólne. Normalna partia polityczna, i dziś mamy tego przykład, jest zorientowana bardziej na zdobywanie wyborców niż na długofalowy interes narodowy. Musi powstać jakaś synteza nowego typu. Moim zdaniem będzie to wymuszane przez dojrzewanie społeczeństwa oraz zmiany, które przyjdą z zewnątrz.

Andrzej Jonas:

Wydaje mi się, że mamy za sobą okres rewolucyjny. Bez względu na to, jakie zmiany przyniesie kryzys. Co nie oznacza, że wyzwania, stojące przed polskim społeczeństwem, są małe. Inteligencja po okresie bohaterskim wróci do czegoś, co znamy z polskiej historii, czyli pracy u podstaw. Większość socjologów zauważa, że instrumentem państw zmierzających do zamożności, jest kapitał ludzki. W okresie tych ostatnich 20 lat Polacy inwestowali w siebie, uczyniliśmy ogromny skok edukacyjny, który nie ma sobie równych w historii. W tak krótkim czasie wzrosła przecież liczba ludzi, dysponujących dyplomami wyższych uczelni.

W momencie osiągnięcia zamożności dalszym instrumentem jest kapitał społeczny, pod tym względem zajmujemy jedno z ostatnich miejsc. Elementem kapitału społecznego jest przede wszystkim zaufanie oraz zdolność do wytwarzania najrozmaitszych wspólnych projektów. My w ogóle nie dysponujemy takimi umiejętnościami. To jest niesłychanie dramatyczna konstatacja. Według obliczeń po 10 latach wyeksploatujemy kapitał ludzki i na rynek powinien wejść kapitał społeczny. Przed inteligencją polską stoi więc wielkie zadanie, i chyba właśnie niepolityczne. Jest ona tą grupą, która nie koncentruje się na własnym merkantylnym interesie, ale widzi dalej.

Marek Beylin:

Myślę, że rola inteligencji jest podwójna. Z jednej strony praca organicznikowska, budowanie instytucji, świadomości, praca edukacyjna, działalność ośrodków lokalnych (ponieważ wiele rzeczy dzieje się poza wielkimi miastami). Ktoś powinien opowiedzieć Polakom o Polsce i o Europie, tak, by ta opowieść zawierała jakąś utopię. Głęboko wierzę, że na dłuższą metę ani polityka, ani życie społeczne nie daje się prowadzić bez elementów wizyjnych. To się niewątpliwie narodzi. Jak z liberalizmu stworzyć rodzaj utopii politycznej? To jest niesłychanie trudne, bo przyzwyczailiśmy się, że liberalizm jest czystą pragmatyką. To oczywiście nieprawda, bo liberalizm ma swoje korzenie ideologiczno- heroiczne, był ideologią sprzeciwu, walczącą. Być może czas wrócić do korzeni. Moim zdaniem najważniejsze są idee, szczególnie w Polsce, gdzie instytucje debaty są zdegenerowane. Proszę spojrzeć na telewizję, to niebywałe, co tam się dzieje. Gazety często są na takim samym poziomie. Zostają książki, stowarzyszenia, kluby, spotkania – takie jak to.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję