Rok Marka Edelmana :)

Zarówno Łódź, jak i Warszawa zdecydowały się na ustanowienie 2019 roku Rokiem Marka Edelmana, z okazji setnej rocznicy jego urodzin i dziesiątej rocznicy śmierci. Środowiska, którym leży na sercu zachowanie pamięci o ostatnim przywódcy Powstania w Getcie, wbrew woli rządzących, którzy zablokowali głosowanie w Sejmie, będą w tym roku szczególnie aktywne, licząc na żywe zainteresowanie.

Tu mówi o tym Paula Sawicka, współautorka książki „I była miłość w Getcie”:

Paula Sawicka o Roku Marka Edelmana

Paula Sawicka opowiada o Roku Marka Edelmana, o książce "I była miłość w Getcie" oraz o filmie w reż. Jolanty Dylewskiej pod tym samym tytułem.

Gepostet von Wolność Równość Demokracja am Sonntag, 24. März 2019

19 kwietnia odbędą się Niezależne Obchody Rocznicy Powstania w Getcie Warszawskim, na które w imieniu organizatorów zapraszam. Proszę również o wsparcie organizacji obchodów: Zbiórka na Niezależne Obchody Rocznicy Powstania w Getcie Warszawskim.

Założyliśmy na Fejsbuku stronę „Marek Edelman”. To może być dobre miejsce, na którym będziemy Państwa informować o różnych wydarzeniach związanych z Rokiem Marka Edelmana. Oczywiście, wielkie znaczenie ma łódzkie Centrum Dialogu im. Marka Edelmana, tym bardziej, że przecież redakcja Liberte wywodzi się z tego miasta, w którym nasz bohater po wojnie pracował.

Szanowni Państwo,
bardzo Was proszę o życzliwe zainteresowanie inicjatywami związanymi z Rokiem Marka Edelmana. Który był patriotą. Który angażował się w życie społeczne.

W 2006 roku, tj, za pierwszych rządów Kaczyńskiego, Marek Edelman tak mówił o sprawujących władzę i o ich tubie propagandowej – Radiu Maryja:

„Wrogiem demokracji jest ten, kto dopuszcza do szerzenia antysemickich, nacjonalistycznych i faszystowskich haseł; ten, kto chce wzbudzić nienawiść do „innych”, „obcych”, do ludzi, którzy mają odmienne poglądy na świat, więc nazywa ich wrogami Polski.”

I dalej:
„Jeżeli ta nowa, „naprawiona” Rzeczpospolita ma się wyrażać językiem nienawiści – a taki wciąż płynie z Radia Maryja – to rzeczywiście jestem przeciwko… Przeciwko temu, żeby ludzie, którzy mają dziś w Polsce władzę, odwoływali się do najniższych instynktów. I żeby myśleli, że stali się posiadaczami jednej jedynej racji. Jestem przeciwko tej drodze, na którą Jarosław Kaczyński chce wepchnąć Polskę.

Sformułowania, jakich używa Jarosław Kaczyński, brzmią szczególnie niebezpiecznie w ustach człowieka, który chce w swoich rękach skupić pełnię władzy, który chce pod swoje dyktando reformować wymiar sprawiedliwości czy służby specjalne, który chce, aby społeczeństwo było posłuszne i zachwycało się jedynie słuszną ideą głoszoną przez Radio Maryja. Mam nadzieję, że społeczeństwo polskie kategorycznie przeciwstawi się dyktatorskim zapędom Jarosława Kaczyńskiego.

Z tego, co mi wiadomo o chrześcijaństwie, jest to religia miłości. Człowiek, który posługuje się językiem nienawiści, sam wyklucza się z chrześcijaństwa.

Jestem przeciwko Radiu Maryja, i to oznacza, że jestem za Polską demokratyczną i sprawiedliwą, Polską, która nie zapomniała o ideałach I Zjazdu „Solidarności”.”

Marek Edelman – jak widać z powyższego cytatu, i co przypominam, miał ugruntowane zdanie na temat Kaczyńskiego i jego wizji Polski i świata. Już w 2006 roku mówił o faszyzmie, czyli o tym, co my tyle lat później uświadamiamy sobie nieśmiało i niechętnie.

Ciapaci, kozojebcy i terroryści. Islamofobia w Polsce :)

Realne problemy z integracją imigrantów i ich potomków w Europie Zachodniej, krwawe zamachy fundamentalistów, niekontrolowany napływ uchodźców, postkolonialne poczucie wyższości dawnych imperiów to realne czynniki, które mogą sprawiać, że w krajach takich jak Francja, Wielka Brytania czy Niemcy poglądy islamofobiczne, choć godne pożałowania, mogą być w jakimś stopniu zrozumiałe. Skąd jednak islamofobia w Polsce, gdzie nie ma potrzeby tworzenia ideologii obronnej przed islamem?

15 Newsha Tavakolian, Listen (Imaginary CD Covers), 2011W Polsce nie może być mowy o zagrożeniu ekonomicznym czy kulturowym ze strony islamu, niezależnie od percepcji społecznych tego problemu. Nie tylko ze względu na znikomą liczebność tej grupy, lecz także z uwagi na jej dobrą integrację. Katarzyna Górak-Sosnowska pisze o islamofobii platonicznej – istniejącej przy braku bezpośrednich doświadczeń z muzułmanami, a na marginesie odnotowuje, że islamofobia nie jest w Polsce statystycznie odnotowywana z braku danych1.

Polska wytworzyła własny mit „Polski jagiellońskiej”, następnie Kresów, który służył uwiarygodnianiu polskiej ekspansji, a potem pretensji na wschodzie – tam, gdzie etniczni Polacy znajdowali się w mniejszości. Przedrozbiorowa Rzeczpospolita Obojga Narodów, będąca wyobrażonym punktem odniesienia, mogłaby być zaklasyfikowana zarówno do świata Wschodu, jak i Zachodu. Polska wobec własnego Orientu, tj. Kresów, występowała z innych pozycji niż Zachód wobec kolonii. Polska, kolonizując wschód, jednocześnie się nim stawała w stopniu, jaki był niemożliwy dla potęg morskich, takich jak Wielka Brytania czy Francja, w stosunku do Afryki Północnej, Bliskiego Wschodu czy Indii. Polonizacja Rusinów oznaczała też inkulturację Rzeczpospolitej pierwiastkami orientalnymi. Wilno i Lwów stanowiły realne przestrzenie przenikania się Orientu i Okcydentu.

Słynny amerykański politolog Samuel Huntington przeprowadza linię podziału między cywilizacjami na linii oddzielającej katolicyzm od prawosławia (Polska jawi się jako „przedmurze chrześcijaństwa”), ale współczesna Polska placet potwierdzający pełnoprawną przynależność do Zachodu otrzymała w istocie dopiero w roku 2004, przystępując do Unii Europejskiej. Kraje Europy Środkowej zdominowane przez ZSRR wybitny czeski pisarz Milan Kundera opisywał jako „Zachód porwany”. A może Kundera nie miał racji, a Polska to Orient, któremu tymczasowo udało się przyłączyć do Zachodu, do którego – pozbawiona suwerennego rozwoju w czasach kształtowania się nowoczesnych pojęć na kanwie oświecenia – w znacznej mierze nie pasuje?

Muzułmanie w Polsce

Do lat 80. XX w. polscy Tatarzy stanowili większość polskich muzułmanów. W tamtym czasie zaczęły się pojawiać grupy napływowe, przede wszystkim z zaprzyjaźnionych z PRL-em socjalistycznych państw Bliskiego Wschodu. Z czasem, zwłaszcza po roku 1989, pojawili się imigranci ekonomiczni będący w drodze „na Zachód” bądź traktujący Polskę już jako kraj docelowy, a także uchodźcy z Bośni, Iranu, Afganistanu czy Czeczenii2. Do tego doliczyć można około tysiąca konwertytów na islam, co razem daje około 0,1 proc. populacji (30 tys. osób). Według badań CBOS-u z roku 2010 zaledwie 3 proc. Polaków miało kontakt z Arabem, a 1 proc. z Turkiem. Z konieczności obraz muzułmanina jest obrazem medialnym, a nie pochodzącym z bezpośredniego doświadczenia3.

W badaniach GUS-u czy spisie powszechnym wyznawcy islamu nie stanowią wystarczająco dużej próby statystycznej, żeby móc dokładnie oszacować ich liczbę, tym bardziej że wyznawcy tej religii są historycznie skoncentrowani na wschodnich rubieżach obecnej Rzeczpospolitej (polscy Tatarzy). W szacunkach liczebności społeczności muzułmańskiej uwzględnia się członków wspólnot religijnych. Dane GUS-u mówią o wzroście liczby członków sunnickiego związku religijnego Ligi Muzułmańskiej z 208 w 2006 r. do 3800 w 2010 r. W ciągu czterech lat prawie podwoiła się liczba członków Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP – polskiego związku muzułmanów hanafickich, z 604 w 2007 r. do 1132 w roku 20114. Centrum Badań nad Uprzedzeniami szacuje, że liczba muzułmanów w Polsce wynosi od około 5 tys. do nawet 65 tys.5. Jak widać, nie są to twarde, ale raczej mocno szacunkowe dane.

Rozważania na temat polskiej islamofobii są szczególne, ponieważ mniejszość muzułmańska w Polsce jest na tyle niewielka, że w zasadzie niedostrzegalna. To tworzenie wizerunku muzułmanina wyobrażonego, ale – jak twierdzi Jean Baudrillard – prawdziwe jest to, co zobaczymy w telewizji, rzeczywistość stała się hologramem samej siebie. Tym, co uwodzi naprawdę, jest rzeczywistość „zredukowana o jeden wymiar mniej”6.

Przejawy islamofobii w badaniach opinii

Mimo że muzułmanie stanowią ułamek procenta populacji Rzeczpospolitej i w przeważającej części są dobrze zintegrowani – nie mieszkają w gettach, najczęściej nie wyróżniają się wyglądem ani ostentacją religijnych praktyk – stosunek Polaków do muzułmanów jest negatywny. 44 proc. Polaków deklaruje niechętny stosunek do muzułmanów, a niespełna jedna czwarta ma wobec nich uczucia pozytywne7. Arabowie od kilku lat znajdują się na końcu rankingu najmniej lubianych narodów razem z Romami (Arabów i muzułmanów się w Polsce ze sobą utożsamia, podobne zjawisko występuje w niemal całej Europie). A „przekonania na temat islamu – pisze Katarzyna Górak-Sosnowska – są nie tylko negatywne, ale także błędne”8.

Badanie w ogólnopolskim panelu badawczym Ariadna – który, jak piszą jego twórcy, „zbiera opinie Polaków na różne tematy dotyczące codziennego życia”9 – z września 2015 r. poświęcone identyfikacji postaw islamofobicznych i próbom ich diagnozy przyniosło kilka ciekawych spostrzeżeń. Panel skonstruowany był z wielu szczegółowych pytań i badał skojarzenia z islamem, muzułmanami, deklarowany stosunek do nich. Obejmował 711 osób. Wydaje się, że to za mała próba, żeby wyciągać daleko idące wnioski z cząstkowych korelacji przy podziale próby na mniejsze grupy (np. jaki stosunek do muzułmanów mają osoby z wyższym wykształceniem zamieszkałe na wsi i oceniające przeciętnie swoją sytuację materialną), powinna natomiast być wystarczająco reprezentatywna na potrzeby ogólnej analizy [Wykres 1].

1

Między 49 a 54 proc. ankietowanych odczuwało zagrożenie – rzeczywiste bądź symboliczne – ze strony muzułmanów (rzeczywiste zagrożenie to możliwość utraty pracy czy mieszkania na rzecz muzułmanina, zagrożenie symboliczne to zagrożenie, jakie stanowi islam dla polskiej kultury; pytano też o poczucie zagrożenia terroryzmem). Większość ankietowanych deklarowała duży dystans społeczny do muzułmanów, przy czym muzułmanki oceniano wyraźnie lepiej niż mężczyzn wyznających islam. Ponad 65 proc. badanych deklarowało, że odczuwałoby dyskomfort w relacjach z muzułmanami, a jedynie 15 proc. – że by go nie odczuwało [patrz: Wykres 2].

2Krytyka islamu korelowała w badaniu z postawami islamofobicznymi. Sugeruje to, że osoby mające najwięcej informacji o islamie zwykle jednocześnie odczuwają wobec niego największą niechęć. Prawdopodobnie jest tak, że niechęć do islamu wyczula na (selektywne) informacje na jego temat. Jednocześnie starsi ankietowani w mniejszym stopniu wyrażali postawy islamofobiczne.

Autorka raportu z badań nie poświęca szczególnej uwagi odpowiedziom na pytanie o postawy ekstremalne wobec muzułmanów. Wprawdzie większość osób sprzeciwia się przemocy fizycznej i podpalaniu meczetów (odpowiednio 10 i 12 proc. nie widziało w tym nic złego), ale to i tak szokujące dane. Co gorsza, wypędzenie z Polski muzułmanów popiera już przeszło 23 proc. (!) ankietowanych. To bardzo wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o licytację między partiami o miano najbardziej niechętnej muzułmanom oraz otwarte deklaracje o islamofobii polityków, nawet tych zajmujących najwyższe stanowiska. Trudno sobie wyobrazić podobne deklaracje choćby w stosunku do przedstawicieli narodowości żydowskiej, niemieckiej czy ukraińskiej, choć i tu dokonuje się negatywny przełom.

Większość skojarzeń ankietowanych z islamem można sprowadzić do klisz pt. „religia”, „terroryzm”, „Arabowie”. Polacy nie są też szczególnie wyczuleni na mowę nienawiści wobec muzułmanów i w niewielkim stopniu są skłonni na nią reagować lub jej zakazywać. Badanie „Postrzeganie muzułmanów w Polsce” wskazało, że to młodzi ludzie najczęściej skłonni są do islamofobii, agresji fizycznej wobec muzułmanów; charakteryzuje ich też największa nieufność i dyskomfort w relacjach z muzułmanami. 80 proc. ankietowanych zadeklarowało, że nie ma kontaktu z muzułmaninem, a ponad 60 proc., że nikt z ich rodziny nie zna żadnego muzułmanina11.

Próba badania dokonywanego przez internet przeszacowywała, jak się wydaje, liczbę mieszkańców wsi (37 proc.) oraz korzystanie z internetu (ponad 4 godz. dziennie) w stosunku do średniej. Mimo to nie można lekceważyć ujawnionych w badaniu postaw, zwłaszcza że bardzo wyraźnie zarysowuje się grupa ewidentnie wroga islamowi, gotowa akceptować przemoc zarówno werbalną, jak i fizyczną. Brak styczności osobistej i bazowanie na wizerunkach medialnie zapośredniczonych sugeruje wyraźnie, że to przekazy medialne, a nie bezpośredni kontakt są podstawą budowy określonych postaw. Z drugiej strony brak realnej styczności nie powoduje wcale spadku poczucia zagrożenia ze strony muzułmanów.

Akty fizycznej agresji związane z islamofobią

Rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar podał do wiadomości publicznej informację o przestępstwach pochodzących z nienawiści w przedziale czasowym od 1 stycznia do końca sierpnia 2016 r. W tym okresie wszczęto 493 postępowania przygotowawcze w sprawach o przestępstwa z nienawiści. To o 41 więcej niż w porównywalnym okresie w roku poprzednim (w ogóle, bez względu na przesłankę/cechę osobistą). RPO stwierdza gwałtowny przyrost spraw, w których pokrzywdzonymi były osoby wyznające islam. W roku 2016, we wskazanym okresie, wszczęto aż 116 postępowań przygotowawczych (podczas gdy w 2015 r. było ich 50), a w sprawach dotyczących osób pochodzenia arabskiego takich postępowań podjęto 80 (gdy w roku 2015 odnotowano jedynie 14 takich spraw). Łącznie liczba spraw, w których podmiotami ataków były osoby pochodzenia arabskiego i wyznania muzułmańskiego, wzrosła zatem trzykrotnie (196 we wskazanym okresie w stosunku do 64 rok wcześniej).

Brunatna księga”, czyli zestawienie prasowych informacji o incydentach na tle rasistowskim, szczegółowo wylicza około 30 takich aktów wymierzonych w muzułmanów w ciągu dwóch lat – od kwietnia 2014 r. do kwietnia 2016 r. Te niekompletne materiały pozwalają jednak stwierdzić, z czym muszą się liczyć osoby o „muzułmańskim (zdaniem napastników) wyglądzie”.

Wrocław, 5–6 kwietnia 2014 r. Dwóch Polaków bije do nieprzytomności Marokańczyka, łamiąc mu kości twarzy.

8 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Wrocław, 1 czerwca 2014 r. Atak na Egipcjanina, wyzywanie od „ciapatych” i „brudasów”, grożenie spaleniem lokalu, uderzenie pięścią w oko.

Kruszyniany, 28–29 czerwca 2014 r. Zdewastowanie tatarskiego cmentarza i meczetu w trakcie trwania ramadanu.

Bydgoszcz, 24 sierpnia 2014 r. Pobicie przez troje ludzi Libańczyka, właściciela lokalu gastronomicznego, i broniącego go policjanta po służbie w cywilu.

Białystok, 7 września 2014 r. Pobicie w autobusie i obrzucenie wyzwiskami dwóch czeczeńskich uchodźców przez dwóch mieszkań́ców miasta.

Zambrów, 13 października 2014 r. Pobicie przez trzech mężczyzn 14-letniego chłopca z Czeczenii na przystanku autobusowym.

Zabrze, 25 stycznia 2015 r. Atak sześciu mężczyzn na dwóch Algierczyków w tramwaju. Gdy napastnicy wsiedli do pojazdu, obrzucili cudzoziemców wyzwiskami: „Śmierdzące Araby”, „Czarnuchy” i „Brudasy, won z Polski”, a następnie użyli wobec nich przemocy fizycznej.

Poznań, 3 listopada 2015 r. Atak z powodów rasistowskich na obywatela Syrii. Napastnicy, trzej mężczyźni, grozili mu śmiercią i obrzucili go obelgami, Syryjczyk musiał być operowany.

Chełm, 11–12 listopada 2015 r. Brutalne pobicie przez zamaskowanego mężczyznę Palestyńczyka zatrudnionego w jednym z lokali gastronomicznych. Poszkodowany relacjonował: „Od razu wskoczył za ladę i zaczął mnie bić po nerkach ogromną pałką. W lokalu byli ludzie, ale nikt nie próbował go powstrzymać”.

Wrocław, 14 listopada 2015 r. Atak czterech mężczyzn na obywatela Egiptu. Sprawcy obrzucili go rasistowskimi wyzwiskami odnoszącymi się do jego koloru skóry i religii (islamu), a jeden z nich uderzył go pięścią w twarz.

Września, 15 listopada 2015 r. Na ulicy Sądowej małżeństwo Hindusów zostało zaatakowane przez mieszkańca miasta, który obrzucił ich rasistowskimi obelgami, a pod adresem mężczyzny krzyknął: „Jesteś Syryjczykiem” i uderzył go w twarz.

Adelsheim (Niemcy), 9 stycznia 2016 r. Próba wdarcia się przez grupę obywateli Polski na teren miejscowego ośrodka dla uchodźców. Napastnicy byli uzbrojeni w noże.

Warszawa, 20 lutego 2016 r. Pobicie z powodów rasistowskich obywatela Chile przez nierozpoznanego mężczyznę w pociągu Kolei Mazowieckich relacji Sochaczew–Warszawa. Napastnik pytał: „A kim ty właściwie jesteś? Arabem?” i bił go po głowie, kopał, uderzył też w twarz butelką i wybił mu ząb.

Łódź, 5 marca 2016 r. Atak dwóch mężczyzn na obywatela Egiptu, wykładowcę Uniwersytetu Łódzkiego w tramwaju linii 3. Mężczyzna został wypchnięty z tramwaju na przystanku kopnięciem w brzuch12.

Przejawy islamofobii w sieci i mediach

Piąty raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI) na temat Polski stwierdził w roku 2015, że w Polsce narasta problem islamofobii w sieci, zaznaczając obecność portalu agresywnie antymuzułmańskiej Polskiej Ligii Obrony, której celem jest niedopuszczenie do tego, żeby Polska stała się „islamskim kalifatem”13.

Portal naTemat.pl opisał akcję bloga Freikorps Polen, który zestawiał komentarze w polskim internecie na temat uchodźców ze zdjęciami nazistów. Nawet bez tego zabiegu ich wydźwięk jest jednoznacznie rasistowski. „Bydło. Strzelać, póki jeszcze możemy coś zrobić”, „Pobudować komory gazowe na granicach i jazda z ku**ami, a nie przygarniać!!!” albo „Porównanie tych robaków do szlachetnych i pożytecznych zwierząt, jakim jest bydło, jest obraźliwe14. Przejawów nietolerancji było tak wiele, że spółka wydawnicza Agora pod tekstami o uchodźcach na swoich portalach gazeta.pl i wyborcza.pl wyłączyła możliwość ich komentowania15.

Wspomniana „Brunatna księga” opisuje przypadek islamofobicznych, a przy okazji też antysemickich wypowiedzi osób powszechnie znanych. „21 stycznia Mariusz Pudzianowski, zawodnik MMA i właściciel firmy transportowej, zamieścił na swoim profilu na Facebooku następujący komentarz na temat uchodźców, którzy we francuskim porcie Calais z powodu dramatycznej sytuacji bytowej próbowali nielegalnie przedostać się do Wielkiej Brytanii: «Nie mam litości – śmiecie ludzkie! Mnie tam dać! Nie pożałuję bejsbola, zero tolerancji! Ludzie, jaka tolerancja? Ja już nie mam tolerancji dla tych śmieci – co niby nazywają się ludźmi!»”. Pudzianowski wyzwał na Facebooku działaczkę akcji HejtStop Joannę Grabarczyk, która do-

niosła na niego do prokuratury od „judeopolonii”. Poparł go Paweł Kukiz, poseł i lider ugrupowana parlamentarnego Kukiz’15, który o Grabarczyk napisał: „Gdybym był na jej miejscu, to też marzyłbym (marzyłabym) o imigrantach w kontekście sylwestrowej nocy”. Prokuratura sprawę umorzyła [patrz: wykres 3]16.

3Raport firmy Sotrender, badającej trendy w sieciach społecznościowych, wykazał, że profil „Nie dla islamizacji Europy” jest piątym wśród organizacji pozarządowych profilem na Facebooku z 308 tysiącami lajków17.

Pozornie tak „niewinne” z punktu widzenia islamofobii publikacje jak okładka „Newsweeka” z Antonim Macierewiczem w turbanie i podpisem: „Amok. Czy język nienawiści wywoła prawdziwą wojnę?”, która oburzyła nie tylko prawicowych komentatorów, utwierdza negatywny stereotyp muzułmanów18. Turban z tradycyjnego nakrycia głowy, kojarzącego się z beduinami czy historycznymi przedstawieniami muzułmanów, staje się w tym wypadku narzędziem stygmatyzacji nielubianego polityka jako fanatyka.

Skrajnym przypadkiem nietolerancji wobec muzułmanów w mediach głównego nurtu był tekst szefa działu opinii „Rzeczpospolitej” (czyli osoby decydującej o tym, jakie publicystyczne teksty ukazują się na łamach dziennika) – Dominika Zdorta – który wezwał do deportacji polskich Tatarów, którzy mieszkają na tych ziemiach od średniowiecza. Tatarzy jego zdaniem stanowią zagrożenie, ponieważ przez lata nie nawrócili się na chrześcijaństwo, a ich tożsamość opiera się na wierze. Powinny się nimi zainteresować odpowiednie służby i poważnie rozważyć konieczność ich deportacji19.

Zdort rozważał tekst amerykańskiego politologa George’a Friedmana, który sugerował, że konieczna będzie wywózka muzułmanów z Europy. Jak pisał Zdort, pomysł „w praktyce jednak byłby niesłychanie skomplikowany w realizacji. Nawet gdyby – dzięki „współpracy” islamskich terrorystów – udało nam się uciszyć głosy protestu naiwnych wyznawców praw człowieka, to trudno sobie wyobrazić, jak mielibyśmy usunąć z Europy wyznawców islamu”. Zastanawiał się też, w jaki praktyczny sposób można by deportować Tatarów z Polski ze względu na bunty i zdrady tatarskie w przeszłości.

Zdort został skrytykowany także na łamach mediów prawicowych, którym Tatarzy służą jako przykrywka dla ich własnej islamofobii, jednak nie spotkały go ani ostracyzm, ani konsekwencje zawodowe. Co więcej, przez dwa tygodnie jego tekst przeszedł w zasadzie niezauważony. Był to ważny sygnał przesuwania się dopuszczalnych granic debaty na łamach najbardziej opiniotwórczych mediów.

Należy sobie postawić pytanie, czy w Polsce panuje kultura przyzwolenia dla agresji wobec muzułmanów. Trzeba ze smutkiem stwierdzić, że niestety tak. Brakuje uniwersalnego potępienia agresji na osoby o odmiennym wyglądzie (często omyłkowo za Arabów uznawani są np. Latynosi). Liderzy polityczni nie zajmują w tej kwestii jednoznacznych postaw. Akty agresji są przemilczane, mimo że równolegle w sprawie antypolskiej ksenofobii w Wielkiej Brytanii następuje reakcja na najwyższym szczeblu, z niezapowiedzianą wizytą ministrów spraw zagranicznych i wewnętrznych włącznie.

Medialne przedstawienia islamu w Polsce – spór o karykatury proroka Mahometa

Pierwsza poważna debata na temat islamu w obrębie kultury europejskiej odbywała się w Polsce w latach 2005 i 2006 przy okazji publikacji karykatur proroka Mahometa w polskiej prasie, w geście solidarności w związku z groźbami pod adresem duńskiej gazety „Jyllands-Posten”. Autor karykatur, Kurt Westergaard, został we własnym domu zaatakowany przez młodego Somalijczyka i o mało nie zginął20.

Ówczesny redaktor „Rzeczpospolitej” – Grzegorz Gauden – napisał wtedy: „Doszło do najpoważniejszego w ostatnim czasie zderzenia między dwiema wielkimi kulturami. Spór dotyczy fundamentalnych dla nas wartości. Prawa do wolności, w tym swobody wypowiedzi. Zdecydowaliśmy się przedrukować te karykatury, bo całkowicie odrzucamy metody, do których odwołali się islamscy przeciwnicy publikacji. Wolności wypowiedzi trzeba bronić. Także wtedy, kiedy nie zgadzamy się z ich treścią”21.

Premier Danii Anders Fogh Rasmussen mimo gwałtownych protestów na całym świecie i retorsji wymierzonych w jego kraj ze strony niektórych państw muzułmańskich odmówił spotkania z ambasadorami krajów arabskich protestujących przeciwko karykaturom i domagających się potępienia przez rząd ich publikacji, stając na gruncie liberalnego państwa prawa, w którym kontrowersje wokół wolności słowa rozstrzyga niezależny sąd.

Był to pierwszy tak ostry konflikt dotyczący sfery wartości pomiędzy światem zachodnim a islamem, w którym aktywny udział wzięła również Polska. Można uznać, że publikacja karykatur i opowiedzenie się za wolnością słowa było w tamtym kontekście opowiedzeniem się po stronie Zachodu, tym bardziej że świat muzułmański zareagował nie tylko protestami, lecz także zerwaniem stosunków dyplomatycznych (m.in. Irak zerwał stosunki z Danią i Norwegią), bojkotem duńskich towarów i zamieszkami pod placówkami dyplomatycznymi Danii. W pewnym sensie była to próba sił – wystąpienie na pozycjach tradycyjnie zdystansowanych wobec religii ze strony prasy europejskiej, która zastosowała wobec islamu te same kryteria co wobec innych religii, tj. nie zawahała się poddać go krytyce, a nawet wyśmiać. Mniejszość muzułmańska w znacznej mierze nie dopuszcza obrażania ich religii czy drwin z niej. Jak podaje sondaż Instytutu Gallupa, potrzeba ochrony muzułmańskich symboli religijnych i Koranu przed bluźnierstwem w krajach europejskich jest „ważna” lub „bardzo ważna” aż dla 89 proc. ankietowanych [patrz: wykres 4].

4Koncepcja zakresu debaty publicznej i rozdziału religii od państwa okazała się radykalnie inna w koncepcji postoświeceniowej Europy Zachodniej i islamu. Co ciekawe, Polska, która sama nie jest krajem o silnej oświeceniowej i sekularnej tradycji, w tym aspekcie plasowała się gdzieś pomiędzy. Sojusz sił religijnych i państwowych, uznających potrzebę szczególnej ochrony religii przed satyrą czy krzywdzącą ich zdaniem krytyką przeciwko „obozowi oświeceniowemu”, tj. lewicowo-liberalnym zwolennikom wolności słowa stojącej ponad uczuciami religijnymi, w sporze o karykatury był faktem.

Jedynym rządem na świecie, który postanowił przeprosić za publikację karykatur, był rząd Prawa i Sprawiedliwości z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem22. Hierarchia kościelna także jednoznacznie potępiła publikację. Przewodniczący Komitetu ds. Dialogu z Religiami Niechrześcijańskimi bp Tadeusz Pikus napisał w oświadczeniu: „Wolność słowa, która wyśmiewa, raniąc uczucia innych, jest wypaczoną wolnością, a solidaryzowanie się z nią jest źle pojętą solidarnością. Incydent ten potwierdza wątpliwej jakości szkołę dialogu społecznego, międzykulturowego i międzyreligijnego. Przez łamanie prawa człowieka wierzącego, zwłaszcza do należnego mu szacunku, uderza się w jego godność i wprowadza się «dyktaturę relatywizmu»23. Dla polskiej prawicy radykalizm dopuszczalnej w Europie Zachodniej czy USA krytyki prasowej był trudny do przyjęcia. Zakres tolerancji dla radykalnie odmiennych poglądów – niewielki. Polskie prawo penalizujące „obrażanie uczuć religijnych”24 jest odzwierciedleniem takiego stanu rzeczy.

Paradoksalnie większa religijność w wypadku Polaków mogłaby służyć budowaniu pomostów z kwestionującymi zasadność sekularnego prawa wspólnotami muzułmańskimi. Muzułmanów i polskich katolików podejście do „świętości” nie musiałoby koniecznie dzielić, tak jak oddziela zsekularyzowany Zachód od muzułmańskich imigrantów. W USA sojusz różnorodnych wspólnot religijnych (głównie protestanckich i katolickich fundamentalistów) opowiada się m.in. za radykalnym wsparciem dla Izraela, mimo że większość amerykańskich Żydów popiera demokratów. Tzw. „pas biblijny” (Bible Belt), tj. stany w USA, w których większość stanowią chrześcijańscy fundamentaliści, odgrywa bardzo istotną rolę w republikańskich prawyborach prezydenckich; kieruje do Izby Reprezentantów i do Senatu radykalnie konserwatywnych polityków, pokazuje, że możliwe są strategiczne sojusze religijnych fundamentalistów przeciwko sekularnemu państwu, nawet jeśli – jak w wypadku protestantów i katolików – występuje między nimi zadawniony głęboki konflikt (wywodzący się jeszcze z czasów zerwania Anglii z Rzymem).

Benjamin Barber w klasycznej już pracy „Dżihad kontra McŚwiat” opisuje modernizację i sprzeciw wobec niej25. Według niego świat jest areną starcia procesów globalizacji z „dżihadem” definiowanym szeroko, szerzej niż tylko w świecie arabskim, jako sprzeciw wobec nowoczesności, kosmopolityzmu, sekularyzacji. W tych kategoriach polscy religijni czy narodowi fundamentaliści sytuują się blisko swojego wroga, czyli muzułmańskiego fundamentalizmu, stanowią więc lokalną wariację tej samej odpowiedzi na globalny proces. Interpretacja Barbera stawia nas w sytuacji konfrontacji „dwóch dżihadów”. Muzułmański fundamentalizm i europejski nacjonalizm, mimo że wspólnie są wrogie globalizacji, w co najmniej równym stopniu wrogie są także sobie.

Przedstawienia medialne muzułmanów – zamachy w Paryżu i kryzys uchodźczy

6 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Zagadnienie islamofobii stało się palące w momencie, w którym tematem numer jeden w Unii Europejskiej stał się niekontrolowany napływ uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki. Kryzys uchodźczy nie sięgnął wprawdzie Polski bezpośrednio, jednak setki tysięcy uchodźców, którzy przedzierali się przez Turcję, Bałkany i południowe Włochy do Niemiec i innych bogatych krajów UE sprawiły, że konieczność rozwiązania problemu stała się istotna dla całej wspólnoty. Propozycja tzw. kwot uchodźców wzbudziła gwałtowny opór krajów dawnego bloku komunistycznego, które nie zostały dotknięte kryzysem, więc nie odczuwały potrzeby stosowania nadzwyczajnych rozwiązań poza tymi dotychczas obowiązującymi (rozporządzenie Dublin II, konwencje genewskie itp.). Obrazy z dworca Keleti w Budapeszcie, z Grecji, z Lampedusy, z otwierających się na uchodźców w bezprecedensowy sposób Niemiec w połączeniu z gorącą dyskusją wokół zgody na przymusowe rozlokowanie uchodźców przez Komisję Europejską (ostatecznie stanęło na nieco ponad 7 tys. osób w Polsce, ale dotychczas nawet nie rozpoczęto relokowania pierwszych uchodźców) we wszystkich krajach UE spowodowały gigantyczną społeczną falę sprzeciwu.

Na kryzys uchodźczy nałożyły się doniesienia o serii zamachów we Francji: w Paryżu na redakcję „Charlie Hebdo”, a następnie 13 listopada w klubie Bataclan i trzech innych miejscach oraz zamachu w Nicei. Każdy z nich wywołał, co zrozumiałe, ogromne poruszenie, falę solidarności z ofiarami, ale też podsycał i tak już bardzo silną niechęć do mniejszości muzułmańskiej. Utożsamienie terrorystów z całą wspólnotą islamu stawało się przyczynkiem do dyskusji o tym, czy muzułmanie w Europie stanowią zagrożenie dla jej wartości. Przytoczone poniżej relacje medialne i komentarze polityków nie pretendują do pełnej medialnej analizy dyskursu, są jednak ilustracją dla bardzo wyraźnej tendencji. Wypowiedzi polityków dominowały na portalach i serwisach informacyjnych, to do nich odnosiły się komentarze ekspertów i publicystów.

Z wyjątkiem niektórych liberalnych mediów i polityków lewicy stanowisko było jednoznaczne: Polska nie zgodzi się na żadnych uchodźców ze względu na zagrożenie, jakie stanowią oni dla bezpieczeństwa jej obywateli. Świeżo zaprzysiężony rząd Beaty Szydło ustami przyszłego sekretarza stanu ds. europejskich Konrada Szymańskieg26o odmówił wykonania nawet tych bardzo ograniczonych zobowiązań rządu Ewy Kopacz, która dopiero postawiona w sytuacji bezalternatywnej zgodziła się na przyjęcie owych 7 tys. uchodźców, a wcześniej głośno protestowała przeciwko próbom wymuszania na Polsce jakichkolwiek tzw. kwot27.

Sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców uwiarygadniał generalną linię nowego rządu przeciw „europejskiemu mainstreamowi” i dawał amunicję do walki z wrogiem zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. „Musimy dotrzeć do społeczności muzułmańskiej, która nienawidzi tego kontynentu i chce go zniszczyć. Musimy dojść również do lewicowych ruchów politycznych, które z uporem uważają, że należy się w dalszym ciągu otwierać” – mówił minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski w RMF FM. „Słyszę od rana dyskusje tego oszalałego lewactwa, które tłumaczy nam, że absolutnie to państwa zachodnie są winne, to myśmy nie stworzyli warunków do integracji dla tych ludzi. Biczowanie się, iż cała nasza cywilizacja jest ułomna, to ślepa uliczka” – odpowiedział na pytanie, czy zamachy w Paryżu można wiązać z falą uchodźców28.

Każdy zamach powodował, że opinie wcześniej radykalne, jak cytowana poniżej opinia Łukasza Warzechy z wPolityce.pl, zaczęły nadawać ton w głównym nurcie debaty: „[…] [To] oczywiste, że celem fanatyków jest wywołanie konfliktu pomiędzy muzułmanami, mieszkającymi w Europie, a jej rdzennymi mieszkańcami. Dlatego trzeba unikać stosowania odpowiedzialności zbiorowej. Zarazem jednak nie wolno dłużej unikać stwierdzenia podstawowego faktu: że źródłem problemów jest odmienność kulturowa, a pożywką dla fanatyków jest islam w jednej ze swoich, wcale nie najmniej popularnych, postaci. Werbalne potępienie zamachów przez francuską Radę Kultu Muzułmańskiego ma pewne znaczenie, lecz nie zapominajmy, że islam jest religią skrajnie zdecentralizowaną, a organizacje takie, jak rada nie mają żadnej mocy regulacyjnej wobec radykalnych imamów, którzy mogą głosić pochwałę fanatyzmu tuż pod jej nosem. Nawet jeśli wciąż większość żyjących w Europie muzułmanów odcina się od takich aktów (czego w obecnej chwili trudno być pewnym), to w najlepszym przypadku pozostają bierni. Czy gdziekolwiek odbył się masowy muzułmański protest przeciwko islamskiemu terroryzmowi? Czy wiadomo, aby jakakolwiek grupa europejskich muzułmanów efektywnie współdziałała ze służbami na rzecz ujawniania dżihadystów? Nie”29. Nawet fragmenty, w których autor sam sobie zaprzeczał – i to w tym samym akapicie (fragmenty pogrubione) – nie zmieniały podstawowego faktu – tę walkę wygrywali, i to zdecydowanie, przeciwnicy polityki otwartości na uchodźców i radykalni krytycy islamu. Notabene protesty się odbywały, i to masowe30, a informację prowadzącą do poznania tożsamości „mózgu” paryskiej operacji ujawniła policji muzułmanka31, o czym w Polsce w krótkiej notce poinformował niszowy antymuzułmański portal Euroislam.pl32.

W debacie pojawiały się bardziej wyważone eksperckie wypowiedzi. Andrzej Barcikowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, stwierdził, mocno upraszczając, że zamachy biorą się z braku możliwości społecznego awansu muzułmanów w Europie Zachodniej, gdyż dla młodych bezrobotnych wyznawców islamu autorytetami stają się radykalni imamowie33. Sławomir Sierakowski na łamach lewicowej „Krytyki Politycznej” pisał: „Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu”34. Wypowiadali się także eksperci, których interpretacje można by podważać, o czym świadczy ta relacja z portalu popularnego tabloidu: „To dopiero początek! To efekt polityki francuskiej i ich mocarstwowych planów” – mówi o zamachach w Paryżu ekspert ds. stosunków międzynarodowych i znawca kultury islamu dr Wojciech Szewko. Sygnalizuje też, że „istnieją plotki o radykalnych uciekinierach niemieckich, którzy mogli się pojawić w Polsce”35. Znaczenie tych odmiennych od głównego nurtu głosów, a przede wszystkim ich ranga były nieporównywalne z dominującą narracją o „zagrożeniu” ze strony muzułmanów generalnie i uchodźców w szczególności.

Kolejne zamachy stawały się pretekstem do dyskusji, czy model integracji muzułmanów zawiódł. Kwestia kryzysu uchodźczego i dyskusja o przyjmowaniu – na wniosek Brukseli – uchodźców w Polsce uczyniła temat wcześ>niej gorący i emocjonujący, ale wciąż odległy, tematem bliskim. „Zagrożenie” stało się czymś realnym – i trzeba było zareagować. Milczy się o tym, że jedno ma związek z drugim. Założenie, w którego ramach to na muzułmanach czy raczej ich rzecznikach (przeciwnikach stereotypizacji) leży konieczność udowodnienia, że muzułmanie jako całość w Europie Zachodniej nie są rozsadnikiem terroryzmu. W ramach tego przedstawienia każda odmienność – burkini, zasłanianie twarzy, tradycyjna rola kobiety, rytualny ubój zwierząt – przynależą do kategorii wzmacniania stereotypu groźnego obcego.

Miałem okazję występować m.in. z Łukaszem Warzechą w sztandarowym programie „Debata” w TVP, przedstawianym jako poważna dyskusja na temat uchodźców w godzinach najlepszej oglądalności i przyglądać się tej manipulacji od wewnątrz36. W trzeciej części programu żonę opozycjonisty z Tadżykistanu skazanego na 15 lat więzienia w obozie dla uchodźców na warszawskim Targówku przedstawiono jako żonę terrorysty, którego ugrupowanie walczy o ustanowienie kalifatu w Azji Środkowej we współpracy z Al-Kaidą. Partia Islamskiego Odrodzenia Tadżykistanu, o której była mowa w materiale, jest ugrupowaniem opozycyjnym, działającym przez lata w sposób legalny, ostatecznie zdelegalizowaną przez autorytarne władze Tadżykistanu dopiero w roku 2015. Jej działacze, którzy występowali przeciwko terrorystycznym metodom walki, byli prześladowani, torturowani, skazani na wieloletnie wyroki więzienia. Przedstawienie kobiety nieświadomej kontekstu, w jakim zostanie ukazana, jako żony terrorysty ukrywającej się przed wymiarem sprawiedliwości w Polsce było skrajnie nieuczciwą manipulacją narażającą ją na poważne zagrożenie. List do TVP, wysłany przez Ludwikę Włodek, socjolożkę, pisarkę i znawczynię Azji Środkowej pozostał, wedle mojej wiedzy, bez odpowiedzi37.

Poprzedzająca materiał debata była sformułowana w sposób mający wykazać niegotowość – mentalną i praktyczną – Polaków do przyjęcia uchodźców. Kontekst, dla którego ci uchodźcy w ogóle znaleźli się w Europie, został w zasadzie pominięty. Za „eksperta” uchodzi m.in. Miriam Shaded38, walczącą otwarcie z islamem. W ten sposób jako równoważne przedstawia się głosy osób, które mówią o delegalizacji Koranu, i te, które próbują tłumaczyć kontekst, w jakim Unia Europejska, w tym Polska, znalazła się w związku z kryzysem uchodźczym wywołanym przede wszystkim przez wojnę w Syrii. W sondzie towarzyszącej programowi głosujący w stosunku 95 do 5 poparli wniosek o to, żeby Polska nie przyjmowała uchodźców39.

Medialne relacje i opinie islamofobicznych komentatorów charakteryzuje jedna lub wiele z opisanych metod. W ewidentny sposób lokują się one po stronie „zamkniętej wizji” islamu, opisanej w raporcie o islamofobii dla Runnymede Trust:

  1. wyrwanie z kontekstu szokujących, często okrutnych przykładów zachowań muzułmanów;
  2. podparcie ich cytatami z Koranu lub osób, które wypowiadają się, zdaniem autorów, w „imieniu” islamu, umieszczając poszczególne niepowiązane ze sobą wydarzenia w kontekście;
  3. pokazanie słabej, nieadekwatnej reakcji w Europie Zachodniej, gdzie doszło do danego wydarzenia. Cytowanie wyrwanych z kontekstu wypowiedzi osób, które mają usprawiedliwiać zachowania muzułmańskich fundamentalistów;
  4. Mniej szokujące, ale powszechne przykłady łamania zachodnich standardów w Europie Zachodniej przez tzw. „zwykłych muzułmanów”;
  5. Przedstawianie skrajnych, nieakceptowalnych zachowań jako typowych, ilustrujących to, czym jest islam, np. wiek poślubianych kobiet;
  6. statystyki, które mają udowodnić nielojalność muzułmanów, nieakceptowanie przez nich zachodniego porządku;
  7. przedstawianie islamu jako całości;
  8. muzułmanie przedstawiani nie tylko jako wspólnota religijna, lecz także rodzaj tajnej struktury o tych samych celach politycznych. Teorie spiskowe powielające zimnowojenne schematy, w których komuniści spiskowali, żeby obalić rząd USA w czasach maccartyzmu, czy antysemickie teorie o Żydach, którzy rządzą światem.

Takie zjawisko nie jest czymś zupełnie swoistym dla polskich mediów. Jeśli chodzi o treść, to o jej doborze decydują różne czynniki. Przede wszystkim założenie o istniejących różnicach i podziale na Wschód i Zachód, muzułmanów i niemuzułmanów, często z podkreśleniem niższości tych pierwszych, nie odbiega od tego prezentowanego przez brytyjską prasę, np. „Daily Telegraph”, które dzieli społeczeństwo na Brytyjczyków i muzułmanów, mimo że ci drudzy są pełnoprawnymi obywatelami kraju40. Terroryzm, poniżanie kobiet, fundamentalizm religijny to częste tematy nie tylko brytyjskich, lecz także amerykańskich publikacji.

James Fallows na łamach „The Atlantic” już w roku 1996 oskarżał media o podkopywanie fundamentów demokracji, między innymi w związku z fałszywą zasadą równowagi, w której argumenty obu stron przedstawia się jako równoprawne, podobnie jak słabości i mocne strony kandydatów, mimo że w żadnym razie nie mogą być one porównywalne, pozorując pluralizm, a faktycznie negując sens debaty publicznej41.

Podobna fałszywa równowaga panowała również w polskich mediach. Dziennikarze „tylko zadawali pytania”: „Czy zamachy to jest kwestia nieudanej integracji muzułmanów w Europie?”, „Czy napływ uchodźców grozi nam kolejnymi zamachami?”. Dla uatrakcyjnienia debaty poszukiwali coraz radykalniejszych głosów. Budowali atmosferę strachu, przywoływali zmyślone lub niemal zmyślone fakty, jak słynne „strefy szariatu w Szwecji”, do których policja rzekomo się nie zapuszcza (co zdementowała ambasada Szwecji w Warszawie), z przemówienia prezesa PiS-u Jarosława Kaczyńskiego42.

Władza ramy – czyli jak komunikacja kształtuje przekonania

Manuel Castells, wybitny hiszpański socjolog, opisuje system, w którym procesy komunikacji, zaprogramowane i kontrolowane odpowiednio przez elity, mogą znacząco wpłynąć na przekonania odbiorców, a tym samym zmienić ich polityczne wybory43. Polityka dziś toczy się w mediach i przez media, do jej analizy należy zastosować narzędzia dekonstruujące władzę medialną.

Według badań Pew Research Center tylko 7 proc. informacji może liczyć na zwiększoną uwagę widzów amerykańskich mediów44. Są to informacje, które budują poczucie zagrożenia, odnoszą się do bezpieczeństwa oraz informacje donoszące o łamaniu konwencji społecznych. Bodźce w postaci newsów

wystarczą do tego, żeby wzbudzić odpowiednią reakcję, nie potrzeba samodzielnego przeżycia określonej sytuacji. Zgodnie z opisanym wcześniej mechanizmem emocje powodują skupienie uwagi na danym problemie i skłaniają do poszukiwania większej ilości informacji na jego temat10. Newsy medialne mogą budzić w odbiorcach gniew i niepokój. Niepokój służy unikaniu ryzyka i uruchamia skrypty racjonalne, gniew osłabia ocenę ryzyka, zwiększa zachowania ryzykowne, uruchamia skrypty emocjonalne. Gniew i niepokój wobec interwencji Amerykanów w Iraku w roku 2003 decydował o tym, czy dana osoba popierała wojnę, czy się jej sprzeciwiała.

5 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Newsy telewizyjne (główne źródło informacji politycznych) ustalają ważność określonych tematów poprzez powtarzanie wiadomości, umieszczanie poszczególnych wydarzeń w nagłówkach, zwiększanie czasu poświęconego danej informacji, podkreślanie ważności informacji, dokonywanie wyboru słów i obrazów ilustrujących wydarzenie oraz zapowiadanie informacji, która pojawi się w wiadomościach. Tworzenie ramy odbywa się za pośrednictwem struktury i formy narracji oraz poprzez dobór dźwięków i obrazów.

Castells wyróżnia trzy elementy procesu tworzenia ram w umysłach za pomocą przekazu. Są to: wyznaczanie hierarchii tematów (agenda-setting), wyjaskrawianie (priming) i ramowanie (framing).

Hierarchizowanie tematów przez odbiorców odbywa się na podstawie tego, w jaki sposób media podkreślają wagę danej informacji. „Badania wskazują też, że świadomość widowni, zwłaszcza dotycząca kwestii politycznych, jest silnie związana z czasem, jaki poświęcają jej media o zasięgu krajowym”45.

Wyjaskrawienie, jak podaje za Scheufelem i Tewksburym Castells, polega na tym, że treść przekazu sugeruje go jako punkt odniesienia do innych tematów, niezwiązanych nawet wprost z tym przekazem. W efekcie odbiorca zaczyna oceniać polityków czy debatę publiczną przez pryzmat wyjaskrawionego tematu.

Ramowanie jest procesem „wybierania i podkreślania pewnych aspektów wydarzeń i kwestii oraz tworzenia między nimi związków w celu propagowania określonej interpretacji, oceny lub rozwiązania”. Co ważne, „tylko te ramy, którym udaje się połączyć przekaz z ramami istniejącymi wcześniej w umyśle, stają się aktywatorami przewodzenia”46.

Gdyby założyć, że w Polsce otrzymaliśmy podobną jak w innych krajach Europy dawkę informacji na temat muzułmanów, terroryzmu, uchodźców i w efekcie wzrost nastrojów islamofobicznych był większy niż gdzie indziej, oznaczałoby to, że albo informacje podane w polskich mediach były sformatowane tak, by uruchamiać ramy strachu, niechęci, a nie np. współczucia lub też że zbliżona treściowo informacja dała inny efekt ze względu na wcześniej istniejące uwarunkowania. Analiza porównawcza przekazu w polskich i zachodnich mediach na tle stosunku do muzułmanów byłaby tu ciekawym i wiele wyjaśniającym zabiegiem.

Ramowanie to nie „formatowanie”, ale raczej aktywizowanie odpowiednich sieci neuronowych, co zakłada, że określone schematy powstały już w mózgu odbiorcy i reagują – bazując na informacjach i emocjach już zgromadzonych – na określony komunikat. Jeśli jest on powtarzany i nie wystąpi zjawisko przeciwramy inaczej definiującej dane zjawisko, to interpretacje zaczynają się utrwalać.

Opisywany przez Castellsa proces kształtowania opinii publicznej to nic innego niż najbardziej wyrafinowany przykład smart power, pojęcia zdefiniowanego przez Josepha K. Nye’a, gdzie zamiast koercji czy próby przekonania do własnego poglądu najbardziej efektywnym mechanizmem jest takie ułożenie agendy i zdefiniowanie problemu, żeby obiekt naszego działania nieświadomie zadziałał zgodnie z naszym interesem47.

Polityczne elity głównego nurtu sprawują największą kontrolę nad ramami newsów. Poziom ich kontroli się intensyfikuje, kiedy ramy

newsów odwołują się do wydarzeń spójnych kulturowo (np. obrony państwa przed wrogiem po wydarzeniach z 11 września 2001 r. lub w czasie wojny). Wpływ ram medialnych na elity polityczne okazuje się wyraźniejszy, kiedy decyzje polityczne nie są pewne. Przeciwramy, żeby okazały się skuteczne, muszą być zakorzenione kulturowo albo mieć wsparcie przynajmniej części elit i mediów, które podzielają dany punkt widzenia48.

Bardzo istotne jest również to, czy w mediach panuje jednomyślność w ocenie danego tematu – przykładowo jednomyślność panowała w kwestii 11 września i konieczności prowadzenia wojny z terroryzmem. W warunkach walczącej o dominację ramy bardzo ważnym elementem jest przedstawianie jej jako już dominującej – tę rolą odgrywają przede wszystkim sondaże opinii publicznej, ale także teksty opinii w gazetach, wypowiedzi komentatorów w telewizjach i radiu, a ostatnio w znacznej mierze ton nadają media społecznościowe, zwłaszcza ważny w kręgach opiniotwórczych Twitter. Konformizm elit i natura współczesnej polityki polega na tym, że po wstępnym ustaleniu hierarchii sił szybko znika potrzeba zmiany tej hierarchii, następuje chęć dostosowania się i niewalczenia z tym, co postrzegane jest jako opinia publiczna. Problem polega na tym, że im bardziej ulega się danej ramie zamiast występować z własną kontrramą, tym bardziej oddaje się pole (odbiorcę) przeciwnikowi, uniemożliwiając sobie przedstawienie spójnej i skutecznej kontrnarracji w danym temacie, co oznacza konieczność próby podjęcia innego zagadnienia lub dostosowania się do wyznaczonego pola przez przeciwnika.

Taki mechanizm wystąpił w Polsce, gdzie po stronie elit politycznych nie znalazła się żadna grupa, która w sposób zdecydowany i jednoznaczny przeciwstawiłaby ramę strachu i zagrożenia ze strony uchodźców (powiązanej z ramą terroryzmu) innej ramie, np. dumy i otwarcia w geście solidarności, zakorzenionej w historycznym doświadczeniu przymusowej emigracji i wojny. Potwierdzają to sondaże opinii publicznej. Według powtarzanych od maja 2015 r. badaniach CBOS-u w ciągu 14 miesięcy liczba osób niechętnych wobec przyjmowania uchodźców wzrosła dwuipółkrotnie, z 21 proc. do 53 proc., a liczba zwolenników ich przyjmowania spadła z 72 proc. do 40 proc. [patrz: Wykres 5]49.

5W omówieniu cytowanego badania pada spostrzeżenie, że w wypadku pytania o relokację do Polski uchodźców z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, znajdujących się na terenie UE, wyniki są jeszcze bardziej jednoznaczne: 66 proc. przeciw, 26 proc. za. „Mimo że w pytaniu nie ma mowy o pochodzeniu uchodźców, na wykresie prezentującym stosunek Polaków do pomocy osobom uciekającym przed wojną wyraźnie zaznaczają się ataki terrorystyczne. Do zamachu w Paryżu (w listopadzie 2015 r.) opinia publiczna była na ogół przychylna przyjmowaniu uchodźców, choć w przeważającej części za słuszne rozwiązanie uznawano azyl tymczasowy. Po tych wydarzeniach przewagę liczebną zyskali niezgadzający się na ich przyjmowanie, którzy od tego momentu stanowią ponad połowę badanych. Kolejny wzrost poziomu sprzeciwu w tej sprawie, który nastąpił po zamachu w Brukseli (w marcu 2016 r.), miał już charakter krótkotrwały”.

Niemiecki politolog mieszkający w Polsce, Klaus Bachmann, w odniesieniu do niechętnych uchodźcom deklaracji Polaków zauważył na spotkaniu w Fundacji Batorego, że przy takich nastrojach społecznych obecnie żaden polski rząd nie mógłby w kwestii uchodźców prowadzić innej polityki niż rząd PiS-u50.

Setki tysięcy uchodźców przestały być tematem „samym w sobie”, a stały się jedynie odpryskiem debaty o terroryzmie w Europie. Radykalizmem stało się w Polsce głoszenie wcześniej zupełnie umiarkowanego „centrowego” postulatu przyjmowania ograniczonej liczby uchodźców. Podjęcie walki w ramach tak zdefiniowanego sporu („Czy mimo wszystko powinniśmy przyjmować uchodźców?”) było z góry skazane na porażkę.

Zakończenie

Problem islamofobii jest zjawiskiem realnym i narastającym. Nie jest łatwo znaleźć odpowiedź na pytanie, czemu akurat w Polsce – która nie ma większych doświadczeń z mniejszością muzułmańską i której nie dotknął ani żaden atak terrorystyczny, ani kryzys uchodźczy – zjawisko islamofobii występuje z taką intensywnością. Wydaje się, że doszło do splotu kilku czynników i dopiero ich dokładne zbadanie pozwoli na udzielenie jednoznacznych odpowiedzi. Przede wszystkim warto wykorzystać wiedzę i doświadczenie z badań nad antysemityzmem. Co prawda w Polsce historia Żydów i muzułmanów jest nieporównywalna, jednak mechanizm konstruowania inności muzułmanina w ramach dyskursu zachodniego – a także w warunkach polskich – przypomina uderzająco to, w jaki sposób konstruowano bazujące na sklejeniu kategorii religijnej i rasowej pojęcie Żyda. Jak pisze Katarzyna Górak-Sosnowska: „idea kulturowego determinizmu Saida jest bardzo popularna w Polsce”, a muzułmanin, wobec braku możliwości osobistego z nim kontaktu, pełni tu funkcję „odległego obcego”51.

Obiecującym tropem w odkryciu przyczyn islamofobii jest analiza dyskursu medialnego na temat muzułmanów w połączeniu z zastosowaniem teorii neuropsychologicznych do badań nad komunikacją polityczną i polityką. Komunikaty dotyczące zamachów terrorystycznych w Paryżu były zestawiane z tematem muzułmanów oraz uchodźców i tworzyły skrypty wywołujący ogromny efekt społeczny oraz polityczny, co potwierdzało teorie Manuela Castellsa. Żeby uzyskać twarde dane dotyczące postaw islamofobicznych, należałoby przeprowadzić badania na grupach konfrontowanych z tradycyjnymi zachowaniami kojarzonymi z muzułmanami (np. modlitwa w miejscu publicznym) w zależności od kontekstu, w jakim są one przedstawiane – czy jest to tradycyjny kraj muzułmański, czy kraj europejski, czy też np. modlitwa terrorystów, film dokumentalny albo materiał prasowy. Warto poddać analizie szczególnie reakcje na materiały filmowe, tzw. migawki, z głównych wydań dzienników telewizyjnych, w których aktom terrorystycznym (podłożonym bombom, dekapitacji) towarzyszą obrazy przedstawiające muzułmanów w tradycyjnych strojach lub modlących się, i zbadać, jaki wpływ na postawy wobec islamu mają tak zmontowane materiały.

Ciekawa byłaby analiza porównawcza przekazów medialnych w kilku krajach europejskich oraz w Polsce pod kątem intensywności przekazu dotyczącego terroryzmu, muzułmanów oraz uchodźców. Gdyby się okazało, że przekazy te są zbliżone, oznaczałoby to, że Polacy pozostają bardziej podatni na islamofobię lub że skrypty uruchamiane za pomocą określonych przekazów medialnych działają na nich silniej. Gdyby jednak wyszło na to, że polskie przekazy medialne są bardziej nacechowane otwartą bądź ukrytą stereotypizacją islamu, wówczas to one byłyby odpowiedzialne za nieproporcjonalny do problemu wzrost islamofobii w Polsce.

Bez tworzenia uruchamiającej odpowiednie skrypty w mózgu narracji (ramy) dany przekaz nie może być skuteczny – zwłaszcza wtedy, gdy bazuje wyłącznie na suchych faktach. Jeśli tworzy się ramę, w której zestawia się zamachy terrorystyczne z uchodźcami, i do takiej dyskusji zaprasza ekspertów, to nawet ktoś tłumaczący, że nie można pociągać do odpowiedzialności całej grupy, w kontekście całej konstrukcji przekazu wyda się skrajnie niewiarygodny. Będzie wzmacniał stereotyp spisku elit próbujących ukryć prawdę przed społeczeństwem. Teoria komunikacji wyjaśnia, dlaczego próby objaśniania i tłumaczenia, czym jest islam w takim kontekście, okazały się społecznie zupełnie nieskuteczne. Jedynym sposobem byłoby wytworzenie innego skryptu – z innym przekazem – i odpowiednie jego nagłośnienie.

Tu dochodzimy do kolejnego elementu, czyli braku silnego i jednoznacznego głosu elit politycznych w Polsce sprzeciwiających się utożsamianiu islamu z terroryzmem i przede wszystkim zamachów terrorystycznych z uchodźcami. Ustąpienie pola tym, którzy na islamofobii zdobywali polityczne korzyści, sprawiło, że nastroje społeczne, początkowo akceptujące przyjęcie uchodźców, jednoznacznie zmieniły się na wrogie uchodźcom. Żaden polityk i żaden rząd nie mógłby w takich warunkach optować za przyjmowaniem uchodźców.

Islamofobia ma daleko idące konsekwencje społeczne i polityczne. Jest na rękę muzułmańskim terrorystom. Dzięki niej mogą oni pozyskiwać kolejnych wyalienowanych członków społeczności Europy Zachodniej. Muzułmanie widzą, że nie są obywatelami pierwszej kategorii. Poczucie niższości i upokorzenie prowadzą do poszukiwań ideologii, która może dać odpór poniżeniu, zapewnić poczucie wartości.

Podsycanie konfliktu na linii Zachód–islam jest jednym z najważniejszych celów i narzędzi budowania własnego wpływu przez liderów dżihadu, co potwierdza lektura prywatnego listu, który lider światowej Al-Kaidy – Ajman al-Zawahiri – napisał do przywódcy irackiej gałęzi Al-Kaidy, al-Zarkawiego. Wyrazisty konflikt z „niewiernymi”, taki jak w Iraku, oraz globalny konflikt wynikający z „prześladowania” muzułmanów są zdaniem ówczesnego lidera Al-Kaidy kluczem do zwycięstwa52. Jednym z najlepszych narzędzi propagandowych i rekrutacyjnych Al-Kaidy jest założenie, że Zachód znajduje się w stanie wojny z islamem i muzułmanami – argument, który jest wzmacniany każdego dnia przez tych, którzy sugerują, że wszyscy muzułmanie są terrorystami i wszyscy ci, którzy wyznają islam, stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa USA53.

Narastająca islamofobia w Polsce i Europie jest pokłosiem tego, w jaki sposób definiuje się tożsamość muzułmańską, ale też sposobu formułowania medialnych i politycznych komunikatów oraz ich wykorzystywania. Bez zrozumienia natury tych procesów ci, którym za względów moralnych, społecznych i politycznych zależy na tym, by islamofobię ograniczać, będą skazani na porażkę.

Tekst bazuje na pracy licencjackiej „Islamofobia w Polsce: przyczyny i konsekwencje” napisanej w Katedrze Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego pod kierunkiem dr Marty Woźniak-Bobińskiej.

1 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Warszawa 2014, s. 10.

2 A. Stefaniak, Postrzeganie muzułmanów w Polsce: raport z badania sondażowego, Centrum Badań nad Uprzedzeniami, Warszawa 2015, s. 4.

3 K. Górak-Sosnowska, Dz. cyt.

4 K. Sadowa, Muzułmanie w Europie – asymilacja czy koegzystencja?, „Wrocławskie studia erazmiańskie”, zeszyt VIII, Wrocław 2014., s. 374.

5 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 4.

6 J. Baudrillard, Symulakry i symulacja, Warszawa 2005, s. 134.

7 Stosunek Polaków do innych narodów, badanie CBOS, luty 2012 r.

8 K. Górak-Sosnowska, Wizerunek islamu i muzułmanów w Polsce w świetle badań socjologicznych, [w:] Współczesne problemy świata islamu, M. Malinowski, R. Ożarowski (red.), Gdańsk 2007, s. 141–153.

9 Ariadna, Ogólnopolski panel badawczy, <http://panelariadna.pl/userpanel.php> (26 września 2016 r.).

10 Patrz: selektywny dobór informacji przez filtr istniejących już matryc poglądów i postaw – M. Castells, Władza komunikacji, Warszawa 2013; D. Westen, Mózg polityczny, Poznań 2014; J. Haidt, Prawy umysł, Smak Słowa, Sopot 2014.

11 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 22.

12 Brunatna księga, Stowarzyszenie Nigdy Więcej, nr 22, 2016, s. 1–14.

13 Raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI), <https://www.coe.int/t/dghl/monitoring/ecri/Country-by-country/Poland/POL-CbC-V-2015-20-POL.pdf> (18.07.2016 r.).

14 P. Marszałek, Zestawili komentarze Polaków ze zdjęciami nazistów. Przerażające, jak bardzo pasują, <http://natemat.pl/154067,blokowanie-mozliwosci-komentowania-tekstow-o-uchodzcach-nic-nie-zmieni> (26 czerwca 2016 r.).

15 Agora zablokowała w swoich serwisach możliwość komentowania tekstów o uchodźcach, <http://www.press.pl/tresc/40986,agora-zablokowala-w-swoich-serwisach-mozliwosc-komentowania-tekstow-o-uchodzcach> (28 września 2016 r.).

16 Tamże, s. 11.

17 Fanpage Trends, Sotrender, sierpień 2016 r., <https://www.sotrender.pl/trends/facebook/reports/201608/ngo#trends> (20 września 2016 r.).

18 „Newsweek”, nr 17/2012.

19 D. Zdort: Dokąd deportować Tatarów, „Rzeczpospolita”, 6 lutego 2015 r., <http://www.rp.pl/artykul/1177173-Dominik-Zdort–Dokad-deportowac-Tatarow.html?template=restricted> (24 września 2016 r.).

20 Karykatury Mahometa. Między satyrą a bluźnierstwem, <http://www.dw.com/pl/karykatury-mahometa-między-satyrą-a-bluźnierstwem/a-18756602> (18 września 2016 r.).

21 „Rzeczpospolita”, 4–5.02.2006, s. A5.

22 K. Fuchs, I.C. Kamiński, Spór wokół publikacji karykatur Mahometa, „Problemy współczesnego prawa międzynarodowego, europejskiego i porównawczego”, vol. VII, 2009.

23 Karykatury Mahometa – dezaprobata biskupów, 4 lutego 2006, <http://www.kosciol.pl/article.php/20060204212952134> (18 września 2016 r.).

24 Art. 196 Kodeksu karnego: Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.

25 B.R. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, Warszawa 2007.

26 Wobec tragicznych wydarzeń w Paryżu Polska nie widzi politycznych możliwości wykonania decyzji o relokacji uchodźców, http://wpolityce.pl/swiat/271757-polska-musi-zachowac-pelna-kontrole-nad-swoimi-granicami-nad-polityka-azylowa-i-migracyjna, opublikowano 14 listopada 2015 r. (22 września 2016 r.).

27 RMF FM, <http://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-zaden-unijny-kraj-nie-zrobil-ws-uchodzcow-mniej-niz-rzad-ewy,nId,1922022> (20 września 2016 r.).

28 Zamach w Paryżu. Przyszły minister ds. europejskich: „Nie wykonamy decyzji o przyjęciu uchodźców”, „Gazeta Wyborcza”, 14 listopada 2015 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19186929,zamach-w-paryzu-przyszly-minister-ds-europejskich-przeciw.html> (24.09.2016 r.).

29 Ł. Warzecha, Zamachy w Paryżu. To jest otwarta wojna. Wojna tutaj, u nas, na naszym kontynencie, nie na Bliskim Wschodzie, 14 listopada 2015 r., <http://wpolityce.pl/polityka/271740-zamachy-w-paryzu-to-jest-otwarta-wojna-wojna-tutaj-u-nas-na-naszym-kontynencie-nie-na-bliskim-wschodzie> (23 września 2016 r.).

30 Reakcje świata muzułmańskiego na zamach w Paryżu, Notatka BBN, <http://www.bbn.gov.pl/pl/prace-biura/publikacje/analizy-raporty-i-nota/6404,Notatka-BBN-Reakcje-swiata-muzulmanskiego-na-zamach-w-Paryzu.html> (25 września 2016 r.).

31 G. Miller, S. Mekhennet, One woman helped the mastermind of the Paris attacks. The other turned him in., „Washington Post”, 10 października 2016 r., <https://www.washingtonpost.com/world/national-security/one-woman-helped-the-mastermind-of-the-paris-attacks-the-other-turned-him-in/2016/04/10/66bce472-fc47-11e5-9140-e61d062438bb_story.html> (20 września 2016 r.).

32 Przywódcę zamachowców paryskich wydała muzułmanka, <https://euroislam.pl/przywodce-zamachowcow-paryskich-wydala-muzulmanka/> (20 sierpnia 2016 r.).

33 Szef ABW: Zamachy w Paryżu to zemsta za marginalizowanie muzułmanów, „Dziennik Gazeta Prawna”, 14 listopada 2016 r., <http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/905085,abw-zamachy-payz-zemsta-za-marginalizowanie-muzulmanow.html> (25 maja 2016 r.).

34 S. Sierakowski, Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu, 14 listopada 2016 r., <http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/francja/20151114/sierakowski-zamachy-paryz-uchodzcy> (23 września 2016 r.).

35 Ekspert o zamachach w Paryżu: to dopiero początek!, <http://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/zamachy-w-paryzu-ekspert-o-przyczynach-zamachu/zf556zp> (13 listopada 2016 r.).

36 Debata: Uchodźcy, 23 lutego 2016 r., <http://vod.tvp.pl/23869358/23022016> (25 września 2016 r.).

37 L. Włodek, TVP manipuluje. Przedstawia kobietę z Tadżykistanu jako „żonę terrorysty”. To nieprawda. „Gazeta Wyborcza”, 11 marca 2016 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19754547,tvp-manipuluje-przedstawia-kobiete-z-tadzykistanu-jako-zone.html> (20 marca 2016 r.).

38 Miriam Shaded – działaczka NGO walcząca o delegalizację islamu, kandydatka do parlamentu partii KORWiN, szefowa Fundacji Estera, sprowadzającej do Polski wyłącznie uchodźców chrześcijańskich, <http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/514964,miriam-shaded-islam-konstytucja-religia-zakaz-szariat-dzihad.html> (27 sierpnia 2016 r.).

39 Debata: Uchodźcy, Dz. cyt., 55 minuta materiału (25 września 2016 r.).

40 M. Wolf, Orientalism and islamophobia as continuous sources of discrimination?, licencjat, University of Twente, Enschede 2015, <http://essay.utwente.nl/67684/>, s. 6, (28 września 2016 r.).

41 J. Fallows, Why Americans Hate the Media, „The Atlantic”, luty 1996 r., <http://www.theatlantic.com/magazine/archive/1996/02/why-americans-hate-the-media/305060/> (15 sierpnia 2016 r.).

42 Strefy szariatu w Szwecji? Jest reakcja na słowa prezesa PiS, 18 września 2015 r., <http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/jaroslaw-kaczynski-o-prawie-szariatu-w-szwecji-reakcja-szwecji,578242.html> (24 września 2016 r.).

43 M. Castells, Dz. cyt., s. 36–61.

44 Tamże, s. 162.

45 Tamże, s. 164.

46 Tamże, s. 163–164.

47 J.K. Nye, The Future of Power, New York 2011.

48 Tamże, s. 170–171.

49 Komunikat z badań CBOS, Stosunek do przyjmowania uchodźców, <http://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2016/K_111_16.PDF> lipiec 2016 r., (28 września 2016 r.).

50 Okrągły stół Fundacji Batorego, materiały własne.

51 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Dz. cyt., s. 49.

52 Cyt. za: M. Cook, Ancient religions, modern politics. The Islamic case in comparative perspective, Princeton 2014, s. 360–370.

53 A. Wajahat, E. Clifton, M. Duss, Fang Lee, S. Keyes, F. Shakir, Fear, Inc.: The Roots of the Islamophobia Network in America, Waszyngton 2011, s. V, <http://www.americanprogress.org/issues/2011/08/pdf/islamophobia.pdf> (27 września 2016 r.).

Rozdział państwa od Kościoła i koncert Behemotha – odpowiedź na artykuł ks. Wojciecha Parfianowicza :)

Ks. Parfianowicz w swoim artykule zniekształca rozumienie istotnych pojęć, stara się żerować na lękach, stosuje podwójne standardy etyczne. Już na początku próbuje obecne w Polsce postulaty dotyczące świeckości państwa zaprezentować jako coś przeciwnego niż to, czym są w rzeczywistości.

Przy okazji lektury felietonu, zadałem sobie pytanie, o co właściwie ma chodzić w tak pożądanym przez niektórych rozdziale Państwa od Kościoła. Nie żyjemy wszak w Państwie teokratycznym, ani takim, jak np. Wielka Brytania, czy Dania, gdzie religia ma status państwowej, a głowa Państwa jest jednocześnie głową Kościoła. Niektórzy rozdział Państwa od Kościoła rozumieją jako wykarczowanie przestrzeni społecznej z wszelkich przejawów religijności.

Pierwsza kwestia jaką należy wyjaśnić – państwo wyznaniowe i państwo klerykalne to nie to samo. W Wielkiej Brytanii istnieje religia państwowa, ale Kościół Anglikański nie jest klerykalny – to kościół podlega królowi a nie odwrotnie. Kościół Katolicki jest instytucją klerykalną – to on ma stać ponad państwem: ponad władzami, którym będzie mówił jak mają rządzić i ponad prawem, któremu nie będzie podlegał. Polska nie jest państwem wyznaniowym ani całkowicie klerykalnym (w tym wypadku katolickim). Klerykalizm jednak się w Polsce przejawia – a Kościół chce jego pogłębiania.

Formalnie Polska jest państwem demokratycznym i świeckim. W praktyce jest demokracją nieskonsolidowaną – czy inaczej demokratoidem, jak to określił Stanisław Lem. Demokracja więc jest tu wypaczona, pełno w niej różnych patologii. Również w kwestii świeckości i niezależności od Kościoła. Przykłady można wymieniać długo: w szkołach publicznych za pieniądze podatników katechizuje się dzieci; w państwowych instytucjach wiszą krzyże; w wojsku mamy oficerów politycznych zwanych kapelanami; częścią państwowych obchodów są katolickie msze; prywatne uczelnie katolickie – jak Katolicki Uniwersytet Lubelski są finansowane z budżetu.

Autor stwierdza, że „Niektórzy rozdział Państwa od Kościoła rozumieją jako wykarczowanie przestrzeni społecznej z wszelkich przejawów religijności”. Jacy „niektórzy”? Czy aby nie istnieją oni głównie w głowach ludzi takich jak ks. Parfianowicz? Z tego co ja widzę bowiem, o wyczyszczeniu przestrzeni społecznej ze wszelkich przejawów religijności mówi głównie katolicki kler i bliskie mu media. Po to by – jak sądzę – skojarzyć postulat świeckości państwa, jego rozdzielności z Kościołem – z jakąś tyranią, która będzie zakazywała ludziom wyznawać religii.

W Polsce najczęściej rozdział ten rozumiany jest z perspektywy liberalnej – czyli nie jako usuwanie przejawów religijności ze sfery społecznej, a jako usuwanie obecności Kościoła Katolickiego ze sfery państwowej (samorządowej). Jest to zresztą istotny element nie tylko dla ochrony swobód obywatelskich ale i dla polskiej suwerenności – wszak obecność katolickiej symboliki czy przedstawicieli Kościoła w urzędach, szkołach, wojsku, to obecność symboli i przedstawicieli obcego państwa.

Skąd bierze się przekonanie, że to właśnie światopogląd ateistyczny, liberalny, relatywistyczny, to ten podstawowy, zerowy, który ma służyć jako punkt wyjścia, albo dojścia dla oczekiwanego Państwa neutralnego światopoglądowo, czyli, jak to się mówi, świeckiego? Czy podejście ateistyczne, liberalne, nie jest po prostu jednym ze światopoglądów, tak samo „nieneutralnym” jak ten katolicki? Na czym w ogóle ma polegać owa mityczna neutralność światopoglądowa? Na rozdwojeniu jaźni? Na udawaniu, że publicznie, wartości chrześcijańskie mnie nie obchodzą, bo obchodzą mnie tylko prywatnie, po godzinach?

Główna manipulacja Ks. Parfianowicza w tym akapicie polega na przedefiniowaniu neutralności państwa tak by wyszło z tego coś absurdalnego. Przedmiotem neutralności światopoglądowej państwa nie jest państwo – które z założenia opiera się na jakiejś ideologii – a istniejący w tym państwie ludzie i instytucje. Oznacza to, że państwo nie może traktować w uprzywilejowany sposób ani dyskryminować nikogo ze względu na wyznanie. Takie państwo nie promuje teizmu, albo ateizmu jak i nie promuje związków wyznaniowych czy bezwyznaniowości. Z tym niestety w Polsce są problemy – bo strona katolicka jest na liczne sposoby uprzywilejowana – co tym samym doprowadza do dyskryminacji strony niekatolickiej.

Słowa o rozdwojeniu jaźni rozumiem jako odniesione do rzekomego polityka czy urzędnika będącego katolikiem, który musiałby wykonując obowiązki, działać wbrew swoim poglądom. Wyjaśnię więc. Jeżeli ktoś jest faktycznie katolikiem, powinien wiedzieć, że w państwie demokratycznym od ludzi na stanowiskach państwowych (samorządowych) wymaga się przestrzegania szerokiego zakresu prawa – które nie jest spójne katolickim światopoglądem. Ktoś taki więc nie powinien podejmować się pracy na takich stanowiskach. Tak jak pacyfista nie pcha się do wojska, żeby potem narzekać, że uczą go tam strzelać.

Przypomnę zresztą, że Katechizm Kościoła Katolickiego w punkcie 1868 stanowi, iż grzechem dla katolika jest również współdziałanie w grzechu innych i nie potępianie tego co katolicyzm uznaje za złe. Czym zaś jest bycie urzędnikiem, burmistrzem, posłem, prezydentem w państwie świeckim i demokratycznym – jak nie byciem częścią „grzesznego” i „heretyckiego” systemu demokratycznego? Z drugiej strony jeżeli jakiś polityk czy urzędnik nie podziela katolickich poglądów: nie potępia demokracji, jest zwolennikiem wolności słowa i wyznania, nie chce delegalizacji antykoncepcji, delegalizacji małżeństw cywilnych, itd. – to nie jest katolikiem i nie powinien siebie za takiego uważać. Niech więc ci, którzy nie podzielają katolickich poglądów nie udają katolików a katolicy niech trzymają się z daleka od zawodów wymagających podejmowania działań niezgodnych z katolicyzmem – i nie będzie „rozdwojenia jaźni”.

A może neutralność ma oznaczać obojętność, np. na zło? Czy można pozostać „neutralnym” wobec pogardy, wobec krzywdzenia drugiego człowieka?

Neutralność światopoglądowa państwa nie oznacza obojętności na zło, pogardę i krzywdzenie innego człowieka – jak sugeruje ks. Parfianowicz. To właśnie pogarda i pochwała dla krzywdzenia drugiego człowieka płynące ze strony Kościoła Katolickiego sprawiają, że coraz więcej ludzi dostrzega, iż są w Polsce z tą neutralnością problemy. Kościół nie obawia się, że neutralność będzie obojętnością na zło. Kościół obawia się tego, przez taką neutralność nie będzie mógł dalej zasłaniać się religią by unikać odpowiedzialności – za własne zło. Gdy bowiem taka neutralność i niezależność państwa zaczną działać – karane tak jak każde inne, będą podmioty związane z Kościołem Katolickim: katolickie media nawołujące do nienawiści na tle wyznaniowym i etnicznym; katoliccy „patrioci” niszczących groby i pomniki czy publicznie rzucający postulaty do mordowania kogoś; księża dopuszczający się przekrętów finansowych lub nawołujący do ustanowienia państwa totalitarnego; politycy wspierający kult katolickich zbrodniarzy. To stronie katolickiej zależy na ignorowaniu pogardy i krzywdzenia innych. Na ignorowaniu dyskryminacji, mowy nienawiści, aktów przemocy i wandalizmu. Stąd takie inicjatywy jak wystosowany w ostatnim czasie przez środowiska katolickie wniosek o delegalizację Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych.

Dalej ks. Parfianowicz odnosi się do mającego się odbyć w Szczecinku koncertu zespołu Behemoth. Najpierw zaznacza.

Do finansowania z budżetu miasta mają prawo inicjatywy katolickie, jak i niekatolickie. To dla mnie oczywiste.

Parę zdań później zaś stwierdza:

Koncert zespołu Behemoth nie powinien być organizowany przez publiczną instytucję kultury, nie dlatego, że zespół ten głosi poglądy inne niż Kościół, ale dlatego, że otwarcie szydzi z wiary, publicznie obraża ludzi wierzących, niewybrednie kpi z ważnych dla tych ludzi wartości.

Tak więc nie można wesprzeć koncertu bo „szydzi”, ale można wspierać inicjatywy katolickie – mimo, że Kościół Katolicki obraża, podżega, pomawia (a celem jego ataków nie są tylko symbole a żyjący ludzie)? Kościół Katolicki też szydzi innych poglądów (np. przez wypaczanie cudzych postulatów, by sprowadzić je do absurdu i przez to po cichu wyśmiać – jak to uczynił ks. Parfianowicz z ideą państwa neutralnego pod względem wyznaniowym). Ludzi niepodzielających katolickich poglądów wyzywa od „lewactwa”. Regularnie pomawia wszystkich liberałów o to że są „komunistami”. Ateistów dehumanizuje, głosi że nie są zdolni przestrzegać jakichkolwiek zasad moralnych. Dyskredytuje osoby poczęte drogą in vitro – robiąc z nich niedorozwinięte umysłowo. Kpi z buddystów, ludzi słuchających pewnych gatunków muzyki czy ćwiczących jogę – mówiąc, że oddają się pod wpływ Szatana. Nie słyszałem o przypadkach znieważania czy atakowania katolików z powodu samych treści niesionych przez zespoły takie jak Behemoth. O aktach przemocy, wandalizmu i agresji słownej – spowodowanych katolicką retoryką usłyszeć można zaś często.

Czy ktoś, kto tworzy takie rzeczy, kto drze na koncercie Biblię krzycząc „żryjcie to g..wno”, kto o wielkim Polaku, jakim był Jan Paweł II, którego Sejm RP w specjalnej uchwale nazywa „najważniejszym z Ojców niepodległości Polski”, śpiewa: „Dziś czas by sięgnąć po głowę tego, powolnego, który taki zgarbiony i niedołężny, siedzi na tronie Watykanu! Dziś my karcimy waszego, ścinamy głowę Watykanu, którą wyślemy zanim przyjdzie tam, gdzie wasza wiara rozpostarła swe brudne skrzydła”; że ktoś taki jest godny jakiegokolwiek promowania, a jego twórczość można zakwalifikować w ogóle jako przejaw ludzkiej kultury, którą powinno polecać miasto i podległa mu instytucja, zajmująca się kulturą?

Choć autor zapewniał, że problemem nie jest głoszenie innych poglądów niż katolickie, parę zdań później neguje prawo do potępiania Jana Pawła II. Dla niekatolika a już w szczególności liberała, Jan Paweł II jest osobą zasługującą na krytykę nie tylko dlatego, że przewodził Kościołowi Katolickiemu, ale też ze względu na konkretne działania z tego wynikające, np. wspieranie totalitarnych reżimów – jak argentyński czy poszczególnych osób – jak Ante Gotovina. Istotą argumentu ks. Parfianowicza jest odmowa prawa do – w tym wypadku artystycznego – potępienia postaci historycznej, która w pełni na to zasługuje. Metoda przekazu nie jest najlepsza, ale biorąc pod uwagę to, że Kościół stara się stłamsić nawet merytoryczny głos krytyki Jana Pawła II – sam po części do takich form przekazu sprowokował.

Uznaję różnorodność poglądów i nikomu nie odbieram prawa do ich wyrażania. Jednak wewnętrznie nie zgadzam się na deptanie ludzkiej godności. To, co czyni zespół Behemoth, nie jest i nigdy nie było cywilizowaną różnicą poglądów, życzliwą dyskusją, czy nawet ostrą satyrą. Twórczość tego zespołu jest publicznym i niestety bezkarnym gwałceniem podstawowej ludzkiej wartości, do której uznania nie potrzeba być wierzącym. Mówię tu bowiem o szacunku do drugiego człowieka, którego, niestety, w naszej przestrzeni publicznej jest coraz mniej.

Tutaj autor wylewa swoje życzenia – jak chciałby zostać odebrany. Nie – ks. Parfianowicz nie uznaje różnorodności poglądów, skoro chce tłumienia negatywnego zdania o papieżu. Jest zresztą przedstawicielem Kościoła Katolickiego – który w swojej doktrynie potępia wolność poglądów. Nie sądzę też by ks. Parfianowicz nie zgadzał się na deptanie ludzkiej godności, skoro postanowił reprezentować regularnie depczący ludzką godność Kościół Katolicki.

To prawda, że w przestrzeni publicznej coraz mniej jest szacunku do drugiego człowieka – ale do tego w znacznym stopniu przyczynił się właśnie Kościół Katolicki. To Kościół sprowadził argumentację w debacie publicznej – do ubliżania od „lewactwa”, „komuchów” i „zdrajców”. Do tego, że każdy argument strony przeciwnej można zagłuszyć krzycząc „komunistyczna propaganda”. Do negacji samej podmiotowości przeciwnej strony społecznej debaty i sprowadzenia jej do rangi „wrogów ojczyzny”, z którymi się nie rozmawia, tylko których należy z Polski wygnać lub wytępić.

Do całej poruszonej w artykule sprawy in vitro nie będę się tutaj odnosił – z racji, że jest on odpowiedzią na artykuł Jerzego Hardie-Douglasa. Odniosę się jednak do jednego fragmentu.

Jeśli chodzi o sprawy bioetyczne, argumenty teologiczne nie są dla Kościoła jedynymi, gdyż Ewangelia nie dla wszystkich jest racją wystarczającą. To zresztą dość „średniowieczne” podejście, jeśli na ten okres w historii ludzkości spojrzeć mniej stereotypowo. Tylko przypomnę, że to właśnie w średniowieczu, obok katedr, w Europie rosły uniwersytety, gdzie kwitło życie naukowe. Fakt, wielu naukowców było jednocześnie duchownymi. Wiem, że dla wielu to nieprzekraczalna wada.

Kościół swoje opinie na tematy bioetyczne formułuje nie na podstawie żywotów świętych, ale najnowszych osiągnięć nauki. Wiara nie wyklucza bowiem racjonalności.

Nie słyszałem o żadnym tekście ewangelicznym potępiającym zapłodnienie in vitro. Kościół Katolicki zresztą z tekstami ewangelicznymi ma niewiele wspólnego. Lubi się jedynie nimi od czasu do czasu zasłaniać. Zapłodnienie in vitro dla Kościoła nie jest problemem etycznym czy teologicznym, ale kwestią zysku społeczno-politycznego. Jednym z pierwszych argumentów ze strony katolickiej z jakim się spotkałem był argument mówiący, że z in vitro rodzą się dzieci słabe, z wadami genetycznymi, że metoda ta pozwala na rozmnażanie się słabym biologicznie jednostkom – co ma być przeszkodą w budowaniu silnego społeczeństwa. Przypomina to podejście nazistowskie, więc teraz Kościół zasłania się głównie „obroną życia” zarodków – co pozwala mu dodatkowo żerować na empatii. W tekście ks. Parfianowicza szczątkowo jednak pojawia się argument eugeniczny – dziecko poczęte drogą in vitro porównuje on do samolotu do którego włożono podróbkę silnika.

Co do uniwersytetów przy katedrach – nic dziwnego że jakakolwiek działalność badawcza rozwijała się tylko tam, skoro Kościół zwalczał wszystko co mu nie podlegało. Wystarczy jednak przypomnieć jaki „naukowy” stosunek miał on do kwestii poruszonych przez Giordano Bruno czy Mikołaja Kopernika a później do piorunochronów czy szczepień – i cała ta „naukowość” pryska.

Na koniec zostaje kwestia „najnowszych osiągnięć nauki” na których niby to ma opierać się Kościół Katolicki. Jakie to dokładnie odkrycia naukowe mówią np. o tym, że dzieci z in vitro rodzą się niedorozwinięte umysłowo i z charakterystycznymi bruzdami dotykowymi – jak to głosił choćby ks. Franciszek Longchamps de Berier? Jakie badania naukowe udowodniły, że dzieci poczęte drogą in vitro cierpią na syndrom ocaleńca – jak głosi ks. Piotr Kieniewicz? Kościół tu nie opiera się na nauce a jedynie forsowanym przez siebie „prawdom” – przyczepia etykietę „naukowy”, żeby mieć jakiekolwiek szanse w dyskusji. Co do racjonalizmu – przypominam, że został on potępiony przez Kościół Katolicki w dokumencie Syllabus Errorum – Piusa IX.

Ks. Wojciech Parfianowicz cytował w swoim artykule fragmenty piosenek Behemotha, dla pokazania jak to promuje on pogardę. Ja więc wkleję na koniec kilka fragmentów piosenek katolickich (tworzonych oddolnie, ale wyrażających idee katolickie i powtarzających w bardziej wyraźny sposób to co głosi Kościół Katolicki). Każdy może sobie porównać te piosenki i osądzi gdzie jest więcej pogardy i mniej kultury wypowiedzi: w piosenkach Behemotha czy w piosenkach o charakterze katolickim.

Wuem Enceha – „Wielka Polska”

Jebani łowcy hiva nazywają mnie faszystą?
Bo nie chcę szybko zdychać, a tu syf jest ponad wszystko.
Jestem nacjonalistą, biała skóra, łysa głowa.
Nie czerwona, nie tęczowa, tylko Polska Narodowa!
Raz-dwa do wora nad Wisłę wszystkich pedałów.
Ja nie bez powodu cisnę te kurwy, dostaję szału.
[…]
Ja żyję według zasad, zawsze po prawej stronie!
To biała rasa, co czci orła w koronie!
Aż skończę w grobie, będę mówić to z dumą,
Wielka Polska, precz z komuną!
[…]
Pedały, brak wiary, dragi, farsa na pokaz.
Czym jest jeszcze tolerancja, kurwa, czym jest głupota!
Dobra, dobra, bawcie się sami!
Forsa, forsa, zbawcę masz pomiędzy banknotami?
Bóg, Honor, Ojczyzna, dla mnie to jest prosta ścieżka
I żadna lewacka pizda nie będzie mi w szykach mieszać!

Wuem Enceha – „Zakaz pedałowania”

Ja pociągnę za spust wcześniej celując im w skroń.
Biała rasa, lecz nie broń, krzyż celtycki po prawej stronie.
Lewackie dziwki, tak jestem homofobem.
Szanuję co wartościowe, wynaturzenia to farsa.
Nie wychowam dziecka w tolerancji do pedalstwa.
Staną jak kastra, te niedomyte kurwy.
Siewnica rowa jaka? Większe niż ten Gomułki.
Pierdolę liberalizm i te pseudodemokrację.
Pedał szanowany bardziej od Polaka w naszym państwie.
Niech każda ciota krwawi ja nie puszę tego kantem.
Prawym prostym z buta wjadę na marszu 2012.
Polska dla Polaków, barwy tylko biel i czerwień.
Zero tęczy, buraków z kolorowej niepodległej.
Rasista, faszysta strasznie cipki was to boli.
Że kochana jest ojczyzna, a was trzeba rozpierdolić.

Tolas, Evtis, Żebro, JKRS – „Ruch Narodowy”

Narodowo – Katolicka opcja polityczna.
Boi się Nas Biedroń, Grodzka czy Nowicka.
No i dobrze, niech się boją w Nas jest siła mówię Tobie.
Czas zwalczyć tych co cierpią na „polakofobię”!
[…]
Ruch Narodowy to jedyna słuszna droga.
Tożsamość narodowa głęboko osadzona.
Pytam po raz wtóry gdzie podziano wolność słowa.
Prawdziwy patriota brat widać to po oczach.
Nie ma tolerancji, spłonie tęcza kolorowa.

Leszek Czajkowski – „Antyklerykał”

Cała bolszewia nie warta śmiecia, co degenerat pojął gdy leciał, pojął gdy leciał.
Pamiętaj ty co dogmatom przeczysz, że wszystko widzi stwórca wszechrzeczy.
Dzisiaj pyskujesz i bluźnisz wściekle, a jutro będziesz się smażyć w piekle.
Dostaniesz ciepły kącik w piecyku wśród agnostyków.
Bo w piekle ogień, smoła i sadza, i świecka władza.

Leszek Czajkowski – „Antylewacka Piosenka O Radości”

Nadęci lewacy bredzą coś głupawo,
A uczciwi ludzie zawsze są na prawo!
[Ref.]
A różowe hieny niechaj żyją w strachu
Lepszy Wrzodak w rządzie niż skrzypek na dachu!
[Ref.]
Chociaż dziś czerwony robi się niebieski
Dla komuszej bandy nie ma grubej kreski!
[Ref.]
Nigdy nie zwycięży soc – masońska klika
Póki nasza Polska i radio Rydzyka

Luxtorpeda – „Raus”

Raus! Raus!
Odejdź stąd! Odejdź stąd!
Odejdź stąd, nie chcę cię tu, przepadnij
To moje serce, mój dom i mój chodnik
Znikaj, wyjdź, idź swoją drogą chamie
Ode mnie wara, stop, ani kroku dalej
[…]
Zostaw mnie, oddal się bo cię skrzywdzę
Krok w tył, nim przekroczysz granicę
Nie chcę nic od ciebie, krzyż na drogę
Moje jest moje, i nic tu po tobie

Schmaletz – „Rewolucja NSZ”

 Prawą ręką ci pogrożę zdrajco, a nie lewą.
Zima wasza, wiosna nasza. Czy widzisz to drzewo?
Zamiast liści będziesz właśnie tam wisiał.
Twoja kamienica, moja ulica.

Deus Migrator: Migracja teologii i teologia migracji :)

Najpierw było zapadające w pamięć zdjęcie trzyletniego Syryjczyka Alana Shenu, którego ciałko leżało wyrzucone przez fale na tureckiej plaży, odziane w czerwoną koszulkę, niebieskie spodenki i czarne buty. Ostatnio – niemowlaka, niby kołysanego do snu w ramionach niemieckiego ratownika. Dopiero te obrazy zwróciły oczy całego świata na trudne położenie migrantów i uchodźców. Migracja jest bez wątpienia jednym z najpoważniejszych zjawisk występujących obecnie na świecie. Od czasów drugiej wojny światowej migracja – wewnętrzna i międzynarodowa, przymusowa i dobrowolna, tymczasowa i długoterminowa, legalna i nieudokumentowana, planowana i nieoczekiwana – stała się globalnym zjawiskiem o nieprawdopodobnej skali i złożoności. Nie ma dosłownie ani jednego narodu, który nie byłby znacząco dotknięty migracją – czy to jako kraj, z którego ludzie emigrują, czy też jako ten, do którego zmierzają.

195 celebryłaW 2013 r. 232 mln ludzi (3,2% populacji naszego globu) mieszkało poza swoim rodzimym krajem lub regionem. Zakłada się, że skala migracji na przestrzeni kolejnych lat będzie rosła. Badanie przeprowadzone w 2012 r. przez Instytut Gallupa podaje, że blisko 640 mln osób dorosłych chciałoby wyemigrować, gdyby tylko mieli taką możliwość1. Wojny w Iraku, Afganistanie i ostatnio w Syrii oraz powstania w licznych krajach Bliskiego Wschodu podczas Arabskiej Wiosny Ludów dramatycznie podniosły liczbę migrantów i uchodźców oraz zwróciły uwagę na ich tragedię i cierpienia. Według najnowszego raportu opublikowanego przez Komitet Organizacji Narodów Zjednoczonych rekordowa liczba 65,3 mln ludzi uległa dyslokacji według danych z końca 2015 r., w porównaniu z 59,5 mln zaledwie 12 miesięcy wcześniej. W odniesieniu do obecnej populacji naszego globu (7349 mld) liczby te oznaczają, że jedna na każde 113 osób na świecie ubiega się obecnie o azyl, została przemieszczona wewnątrz kraju rodzimego lub jest uchodźcą. Podczas gdy pod koniec 2005 r. średnio sześć osób ulegało przemieszczeniu w ciągu minuty, dziś liczba ta sięga 24 osób na minutę. Trzy państwa odpowiadające za ponad połowę uchodźców na całym świecie to: Syria (4,9 mln), Afganistan (2,7 mln) i Somalia (1,1 mln). Około połowy uchodźców w skali całego świata to dzieci. Za tymi twardymi liczbami stoją ludzkie twarze dotknięte tragediami na ogromną skalę – ludzie, którzy stracili swoją ziemię, domostwa, zostali rozdzieleni z rodziną, doznali obrażeń fizycznych, gwałtów i przemocy seksualnej, urazów psychicznych, braku możliwości rozwoju poprzez edukację, niepewnej przyszłości, a nawet śmierci. Ruchy populacji są dziś tak powszechne, częste i odbywają się na taką skalę, że czasy, w których żyjemy, zostały okrzyknięte mianem „Ery Migracji”2.

W odpowiedzi na problem migracji organizacje polityczne takie jak ONZ czy Unia Europejska utworzyły agencje zajmujące się analizą problemu migracji z różnych perspektyw oraz zapewnianiem pomocy w nagłych wypadkach. Zwierzchnictwo religijne, zwłaszcza papież Franciszek, obudziło nasze poczucie solidarności z ofiarami i nawoływało Kościół oraz społeczności religijne do przyjmowania migrantów z otwartymi ramionami. Z drugiej strony retoryka i polityka antyimigracyjna (w szczególności skierowana przeciw muzułmanom) nasiliły się w ostatnim czasie nawet w krajach, które dotychczas były otwarte na migrantów – np. w Wielkiej Brytanii (gdzie decyzja o Brexicie była powodowana po części negatywnym nastawieniem do imigrantów) czy Stanach Zjednoczonych (gdzie Donald Trump wygrał wyścig po nominację prezydencką z ramienia partii republikańskiej w dużej mierze właśnie dzięki zjadliwym komentarzom rzucanym pod adresem imigrantów pochodzenia meksykańskiego i muzułmańskiego).

By pomóc nam zrozumieć, jak palącym i jednocześnie złożonym problemem jest migracja dla Kościoła (nie tylko jako organizacji społecznej zajmującej się promocją dobra wobec każdego człowieka, w szczególności jednostek najbardziej bezbronnych), dokonam analizy Kościoła jako migranta instytucjonalnego z perspektywy historycznej i ukażę, jak migracja zmieniła oblicze współczesnego Kościoła. Po drugie, by móc odpowiednio ustosunkować się do obecnych wyzwań związanych z migracją, postaram się dowieść, że teologia jako dyscyplina akademicka musi się stać „teologią w migracji” lub „migracją teologii” – ze słowem „migracja” użytym jako dookreślenie natury i metody teologii. Wreszcie podejmę próbę dokonania krótkiej reinterpretacji niektórych kluczowych dla chrześcijaństwa doktryn (Boga, Chrystusa, Ducha Świętego i Kościoła) w kontekście migracji i tym samym zarysowania specyfiki „teologii migracji”. Moje rozważania podejmę z perspektywy rzymskiego katolika i będę odnosił się głównie do Kościoła katolickiego, jednak bez problemu można rozciągnąć niniejsze deliberacje na inne odłamy Kościoła chrześcijańskiego.

Kościół jako migrant instytucjonalny

23 września 2015 r., w trakcie swojej wizyty w Stanach Zjednoczonych, na trawniku przed Białym Domem papież Franciszek wygłosił przemówienie, rozpoczynające się od słów, które zostały przywitane gromkim aplauzem: „Jako potomek rodziny imigrantów cieszę się, że mogę gościć w kraju, który został w znacznej mierze zbudowany przez takie właśnie rodziny”. Do przedstawionego zarysu historii USA mógł wprawdzie dorzucić coś odnośnie do amerykańskiego Kościoła katolickiego, mówiąc na przykład: „Jako głowa Kościoła katolickiego, który był, jest i będzie budowany przez potomków rodzin imigrantów, cieszę się, że mogę gościć w amerykańskim Kościele katolickim, który był, jest i będzie budowany przez takie właśnie rodziny”. Nie łudzę się, że zostanę autorem przemówień papieża Franciszka, jednak w swojej próbie dokonania tej drobnej zmiany w jego wypowiedzi zwracam uwagę na dwie istotne kwestie.

Twierdzę, że bez migracji Kościół jako całość, a chrześcijaństwo jako takie nie istniałyby jako religia światowa, a gdyby posłużyć się terminologią teologiczną, nie byłyby „katolickie” w sensie inkluzywnym i „ogólnoświatowe”. Kościół jest uznawany za „jedyny, święty, powszechny i apostolski”. Do owych czterech określeń prawdziwego Kościoła proponuję dodać jeszcze jedno: migrujący. Choć dodatek ten wydaje się na pierwszy rzut oka nieuzasadnioną ingerencją w wyznanie wiary, to ma on jednak znacznie silniejsze podstawy historyczne i teologiczne aniżeli choćby dodane przez papieża Piusa XII określenie „rzymski”, które zawarł w odniesieniu do Kościoła chrystusowego w encyklice „Mystici Corporis Christi” z 1943 r.

Część problemu związanego z konceptualizacją migracyjności jako kluczowego atrybutu Kościoła jest wynikiem jego tradycyjnego wizerunku societas perfecta, czyli założenia, że Kościół jest w pełni uformowaną, niezmienną i nienaruszalną instytucją posiadającą wszelkie środki niezbędne do osiągania własnych celów. II Sobór Watykański odnowił ideę Kościoła jako pielgrzyma podróżującego do Królestwa Bożego, szczególnie w rozdziale siódmym Konstytucji dogmatycznej o Kościele („Lumen Gentium”, LG) nawiązującym w tytule do Kościoła pielgrzymującego. Jednak ta eschatologiczna natura Kościoła jest traktowana w tekście soborowym wyłącznie w aspekcie teologicznym poprzez odwołanie się do przyszłego wypełnienia się Kościoła w Niebie i przez podjęcie dyskusji na temat tzw. rzeczy ostatecznych (czyli śmierci, sądu, czyśćca, piekła i nieba) i liturgicznego upamiętnienia świętych3. Ani razu nie pojawia się wzmianka o tym, że pod względem historycznym migracja jest kluczowym katalizatorem realizacji eschatologicznego wymiaru chrześcijaństwa i podkreślenie, że migracje nie są wyłącznie historycznym zbiegiem okoliczności w procesie rozwoju chrześcijaństwa (de facto), ale raczej istotą jego natury jako wspólnoty eschatologicznej (de iure).

Kolejną przeszkodą na drodze do zrozumienia roli migracji w ekspansji chrześcijaństwa jest ahistoryczna konceptualizacja apostolskości. Istnieje pewna urocza legenda o wyznaniu wiary apostołów, która podaje, że każdy z dwunastu uczniów miał swój udział w tworzeniu owych dwunastu artykułów, zanim rozproszyli się po całym świecie, by oddać się misji ewangelizacji. W efekcie ekspansja chrześcijaństwa jest przypisywana pracy apostołów, apostolska zaś sukcesja stała się dogmatycznym kamieniem węgielnym prawdziwego Kościoła. Jednak z punktu widzenia historii, oprócz Pawła, który nie był jednym z dwunastu, Nowy Testament nie podaje praktycznie żadnych informacji o działalności apostołów z wyjątkiem wczesnych działań misyjnych Piotra i Filipa. To w tym miejscu migracje chrześcijan dostarczają nam brakujących informacji niezbędnych do zrozumienia, w jaki sposób chrześcijaństwo rozwinęło się do tego stopnia, że uzyskało status religii światowej. Czas pozwala mi jednak na dokonanie jedynie surowego przeglądu siedmiu fal migracji, w których obliczu chrześcijaństwo może być uważane za permanentnego migranta instytucjonalnego.

Pierwsza fala migracji chrześcijańskiej, fala, która radykalnie zmieniła oblicze chrześcijaństwa (z żydowskiej sekty na ogólnoświatową instytucję migrującą), związana była z żydowską diasporą i doszło do niej po zniszczeniu Drugiej Świątyni w 70 r. n.e. Żydowska diaspora odegrała istotną rolę w szerzeniu chrześcijaństwa w pierwszych wiekach naszej ery. W Dziejach św. Pawła wielokrotnie pojawia się wzmianka o tym, że gdziekolwiek udawał się Paweł, najpierw głosił Słowo Boże wśród Żydów (najczęściej w ich synagogach) i nawet jeśli summa summarum jego misja nauczania Żydów nie przynosiła efektów, pierwsi istotni nawróceni i liderzy wczesnego Kościoła (m.in. Tytus, Tymoteusz, Apollo, Pryscylla, Akwila, Barnaba i wiele innych osób) wywodzą się właśnie z diaspory żydowskiej.

Wkrótce po pierwszej fali migracji doszło do kolejnej, na dużo większą skalę – mianowicie do ucieczki wspólnoty chrześcijańskiej z Jerozolimy i Palestyny. Zniszczenie Świątyni i następujące po nim tłumienie żydowskich buntów w latach 115–117 i 132–135 n.e. wywołało migracje nie tylko wśród Żydów i chrześcijan. Wspólnota chrześcijańska, licząca w owym czasie tysiące wyznawców, emigrowała en masse z Jerozolimy i Palestyny (czy to z przymusu, czy dobrowolnie) w różne części świata. Owa druga fala migracji chrześcijańskiej sprawiła, że jej uczestnicy trafili do pięciu głównych ośrodków, w których z czasem stworzyli szereg tętniących życiem społeczności zorientowanych na działalność misyjną. Pierwszym z nich była Mezopotamia i rzymskie prowincje Syrii z trzema głównymi miastami: Antiochią, Damaszkiem i Edessą. Drugim – Grecja i Azja Mniejsza. Trzecim – zachodnia część regionu śródziemnomorskiego – w tym obszar dzisiejszych Włoch, Francji, Hiszpanii i Afryki Północnej. Czwartym – Egipt, w szczególności Aleksandria. Piątym – Azja, a zwłaszcza Indie.

Trzecim znacznym ruchem ludności z czasów wczesnego chrześcijaństwa była migracja ludów germańskich – w tym Wandalów, Gotów, Alemanów, Anglów, Sasów, Burgundów i Longobardów. Wandalowie, Goci (zarówno Ostrogoci, jak i Wizygoci) i Longobardowie najechali południowy wschód Europy (w szczególności Hiszpanię), podczas gdy Anglowie i Sasi dotarli do Wysp Brytyjskich. Po przyjęciu chrześcijaństwa owe plemiona germańskie utworzyły kościoły na swoich ziemiach.

Do kolejnej fali migracji, która wywarła ogromny i długotrwały wpływ na kształt chrześcijaństwa, doszło w czasie przeniesienia stolicy Imperium Rzymskiego przez Konstantyna z Rzymu do Bizancjum i późniejszego tworzenia siedziby cesarstwa w Konstantynopolu („Nowy/Drugi Rzym”). Efektem tego działania były nie tylko chwilowe zmiany geopolityczne, lecz także przesunięcie chrześcijańskiego centrum grawitacji. Stopniowo powstawały nowe odmiany chrześcijaństwa, określane mianem „chrześcijaństwa ortodoksyjnego” – zarówno wewnątrz cesarstwa bizantyjskiego, będącego częścią cesarstwa rzymskiego, jak i poza strefą wpływów Bizancjum/Rzymu. Każdy taki Kościół tworzył i definiował liturgię, teologię, monastycyzm, duchowość i strukturę we własnym zakresie. Migracja (zarówno przymusowa, jak i dobrowolna) odegrała determinującą rolę w procesie kształtowania przyszłości Kościoła ortodoksyjnego. Po zwycięstwie islamu nad cesarstwem bizantyjskim w VIII w., podobnie jak jego niebizantyjskie kościoły siostrzane, Kościół bizantyjski poważnie ucierpiał pod rządami muzułmańskich Osmanów. Pamiętny rok 1453, gdy Konstantynopol, „Miasto chronione przez Boga”, zostało splądrowane przez tureckie wojska Mehmeda II, zaznaczył koniec wspaniałej historii Wielkiego Kościoła (łac. ecclesia magna) i tym samym początek jego długotrwałego i wciąż trwającego „zniewolenia”. Z nieodwracalnym upadkiem „Drugiego Rzymu” moskiewski patriarchat przyjął nazwę „Trzeciego Rzymu”. W swoim czasie Rosyjski Kościół Ortodoksyjny też został silnie doświadczony przez migrację. Rewolucja z 1917 r. nie tylko stanowiła koniec rosyjskiego imperium, lecz także podzieliła Kościół rosyjski w następstwie utworzenia narodowych Kościołów ortodoksyjnych w Polsce, Estonii, Finlandii i na Litwie.

Kolejna migracja na masową skalę, która drastycznie zmieniła mapę świata chrześcijańskiego, zbiega się z tzw. „odkryciem” Nowego Świata w erze wielkich odkryć geograficznych pod królewskim patronatem Hiszpanii i Portugalii. Od końca XV w. te dwa iberyjskie kraje konkurowały ze sobą w odkrywaniu i zajmowaniu coraz to nowszych terytoriów poza obszarem Europy. Po raz kolejny była to migracja – ruch ogromnej liczby misjonarzy religijnych i świeckich Europejczyków do Ameryki Łacińskiej i Azji – która stworzyła nową formę chrześcijaństwa. Formę, która po pewnym czasie rozwinęła w sobie wyjątkowe cechy odzwierciedlające tradycje i kulturę rdzennych ludów zamieszkujących „nowe” terytoria.

Począwszy od roku 1650 aż do czasów pierwszej wojny światowej migracja odgrywała coraz bardziej kluczową rolę w procesie modernizacji i uprzemysłowienia światowej ekonomii. Dobrobyt, podbój, powstanie imperiów i państw narodowych, europejskie poszukiwania nowych źródeł bogactwa doprowadziły do migracji na wielką skalę (zarówno tych przymusowych, jak i dobrowolnych). Do początku XIX w. inne europejskie potęgi dołączyły do komercyjnych i kolonizatorskich wypraw zainicjowanych przez Portugalię i Hiszpanię: Francja, Belgia, Niemcy, Wielka Brytania, Włochy i Holandia rywalizowały ze sobą w „wyścigu o Afrykę”. Większość krajów afrykańskich (oprócz Liberii i Etiopii) znalazło się pod dominacją europejską. Skolonizowane zostały niemal wszystkie kraje azjatyckie. Szacuje się, że pomiędzy rokiem 1800 a 1915 50–60 mln Europejczyków mieszkało poza obszarem Europy. Po raz kolejny ogromna fala migracji Europejczyków do Afryki i Azji, w tym duża grupa aktywnych misjonarzy (szczególnie protestanckich), rozszerzyła zasięg chrześcijaństwa na skalę dotychczas niewyobrażalną i przyczyniła się do powstania nowych form chrześcijaństwa, które po pewnym czasie niezbyt przypominały już Kościoły europejskie.

Druga wojna światowa, dużo bardziej niż jakikolwiek inny konflikt zbrojny, wywołała ogólnoświatowe migracje na dużą skalę. Począwszy od 1945 r. Europa doświadczyła masowych migracji, jak zaznaczyli autorzy „Migracji we współczesnym świecie”: „Nagły wzrost ruchów migracyjnych w okresie po 1945 r., a w szczególności od połowy lat 80., wskazuje, że imigracja na wielką skalę stała się naturalną częścią społeczeństw europejskich”4. Masowe migracje wywołane takimi wydarzeniami jak dekolonizacja, której towarzyszył powrót uprzednich kolonizatorów do rodzimych krajów oraz migracja podmiotów kolonizacji do krajów kolonizatorskich. W Azji, podczas gdy kraje europejskie zamykały drzwi przed migrantami, kraje dobrze rozwinięte lub bogate w ropę, lecz z niską lub spadającą demografią (Brunei, Malezja, Singapur, Japonia, Arabia Saudyjska czy Emiraty Arabskie), importują siłę roboczą z biedniejszych krajów azjatyckich, np. z Filipin, Indonezji, Chin, Indii czy Wietnamu. Także kontynent afrykański doznał istotnych transformacji. Wojny wyzwoleńcze spod wpływów kolonialnych, ustanowienie reżimów dyktatorskich, eksploatacja bogactw mineralnych, apartheid oraz konflikty regionalne, międzyregionalne i plemienne wywołały stały strumień uchodźców i migrantów. Oprócz tego wojny na Bliskim Wschodzie – w Iraku, Afganistanie, Libanie i Syrii – doprowadziły do migracji na wielką skalę. W szczególności wojna w Iraku wywołała zamęt w najstarszych ośrodkach chrześcijaństwa, obracając w zgliszcza chrześcijaństwo na Bliskim Wschodzie.

Na podstawie niniejszego (zdecydowanie zbyt skrótowego) przeglądu historycznego możemy jasno stwierdzić, że bez migracji Kościół jako taki, chrześcijaństwo zaś w sensie ogólnym, nie byłyby dziś tym, czym są. Migracje nie są jedynie czynnikiem historycznym, który przyniósł w efekcie ogromne i trwałe zmiany w Kościele. Raczej na odwrót – bez migracji Kościół nie może wypełniać swojej natury i misjimigrationem nulla ecclesia. Mam nadzieję, że udało mi się dotychczas udowodnić dwie podstawowe tezy: pierwsza jest historyczna z natury: extra ecclesiam nulla ecclesia Americana, druga zaś teologiczna: extra migrationem nulla ecclesia. Migracyjność jest składową częścią prawdziwego Kościoła. Teraz owe dwie tezy prowadzą do trzeciej: jeśli tradycyjna maksyma extra ecclesiam nulla salus jest prawdziwa i jeśli nowe stwierdzenie extra migrationem nulla ecclesia także ma rację bytu, to z tych dwóch założeń możemy wysnuć następujący wniosek: extra migrationem nulla salus. To jednak wymaga od nas, abyśmy postrzegali chrześcijaństwo w nowy sposób – z perspektywy migracji. Dlatego też winniśmy się zająć teologią z analogicznego punktu widzenia.

Teologia migracji: Tworzenie teologii na bazie migracji

Truizmem jest stwierdzenie, że wszystkie odmiany teologii są nieodzownie perspektywiczne. Nie zmienia to faktu, że jest w tym ziarno prawdy, które często nie zostaje uwzględnione w tzw. teologii klasycznej, szczególnie tej z rzymskiego magisterium, która ma w naturze założenie uniwersalnego zastosowania poza kontekstem, z którego się wywodzi. II Sobór Watykański odrzuca tę metodologiczną neutralność. Konstytucję „Gaudium et spes” rozpoczynają gromkie, niezapomniane słowa „Radość i nadzieja, smutek i trwoga ludzi współczesnych, zwłaszcza ubogich i wszystkich cierpiących, są też radością i nadzieją, smutkiem i trwogą uczniów Chrystusowych” (pkt 1). Rada potwierdza, że „Kościół zawsze ma obowiązek badać znaki czasów i wyjaśniać je w świetle Ewangelii” (pkt 4). Od czasów zgromadzenia rozpoznawanie i interpretowanie znaków czasów jest cechą charakterystyczną wszystkich odmian teologii wyzwolenia, które stawiają w uprzywilejowanej sytuacji głosy ubogich i cierpiących.

Ale który „znak czasów” wyraża najbardziej dramatycznie „radość i nadzieję, smutek i trwogę” „ubogich i cierpiących” w dzisiejszych czasach? Uważam, że migracja. Czy migranci nie powinni być włączeni do grona „ubogich i cierpiących”, których „smutek i trwoga” skłaniają do emigrowania z ojczyzny, ryzykując zdrowiem i życiem, w poszukiwaniu miejsca, w którym mogliby spełniać marzenia „radości i nadziei”? W odniesieniu do migrantów „Gaudium et spes” podaje: „Sprawiedliwość i słuszność wymaga też, żeby ruchy ludnościowe, koniecznie przy postępie ekonomicznym, tak się kształtowały, by życie jednostek i ich rodzin nie stawało się niepewne i zdane na łaskę losu. Jeśli zaś chodzi o robotników obcej narodowości czy też pochodzących z innego kraju, którzy przecież swoją pracą przyczyniają się do rozwoju gospodarczego ludności miejscowej lub danego kraju, to należy w stosunku do nich unikać wszelkiej dyskryminacji w zakresie pracy i płacy. Ponadto wszyscy, a przede wszystkim władze państwowe, niech nie uważają ich tylko za zwyczajne narzędzie produkcji, lecz za osoby, i niech im okazują pomoc w sprowadzeniu do siebie rodziny i zdobyciu przyzwoitego mieszkania, jak również niech popierają ich we włączaniu się w życie społeczne ludności, która ich przyjmuje, lub w życie danego kraju” (pkt 66).

Choć te soborowe zalecenia dotyczące traktowania migrantów są niezwykle istotne, to jednak wciąż nie wszystko zostało przez II Sobór Watykański dopowiedziane i istnieje na ten temat bogata literatura poświęcona etyce migracji (w odniesieniu do krajów, z których migranci przybywają, i krajów, do których się udają) i traktuje zarówno o samych migrantach, jak i tych, którzy ich u siebie przyjmują.

U podstaw tego teologicznego wysiłku leży nowa metoda, którą określam mianem „migracji teologii” oraz nowa konceptualizacja głównego loci theologici, które nazywam „teologią migracji”. W odniesieniu do migracji teologii, by poprawnie rozpoznać znaki czasów, podejście multidyscyplinarne zostało zaadaptowane jako najskuteczniejsza metoda konstruowania teologii migracji. To oznacza, że jako dodatek do właściwych dyscyplin teologicznych – np. studiów biblijnych, historii Kościoła, systematyki oraz teologii praktycznej – teologia migracji musi czerpać dane z tzw. dyscyplin świeckich, takich jak socjologia, geografia, demografia, antropologia, psychologia, historia, polityka i prawa migracyjne. W efekcie teolog rozwinie „multi- i międzykulturową” epistemologię postrzegania rzeczywistości z pogranicza i od podszewki.

Pierwszym krokiem teologii migracji jest zatem socjopolityczna i kulturowa analiza migracji – która nie opiera się po prostu na abstrakcyjnych liczbach, badaniach i statystykach, podniosłych teoriach socjologicznych czy strukturach prawnych. Teologia migracji winna być raczej głęboko zakorzeniona w historiach migrantów z krwi i kości – migrantów jako jednostek, których godność i prawa często bywają deptane. W ten sposób teologowie, szczególnie jeśli sami nie są migrantami lub nie żyją z nimi na co dzień, rozumieją oraz współodczuwają obawy i nadzieje, odwagę i śmiałość, bolączki i cierpienia, dyslokację i marginalizację, stratę i nostalgię doświadczane przez migrantów w codziennej walce, jaką toczą, zasiedlając świat gdzieś pomiędzy dwoma rzeczywistościami. Doświadczenia migrantów są opowiadane nie tylko za pośrednictwem słowa, prywatnej rozmowy czy publicznego świadectwa, nie tylko w formie powieści czy opowiadania, prozy czy poezji, lecz także jako piosenki, dramaty, rytuały, za pośrednictwem symboli, sztuk wizualnych i folkloru.

Ta swego rodzaju „mediacja socjoanalityczna” pociąga za sobą „mediację hermeneutyczną”, poprzez którą historie życia migrantów, dane socjologiczne, historyczne i prawne oraz teorie migracji otrzymują należyte znaczenie teologiczne. Dzieje się tak poprzez skorelowanie i poddanie interpretacji owych danych przez pryzmat historii migracji ze Starego i Nowego Testamentu, nauczanie Biblii dotyczące konieczności specjalnej opieki i gościnności względem migrantów oraz nauczanie Kościoła na temat migracji, a także historia ruchów chrześcijan na przestrzeni wieków. Taka mediacja hermeneutyczna działa dwojako – z jednej strony interpretuje i dokonuje oceny nauczania chrześcijańskiego dotyczącego migracji w obliczu tego, co można wywnioskować z nauk społecznych oraz doświadczeń migrantów, z drugiej strony zaś interpretuje i poddaje ocenie dane naukowe w obliczu nauczania Biblii i Kościoła. Dlatego też musi istnieć wzajemne dopełnianie się i doświetlanie oraz, gdy to niezbędne, wzajemna korekta źródeł wiary i wiedzy świeckiej.

Trzecim krokiem teologii migracji jest „mediacja praktyczna”. W ramach tej mediacji teologiczne rozumienie migracji sprowadza się do realizacji przez teologów „opcji dla ubogich” czy – jak w tym wypadku – „opcji dla migrantów”. Opcja ta nie może oczywiście pozostać jedynie w sferze pustej czy romantycznej retoryki dotyczącej migracji i migrantów, lecz musi zostać przełożona na konkretne działania teologów podejmowane razem z migrantami i do nich skierowane. Taka opcja dla migrantów stanowi o prawdziwości konkretnej teologii migracji. Należy też dodać, że konkretna teologia migracji nie uprawomocnia również konkretnego działania w opcji dla migrantów tu i teraz. Innymi słowy to, czy ktoś robi, co uważa za słuszne, nie czyni tego uczynku prawdziwym lub fałszywym podobnie jak to, co ktoś uważa za słuszne, nie czyni jego uczynków dobrymi lub złymi. Związek pomiędzy teorią (ortodoksją) a praktyką (ortopraksją) nie należy do kategorii odwzajemnianych epistemologicznych i aksjologicznych uzasadnień (prawdziwy lub fałszywy, dobry lub zły), ale raczej do kategorii wzajemnego użyźniania. Czyli czy teoria (ortodoksja) umożliwia dobre praktyki (ortopraksja) i czy dobre praktyki (ortopraksja) przyczyniają się do głębszego zrozumienia (ortodoksji)? Istnieje zatem dialektyczne napięcie pomiędzy praktyką a teorią. Czyli po pierwsze, praktyka wywiera presję na teorię, by ta dokonywała krytycznej autoewaluacji; teoria z kolei modyfikuje praktykę; następnie teoria i praktyka są zostawiane z tyłu w poszukiwaniu bardziej adekwatnego zrozumienia i bardziej skutecznej praktyki; i tak błędne koło się zamyka.

Pragnę w tym miejscu zaznaczyć, że w praktyce teologii migracji, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, rola dialogu międzyreligijnego jest niezastąpiona. Jak wiadomo, w Stanach Zjednoczonych – cytując tytuł popularnej książki autorstwa Diany Eck – chrześcijańskie Stany Zjednoczone stały się „krajem najbardziej zróżnicowanym religijnie na świecie”. Jak wspomniałem wcześniej, niedawno przybyli do kraju imigranci z Azji, Afryki i Bliskiego Wschodu przynoszą ze sobą tradycje religijne odmienne od chrześcijańskich – w szczególności hinduizm, buddyzm i islam. Ten multireligijny stan rzeczy wymaga pilnego zastosowania teologii, jaką James Fredericks uprawiał przez całą swoją karierę akademicką. Wspaniałym zbiegiem okoliczności jego ostatnia książka, której współautorką jest Tracy Sayuki Tiemeier, traktuje właśnie o przyjaźniach międzyreligijnych. I choć nie jest tak, że badania i publikacje akademickie sensu stricto nie są przydatne – liczne prace Fredericksa na temat teologii komparatywnej są przejawem tej konieczności – jednak, jak sam twórca często podkreśla, tym, co sprowadza dialog międzyreligijny poza wyuczoną dyskusję wprost do wzajemnego zrozumienia, konwersji i dzielenia się jest właśnie przyjaźń. To przyjaźń – miłość pomiędzy równymi jednostkami – jest tym, czego migranci potrzebują od gospodarzy, gospodarze zaś od migrantów.

Dlatego też katolicka teologia migracji musi rozpocząć od udowodnionego naukowo i aktualnego zrozumienia zjawiska migracji we wszystkich jej aspektach, następie zaangażować się w hermeneutykę aktualnych danych dotyczących migracji w świetle źródeł wiary chrześcijańskiej i vice versa, a wreszcie sprawdzić urodzajność tejże teologii migracji w praktyce z migrantami i dla migrantów, mając jednocześnie na celu stworzenie bogatszej teologii migracji jako takiej, która w rezultacie prowadzi do jeszcze skuteczniejszej praktyki. Za sprawą takiej metody katolicka teologia migracji nie formułuje jedynie teologii dotyczącej migracji, ale raczej traktując migrację jako reflektor i locus theologicus, ponownie przygląda się doktrynom chrześcijańskim i zadaje podstawowe pytanie: „W jaki sposób migracja i doświadczenia migrantów rzucają wyzwanie i wzbogacają nasze tradycyjne koncepcje wiary chrześcijańskiej?”.

W świetle migracji jako egzystencjalnej cechy charakterystycznej dla naszego położenia jako ludzi teologia migracji stawia pytania: „Kim jest Bóg?” (teologia trynitarna), „Kim jest Jezus?” (chrystologia), „Kim jest Duch Święty?” (pneumatologia), „Kim jest człowiek?” (antropologia), „Co definiuje chrześcijan?” (spirytualizm), „Czym jest zbawienie?” (soteriologia), „Czego oczekujemy?” (eschatologia), „Czym jest Kościół?” (eklezjologia), „W jaki sposób czcimy?” (liturgia i sakramentologia), „Jak odnosimy się do ludzi niebędących chrześcijanami?” (dialog międzyreligijny), „Jak postępujemy?” (etyka teologiczna/teologia moralna), „Jak służymy innym w Kościele i poza nim?” (teologia pastoralna i misjologia), „Jak teologizujemy?” (teologia). Próba odpowiedzi na te i inne pytania, jednocześnie zachowując w centrum migrację i migrantów, zakłada radykalną reformulację teologii chrześcijańskiej i najprawdopodobniej wymaga podjęcia wspólnych wysiłków – bardzo rzadko bowiem jeden teolog jest w stanie opanować wszystkie wymienione działy i dyscypliny na własną rękę. W dalszej części nie będę podejmował wszystkich tych zagadnień – mogę jedynie zarysować najbardziej ogólny szkic katolickiej teologii migracji.

Deus Migrator: Bóg jako pierwszy migrant

Teologia chrześcijańska mówi o Bogu jako tym, który manifestuje się w boskiej intencji i działaniu na rzecz ludzkości i świata, a także w odniesieniu do rzeczywistości tak długo, jak odnoszą się one do Boga. Z tego, co Bóg uczynił dla świata, staramy się wyłuskać obraz Boga – w żargonie teologicznym funkcjonującego jako „Trójca Immanentna/Ekonomiczna” lub „Bóg w boskości”. Pod względem etymologicznym „teologia” to logos traktujący o theos, ludzki dyskurs o Bogu, który ma rację bytu dzięki własnej mowie kierowanej do ludzi, czyli samoobjawienie się Boga w historii. W zasadzie możemy mówić o Bogu tylko dlatego, że Bóg jako pierwszy się do nas zwrócił. Nasza theologia ma swoje korzenie w teologii samego Boga. Choć boski logos (słowo) jest słyszalny zawsze i wszędzie, szczególnie za pośrednictwem religii, ich twórców i proroków, Bóg przemówił przez Ducha Świętego – jak głosi wiara chrześcijańska – w sposób szczególny do ludzi Izraela, a następnie w sposób definitywny przez Jezusa z Nazaretu, który jest okreś-

lany mianem wcielenia boskiego Logos (Słowa). Słowa i uczynki Boga na przestrzeni wieków zostały uwiecznione w piśmie – Biblii – które chrześcijanie uznają za tekst natchniony i zawierający wszystkie prawdy niezbędne do osiągnięcia zbawienia.

Jako że Bóg jest „Tajemnicą Absolutną” – używając słów niemieckiego teologa Karla Rahnera – to, jak mówimy o Bogu (choćby to był nawet najbardziej elokwentny sposób wypowiedzi), jest niczym więcej jak tylko jąkaniem za pomocą analogii. Jak mistycy i zwolennicy teologii negatywnej wciąż raczą przypominać, mówiąc o Bogu, posługujemy się afirmacją, negacją lub transcendencją. Na przykład potwierdzamy, że Bóg jest „ojcem”. Jednocześnie, zaprzeczamy, że Bóg jest „ojcem” w sensie, w jakim postrzegamy innych ojców. Ponadto przekraczamy zarówno naszą afirmację, jak i negację, mówiąc, że Bóg jest „ojcem”, czyli ma wszystkie cechy „ojca” pozbawione wszelkich niedoskonałości, aż do poziomu nieskończoności (Bóg jest „ojcem” bezkresnym). Zapytani, co chcemy przez to powiedzieć, będziemy zmuszeni przyznać, że nie mamy pojęcia. Istnieje bowiem pewien inherentny agnostycyzm (brak wiedzy) w naszej gnozie (wiedzy) na temat Boga. Dlatego też nasza wiedza o Bogu – używając wyrażenia Mikołaja z Kuzy – jest docta ignorantia (wyuczoną ignorancją), wszystko, co o Bogu mówimy, kończy się milczeniem, a w wypadku wierzących – adoracją. Z powodu tego wrodzonego deficytu ludzkiej mowy o Bogu konieczne jest posługiwanie się różnego rodzaju metaforami, obrazami i analogiami. Niektóre z nich są „autoryzowane” – to znaczy używane i licencjonowane przez Biblię i dlatego też nie powinny być pomijane bez przyczyny. Niektóre zaś nie są – muszą być jednak używane przez wzgląd na nadużycia biblijnie licencjonowanych obrazów szkodliwych dla ludzkiej godności (np. wykorzystywanie „ojcostwa” Boga do popierania patriarchatu i androcentryzmu) czy też by poszerzać nasze zrozumienie Boga (np. poprzez wykorzystywanie obrazów o zabarwieniu kobiecym i matczynym w kontekście mówienia o Bogu).

W tym właśnie kontekście teologia migracji może się odnieść do Boga jako – co chciałbym zasugerować – Boga Migranta (Deus Migrator) lub jako Pierwszego Migranta. Oczywiście, potrójny ruch w afirmacyjno-negująco-transcendentnej mowie o Bogu musi i tutaj znaleźć zastosowanie: Bóg jest, nie jest i jest bezkreśnie migrantem. Z tym zastrzeżeniem możemy zgłębiać, w jaki sposób Bóg chrześcijański może być postrzegany jako Bóg Migrant czy Bóg Migrujący. Mimo że termin „migrant” nie został wprost użyty w odniesieniu do Boga w Biblii, istnieją przesłanki ku temu, że Bóg posiada cechy charakterystyczne powszechnie utożsamiane z migracją i migrantami.

Migracja oznacza ruch, Bóg chrześcijański zaś jest tym, który „wprawia w ruch” par excellence. By wyjaśnić możliwość zmiany w świecie, Arystoteles postulował, że aby ruch mógł w ogóle zaistnieć, musi już istnieć ho ou kinoumenon kinei (Nieporuszony Poruszyciel), proton kinoun akineton (Pierwszy Poruszyciel), protaitios (Pierwsza Przyczyna) poruszające wszystkim we wszechświecie, samemu nie będąc uprzednio poruszonym. Co więcej, klasyczna metafizyka substancji przedstawia Boga jako niezmiennego i niewzruszonego (Nieporuszony). Nie wynika jednak z idei „nieporuszenia”, że Bóg nie może być postrzegany jako żywy, a w konsekwencji „w ruchu”, skoro – jak zaznacza sam Arystoteles – „Życie również przysługuje Bogu, bo życie jest aktem rozumu, a Bóg jest samym aktem; ten samoistny akt jest życiem najlepszym i wiecznym. Można więc powiedzieć, że Bóg jest żywym bytem, wiecznym i najlepszym; przysługuje mu też wieczne i nieprzerwane trwanie; bo to właśnie jest Bóg”5.

Należy zaznaczyć, że w zaprzeczaniu zmiany i cierpienia Boga celem jest potwierdzenie boskiej perfekcji absolutnej czy też wiecznego i doskonałego życia Boga. Zaprzecza się natomiast koncepcji, że to w Bogu istnieje zmiana jako wzniesienie się z niedoskonałości do doskonałości, z braku do pełni (lub, jak to ujął Arystoteles, z potencji do aktu) czy braku doskonałości do pełni. Jednak wyparcie tego typu nie zakłada jednocześnie, że Bóg nie ma możliwości, czy też właśnie nie jest w trakcie „ruchu”, „zmiany” czy „cierpienia” – nie z konieczności czy przez przypadek, lecz w efekcie wolnej woli samego Boga i za sprawą miłości. Tak czy owak jakiekolwiek filozoficzne argumenty nie zostałyby użyte w obronie niezmienności i niewzruszenia Boga z punktu widzenia chrześcijańskiej wiary w boskie stworzenie świata (a w szczególności zaś w boskie wcielenie zamanifestowane w Jezusie z Nazaretu), niezaprzeczalnie istnieją „zdarzenia” czy „ruchy” w samym Bogu. Te zdarzenia czy ruchy niekoniecznie oznaczają rozwój lub utratę boskości ani też nie przypisują tymczasowości w znaczeniu następujących po sobie momentów w czasie w Bogu (którego stwórczy akt pojawił się wraz ze stworzeniem czasu, a nie przed nim czy po nim) i z Boga niewcielonego w Boga wcielonego (który stał się człowiekiem w „pełni czasów”). Twierdzę, że te dwa ruchy Boga mogą być traktowane jako akty migracji Boga.

Po pierwsze, boski akt stworzenia może być interpretowany jako migracja Boga z tego, co jest boskie, w to, co boskie nie jest – ruch noszący wszelkie znamiona typowe dla migracji ludzi. W stworzeniu tego, co odmienne od jaźni Boga, Bóg przekracza granicę pomiędzy Duchem Absolutnym a materią określoną, migrując z nieskończoności do doczesności, z wszechmocy do słabości, z samowystarczalności do całkowitej zależności, z bezpiecznej wszechwiedzy do przeraźliwej ignorancji, z całkowitej dominacji boskiej woli nad wszystkimi rzeczami do zupełnego podporządkowania tej samej woli niedającej się kontrolować wolności ludzkiej, z życia do śmierci. W akcie stwórczym Bóg po raz pierwszy doświadcza stanu niestabilności, marginalizacji i zagrożenia, jakiego doświadczają migranci.

Dlatego też migrant nie jest jedynie imago Dei, jak to się dzieje w wypadku każdego innego człowieka stworzonego na obraz i podobieństwo Boga – co stanowi ontologiczne podstawy ludzkich praw i wolności. Jako taki migrant posiada wszelkie prawa człowieka, które powinny być przez wszystkich respektowane6. Niemniej jako imago Dei migrant nie może rościć sobie praw do poszanowania jego ludzkiej godności czy praw człowieka w stopniu większym niż obywatele kraju, do którego przybywa, ani też na dobrą sprawę w stosunku do nikogo innego. Cechą wyjątkową takiego migranta jest fakt, że jest imago Dei migratoris – uprzywilejowanym, widocznym i publicznym obliczem Boga, który dowolnie i z miłości wybiera ich, by migrowali z bezpiecznego wiecznego Domu Bożego do nieznanej i niebezpiecznej krainy, w której mieszka rodzina ludzka, gdzie Bóg jest obcym szukającym gościny, opieki i miłości. Dlatego też, gdy migrant doświadcza gościny, opieki i miłości, imago Dei migratoris również ich doznaje. Idąc tym samym tropem, gdy migrant jako imago Dei migratoris zostaje odrzucony, zmarginalizowany, okrzyknięty „nielegalnym”, jest uwięziony, torturowany lub zostaje zabity, to źródło tego obrazu (Deus migrator) podlega takiemu samemu nieludzkiemu i grzesznemu traktowaniu.

Po drugie, Wcielenie Słowa Bożego w postaci Jezusa z Nazaretu może równie dobrze być traktowane jako ruch migracyjny Boga. W rzeczy samej, jeśli pójdziemy śladami teologii wcielenia Jana Dunsa Szkota zamiast Tomasza z Akwinu, to „Wcielenie” winno być rozumiane nie tylko jako boskie wyjście awaryjne po tym, jak ludzkość unurzała się w grzechu, lecz także jako telos i kulminacja pierwszej migracji Boga ku stworzeniu. W tej migracji w historię jako Żyd w ziemi palestyńskiej, Bóg – podobnie jak człowiek migrujący – wkroczył w odległą krainę, gdzie Bóg jako część skolonizowanego narodu napotyka ludzi różnych grup rasowych, etnicznych i narodowych, którzy posługują się nieznanymi mu językami, mają obce obyczaje i kultury, wśród których Bóg – podobnie jak migrant u kresu zagrażającej jego życiu podróży – „rozbił namiot” lub „rozstawił tabernakulum” (eskénosen: Jan 1:14).

58 ateistaPonadto jako prawdziwie boski i prawdziwie ludzki wcielony Logos – podobnie jak migrant – zamieszkiwał „gdzieś pomiędzy” dwoma światami, odgrywając rolę pośrednika między Bogiem a ludźmi. W przeciwieństwie do migranta wcielony Logos zarówno ma swoje korzenie w kraju rodzimym (boskość), jak i buduje dla siebie nowy dom jako istota obca w ziemi Izraela, zdobywając tym samym podwójną tożsamość i przynależność (jest i Bogiem, i Żydem), wskutek czego nie jest już ani Bogiem, ani też do końca człowiekiem. W rezultacie tradycyjna doktryna unio hypostatica w Jezusie (jedność dwóch „natur” – boskiej i ludzkiej – w jednej „osobie” Logosu) nie powinna być traktowana jako pewien rodzaj statycznego połączenia dwóch przeciwstawnych stanów bytu, ale jako dynamiczny ruch tam i z powrotem pomiędzy nimi – zupełnie tak, jak migranci muszą nieustannie poruszać się i „pośredniczyć” pomiędzy dwoma istniejącymi warunkami bycia „tym” i „owym”.

Jezus: Migrant paradygmatyczny

Jako Logos/Syn Boży w ludzkim ciele Jezus z Nazaretu jest doskonałym imago Dei Migratoris i – parafrazując List do Hebrajczyków 1:3 – „odblaskiem […] chwały” Boga Migranta oraz „odbiciem Jego istoty” jako migranta. Na początku już raz nawiązałem do statusu Jezusa jako obcego i migranta w jego własnym kraju – świadczą o tym jego cudzoziemscy przodkowie (Tamar, Rachab, Rut i Batszeba), narodzenie z dala od domu (Łk 2:1–7), ucieczka wraz z rodziną do Egiptu (Mt 2:13–14), praca duszpasterska jako bezdomny i wędrowny kaznodzieja, który nie ma gdzie złożyć głowy do snu (Łk 9:58), jego los jako niepożądanego obcego we własnym kraju (Jn 1:11) oraz jego autoidentyfikowanie się z byciem obcym (Mt 25:35).

Wystarczy w tym miejscu dodać, że Jezus pełnił swoje posłannictwo na skraju społeczeństwa, w którym się znajduje. Migrant z krwi i kości przekraczający granice – Jezus pełnił swoją misję duszpasterską (głoszenie i rozpowszechnianie wieści o Królestwie Bożym) w miejscach, gdzie stykały się granice i tym samym na skraju dwóch światów oddzielonych od siebie granicami. Sam, będąc Żydem granicznym, wciąż swobodnie przekraczał te granice w tę i we w tę – granice geograficzne, rasowe, seksualne, społeczne, ekonomiczne, polityczne, kulturowe czy religijne. Nowością w jego przekazie dotyczącym Królestwa Bożego – co dla niektórych stanowi dobrą wiadomość, dla innych zaś skandal – jest fakt, że likwiduje ono dla niego wszelkie granice, zarówno naturalne, jak i stworzone przez człowieka, przez co staje się dostępne dla wszystkich. Żydzi i inne narodowości, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi, bogaci i biedni, wpływowi i bezsilni, zdrowi i chorzy, czyści i nieczyści, cnotliwi, grzesznicy i wszelkie inne możliwe kategorie ludzi – wszystkie są przez Jezusa zaproszone, by wkroczyły do domu jego łaskawego i wybaczającego Ojca. Nawet w swojej „opcji preferencyjnej dla ubogich” Jezus nie opuścił ani nie wykluczył bogatych i wpływowych. Oni również zostali wezwani do nawrócenia i prowadzenia godziwego życia.

Jako człowiek obcy i migrant Jezus z wdzięcznością i wdziękiem przyjmował gościnność okazywaną mu przez innych. Był gościem w domu Łazarza, Marty i Marii (Łk 10:38–42); Andrzeja i Szymona (Mk 1:29) oraz Zacheusza (Łk 19:1–10). Nie wahał się dzielić stołu z grzesznikami i poborcami podatków

(Mk 2:15). Paradoksalnie, choć był obcym gościem, odgrywał jednocześnie rolę gospodarza. W swoich licznych przypowieściach przedstawia on Królestwo Boga jako przyjęcie, na które wszyscy są zaproszeni, w szczególności „ubodzy, ułomni, niewidomi i chromi” (Łk 14:21). W podobnym tonie, gdy pewnego razu został zaproszony na kolację, rzekł do gospodarza: „Lecz kiedy urządzasz przyjęcie, zaproś ubogich, ułomnych, chromych i niewidomych” (Łk 14:13). W trakcie Ostatniej Wieczerzy wziął prześcieradło i obmył swoim uczniom stopy, chociaż był ich „Nauczycielem i Panem” (Jn 13:1–20). Po zmartwychwstaniu przygotował dla swoich wyczerpanych uczniów grillowany posiłek po nocy ich bezowocnych połowów (Jn 21:4–13).

Stojąc pomiędzy dwoma światami, nie wykluczając żadnego z nich, natomiast przyjmując i jeden, i drugi, Jezus był w pełni włączony w oba. To jednak również oznacza, że nie jest on postacią graniczną par excellence. Ludzie znajdujący się w centrum jakiegokolwiek społeczeństwa czy grupy z zasady posiadają władzę, pieniądze i wpływy. Jak pokazuje potrójne kuszenie, Jezus, przekraczając granice i zasiedlając pogranicze, odrzucił dokładnie te trzy rzeczy. Ponieważ znajdował się na pograniczu, w swoim nauczaniu i czyniąc cuda, tworzy nowe i zupełnie inne centrum – centrum ustanowione poprzez połączenie granic wielu różnych światów, często pozostających ze sobą w konflikcie, z których każdy ma swoje centrum przenoszące „obcych” na obrzeża. To właśnie w tym centrum pogranicza ludzie z obrzeży spotykają się ze sobą. W Jezusie obrzeża – miejsce, w których żył sam Jezus – stały się centrum nowego społeczeństwa bez granic, jednając ze sobą wszystkich ludzi: Żyda i poganina, niewolnika i człowieka wolnego, mężczyznę i kobietę (Ga 3:28).

Będąc człowiekiem marginesu całe swoje życie, Jezus umiera również jako człowiek marginesu. Jego drastyczna śmierć na krzyżu była bezpośrednim efektem przekraczania przez niego granic i działalności duszpasterskiej na pograniczu, co stwarzało poważne zagrożenie dla interesów tych, którzy znajdowali się wówczas w centrum ekonomicznym, politycznym i religijnym. Już sama forma jego śmierci, tzn. ukrzyżowanie, wskazuje na fakt, że Jezus był wyrzutkiem, który umarł – jak podaje List do Hebrajczyków – „poza miastem”, „poza obozem” (Hebr 13: 12–13). Jednak symbolicznie, zawisnąwszy pomiędzy niebem a ziemią, na pograniczu obu światów, Jezus objął funkcję pośrednika i orędownika między Bogiem a ludzkością.

Nawet jednak w chwili śmierci Jezus nie pozostał w granicach tego, co śmierć oznacza: porażki i destrukcji. Poprzez zmartwychwstanie przekroczył granicę śmierci i wkroczył w nowe życie, tym samym przynosząc nadzieję w miejsce, w którym panowała rozpacz, zwycięstwo tam, gdzie królowała porażka, wolność tam, gdzie panowała niewola, i życie tam, gdzie była śmierć. W ten sposób granice śmierci stały się rubieżami pełni życia.

Jako migrant paradygmatyczny Jezus ma na celu umożliwienie migrantom postrzegania życia, które nie jest skupione wyłącznie na dobrobycie własnym czy całej rodziny, ale jest także poświęcone promowaniu Królestwa Bożego, charakteryzującego się miłością do wszystkich i solidarnością z innymi migrantami – szczególnie tymi, którzy są ubożsi i słabsi niż sami migranci. Jako miłosierny gospodarz Jezus przypomina migrantom, że choćby byli ubodzy i zepchnięci na margines, sami muszą pozostać hojni względem gospodarzy i innych – szczególnie względem innych migrantów. Na koniec ostateczne zwycięstwo Jezusa nad własnym cierpieniem i śmiercią poprzez jego zmartwychwstanie jest źródłem cierpliwości i nadziei dla migrantów w ich własnej drodze krzyżowej w trakcie walki o przetrwanie.

Duch Święty: Push and pull migracji

Duch Święty został zamanifestowany w Biblii za pośrednictwem wielu różnych obrazów, m.in. ognia, wiatru, tchnienia, życia, siły, energii, ducha, darów, chwały i miłości. Następnie chrześcijańska teologia Ducha Świętego (pneumatologia) podkreśla różnorodność działań Ducha w ramach Trójcy Świętej jako Ducha Świętego „postępującego” z woli Ojca i/poprzez Syna czy też jako więź miłości jednocząca Ojca i Syna lub też jako dar Boży. W historii zbawienia Duch Święty został przedstawiony jako kochający i miłosierny Bóg mieszkający w człowieku oraz jako boska moc popychająca historię w stronę wypełnienia się Królestwa Bożego. W tym sensie Duch Święty może być postrzegany jako push and pull (czynnik „wypychający” i „przyciągający”) Królestwa Bożego.

Spośród wielu rozmaitych teorii migracji jedna upatruje początków migracji w zjawiskach „wypychania” i „przyciągania” widocznych na międzynarodowym rynku pracy. Niskie płace i wysokie bezrobocie w miejscu pochodzenia „wypychają” swoich obywateli, podczas gdy kraje – zazwyczaj wysoko rozwinięte – z ograniczoną siłą roboczą, niskim wskaźnikiem urodzeń, wysokim zapotrzebowaniem na pracowników i wyższymi płacami wywołują „przyciąganie” fali migracji. Z jednej strony, z perspektywy chrześcijańskiej, Duch Święty może być uznany za „wypychającego” migrantów z ich ubóstwa i nieludzkich warunków bytowych, wlewającego w nich odwagę, zaufanie i dostarczającego wyobraźni, by mogli ujrzeć wizję lepszego życia dla nich samych i ich rodzin – wizję zbieżną z obietnicą świata sprawiedliwego, którą dał nam Deus Migrator (migranci są zaś jego obrazem i podobieństwem). Z drugiej strony Duchowi Świętemu (entelechia historii) możemy również przypisać zdolność „przyciągania” migrantów do ich ostatecznego celu, który choć zakłada minimum dóbr materialnych wymaganych do godnego życia przez wszystkich, to przekracza wszelkie wyobrażenie o tym, czego ludzie mogą pragnąć.

Eschatologia i migracja

Ostatni punkt wspomniany w odniesieniu do Ducha Świętego jako ostatecznego celu podróży migrantów nawiązuje do kolejnego istotnego aspektu katolickiej teologii migracji, tzn. do wpływu migracji na eschatologię7. Bycie migrantem oznacza bycie w ruchu. Jedną z najbardziej fundamentalnych wartości niezbędnych dla ludzi będących w ruchu jest nadzieja. Ruch i nadzieja są właśnie dwoma kluczowymi elementami chrześcijańskiej eschatologii. Ruch (czy też podróż) zakłada cel; jeśli takowy cel nie istnieje, to ruch stanie się ślepy i bezcelowy. Takim celem jest dla chrześcijan Królestwo Boże, czy też Bóg jako wspólne przeznaczenie wszystkich istot ludzkich i historii człowieczeństwa. Ponieważ Królestwo Boże jest boskim rządem uniwersalnej sprawiedliwości, pokoju doskonałego, całkowitej zgody i bezbrzeżnego szczęścia, z definicji nie może być osiągnięte za sprawą ludzkich wysiłków. W gruncie rzeczy utopia – dosłownie zaś miejsce dobre i niemiejsce jednocześnie – która jest najgłębszym pragnieniem ludzkiego serca, pozostaje na zawsze poza ludzkim zasięgiem. Czai się we wszystkich mesjanistycznych ideologiach, popychając historię do przodu. A jednak to kolektywne marzenie nigdy nie zostanie w pełni zrealizowane wśród nas samych i tylko za sprawą nas samych.

Prawda ta jest tym bardziej gorzka właśnie dla samych migrantów, gdyż ich nadzieje na lepsze życie są wciąż niweczone i dlatego też migranci, bardziej niż ktokolwiek inny, potrzebują mieć nadzieję. Jednak nadzieja nie jest wyłącznie pragnieniem, które może się spełnić, lub też zachcianką dotyczącą czegoś efemerycznego, pragnieniem czegoś, czego brak czyni podmiot obojętnym czy też biernym oczekiwaniem na jakieś przyszłe wydarzenie. Przeciwnie – nadzieja jest czujnością, oczekiwaniem, skłanianiem się ku przyszłości. Przede wszystkim jest widoczna w działaniu, które ma przynieść lub choćby przygotować na nadchodzącą wielkimi krokami rzeczywistość, o której się marzyło.

Ponieważ przedmiot eschatologicznej nadziei jest poza zasięgiem ludzkich możliwości, osoba, która ma na nią nadzieję, musi w kółko ją odnawiać, przywołując w pamięci obietnice, które Bóg już wypełnił na przestrzeni dziejów – dla chrześcijan jest zaś to, co Bóg osiągnął w stworzeniu i odkupieniu, w szczególności poprzez Izrael i Jezusa Chrystusa. Dlatego też eschatologiczna nadzieja jest głęboko zakorzeniona w przeszłości. Niemniej jednak, ta pamięć (anamneza) nie jest wyłącznie prywatnym aktem mentalnym, nostalgiczną tęsknotą za starymi dobrymi czasami w kraju pochodzenia. To raczej przeszłe dzieła Boga i ufność, celebrowane tu i teraz w społeczności innych migrantów poprzez słowo i sakrament tak, by razem mogli spoglądać w przyszłość (prolepsja) – w eschatologiczną przyszłość, którą obiecuje Bóg. Ta przyszła rzeczywistość jest, jak to dokładnie podsumował Anselm Min, „przeznaczeniem całej ludzkości: ich wspólnym poddaniem się zwierzchnictwu jedynego Stwórcy i zbawczej opatrzności trójjedynego Boga, fundamentalnej równości ludzi jako stworzeń w obliczu Boga, ich wspólnego odkupienia poprzez jedynego pośrednika, Jezusa Chrystusa, ich wspólnego eschatologicznego wezwania do dzielenia się komunią trójjedynego Boga jako członków Ciała Chrystusa, ich wzajemnej współzależności w grzechu i chwale. Wszyscy ludzie zostali stworzeni na obraz i podobieństwo trójjedynego Boga i wezwani, by stać się, w mocy i ruchu Ducha Świętego, braćmi i siostrami Chrystusa Syna i być w nim synami i córkami Ojca, a tym samym także swoimi braćmi i siostrami”8.

Następnie Min podkreśla trzy aspekty, w których ramach migranci – w szczególności ci z nieudokumentowanym zatrudnieniem – są „paradygmatycznym symbolem naszego dzisiejszego eschatologicznego przeznaczenia”: (1) pracujący migranci są „sędziami naszej niegodności, byśmy mogli doznać eschatologicznego spełnienia w społeczności trójjedynego Boga”; (2) migranci skłaniają nas, abyśmy „powrócili do naszej najbardziej dogłębnej tożsamości eschatologicznej jako swoje siostry i bracia w Chrystusie Synu oraz synowie i córki ojca u władzy i pojednawczego ruchu Ducha Świętego”; (3) migranci przypominają nam, że wszyscy migrujemy ku naszemu eschatologicznemu przeznaczeniu i że sukces tego przeznaczenia zależy od tego, co teraz czynimy względem pracujących migrantów, szczególnie tych nieudokumentowanych”9.

Migracja a istnienie chrześcijaństwa

Ostatnie spostrzeżenie Mina prowadzi nas do grupy problemów, które wymagają uwzględnienia w katolickiej teologii migracji i mogą zostać określone ogólnym mianem „istnienia chrześcijaństwa”. Zawierają one pytania o to, kim są dziś ludzie (antropologia), jak katolicy powinni wyznawać swoją wiarę w sposób, który sprzyja solidarności z migrantami (liturgia); które wartości są szczególnie odpowiednie w erze migracji (etyka). Na koniec pozwólmy sobie krótko opisać owe kwestie.

Victorino A. Cueto określa życie ludzi – nie tylko migrantów – w dzisiejszym świecie jako „wygnańczą egzystencję w hiperzglobalizowanym świecie”10. W zglobalizowanym świecie, w którym często należymy do więcej niż jednej grupy społecznej czy kulturowej, egzystencja jest z konieczności hybrydowa: wiedzie się życie „poza miejscem”, „na wygnaniu”, „pomiędzy światami”. Wszyscy jesteśmy migrantami lub też współmigrantami. Jako tacy, gdy witamy z otwartymi ramionami, chronimy i miłujemy przybyszów, obcych i migrantów wśród nas, nie tyle gościmy, chronimy i miłujemy ich samych, ile raczej przyjmujemy, chronimy i miłujemy siebie samych, a także czynimy to w nich i poprzez nich. Razem, krajowcy i migranci – choć rozdział ten jest już w zasadzie zbyteczny – wszyscy jesteśmy pielgrzymami zmierzającymi wcale nie tam, skąd przyszliśmy (kraj pochodzenia), wcale nie do obcych krain (kraje docelowe), ponieważ żadne z tych miejsc nie jest naszym prawdziwym domem. Jak elokwentnie głosi List do Diogenesa: „[chrześcijanie] mieszkają każdy we własnej ojczyźnie, lecz niby obcy [paroikoi] przybysze. Podejmują wszystkie obowiązki jak obywatele [politai] i znoszą wszystkie ciężary jak cudzoziemcy [xenoi]. Każda ziemia obca jest im ojczyzną i każda ojczyzna ziemią obcą”.

Życie chrześcijańskie jest także egzystencją eklezjalną. Migracja jest stałą cechą Kościoła, nie tylko jako zjawisko historyczne w jego własnej historii11. Podobnie jak jedność, powszechność, świętość i apostolskość „migracyjność” jest cechą prawdziwego Kościoła, ponieważ tylko Kościół, który jest świadomy bycia migrantem instytucjonalnym w drodze do Królestwa Bożego (i który troszczy się o wszystkich migrantów we wspólnej podróży) prawdziwie praktykuje wiarę, nadzieję i miłość. Z powodu tej wewnętrznej migracyjności Kościół winien czcić w swych liturgicznych celebracjach Boga Migrującego (Deus Migrator) w Jezusie – migrancie paradygmatycznym – oraz poprzez „wypychanie” i „przyciąganie” przez Ducha Świętego. W ten sposób nie tylko migranci zostaną w pełni włączeni w lokalne społeczności kościelne i będą mogli uczestniczyć na równych prawach w ich działalności, lecz także sama migracja stanie się duchem animującym wyznawanie wiary w Kościele. Daniel Groody przedstawia swoje refleksje na temat związku między Eucharystią a imigracją, podkreślając związek między działalnością Jezusa a słowami dotyczącymi życia migrantów wypowiedzianymi w trakcie Ostatniej Wieczerzy: pomiędzy „wziął chleb” a decyzją migrantów, by migrować; pomiędzy „połamał chleb” a połamanym ciałem migranta; pomiędzy „i podał swoim uczniom” a poświęcaniem się migrantów dla dobra innych; pomiędzy „to czyńcie na moją pamiątkę” a „opcją dla ubogich/migrantów”12.

Wreszcie witanie z otwartymi ramionami, chronienie i miłowanie obcych oraz migrantów zakłada poprawne zachowanie etyczne. Kristin E. Heyer przedstawiła pomysł na chrześcijańską etykę imigracji, w której „obywatelskie braterstwo” i „subwersywna gościnność” służą za główne zasady w naszych relacjach z migrantami. „Witanie z otwartymi ramionami” migrantów przybiera formę hojnej gościnności – cnoty, której wszyscy katoliccy teologowie migracji oddali należne miejsce13. „Chronienie” migrantów przybiera formę obrony praw człowieka, miłowanie migrantów zaś – formę współczucia (współodczuwania) i solidarności. W tej współodczuwającej solidarności nie tyle „ja” miłuję migranta, ile miłuję samego siebie („Miłuj bliźniego swego jak siebie samego”), miłuję migranta, ponieważ ja sam jestem migrantem (jak sugeruje Księga Mojżeszowa 24:17–18: „Nie naruszaj prawa obcego przybysza ani sieroty; nie bierz w zastaw odzienia wdowy. Pamiętaj też, że byłeś niewolnikiem w Egipcie, a odkupił cię stamtąd Pan, Bóg twój; dlatego Ja nakazuję ci, abyś to czynił”). Migrant jest bowiem osobą, w której i za której pośrednictwem my sami możemy odkryć swoją prawdziwą tożsamość, to, kim prawdziwie jesteśmy: migrantami lub co najmniej współmigrantami z Jezusem – migrantem paradygmatycznym – i innymi w drodze powrotnej do Boga Migranta.

Tekst w oryginale ukaże się wkrótce na łamach prestiżowego amerykańskiego kwartalnika „Theological Studies”.

Przełożyła Olga Łabendowicz

Redakcja „Liberté!” dziękuje Stanisławowi Obirkowi za pomoc w publikacji tekstu.

1 Dimensionalizing Immigration: Numbers of Immigrants around the World, Boundless Economics, „Boundless”, 21 lipca 2015, <https://www.boundless.com/economics/textbooks/boundless-economics-textbook/immigration-economics-38/introduction-to-immigration-economics-138/dimensionalizing-immigration-numbers-of-immigrants-around-the-world-544-12641/> [8 października 2015 r.]. Istnieje wiele stron internetowych poświęconych zagadnieniu migracji.

2 Tytuł jednego z najlepszych jednotomowych opracowań dotyczących międzynarodowej migracji: S. Castles, H. De Haas, M.J. Miller, The Age of Migration: International Population Movements in the Modern World, Wydanie piąte, The Guilford Press, Nowy Jork 2014.

3 W LG możemy przeczytać: „Kościół […] osiągnie pełnię dopiero w chwale niebieskiej, gdy nadejdzie czas odnowienia wszystkiego” (pkt 48).

4 S. Castles, H. de Haas, M.J. Miller, Dz. cyt., s. 123.

5 Arystoteles, Metafizyka, przeł. K. Leśniak..

6 Oczywiście nie wszyscy myśliciele uzasadniają prawa człowieka poprzez fakt, że ludzie są stworzeni na obraz i podobieństwo Boga. Takie uzasadnienie praw człowieka jest unikalne dla religii Abrahamowych.

7 Zob. A.K. Min, Migration and Christian Hope: Historical and eschatological Reflections on Migration, [w:] Faith on the Move, s. 177–202.

8 Tamże, s. 190.

9 Tamże, s. 199.

10 Zob. Out of Place: Exilic Existence in a Hyperglobalized World, [w:] Faith on the Move, s. 1–19.

10 Zob. E.S. Guzman, The Church as ‘Imagined Communities’ among Differentiated Social Bodies, [w:] Faith on the Move, s. 118–154.

11 Zob. Fruit of the Vine and Work of Human hands: Immigration and the Eucharist, [w:] A Promised Land, a Perilous Journey, s. 299–315.

10 Zob. W. O’Neill, Christian Hospitality and Solidarity wth the Stranger, [w:] And You Welcome Me, s. 149–155.

Czy Polska jest krajem katolickim? – Rozmowa Leszka Jażdżewskiego ze Stanisławem Obirkiem :)

Skąd się bierze sekret potęgi i panowania polskiego Kościoła? Z punktu widzenia osób nastawionych krytycznie wiele jest wątpliwych wymiarów tej potęgi. Kościół poradził sobie z komunizmem, poradził sobie też z kapitalizmem i demokracją, a teraz wyrasta na najpotężniejszą instytucję w polskim życiu publicznym. Wydaje się, że zarówno obawy, jak i nadzieje związane z procesem sekularyzacji, go nie dotknęły. Obecnie wymiar doczesnego panowania Kościoła odciska się znacznie silniej w rzeczywistości niż choćby w latach 90. poprzedniego stulecia, kiedy podobne debaty o obecności sfery sakralnej w życiu publicznym były bardziej ożywione. Teraz to gra do jednej bramki. I mimo dużej liczby głosów krytycznych ta pozycja nie słabnie. Jak wyjaśniłby pan tajemnicę tego sukcesu?

To pytanie pozornie łatwe, ale w rzeczywistości bardzo trudne. Podałbym jednak w wątpliwość, czy to faktycznie sukces. Ta wyrazista obecność w strukturach państwowych, poczynając od przedszkola, a na domach pogrzebowych kończąc, to na pierwszy rzut oka sukces, ale jednak bardzo dwuznaczny. Kościół katolicki w Polsce właściwie padł ofiarą własnego sukcesu. Odwołam się do jednego z moich nauczycieli, księdza Tischnera, który w latach 70. czy 80., kiedy byłem jego studentem, mówił o pokusach stojących przed Kościołem i jednocześnie zaczął zmieniać swój stosunek do komunizmu. Później, w czasach „Solidarności”, ten sposób myślenia, dekonstruujący utrwalony model katolicyzmu, jeszcze się pogłębił. Tischner mówił dużo o dialogu, oczywiście w swój sposób nieco sarkastyczny i żartobliwy, ale przeradzający się coraz bardziej w ostre, dramatyczne diagnozy Kościoła, który ciągle przecież, zwłaszcza w swej ostatniej książce „Ksiądz na manowcach”, powtarzał, że polski katolicyzm ma przed sobą chrześcijaństwo, a zwłaszcza Ewangelię. Dlatego mówię o dwuznaczności, że ten sukces zaślepia, nie prowokuje refleksji krytycznej, zastanowienia, czemu to ma służyć. To, że ksiądz katecheta staje się prefektem, z którym zmagał się młody Czesław Miłosz w swoich dziełach z okresu międzywojennego, jest wyznacznikiem tej dwuznaczności. Autorytarna obecność w szkołach jest groźna, ponieważ sprawia, że religia zaczyna być utożsamiana z władzą. Takich przykładów można wymienić znacznie więcej. Dlaczego to podkreślam? 50 lat temu Kościół katolicki na II soborze watykańskim zdystansował się wobec twardej obecności w przestrzeni doczesnej. Papież Jan XXIII zaproponował radykalne odejście od skompromitowanych modeli państw południowoamerykańskich czy modelu hiszpańskiego w Europie, które z jednej strony Kościół podtrzymywał, a z drugiej strony sam był przez nie podtrzymywany. Socjologicznie rzecz ujmując, ma pan rację – mamy do czynienia z sukcesem pewnej instytucji religijnej w takim kraju jak Polska, który od prawie trzydziestu lat kroczy drogą demokratyzacji. Możemy stworzyć długą listę zarówno beneficjentów, jak i przegranych transformacji po roku 1989, ale niewątpliwie największym jej wygranym jest Kościół. Partie rządzące mogą się zmieniać, od lewa do prawa, a Kościół pozostaje ulubionym punktem odniesienia i każdy próbuje mu się przypodobać. Wprawdzie w latach 2015–2016 mamy do czynienia z sukcesem Kościoła, jednak wraz z nim dojrzewają gorzkie owoce upolitycznienia religii. Przywołam tu papieża Franciszka, który doświadczywszy na własnej skórze realiów systemu autorytarnego umizgującego się do Kościoła, ma wyraźną alergię na ten typ połączenia. Powiedziałbym więc, że to rzeczywiście sukces, ale socjologiczny, finansowy. Czy również religijny – co do tego mam już poważne wątpliwości.

Zapytajmy więc o to, o co zresztą sam pan pyta w konkluzji jednego z rozdziałów swojej książki. Czy polski katolicyzm w ogóle jest religią? A skoro obchodzimy 1050. rocznicę chrztu Polski, zapytajmy może, czy w Polsce w ogóle mamy do czynienia z chrześcijaństwem w ewangelicznym rozumieniu?

Przed rozpoczęciem spotkania rozmawialiśmy o znakomitym wywiadzie prof. Henryka Samsonowicza w Magazynie Świątecznym „Gazety Wyborczej”, w którym jedno z pytań dotyczyło właśnie rocznicy chrztu Polski. I Samsonowicz odpowiada pytaniem, czy chodzi o chrzest Polski, czy chrzest księcia Mieszka? To bardzo dobrze postawione pytanie. Mieszko z kalkulacji politycznych połączył się z chrześcijaństwem zachodnim, ale Polska – jakkolwiek możemy ją określić w X w. – nie przyjęła przecież chrztu gremialnie. Już to jest dużym znakiem zapytania. Kochamy mity, a mit chrztu Polski określił nas definitywnie jako społeczeństwo chrześcijańskie. Pamiętam rok 1966 i konfrontację między Kościołem katolickim a Polską Gomułkowską. Nastąpiło wówczas wyraźne starcie dwóch ideologii, z których chrześcijaństwo było równoległe z faktem państwowości. W swojej książce często odwołuję się do Karla Rahnera, bardzo ważnego dla mnie teologa, który stwierdził, że dzieje chrześcijaństwa można podzielić na trzy części. Środkowa, najdłuższa, od IV w. do połowy XX w., to część pokonstantyńska, co wiąże się z tym, że Konstantyn, czyniąc chrześcijaństwo najpierw religią dopuszczoną, a później obowiązującą, ją upolitycznił. Księża, biskupi i papież stali się szybko narzędziem państwowotwórczym, współtworzyli imperium. Polski katolicyzm wpisuje się właśnie w ten okres. Natomiast w pozostałych okresach, poza Polską i kilkoma innymi krajami, mamy do czynienia z zupełnie inną formą chrześcijaństwa. Pierwsze trzy wieki naszej ery to chrześcijaństwo, które szuka siebie – własnej tożsamości w sporze, w dialogu, zwłaszcza z judaizmem, z którego chrześcijaństwo przecież wyrosło. Pierwsi wyznawcy Chrystusa, którzy bez wyjątku byli Żydami i nigdy dość przypominania tego w Polsce, pozostawali w ciągłym kontakcie, rozmowie z innymi wyznaniami, co stanowiło istotę ich religii. Właśnie ten dialog, niepewność własnej tożsamości, tworzenie pierwszych fundujących tekstów, takich jak Nowy Testament i pisma Ojców Kościoła, włączenie do tego kanonu Biblii hebrajskiej … Mamy więc do czynienia z dynamiczną rzeczywistością. Kolejne 1600 lat to natomiast umacnianie struktury, co do której faktycznie można wątpić, czy jest chrześcijaństwem, czy to nadal religia Jezusa z Nazaretu. II sobór watykański może nie rozpoczął nowej ery, ale przynajmniej głośno stwierdził, że ci, którzy w to wątpią, mają rację. Ich poszukiwania nowego modelu, zwłaszcza w Azji, gdzie dialog z religiami o wiele starszymi niż chrześcijaństwo czy judaizm – czyli hinduizm, buddyzm, taoizm – dowiódł, że musimy ze sobą rozmawiać nie na zasadzie nawracania i ewangelizacji, tylko poszukiwania wspólnej drogi do Boga. Faktem jest, że ateizm, zwłaszcza ten naukowy, który pojawił się w połowie XIX w. dzięki Karolowi Marksowi, narodził się w opozycji właśnie do tego zideologizowanego chrześcijaństwa. Od 50 lat mamy do czynienia z fascynującym powrotem do religii początków, ale Kościół katolicki w Polsce w ogóle tego nie zauważył, a raczej nie chce tego zauważać. Jestem zatem skłonny odpowiedzieć na Pańskie pytanie w sposób afirmatywny. Polski katolicyzm w swojej najbardziej reprezentatywnej formie nie jest religią, jaką stworzył Jezus z Nazaretu i z jaką mamy do czynienia na świecie – poszukującą Boga, własnej tożsamości. To religia zideologizowana, oparta na niepodważalnej tożsamości instytucji, która odniosła sukces i na swoje sztandary wynosi głównie ludzi sukcesu. Choćby ojciec Rydzyk, który w latach 70. czy 80. poprzedniego wieku (kiedy tak wielu księży i świeckich katolików szukało twórczych form dla swojej wiary w przestrzeni publicznej), w ogóle nie istniał jako reprezentant Kościoła, a stał się ikoną polskiej religijności dopiero w momencie, gdy zaproponował formę twardego, bezkompromisowego katolicyzmu. Powołam się też na zmarłego niedawno znakomitego historyka Janusza Tazbira, który mówił o Janie Pawle II jako Polaku, który po Koperniku odniósł największy światowy sukces. Ponownie więc katolicyzm podpina się pod osobisty sukces, grzeje w jego świetle, oczywiście przy zachowaniu proporcji między Rydzykiem a Janem Pawłem II. Paradoks tkwi w tym, że chrześcijaństwo jest nominalnie religią krzyża, klęski i śmierci, z której się zmartwychwstaje, ale faktycznie całkowitym zaprzeczeniem tego pierwotnego impulsu religijnego.

Przyznam, że jednym z ciekawszych wątków w dziedzinie teologicznej dla laika, jakim sam jestem, pozostaje motyw wyłaniania się chrześcijaństwa jako części judaizmu, dyskusji w obrębie judaizmu, a później błyskawicznego krystalizowania się dogmatów. Dość szybko również następuje sojusz tronu i ołtarza, który zaciążył mocno, być może najmocniej, na przyszłości chrześcijaństwa, a potem katolicyzmu. Czy mógłby pan zrelacjonować ten proces przechodzenia od rewolucyjnej, wydawałoby się, doktryny, do tego, co znamy z opracowań o roli Kościoła w średniowieczu, głoszącego już wówczas twardą, zamkniętą ideologię?

To rzeczywiście niezwykle ciekawe, powiedziałbym nawet, że fascynujące z punktu widzenia historii religii. Mieliśmy do czynienia z fenomenem, który można było również zaobserwować w stosunku hinduizmu do buddyzmu. Siddhartha, osoba z wyższych sfer, chroniona przed złem i ułomnością życia, nagle odkrywa te wymiary i wątpi w swoją dotychczasową wizję świata; ucieka więc od hinduizmu zastanego i tworzy jedno z najważniejszych dla hinduizmu wyzwań, czyli właśnie buddyzm. Jak wskazują specjaliści, ten spór buddyzmu z hinduizmem trwa do dzisiaj. Można powiedzieć, że do dzisiaj mamy do czynienia z największą przygodą w dziejach ludzkości, której główny impuls przyszedł z Azji Wschodniej. Podobnie jest z duchowym dziedzictwem Bliskiego Wschodu – kolebki aż trzech religii monoteistycznych. Mamy do czynienia z pobożnym Żydem, Jezusem z Nazaretu, który swoją duchowość przeżywa bardzo głęboko, jest wyraźnie zakorzeniony w judaizmie prorockim, wrażliwy na krzywdę. Można tu dostrzec pewne analogie z Buddą. I oto Jezus z Nazaretu zostaje przez innych Żydów, swoich uczniów, niemalże delegowany na wyczekiwanego mesjasza. To bardzo złożony proces, który można dokładniej prześledzić od Starego Testamentu. Faktem jest, że początki chrześcijaństwa, z Jezusem, a potem Świętym Pawłem, to właściwie dyskusja w ramach judaizmu, jedna z propozycji, która ścierała się z innymi. Daniel Boyarin, ortodoksyjny teolog żydowski, najwyraźniej sformułował tezę, że pierwsze wieki istnienia chrześcijaństwa z jednej strony działały na użytek rabinów, którzy po zburzeniu świątyni w Jerozolimie przejęli rząd dusz w judaizmie, a z drugiej strony generowały coraz wyraźniejsze różnice wśród entuzjastów Jezusa. Jak rabini określali dogmatyczną strukturę judaizmu w opozycji do wyznawców Jezusa, tak teologowie chrześcijańscy budowali tożsamość nowej religii w sporze z judaizmem rabinicznym właśnie. I, jak to zwykle bywa, kłótnie w rodzinie są najbardziej dotkliwe, a wojny o miedzę – najbardziej krwawe. Początkowo mieliśmy do czynienia z symetrycznym sporem. Widzimy na kartach Nowego Testamentu stopniowe gromadzenie dowodów na ukazanie Żydów, którzy nie przyjęli Jezusa, jako tych złośliwych, niegodziwych. Nowy Testament, zwłaszcza Ewangelia Jana, to właściwie pierwszy tekst antysemicki. W I-II w. n.e. grupa wyznawców chrześcijaństwa oddzieliła się od judaizmu rabinicznego, który uznał ją za sektę, herezję, ale do IV w. brak wyraźnych przesłanek do tego, że to osobna religia. Obecnie większość z nas wie, że jesteśmy chrześcijanami i różnimy się od żydów. Przywołam tekst Boyarina z książki „The Jewish Gospels…”, w której stwierdził, że gdyby zapytać żyda o jego tożsamość, toby odpowiedział, że na pewno nie jest chrześcijaninem; a gdyby zapytać chrześcijanina kim jest, toby powiedział, że na pewno nie żydem. Rzeczywiście więc teologiczny moment narodzin chrześcijaństwa można sprowadzić do tego uproszczenia. Dzisiaj mamy do czynienia z powrotem do dociekań, jak to się stało, że te dwie religie patrzyły na siebie tak nienawistnie. Symetria oczywiście zniknęła po drodze, bo nienawiści ze strony żydów chrześcijaństwo niemal nie odczuwało, natomiast odwrotnie – owszem. Moment narodzin religii chrześcijańskiej jest zatem bardzo ciekawy, bowiem nie tylko całkowicie czerpała ona z religii matki, ale jeszcze miała jej za złe, że istnieje. To paradoks teologiczny, bo buddyści przecież nie mają za złe hindusom, że wciąż istnieją. Chrześcijanie za to czekają na nawrócenie żydów. Z drugiej strony w momencie, gdy chrześcijaństwo odkleiło się od judaizmu, większość nawróconych, tak zwanych Ojców Kościoła, czyli pierwszych teologów, znała znakomicie tradycję grecką i łacińską. To oczywiście Orygenes, Ireneusz, Justyn, Hieronim i, najbardziej chyba znany, Święty Augustyn. I z czym mamy do czynienia? Do odpowiedzi posłużyłbym się intuicjami już spoza teologii, teoriami Erica Voegelina czy Karla Jaspersa, którzy stwierdzili, że Ateny to rozum, a Jerozolima to Bóg, co oznacza, że Grecy dali nam rozum, a Żydzi Boga. Chrześcijanie sprytnie to połączyli. Pisząc po grecku i łacinie, szybko dokonali syntezy tych dwóch wielkich intuicji. „Dać rację wierze, która jest w Tobie” – powtarza się tu jako pewien lejtmotyw. To jeden z sukcesów tej religii, która w sposób przekonujący potrafiła wiarę żydów „sprzedać” poganom. Judaizm był jednak religią pozbawioną impulsu misjonarskiego, natomiast dla chrześcijaństwa bardzo szybko stał się on konstytutywny, zwłaszcza w połączeniu z polityką. Sukces zatem wziął się z połączenia greckiego rozumu i żydowskiej wiary ze zbrojnym politycznym ramieniem, które okazywało się pomocne, gdy zwykła perswazja w procesie nawracania niektórych ludów przestawała być skuteczna. Profesor Karol Modzelewski pisał, że większość pogańskich nacji w Europie „barbarzyńskiej” miała do wyboru topór albo chrzest, a nawet taka alternatywa nie dla wszystkich była oczywista. Część niestety poległa na polu chrystianizacji.

Tu pojawia się pytanie, jak chrześcijaństwo – mimo początkowo dość rewolucyjnej retoryki i popularności zwłaszcza wśród osób, które obecnie nazwalibyśmy wykluczonymi społecznie – tak szybko przekonało się do instytucji władzy i później, już w innym kontekście historycznym, stało się tak przydatnym narzędziem upolitycznienia religii? Dlaczego sojusz tronu i ołtarza okazał się tak trwały, skuteczny i również tak niebezpieczny, bo przecież to z niego wynikają wojny religijne, polowanie na czarownice czy w Polsce choćby sojusz Kościoła z zaborcami… Czy to emanacja wspomnianego sukcesu, czy jednak zaprzepaszczenie pierwotnych wartości?

Przede wszystkim zastanowiłbym się, czy chodzi tylko o chrześcijaństwo, czy katolicyzm. Od razu przychodzi mi do głowy islam, który ma dokładny paradygmat sukcesu politycznego. Siedem wieków po chrześcijaństwie pojawia się Mahomet i jego pierwsi wyznawcy, którzy bardzo szybko osiągają niezwykły sukces – przecież współczesny Bliski Wschód, północna Afryka i część Półwyspu Iberyjskiego to kwestia dwóch, trzech wieków. Biorąc pod uwagę ponad 500 lat obecności islamu w Europie, można się zastanawiać, jak potoczyłyby się losy naszego kontynentu, gdyby nie walki z muzułmanami i wyparcie islamu z Europy. Warto podkreślić, że związek z polityką to nie tylko cecha chrześcijaństwa.

Dopowiem, że całe średniowiecze w Europie to przecież napięcia na linii cesarstwo–papiestwo, a w islamie podobnego dualizmu dostrzec nie można. W chrześcijaństwie od początku silnie podkreślano wymiar duchowy, oderwany od doczesności, a i tak stało się ono bardzo wygodnym politycznym narzędziem, mimo tak wyraźnego dualizmu.

Próbowałem zgłębić to zjawisko, studiując historię jezuitów i ich sukcesu. Poszukiwałem rodzaju klucza, jaki stosował ten zakon, choć to samo można by powiedzieć o dominikanach kilka wieków wcześniej czy benedyktynach i cystersach. Jeśli mówimy o chrześcijaństwie, a zwłaszcza o katolicyzmie, to warto zwrócić uwagę na elementy tego sukcesu. To właśnie zakonnicy stali się szybko spowiednikami, doradcami, wcześnie pojawiła się funkcja nuncjusza, czyli przedstawiciela, a właściwie agenta, Watykanu w różnych krajach. Jeśli podejdziemy do katolicyzmu jako struktury i instytucji politycznej, świeckiej, to warto zwrócić uwagę na jej niezwykłą akrybię, zdolność wykorzystania organizacji zakonnych, które stały się organizmami ponadpaństwowymi i wiele wieków przed powstaniem Unii Europejskiej odgrywały rolę znienawidzonych obecnie biurokratów z Brukseli. To właśnie oni pełnili funkcję cywilizacyjną. Również Mieszko, nasz protoplasta, zwrócił uwagę na możliwość wykorzystania chrześcijaństwa jako ważnego narzędzia politycznego. A pierwszy polski historyk to przecież mnich benedyktyński pochodzący prawdopodobniej z Francji, stąd imię – Gal Anonim. To połączenie sukcesu religijnego z politycznym dokonało się bardzo szybko. Proszę jednak zauważyć, że islam, mimo błyskawicznej ekspansji, respektował wiarę ludów podbitych, a chrześcijaństwo tego nie robiło. Kierowało się nieodpartą chęcią uszczęśliwienia wszystkich podbitych, żeby mogli osiągnąć szczęście wieczne jeszcze za życia poprzez chrzest, przynależność do Kościoła. Realizacją tego założenia była coraz rzadziej już używana instytucja spowiedzi, a zwłaszcza tajemnica spowiedzi. To cały system kontroli, który zaowocował tym, że aktualny władca katolicki miał zapewnione wsparcie duchowe, czyli dostęp do sakramentów, drogę do zbawienia, a jednocześnie wsparcie polityczne, pod warunkiem że będzie wzmacniał Kościół. Współcześnie określilibyśmy to jako „win-win situation”. To świetnie grało i gra do dzisiaj w niektórych krajach.

Kiedy patrzy się na Kościół jako organizację dążącą do politycznego sukcesu, nie do końca zrozumiała jest – zwłaszcza dzisiaj – tak radykalna wrogość Kościoła wobec szeroko pojętej nowoczesności. Pan o tym pisze, analizując zwłaszcza dokumenty papiestwa z XIX w. i czasów wcześniejszych, które na tle niebywale szybkich przemian na arenie światowej wydają się potwornie wsteczne, nawet z perspektywy nie aż tak znowu nowoczesnego Kościoła współczesnego. Na tym tle II sobór watykański jest niemal jak lądowanie na Marsie – wydawałby się nie do pomyślenia jeszcze 20 czy 30 lat wcześniej. Można by pomyśleć, że dla Kościoła, który chce podbijać świat, pogodzenie się na przykład z seksualnością byłoby fantastycznym wyjściem. Kościół przestałby wtedy represjonować ludzi za rozwody, związki pozamałżeńskie, homoseksualizm, płeć, antykoncepcję… Jak wytłumaczyć taką postawę? Czy dla podtrzymania rządu dusz nie można by odpuścić władzy nad ciałami?

Zacznę może od anegdoty. Dogmat o nieomylności papieża, ogłoszony na I soborze watykańskim w 1870 r. jest przez niektórych tłumaczony tym, że pod koniec lat 50. XIX w. Kościół stracił Państwo Kościelne na rzecz zjednoczenia Włoch. Pius IX ogłosił się wówczas więźniem Watykanu, ale w desperackiej próbie zachowania własnego autorytetu zmusił biskupów – swoich podwładnych, z których niektórzy, wykształceni i inteligentni, byli jednak bardziej chętni do kontaktu ze światem i dążenia do unowocześnienia – do ogłoszenia tego dogmatu, będącego swoistym zadośćuczynieniem: „nie mam państwa, ale jestem nieomylny”. To oczywiście uproszczenie, ale z grubsza można powiedzieć, że tragedią katolicyzmu od połowy XIX w. do połowy XX w. było całkowite utożsamienie go z papiestwem. Papież wyrósł na postać, bez której nie można być katolikiem. Pojawiła się ogromna potrzeba publikowania dokumentów. Wszyscy papieże po Piusie IX niemal co roku wydawali kolejne encykliki, wychodząc z założenia, że ludzie są za głupi, sami do niczego nie dojdą, więc trzeba im wszystko objaśnić, ustawić życie od narodzin do śmierci, od poranka do nocy. To rodzaj patologii związany z utratą dotychczasowej władzy. Wówczas pojawiły się wśród kleru liczne niewłaściwe zachowania, choćby donosicielstwo, powstał indeks ksiąg zakazanych, prawo nauczania o Kościele tylko dla tych, którzy bezwzględnie popierają doktrynę papieską. Ta reglamentacja sprawiła, że Kościół rzeczywiście stał się pewnego rodzaju skansenem w świecie zachodnim, który po rewolucji francuskiej uwierzył w rozum i postęp. W odpowiedzi nastąpiło nie tylko zamknięcie Kościoła na te wartości, ale wręcz stygmatyzacja ich jako niemoralnych czy diabelskich. Powrócę teraz do wspomnianej anegdoty. Niektórzy twierdzili, że wraz z ogłoszeniem dogmatu o nieomylności, promień światła oświecił tron papieski, co miało być potwierdzeniem słuszności tego orzeczenia. Mniej jednak mówi się o tym, że Pius IX, gdy spotykał się z głosami sprzeciwu, po prostu dostawał furii. Czy ten promień faktycznie zaświecił, czy też nie – powtórzę za Hansem Küngiem – dekret o nieomylności papieża spowodował całkowity upadek katolicyzmu, z którego do tej pory się nie podniósł, upadek wiary w rozum i coraz powszechniejsze promowanie antyintelektualizmu. Zgadzam się z Haliną Bortnowską, jedną z niewielu myślących katoliczek w naszym kraju, która powtarza: musimy o tej klątwie antymodernizmu rozmawiać, bo ona jest dziś naszym przekleństwem. Zatem ma pan rację, to jest problem. W Kościele wprawdzie są ci, którzy mają pragmatyczne odruchy i chcą o tym dyskutować, ale oni najczęściej kończą tak jak ja – poza Kościołem.

Skoro mówimy o upadku i antyintelektualnym pogrążaniu się Kościoła, to czy Jan Paweł II był postacią, która Kościół podźwignęła, czy też pogrążyła? Często przywołuje się w tym kontekście dialog z innymi religiami. Z tym że w innych kwestiach Jan Paweł II był jednak niesłychanie konserwatywny. Obecnie mówi się, że Kościół w Polsce funkcjonuje znacznie gorzej niż za czasów Jana Pawła II – zarówno pod względem intelektualnym, jak i moralnym. Czy nie jest to rezultat jego pontyfikatu?

Do postaci Jana Pawła II mam stosunek ambiwalentny. Pierwsze siedem lat, do połowy lat 80., to były lata tłuste, to był ten Jan Paweł II, który wniósł świeży powiew do Watykanu, który wyraźnie miał dość tamtejszej machiny biurokratycznej. Wydawało się, że on poprzez swoje liczne podróże wręcz stamtąd uciekał. Z tym pierwszym okresem jest też związane dowartościowanie mniejszej, „młodszej” Europy, czyli jej części środkowo-wschodniej, która za sprawą żelaznej kurtyny była właściwie nieobecna na arenie światowej. Choćby dowartościowanie Cyryla i Metodego jako współapostołów Europy, pierwsza pielgrzymka do Polski, podczas której mówił o sobie jako „słowiańskim papieżu” – to gesty naprawdę wyjątkowe w dziejach papiestwa. W dodatku to, co i jak mówił, przyznało mu status wręcz gwiazdorski. Zupełnie inny jest natomiast już drugi i trzeci okres Jana Pawła II – żałuję, że papież wtedy nie abdykował, bo być może jego pontyfikat zostałby zapamiętany nieco inaczej. Nie mówię tu z polskiej perspektywy, posługuję się raczej kategoriami socjologicznymi. W pierwszym okresie Jan Paweł II rzeczywiście rozbudził ogromne nadzieje, często powoływał się na II sobór watykański, na wiodących teologów. Natomiast od połowy lat 80. XX w. mamy do czynienia z tym, co wspomniany już Karl Rahner nazwał Winterzeit, czyli czasem zamrożenia wszystkiego, co rozpoczął właśnie II sobór watykański. Jak to wyglądało w praktyce? Oczywiście mieliśmy Asyż, wielkie spotkanie międzyreligijne, ogromne otwarcie na judaizm, wyjątkową książkę „Przekroczyć próg nadziei”, niektóre encykliki, jak na przykład „Ut unum sint”, w której pojawia się wezwanie do pomocy ze strony wyznawców innych denominacji chrześcijaństwa w zrozumieniu roli i posłannictwa papieża. Z drugiej strony Jan Paweł II sprawił, że została zamrożona pewna refleksja nad katolicyzmem i Kościołem. Dzięki swojemu rottwailerowi – jak nazywano kardynała Ratzingera – czyli „pierwszemu po Bogu” prefektowi Kongregacji Nauki Wiary, oddał niedźwiedzią przysługę z punktu widzenia socjologii religii. Zahamował działalność teologów najbardziej kreatywnych, pozbawił ich możliwości nauczania, włączył ich dzieła do indeksu ksiąg zakazanych, czyli zamroził próby powrotu do początków wiary. Inna kwestia to nominacje biskupie, które zwłaszcza w Ameryce Południowej, Polsce i Rosji sprawiły, że Kościół na nowo zaczął być postrzegany jako gracz polityczny, a nawet zagrożenie. Moim zdaniem fatalne było to, że Jan Paweł II, mniej czy bardziej świadomie, ustanowił taki model konfrontacyjny. Dla mnie osobiście – jako człowieka, który był wtedy w Kościele i wiązał z nim tak wiele nadziei – ale także dla moich przyjaciół oraz innych ludzi z mojego pokolenia najgorszy był właśnie ten powrót do sylabusa, dokumentu zawierającego zbiór wszelkich możliwych błędów, jakich mógł się dopuścić katolik niepodzielający bezkrytycznie nauczania papieskiego, z okresu II soboru watykańskiego, który wówczas zamroził Kościół na dialog. Janowi Pawłowi II zawdzięczamy również tak nieszczęśliwe wyrażenia jak choćby „cywilizacja śmierci”, stygmatyzowanie wszystkiego, co nie jest katolicyzmem, i obsesję na punkcie seksualności. Próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie, kto w tej kwestii był pierwszy, bo jako amerykanista zajmuję się głównie Stanami Zjednoczonymi i podobne obsesje dostrzegłem u tamtejszych fundamentalistów protestanckich. To jednak nie do rozstrzygnięcia, ponieważ te dwa fenomeny rozwijały się równolegle. Nieprzypadkowo również, moim zdaniem, w jednym z pierwszych wystąpień papież Franciszek stwierdził, że Kościół nie powinien mieć obsesji seksualności, bo sam pewnie doświadczał jej praktycznych skutków, gdy niektórzy księża mylili konfesjonał z miejscem przesłuchań. Katolicyzm musi to niestety odchorować. A odpowiadając krótko na pytanie – moim zdaniem tragedią polskiego Kościoła jest wiara w to, że Jan Paweł II może zastąpić Jezusa Chrystusa. Mówię to z pełną odpowiedzialnością. Pamiętam, gdy jeszcze jako jezuita w Rzymie otrzymałem od kogoś książkę ks. profesora Tadeusza Stycznia i – wówczas biskupa – Stanisława Dziwisza o Janie Pawle II. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Nie wiedziałem, czy to książka o Karolu Wojtyle, czy o Jezusie Chrystusie. Nie poruszam tematu fabryki świętych, bo to odrębna kwestia. Jak to się stało, że Jan Paweł II został kanonizowany tak szybko? Czy on sam przed śmiercią nie przygotował tej ścieżki, skracając czas od śmierci do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego? Są fascynujące studia mojego przyjaciela, włoskiego historyka Roberta Rusconiego na ten temat i mam nadzieję, że kiedyś ukażą się na polskim rynku. Chodzi o to, że mamy do czynienia z mitologizacją tej postaci, a jej demitologizacja będzie jeszcze trudniejsza niż demitologizacja Jezusa Chrystusa, która dokonała się w protestantyzmie w drugiej połowie XIX w.

Ponieważ w Polsce Trójca Święta to Jezus Chrystus, Matka Boska i Jan Paweł II – nie przesądzając kolejności – myślę, że może pan mieć rację. Zapytam teraz o współodpowiedzialność Kościoła za Holokaust. Czy chrześcijański antyjudaizm przyczynił się do tej największej tragedii w dziejach ludzkości?

To bardzo trudne pytanie, ale nie będę unikał odpowiedzi. I odpowiem afirmatywnie: bez chrześcijaństwa nie byłoby „Mein Kampf” i nie byłoby Hitlera. Ten wychowany w katolickiej rodzinie Austriak napisał swoją straszną i obrzydliwą książkę dlatego, że czytał antysemickie pisma wydawane w większości przez instytucje chrześcijańskie – zarówno katolickie, jak i protestanckie, bowiem protestanci również mają w tym swój udział, zwłaszcza dzięki Marcinowi Lutrowi, który był szalenie antysemicki. Jak już wspomniałem, sam Nowy Testament w wielu fragmentach ma charakter antysemicki, antyżydowski czy też antyjudaistyczny. Oczywiście miało to zupełnie inny charakter niż antysemickie pisma w XIX czy XX w. Chodziło o to, by grupa entuzjastów Jezusa Chrystusa wybieliła się wobec ówczesnego Imperium Rzymskiego i wskazywała na Żydów jako „tych złych”. Ale niezależnie od interesów apologetyczno-krytycznych wobec tamtych rozliczeń bardzo dobra baza dla antysemityzmu jest już w Nowym Testamencie. To skomplikowana kwestia, ale takich elementów można się doszukać, czego najlepszym przykładem jest sam Luter, który, jak wiadomo, był znakomitym znawcą Biblii. Kolejna baza to Ojcowie Kościoła, zwłaszcza Jan Chryzostom, który był mistrzem mów przeciw żydom, posługiwał się całym arsenałem epitetów, łącznie z porównywaniem ich do zwierząt zagrażających ludziom. W średniowieczu w ogóle powszechna była demonizacja żydów. Jest wiele opracowań na ten temat i myślę, że z łatwością można z nich wysnuć całą genealogię antysemityzmu. Nie oznacza to jednak – powołam się już na dokumenty normatywne, i żydowskie, i chrześcijańskie, spisane jednak już po Zagładzie – że nie można poprowadzić prostej linii przyczynowo-skutkowej między chrześcijaństwem i Holokaustem. Mam tu na myśli przede wszystkim deklarację II Soboru Watykańskiego „Nostra aetate” i odpowiedź żydowską z roku 2000 „Dabru emet”. Inna sprawa to problem inspiracji nazizmu antysemityzmem chrześcijańskim. Są to jednak dwie różne sprawy i nie można ich mieszać. Trzeba też podkreślić, że nazizm z natury był pogański i miał również charakter antychrześcijański. Krótko mówiąc, z tą genealogią niechęci do żydów nie należy łączyć obwiniania chrześcijan za Holokaust, bo Zagłady dokonali konkretni ludzie i to oni powinni być rozliczani, a nie religie jako abstrakcyjne wielkości. Niemniej cały katalog restrykcji antyżydowskich, który Hitler wprowadził w Norymberdze i później, od noszenia specjalnych łat czy gwiazd na ubraniach po zamykanie w gettach, można wywieść z tego, co katolicy czy ściślej mówiąc niektórzy papieże robili od wieków. Również materiał ideowy pojawia się w pismach chrześcijańskich, choć oczywiście Hitler doprowadził go do absurdu. Zbliża się kolejna rocznica pogromu w Kielcach, więc warto wspomnieć również o tym, że bez bazy i przygotowania, choćby w postaci prasy o ogromnym zasięgu, wydawanej między innymi przez ojca Maksymiliana Kolbego, antysemickie hasła nie znalazłyby tak pożywnej gleby w Polsce i innych krajach chrześcijańskich.

Czy w funkcjonowaniu w zinstytucjonalizowanym Kościele wiara w Boga przeszkadza, czy pomaga? Innymi słowy: czy papież wierzy w Boga, bo musi? Wbrew pozorom to pytanie całkiem serio.

Odpowiem cytatem literackim z „Braci Karamazow” – „Legendą o Wielkim Inkwizytorze”. Otóż Wielki Inkwizytor ma kłopot, ponieważ chciał spalić heretyka, a ukazuje mu się, że jest on Synem Bożym, który po raz drugi przyszedł na ziemię. Jezus trafia do więzienia. W nocy przychodzi do niego Wielki Inkwizytor i mówi: „Wiem, kim jesteś. Nie przeszkadzaj nam. Lepiej od ciebie wiemy, czego ludowi potrzeba”. Myślę, że w tym sensie wiara w Boga przeszkadza księżom, biskupom czy papieżom. Czasem zdarza się ktoś wierzący i wprowadza zamęt. Oby takich wierzących było więcej, ale niestety jest ich mało. W tym kontekście warto wspomnieć jedną z wypowiedzi papieża Franciszka na spotkaniu ze studentami w czerwcu 2016 r. w Rzymie. Odpowiadając na jedno z pytań papież, przyznał, że nieraz przeżywał kryzysy wiary, pozwalał sobie na krytykowanie Jezusa, a nawet miewał wątpliwości na tym tle: „Czy to jest prawda? A może marzenie?”. Dodał, że tego rodzaju stany nawiedzały go, gdy był dzieckiem, ale też później, gdy był seminarzystą, zakonnikiem, kapłanem, biskupem, a nawet gdy jest papieżem. Ale zaraz dodał: „Chrześcijaninowi, który nie czuł tego nigdy, który nie przeżywał kryzysu wiary, czegoś brakuje”. O ile wiem, to pierwszy papież, który ma wątpliwości związane z wiarą.

Hannah Arendt pisze, że rozdzielenie religii i władzy świeckiej – symbolicznie datowane na rok 1648 – bardzo zaszkodziło tej drugiej. Okazało się bowiem, że władza świecka potrzebuje ukonstytuowania religijnego. Może sekularyzacja to tylko epizod, a nie uniwersalny proces? Czy przekonanie, że będziemy żyli w świecie odczarowanym z religii, nie jest fałszywą perspektywą mieszkańca Europy Zachodniej? 

To w gruncie rzeczy pytanie o postsekularny świat. Zacznę od cytatu z Andrégo Malraux, humanisty ateistycznego, który w latach 60. XX w. stwierdził, że wiek XXI albo będzie wiekiem mistyki, albo go w ogóle nie będzie. Brzmi to bardzo intrygująco, niektórzy dostrzegli w tym zapowiedź New Age, różnych niezinstytucjonalizowanych doświadczeń duchowych, które rozkwitną na nowo. Myślę, że poza efektownym brzmieniem, z tego stwierdzenia nic nie wynika. Ateiści często mają nazbyt optymistyczne wyobrażenie o religii. Są oczywiście ateiści antyreligijni, ale są też inni, którzy mówią, że „im niestety łaska wiary dana nie została”. Ja bym siebie umiejscowił gdzieś pomiędzy. Czasem nazywam siebie agnostykiem, czasem deistą czy katolikiem kulturowym. Ale gdybym miał krótko scharakteryzować współczesny świat, stwierdziłbym, że z punktu widzenia danych statystycznych faktycznie tylko w Europie obserwujemy – mniej więcej od lat 30. ubiegłego wieku – rosnącą tendencję sekularyzacyjną. To, że w Polsce, w Hiszpanii, we Włoszech czy do niedawna w Irlandii wyglądało to nieco inaczej, było wynikiem przede wszystkim silnego powiązania religii z różnymi instytucjami, na przykład edukacyjnymi. Statystyki zatem wyglądały tam inaczej, ale, jak powiedzieli mi kiedyś studenci z Hiszpanii: „Nasi rodzice wierzyli, ale nie chodzili do kościoła, a my już nie wierzymy”. Nawet kraje tradycyjnie chrześcijańskie czy katolickie przestają takie być. Europa jednak jest wyjątkiem. W Afryce, Azji i obu Amerykach obserwujemy znaczący wzrost entuzjazmu religijnego. Opieram się tu na badaniach Petera Bergera, znanego socjologa religii. Jeszcze w latach 60. XX w. pisał on książki o sekularyzacji, a od końca stulecia po dziś dzień pisze już o tym, że popełniliśmy błąd. Nie błąd matematyczny, ale wynikający z zawężonego pola obserwacji. Stwierdza on w swoich ostatnich książkach, że obserwowaliśmy jedynie Europę i Stany Zjednoczone, formułując na tej podstawie ogólne wnioski. Natomiast w Azji, Afryce, czy Ameryce Południowej dało się dostrzec bardzo silny rozwój Kościoła Pentekostalnego. Właśnie poszerzone pole obserwacji zmieniło całkowicie nasze postrzeganie religii. Wiek XX może być w ogóle nazwany wiekiem zielonoświątkowców – mała sekta w Kalifornii, jaką byli na początku stulecia, urosła i liczy 500 mln wyznawców. W 2050 r. będzie ich prawdopodobnie miliard. Co to oznacza? Przecież ci ludzie nie biorą się znikąd, to są właśnie osoby po doświadczeniach w dotychczasowych wspólnotach religijnych, protestanckich i katolickich, które stają się członkami takich charyzmatycznych ruchów czy megakościołów. Podobnie zaskakujące wnioski formułuje chiński socjolog religii Fenggang Yang, który twierdzi, że do połowy tego wieku w Chinach może być ponad 300 mln chrześcijan. Jaki zatem z tego morał? Lepiej nie formułować teorii, które będą falsyfikowalne przez doświadczenie. Kościół katolicki na krótko przed II soborem watykańskim i tuż po nim to dwie różne instytucje. Myślę, że identycznie jest z samym katolicyzmem. Katolicyzm późnego Jana Pawła II był religią coraz bardziej osamotnioną, związaną w niektórych kręgach wręcz z obciachem. Teraz katolicyzm jest znowu „cool”. Przepraszam za odwołanie do żargonu młodzieżowego, ale tak to w tej chwili wygląda. Franciszek nazywany jest „papieżem selfie”, są już nawet studia na ten temat. Liderzy bardzo silnie wpływają na zmianę obrazu religii, wykształcenia jej pozytywnego czy negatywnego wizerunku. Buddyzm Dalajlamy to buddyzm z ludzką twarzą, cieszący się pluralizmem. Myślę, że katolicyzm Franciszka, niefiltrowany przez recepcje lokalne, jest podobny. Jürgen Habermas po 11 września 2001 r. stwierdził, że nie zauważaliśmy religii, że on sam jako filozof komunikacji nie zauważał religii. „Musimy w religii zauważyć partnera” – tę tezę Habermasa podjął, o dziwo, kilka lat później w rozmowie z nim Joseph Ratzinger, przyznając, że musimy zrobić miejsce sekularyzmowi, bo sekularyzm pozwala religii nazwać jej wymiar racjonalny. Zatem, krótko mówiąc: dialog. Bez rozmowy, bez możliwości artykułowania, idee wypracowywane w samotności pozostają jedynie naszymi dziwacznymi tworami. A wracając do Hannah Arendt, to myślę, że pisząc swoją książkę „O rewolucji”, w istocie krytycznie się wyrażała o zasadzie cuius regio eius religio zaproponowanej jako sposób na zakończenie wojen religijnych w Europie w XVII w., która nie tylko rozłączyła religię od władzy świeckiej, ale mocniej uzależniła ją od kaprysu władzy politycznej i w tym sensie zaszkodziła zarówno jednej, jak i drugiej. Z niekłamanym natomiast entuzjazmem pisze Arendt o amerykańskim modelu separacji religii od polityki. Dzisiaj ten stosunek również w USA jest o wiele bardziej skomplikowany, niż to było w czasach Arendt. W pewnym sensie jesteśmy u progu radykalnych przemian również w sferach polityki i religii i z tego powodu każde uogólnienie niesie ze sobą ryzyko. Dlatego jestem ostrożny. Musimy poczekać.

Inkubatory :)

Lucjan Wesołowski i Edyta Pilichowska

 

                                                                                   512_edytap_edytowany-1_resized

 

Inkubatory

 

Edyta –  Chcę Ci opowiedzieć, co mi się ostatnio przydarzyło. Szłam bardzo szybko ulicą , gdy podeszła do mnie starsza pani z puszką i spytała, czy chcę wesprzeć pewną akcję. Zobaczyłam coś z napisem „Vida, mujeres” (życie, kobiety), wiec odruchowo wrzuciłam jakąś monetę… Byłam przekonana, że chodzi o walkę z kobiecymi rakami, a pani nakleiła mi naklejkę z listkiem i napisem PRO VIDA (dla życia). Kilka metrów dalej zobaczyłam inna starszą panią (koło 80-tki) z plakatami, a na nich małe stópki, niemowlę i napis „Aby było kochane”. Wystraszyłam się, nogi się pode mną ugięły… O matko, wsparłam katolickie bojówki z „Opus Dei”, będą palić kobiety na stosie… Przy następnym szpitalu stały panie z tej samej organizacji, więc postanowiłam się dowiedzieć dokładnie, o co chodzi. A panie  (w wieku od około 50 do około 70 lat) powiedziały mi, że one wspierają samotne kobiety w ciąży – te, które nie mają środków do życia – aby mogły urodzić. Serce mi urosło, powiedziałam im o Polsce, jedna z pań na to – „Ach, ja właśnie wracam z Polski”. Wytłumaczyłam im, czego chcą polskie kobiety, bo panie wiedziały, że polskim kobietom chodzi o dostęp do aborcji, nie wiedziały jednak o projekcie nowej ustawy, który przewidywał przymus rodzenia przez dziewczynki, przymus rodzenia dzieci poczętych w wyniku gwałtu i ciężko, nieuleczalnie chorych bądź zdeformowanych. Ale przede wszystkim nie wiedziały, że nie ma w Polsce  obywatelskich projektów „zwolenników życia”, które wspierałyby kobiety, dając im alternatywę, kiedy ciąża jest chciana, ale tylko przez matkę, bo tatuś nie dojrzał, odszedł.. Albo kiedy nie zdążyła spytać gwałciciela o numer dowodu, jak radzi pan Kukiz.

Lucjan – Tak się wyraził? Dotarło do mnie tylko takie jego sformułowanie, że kobieta powinna wiedzieć, komu  użyczała swego ciała (słowa były inne, ale sens chyba taki)…

E. – No nie, oczywiście mówił o paniach ,które „nie wiedziały komu dają”, pomijając podwórkowy poziom tej wypowiedzi i pomijając rozwinięcie tej kwestii, bo jak się okazuje ślub niewiele zmienia.. W końcu to pan Kukiz proponował zdaje się dobrowolne alimenty, ale mówiąc w ten sposób o kobietach po prostu uznał, że w proteście udział wzięły „puszczalskie”, bo – jak wiemy – oceny moralne dotyczą jedynie kobiet, a nie tych, którzy tej ciąży są sprawcami. Mówiąc tak – zdecydowanie bez zastanowienia – i wiedząc jakie kwestie są poruszane, tak samo podsumował zarówno dorosłe, zgwałcone kobiety, jak i dziewczynki wykorzystane przez pedofila, czy zgwałcone przez kolegę ze szkoły i to wcale nie na pijackiej imprezie, ale to już osobny temat. Natomiast wracając do Hiszpanii, to owych starszych kobiet kwestujących na ulicy nie obchodziło  moralne prowadzenie się ani kara za grzechy. W Hiszpanii, niegdyś bardzo katolickiej… „Dla życia”  oznacza pomoc, współpracę i informowanie kobiet, że nie są same, że mają kogoś, kto im pomoże.

L. – I tak powinno być.

E. – Bez mizoginistycznej pseudofilozofii, że wina jest zawsze po stronie kobiety. Nawet w przypadku odpowiedzialności za gwałt, do czego zmierzają w swoich wypowiedziach niektórzy mężczyźni w Polsce.

L. – Bo ubrała się zbyt swobodnie, bo niepotrzebnie zaufała itp.

E. – Są takie kraje, gdzie kobiety w wieku lat 80. nie krzyczą „Dziwka!” Może dlatego, że są kobietami rozumnymi, świadomymi i wiedzą, że filozofia „mój wytrysk, twoja ciąża” nie ma nic wspólnego z humanizmem, religią, biologią czy życiem… Nie wspominając już o „szacunku do życia”. W Polsce w szacunku do życia pomija się kobietę , a już na pewno „nie-mężatkę”.

L. – Myślę, że powodem jest nasze zacofanie obyczajowe i intelektualne, sprzęgnięte z silnym wpływem bardzo konserwatywnych instytucji, jak przede wszystkim Kościół katolicki, fundacja „Lux Veritatis” ojca Rydzyka, Instytut na Rzecz Kultury Prawnej „Ordo Iuris” itd.

E. – Nie mówiąc już o zwykłym ludzkim miłosierdziu, tak mało popularnym, bo na nim nie buduje się dyktatur, ani nie czerpie przyjemności z władzy….

L. – Wiesz, co się dzieje ostatnio w Polsce, prawda?

E. – Tak, jestem na bieżąco, codziennie czytam informacje z różnych źródeł w internecie.

L. – Spójrz, co napisał instytut „Ordo Iuris” na swojej stronie internetowej:

Wyniki pierwszego sondażu przeprowadzonym po odrzuceniu przez Sejm obywatelskiego projektu „Stop aborcji” przez IBRiS wskazują, że większość Polek popiera zawarty w projekcie postulat całkowitego zakazu aborcji z zachowaniem możliwości życia matki. Zdecydowana większość Polek sprzeciwia się jednocześnie przywróceniu dopuszczalności aborcji ze względów społecznych.

Pomijam już błąd gramatyczny w pierwszym zdaniu… Jest takie powiedzenie: „Jeśli rzeczywistość  nie odzwierciedla naszych poglądów, to tym gorzej dla rzeczywistości”.

E. – Ręce opadają, bo co oznacza przyczyna społeczna, gdy do jednego worka wrzuca się gwałt zarówno w przypadku dorosłej kobiety, jak nastolatki czy dziecka. Albo wykorzystanie seksualne nieświadomej dziewczynki w przypadku, jakim ostatnio żyła Polska, gdy 12- letnia dziewczynka nie wiedziała, że jest w ciąży. Czy weźmy pod uwagę sytuację , gdy jest w ciąży dziewczyna 16- lub17- letnia  albo jest w ciąży kobieta dorosła, która została porzucona przez ojca dziecka i stawia się przed nią wybór: – Ródź, nieważne czy masz za co i gdzie żyć albo zrób „skrobankę”. Jeśli ktoś chce dać wsparcie, pomóc, aby w tym ostatnim przypadku czy nawet wcześniej wymienianym kobieta, dziewczyna zdecydowała się na poród, niezależnie od kwestii co będzie potem  z dzieckiem, to postawa oparta na chęci pomocy i proponowania alternatywy byłaby bardzo cenna.  Moim zdaniem to na tworzeniu alternatywy należy się skupić, aby kobieta miała wybór, bo teraz i  tak go nie ma. W obu przypadkach jest nieobchodzącym nikogo przedmiotem, który został „ukarany ciążą”. Jeśli kobieta zostanie w Polsce zgwałcona, nie ma żadnej pomocy psychologicznej, jest traktowana jak oskarżona, chyba, że zajdzie w ciążę, wtedy nagle jak w „Dziecku Rosemary” staje się tłustym kąskiem; staje się tylko wtedy obiektem zainteresowania wszelkich katolickich aktywistów. A w przypadku jeśli szczęśliwie w ciążę nie zajdzie, to żaden katolik się jej dramatem nie zainteresuje.  Trudno, jej problem. Ja mam taką propozycję „kompromisu aborcyjnego”  w tej kwestii: – Wy (mężczyźni) nie będziecie gwałcili kobiet, a one nie będą tych ciąż musiały wtedy usuwać. Proste.

L. – Czy to naprawdę jest tak, że kobieta zgwałcona nie może liczyć na żadną pomoc psychologiczną?

E. – Oczywiście można mówić , że istnieje wiele organizacji, które taką pomoc oferują, to jest tak samo jak mamy wiele szpitali i pacjentów umierających z powodu zaniedbań lub odsyłanych od szpitala do szpitala. Podobnie jest z pomocą psychologiczną, która niekoniecznie jest oferowana przez profesjonalistów. Można trafić na studentkę, która próbuje nie parsknąć śmiechem, słuchając bardzo dramatycznej relacji, bo nie ma żadnego przygotowania, aby zareagować we właściwy sposób, nie wie co powiedzieć, poza pocieszeniem „Przecież nadal może czuć się pani piękna” (!). Wyobraźmy sobie tę sytuację i pomyślmy, jak może się poczuć cierpiąca, straumatyzowana kobieta, wystawiona  na taką próbę tylko dlatego, że akurat tego dnia nie było pani psycholog. I która nie szuka pomocy kosmetyczki czy stylisty!

L. – Mówimy tutaj o gwałcie – doświadczeniu, które odbija się bardzo głęboko na psychice.

E. – A 30- minutowa rozmowa ze studentką psychologii odbywającą praktykę czy wolontariat niestety nie załatwi sprawy. Co do dłuższych terapii, to nie słyszałam o czymś, co byłoby prowadzone na poziomie profesjonalnym, a nie „partyzanckim”, bez naruszenia prawa do prywatności, nieurągającym godności kobiet. Mam nadzieję, że to się zmienia. Oczywiście o dostępność i fachowość tej pomocy trzeba pytać kobiet, które jej poszukiwały, a nie panie, które pracują w organizacjach czy instytucjach pomocowych i są przekonane , że tę pomoc oferują.

L. – Masz rację. A kwestia gwałtu – czy ktokolwiek gdziekolwiek mówi chłopcom i młodym mężczyznom, że jest to jedno z najgorszych przestępstw przeciwko godności drugiego człowieka, który jest kobietą? Oczywiście tak samo jest godny potępienia gwałt homoseksualny. To dla mnie podstawowa sprawa – uczenie w domach i szkołach szacunku dla drugiego człowieka. Kimkolwiek jest, cokolwiek myśli. Czyli relegowanie przemocy z naszych relacji z innymi ludźmi. Także przemocy werbalnej.

E. – Okazuje się, że ci, którzy tak szafują słowami „Polak – katolik” zapominają dodać trzecie do kompletu – „cham”. Sposób mówienia o kobietach wyraźnie wskazuje na to, że osoby które takich, a nie innych słów używają wychowały się w domach, gdzie mama była od gotowania i sprzątania, a chodziła po domu w fartuszku. Nie myślała o „wielkich sprawach”, bo nie miała na to czasu gotując i sprzątając. I według tych osób tak było dobrze i to jest właśnie wyznacznik tej jedynej właściwej „kobiecości”, a jeśli któraś kobieta chce inaczej, to staje się natychmiast „cipą  szwendającą  się nocą po ulicy”, jak to elegancko ujął pewien pan uznający się przecież za człowieka „moralnego”… Owszem, nawiązał do haseł z transparentów i uznał, że „ kobieta nie szwenda się nocą po ulicy krzycząc o swojej cipie”- dokładnie. Ciekawe co by było, gdyby jakaś pani posłanka albo dziennikarka nazwała jego i jemu podobnych albo powiedzmy wprost owych prawicowych działaczy – bez gwiazdek, ani umowności – tak jak on wprost kutasami, czy po prostu powiedziała „panowie chodzi wam tylko o własne kutasy” . Na przykład gdy mówimy właśnie o aborcji w przypadku kobiet, które są matkami samotnymi, niezamężnymi lub paradoksalnie w kwestii o alimenty. Byłby wstyd , krzyk,  sąd, utrata pracy i ogólne oburzenie społeczne… Kobieta może być nazwana „cipą „, ale jej o niej mówić nie wolno  i to ma ją odpowiednio ustawić w szeregu.

L. – To jeden z przejawów cechy, którą często widzę w naszej mentalności – brak szacunku dla innych. Można domniemywać, że bierze się on z braku szacunku dla samych siebie, z naszych głębokich kompleksów narodowych, z autorytarnego, często brutalnego traktowania w dzieciństwie itd. Dochodzi do tego dość powszechny brak dobrego wychowania.

E. – Rzecz w tym, że jak na to wszystko patrzę ,to wypisz wymaluj powtarza się historia sufrażystek, które tylko za to, że walczyły o prawo do głosowania były bite przez policję, zamykane w celach z prostytutkami i morderczyniami, a nawet gwałcone przez policjantów w cywilnych ubraniach, co miało je zniechęcić do wychodzenia na ulice….

L. – Pozostaje mieć nadzieję, że aktualny rząd nie posunie się tak daleko.

E. – To dla mnie powtórka z historii, coś w rodzaju społecznego reality show, które jest równocześnie eksperymentem psychologicznym, pokazującym jak ludzie zachowują się w sytuacjach nawet nie ekstremalnych, a konfliktowych…

L. – W Polsce zostały po wojnie zakonserwowane z racji braku wolności pewne dawne postawy, systemy, ideologie, jak choćby ONR.

E. – Obrażanie może być atakiem lub reakcją obronną wynikłą z tego, że najpierw samemu się zostało obrażonym, ale w tym wypadku akurat nie zaczęły kobiety…

L. – Ludzie używający tego rodzaju określeń zapewne czują swoją słabość, swoją małość… Obrażanie innych, wynoszenie się nad nich jest być może w tym wypadku metodą poprawiania sobie samopoczucia…

E. – Od tygodni słyszy się w polskiej przestrzeni medialnej jakiś popisowy koncert chamstwa, prostactwa i powiedziałabym mizoginii. Podejrzewam, że owi panowie nawet nie wiedzą, co znaczy to słowo…

L. – Istnieje w wielu przypadkach prosta zależność między skłonnością do obrażania, a niskim poziomem wiedzy.

E. – To, że kobietę można obrazić w przestrzeni publicznej to fakt. Oburzenie jest wtedy, gdy kobiety decydują się wreszcie mówić „dość!”, w moim poczuciu o tysiące lat za późno… Powiedzmy sobie wprost, patriarchalne społeczeństwa nie są społeczeństwami ani miłości, ani tolerancji, ani opartymi na miłosierdziu i szacunku do człowieka, a podporządkowanymi, karzącymi surowo za wyjście poza ustalone schematy, choćby nikomu to krzywdy nie robiło.

L. – Wielu naukowców i publicystów mówi to samo co Ty.

E. – Kobieta, która w społeczeństwie powinna mieć raczej pozycję uprzywilejowaną – jeśli już o uprzywilejowaniu którejś z płci chcemy mówić – z racji faktu, iż to w jej brzuchu rozwija się człowiek, została sprowadzona do roli przedmiotu, bydlątka, która ma pokornie wydawać na świat nowe istoty, ale nic nie mówić. Przez cały czas mówi się o kobietach jak o inkubatorach, które nie mają myśli, uczuć (nie są w stanie świadomie wybrać partnera seksualnego, co zasugerował poseł Kukiz), nie odczuwają bólu, strachu, nie mają własnego życia. Mają być skazane na życie jedynie dla mężczyzn i służenie im swoim ciałem i całym istnieniem – albo poprzez wydawanie na świat dzieci, bez własnego zdania albo zajmowanie się domem. Kobiety maja pracować na rzecz społeczeństwa, ale na kształt tego społeczeństwa nie wolno im wpływać… To dla mnie najgorszy, bezlitosny rodzaj niewolnictwa ,który opiera się na zniewoleniu seksualnym  i społecznym.

L. – Oczywiście nie można zgodzić się na takie podejście do kobiet. Na pewno mężczyźni są im winni szacunek. I naturalnie każde społeczeństwo powinno zapewnić kobietom realną równość praw i maksymalną możliwą pomoc we wszystkim, co ma związek z ciążą i wychowaniem dzieci.

L. – Ja bym chciała żyć w społeczeństwie opartym na harmonii, z szacunkiem dla matki ziemi, społeczeństwie zbudowanym na szacunku do kobiet, ich mocy wydawania na świat, ale bez zmuszania ich do tego. Do zapłodnienia potrzebni są kobieta i mężczyzna, przy czym to kobieta jest zmuszana do bycia matką, mężczyzna się może „wypisać”, nikt go nie zmusza do bycia ojcem! Oczywiście odpowiedzialność spada wtedy na kobietę. Więc jeśli już mamy pod kogoś ustawiać społeczeństwo, to pod kobiety. Rzecz w tym, że społeczeństwa zbudowane na dominacji samczej siły są społeczeństwami pełnymi krzywd, patologii, zaburzeń społecznych. To, czego powinniśmy się uczyć, a czego brak w dzisiejszych dyskusjach – kiedy mówimy o „szacunku do życia” – to szacunek  do człowieka jako takiego i do człowieka  już narodzonego.

L. – Tak, dyskusje na te tematy obracają się niemal wyłącznie wokół kwestii aborcyjnych, a pomija się inne aspekty, np. zagadnienie pomocy rodzicom dzieci niepełnosprawnych. Podałbym tutaj jako wzór Szwajcarię, gdzie samotna matka wychowująca niepełnosprawne dziecko otrzymuje od państwa średnią pensję krajową.

E. – Ów szacunek do życia pomija szacunek do kobiet nie-matek, chociaż mężczyzna nie-ojciec jest postacią, która może być wręcz wzorem dla innych. Powiedzmy sobie wprost – powód, dla którego ktoś żyje samotnie powinien być jego prywatną sprawą, ale jak jest, możemy dziś zauważyć choćby na przykładzie postaci wiodącej w tym histerycznym sporze. I nie histerycznym z powodu protestujących kobiet, a z powodu tych, którzy słuchają grupy bezżennych mężczyzn, i to nie tylko księży, ale też pewnego wiadomego polityka.

L. – Jest oczywiste, że ludzie nie mający osobistych doświadczeń w kwestii kontaktów seksualnych, zapłodnienia, ciąży(w tym w byciu partnerem kobiety ciężarnej), wychowania dzieci itd. mogą się poruszać bardziej na poziomie ideologii, haseł, przekonań itp., a nie na poziomie rzeczywistych problemów.

E.- I to są ci, którzy postanowili decydować o życiu połowy ludzkości, od której sami się odgrodzili…

L. – Albo tak się ułożyło ich życie, że żyją w samotności…

E. – W przypadku kleru jest to ich decyzja wymuszona przez organizację, ale podjęta przez nich świadomie. Wydaje się ,że człowiek to istota, która ma przed sobą ogrom możliwości, potrafi rozwijać się na wielu polach, przeżywać mnóstwo emocji, a z jakiegoś powodu ten wachlarz uczuć, dobra, miłości, zachwytu, poszukiwania harmonii został zawężony dzisiaj w Polsce do dominacji opartej na czymś w rodzaju sadystycznej nienawiści…

L. – Pierwszy raz słyszę takie połączenie słów, ale ma ono dla mnie sens.

E. – Być może ta nienawiść nie zawsze wynika z sadyzmu, często z urazu, strachu, kompleksu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio kasta czy grupa niezamężnych kobiet postanowiła decydować o życiu mężczyzn w wymiarze społecznym i o ich najintymniejszych sprawach, równocześnie strasząc ich i obrażając, grożąc karą boską i czym tylko można, wypowiadając się w sprawach, o których przecież oficjalnie nie powinna nic wiedzieć.

L. – Zgadzam się, ale nie tylko księża i zakonnicy zabierają głos…

E. – To, co się dzieje obecnie w Polsce jest dla mnie nie tyle sytuacją sporną religijnie czy medycznie, ale wybuchem atawistycznych instynktów.

L. – Tak, mam podobne wrażenie. Niektórzy publicyści podejrzewają, że odwoływanie się do tych instynktów i stymulowanie ich jest wręcz elementem socjotechniki rządzącej partii.

E. – Gdyby naprawdę była mowa o narodzinach człowieka i jego rozwoju, to dziś z ogromnym szacunkiem skupiano by się na tym, jaką opieką i wsparciem społecznym otaczać kobiety oczekujące dziecka, jakie badania przeprowadzać, jaką pomoc medyczną im zapewnić. Nie czytałoby się o chamstwie i niemal sadyzmie na porodówkach, a o pomocy serdecznego, pełnego szacunku personelu. Kiedy czytam o ratowaniu życia, o wspieraniu go od pierwszych chwil porodu ,to ZAWSZE dotyczy to Jurka Owsiaka i jego działań, przy wsparciu wszystkich tych, którzy wrzucają do puszek tyle, ile mogą.

L. – Słyszałaś, że ostatnio środowiska związane z rządem atakowały go, obrażały, a niektóre instytucje państwowe zapowiedziały, że nie będą go wspierać?

E. – Tak, a przecież on od wielu lat poświęca swój czas i energię ratowaniu życia NARODZONEGO, choć jest przecież dziennikarzem muzycznym, a nie przywódcą duchowym. Ale to jest dowód na to, że wzorem do działań może być każdy, kto ma w sobie ogrom energii dobra, kto chce coś zrobić dla innych, a nie być przywódcą. Może to także dlatego, że Jurek Owsiak jest mężczyzną, który zna miłość do kobiety, do własnych dzieci i robi to co robi w poczuciu, że tak trzeba, a nie po to, aby oddawano mu pokłon i całowano jego czerwone okulary pochylając się w głębokim ukłonie.

L. – Dla mnie to jedna z najwspanialszych postaci współczesnej Polski.

E. – Jeśli ktoś miałby nauczać ludzi o dobru, miłości i szacunku do życia, to właśnie ten człowiek i – co ciekawe – jest to osoba najbardziej niszczona przez instytucję opierającą się na bezżennych mężczyznach, skazanych na życie w hipokryzji i ukrytych związkach, często ukrywających homoseksualizm lub pedofilię. Paradoksalnie ta ostatnia traktowana jest z pełnym zrozumieniem.

L. – Nie uogólniałbym aż tak bardzo, ale na pewno można znaleźć fakty, które zdają się popierać Twoją tezę.

E.- Gdybyśmy mieli poruszać się w kręgu pojęć religijnych, a konkretnie chrześcijańskich, to porównałabym Jurka Owsiaka do Jezusa, a atakujących go „dobrych katolików” do wspominanych w Ewangelii faryzeuszy i saduceuszy.

L. – Trafiłaś w sedno.

E. – Dziwne dla mnie jest, że ci, którzy wiedzą najwięcej o szacunku do życia, pracując na co dzień w hospicjach czy klinikach, czasem nie tyle nawet ratując ludzkie życie, co walcząc o samą możliwość ratowania go, nie są pytani o zdanie. Właśnie oni powinni opowiedzieć o tym, czym jest codzienne ratowanie życia…

L. – Z czym się wiąże, z jakimi trudnymi czy nawet tragicznymi wyborami…

E. – Jeżeli w szkołach mówi się o aborcji, powinno się mówić także o tym ,jak wygląda w praktyce szacunek do życia narodzonego…

L. – Tak! I o różnych problemach, które się z tym łączą.

*

L. – W moim głębokim przekonaniu tak skomplikowane i trudne sprawy nie powinny być objęte restrykcjami prawnymi. Optowałbym za wolnością wyboru, starając się jedynie pomóc kobiecie w podjęciu takiej decyzji, która w jej konkretnym przypadku (każdy przecież jest inny) byłaby najbardziej zgodna z tym, co dana kobieta uznałaby za „najmniejsze zło”. Używam tego ostatniego zwrotu w poczuciu, że nie ma w takich sytuacjach wyjść dobrych, można tylko starać się zminimalizować szkody.

Ogromnie ważne jest, aby społeczeństwo rozwijało postawę szacunku wobec kobiety. Czy wychowuje się chłopców w szacunku do kobiecości? Czy uświadamia się im, iż jedyną słuszną drogą zaspokojenia popędu seksualnego z udziałem kobiety jest bliskość cielesna tylko za jej wyraźną zgodą? Czy mówi się im, że także na nich spoczywa odpowiedzialność w kwestii unikania ciąży, jeśli nie jest wspólnym zamiarem przywołanie na świat nowego życia?

Jak traktują kobiety mężczyźni w Polsce? Jakie wzorce są przekazywane? Czy nie jest tak, że pokutują dawne schematy, klisze obyczajowe?

Przychodzi mi na myśl retoryczne pytanie – jak możemy traktować z szacunkiem ciało kobiety, jeśli codziennie widzimy, iż jest ono dźwignią reklam, często w odniesieniu do produktów niemających najmniejszego związku z tym, co być może usprawiedliwiałoby  – choćby po części – pojawienie się elementów nagości, jak np. w przypadku reklamy bielizny.

Jak wygląda w szkole podejście do kwestii ciała, seksualności itp. ? Jak to wygląda w domach? Jak traktują ojcowie, synowie, bracia, koledzy kobiety obecne w ich życiu prywatnym czy zawodowym?

Spójrzmy na nasz język – ile słów używanych za niecenzuralne ma związek z seksualnością, wyrażaną w sposób pogardliwy lub brutalny. Co tkwi w naszych umysłach, skoro używamy takich słów?

Ile zmian jest potrzebnych na każdym kroku, by seksualność zyskała w powszechnym odczuciu wymiar piękna i dobra… Ile zmian jest potrzebnych, by kobiety poczuły się szanowane  i doceniane…

Te zmiany potrzebne są – jak sądzę –  większości społeczeństw naszego świata. Bardzo chorego na brak szacunku i miłości…

 

 Foto – Edyta Pilichowska

Quo vadis, Ecclesia? :)

Lucjan Wesołowski i Edyta Pilichowska

Edyta:

Chrześcijaństwo jako religia  nie jest jednorodne i nigdy nie było. Różni się wyraźnie nie tylko w swoich zewnętrznych formach, ale także – jak wiemy – w sposobie postrzegania samej postaci Jezusa  i w sposobie kontynuowania jego nauk, a także w regulacjach dotyczących życia społecznego.

Chrześcijanie już w pierwszych latach po śmierci Jezusa zaczęli dzielić się na tzw. sekty i nie byli jednorodni w postrzeganiu jego nauk, mowa o tym już w Dziejach Apostolskich, a zwłaszcza w listach św. Pawła, gdzie znajdujemy informacje o różnorodnych ideach dzielących poszczególne grupy.

Wraz z upływem czasu – w wyniku oddziaływania różnych czynników politycznych i społecznych – wyłoniły się dwa oddzielne, główne nurty. Mowa o kościele rzymskokatolickim, który rozwijał się na terenach zachodniej części dawnego imperium rzymskiego oraz prawosławiu (część wschodnia). Podział na te dwa nurty został potwierdzony w roku 1054 w ramach tzw. wielkiej schizmy (nazywanej także schizmą wschodnią). Pojawiały się inne odłamy, a w XVI wieku w wyniku reformacji zaczęły się konstytuować różne kościoły protestanckie. Warto też wspomnieć o kościele anglikańskim, mormonach itd. Motywem łączącym jest Jezus jako Mesjasz, uznawany przez wszystkich chrześcijan.

Kościół rzymski (który zarządza katolicyzmem i organizuje życie katolików) na przestrzeni wieków  wyrządził chrześcijaństwu mnóstwo zła, odchodząc od idei obecnych w naukach Jezusa. Zamiast tego Kościół rozbudowuje do dziś instytucję o strukturze piramidalnej, w której często mamy do czynienia z ludźmi bardziej podobnymi do urzędników niż do nauczycieli duchowych (którymi być powinni). Kościół rzymski podzielił wspólnotę, jaką byli pierwsi chrześcijanie (czyli zgromadzenie wiernych, ludzi połączonych poprzez wiarę) na tych, którzy rządzą i podwładnych, na panów i sługi, w pełni realizując ideał feudalizmu, który w Kościele rzymskim jest żywy do dzisiaj. Wierni stali się petentami i  poddanymi władzy urzędników Kościoła, mimo iż Kościół rzymski właśnie jako instytucja uważał się i nadal uważa za kontynuatora nauk Jezusa.

Jednak mimo wszystkich nadużyć, a nawet zbrodni (jak nawracanie siłą czy działalność inkwizycji), słowa o przebaczeniu i miłości były nadal cytowane. Choć różnie to wyglądało w praktyce, zwłaszcza jeśli chodzi o instytucję samego Kościoła, to jednak w wymiarze społecznym i religijnym zasady te zostawały w pamięci.  Muszę jednak dodać, że tej „oficjalnej” religii katolickiej nie nazywam chrześcijaństwem.

***

Edyta: – Można odnieść wrażenie, że wielu ludzi w naszym kraju zapomina, że chrześcijaństwo to nie tylko katolicyzm.

Lucjan: – Tak, masz rację. Ja uważam się za chrześcijanina, ale w sensie popierania nauki miłości.

– Kościół rzymski zbudował sobie taką pozycję, jak gdyby był jedynym prawdziwym kontynuatorem nauk Jezusa.

– Można się długo o to spierać, ale z mojego punktu widzenia mógłbym to nazwać zawłaszczeniem.

– W moim rozumieniu, aby być chrześcijaninem należy podążać za indywidualizmem duchowym w oparciu o bardzo proste nauki Chrystusa. Nie poddawać się przywódcom duchowym, bo to Chrystus zaprezentował to, co powinno być trzonem, bardzo proste trzy czy cztery zasady. Reszta to dekoracja z rzymskiego imperium. Dlatego dla mnie katolicyzm nie jest w żaden sposób powiązany z prawdziwym chrześcijaństwem poza powoływaniem się na Chrystusa.

– Mocno to ujęłaś. Nie byłbym aż tak stanowczy, ale zgadzam się, że w katolicyzmie jest wiele rzeczy odległych – moim zdaniem – od tego, co znalazłem w Ewangelii. Nawiasem mówiąc, będąc na studiach przeczytałem sporo książek na temat chrześcijaństwa (katolickich, protestanckich i innych), prowadziłem przez rok ośrodek duszpasterstwa akademickiego, napisałem pracę magisterską na temat „Jezusa z Nazaretu” Romana Brandstaettera. Mając więc pewną wiedzę na te tematy jestem generalnie dość bliski temu, co piszesz.

– Uderza mnie, że słowa Chrystusa w katolicyzmie są za słowami księdza, a Jezus poniekąd pozostaje na drugim planie. Ludzie słuchają papieża, jakby był prorokiem i jakby to on” objawiał wiarę”.

– Mam podobne wrażenie w niektórych sytuacjach.

– Wielokrotnie wykorzystywano to do pociągnięcia ludzi za sobą dla podboju, dominacji, kontroli, nienawiści wobec innych grup (np. pogan czy nawet współwyznawców), podobnie jak to teraz jest z ISIS i jego przywódcami. Oczywiście mówię o zjawiskach ekstremalnych, takich jak Święta Inkwizycja, która została powołana do obrony i utrzymania „czystości wiary” ze względu na szerzącą się wtedy różnorodność poglądów na tematy religijne; ale także ze względu na indywidualizm religijny, niebezpieczny dla hierarchii kościelnej i ówczesnej struktury Kościoła.

–  Zgadzam się z Tobą.

– Dołączam do tego podbijanie innych narodów i narzucanie im wiary, kultury itp., zamiast głoszenia Jezusowej Dobrej Nowiny i pozwolenia ludziom, aby wybrali to, co im bardziej odpowiada.

– Tak! Wolność wyboru, szacunek dla drugiego człowieka to dla mnie sprawy fundamentalne.

– A przecież Jezus nigdy nie namawiał do podbojów, co więcej namawiał do życia w miłości i pokoju z „poganami”, pozostawiając tylko Bogu sąd nad ludzkimi uczynkami.

– Wystarczy przeczytać choćby jedną z ewangelii, żeby to zobaczyć. Idee, nawet najpiękniejsze i najczystsze, mogą się stać się punktem wyjścia do budowania struktur i systemów niekiedy bardzo od nich odległych… I do działań wręcz odwrotnych do ducha tych idei…

– Przede wszystkim dziwi mnie kult papieża, obecnie niemal celebryty. Poszukiwanie świętości w wytypowanym do tego człowieku to jest jakaś dramatyczna potrzeba prostych ludzi, aby można było bezgranicznie komuś wierzyć…

– Tak, to dziecinna potrzeba „rodzica”, który za nas zdecyduje, który wie lepiej… Nasza niedojrzałość emocjonalna i umysłowa… Jest w nas (a przynajmniej w wielu z nas) potrzeba oparcia się na kimś, komu przypisujemy większa od nas siłę, władzę, mądrość, czystość duchową itp. (niepotrzebne skreślić…).

–  Instytucja Kościoła sama wypracowała taki stosunek do postaci papieża, który niemal – zwłaszcza ostatnio – jest traktowany jak inkarnacja Jezusa, a co najmniej jego autoryzowany przedstawiciel.  Kościół wprowadza dogmaty – ogłaszane właśnie przez papieży, samowolnie manipulując postrzeganiem zarówno niektórych postaci np. Maryi, Marii Magdaleny, jak i pewnych zagadnień, jak np. kwestia odpuszczania grzechów przez instytucję Kościoła, spowiedź, przykazania kościelne. Sam sposób traktowania papieża, otoczenie go ochroną, luksusem, obowiązek całowania pierścienia to coś jak poddaństwo feudalne.

– Czuję głęboki sprzeciw przeciwko takim rytuałom. Dobrze, że ostatni papieże, a zwłaszcza Franciszek (do którego czuję dużą sympatię) zmienili wiele w tych kwestiach.

– Bo było w tym coś takiego, jakby papież był kimś w rodzaju  cesarza rzymskiego, władającego niemal całym znanym ówczesnym Rzymianom światem.

– Kościół po kilku wiekach walki utrzymywania się (o ile to możemy dzisiaj właściwie ocenić) blisko nauki Jezusa, a jednocześnie walki o przetrwanie został wprzęgnięty w struktury władzy. I odtąd zaczęła się degeneracja. Tak to przynajmniej widzę.

– Pomijam już kult świętych, co jest formą politeizmu praktykowanego przez Kościół.

– Słuszna uwaga… Takich kwestii jest więcej. Pewnie wiesz, że na samym początku dziejów chrześcijaństwa biskup Rzymu był tylko jednym z równorzędnych biskupów.  A dogmat o jego nieomylności w sprawach wiary ogłoszono dopiero w roku 1870. Część wiernych sprzeciwiła się temu dogmatowi, w wyniku czego powstał tzw. starokatolicyzm. Ale najważniejsza dla mnie sprawa (o której mało kto wie) to fakt, ze Kościół katolicki naucza tylko 9 przykazań. Jeśli przeczytasz obecne w dwóch księgach Starego Testamentu przykazania (w Księdze Wyjścia i w Księdze Powtórzonego Prawa), to jest tam jedno (drugie w kolejności), którego Kościół katolicki nie naucza –  o nieoddawaniu czci wizerunkom. Żeby utrzymać liczbę 10 przykazań, Kościół rozbił ostatnie z nich na dwa (dziewiąte: Nie będziesz pożądał itd… Dziesiąte: Ani żadnej rzeczy, która jego jest). Zwrócił mi na to uwagę pewien pastor.

– A wie Pan, co mi pomogło odkryć dla siebie wartość nauki Chrystusa? Buddyzm… Być może nawet nie wiem, że jestem bardziej buddystką niż chrześcijanką.. Jestem bliska przemieszaniu obu nauk, które wydają się być bliźniacze.

– Ja widzę w nich duże różnice, ale też zbieżności. I sam łączę w moim systemie wierzeń chrystianizm z buddyzmem i elementami innych nurtów duchowych. Używam określenia „chrystianizm”, żeby odwołać się bezpośrednio do nauk Jezusa zwanego Chrystusem, a nie do jakiejkolwiek formy religii, opierającej się na jego nauczaniu.

– Ja się akurat opieram na Nowym Testamencie, jeśli chodzi o chrześcijaństwo, ale wspieram to buddyzmem. Ważne też było i jest nadal dla mnie poznanie filozofii wschodu (filozofia jogi itd.), a także religii żydowskiej z czasów Jezusa, co pozwala lepiej rozumieć jego nauki.  Dla mnie jest bardzo istotne, że w Nowym Testamencie Chrystus występuje z pozycji nauczyciela, Mesjasza, który nadaje kobiecie równy status, traktuje ją z partnerstwem, szacunkiem, nie jak kogoś, kto ma być poddany. A już w dziejach apostolskich (to nie są słowa Jezusa, lecz uczniów) wyraźnie mówi się o poddaństwie kobiety wobec mężczyzny.

– Zapewne takie podejście Jezusa do kobiet było czymś trudnym do zaakceptowania w tamtych czasach, w tamtym środowisku. Myślę, że było rewolucyjne, jest mi ono bardzo bliskie.

– Mogłabym zażartować, że żaden Bóg takiego prawa – o poddaństwie kobiety – wymyślić nie mógł.

– A ja bym się przyłączył…

– Nasunęły mi się jeszcze takie myśli à propos chrześcijaństwa: prawo kamienowania za cudzołóstwo to prawo żydowskie i w tym kontekście tak ważne było mówienie i przekonywanie o „niepokalanym poczęciu”. Decyzja Józefa – jeśli traktujemy te postaci jako historyczne – była jedyną drogą, aby uratować życie tej kobiety. Zgodnie z prawem żydowskim Józef – jako już poślubiony, ale w sensie praktycznym narzeczony, który jeszcze nie współżył z Maryją -miał prawo zażądać jej ukamienowania. I stąd tak ważne jest w opowieści  ewangelicznej pojawienie się anioła. Nie wiemy, jak było naprawdę… Czytałam bardzo ciekawe opracowanie o społeczności żydowskiej w kontekście wiary i organizacji społeczeństwa w czasach Chrystusa. Maryja zaszła w ciążę, kiedy wyjechała, była rozdzielona z Józefem, a zatem było pewne, że nie on jest ojcem – niezależnie od tego, czy została uwiedziona, czy napełniona wolą Bożą….

– Oczywiście to ważne z punktu widzenia historycznego, jeśli mówimy o początkach chrześcijaństwa i jego kontekście kulturowym. Do dzisiaj w społeczeństwach islamskich istnieje ten problem i kobiety są kamienowane.

– Chrystus powiedział, iż po nim przyjdą inni prorocy, aby zwieść ludzi, i ze poznamy ich po owocach, bo dobre drzewo nie zrodzi złych owoców, jak i złe drzewo nie zrodzi dobrych…

– Dla mnie to jeden z najważniejszych drogowskazów życiowych.

– Czy ktoś używa religii czy jakiejkolwiek filozofii w celu uporządkowania życia społecznego, czy też dominacji – właśnie w nauce Chrystusa wychodzi to dokładnie na jaw…

– To, co uważam za sedno Ewangelii, to idee miłości, przebaczenia, zrozumienia, szacunku, prawdy.

– Czy mam nienawidzić kogoś, kto urodził się w Indiach, Nepalu, Tybecie czy innym kraju, w którym panuje inna religia? Albo jak mam traktować kogoś, kto tutaj w Europie wyznaje buddyzm czy inną religię, a unika krzywdzenia, czyni dobro? Chrystus o tym wyraźnie mówi, zastrzega też, że zbawienie i miłosierdzie Boga nie będzie dotyczyło tylko „zakonu”, czyli innym słowy społeczności żydowskiej. Zakon w tym ujęciu to zbiór obowiązujących Żydów praw opartych na unii z Bogiem (w która wierzyli i wierzą wyznawcy mozaizmu, czyli religii mojżeszowej). I że będziemy sądzeni wedle czynów, a nie zakonu (czyli przynależności do religii, społeczności wyznającej pewną religię)… I że będzie zbawienie dla pogan, bo Bóg patrzy na uczynki, a nie będzie zbawienia dla tych, którzy pozornie przyjmują religię, a czynią zło.

– Dla mnie to fundament myślenia religijnego czy szerzej duchowego. Czynienie dobra, miłość w każdej formie, do których zaliczam przyjaźń, szacunek, tolerancję itp. Nie dogmaty.

– Każdy człowiek ma prawo do miłosierdzia, jeśli tylko czuje żal za wyrządzona komuś krzywdę. Tylko Bóg go może osądzić, w sensie boskiego przebaczenia lub potępienia.

– Ja akurat w tej sprawie wierzę w to, co znalazłem w wypowiedziach wielu dawnych i dzisiejszych przewodników duchowych – że nie ma sądu ani potępienia. W kolejnych wcieleniach uczymy się, doświadczamy, rozumiemy coraz lepiej samych siebie i innych. Krzywdzimy innych idąc za naszymi słabościami, ignorancją, ego. A im więcej jest w nas czystości i harmonii, tym mniej zła wyrządzamy. Drogą do tego jest praca nad sobą, pogłębianie zrozumienia siebie i innych, stopniowa rezygnacja z utożsamiania się z własnym ego.

– Mogłam w moim niezbyt długim życiu zobaczyć wiele przykładów, jak wiele jest w naukach Chrystusa prawdy, bo przede wszystkim wiara jest w nich oparta na dobrowolności. I na uczynkach, a nie na zewnętrznych objawach pseudopobożności, która ma na celu wyniesienie społeczne czy inne korzyści.

– Warto tutaj przypomnieć sławne słowa Jezusa o faryzeuszach…

– Chrystus ostrzegał przed fałszywymi kapłanami, którzy pragną jedynie bogactw i zaszczytów, pokazywał inna rzeczywistość duchową. I to było powodem jego potępienia właśnie przez kastę kapłanów i arystokracji. Chrystus uderzył w ich system – bogacenia się kosztem ludzi, budowania pozycji społecznej na rzekomej pobożności.

– Tak to wygląda, jeśli czytamy Ewangelię.

– To jest nadal bardzo aktualne, bo ludzie nie zmienili się zbytnio. To, że używamy dziś internetu  i wielu urządzeń nie zmienia faktu, że na poziomie ludzkim wciąż jesteśmy tacy sami lub podobni do naszych przodków. Rodzimy się tacy sami.

– Myślę, że nie jest tak do końca. Sądzę, że się zmieniamy. Nawet na przestrzeni mojego życia zauważyłem, że podwyższył się poziom inteligencji i wrażliwości kolejnych pokoleń.

– Ale przechodzimy przez te same procesy, jak choćby bezradność dziecka, potrzeba opieki, potem dorastanie, szukanie miłości, osadzanie siebie w społeczeństwie w takim czy innym wymiarze. A potem starość i znowu potrzeba opieki. Jemy, pijemy, oddychamy… Jesteśmy dobrzy lub czasem nie… Mamy dokładnie te same zadania duchowe, co  ludzie  2 tysiące lat temu…

– Z ostatnim zdaniem nie zgodziłbym się, myślę, że powoli dojrzewamy jako ludzkość, pojawiło się wielu ludzi, którzy czują i myślą inaczej, niż ich rodzice czy dziadkowie. Nie mówię, że lepiej, ale inaczej, co często wiąże się z wyższym poziomem świadomości. Choćby rozszerzenie się wegetarianizmu pojętego jako idea niekrzywdzenia zwierząt albo ruchów ekologicznych czy zmierzch „świadomości łowcy”. Moim zdaniem istnieje postęp duchowy, choć z drugiej strony manifestuje się też pogłębienie postaw agresywnych i destrukcyjnych. Być może jesteśmy świadkami tego, co niektórzy przewidywali już dużo wcześniej –  ostrej polaryzacji postaw, wyraźnego postawienia przeciw sobie sił Dobra i Zła… Czas pokaże…

***

Lucjan:

Nic w materialnym świecie nie jest do końca dobre albo do końca złe, jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie możliwe punkty widzenia… Nasza rozmowa dotyczyła głównie negatywnych aspektów działalności Kościoła katolickiego, ale moglibyśmy znaleźć także wiele jej aspektów pozytywnych. Niemiecki myśliciel duchowy, autor wielu książek i artysta malarz Bo-Yin-Ra (Joseph Anton Schneiderfranken, właściwie Joseph Anton Schneider, 1876-1943) napisał, że w świecie materialnym idee mogą zaistnieć tylko o tyle, o ile zostaną przełożone na język materii. I tutaj należy oddać Kościołowi to, co mu się należy jako instytucji, która przekładała – w sposób mniej lub bardziej udany – idee Jezusa na konkret. Z całą pewnością w historii Kościoła możemy znaleźć wiele kart godnych uznania i szacunku. Należy też oddać hołd wszystkim ludziom, którzy w ramach Kościoła starali się czynić dobro i przeciwstawiać złu. Najnowsza historia naszego kraju i świata zna wiele takich postaci. Kościół położył wielkie zasługi w procesie demontażu socjalizmu realnego w Polsce i w czasie transformacji. Jest w nim wielu księży, zakonników, zakonnic i hierarchów postępujących w myśl ewangelii.

Problemem jest to, przeciwko czemu występował Jezus – zbytnie angażowanie się w sprawy świata doczesnego, uleganie mirażom władzy, posiadania, wpływu na umysły. Wiąże się z tym popieranie pewnych opcji politycznych (choć przecież Jezus powiedział „Królestwo moje nie jest z tego świata”), używanie sformułowań, które wydają się nie mieć wiele wspólnego z Jezusowym językiem miłości i przebaczenia, próby odgórnego wprowadzenia religii na egzaminy maturalne, postawa wobec trudnych zagadnień społecznych jak aborcja itp. Wbrew temu, co zapewne myśli wielu biskupów, próby wywierania nacisku na społeczeństwo muszą się skończyć (co jest opinią wielu publicystów, socjologów, psychologów, działaczy społecznych itd. ) oddaleniem się wielu ludzi od Kościoła (co nie musi oznaczać oddalenia się od wiary). Inne przewidywane konsekwencje to utrata aktualnego wpływu na katolickich obywateli Polski i – w mniejszym lub większym stopniu – pozycji szanowanej instytucji życia społecznego.

W moim odczuciu jedyna prawdziwie chrześcijańska droga ku przyszłości to skupienie się na tym, czego uczył Jezus, wyzbycie się ambicji, które z jego nauczaniem nie mają nic wspólnego (lub mają bardzo niewiele), bycie z wiernymi (a nie przeciw nim). Wykluczanie, potępianie, piętnowanie nie jest w moim odczuciu naśladowaniem Jezusa. Jest nim MIŁOŚĆ w wszelkich jej przejawach. A przynajmniej ja tak rozumiem drogę, którą pokazał Jezus…

Zdjęcie: Edyta Pilichowska_DSC9263_int

Jaki patriotyzm? :)

Walka ideologiczna zaostrza się. Jedne stronnictwa upadają, inne powracają z letargu, jeszcze inne pojawiają się znikąd. Do głosu dochodzą poglądy dotąd raczej marginalne, a już z pewnością nie znajdujące dotychczas szerszej reprezentacji politycznej. Jednocześnie, duża część społeczeństwa coraz bardziej popada w ideowe i obywatelskie dyletanctwo. Kisielewski pisał w 1973 roku, że „sprawy materialno-bytowe, mozolne organizowanie życia, nieskończone płaczliwo-optymistyczne zapewnianie się nawzajem, że żyjemy, a żyć będziemy jeszcze lepiej – wszystko to przesłania nam Polskę, ideę Polski”. Jakże ponuro brzmią te słowa, jeżeli skonfrontować je z obrazem kraju w roku 2016. Otrzymujemy z jednej strony społeczeństwo podzielone na grupy, które w imię interesu politycznego (a nierzadko również prywatnego) nie cofną się przed żadną formą walki ideologicznej, z drugiej strony amorficzny i szary tłum skupiony wyłącznie na budowaniu własnego dobrobytu – nieważne, jakim i czyim kosztem.

Jeśli jednak spróbować znaleźć takie pojęcie, które w jakiś sposób dotyka całe społeczeństwo – które nie pozostawia obojętnym zdecydowanej jej większości – będzie to patriotyzm. Trudno znaleźć Polaka, młodszego czy starszego, który nie ma swojego zdania w kwestii patriotyzmu. Dzieje się tak, ponieważ niezależnie od tego, jak bardzo nie dominowałaby w owym Polaku obojętność, jak bardzo hedonizm i materializm nie byłby siłą napędową jego działań, siłą rzeczy funkcjonuje w społeczeństwie, w którym zdarza mu się doświadczać pojęcia wspólnoty. Na tym jednak kończą się podobieństwa. W atmosferze walki ideowej musiały wytworzyć się różne wizje patriotyzmu. Zapewne jest ich tyle, ile postaw politycznych i pakietów ideologicznych można wykupić za bezcen w sklepie ze światopoglądami. Kwestię tę można jednak sprowadzić do czterech wizji podstawowych, z których później wypływają ewentualne derywacje.

Patriotyzm nacjonalistyczny.

Oparty jest na osiągnięciach Narodowej Demokracji w dziedzinie myśli narodowej, zdeformowany jednak znacznie, bo dostosowany do warunków współczesności. Patriotę nacjonalistycznego charakteryzuje przede wszystkim radykalizm i dążenie do natychmiastowego działania. Ojczyzna nie jest w jego rozumieniu jedynie jednostką geograficzno-społeczną, ale konkretną organizacją narodową, która znajduje się w stanie nieustannej zmiany – czyli w nieustannym niebezpieczeństwie. Motywacje jego działań są jednak zaskakująco przyziemne. Choć postawa ta ma swój początek w modernistycznych ideologiach stawania się historycznego, człowiek taki nie skieruje swojej wizji logiki dziejów na grunt duchowy, lecz twardo będzie trzymał się materialnych podstaw istnienia. Jeżeli uzna, że narodowi zagrażają nurty postępowe w polityce, to będzie tak w pierwszej kolejności dlatego, że zobaczy w nich zagrożenie dla własnego bytu, dopiero później zaś zagrożenie dla tożsamości; jeżeli radykalnie sprzeciwiać się będzie zewnętrznej imigracji, to przede wszystkim ze strachu o własny żołądek, nie zaś o kulturę swojego kraju. Jego skłonność do budowania mitologii jest ograniczona, acz wytworzone już mity wykorzystuje bardzo wydajnie. Ujawnia się w nich i znajduje ujście duchowa cząstka jego natury. Ponieważ w przeważającej większości do patriotyzmu nacjonalistycznego odwołują się ludzie młodzi i mający poczucie osamotnionej walki z zaciskającym pętlę okrążenia wrogiem, mitologie te odwołują się tyleż do ich witalizmu, pojęcia „nieśmiertelnej młodości”, jak i do romantycznej wizji śmierci. Powstanie warszawskie, „żołnierze wyklęci”, partyzantka, ale też zwarte szeregi wojska, nawet średniowiecznych rycerzy i słowiańskich czy skandynawskich wojów – w tym odnajdzie się patriota nacjonalistyczny. Religia ma dla niego drugorzędne znaczenie, choć niejednokrotnie można usłyszeć, że jest inaczej. Szuka w niej tylko uzasadnienia dla swoich racji wobec stawania się historycznego. Wybierze katolicyzm, albo nawet efemeryczne grupy rodzimowierców słowiańskich, bo te najsilniej dadzą mu poczucie zakotwiczenia w procesie dziejowym. Uzasadnień też nie potrzebuje zbyt wiele, ponieważ wiele daje mu intuicyjne poznanie rzeczywistości, nakazujące znajdować wrogów według jasno określonych, pozarozumowych kategorii. Ten sam witalizm czyni patriotyzm nacjonalistyczny bodaj najagresywniejszą z opisywanych postaw. Wszak nic tak nie zachęca do walki przeciw wrogom ojczyzny, jak brak pracy i pusty portfel.

Patriotyzm prawicowy.

Tak jak patriota nacjonalistyczny skupia się głównie na materialnych podstawach istnienia, tak patriota prawicowy widzi ojczyznę w kategoriach przede wszystkim duchowych i symbolicznych. Duch narodu jest dla niego siłą sprawczą wszystkich procesów społecznych i ekonomicznych. Im wcześniej w historii znajdzie przejawy ducha narodowego, tym pewniej się czuje, dlatego też źródeł tej postawy upatruje nie tylko w polskim romantyzmie, ale także w czasach sarmackich, a nawet piastowskich. Proces dziejowy to dla niego zbiór „wielkich wydarzeń”, które zwykle zaczynają się wraz z chrztem Polski w 966, a później następują po sobie zgodnie z kanonem polskiej historiozofii: Cedynia, Grunwald, Kłuszyn, Wiedeń… Najnowsza historia jest jedynie uzasadnieniem historii dawniejszej; proces dziejowy dla patrioty prawicowego jest niewzruszony i musi prowadzić ku ostatniemu wydarzeniu, największemu ze wszystkich, narodowej epifanii. Stąd bardzo silna, znamienna dla tej postawy, wiara religijna, z której wynika przenoszenie wielkich mitów judeochrześcijańskich na grunt narodowy. Jak w narodzie żydowskim w trudnych dla niego okresach ogłaszano coraz to nowych Mesjaszy, tak też dzieje się w przypadku narodu polskiego oglądanego oczyma patrioty prawicowego. Można powiedzieć, że w pewnym sensie dominuje u niego fatalizm historyczny – przyszłość bowiem jest już zdefiniowana przez historię i ducha narodu. Odcina się tym samym od witalizmu i radykalizmu każącego walczyć o zmianę. Stąd też większość patriotów prawicowych to ludzie dojrzali, sędziwi nawet, choć nie brakuje także młodych, głęboko wierzących katolików, którym wiara nie pozwala na materialistyczny światopogląd patriotów nacjonalistycznych. Dla wszystkich z nich Kościół rzymskokatolicki jest wszelako głównym autorytetem moralnym i życiowym, i nie ustaną oni w walce przeciwko wrogom Kościoła, choć sami czują nierzadko, jak bardzo nauczanie Kościoła rozmija się z ich wyobrażeniami o nim. Przemilczać będą jednak tak grzechy kleru, jak i swoje własne, gdyż Polacy i tak są narodem szczególnie predystynowanym do wielkości; manna spada im z nieba w postaci coraz to nowej mitologii: postaci historycznych, wielkich zwycięstw, narodowych hekatomb. Ich zdolność mitotwórcza jest wprost niewyczerpana. Każda liczba, każde słowo i każdy gest mają wartość symboliczną, ponieważ duch narodu jest wszechobecny. Szczególnie silne symbole mają jednak zdolność chwilowego podburzania patriotów prawicowych do działania. Czują oni wówczas, że niesie ich wiatr historii, niczym na husarskich skrzydłach. Lata hartu – wielu z nich działało wszak w opozycji w okresie „ciemnej nocy wiary” PRL-u – czynią ich tymi, którzy najchętniej odwołuje się do nieokreślonej, ale ogólnonarodowej organizacji. Jednocześnie sztywny, uwarunkowany historycznie katalog wrogów narodu blokuje im, w ich mniemaniu, drogę do ziemi obiecanej i groźnie prowadzi ku zaostrzającej się wojnie ideologicznej.

Patriotyzm nowoczesny.

Postawa ta jest wynikiem zderzenia kilku czynników historycznych: powszechnej traumy wywołanej katastrofą II wojny światowej; postaw, które w Europie Zachodniej wytworzył powojenny kapitalizm i postępująca globalizacja; obarczenia nacjonalizmu całą winą za ów straszliwy konflikt; włączenia Związku Radzieckiego w poczet państw alianckich, a więc stojących po zwycieskiej stronie. Patriota nowoczesny wyrasta z trudnej sytuacji geopolitycznej, w jakiej znalazła się Polska 70 lat temu. Przekonanie, że wojna skończyła się i jedyne, co teraz należy, to budować kraj od nowa, towarzyszy tej postawie również dziś, podobnie jak autentyczny strach przed nacjonalizmem. W pewnym sensie jest dzieckiem ketmanu, opisywanego przez Miłosza w Zniewolonym umyśle. Historia nie jest dla niego pożywką, ale nieustannym cierpieniem; stąd też chętnie przeciwstawia ją teraźniejszości. Aby tylko nie budzić narodowych demonów, przyjmuje zupełnie nową definicję patriotyzmu, realizującego się poprzez odmienianą przez wszystkie przypadki postawę obywatelską: płaci więc podatki, kasuje bilety w komunikacji publicznej, na ulicy sprząta po swoim psie. Za jednym zamachem zyskuje czysty chodnik i czyste sumienie jednocześnie. U podstaw patriotyzmu nowoczesnego stoi przekonanie, że wspólnotę narodową należy zamienić na organizację państwową, jako tę mniej niebezpieczną, gdyż posiadającą konkretne narzędzia do zwalczania dręczących patriotę nowoczesnego lęków. Człowiek taki bez mrugnięcia okiem godzi się na kolejne ograniczenia własnej wolności, bezsensowne regulacje prawne i niewydolne systemy, jeśli tylko daje mu to poczucie bezpieczeństwa. Kiedy z przerażeniem patrzy na poczynania patriotów nacjonalistycznych i prawicowych, koją go myśli o istnieniu oddziałów policji, które stłumią demonstracje, o całodobowym monitoringu, który pozwoli wyłapać grożące jego państwu jednostki, o prawie, które zakaże wkrótce niebezpiecznych postaw i o sądach, które surowo ukarzą takowe postawy. Patologie władzy będą tylko kolejnym argumentem za jego wizją – widać zbyt mała część społeczeństwa realizuje w swoim życiu patriotyzm nowoczesny, zbyt wielu jest chuliganów i oszołomów. Choć uważa, że dopracował sztukę kompromisu do mistrzostwa i to kompromis jest narzędziem zmiany społecznej, stanowczo odmawia wszelkich rozmów z faszystami. Wobec religii jest nieufny, ponieważ stanowi ona podporę dla symbolizmu prawicy; niektórzy patrioci nowocześni zadeklarują się wprost jako ateiści, inni użyją wygodnej a absurdalnej etykiety „wierzącego, niepraktykującego”, jeszcze inni potraktują swoją wiarę z właściwym dystansem, zmierzającym do lekceważenia jej doktryny. Wielu innych poszuka własnej, alternatywnej drogi religijnej, nierzadko związanej z religiami Wschodu bądź peryferiami judaizmu. P.N. lubością i bezkrytycznie patrzy na Europę Zachodnią. To jednak, co dominuje w jego myśleniu, to raczej chęć dogonienia jej, a nie emigracji. Dlatego z euforią przyjmie każdy nowy stadion, każdą imprezę masową o skali europejskiej i każde doniesienie o tym, że Polska została zauważona w wielkim świecie. Niestety, wciąż pozostaje dzieckiem swoich czasów; dzieciństwo spędził w zaściankowości lat PRL, a dorosłość dopadła go w pierwszych latach po transformacji ustrojowej, kiedy do reszty utonął w nowym, wspaniałym świecie. Tego też będzie się trzymał aż do końca wojny ideologicznej.

Antypatriotyzm.

Postawa niniejsza sprawia najwięcej problemów, ponieważ niemożliwe jest wyodrębnienie jednej tylko motywacji, która ją tworzy. Naprzód postawę taką pokazują ludzie radykalnej lewicy, dla których patriotyzm nowoczesny jest raczej drogą do utrzymania status quo, niż do realnego postępu, który dla nich jest nadrzędną wartością. Punktem ciężkości w życiu społecznym nie jest dla takich ludzi państwo, lecz konkretne grupy społeczne, w szczególności te, które same siebie określają jako dyskryminowane lub wykluczone; katalog ten oczywiście jest otwarty i co rusz pojawia się nowa grupa, która pragnie wesprzeć się na lewicowym altruizmie. Taka kosmopolityczna postawa nie jest w Polsce niczym nowym. Dla innych, zwykle młodych, antypatriotyzm jest celem, do którego prowadzi ich rozczarowanie rzeczywistością: bezrobocie, niezadowalający poziom życia, który nie pozwala na spełnienie potrzeb (hedonistycznych lub wyższych, to zależy) czy ogólne poczucie zagubienia. Wreszcie, do antypatriotyzmu dąży wielu patriotów nowoczesnych w momencie, kiedy narastanie postaw nacjonalistycznych i prawicowych osiągnie w ich mniemaniu punkt krytyczny. Wszystkie te motywacje zbiegają się w punkcie, w którym człowiek za niespełnione cele zaczyna winić nie tylko państwo, ale przede wszystkim coś nieuchwytnego, co nazywa polskością. Ma to być taki zbiór cech narodowych, które stoją na przeszkodzie samorealizacji jednostki czy emancypacji grup społecznych. Podaje się wśród nich zwykle zaściankowość, nietolerancję, nieuczciwość, ksenofobię, megalomanię, autodestrukcyjne przeżywanie własnych klęsk. Antypatriota jedyne wyjście widzi w eskapizmie i emigracji wewnętrznej, lub też w realnej emigracji za granicę, które to działania mają mu pozwolić na wyrwanie się z owego zaklętego kręgu polskości i wreszcie doprowadzić do samorealizacji. Odpowiedzialny czuje się wyłącznie za siebie i swoich bliskich lub członków swojej grupy społecznej. Z chęcia będzie spoglądał na inne społeczeństwa i narody, i konfrontował będzie ich cechy z cechami społeczeństwa polskiego; Polska nigdy nie wyjdzie w tym rachunku na plus, niezależnie, czy chodzi o kwestie ekonomiczne, polityczne, czy obyczajowe. Każdy argument wskazujący na niedoskonałość Europy Zachodniej obróci w argument przeciwko zaściankowości Polaków. Antypatriotyzm naturalnie jest nastawiony negatywne znacznie bardziej do patriotyzmu nacjonalistycznego i prawicowego niż do patriotyzmu nowoczesnego, od tego ostatniego odróżnia go jednak skrajny pesymizm i brak poczucia odpowiedzialności za organizację państwową. Niekiedy wrzące pod dyletancką powłoką uczucia patriotyczne antypatrioty realizują się w patriotyzmie lokalnym, który jest punktem wspólnym tych postaw. W innych przypadkach, odrzucona jest wspólnotowość na rzecz złudnej samowystarczalności; bezproblemowe wydaje się wtedy uprawianie własnego poletka czy emigracja. Towarzyszy temu skrajny ahistoryzm; nawet sama w sobie wojna ideologiczna antypatrioty skupia się tu i teraz.

Cztery postawy powyższe należy oczywiście traktować z należnym dystansem. Granice między nimi są płynne, a i pluralizm współczesnego nam społeczeństwa obdarzył nas licznymi postawami kontestatorskimi wobec głównych wizji patriotyzmu polskiego. Znajdują się one w chwiejnej równowadze, co zapewnia Polsce względną stabilność i stopniowy wzrost gospodarczy, ale też dojmujący zastój kulturowy. Postawa negatywna, zmierzająca do jak największego oddalenia się od innych postaw, albo wręcz ich praktycznego wykluczenia ze społeczeństwa, skazana jest na klęskę, zwłaszcza jeśli chodzi o przedmiot tak istotny jak Polska. Niezależnie od tego, czy jest się patriotą nacjonalistycznym, prawicowym, nowoczesnym czy antypatriotą, nie da się w oparciu o to zbudować konkretnej przyszłości dla Rzeczypospolitej. Kultura bowiem nie może być tylko zastałym katalogiem gestów i odwołań, ale musi mieć aktywną i witalną, pożywną dla społeczeństwa postać.

Jaki więc patriotyzm? Postarajmy się naszkicować tę sylwetkę.

Człowiek taki będzie przede wszystkim skupiony na tworzeniu kultury w warunkach wolności. W jego dążeniu homo oeconomicus (w którym widzimy urzeczywistnienie wolności) i homo faber (zdolny do uosabiania kultury w sobie) będą rzeczywistościami zrównoważonymi. Ów patriota będzie świadom swojego funkcjonowania w społeczeństwie poprzez aktywne uczestnictwo w kulturze w jej wielorakim wymiarze: politycznym, artystycznym, ekonomicznym, społecznym. Daleki od wszelkich fanatyzmów, ale też trzeźwo oceniający ewentualne zagrożenia. Świadomość i wiedza będą słowami-kluczami dla kogoś takiego. Tworzenie kultury i wiara w jej moc to dwa paleniska gorejące, których ogień wymaga nieustannego wzajemnego podtrzymywania. Człowiek ten nie poprzestanie zatem na samodzielnym urzeczywistnianiu ideału kulturowego, ale też zmierzać będzie do formacji innych członków swojego społeczeństwa. Odpowiedzialność będzie dla niego najwyższym prawem.

Nazwiemy go nowym patriotą.

Nowy patriota jest oczywiście wyłącznie teoretycznym konstruktem. Potrzeba mu oderwania się od wyłączności spraw bytowych patrioty nacjonalistycznego i jego przyrodzonych warunkami społecznymi lęków i resentymentów; zrównoważenia myślenia symbolicznego, charakterystycznego dla patriory prawicowego, z myśleniem racjonalnym; zrozumienia pojęcia  wartości, czego brak zwykle patriotom nowoczesnym, zamiast bezmyślnego wymachiwania nimi, oraz poczucia odpowiedzialności za kulturę, co cierpi u antypatriotów, którzy w najlepszym wypadku czują się odpowiedzialni za siebie, swoją rodzinę i swoją pracę. W pewnym sensie więc rodzi się ze wszystkich tych czterech postaw i wszystkie je odrzuca. Istotą tego odrzucenie nie jest jednak negacja, lecz krytyka – jakże zapomniania w dzisiejszych czasach! Jedynie krytyka pozwala bowiem na budowanie pojęć silnych i długowiecznych; jej wadą wobec negacji, oraz zapewne przyczyną popularności tej drugiej, jest jedynie znacznie większe zużycie zasobów intelektualnych i dłuższy czas oczekiwania na jej efekty. Dlatego też najsłabszą stroną naszej koncepcji jest to, że do jej stworzenia potrzebujemy już teraz wytężonej pracy wielu ludzi, którzy nie poczuwają się do związków z istniejącymi modelami patriotyzmu, lecz pragną stworzenia modelu nowego i lepszego; paradoksalnie, jest to też jej wielką szansą.

Kiedy jest rok 2016, a nad Europą zapada czarny, głuchy krąg cienia, tym bardziej musimy sobie zadać to pytanie; w przeciwnym razie historia sama się o nas upomni.

Ksenofobia czy filoksenia? :)

Lucjan Wesołowski, Edyta Pilichowska – „Ksenofobia czy filoksenia?”

Poniższy tekst powstał w oparciu o rozmowę internetową, jaką w przeciągu kilku dni przeprowadziliśmy z Edytą Pilichowską (moją dobrą znajomą, Polką, która od kilku lat mieszka w Hiszpanii). Podaję jej nazwisko za jej zgodą i niniejszym dziękuję jej za wydatny udział w powstaniu niniejszego tekstu.

Mamy ostatnio w Europie bardzo poważny problem z uchodźcami. A już od dawna w wielu krajach z terroryzmem islamskim. Także w Polsce narasta obawa przed uchodźcami i terrorystami, co chyba dla wielu osób oznacza niemal to samo. Pewien mój kolega z Indii został zrewidowany  na jesieni 2015 r. przez zwykłych ludzi (nie strażników czy policjantów) w palarni „Domu Tramwajarza” (Społeczny Dom Kultury) w Poznaniu, którzy sprawdzili, czy nie ma on przy sobie broni lub ładunków wybuchowych. Czytamy często i słyszymy o zachowaniach wrogich czy co najmniej niechętnych wobec imigrantów czy przyjezdnych z krajów arabskich, a także wobec osób nie mających nic wspólnego z islamem czy krajami arabskimi, a jedynym powodem do złego ich traktowania jest śniady kolor ich skóry… Prasa pisze o nienawistnych hasłach, zaczepkach czy pobiciach, o pogardzie  i nienawiści.

Widać wyraźnie, że narasta w wielu Polakach lęk, chyba nieadekwatny do realnego zagrożenia, przed wyznawcami Mahometa… A z tego lęku (czy także z innych powodów) biorą się myśli, słowa i czyny, które są niebezpieczne. Hejt, agresja słowna i fizyczna… W niniejszym tekście pojawiają się niektóre zagadnienia związane z tym tematem. Punktem wyjścia była dyskusja, jaka miała realnie miejsce, a dodałem później do jej zapisu moje refleksje.

***

– Edyto, wspomniałaś o Twoim osobistym doświadczeniu z islamem.

– Tak, mieszkałam jakiś czas temu z dziewczyną z Maroka, bardzo  sympatyczną, która zaczęła  ulegać…nazwijmy to „radykalizacji”… Zaczęła się cieszyć z zamachów… Słuchać  dyskursów tłumaczących, że ISIS to bojownicy, zgadzać się z kompletnymi bzdurami i kłamstwami itd. Szkoda, ale mam nadzieję, że jej przeszło. Nawet Tomasz Mann uległ na jakiś czas nazistowskiej ideologii, kiedy Hitler mówił na początku o silnych, odbudowanych Niemczech. W pewnym momencie poszłam na policję.

– Jaka była reakcja?

– Uznali mnie za rasistkę katolicką. Ich interesowało, czy do mieszkania przychodzą „podejrzani mężczyźni”. A koleżanka była na etapie słuchania po 7 godz. dziennie wykładów  islamskich intelektualistów, którzy tłumaczyli, dlaczego Europa nienawidzi islamu i przygotowuje się, aby  teraz niszczyć jego wyznawców.  I że Hitler był chrześcijaninem i dlatego zabijał Żydów, i że planował to zrobić potem z muzułmanami…A teraz Europa (chrześcijanie) przygotowuje się, aby tych muzułmanów zabić!!! W ten sposób zaczęła się cieszyć z zamachów ISIS, bo okazało się, że oni bronią praw krajów arabskich i ich kultury… I nie było mocy, aby jej powiedzieć, że nikt się nie przygotowuje do zabijania muzułmanów. I że ogólnie nacjonalizm czy szowinizm opierający się na jakiejkolwiek religii jako pretekście jest źle widziany. A za zachęcanie do zabijania czy Żydów, czy Arabów, czy generalnie muzułmanów (bo to nie tylko Arabowie, ale także mieszkańcy innych krajów) idzie się do więzienia. Ale ona wierzyła już tylko w to, co jej mówili… I w końcu się wyprowadziłam, ale najpierw zawiadomiłam policję.

Wie Pan… Ja  sobie tak myślę po tych doświadczeniach, że w życiu jest najważniejsze aby – nawet jak mamy odmienne zdanie, czy punkty widzenia – nie nienawidzić się… I że jak nawet uważam, że mój kolega czy sąsiad się myli, to nie zmuszać go, żeby żył według moich zasad… Bo po jakimś czasie – tak normalnie, na poziomie ludzkim, sąsiedzkim, a nie ruchów społecznych – możemy uświadomić sobie, że nie jest tak jak sobie wyobrażaliśmy…

– Myślę tak samo jak Ty.

– A nawet jak jestem pewna, że ten drugi człowiek się myli,  to po prostu tak długo, jak nikogo nie krzywdzi dać mu spokój. Jak chce zrobić krzywdę – powstrzymać go, ale wystrzegać się jednak – na ile się da – form siłowych. To nie oznacza, że będę się biernie przyglądać rozwojowi sytuacji mając w domu kogoś, kto zaczyna wyznawać jakąś formę rasizmu, nienawiści….

– Jasne.

– Mieszkałyśmy razem od września do końca kwietnia, a do końca grudnia prowadziłyśmy rozmowy o tym, jak pewne zagadnienia widzi Koran (islam), jak Nowy Testament (chrześcijaństwo), to były bardzo ciekawe rozmowy, bo to nie były tylko teorie teologiczne, ale też mówiłyśmy, jak to wygląda w życiu – dzisiaj. Jej osamotnienie, frustracja, szukanie nowych kontaktów… W Maladze mieszkał jej brat, pojechała do niego na sylwestra i po powrocie zaczęła słuchać po 7 godz. wykładów w języku francuskim…

– Trzeba zacząć od tego, że ludzie z krajów muzułmańskich mają zwykle inny „background” mentalny…

– Myślałam, że ona się przygotowuje do egzaminów, studiowała ekonomię, nie wsłuchiwałam się, ona słuchała tych wykładów zamknięta w pokoju.

– Narzuca mi się taka myśl, że jest więcej ludzi podobnych do Twojej znajomej – mam na myśli osoby pochodzące z krajów arabskich – którzy odnajdują w tego rodzaju poglądach coś im bliskiego. To może historia podbojów, siły jaką kiedyś posiadali Arabowie. A dziś są oni mniej lub bardziej na marginesie historii, na marginesie rozwoju cywilizacji… Oczywiście nie generalizuję, to są jednostki.

– Pamiętam, jak w lutym (po prawie dwóch miesiącach słuchania tych wykładów) ta dziewczyna weszła jak zahipnotyzowana do kuchni, z błyszczącymi oczami, kompletnie w innym świecie i powiedziała coś takiego : „Już wszystko wiem, słucham teraz wykładów intelektualistów islamskich, którzy wszystko tłumaczą, już wszystko wiem”… Zaciekawiło mnie to i zaniepokoiło,  więc spytałam: „To co teraz wiesz”? A ona: – „Dlaczego chrześcijanie nienawidzą islamu i dlaczego chcą nas zabić!” Najgorsze było to, że kiedy próbowałam jej cokolwiek powiedzieć, to ona nie chciała słuchać… A kiedy zaproponowałam, aby poszła do biblioteki i wypożyczyła książki o historii – różnych autorów, aby mieć porównanie – to jej to kompletnie nie interesowało. Znalazła sposób, aby czuć się kimś lepszym…

– To właśnie jest moim zdaniem jeden z największych problemów świata – że nie interesuje nas rzeczywistość, tylko proste rozwiązania – populizm, hasła narodowe itp. W tym kontekście słowo „proste” oznacza „fałszywe”, bo nie da się rozwiązać skomplikowanych problemów bez ich zrozumienia.

– Najgorsza była dwulicowość, bo ostatecznie ona wszystkiemu zaprzeczyła, wszystkim rozmowom i  przedstawiła się jako ofiara przed współlokatorkami.

– Chodziło jej może o zachowanie twarzy. Może czuła wewnętrzny przymus, aby za wszelką cenę być „w porządku”. W takich sytuacjach staje się nieważne, że kłamiemy. Idziemy w zaparte.

– Dobry człowiek może zostać zmanipulowany i wierzyć, że sytuacja obliguje go do postępowania w pewien sposób. Ona nie chciała uznać żadnych argumentów. Nikt nie oczekiwał od niej, aby wyparła się swojej  kultury czy religii, absolutnie. Paradoks był taki, że połączyło nas zainteresowanie religią i życiem w dosyć tradycyjnych wartościach, to była bardzo pozytywna relacja… A potem to odchorowałam. To było bardzo trudne, smutne i dość złożone doświadczenie… 

– Przepaść kulturowa. Jesteśmy mocno uwarunkowani tradycją i historią naszego kraju, religią itp.

– Tutaj wyraźnie chodziło o jedno… Nie o religię, ale o to, aby czuć się lepszym… Ale to poczucie buduje się od dzieciństwa, bo myśmy rozmawiały też o kwestiach konfliktu pomiędzy Europą i islamem (Arabami) w czasach średniowiecza.

– Może jest tak jak myślisz. Być może ona ma kompleks niższości.

– To ciekawe, bo to nie była zahukana dziewczyna w chuście, która przyjechała z Maroka dopiero co… Mieszka w Hiszpanii od 7 lat…

– Czytałem kiedyś, że Arabowie (oczywiście nie wszyscy) mają zbiorowy, nieuświadomiony kompleks niższości. Podbili ogromne obszary świata, rozwijali naukę i kulturę, a potem się jakby zatrzymali. I niektórzy twierdzą, że Arabowie w pewnym stopniu stoją tak – zatrzymani – do dzisiaj. Przeczytałem w pewnym artykule prasowym, że autor znalazł pewną stronę internetową poświęconą kulturze islamu czy arabskiej, która urywa się na XIII wieku. Tak jakby potem ta kultura się nie rozwijała. Przeczytałem też kiedyś , że wszystkie kraje arabskie (doliczyłem się ich 17, a dodając Sudan i Mauretanię z dużą ilością ludności afrykańskiej oraz Autonomię Palestyńską byłoby ich 20) przetłumaczyły i wydały w roku bodaj 2012 mniej książek zagranicznych, niż mała Grecja. Arabowie to około 500 mln ludzi, a Grecja liczy ponad 11 mln obywateli. Można z tego wysnuć daleko idące wnioski…

– Ja jej słuchałam z dużym zainteresowaniem, to było bardzo ciekawe doświadczenie…

-To właśnie jest moim zdaniem właściwa droga – wysłuchać różnych stron.. Nie przywiązywać się do jednej koncepcji…

– A ja wtedy zdałam sobie sprawę z pewnej ważnej rzeczy, może podstawowej… Że historia, której nas uczą w różnych krajach Europy nie jest „ta sama”. A jej uczą jeszcze innej. Jej historia była taka, że islam od zarania był religią pokoju, a muzułmanie przybyli do Maroka uciekając przed rzezią zgotowaną im przez chrześcijan… Ona nie wiedziała o tym, że chrześcijaństwo w pierwszych swoich wiekach nie było religia „dominującą”.

– Tak. Historia jest zafałszowywana. I oni i my wiemy mało.

– Wie Pan, nie są ważne różnice w religiach, jeśli ludzie szukają w nich sposobu na bycie lepszym człowiekiem…

– Jasne. Dla mnie dobro jest najważniejszą wartością, można do niego zmierzać  różnymi drogami, szukać go w różnych systemach religijnych czy filozoficznych. A niektórzy poszli jeszcze dalej… Znasz piosenkę Johna Lennona  „Imagine”?  No religion… Jiddu Krishnamurti (pewien nauczyciel duchowy z Indii) zwracał uwagę na negatywne efekty istnienia wszelkich „szufladek”, podziałów, dogmatów…

– Problem zaczyna się wtedy, gdy do gry włączają się duchowni, którzy niekoniecznie chcą rozwijać dobro w wyznawcach… Gdy pokazuje nam się taką „prawdę”, jaką mamy znać, aby za nimi podążyć. Tak się dokonuje wszystkich rzezi religijnych..

– Pewnie, że masz rację. Nie tylko duchowni, także inne osoby, jak np. władcy czy politycy, wykorzystywali i wykorzystują religię w swoich celach. Chcesz poznać moją definicję religii? Miłość, dobro, szacunek… Świadomość. To jest dla mnie religia uniwersalna. Braterstwo, solidarność. Wolność.

– Wie Pan, bycie politykiem to ewidentna walka i dla wielu spragnionych bycia przywódcami stanie się „przywódcą duchowym” okazuje się być lepszym sposobem na władzę i realizację swoich ambicji… Duchowny zawsze może się powołać na głos Boga, nastraszyć potępieniem i tak dalej. Myślę, że wielu ludzi w jakimś miejscu swojej drogi w takich ruchach jak kiedyś nazizm, a teraz fanatyzm islamski odkrywa, że to jest kompletne kłamstwo, ale ze strachu idzie dalej… Z lęku przed pozostaniem w pustce… I ci ludzie idą za tym, w co już nie wierzą, ale idą… Ze strachu, ze musieliby wziąć odpowiedzialność za siebie…

– Zgadzam się… Ale – jak sam napisałaś wcześniej – nie można utożsamiać islamu z Arabami, którzy po pierwsze są jednostkami (a więc każdy z nich jest inny), a po drugie mają trochę inną tradycję czy historię w każdym kraju, nie wspominając już o różnicach grupowych, generowanych przez miejsce zamieszkania, pracę itd. Warto wyraźnie podkreślić, że islam jest religią dominującą także w krajach nierabskich, jak np. Turcja, Iran, Pakistan, Bangladesz, Indonezja, bo historia, położenie, sytuacja społeczna w każdym z tych krajów są inne i wpływają mocno na mentalność ich mieszkańców.

– Poznałam dużo osób z Pakistanu… Mahometanie, ale to jednak u zarania inna kultura…

– Oczywiście. To inna historia, inna tradycja. Ale dla porządku trzeba dodać, że w Pakistanie mieszkają też wyznawcy innych religii.

– Jest duża różnica w odnoszeniu się do kobiet ze strony mężczyzn z Pakistanu i ze strony Arabów… Chodzi o dużą serdeczność Pakistańczyków… To jest też może taka forma flirtowania z kobietą Europejką…  Ale np. jest dużo więcej powściągliwości, choć jest też dużo grzeczności ze strony Marokańczyków. Ale dla wielu Arabów kobieta jest istotą drugiej kategorii.

– Mało wiem na ten temat. Byłem dwa razy w Maroku i poznałem wiele osób obojga płci, zwykle serdecznych, gościnnych i otwartych, a mężczyźni zachowywali się dobrze (przynajmniej w mojej obecności czy w przestrzeni publicznej) w stosunku do kobiet. Faktem jest natomiast, że zdarzyło mi się kilka razy wziąć udział w imprezach towarzyskich, na których nie było ani jednej kobiety.

– Zauważyłam dużo rozdarcia pomiędzy tym, czego chce w krajach arabskich kobieta, a tym, co powinna popierać. Często wygrywa podążanie za islamem – za tą formą, która jest wykładana w meczecie… Całkowite poddanie. Myślę, że jednak Europejczycy na przestrzeni wieków (także w łonie ruchów religijnych) prezentowali więcej samodzielności i sprzeciwu… Jeśli czuli w sobie niezgodę na coś…

– Nie jesteśmy w niczym lepsi. Tylko tak się ułożyło, że u nas rozwinął się indywidualizm. I to pozwala nam myśleć i postępować inaczej. I to raczej od niedawna, bo zauważ, ile było zła w „fundamentalizmie” chrześcijańskim, ilu ludzi wymordowano itd.

– Myślę, że jednakowa jest w różnych ludziach chęć bycia dobrym człowiekiem… Ale w islamie tak to wygląda, że ważniejsze jest, aby robić to, co mówią w meczecie… To jest to, czego uczą w szkołach, gdzie nie ma oddzielenia religii od przedmiotów laickich i gdzie zaczyna się naukę od Koranu…

– Tak, Koran wyznacza ramy, ale nie dla wszystkich. Są w krajach muzułmańskich osoby myślące w sposób otwarty, są osoby niepraktykujące itd.

– Na pewno ma to swoje historyczne uwarunkowania. Mówię o tej postawie podążania owczym pędem. Gdy się nie myśli, tylko podąża za liderem…

– Jest taka książka Ericha Fromma (psychologa i filozofa) pt. „Ucieczka od wolności”. Dokonał on w niej analizy takiej postawy. To temat na długą rozmowę…

Dzięki za to, co napisałaś! Poruszyłaś wiele ważnych tematów… Pomyślę, napiszę moje refleksje i prześlę Ci je. Do kontaktu!

***

Mam dwóch przyjaciół wyznających islam. Jeden jest Algierczykiem o imieniu Hamid, a drugi Marokańczykiem o imieniu Abdou (Abdelhak). Z pierwszym przyjaźnię się od 24 lat, z drugim od trzynastu. Obydwaj są ludźmi o wielkim sercu, uczynnymi, serdecznymi, życzliwymi, godnymi zaufania, otwartymi, szanującymi innych ludzi i ich poglądy… Od obydwu doświadczyłem wielokrotnie konkretnej, bezinteresownej pomocy w różnych sprawach. W moim odczuciu są to po prostu dobrzy, bardzo wartościowi ludzie, a islam – kojarzony ostatnio często z terroryzmem czy fundamentalizmem – nie wywarł na nich żadnego wpływu, który mógłbym określić jako negatywny.

Byłem dwukrotnie w Maroku, ostatnio przez dwa tygodnie w styczniu 2016. Nigdy nie spotkałem się tam z zachowaniami niemiłymi, z traktowaniem mnie źle, z niechęcią czy pogardą. Wręcz przeciwnie, niemal codziennie zdarzało mi się, że obcy ludzie pozdrawiali mnie na ulicach. Przeprowadziłem wiele krótszych i dłuższych rozmów, niemal zawsze w atmosferze wzajemnego szacunku i życzliwości z osobami z różnych grup społecznych, począwszy od ulicznych sprzedawców, a kończąc na znanym chirurgu czy dyrektorze szkoły muzycznej.

Byłem przy końcu lat 80. w Indiach, miałem tam wiele razy do czynienia z Hindusami wyznającymi islam. Jeden z nich był nieuprzejmy, wyrwał mi z rąk wizytówkę sklepu muzycznego  i wcisnął mi inną, innego sklepu muzycznego, mówiąc: „Idź do tego sklepu, tam jest właścicielem muzułmanin, a nie hinduista, tam będzie lepiej!” Miałem też do czynienia z pewnym natrętnym  (ale nieagresywnym) rikszarzem. Wszyscy inni byli spokojni, mili i kulturalni.

Poznałem mieszkając przez 21 lat we Włoszech muzułmanów z różnych krajów, także europejskich (jak Bośnia i Hercegowina czy Kosowo) i Czarnej Afryki. Jak wszędzie i w każdej grupie, znalazłem wśród nich ludzi, do których czułem sympatię, jak i takich, wobec których czułem dystans. Jednak w sumie moje doświadczenia w dziedzinie kontaktów z muzułmanami są pozytywne.

Moje nastawienie do muzułmanów, oparte na moich wieloletnich kontaktach z nimi  jest bardzo dalekie od nastroju niechęci, lęku, pogardy czy wręcz nienawiści, jaki szerzy się ostatnio w Polsce. Skąd się bierze ta niedobra atmosfera? Z doświadczeń życiowych? Osoby zachowujące się w sposób negatywny wobec imigrantów islamskich bądź wobec samej wizji ich przybycia doznały jakichś krzywd od muzułmanów, Arabów? Sądzę, że w absolutnej większości przypadków tak nie jest. Myślę, że owe zachowania to reakcje emocjonalne niezwiązane lub luźno związane z rzeczywistością, a będące efektem pewnych procesów myślowych. Podstawą zaś owych procesów myślowych są struktury mentalne obecne w umysłach owych osób.

Jakie to struktury? Poczucie zagrożenia, lęk przed nieznanym, ksenofobia, mechaniczne przenoszenie na rzeczywistość polską faktów, które miały miejsce w innych krajach, wyolbrzymianie realnych niebezpieczeństw… Pokusa stawiania prostych diagnoz, wiara w stawianie murów i przemoc jako sposoby rozwiązywania problemów… Psycholodzy, socjolodzy, nauczyciele technik rozwoju osobowości itp.  zauważają, jak wiele tego rodzaju struktur mentalnych opiera się na niewiedzy, nieświadomym przyjęciu i utożsamieniu się z opiniami, przekonaniami itp. , który nie są realistyczne ani konstruktywne. Nie przynoszą dobra tym, którzy noszą w swych umysłach owe struktury.  Jakie są podłoża, na których wyrastają te niekonstruktywne struktury mentalne? Można wśród nich wymienić trudne doświadczenia rodzinne, zagubienie, brak perspektyw życiowych czy zawodowych, brak satysfakcjonujących więzi społecznych, kryzys wartości itp.

Chciałbym zwrócić uwagę na pewien czynnik, moim zdaniem istotny, a rzadko zauważany. To najważniejszy – nie tylko moim zdaniem – element naszej egzystencji oprócz tych czysto materialnych, zapewniających nam fizyczne przetrwanie. Mam na myśli obecność w życiu codziennym tzw. pozytywnych uczuć. Oczywiście na pierwszym miejscu stawiam miłość we wszystkich jej formach i odcieniach. A zaraz po niej takie zjawiska jak przyjaźń, życzliwość, szacunek (nie mylić ze stawianiem kogoś na piedestał…). Przypomnę w tym miejscu truizm, że im więcej mamy w sobie i w naszym życiu tych uczuć, tym lepsza jest nasza egzystencja. Zaś ich niedobór powoduje wiele negatywnych skutków, m.in. poczucie zagrożenia, wyobcowania, skłonność do używania przemocy psychicznej i fizycznej itp.

Sytuacja, jaka ma miejsce teraz w Polsce wpisuje się w moim odczuciu w generalny problem naszego niewłaściwego podejścia do życia, w którym dajemy wiele miejsca reakcjom niezwiązanym z owymi „pozytywnymi” emocjami, zajmujemy się różnymi działaniami, które nie mają nic wspólnego (lub mają bardzo niewiele) z tym, co jest nam najbardziej potrzebne (zaraz po zaspokojeniu podstawowych potrzeb fizycznych). Czyli z miłością, przyjaźnią, szacunkiem, życzliwością…  Nawiasem mówiąc, niekiedy można sądzić, iż w pewnych okolicznościach potrzeba miłości jest ważniejsza od zaspokojenia owych potrzeb fizycznych.

Co począć, aby „pozytywnych” uczuć było więcej w naszym życiu? Mistrzowie duchowi powiedzieliby „zacznij od siebie”. Czyli w sytuacjach, gdy możemy dokonać wyboru wybierać takie słowa i zachowania, które nie ranią, nie poniżają, nie tworzą dystansu, poczucia obcości. Zamiast ostrej krytyki porozmawiać życzliwie i spokojnie o tym, co naszym zdaniem należałoby zmienić. Przestać patrzeć na smartfon rozmawiając z kimś. Przepuścić kogoś w drzwiach, nie przerwać, gdy ktoś mówi do nas… Okazać życzliwość, zainteresowanie, szacunek… Itp. itd. itp.

A wracając na koniec do tzw. obcych (tak zwanych, bo każdy z nas jest obcym, wystarczy, że znajdzie się wśród ludzi, których nie zna) – chciałbym, aby zamiast słowa „ksenofobia”, które tak często słyszę (a efekty postawy ksenofobicznej widzę) pojawiały się i przejawiały coraz częściej słowa „ksenofilia” i „filoksenia”….

***

Zdjęcia – Edyta Pilichowska i Lucjan Wesołowski

——————————————————————————————–

1.

Słownik języka polskiego PWN:

ksenofil «człowiek odnoszący się z sympatią do cudzoziemców i cudzoziemszczyzny»
• ksenofilia

2.

Słownik późnych ksiąg Nowego Testamentu
i pism Ojców Apostolskich

(redakcja: Ralph P. Martin, Peter H. Davids)

http://www.opoka.org.pl/biblioteka/T/TB/vocatio_2014_slownik_pozne_nt_01.html

 

Filoksenia (starogreckie) – gościnność

Zwyczaj gościnności był rozpowszechniony w całym świecie starożytnym i wysoko ceniony (Stählin, 17-20). Wyrastał on w pewnej mierze, wyposażony w boską sankcję, z wzajemnego obowiązku wszystkich ludzi, aby pomagać jeden drugiemu, a szczególnie pomagać przybyszom. Stąd też świątynie i ołtarze stanowiły miejsca azylu, a bóstwa (jako choćby Zeus Ksenios — Zeus patron przybyszów) — jak wierzono — miały chronić prześladowanego przybysza czy jego dręczonego gospodarza. Gospody, miejsca noclegu i inne formy udzielania schronienia podróżnym, często stawiane przy świątyniach i synagogach, stały się również istotnymi elementami instytucji gościnności (Casson).
Definicja
Z punktu widzenia antropologii kultury basenu Morza Śródziemnego gościnność (gr. filoksenia, łac. hospitium) jest procesem społecznym, wskutek którego status kogoś z zewnątrz zostaje zmieniony z obcego na gościa. Proces ten obejmuje trzy etapy: ocenę i poddanie próbie przybysza, aby sprawdzić, czy włączenie go w swoje grono jest możliwe bez zbędnego narażania na szwank granic czystości grupy; włączenie przybysza do swojego grona jako gościa pod opieką gospodarza i w zgodzie z obowiązującym w konkretnej kulturze kodeksem gościnności, narzucającym pewne obowiązki zarówno na gospodarza jak i na gościa; wreszcie odejście przybysza, jako gościa, który staje się obecnie albo przyjacielem — jeśli wymogi honoru zostały spełnione — albo wrogiem, jeśli honor został naruszony (Malina, 181-187; Hobbs).077_int 20160116_125846

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję