Obywatelska jakość :)

To, że o polskich wyborcach politycy wypowiadają się z największą atencją, dziwić nie może. W końcu to od nich zależy ich los. Dziwi natomiast omijanie w diagnozach niezależnych komentatorów poziomu świadomości politycznej polskich wyborców, który w porównaniu z krajami zachodnimi jest żenująco niski. Krytyka polityków za populizm i demagogię nie uwzględnia faktu, że są to narzędzia wyjątkowo skuteczne w polskiej rzeczywistości. Najwyższy czas, aby publicyści pozbyli się nobilitującej społecznie postawy obrońców ludu i spojrzeli trzeźwo na stan świadomości polskiego elektoratu. To, co przede wszystkim wymaga zmiany, to właśnie ów stan świadomości, będący skutkiem zaniedbań wychowawczych i edukacyjnych od samego początku III RP. Tak powszechnie krytykowany poziom klasy politycznej w Polsce jest niczym innym, jak skutkiem zaniedbań edukacyjnych polskiego społeczeństwa.

Prof. Jacek Raciborski w książce „Państwo w praktyce. Style działania” wprowadził pojęcie „jakości obywatela”. Przy czym nie przyjął zbyt wymagających kryteriów jej oceny. Jego zdaniem wystarczy, że ktoś bierze regularnie udział w wyborach i akceptuje system demokratyczny, aby był obywatelem dobrej jakości. Niestety Raciborski szacuje, że w Polsce obywateli dobrej jakości jest zaledwie kilkanaście procent.

Nie sądzę, żeby się mylił. W Polsce frekwencja wyborcza jest zdecydowanie niższa niż w krajach zachodnich, gdzie ona oscyluje w granicach 80%. My natomiast cieszymy się, kiedy uda się jej przekroczyć 50%. Ponad 60-procentowa frekwencja podczas ostatnich wyborów prezydenckich była wynikiem szczególnie intensywnie prowadzonej kampanii, która wyostrzyła zasadniczy podział w polskim społeczeństwie. Świadczy to o rozbudzeniu silnych emocji, które zmobilizowały do udziału w głosowaniu więcej niż zwykle ludzi politycznie indyferentnych. Nie każdy udział w wyborach świadczy o obywatelskiej jakości. Nie zawsze bowiem decyzje wyborcze są wynikiem racjonalnych przekonań, opartych na dobrej orientacji w sytuacji politycznej kraju. Często o tym udziale decyduje presja członków rodziny lub grupy towarzyskiej, chęć poparcia kandydata, który robi sympatyczne wrażenie, przy całkowitej obojętności dla jego programu; czasami decyduje jego płeć, albo wiek, a niekiedy tylko chęć przeciwstawienia się swojemu otoczeniu. To z tego bierze się znacząca rola marketerów politycznych, owych osławionych spin-doktorów, którzy nie ustają w poszukiwaniu pozamerytorycznych walorów swojego kandydata i wad jego rywali.

Stopień przywiązania Polaków do systemu demokratycznego również może budzić wątpliwości. Z innych badań wynika, że 25% naszych rodaków nie ma nic przeciwko rządom jednej partii zamiast systemu wielopartyjnego. Do autorytaryzmu zostaliśmy przyzwyczajeni w PRL-u i w przypadku pojawienia się jakichkolwiek trudności w funkcjonowaniu państwa, często można usłyszeć nawoływania do rządów „silnej ręki”, albo „silnego państwa”, przez co zazwyczaj rozumie się centralizację władzy. Ale przecież także wielu spośród tych, którzy deklarują przywiązanie do demokracji, rozumie ją tak, jak Jarosław Kaczyński: wybory, proszę bardzo, mogą być co parę lat, ale potem zwycięska partia ma prawo rządzić jak chce, bo ma legitymację suwerena. A więc żadnego podziału władzy, tylko jeden centralny jej ośrodek nieskrępowany prawnymi imposybilizmami. Jak to kiedyś trafnie określił Marek Borowski, to nie demokracja tylko demokratura.

Przy takim stanie świadomości nie może dziwić, że wielu ludzi nie rażą delikty konstytucyjne, obsadzanie przez PiS swoimi ludźmi Trybunału Konstytucyjnego, Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego czy brak niezależności Narodowego Banku Polskiego. Już bardziej anomalią jest dla nich to, że prezes Najwyższej Izby Kontroli tak często występuje wbrew oczekiwaniom rządu. Mogą oni żyć w przekonaniu, że z polską demokracją jest wszystko w porządku, o czym zapewnia ich Jarosław Kaczyński. Mogą do nich również trafiać argumenty Zbigniewa Ziobry, że Polska ma prawo do swojego rozumienia praworządności i unijne traktaty jej nie dotyczą.

W polskim społeczeństwie zbyt mało jest obywateli dobrej jakości. Nie można tego wstydliwie ukrywać w obawie, że się w ten sposób obraża ludzi, albo w przekonaniu, że społeczeństwo jest, jakie jest, i wymienić go na inne nie można. Otóż nie tylko można, ale trzeba. Mówiąc otwarcie o obywatelskich deficytach wiedzy i umiejętności, trzeba intensyfikować działania, aby to zmienić. Co prawda, zachowanie znacznej części polskiego społeczeństwa w stosunku do uchodźców z Ukrainy, zdaje się przeczyć tej negatywnej ocenie. Spontaniczna samoorganizacja pomocy ofiarom wojny, budząca podziw w Europie, jest jednak ewenementem, wymagającym pogłębionych badań socjologicznych. Podobny odruch solidarnościowy można było zaobserwować w stosunku do Węgrów na przełomie lat 1956/1957, po krwawym stłumieniu przez Sowietów powstania w Budapeszcie. Wówczas jednak polskie władze szybko ten ruch społeczny spacyfikowały. Takim przypadkiem obywatelskiego wzmożenia był także karnawał Solidarności w latach 1980 – 1981, zakończony stanem wojennym. Takie rzadkie wydarzenia mogą co najwyżej świadczyć o obywatelskim potencjale, który jednak nie aktualizuje się w codziennych postawach większości Polaków. Wciąż zainteresowanie polityką jest przez młodych ludzi kontestowane, co w starszym wieku skutkuje podatnością na manipulację i nieodpornością na demagogię. Oczywiście zawsze będą ludzie, którzy nie interesują się polityką i sprawami publicznymi, i mają do tego prawo. Gorzej, jeśli stanowią oni większość społeczeństwa, bo wówczas demokracja nie ma sensu i szybko zamienia się w dyktaturę.

Nieprzystosowanie wielu Polaków do życia w systemie demokratycznym nie jest ich winą, skoro przez wiele pokoleń żyli w państwie autorytarnym. Po zmianie ustroju żaden z kolejnych rządów o to przystosowanie nie zadbał, licząc zapewne na to, że w warunkach demokracji liberalnej ludzie sami nauczą się jej reguł. Niestety, nie jest to takie łatwe. Wyższa kultura polityczna społeczeństw zachodnich jest wynikiem zarówno sposobu sprawowania władzy w tych państwach, jak i ukierunkowanego na jej podnoszenie systemu edukacji.

Chcąc rozwijać demokrację w Polsce, trzeba więc najpierw stworzyć warunki do podniesienia obywatelskiej jakości. Takim warunkiem podstawowym, bez spełnienia którego wszelkie działania w tym kierunku będą pozbawione sensu, jest odsunięcie PiS-u od władzy i odtworzenie prawno-instytucjonalnej podstawy demokracji liberalnej. Dopóki nie wróci się do rządów prawa, trójpodziału władzy i przestrzegania unijnych wartości oraz opartych na nich traktatów, dopóty jakość obywateli w Polsce nie będzie lepsza. Demokracje nieliberalne są niczym innym jak formą autorytaryzmu. W systemie autorytarnym jakość obywateli nie ma znaczenia, bo nie ma w nim miejsca na społeczeństwo obywatelskie. Atrapy społecznej aktywności w rodzaju czynów społecznych w PRL-u czy miesięcznic smoleńskich w państwie PiS-u, ze społeczeństwem obywatelskim nie mają nic wspólnego.

Wysoka jakość obywatelska wymaga przestrzeni, w której aktywność obywateli może się swobodnie rozwijać. Tej aktywności nie może kreować władza za pomocą swoich rytuałów. Im mniej państwa w życiu obywateli, tym lepiej, bo tym bardziej zmuszeni są oni sami rozwiązywać pojawiające się problemy i starać się ulepszać swoje życie. Wyzbycie się niewolniczego nawyku oczekiwania, że władza powinna to zrobić za nich, jest wstępem do społeczeństwa obywatelskiego. Dlatego tak ważny jest rozwój samorządności lokalnej i tworzenie się organizacji pozarządowych w państwie demokratycznym. To właśnie te instytucje są katalizatorami społecznego zaangażowania, inspirując ludzi do uczestnictwa w rozmaitych projektach, dzięki czemu pojawia się poczucie sensu obywatelskiej wspólnoty. Sensu, który nie ma nic wspólnego z upowszechnianymi odgórnie patriotycznymi stereotypami. Obywatelski obowiązek i obywatelska odpowiedzialność przejawiają się bowiem w konkretnym działaniu, a nie w deklaracjach. Efekty tych działań są szybko widoczne, dzięki czemu umacniają przekonanie o potrzebie ich podejmowania. Istotne znaczenie wychowawcze mają różne rodzaje wolontariatu, kształtujące postawy obywatelskie, przy których nagrodą jest satysfakcja z czynienia dobra. Ta postawa jest następnie przenoszona na wychowanie w rodzinie, kiedy – jak to się często dzieje w krajach zachodnich – rodzice wciągają swoje dzieci do udziału w realizacji obywatelskich projektów.

W tej chwili robi się niestety wszystko, aby rozwój społeczeństwa obywatelskiego w Polsce zatrzymać. Samorządy nie zdominowane przez PiS i organizacje pozarządowe ideologicznie odległe od władzy, próbuje się zagłodzić, pozbawiając je należnych im środków. Niechęć władzy do niezależnych inicjatyw jest aż nadto widoczna, co jednoznacznie wskazuje na jej autorytarne zapędy.

Drugim ważnym elementem procesu podnoszenia poziomu jakości obywateli jest oczywiście szkoła. Jakże jednak odległa od tej, którą znamy, zdemolowanej ostatecznie reformami Zalewskiej i Czarnka. Szkoły, która zawsze uczyła wszystkiego, oprócz postawy obywatelskiej. Programy szkolne wciąż puchną od nowych informacji z zakresu nauk ścisłych i przyrodniczych, modnych trendów w rodzaju przedsiębiorczości, a także historii, w której najwięcej jest o wojnach i polskiej martyrologii. Będący w programie przedmiot „wiedza o społeczeństwie” w takim wymiarze godzinowym i – co ważniejsze – w takiej formie, pozbawionej kontaktu z praktyką, z pewnością nie wystarcza. Świadczy o tym słaba orientacja absolwentów w sprawach prawno-ustrojowych, co się później przekłada na irracjonalność w dokonywaniu politycznych wyborów.

Od początku do końca szkolnej edukacji w programach nauczania powinny być przedmioty, które będą uczyć rozumienia ustroju państwa, roli instytucji demokratycznych, systemu politycznego, znaczenia praworządności i praw człowieka. Powinny być one nauczane w sposób, który zapewni ich właściwe zrozumienie przez aktywny udział uczniów w rozmaitych dyskusjach, spotkaniach, wydarzeniach i inscenizacjach. W związku z tym szkoła musi ściśle współpracować z organizacjami pozarządowymi i instytucjami demokratycznymi. Tak znaczne poszerzenie problematyki wychowania obywatelskiego wymagać oczywiście będzie ograniczenia zajęć z innych przedmiotów. Biorąc pod uwagę ewidentne przeładowanie programowe polskiej szkoły, powinno to być nie tylko łatwe, ale wręcz konieczne. Warto się zastanowić, jak to jest możliwe na przykład w szkołach amerykańskich, gdzie uczniowie realizują nie tylko szeroki program wychowania obywatelskiego, ale uczestniczą w wielu zajęciach pozaszkolnych przygotowujących do życia w społeczeństwie demokratycznym, jak na przykład prowadzenie negocjacji, udział w akcjach afirmatywnych, ochrona przyrody czy wolontariat. Aktywność pozaszkolna i praca w wolontariacie są potem brane pod uwagę przy staraniu się o przyjęcie na studia w koledżu i uniwersytecie.

Zasadnicza zmiana polskiej szkoły, sprzyjająca podniesieniu jakości obywateli, wymaga korekty celu wychowawczego. Wychowanie obywatelskie, kładące nacisk na obronę praw człowieka, różni się bowiem od głośno lansowanego przez ministra Czarnka wychowania patriotycznego, mającego wyraźnie nacjonalistyczny charakter. Chodzi bowiem o to, aby wrażliwość na tradycję i symbole polskiego narodu ustąpiła wrażliwości na potrzeby ludzi tu i teraz, bez względu na to skąd pochodzą, i całego ekosystemu, w którym żyjemy. Poza tym, cel wychowawczy musi być aideologiczny. Szkoła nie może wychowywać uczniów w duchu jakiejkolwiek religii lub ideologii. Powinna natomiast wpajać wartości demokratyczne, oparte na poszanowaniu różnorodności i zasadach etyki uniwersalnej. Obecnie polska szkoła, pozostająca pod politycznym wpływem środowisk nacjonalistyczno-klerykalnych, tych postulatów nie spełnia, czego przykładem jest podręcznik „Historia i Teraźniejszość”, będący jawnym, a przy tym wulgarnym narzędziem prawicowej indoktrynacji.

Zmienić się musi także cel edukacyjny, a przede wszystkim metody nauczania. Powinien to być cel ukierunkowany głównie na wiedzę o państwie i społeczeństwie, a w mniejszym stopniu ogólnie lub zawodowo kształcący. Poza szkołą, w systemie edukacji, powinny być natomiast dostępne rozmaite formy kształcenia specjalistycznego. Szkoły podstawowe i średnie powinny być odciążone od nadmiaru teorii i zdecydowanie bliższe praktyce. Uczniowie powinni samodzielnie wykonywać projekty wymagające ich uczestnictwa w życiu publicznym. Odcięcie przez ministra Czarnka polskiej szkoły od współpracy z organizacjami pozarządowymi upowszechniającymi wartości i inicjatywy obywatelskie, w rodzaju Tour de Konstytucja, uniemożliwia realizację tego postulatu.

Jak widać, spełnienie tych wymagań wobec systemu szkolnego, mających istotne znaczenie dla poprawy jakości obywatelskiej, będzie trudne, nawet po zmianie autorytarnej władzy. Decyduje o tym tradycja i utrwalone wzory kulturowe. Istotną przeszkodą może być również zniszczony prestiż zawodu nauczycielskiego, spowodowany nagonką na nauczycieli ze strony pisowskiej władzy i bezprzykładnie niskim w historii Polski poziomem ich wynagradzania. Trudno się dziwić widocznej od pewnego czasu selekcji negatywnej do tego zawodu. Nauczycielami zostają więc pedagogiczni zapaleńcy, których nigdy nie ma zbyt wielu, oraz ci, którzy nie zdołali załapać się do bardziej intratnych zawodów.

Kryzys polskiego mężczyzny :)

Jak to się stało, że ludzie w podobnym wieku, z podobnymi doświadczeniami, a przede wszystkim wychowani w tym samym kraju, tak bardzo się od siebie różnią? Wygląda na to, że szybko postępujące zmiany w społeczeństwie popchnęły młodych mężczyzn w ramiona swoistego kryzysu.

Wydawało się, że wraz z młodym pokoleniem społeczeństwo polskie będzie się liberalizować. Nawet jeśli niekoniecznie miałoby to oznaczać zdecydowany skręt w lewo, można było odnieść wrażenie, że młode pokolenie będzie zmierzchem tendencji prawicowych, do tej pory przeważających w Polsce. Gwałtowny spadek religijności, bliskie kontakty z Zachodem i widoczna zmiana stylu życia miały zwiastować ogromne przeobrażenia w polskiej mentalności. A jednak…Pod koniec stycznia „Oko Press” opublikowało artykuł wskazujący na wyraźne różnice w preferencjach politycznych. Okazało się, że młodzi mężczyźni chętniej wybierali konserwatywne opcje polityczne, a najbardziej zaintrygowało to, że wybierają skrajnie prawicową Konfederację, podczas gdy ich konserwatywne rówieśniczki wolą PiS jako opcję mniej radykalną. Jak to się stało, że ludzie w podobnym wieku, z podobnymi doświadczeniami, a przede wszystkim wychowani w tym samym kraju, tak bardzo się od siebie różnią? Wygląda na to, że szybko postępujące zmiany w społeczeństwie popchnęły młodych mężczyzn w ramiona swoistego kryzysu.

Straszne zmiany

Wydaje się, że młodsze pokolenia dorastają w zupełnie innym świecie, niż ich rodzice i dziadkowie, ale jednak nie do końca. Rzeczywistość oczywiście się zmienia, ale ich wartości nadal w dużej mierze są determinowane przez to, co wynieśli z rodzinnego domu. Z kolei sposób życia zależy już ściśle od współczesnych im czasów i warunków życia. Tak jak dziadkowie patrzyli na świat przez pryzmat wojennych doświadczeń, rodzice wyciągnęli życiowe wnioski z okresu PRL-u, które później przekazali swoim dzieciom jako przykład, tak młode pokolenie funkcjonuje w świecie mediów i globalizacji. Z analizy „Małżeństwa i urodzenia w Polsce”, przygotowanego dla Eurostatu w oparciu o dane GUS, bardzo dobrze widać kluczowe różnice. Jeszcze na początku lat 90. wiek panów młodych wynosił średnio 24 lata, a panien młodych 22 (taka sama średnia była na początku lat 70.!), a w 2013 roku to już było 28 lat dla mężczyzn oraz 26 dla kobiet. Na Zachodzie oczywiście to było statystycznie kilka lat więcej. Wraz z przesunięciem się granicy wiekowej zmianie uległa także struktura poziomu wykształcenia nowożeńców. W tym samym okresie współczynnik rozwodów wzrósł z 1,1‰ do 1,7‰, a do tego należy dodać, że dochodzi do nich głównie z powodu niezgodności charakterów (ponad 1/3 rozwodów). Matki rozwodziły się oczywiście częściej niż babcie, ale presja społeczna i utrudnienia związane z zakończeniem sformalizowanego związku nadal sprzyjały utrzymywaniu się małżeństw pomimo ich wewnętrznego rozpadu. Natomiast za wisienkę na torcie można uznać spadającą liczbę urodzeń. Z tego wyłania się obraz świadczący o tym, że związki zawieramy jako ludzie lepiej wykształceni, a przede wszystkim bardziej dojrzali i doświadczeni życiowo. Częściej podejmujemy też decyzję, że chcemy zakończyć relację, w której się nie odnajdujemy, a także rzadziej decydujemy się na dzieci, co w praktyce przekłada się ogólnie na mniej zobowiązań. Teraz warto te wnioski ubrać w kontekst realiów poprzedniego pokolenia.

Biorąc pod uwagę średni wiek zawierania małżeństw, można sobie wyobrazić, że dla obu stron, choć szczególnie dla kobiet, był to jeden z pierwszych związków. Młodzi ludzie, dopiero co wchodząc w dorosłość, decydowali się na szybkie sformalizowanie relacji i koncentrowali na tworzeniu rodziny, co pozwala przypuszczać, że nie zastanawiali się zanadto, czy mogliby wieść inne życie. W praktyce oznacza to, że ludzie nie szukali zbyt długo. Normą było przypieczętowanie związku, który był wystarczająco stały. Można również z dużym prawdopodobieństwem założyć, że dodatkową presję stanowiły ówczesne normy społeczne. Na osoby wyłamujące się z niepisanej reguły patrzono raczej krzywym okiem. Inny był także stosunek do kobiet w ciąży. W przypadku nieplanowanego dziecka, bardzo często pojawiały się naciski ze strony rodziny na sformalizowanie związku. Pojawiały się także te społeczne, czego dowodem było chociażby wydalanie ze szkół uczennic (nie uczniów!), które znalazły się w takiej sytuacji. Dostęp do antykoncepcji oraz jej jakość były o wiele gorsze niż teraz, co na pewno przekładało się większe ryzyko wystąpienia takiego przypadku. Chociaż na pewno podejście było wyraźnie luźniejsze niż wcześniej, presja społeczna była na tyle silna, że kładziono głównie nacisk na to, co wypada. Dodatkowym czynnikiem była zapewne ograniczona możliwość poznawania nowych ludzi – nie można było swobodnie podróżować, a o dzisiejszych technologiach umożliwiających wyjście poza lokalne grono znajomych, bez przemieszczania się, można było tylko pomarzyć. Niewątpliwie przyczyn konserwatywnego podejścia do kwestii małżeństwa należy szukać w silnych związkach społeczeństwa z Kościołem. Ślub kościelny był bardzo ważny i teoretycznie uniemożliwiał ewentualny rozwód (w praktyce można było się starać o unieważnienie małżeństwa, co nie było zadaniem łatwym).

Na pierwszy rzut oka, wydaje się, że tamte czasy były o wiele gorsze, ale patrząc pod innym kątem można dostrzec pewne pozytywy. Przede wszystkim, tradycyjny system dawał większe poczucie stabilizacji. Możliwości poznawania nowych ludzi były mniejsze, więc decyzje zapadały szybciej, często z obawy przed brakiem lepszej opcji. Bardzo możliwe, że w dzisiejszych czasach wiele z tych związków w ogóle by nie powstawało. Decydowała zasada „lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu”, a to oznaczało, że wiele wad się wybaczało. Ktoś mógł nie być atrakcyjny dla drugiej strony, jawić się jako osoba nudna lub pozbawiona dobrych manier, ale przymykano na to oko, ponieważ przeważała zaleta, że w ogóle był. Znowu, to dawało jakieś poczucie bezpieczeństwa w obliczu strachu przed samotnością. Nawet jeśli nie trafiłoby się na wymarzoną osobę, to zawsze pozostawało koło ratunkowe, niczym na zamkniętym balu karnawałowym, w postaci osoby, która została sama na przysłowiowym parkiecie.

Być jak ojciec i matka

Zmiany jakie zachodzą w Polsce pędzą z ogromną prędkością. Już skok obyczajowy pomiędzy pokoleniem rodziców i dziadków wydawał się duży, ale ten który obserwujemy obecnie to prawdziwa przepaść. Nie dziwi fakt, że Zachód lepiej reaguje na zmieniające się normy obyczajowe, ponieważ tam te zmiany zaczęły się o wiele wcześniej. Ale wróćmy do Polski.

Większość młodych Polaków, dorastając w tradycyjnym modelu, do niego się przyzwyczaiła. Wiele pozostałości dawnego systemu figuruje w ich głowach jako norma. Co więcej, rodzice przygotowują dzieci do dorosłego życia na podstawie własnych doświadczeń. Potrafią też wywierać dodatkową presję, np. w sytuacji, gdy dziecko nie chce się ustatkować przy pierwszej trafiającej się okazji, preferując dalsze poszukiwania odpowiedniejszego partnera. Młodzi mężczyźni, często wzorem swoich ojców, wychodzą z założenia, że wystarczy być względnie życiowo zaradnym, a jakaś partnerka sama się znajdzie. Nierzadko też chcą powielić rolę głowy rodziny, do której należą kluczowe decyzje, co często jest sprzężone z byciem głównym, jeśli nie jedynym żywicielem rodziny. Wypadkową tego było, że w przypadku założenia rodziny obowiązki domowe spadały na kobietę, co utrudniało jej aktywizację zawodową. Uznawano za naturalne, że jeśli ktoś ma zrezygnować z rozwoju zawodowego dla dobra rodziny, miała być to żona. Więc do wspomnianego wcześniej poczucia bezpieczeństwa matrymonialnego, dochodził przywilej większej kontroli a więc większy wpływ na decyzję o ewentualnym zakończeniu związku. Mężczyźnie łatwiej było odejść i ponieść mniej konsekwencji z tego tytułu.

Chociaż kobiety również w dużym stopniu wzorują się na swoich matkach, funkcjonujących w tym systemie, to zmieniające się warunki otworzyły przed nimi nowe możliwości, z których chętnie zaczęły korzystać. To, co młode Polki wzięły z doświadczenia rodziców, dotyczy bardziej podejścia do jakości relacji w momencie, kiedy się już na nią zdecydują. Bycie w związku jest nadal postrzegane przez nie jako coś kluczowego w życiu, coś co powinno stać w jego centrum. Podobnie jak kobiety poprzedniego pokolenia, są bardzo przywiązane do rodziny. Na tle swoich rówieśniczek z Europy nadal szybciej dążą do jej założenia, a także są bardziej gotowe do poświęceń. Jednak zanim się zaangażują, mają większe wymagania jeśli chodzi o partnerów. Mają wyższe studia oraz życie zawodowe. Zarabiają podobnie, czasami nawet więcej. Nie chcą, żeby współmałżonek był po prostu osobą, która jest, ale poszukują kogoś o podobnych zainteresowaniach, poglądach politycznych czy podejściu do życia. Żądają partnerskiego układu, takiego samego wpływu na podejmowane decyzje. Nie przymykają już oka na protekcjonalne traktowanie, seksistowskie uwagi, czy to, że partner nie do końca odpowiada ich preferencjom. Są gotowe zrezygnować, jeśli różnice są zbyt duże, oraz odrzucają potencjalnych kandydatów prezentujących przeciwne do tych założeń postawy. Mają więcej własnego, jednostkowego doświadczenia życiowego, co ułatwia im dokonać lepszej selekcji. Nie czują się już tak uzależnione od obecności mężczyzny w ich życiu, więc mają większą odwagę domagać się tego, czego pragną. Co więcej, mają większe możliwości poznawania nowych ludzi. W dobie otwartych granic, internetu i aplikacji randkowych, zniknęło poczucie bycia „skazanym” na przysłowiowego kolegę z podwórka, towarzyszące poprzednim pokoleniom. Nie bez znaczenia jest także większa świadomość swojej seksualności, a także możliwości kontrolowania płodności. Oczekuje się też od mężczyzn większej empatii, nie bycia obok kobiety, ale z nią. Wszystko to dzięki zmianom, jakie zaszły na świecie i które przyczyniły się do tak dużego poszerzenia możliwości dla kobiet, również w krajach bardziej konserwatywnych.

Młodzi Polacy nie odnajdują się w nowej rzeczywistości. Choć mierzą się, tak samo jak każdy, z lękiem przed samotnym życiem, to orientują się, że zmieniły się reguły gry, a oni są przygotowani do zupełnie innych warunków. Nie wystarczy, że będą naśladować swoich ojców. Nie mogą liczyć na to, co dawało kiedyś gwarancję bezpieczeństwa ani na to, że w końcu niemal na pewno trafi się im jakaś partnerka. Kobiety, które nie znajdują sobie partnerów w najbliższym otoczeniu, po prostu szukają dalej. Nierzadko za granicą lub wśród cudzoziemców przebywających w Polsce. Partnerzy z bardziej liberalnych krajów zachodnich są w stanie zaoferować im chociażby większe poszanowanie ich autonomii wraz z partnerskim modelem relacji. Również oni podnoszą poprzeczkę, uświadamiając młodym Polkom, że nie muszą się godzić na to, co ich matkom wydawało się nieuniknione. Ich rodacy czują się zagrożeni tą perspektywą, która rodzi w nich obawę, że w nowej rzeczywistości sobie po prostu nie poradzą. Reagują więc sprzeciwem, a nawet złością uciekając się do różnych form obrony konserwatywnego modelu społeczeństwa. Jednym z bardziej widocznych przykładów jest zjawisko krytykowania przez młodych mężczyzn programu Erasmus, dającemu studentom szansę wyjazdu na zagraniczną wymianę. W sieci bardzo często można natknąć się na ich komentarze, często bardzo wulgarne, deprecjonujące młode Polki, korzystające z tej szansy. Zarzucają im rzekomą seksualną rozwiązłość, a przede wszystkim przedstawiają możliwość związków polskich kobiet z cudzoziemcami jako coś odzierającego z godności. Sugerują, że w takich relacjach nie ma mowy o uczuciach, a liczy się jedynie pogoń za korzyściami materialnymi lub tym co egzotyczne. Także oni ukuli pejoratywne określenie „Orgasmus”. Takie zachowania mogą być objawem kompleksów, ale przede wszystkim obawy, że przy trendzie zmieniających się warunków mogą nie mieć szansy na założenie rodziny. Nawet jeśli znajdą sobie partnerkę, to zawsze pozostaje ryzyko, że ona będzie miała większe możliwości, żeby odejść. Nie będzie już poddana ostracyzmowi, a dobre wykształcenie oraz własne życie zawodowe ułatwi jej podjęcie nowej drogi życiowej. Niewątpliwie dodatkowym czynnikiem jest również zwykła niechęć do rezygnacji ze swoich wpływów. Młodzi Polacy czują, że tracą kontrolę swoich ojców nad życiem rodzinnym, którą traktowali niczym spadek mający im przypadać w przyszłości. Dlatego rozwiązania swoich problemów szukają gorączkowo w powrocie do wartości konserwatywnych. One nie jawią się tylko jako magiczne lekarstwo, mogące zatrzymać zmiany postępujące na ich niekorzyść, ale również pewne uspokojenie, jeśli chodzi o zmierzenie się z obawą przed samotnością czy inną rzeczywistością. Łatwiej uwierzyć w zły porządek oraz postępujące zepsucie świata, niż przyznać przed sobą własną słabość lub strach, a przede wszystkim pogodzić się z tym co nowe oraz inne.

W interesie mężczyzn

Odpowiedzią na te lęki stała się Konfederacja, skrajnie prawicowa partia promująca wartości konserwatywne, celująca przede wszystkim w młodych mężczyzn, pod których układa swój program. Choć publicznie jej członkowie tego nie deklarują, łatwo wywnioskować z działań, wypowiedzi czy propozycji, że ich założenia to umocnienie poczucia męskości opierającego się na dawnych, stereotypowych wzorcach, a także na ograniczeniu praw kobiet. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że od konkurencyjnego, prawicowego PiS-u różni się tylko stosunkiem do świadczeń socjalnych, ale tak naprawdę rozbieżność pojawia się już na poziomie fundamentów. Czegokolwiek by nie zarzucić partii Jarosława Kaczyńskiego, jego ugrupowanie zabiega o poparcie ogółu. Swój program kieruje do przeciętnego Polaka z małego miasteczka, czującego, że jego godność jest deptana przez elity, a także głęboko przyzwyczajonego do wartości bliskich mu od dziecka. Dlatego jednym z głównych filarów potęgi PiS-u są Kościół oraz wiara, tak ważne dla wielu obywateli, przekonanych że laicyzacja to coś złego. Przy czym ten lęk jest zrozumiały, ponieważ w okresie wojny, a później komunizmu, wiara katolicka stanowiła swoistą ostoję polskości i tak w mentalności polskiej się w dużej mierze zapisała. Dopiero od niedawna pojawia się zwrot jeśli chodzi o kwestie religijności, ale nadal kulturowe przywiązanie do Kościoła oraz nadawanie mu dużej rangi w życiu jest ogromnie istotne. Natomiast w przypadku Konfederacji katolicyzm nie pełni już tak centralnej roli. Jest bardziej narzędziem usprawiedliwiającym rację bytu dla konserwatywnego porządku w społeczeństwie. Stanowi ponadnaturalne wyjaśnienie dla dawnego podziału na mężczyznę dbającego o byt i kobietę skupioną na gospodarstwie, a z wizją woli Boga trudniej polemizować niż z wytłumaczeniem, że coś ma po prostu być, bo tak. Tym bardziej w narodzie tak przywiązanym do wiary mężczyznom łatwiej się oprzeć na poglądach głoszonych przez duchownych, że taki podział to nie jest ich wola ale powołanie, że muszą wypełnić misję. Łatwiej też taką wizję świata wpoić kobietom wychowanym w poczuciu, że Kościół stanowi autorytet. Zwłaszcza że ten zabieg od wieków funkcjonował jako sposób na usankcjonowanie porządku pożądanego przez określone grupy społeczne. Żeby przekonać do czegoś ludzi, wystarczyło to tylko ubrać w religijną otoczkę.

Konfederacja zdaje sobie sprawę, że otwarte sformułowanie postulatu o męskiej dominacji nie byłoby zbyt dobre wizerunkowo, ba, godziłoby w Konstytucję, więc nigdy nie jest wyrażane wprost. Takie poglądy otwarcie wypowiada właściwie tylko Janusz Korwin-Mikke, znany ze swoich kontrowersyjnych wypowiedzi (np. o przejmowaniu przez kobiety poglądów mężczyzn, z którymi sypiają). Dlatego nie ma szans na bycie główną twarzą partii, tak jak bardziej umiarkowany Krzysztof Bosak, argumentujący swoje przekonania głęboką wiarą, co jest jeszcze do przełknięcia. Równie wielu sympatyków barwnej postaci, jaką jest Korwin-Mikke, tłumaczy jego wypowiedzi i upiera się, że nie miał tak naprawdę na myśli tego, co powiedział, choć to prawdopodobnie jedyny taki fenomen w polskiej polityce. Ale Janusz Korwin-Mikke ma swoją uprzywilejowaną pozycję, a także grono fanów. Nie tylko ze względu na swoją bezpośredniość, ale również za rolę, jaką spełnia. Bardzo chętnie, podejmuje się, niczym partyjny kaznodzieja, objaśniania świata przez pryzmat własnego światopoglądu. Dla wielu mężczyzn stanowi pewną formę emocjonalnego wsparcia, takiego odległego przyjaciela, który poklepie po plecach i przyzna rację. Nawet jeśli Konfederacja stara się trochę zdystansować od radykalizmu Korwina, to jednak nie reaguje na wywoływane przez niego kontrowersje. Trudno określić, na ile jego partyjni koledzy zgadzają się z jego poglądami, ale na pewno zdają sobie sprawę, że skutecznie dociera do znaczącej części grupy docelowej wyborców partii, funkcjonując jak dobrze sprzedający się produkt.

Ponieważ Konfederacja nie może otwarcie przyznać się do swojej wizji idealnej Polski, próbuje przepchnąć swoje założenia bocznymi drzwiami. Młodzi Polacy potrzebują stereotypowego poczucia męskości, więc należy dać im broń. Nic dziwnego, że istotną część zwolenników partii stanowi Ruch Narodowy, którego działalność w dużej mierze opiera się na gloryfikowaniu agresywnego szowinizmu, siły czy struktur militarnych. Dla wielu mężczyzn seanse patriotyczne, w postaci m.in. Marszu Niepodległości, mają niewątpliwie wartość terapeutyczną. Reszta postulatów Konfederacji to sprytny zabieg zmiany ról społecznych – przywrócenia mężczyźnie roli głównego żywiciela i ograniczenia praw kobiet. Nie można ustawą zmusić tych ostatnich do siedzenia w domu czy zajmowania się dziećmi, ale można to zrobić inaczej. Ciężko się nie pochylić nad tym, dlaczego skrajnie prawicowe ugrupowanie stworzone dla oraz przez młodych mężczyzn, tak bardzo interesuje się prawami kobiet, takimi jak swobodny dostęp do aborcji. Wbrew pozorom jest to bardzo ze sobą związane, bo służy interesom docelowych wyborców partii. Ograniczenie możliwości do decydowania o swojej płodności to skuteczne narzędzie uzależnienia od siebie kobiety. W tej kwestii świetnym dowodem na prawdziwe intencje Konfederacji jest to, co można było obserwować przy okazji tematu prawa do przerywania ciąży. Jak bardzo żałosne nie były PiS-owskie propozycje pokojów do wypłakania się, nie można zaprzeczyć, że przynajmniej oficjalnie, partia deklaruje wsparcie dla kobiet w ciąży. Obiecuje zasiłki, wsparcie, hospicja. Inna rzecz, że to są czcze obietnice, ale faktem jest, że Konfederacja nie oferuje kobietom w zamian nic – chce tylko zakazu. Oferta dla kobiet brzmi „radź sobie sama”. To właśnie Konfederacja, której posłowie deklarują przywiązanie do tradycyjnych wartości, chce ograniczenia świadczeń socjalnych wspierających w dużej mierze kobiety w trudnej sytuacji. Ograniczenie wpływu oraz pomocy państwa do minimum ma umożliwić młodym mężczyznom gromadzenie kapitału i dla skrajnie prawicowej partii to właśnie on ma stanowić ubezpieczenie dla kobiety. Celem jest po prostu to, żeby jakość życia młodych Polek była uzależniona od ich matrymonialnych wyborów. Przy czym oznacza to ogromne ryzyko przemocy ekonomicznej. Nawet jeśli wizja opiekuńczego mężczyzny może komuś się wydawać romantyczna, to jest oczywiste, że stwarza wiele bardzo poważnych zagrożeń dla pozostających pod taką opieką. Można sobie z łatwością wyobrazić, że ciężarnej kobiecie trudno odejść od przemocowego partnera, grożącego pozostawieniem jej bez pomocy, której nigdzie indziej po prostu nie uzyska. Ostatnio popularność w sieci zdobywa żona blisko związanego z Januszem Korwinem-Mikke Karola Wilkosza, Wiktoria Wilkosz. W swoich filmikach pokazała między innymi, jak wygląda dzień z życia konserwatywnej kobiety, z którego można wywnioskować, że całkowicie zrezygnowała z kariery zawodowej i jest na utrzymaniu męża. Para jest bardzo popularna w środowisku sympatyków Konfederacji i stała się jednym z modelów ich wizji szczęśliwego życia. Chociaż absolutnie niewykluczone, że będą ze sobą szczęśliwi nawet do końca życia, to nietrudno sobie wyobrazić, że w podobnym układzie mogą wystąpić problemy. Co więcej, takie sytuacje się zdarzają, p.. mąż nagle zaczyna stosować przemoc, albo zdradza, a czasami w grę wchodzi po prostu zwykła niezgodność charakterów. Kobieta w takiej sytuacji, decydując się na odejście, ryzykuje znalezieniem się w kryzysie bezdomności oraz ubóstwa. Co zrobiłaby Wiktoria Wilkosz w sytuacji, gdyby jej małżeństwo miało się rozpaść? Ile małżeństw, z początku szczęśliwych, zamieniło się w tragedie np. przez alkoholizm? Wielu wyborców Konfederacji zapewne powiedziałoby, że to wina kobiety, bo znalazła sobie niewłaściwego partnera, w końcu widziała, co brała. Żeby przyjąć taki sposób myślenia naprawdę trzeba ignorować ogromną część rzeczywistości. Trzeba w końcu powiedzieć jasno, że Konfederacja to partia dążąca do ograniczenia praw kobiet (zresztą zgodnie z poglądami Korwin-Mikkego), żerująca na obawach młodych mężczyzn przed nową rzeczywistością i zmianą dotychczasowych reguł funkcjonowania społeczeństwa. Także proponująca im, jak zawsze kuszącą, dominację.

Jednak nie oznacza to, że należy młodych mężczyzn demonizować. Po prostu pewna partia wykorzystująca ich obawy, stara się – niczym w telezakupach – wcisnąć im złoty środek, mający magicznie rozwiązać wszystkie ich problemy. Wybór padł na wartości konserwatywne, ponieważ to jest coś, co jest im bliskie, a przede wszystkim stykali się z tym od dziecka obserwując swoich ojców. Na pewno są tacy, którzy świadomie pragną takiego porządku społecznego, ale dla dużej części tych mężczyzn, ideologia Konfederacji wydaje się być jakąś drogą do radzenia sobie z problemami, które niesie zmieniająca się rzeczywistość. Biorąc pod uwagę kult stereotypowej, toksycznej męskości, piętnującej okazywanie uczuć, trudno zmierzyć im się z własną wrażliwością, a zostawienie ich samych sobie prawdopodobnie tylko pchnie ich w stronę coraz większej radykalizacji. Ten problem sam nie zniknie i nie można go ignorować. Rozwiązaniem jest edukacja oraz organizowanie życia społecznego tak, aby uwzględnić pokoleniową przepaść powodującą tak dużą frustrację. Zrozumienie kryzysu współczesnego polskiego mężczyzny jest kluczem otwierającym drzwi do rzeczywistości w jakiej się znalazł, a przede wszystkim do dialogu umożliwiającego zasypanie tych różnic. Stąd też, z perspektywy społecznej to strategiczne zadanie, ponieważ takie pęknięcie i wynikająca z niego polaryzacja będzie miała ogromne znaczenie dla przyszłości Polski. Fakt, że nawet konserwatywne kobiety są niechętne Konfederacji, świadczy o tym, że większość z nich jest świadoma tego, co kryje się za eufemistycznie sformułowanymi postulatami skrajnie prawicowej partii, a to pozwala prognozować, że bez odpowiedniej reakcji, przepaść między młodymi Polakami będzie się jeszcze bardziej pogłębiać.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Nieznośny ciężar partyjności :)

W środowisku opozycji często słychać opinie, że samo odsunięcie PiS-u od władzy nie może być celem wystarczającym. Trzeba jeszcze określić jak ma wyglądać Polska, w której wszyscy będą się czuć jak u siebie. Dodaje się przy tym, że oczywiście nie może to być powrót do tego, co było przed objęciem władzy przez partię Kaczyńskiego. Sugeruje to, że za czasów rządów PO-PSL nie wszyscy czuli się jak we własnym kraju. Nie twierdzę, że tak nie było, ale na pewno nie w takim stopniu jak obecnie.

Ten pogląd, szczególnie popularny w ugrupowaniach krytycznie nastawionych do duopolu władzy konkurujących ze sobą partii PO i PiS, ma kilka zasadniczych wad. Po pierwsze, opiera się on na kompletnie nieuzasadnionym symetryzmie: ponieważ obie te partie nie sprawdziły się w rządzeniu Polską, to najwyższy czas, aby ten duopol przełamać i dopuścić inną partię do władzy. Można mieć wiele zastrzeżeń do rządów Platformy Obywatelskiej, ale ta partia nigdy nie posunęła się do zamachu stanu. Tymczasem PiS to zrobił, łamiąc konstytucję, niszcząc trójpodział władzy i niezawisłość sądów. W ten sposób Polska przestała być demokracją liberalną, a stała się autorytarną hybrydą z resztkami demokracji w postaci samorządu terytorialnego i wolnych wyborów. Te resztki są zresztą intensywnie niszczone przez centralizowanie państwa i zakwestionowanie zasady równości wyborów poprzez angażowanie instytucji państwowych, w tym służb specjalnych, w kampanię wyborczą.

To, co zrobił PiS, jest sprzeczne z dążeniami Polek i Polaków do życia w kraju demokratycznym, osadzonym w kręgu cywilizacji zachodniej. O to chodziło działaczom opozycji demokratycznej w czasach PRL-u i kolejnym rządom w wolnej Polsce, niezależnie od dzielących ich różnic w wielu sprawach. PiS sprzeniewierzył się tym dążeniom, konsekwentnie budując ustrój autorytarny, typowy dla cywilizacji wschodniej. W dodatku uczynił to gwałcąc konstytucję, co kwalifikuje tę partię do delegalizacji. Doszukiwanie się jakiegokolwiek symetryzmu między PiS-em i PO, ma więc również tę istotną wadę, że minimalizuje znaczenie zamachu stanu, którego dopuścił się PiS. Jeśli więc ktoś czyni zastrzeżenie, że nie może być powrotu do państwa sprzed 2015 roku, to powinien natychmiast dodać, że poza powrotem do ustroju demokracji liberalnej.

Po drugie, przekonanie, że można stworzyć państwo, w którym wszyscy będą czuć się dobrze, jest czystą utopią. Zapewnienia czynione zwolennikom PiS-u, że uzyskane zdobycze socjalne nie zostaną im odebrane, nie wynagrodzą im żalu po utracie „prawdziwie polskiego rządu”. Dla fundamentalistów katolickich życie w państwie świeckim będzie trudne, chociaż im nikt nie zamknie kościołów i nie zakaże praktyk religijnych. Czytałem niedawno artykuł, w którym autorka – aktywistka Strajku Kobiet – skarżyła się na nielojalność „Lewicy”. Partia ta zapewniała bowiem, że będzie walczyć o prawo do aborcji na życzenie. Tymczasem w jej dokumencie programowym jest tylko postulat liberalizacji prawa aborcyjnego, w dodatku umieszczony dopiero na piątym miejscu w hierarchii ważności. Autorka jest gotowa z żalu w ogólne nie uczestniczyć w wyborach, skoro nie ma partii w pełni reprezentującej jej poglądy.

Oczekiwanie, że jakaś partia lub koalicja wystąpi z programem, który zyska entuzjastyczne poparcie, jeśli nie wszystkich, to zdecydowanej większości obywateli, jest naiwne. Nie wiem na co liczy Szymon Hołownia zapraszając liderów partii opozycji demokratycznej do debaty na temat wspólnego programu. Jeśli taka debata miałaby przynieść jakąś podstawę przyszłej koalicji, to jej rezultatem może być jedynie postulat powrotu do demokracji liberalnej z wszystkimi jej elementami. Zasady tej formy ustrojowej i konieczność jej odbudowy mogą być jedyną ramą jednoczącą opozycję demokratyczną w dzisiejszej Polsce. Jakiekolwiek próby dokonania bardziej szczegółowych ustaleń w różnych obszarach funkcjonowania państwa powodować będą spory i niekończące się negocjacje. Najważniejszym i na tę chwilę jedynym celem opozycji powinno być – zgodnie ze stanowiskiem Donalda Tuska – odsunięcie PiS-u od władzy, bo tylko wówczas powrót do demokracji liberalnej będzie możliwy. Chociaż wiadomo, że po zmianach, które Zjednoczona Prawica wprowadziła w wymiarze sprawiedliwości, nie będzie to ani łatwe, ani szybkie, przy kontynuacji kadencji przez prezydenta Dudę. Nie chodzi więc o stworzenie programu przyszłych rządów dla całej opozycji demokratycznej. Chodzi o odbudowę demokracji liberalnej i kierowanie się wartościami Unii Europejskiej. Zamiast programu potrzebna jest wspólna lista wyborcza, powstała najlepiej w wyniku prawyborów, tak jak to miało miejsce na Węgrzech.

W warunkach poszanowania zasad demokracji liberalnej można będzie dopiero wspólnie ucierać szczegółowe rozwiązania w poszczególnych dziedzinach, znajdujące wyraz w stosownych ustawach. Rozwiązania te będą skutkiem kompromisów zawieranych między reprezentantami różnych nurtów politycznych w obecnej opozycji demokratycznej. Kompromis ma to do siebie, że nikt nie jest z niego w pełni zadowolony. Wspomniana aktywistka Strajku Kobiet może nie osiągnąć celu, jakim jest dla niej całkowita dopuszczalność aborcji, ale powinno ją przynajmniej cieszyć złagodzenie drakońskiego prawa, które obecnie obowiązuje. Demokracja liberalna tym różni się od innych ustrojów, że szukając kompromisów, nie dopuszcza się do sytuacji, w której jedna grupa społeczna narzuca swoje prawa i zasady innym. Dodatkowymi bezpiecznikami jest tu obowiązek władzy przestrzegania uniwersalnych praw człowieka i praw podstawowych mniejszości.

Opozycja demokratyczna może wygrać z PiS-em tylko dzięki zjednoczeniu się pod sztandarem demokracji liberalnej. Czy jednak ten sztandar okazuje się wystarczająco atrakcyjny dla opozycyjnych ugrupowań? Czy jest wystarczającym motywatorem dla rozbuchanych ego ich liderów? Można mieć co do tego wątpliwości, gdy Szymon Hołownia zaleca, aby dać sobie spokój z PiS i skupić się na krytyce Koalicji Obywatelskiej. Towarzyszy mu w tym Kosiniak-Kamysz, który deklaruje związek z „Polską 2050” i „Porozumieniem” Gowina, radząc jednocześnie Koalicji Obywatelskiej sojusz z „Lewicą”. Skłonność do tworzenia dwóch bloków przejawia także Donald Tusk, który chce sojuszu z „Polską 2050” i KP-PSL, wykluczając z niego „Lewicę”. Tusk ma pretensję do „Lewicy” za poparcie pisowskiego Krajowego Planu Odbudowy, ale zupełnie nie dostrzega frakcji w PSL-u, która chętnie związałaby się z PiS-em. Tymczasem prominentny działacz PSL-u Marek Sawicki otwarcie deklaruje chęć sprzymierzenia się z PiS-em, pod warunkiem, że ta partia zrezygnuje z koalicji ze skrajnie nacjonalistyczną „Solidarną Polską”. Ten sam poseł krytykował koalicję z PO po wyborach do europarlamentu, gdy sprzedawca w sklepie zwrócił mu uwagę na niestosowność sojuszu ze zwolennikami LGBT. W rewanżu Tuskowi, poseł „Lewicy” Maciej Gdula proponuje sojusz jego partii z „Polską 2050” i KP-PSL-em, z wykluczeniem Koalicji Obywatelskiej. Z tego wynika, że stosunkowo najmniej przywiązany do zasad demokracji liberalnej i cieszący się niewielkim poparciem w sondażach PSL, okazuje się najbardziej akceptowanym sojusznikiem pozostałych partii opozycyjnych.

O czym świadczy ten zadziwiający kontredans opcji koalicyjnych? Przede wszystkim o tym, że partykularne cele poszczególnych partii i ambicje ich liderów zdają się być ważniejsze niż interes Polski, którą PiS cywilizacyjnie degraduje. Niektórzy politycy w obawie przed marginalizacją ich ugrupowań w przyszłym rządzie gotowi są nadal tkwić w opozycji, czekając na lepsze czasy. Trudno inaczej wytłumaczyć niechęć do sojuszu z Koalicją Obywatelską, która jest najsilniejszym ugrupowaniem opozycyjnym. Tymczasem tylko cała zjednoczona opozycja demokratyczna, o czym nie chcą słyszeć partyjni liderzy, jest w stanie pokonać w wyborach PiS, który ciągle utrzymuje wyraźną przewagę w sondażach. Utworzenie dwóch bloków wyborczych po stronie opozycji może co najwyżej zmniejszyć skalę zwycięstwa PiS-u. Oczywiście, można zrozumieć, że w sytuacji, gdy do wyborów pozostało jeszcze wiele czasu, partie opozycyjne starają się zgromadzić jak najwięcej zwolenników, w czym wyróżnianie się, a nie zacieranie różnic, jest pomocne. Gdy przyjdzie czas wyborów skłonności integracyjne poszczególnych partii mogą się nasilić.

Prócz partyjnego partykularyzmu są jeszcze inne powody utrudniające zjednoczenie opozycji. Nieprzypadkowo przecież rzadko w niej słychać apele o potrzebie powrotu do demokracji liberalnej. Politycy znacznie chętniej poddają krytyce konkretne działania rządu związane z  pandemią, z inflacją, z przypadkami łamania prawa czy próbami ograniczenia wolności słowa. Nie wspominają przy tym, że praprzyczyną tych wszystkich negatywnych zjawisk jest odejście od zasad demokracji liberalnej. Jest to niebezpieczne, bo w świadomości niektórych wyborców może powstać przekonanie, że wystarczy zmienić obecny rząd na bardziej sprawny i uczciwy, a dokonane deformy wymiaru sprawiedliwości i systemu edukacji pozostawić bez zmian, podobnie jak szereg ustaw przyjętych z pogwałceniem konstytucji. Być może także niektórzy politycy opozycji po objęciu władzy chętnie pozostawiliby szereg skutków „dobrej zmiany”, które dla rządzących są bardzo wygodne.

Niechęć do odwoływania się do zasad i wartości demokracji liberalnej ma też źródło w przekonaniu o nieznajomości tej formy ustrojowej w polskim społeczeństwie. Powoduje to lęk przed zbyt natrętnym propagowaniem wzorów kulturowych i poglądów niezgodnych z dotychczasowym doświadczeniem społecznym. Tym bardziej, że środowiska konserwatywne nie ustają w upowszechnianiu poglądu, że kultura zachodnia stanowi śmiertelne zagrożenie dla polskości. Wyniki badań społecznych wskazują jednak, że przekonanie klasy politycznej o silnym tradycjonalizmie cechującym polskie społeczeństwo jest mocno przesadzone i nieaktualne, zwłaszcza w młodym pokoleniu.

Innym powodem utrudniającym zjednoczenie opozycji demokratycznej jest przywiązanie do starego i nieaktualnego we współczesnym świecie podziału sceny politycznej na lewicę i prawicę. Już bardziej właściwy byłby podział na progresywistów i konserwatystów. Jednak najbardziej odpowiednie wydaje się rozmieszczenie nurtów politycznych na osi systemów władzy, na której jednej kraniec stanowi demokracja liberalna, a drugi – dyktatura totalitarna. Między tymi krańcami mieści się szereg systemów pośrednich, ale im dalej odbiegają one od demokracji liberalnej, tym mniejszą wartość i znaczenie przypisuje się w nich jednostce ludzkiej, a tym ważniejsi stają się przywódcy i duże grupy społeczne. To, co dzisiaj najczęściej różni polityków i ich elektoraty, to stosunek do praw człowieka i związanych z tym hierarchii wartości. Chociaż więc opozycja nosi nazwę demokratycznej, to jednak jej przedstawiciele różnią się między sobą pod tym względem, o czym decyduje najczęściej ich stosunek do Kościoła katolickiego.

Wreszcie powodem zwlekania z zawieraniem sojuszy jest bezsensowna nadzieja, że poparcie dla PiS-u gwałtownie spadnie i będzie można wygrać wybory bez tworzenia koalicji. Takie nadzieje może budzić trudna sytuacja Zjednoczonej Prawicy, w jakiej się znalazła pod wpływem rosnącej liczby ofiar pandemii, coraz większej drożyzny, fatalnego startu „Polskiego Ładu”, nakładanych na Polskę kar przez UE za niestosowanie się do wyroków TSUE, afery Pegasusa i topniejącej większości w Sejmie. Gdyby jednak błędy i niegodziwości Zjednoczonej Prawicy miały jakikolwiek wpływ na jej wyborców, to poparcie dla niej już by dawno spadło. Ta bańka informacyjna jest jednak dobrze chroniona przez TVP i prorządowe media oraz wciąż epatowana socjalnymi transferami, które zdaniem tej władzy zwalniają ją z potrzeby inwestowania w usługi publiczne. Ponieważ miłość jest ślepa, wyznawcy PiS-u, kiedy wreszcie odczują skutki katastrofy i tak będą przekonani, że winna jest opozycja, w szczególności Tusk.

Tymczasem opozycja bezskutecznie próbuje się wdzięczyć do wyborców PiS-u i bardzo się wstydzi poparcia ze strony inteligencji i środowisk wielkomiejskich. Biedni opozycjoniści, zrozumcie wreszcie, że to nie wasza bańka, a także to, że nie występując solidarnie przeciwko PiS-owi, razem z nim ponosicie odpowiedzialność za cywilizacyjny upadek Polski.

Fot. Rodrigo Ramos


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Pragmatyczna mapa polityki zagranicznej- z Katarzyną Pełczyńską-Nałęcz rozmawia Tomasz Kamiński :)

Tomasz Kamiński – Przed laty, gdy przystępowaliśmy do Unii Europejskiej, wydawało się, że polityka zagraniczna ma znaczenie nadrzędne wobec spraw wewnątrzkrajowych. Obecnie natomiast nasza polityka zagraniczna jest całkowicie podporządkowana polityce wewnętrznej. Zjawisko to można oczywiście dostrzec w każdym kraju, niemniej w Polsce pod rządami PiS jest to szczególnie widoczne. Czy zgodziłaby się Pani z postulatem zwiększenia rangi polityki zagranicznej? I czy w ogóle jest to możliwe w dzisiejszych warunkach politycznych?

Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz – Zawsze polityka zagraniczna zależy od polityki wewnętrznej i tak musi być. Na początku trzeba sobie zdefiniować, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy, żeby to potem przełożyć na politykę zagraniczną. Problem zaczyna się wtedy, kiedy polityka zagraniczna jest definiowana wyłącznie z myślą o polityce wewnętrznej – bez zwracania uwagi na to, co się dzieje w innych krajach, co się dzieje globalnie. Czyli chodzi nie o zależność jednego od drugiego, tylko o branie pod uwagę kontekstu międzynarodowego. Inaczej powstaje polityka zagraniczna totalnie oderwana od rzeczywistości.

Czyli polityka tak naprawdę skierowana do wyborców a nie do partnerów zagranicznych?

Ona i tak musi być skierowana do wyborców! To jest oczywiste, że musi być pochodną priorytetów wewnętrznych. Problemem jest luka między wypracowaną strategią a realiami świata zewnętrznego. Czyli, na przykład, tworzymy fantasmagorie, że możemy być w jakimś obszarze niezwykle silni, a nie mamy do tego żadnego potencjału.

No dobrze, a jeśli ludzie chcą to słyszeć?

Mam wrażenie, że to jest kolejna rzecz, w której panuje totalne niezrozumienie. Wielu osobom po stronie opozycyjnej wydaje się, że należy ludziom mówić, że nie jesteśmy silni. Tymczasem to jest normalne, że społeczeństwa mają potrzebę siły. Trzeba tylko ludziom wskazać siłę tam, gdzie ona rzeczywiście jest, a nie im jej odmawiać. I to jest sprawa fundamentalna. Nie mówić: „jesteśmy tylko małym kraikiem w Europie Środkowej, a każdy kto mówi inaczej jest megalomanem”. Zamiast tego mówić: „tu, tu i tu mamy przewagi”. To mogą być przewagi kulturowe, sportowe, historyczne, najróżniejsze. Każdy kraj ma swoje przewagi i punkty siły. Trzeba tylko je znaleźć, wyeksponować i promować. To jest oczywiste, że ludzie mają potrzebę odczuwać wielkość swojego kraju, tylko należy to usytuować w realiach, a nie fantasmagoriach. Bo inaczej za tym idzie frustracja i przeniesienie relacji zagranicznych w sferę bajki. I to jest bardzo niebezpieczne.

Nasuwa się pytanie, czy obecnie jeszcze mamy w MSZ instrumenty, aby taką mądrą strategię polityki zagranicznej wypracować

Myślę, że nastąpił totalny rozkład tych instrumentów. W kraju, który jest częścią międzynarodowych struktur, działających w sposób bardzo skomplikowany i sprofesjonalizowany, to instrumentarium trzeba mieć wyrafinowane i profesjonalne. Będąc członkiem Unii Europejskiej, musimy działać profesjonalnie. Nie ma tu żadnej taryfy ulgowej, bo funkcjonujemy z najlepszymi, w najlepszej lidze. My tymczasem gramy na poziomie ligi podwórkowej i w efekcie inni rozgrywają nas. Jak skonstruować całe to instrumentarium? Na pewno konieczna jest nowa ustawa o służbie zagranicznej, bo aktualna nas w zasadzie cofa zamiast posuwać do przodu. Na pewno niezbędne jest też wypracowanie mechanizmów koordynacji pomiędzy ministerstwami oraz innymi ośrodkami władzy. Należy również włączyć innych graczy, bo polityka zagraniczna angażuje także naukę, organizacje pozarządowe czy biznes.

Apelując o dostrzeżenie w polityce zagranicznej roli NGOsów, uniwersytetów, samorządów czy firm, tak naprawdę apelujemy o dostrzeżenie stosunków międzynarodowych w ich całej złożoności. Przecież one nie odbywają się tylko między państwami, ale na wielu poziomach, mają wiele wymiarów. Kształtuje je gra różnych grup interesów, lobbujących za określonymi rozwiązaniami. I trochę nawiązując do tej profesjonalizacji – czy w ogóle MSZ jest przygotowany do tego, by współpracować z samorządami, NGOsami, przedstawicielami biznesu?  Czy MSZ powinien być szczególnie receptywny na to wszystko, co idzie od dołu?

Jeśli chodzi o te wszystkie podmioty – to znowu wracamy do kwestii rozumienia logiki polityki zagranicznej. Polityka zagraniczna to są przede wszystkim relacje między państwami i te relacje mają służyć państwu. Ale polityka zagraniczna, i to jest moje przekonanie, tworzy się też poprzez kontakty między obywatelami, między różnymi bytami, których obywatele są częścią, i w tym również między państwami. I ma służyć przede wszystkim obywatelom. Tak rozumiana polityka zagraniczna zaczyna się już na etapie edukacji, kiedy kształcimy obywateli. Możemy ich kształcić tak, aby musieli siedzieć w Polsce i nosa nie wychylali zagranicę, albo kształcimy ich tak, żeby mogli konkurować na rynku europejskim i globalnym.

Czyli w Pani wizji, polityka zagraniczna jest receptywna – ministerstwo powinno mieć instrumenty, aby słuchać na przykład poglądów biznesu, tak jak dzieje się to w Niemczech?

Powiedziałabym raczej, że polityka ma być upodmiotowiająca. To znaczy – uważająca, że interes, nawet i pojedynczego obywatela, jest bardzo ważny. To wymaga określonego instrumentarium – różnych platform współpracy z biznesem, NGOsami, środowiskami naukowymi – promującego ich interesy. Przy czym, nie wbrew nim, tylko tak, jak oni to sobie wyobrażają. Takie działania skutkują silniejszą pozycją państwa na arenie międzynarodowej. To oznacza też promowania naszych ludzi w strukturach międzynarodowych, w bardzo różnych obszarach od ONZ czy Unii Europejskiej, poprzez gremia sportowe, naukowe, tak naprawdę wszystkie możliwe. My tego w ogóle obecnie nie robimy. Statystyki dotyczące Polaków zatrudnionych w strukturach Unii Europejskiej to jest jakaś katastrofa. Zawsze było źle, a teraz jest tragicznie. Nie ma tam naszych ludzi, a politykę przecież robią ludzie. Nie ma ludzi – nie ma wpływów.

PiS doszedł do władzy z bardzo silnym sygnałem, że nie chcemy być w głównym nurcie polityki europejskiej, bo oznacza to bycie zależnym od Niemiec. Jak Pani to widzi? Jeśli mamy do tego głównego nurtu europejskiego wrócić, to w jaki sposób?

Logika PiSu była pokrętna. Oni mówili: „nie musimy robić tak jak wszyscy, musimy robić tak, jak jest w naszym interesie”. Z jakiegoś powodu wywnioskowali, że w naszym interesie nie jest być w głównym nurcie, tylko być w jakimś innym nurcie, ale nigdy nie zdefiniowali, jaki jest ten inny nurt. W efekcie wylądowaliśmy na peryferiach. I ja mam przeczucie, że sama choroba została zdiagnozowana nawet trafnie. Faktycznie mieliśmy nadmierną potrzebę do zgody i pójścia tam, gdzie większość i tam, gdzie duzi, zwłaszcza Niemcy. Myślę, że to było u nas trochę za daleko posunięte i dzisiaj nie wszystkie nasze ścieżki musza być ścieżkami głównego nurtu. Ale to oznacza, że musimy sobie zdefiniować, gdzie są ścieżki, które są w kontrze do głównego nurtu i co chcemy osiągnąć idąc nimi. Jeżeli w dwóch czy trzech sprawach wchodzimy w kolizję, to w innych sprawach musimy iść w głównym nurcie. Nie można otwierać wszystkich frontów! Ponadto, jeśli się już wchodzi na inne ścieżki, to trzeba dokładnie wiedzieć, dokąd się idzie, z kim i jaka jest z tego korzyść. To jest taka pragmatyczna mapa polityki zagranicznej. Natomiast to, co zostało zrobione, to było raczej takie spektakularne powiedzenie: „idziemy swoją drogą”. Cała wartość była w tym, że ona jest nasza własna, a to nie jest żadna wartość.

Obóz PiS dochodząc do władzy chyba faktycznie liczył, że zbuduje Międzymorze, że kraje naszego regionu pójdą za głosem Polski.

Jeśli byłyby postawione jakieś jasne cele dla Międzymorza, które byłyby atrakcyjne, to może by się ta platforma bardziej sformalizowała. Jeżeli ją ustawiono w kontrze do Unii i do Niemiec, a równocześnie wszystkie cele jakie zdefiniowano, czyli budowanie infrastruktury, miały się dziać za pieniądze unijne, to trudno się dziwić, że to się nie udało.

Czy zgodzi się Pani, że powinniśmy skończyć z rolą prowincjonalnego klienta USA? Czy w ogóle by nas Pani tak pozycjonowała? Ostatnio czytałem biografię Baracka Obamy i zaskoczyło mnie trochę, że na ponad 800 stronach słowo Polska nie padło ani razu. Nawet Czechy są, Izrael pojawia się oczywiście wiele razy, a Polski nie ma. Dla mnie to był dowód na to, że w Waszyngtonie nasz kraj naprawdę nie spędza nikomu snu z powiek. Mówiąc wprost, z perspektywy Ameryki jesteśmy mało istotni.

Trudno jest wkładać do jednego worka pozycję Polski w Waszyngtonie na przestrzeni kilku lat,, tak jakby ona byłą ciągle taka sama.

A nie jest?

Myślę, że jest różna. To, że Obama nie wspomina Polski w książce jest jakimś symptomem, ale nie traktowałabym tego jako poważnego wskaźnika. Myślę, że Polska miała swoje znaczenie i budowała instrumenty, które to znaczenie mogły podnosić. W miarę wzrostu znaczenia Polski w regionie, w miarę brania większej odpowiedzialności za wschodnią politykę Unii, znaczenie naszego kraju rosło. Inna rzecz, na ile myśmy potrafili to wykorzystać w konkretnych negocjacjach z Amerykanami, w tym, na przykład tych dotyczących uzbrojenia. Czy jednak żeśmy nie stawiali się w pozycji zanadto wasalnej? Niemniej budowaliśmy instrumenty, które pozwalałyby nam naprawdę mieć znaczenie.

A czy to nie jest tak, że tym głównym instrumentem to była pozycja Polski w Unii Europejskiej? Innymi słowy, że była taka zależność: im silniejsza pozycja Polski w Brukseli, tym silniejsza jest nasza pozycja w Pekinie, Moskwie czy w Waszyngtonie.

Tak, silna pozycja plus jeszcze nasza specjalizacja w Unii, czyli polityka wschodnia, do której mieliśmy legitymację. Dzięki temu rosło nasze znaczenie w oczach Waszyngtonu.

Czyli polityka amerykańska wobec Wschodu w jakiś tam sposób brała pod uwagę głos ekspercki z Polski?

Byliśmy ważnym wsparciem i mieliśmy wszelkie szanse, żeby takim wsparciem pozostać. Amerykanie też muszą wbrew pozorom na różnych odcinkach współpracować z różnymi graczami. Nawet jeżeli mieliśmy wielką szansę, aby się ulokować jako istotny gracz, to bardzo skutecznie ja rozmontowaliśmy, redukując swoje znaczenie w Unii oraz politykę wobec Wschodu. Ustawiliśmy się rzeczywiście na takich totalnie wasalnych pozycjach, czego najlepszą ilustracją było to słynne zdjęcie z prezydentem Dudą stojącym obok siedzącego Donalda Trumpa. Ono byłoby nawet śmieszne, gdyby nie oddawało istoty relacji wzajemnych.

Natomiast to, co robimy teraz jest czymś, mam wrażenie, jeszcze groźniejszym. Nawet jeśli byliśmy peryferyjnym sojusznikiem, to teraz stajemy się peryferyjnym problemem. Dalej jesteśmy peryferyjni, tylko trochę inaczej. Peryferyjnego sojusznika może się nie traktuje z wystarczającą atencją, ale peryferyjny problem się po prostu odkopuje w sytuacji, gdy stanie na drodze jakiemukolwiek ważnemu interesowi narodowemu. Obojętnie, czy to jest Rosja, czy to są Chiny, czy to jest współpraca z Niemcami w sprawie Nordstreamu.

Jak rozumiem, według Pani musimy wrócić do tych instrumentów oddziaływania, które mieliśmy?

Dziś jesteśmy w innym świecie, nie ma już powrotu, trzeba budować od początku. To jest długa i skomplikowana droga, ale dzisiaj na pewno należy to zrobić poprzez budowę relacji z Niemcami, poprzez wzmacnianie naszej pozycji w Unii i poprzez odbudowywanie naszych kompetencji w polityce wschodniej. Trudne przedsięwzięcie.

Przejdźmy do tematu naszych relacji z Rosją. One w tym momencie są w dużej mierze zamrożone. To co rosyjskie to złe. W zasadzie na żadnym szczeblu władza nie utrzymuje relacji z Rosją. Trochę współpracują samorządy i biznes, ale to jest wszystko. Czy nie sądzi Pani, że przez to mamy przyklejoną łatkę rusofobów, która nam politycznie mocno ciąży?

Myślę, że łatka rusofobów w ogóle nie jest dziś naszym problemem. To był problem kiedyś i został skutecznie rozwiązany. Dzisiaj za łatkę rusofobów nikt nie będzie nas gnębił albo gorzej traktował, bo Unia się przekonała, że mamy powody czuć się zagrożeni. Zdarzył się Krym, zdarzył się Donbas, zdarzyła się Białoruś, a Rosja ma dziś totalnie autorytarny system władzy. Naszym problemem jest łączenie takiej histerycznej, antyrosyjskiej narracji, z równoczesnym działaniem na rękę Rosji i brataniem się ze wszystkimi przyjaciółmi Rosji w Unii Europejskiej, takimi jak Salvini, Orban, czy Le Pen. To jest widoczne i to niszczy naszą wiarygodność, bo z jednej strony histeryzujemy, a z drugiej strony na całego gramy przeciwko Unii Europejskiej.

A jak ta polityka wobec Rosji powinna Pani zdaniem wyglądać? Jeżeli opozycja przejmie władze, to należy oczekiwać jakiegoś rodzaju resetu z Rosją?

Nie ma mowy o żadnym resecie relacji z Rosją. Do resetu potrzeba dwojga, a Rosja nie jest tym zainteresowana i nie jestem przekonana, czy my powinniśmy być czymś takim zainteresowani.

A poprawa relacji na poziomie akademickim, samorządowym, organizowanie wymiany młodzieży?

Przede wszystkim to sama Rosja nie jest tym zainteresowana, a my nie powinniśmy się o to prosić. Na początku musimy odbudować swoją pozycję w Unii. Nie możemy startować do Rosji z pozycji siedzenia na chodniku. Moskwa patrzy na politykę kategoriami siły i jeżeli my dziś jesteśmy słabi, to oni tak nas będą traktować. Dopiero mając silniejszą pozycję w Unii, możemy wyjść do Rosji z jakąkolwiek propozycja w wybranych, korzystnych dla nas obszarach, żeby oni ją przyjęli ze zrozumieniem, a nie z butą. Myślę, że to są głównie obszary ekonomiczne, na pewno też relacje międzyludzkie, ale to jest bardzo trudne, bo Rosja nie jest zainteresowana taką współpracą.

Czyli jak ma być z tą wymianą młodzieży czy stypendiami dla naukowców? Powinniśmy znaleźć na to pieniądze czy nie?  Mnie na przykład bardzo dziwi, że nasze uniwersytety praktycznie nie współpracują z Rosjanami. Rosyjscy naukowcy bardzo chcieliby przyjechać do nas na stypendium, ale sami nie mają pieniędzy, a po naszej stronie możliwości są bardzo ograniczone.

To na pewno jest potrzebne, nie przeceniałabym jednak wagi takiej współpracy. Trzeba zrozumieć, że w tym momencie jest bardzo mocne jej przystopowywanie po stronie rosyjskiej.

A patrząc długofalowo, wierzy Pani w pojednanie polsko-rosyjskie?

Pojednanie to jest słowo, które jest możliwe tylko w razie bardzo poważnej zmiany reżimowej w Rosji. Ten reżim totalnie nie jest tym zainteresowany.

Reżim PRL też nie był zainteresowany pojednaniem z Niemcami, ale jednak ta działalność międzyludzka wspierana przez lata przez Kościół katolicki, różnego rodzaju organizacje społeczne czy uczelnie, zbudowała jakąś masę krytyczną. Przy zmianie władzy w Polsce to pojednanie okazało się możliwe. Ja się boję, że nawet jak będzie polityczna zmiana w Rosji za jakiś czas, to tej masy krytycznej po prostu nie będzie, bo te kontakty są zerwane.

Z Rosją to jest bardziej skomplikowane. Nawet jeżeli będzie jakaś zmiana reżimu w Rosji, to nie jest pewne, że to będzie dobrze funkcjonująca, stabilna demokracja. Pojednanie z takim państwem jest trudniejsze. Dodatkowo musiałoby się zbiec bardzo wiele czynników: zmiana u nas i zmiana u nich, przy czym ta zmiana u nich jest dużo ważniejsza. Z kolei my musielibyśmy odejść od czegoś, co jest niestety nawykiem polskiej polityki wewnętrznej, i to, muszę z całą uczciwością powiedzieć, po obu stronach. Mam na myśli to okładanie się tym kijem rosyjskim, gdy jedni o drugich mówią, że są zdrajcami i szpiegami rosyjskimi. W takich wewnętrznych warunkach i w takiej instrumentalizacji tej Rosji, niezwykle ciężko budować pojednanie. Dodatkowo przecież w mentalności społecznej jest tak głęboko osadzone poczucie wrogości, że musi naprawdę sporo czasu minąć, żeby zobaczyć jakąś zmianę.

Czy Polska powinna odgrywać rolę przyjaciela na każdą pogodę dla Ukrainy, czy jednak nasz polityka wobec tego kraju powinna być bardziej zniuansowana?

Odrzucam wizję czarno-białego świata, podzielonego na przyjaciół i wrogów. Kluczem do Ukrainy jest odbudowanie naszej pozycji w Unii. Dziś oni nas w bardzo wielu relacjach omijają – z Niemcami rozmawiają bez nas, z Amerykanami rozmawiają bez nas… Trudno zresztą, żeby oni w rozmowach z Amerykanami szukali u nas jakiegoś wsparcia, skoro dziś mamy z Waszyngtonem gorsze relacje niż oni. Prezydent Ukrainy spotkał się z Joe Bidenem a Andrzej Duda nie. Żebyśmy mogli odbudować relacje z Ukrainą trzeba, moim zdaniem, budować infrastrukturę instytucjonalną, coś czego w sumie nie zbudowaliśmy, a co istnieje w relacjach z Rosja. Chodzi o jakiś rodzaj Centrum Dialogu i Porozumienia, o forum współpracy historycznej. Potrzebujemy po prostu dobrze osadzonej współpracy.

Wydaje mi się, że już to jest – przecież Ukraińcy milionami tu przyjeżdżają.

To nie jest struktura współpracy instytucjonalnej, to jest po prostu migracja zarobkowa, która jest też bardzo ważnym wątkiem naszych relacji.

Odbudowa relacji społecznych nastąpiła w tym sensie, że nawet jeżeli przyjeżdża tutaj milion Ukraińców, czy być może więcej, to nie ma konfliktów ze społecznością polską.

To jest bardzo ciekawy wątek. Były badania zrobione, zresztą przez Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, z którego wyszło, jak bardzo pozytywnie Polacy się odnoszą do migrantów zarobkowych, zarówno z Ukrainy, jak i z Białorusi. To jest, w pewnym sensie, pozytywnie zaskakujące, bo przy tak homogenicznym narodowo społeczeństwie spodziewano się, że będzie gorzej. Natomiast my potrzebujemy, nie tylko z powodu Ukraińców, przemyślanej polityki migracyjnej. Migranci z Ukrainy to jest wielka szansa, która przychodzi do nas, a my nie korzystamy z niej w wystarczającym stopniu. Z drugiej jednak strony trzeba rozumieć, że ta nasza szansa jest również wielką stratą dla Ukrainy. Nie znajdziemy więc zrozumienia w Kijowie, jeśli zaczniemy większej liczbie migrantów dawać karty stałego pobytu, co powinniśmy robić. To akurat przykład obszaru, gdzie trudno oczekiwać współpracy. My to powinniśmy robić w, dobrze pojętym, własnym interesie. Natomiast przestrzenią do współpracy jest to, jak tą rosnącą mniejszość ukraińską traktujemy. Nie oczekujemy asymilacji, natomiast w przemyślany sposób organizujemy integrację społeczną Ukraińców.

Nie oczekujemy asymilacji?

Nie. Asymilacja to jest wtopienie. To jest pozbawienie ich kultury. Musimy absolutnie okazywać szacunek dla ich kultury i odrębności, ale zaoferować sprawną integrację, czyli naukę języka czy ścieżki dla dzieci ukraińskich w polskich szkołach itd.

Wróćmy jeszcze na chwilę do pozycji Polski w regionie.  Rząd PiS zaczął z wielkimi ambicjami, które jednak spełzły na niczym i dziś można powiedzieć, że ugrzęźliśmy na ruchomych piaskach tego Międzymorza. Wielki projekt polityczny skurczył się do rozmiaru programu współpracy infrastrukturalnej, nazwanej Trójmorzem, które jest, postawiłbym taką tezę, mało znaczące. Czy Pani się z taką tezą zgodzi?

Tak, mam wrażenie, że to był grzech pierworodny. Pomysł budowania współpracy w regionie na osi Północ-Południe nie jest zły, ale trzeba mieć pod to fundamenty. Jedynym realnym fundamentem do budowania jest w obecnej sytuacji Unia Europejska, w tym Niemcy. Tymczasem my zaplanowaliśmy projekt wykluczający Niemcy i będący w kontrze do Unii. To spowodowało zdystansowanie się potencjalnych partnerów. Gdybyśmy współpracę regionalną budowali z pozycji silnego członka Unii, który umie zorganizować fundusze i polityczne wsparcie w ramach Unii, w tym ze strony Niemiec, to by się mogło powieść. Natomiast robiąc to w kontrze do wszystkich, byliśmy z góry na straconej pozycji.

A czy my możemy być takim realnym liderem regionu? Czy to jest Pani zdaniem w ogóle wykonalne?

Z przywództwem jest tak, że nie można się samemu obwołać królem, tylko inni muszą to przywództwo uznać.

Mamy ku temu potencjał?

Mieliśmy. Przy czym to musiało być takie przywództwo bardzo wyrafinowane i demokratyczne, bo my nie mamy mandatu, żeby rządzić w regionie. Niewątpliwie jednak mogliśmy liczyć na to, że nasz większy potencjał zostanie w przez sąsiadów uznany i że z naszym głosem będą się liczyć. Teraz nawet tego nie mamy.

Mówi się, że XXI wiek będzie stuleciem Azji. Jak Pani widzi nasze relacje z tym kontynentem? Mówiąc Azja myślimy Chiny, czy jednak powinniśmy patrzeć szerzej? Czy powinniśmy robić jakiś polski piwot w kierunku Azji, czy też jednak, Pani zdaniem, to nie jest kwestia ważna, bo nasze interesy są gdzie indziej?

To jest kwestia potencjału naszego instrumentarium polityki zagranicznej. Trzeba to budować po kolei – zaczynać od Unii, gdzie mamy straszne deficyty. W moim przekonaniu nie jesteśmy w stanie odbudować się wszędzie równolegle. Dlatego ja osobiście uważam, że trzeba się odbudowywać w Stanach i w Unii, w tym w jej krajach członkowskich. Równocześnie, oczywiście, utrzymując jakiś poziom zainteresowania Azją. I to jest tak, jak z Rosją – inaczej będą z nami rozmawiać, jak będziemy mieć mocniejszą pozycję w Unii Europejskiej. Dodatkowo, choć nie jestem tu specjalistką, relacje z Azją muszą mieć głównie wymiar ekonomiczny, a to oznacza, że trzeba tam zbudować instrumentarium promocji ekonomicznej.

Tak, i to się dzieje, w tym sensie, że tę rolę przejęły samorządy. Chińczycy, żeby budować relacje ekonomiczne z Polską, potrzebują tego parasola władzy publicznej i samorządowcy go dają.

To jest oczywiste. Tylko my dla Chińczyków nie jesteśmy nawet partnerem na poziomie prowincji. My na początku musimy zdefiniować nasze interesy, jeśli chodzi o unijną politykę wobec Chin. Dla przykładu, brakowało dyskusji co w umowie inwestycyjnej z Chinami było naszym interesem, co do niej zostało wprowadzone przez stronę polską. Myśmy tego po prostu nie zrobili, a po uzgodnieniu umowy zaczęliśmy narzekać na Niemców, że umowa chroni ich interesy. Polska też być może mogła, wraz z gronem krajów, forsować rzeczy ważne dla siebie. Tylko trzeba je było najpierw zdefiniować.  A tak się nie stało. To jest nudne, to jest żmudne, ale to przynosi efekty. I to jest taka pierwsza lekcja do odrobienia. W dalszej kolejności możemy sobie budować własne relacje z Chinami, jak będziemy mieli zdefiniowane, czego chcemy w ramach Unii i jakie sobie otworzymy ścieżki w unijnej polityce handlowej i inwestycyjnej z Chinami.

Nasza polityka zagraniczna, w ogóle postrzeganie świata przez naszą elitę polityczną, przebiega trochę wedle zasady „nasza chata z kraja”. Nas interesuje to, co dzieje się w naszym bezpośrednim otoczeniu, kwestie globalne są bardzo mało obecne w polskiej debacie. A przecież w polityce europejskiej ich znaczenie jest rosnące. Czy Polska w tych dyskusjach powinna brać udział? I jeżeli tak, to jakie z tematów globalnych powinny być dla nas najważniejsze, i czy w ogóle mamy zasoby, żeby taką bardziej globalną politykę prowadzić? Bo to już jest nie tylko Azja, ale i kwestie globalnego wymiaru środowiskowego, zmian klimatycznych, walki z biedą i pomocy rozwojowej – cała masa rzeczy, które w Europie są bardzo ważnymi tematami. Wszystkie duże kraje europejskie o tym rozmawiają, a my nie.

W moim przekonaniu powinniśmy prowadzić politykę lokalną, ale mieć wiedzę i agendę z poziomu globalnego. Tak, aby wtedy, kiedy jest potrzeba, mieć odpowiednich ludzi, odpowiednie zasoby i odpowiednią wiedzę. Jeżeli Polska chce, a widać, że musi, w tej polityce uczestniczyć, to uprawia ją poprzez instytucje Unii Europejskiej. Musimy mieć jednak instrumenty do uczestniczenia w europejskiej polityce np. pomocy rozwojowej, która pomaga w krajach, z których może być presja migracyjna. I takie instrumenty, jak pomoc rozwojowa powinny być budowane w znacznie większym stopniu niż dzieje się to obecnie.

Podobnie z naszą armią. To też instrument, który w razie potrzeby możemy użyć globalnie, tak, jak wtedy, gdy byliśmy na misjach w Iraku czy Afganistanie. Czy tych instrumentów użyjemy, czy tego nie zrobimy, to już jest inna historia, ale mając takie instrumentarium, mamy kartę przetargową w polityce europejskiej. A od niej prawie wszystko zależy w naszej polityce zagranicznej.

 

Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz — z wykształcenia socjolog, z praktyki politolog, specjalizuje się w sprawach polityki międzynarodowej. Przez lata związana z Ośrodkiem Studiów Wschodnich. Pełniła funkcję podsekretarza stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych (2012-14) oraz ambasadora RP w Federacji Rosyjskiej (2014-16). Po zakończeniu służby dyplomatycznej objęła stanowisko dyrektora programu Otwarta Europa Fundacji im. Stefana Batorego, a następnie funkcję dyrektora think tanku forumIdei. Obecnie dyrektorka Instytutu Strategie 2050.

 

Transkrypcja oraz wstępna redakcja: Wojtek Marczewski

Autor zdjęcia: Krzysztof Hepner

 

Budzenie politycznego olbrzyma – z prof. Jarosławem Flisem rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Dlaczego PiS widzi w samorządach polityczną konkurencję?

Jarosław Flis: Bo nią są. I to podwójnie – silna jest w nich parlamentarna opozycja, a jeszcze silniejsze są lokalne ugrupowania, które często pokonują kandydatów PiS-u. W historii samorządowej słabości PiS-u ogromną rolę osobiście odgrywa Jarosław Kaczyński. On nie ma doświadczeń samorządowych, przeszkadza mu autonomia samorządów. W jego świecie obowiązuje podział na wyznawców i wrogów. Do tych drugich zalicza się każdy, kto nie uznaje generalnych diagnoz prezesa. Ponadto wokół PiS-u, szczególnie na poziomie lokalnym, gromadzą się ludzie z różnych powodów zawiedzeni, wykluczeni… Część z nich doświadczyła nieudanych prób zmian rzeczywistości po 1990 roku. W wielu miejscach rzeczywiście wygrywały wówczas patologiczne układy. Kiedyś Krzysztof Martens, jeden z SLD-owskich baronów w kadencji 2001–2005, powiedział, że miejscowi politycy lewicy oraz byli ubecy, z których część została bandytami, tworzą lokalne układy, bo razem piją, i to żadna tajemnica. Przykładem była afera starachowicka. Jeden krąg towarzyski rozszedł się w różne strony: część poszła do polityki, część do biznesu, a część do przestępczości. Nie ja postawiłem taką diagnozę ani nie Jarosław Kaczyński, lecz polityk SLD. Mówi się, że Porozumienie Centrum powstało z buntu burmistrzów. Wszczęli go, gdy zaczęli przegrywać z postkomunistycznymi układami. To sprawiło, że prezes przestał ufać samorządom, gdyż dostrzega w nich stale powracający układ.

Dziś jednak sytuacja wygląda inaczej. Po pierwsze, samorządy wydają unijne środki, więc są kontrolowane przez UE. Po drugie, rząd PiS-u rękami CBA chętnie by pokazał, jak samorządy marnują pieniądze. Po trzecie, zwiększa się kontrola społeczna nad działaniami samorządów. Dlatego dziś kreowanie samorządów na wroga ludu to chyba strzał kulą w płot.

Daleki jestem od tego, by opisywać jakąkolwiek instytucję władzy jako ucieleśnienie raju na ziemi. Piotr Sztompka zawsze powtarza, że Polacy we krwi mają podchodzenie do władzy ze sceptycyzmem, nawet jeśli sami ją wybrali. Przekonanie, że władza wie lepiej i nam, maluczkim, nie wolno jej oceniać, bo ona zajmuje się ważnymi sprawami, zakorzenione jest raczej w kulturze wschodniej.

Ależ właśnie powiedziałem, że władzy – szczególnie samorządowej – należy patrzeć i patrzy się na ręce.

Oczywiście, że tak powinno być i tak się dzieje, lecz trochę brakuje do ideału. Raport profesora Jerzego Hausnera dobrze przedstawia dysfunkcje w samorządzie. Wiele rzeczy dałoby się poprawić. Kaczyński też w wielu sprawach zwraca uwagę na realne problemy, które bolą część obywateli, chociażby na przewagę urzędujących wójtów czy burmistrzów w walce o reelekcję. Niestety, udziela zupełnie nieprzemyślanych odpowiedzi. Moim zdaniem przykładem chybionego rozwiązania jest dwukadencyjność. W tym miejscu trzeba wrócić do lokalnej bazy społecznej PiS-u. Postkomunistyczne układy w przytłaczającej większości nie przetrwały. Wiele spośród osób niegdyś sfrustrowanych sytuacją w samorządach wzięło się w garść i z czasem skupiło w tej garści władzę. Wielu z tych, którzy robili to pod szyldem PiS-u, później się z tą partią poróżniło, bo w niej wyraźnie przewagę zaczęli zyskiwać tacy, którzy w walce o lokalną władzę sobie po prostu nie radzą – wskazują na to wszystkie możliwe analizy od trzech kadencji. Ich frustracja, w połączeniu z podejrzliwością prezesa, nadaje ton całej partii i jest dla niej wielkim obciążeniem.

Jak zatem ocenić zaangażowanie partii szczebla krajowego w samorządy?

Polska jest ewenementem pod względem słabego zaangażowania na poziomie lokalnym ogólnokrajowych partii politycznych. W żadnym kraju europejskim nie spotkamy się z podobną sytuacją. Wydaje się nam, że partie nie powinny się wtrącać… Nie, to jest kompletna nieprawda. W Portugalii czy Niemczech normalność polega na tym, że w wyborach samorządowych w niemal każdej gminie kandydują przedstawiciele partii ogólnokrajowych.

Pod koniec PRL-u PZPR był tak słaby, że sporo osób o wysokich kompetencjach i wartościach etycznych – krótko mówiąc, fachowców, i to uczciwych – nie chciało zapisać się do partii. Nie blokowało im to kariery całkowicie, tylko ustawiało ich na innej ścieżce. Dlatego mamy dwie tradycje: fachowiec, ale bezpartyjny, oraz działacz partyjny, choć niekoniecznie fachowiec. Partia czuła potrzebę, by pokazywać władzę także poprzez nominację. Niekompetentny partyjniak był dyrektorem, lecz musiał się popierać kompetentnym zastępcą. Tamten dyrektorem zostać nie mógł, bo nie chciał zapisać się do partii. Ta spuścizna wciąż daje przewagę tym samorządowcom, którzy odcinają się od partii.

Warto pamiętać o jeszcze jednym elemencie – życiu wewnętrznym we wszystkich polskich partiach. Dla osób żyjących polityką, czyli posłów z tylnych rzędów, samorząd – na przykład burmistrz czy prezydent – jest najgroźniejszym konkurentem. Może więcej i jego pozycja jest mniej zagrożona niż posła. Dlatego partie w wyborach lokalnych często wystawiają słabych kandydatów; wolą, żeby wygrał przeciętniak, zależny od struktur. Najgorsze, co mogłoby się wydarzyć, to zwycięstwo naszego „faceta z jajami i głową”. Najcelniej ujął to anonimowy poseł PiS-u w „Dzienniku Wschodnim”, gdy przed wyborami 2018 roku partia zastanawiała się, kogo wystawić w Lublinie: „Wiemy, że nie mamy żadnych szans przeciwko Żukowi, ale dla nas najważniejsze jest to, żeby nie pojawił się ktoś, kto za rok zamiesza na listach w wyborach do sejmu”.

Na kogo postawili?

A kto nie zamiesza na listach wyborczych? Jeden z posłów, który już i tak na nich figuruje. Partie z jednej strony są za słabe, żeby wygrać, ale z drugiej strony nie chcą dopuścić kogoś, kto będzie wygrywał. Ci posłowie przywykli, że startując w wyborach samorządowych, przegrywają. Mają to wkalkulowane w strategię.

Badania pokazują, że ludzie dobrze oceniają samorząd. Mimo to głosują na partię, która w DNA ma wpisaną antysamorządowość. Czym wytłumaczysz ten paradoks?

Opozycja za mało gra kartą samorządową. Przecież Platforma Obywatelska ma swoją opowieść o decentralizacji. Jako pierwsza wyprowadziła z Warszawy dwie instytucje: do Krakowa pojechało Narodowe Centrum Nauki, a do Gdańska – Polska Agencja Kosmiczna. Przez osiem lat można było jednak przeprowadzić głębszą decentralizację instytucji, w dodatku nawet to, co się udało, nie było eksponowane.

Druga rzecz jest taka, że wyborcy nie przyjmują decentralizacji w pakiecie. Nie widzą realnego zagrożenia dla samorządu ze strony centrum. Powiedzmy sobie szczerze: PiS też wie, że gdyby otwarcie chciał ograniczyć samorząd w Polsce – nie przycinać go jak drzewka bonsai, ale ustanowić we władzach samorządowych struktury rodem z PiS-u – na pokładzie natychmiast podniósłby się bunt. Kaczyński musi się z tym liczyć, tym bardziej że Polacy są całkowicie odporni na naciski rządu w rodzaju „wybierzcie naszych, to sypniemy groszem”. To już za Platformy nie działało.

Ostatnim dobrym przykładem odrzucenia ofert władzy były wybory w Rzeszowie. W zasadzie kampania kandydatów rządowych sprowadzała się do debla: „Damy wam dwa wozy strażackie, a wy nam oddajcie miasto”.

To zła metoda. Ktoś, kto mówi: „Słuchajcie, wybierzcie naszego, to będziemy dla was mili”, przyznaje się, że aktualnie jest niemiły. Taki przekaz trzeba rozumieć następująco: nas nie interesuje, czy wam się będzie żyło dobrze czy źle; troszczymy się wyłącznie o to, żeby nasi koledzy dobrze żyli z obsługi was – mieszkańców. Mieszkańcy mówią wtedy: „Dziękujemy, ale nie”.

Za dwa lata będą wybory parlamentarne. Jeśli opozycja przejmie władzę, będzie mogła dać więcej władzy samorządom. Powinna już rozwinąć sztandary.

Wyobraźmy sobie, że opozycja przejmuje władzę, a pan profesor zostaje doradcą nowego rządu. Czy zaproponowałby pan usamorządowienie Polski i decentralizację, de facto nieukończoną?

Na pewno wiele akcentów można poprzesuwać i pozmieniać kompetencje. Oczywiście należy czynić to ostrożnie, po dyskusji, żeby ograniczyć liczbę pretekstów do ogólnopolskiej rywalizacji. Trzeba wziąć pod uwagę także doświadczenia pandemii. Może pewne rzeczy dałoby się zdecentralizować, ale niektóre powinniśmy centralizować. Województwa nie będą sobie same negocjować zakupu szczepionek

Ale już punkty szczepień mogą organizować.

Punkty szczepień owszem, bo tak właśnie działa zasada pomocniczości.

Decentralizacja może poprawić także jakość proponowanych przez państwo usług. A deglomeracja?

Jestem jej zwolennikiem. Jej wartość dobrze widać na przykładzie wspomnianego Narodowego Centrum Nauki. Naukowców z Warszawy wreszcie można spotkać w ekspresie do Krakowa.

Mocny argument. Do tej pory zawsze było odwrotnie?

Gdy mówiłem o kontaktach z liderami opinii, zawsze powtarzałem studentom: „Poza bankietami i gabinetami liderzy opinii spotykają się w jeszcze jednym miejscu, tylko że ono dotyczy wszystkich poza warszawiakami”.

Pociąg…

Tak. Ekspres do Warszawy. Z punktu widzenia krakowskich elit można w nim spotkać dowolny układ. Można jechać z prorektorem. Można pojechać z dyrektorem muzeum. Można spotkać marszałka.

Pandemia pokazała, że nauczanie, spotkania czy konferencje da się prowadzić zdalnie. To może być argument przeciwko deglomeracji.

Myślę, że wróci „normalność”, niemniej jednak rozproszone instytucje skutkują innymi rodzajami dystrybucji prestiżu, podatków, obsługi administracyjnej i technicznej. Skupienie krajowych urzędów w Warszawie pociąga za sobą nawet centralizację portierów… Przede wszystkim urzędy państwowe są ośrodkami cywilizacji.

Ludzie zazwyczaj nie żyją samotnie. Jeśli ktoś zechce się przenieść do instytucji centralnej poza stolicą, jego współmałżonek będzie musiał znaleźć nową pracę. Powiedzmy sobie jednak szczerze – w tym momencie to nie jest przeszkoda nie do przebycia, praca czeka na człowieka jak kraj długi i szeroki. Ponadto koncentracja ścieżek kariery to samonapędzająca się machina. Jeśli zaś chodzi o rozwój komunikacji, coraz łatwiej jest dojechać nie tylko do Warszawy. Dziś również podróż do Wrocławia trwa znacznie krócej.

Wspomniałeś o elemencie cywilizacyjnym dla mniejszych ośrodków. Myślę, że deglomeracja byłaby dla nich szansą, podobnie jak dla poszczególnych regionów. Nie ma powodów, by ministerstwo gospodarki urzędowało w Warszawie, skoro gospodarczym centrum Polski jest Śląsk.

Ministerstwa to rzecz dyskusyjna, lecz już samodzielne instytucje centralne warto rozproszyć. Za dekoncentracją centralną powinna iść też regionalna. Wojewódzki Urząd Pracy nie musi mieć siedziby w Krakowie, skoro można ją zorganizować w Bochni. Nawet z Olkusza prawdopodobnie łatwiej jest dojechać do Bochni niż na Basztową w Krakowie. Oczywiście z Gorlicami czy Nowym Sączem jest trochę gorzej, lecz może szybciej doczekalibyśmy się dwupasmówki w tym kierunku.

Instytucje publiczne to nie tylko ośrodki, lecz także symbole cywilizacyjne. Świetnie widać to na przykładzie gmin wiejskich, gdzie największym oporem przed likwidacją szkoły nie są kłopoty z pracą czy dojazdem dzieci, lecz strach przed utratą źródła prestiżu dla danej miejscowości. Gdyby na poważnie i konsekwentnie punktować korzyści z centralizacji, to w zasadzie po co nam te „dziadowskie” uniwersytety w Polsce. Lepiej wysyłać naszych studentów od razu na jakąś porządną uczelnię – do Cambridge albo Oxfordu. Nie robimy tego jednak, z identycznego powodu.

Kryterium dobrego państwa są sprawne instytucje. Dzisiaj oceniamy skuteczność władzy na podstawie jej umiejętności budowania odporności na kryzysy wpisane w naszą rzeczywistość – czy to będzie kryzys pandemiczny, terrorystyczny czy klimatyczny. Pandemia, zamiast budować solidarność samorządu z centrum, stworzyła pole do rywalizacji między rządem a samorządem. Kto się lepiej sprawdził, samorząd czy centrum? 

Na tym polu toczą się dwie bitwy. O jednej wiem mało, a chciałbym wiedzieć więcej, o drugiej trochę już wiadomo i dotyczy majowych wyborów. Rząd odbił się od oporu samorządów jak od ściany. Wybory w Polsce wymagają powszechnej zgody. Kropka. Owszem, zawiaduje nimi centrum, lecz są vetoplayerzy, którzy mówią, tak jak wójt Korycina, że on nie widzi możliwości przeprowadzenia wyborów. Państwo próbowało założyć bajpasy i wiemy, jak to się skończyło.

Pierwsza bitwa (wymaga uważnego opracowania) toczy się o edukację, która jest w rękach samorządów. Nie wiemy, kto w jakim stopniu skutecznie wprowadzał tu innowacje i pilnował przestrzegania standardów. Pewna mała gmina wiejska zorganizowała wszystkim dzieciakom komputery do zdalnego nauczania. Pilnowano, żeby żaden uczeń nie został bez tego koniecznego narzędzia. To najlepszy przykład skutecznego działania zdecentralizowanej Polski. Czy tak było wszędzie? Ciekawie było porównać wyniki tegorocznych matur i egzaminów z tymi z wcześniejszych lat, tym bardziej że zapewne czeka nas czwarta fala zakażeń.

W połowie sierpnia 2020 roku samorządy wystosowały do ministerstwa list z prośbą, żeby od września nie puszczać dzieci do szkoły, bo nauka stacjonarna grozi zwiększeniem zachorowań. Proponowały, żeby zacząć rok szkolny od nauczania hybrydowego. Samorządy przewidziały, jakie mogą być konsekwencje puszczenia dzieciaków na żywioł. Okazało się, miały racje.

Dlatego przydałoby się rzetelne opracowanie, z wykazem plusów i minusów podejmowanych działań, z odwołaniem się do dobrych praktyk, które pokazałyby, jak samorządy radziły sobie z edukacją w dobie pandemii. Wiele wskazuje na to, że usamorządowienie wielu działań przekłada się na sprawniej działające instytucje publiczne. Pandemia wymuszała rozwiązania tworzone ad hoc, a mimo to wiele z nich się sprawdziło. Z drugiej strony zobaczyliśmy państwo w akcji. Reagowało na różne kryzysy, choć popełniało też błędy, co w takich sytuacjach jest nieuniknione. Dobrze oceniam też przepływ informacji między samorządami. One wiedziały, że muszą się kontaktować, wymieniać doświadczeniami. Powstawały wspólne stanowiska i rozwiązania. Tak działa samorządowa wspólnota sieciowa.

Ten rodzaj zaufania i współpracy był widoczny też między ludźmi. Sytuacja graniczna, jaką wywołała pandemia, rzeczywiście przełożyła się na doświadczenie solidarności oraz przekonanie, że – szczególnie w samorządzie – polityka podziału musi ustąpić miejsca polityce współpracy. Tak czy inaczej PiS wyszedł z konfrontacji z samorządami w sprawie wyborów „kopertowych” (na szczęście się nie odbyły) mocno poobijany.

Nie lubię porównań do komuny, ale w 1988 roku prowadziłem w ramach obozu studenckiego badania na temat kultury żydowskiej i świadomości ludności Podkarpacia. Rozmawiałem między innymi z byłym zawodowym przedwojennym kapralem w Rymanowie-Zdroju. Był dumny, że przechował w swojej chałupie zastępcę Mosze Dajana. Kapral zawodowy z małego miasta nie kojarzył się w przedwojennej Polsce z dumą z osiągnięć armii Izraela… Opowiadał, jak tępiono go za komuny, a przypominam, że to był rok 1988: „Oni mi mówią, że ja pańskiej Polsce służył, ale im tę waszą komunistyczną Polskę też kiedyś szlag trafi. Ha, teraz kinole opadły”. Utkwiła mi w pamięci ta fraza.

Zobaczymy, jak teraz kinole opadną po tych wszystkich sporach. W samorządzie drzemie polityczna siła. Obecnie w Czechach na prowadzenie w sondażach wysunęło się ugrupowanie Sojusz Piratów i Starostów, czyli odpowiedników naszych burmistrzów. Rozjuszanie lokalnych elit, nie tylko w Czechach, ale i w Polsce, nie najlepiej świadczy o instynkcie samozachowawczym PiS-u.

 

 

Jarosław Flis – socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger (Zygzaki władzy). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Profesor uczelni na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Członek powołanego na Uniwersytecie Jagiellońskim zespołu Centrum Badań Ilościowych nad Polityką. Specjalizuje się w socjologii polityki, public relations oraz kwestiach związanych z zarządzaniem instytucjami publicznymi.

Kilka myśli o brzasku na koniec długiej i przygnębiającej nocy :)

 

  1. Kukiz jest w tym wszystkim najmniej istotny. Człowiek, który uważał się kiedyś za lidera trzeciej siły w państwie, właśnie skończył się raz na zawsze, jest klaunem i karykaturą wszystkiego, co obiecywał. Jego historyczna rola sprowadzi się w rezultacie do wprowadzenia najbrudniejszej siły (nacjonalistów) do parlamentu i koncertowego roztrwonienia jakiegokolwiek politycznego kapitału. Nie ma takiej deklaracji, której by nie złamał, nie ma takich słów, którym by nie zaprzeczył działaniami. To miłe, że piszecie mu jak fb długi i szeroki, kim jest – zasłużył i warto, by upadek klauna zaopatrzyć w te komentarze. Towarzysz Szmaciak IV RP nie załatwi już ani jednej ‚polskiej sprawy’. To w sumie optymistyczne.
  2. Arcyklaunem jest też J. Gowin. Nie pierwszy raz hamletyzuje, nie pierwszy raz stroi się w piórka obrońcy demokracji. Już o nim tutaj z osobna pisałem. Sytuacja, w której walka o demokrację w Polsce zawisała w parlamencie na nim i jego partyjce, była i jest w gruncie rzeczy nieznośna. Chciałbym, by pamiętali o tym politycy partii prodemokratycznych – można jego kilka szabel, owszem, taktycznie wykorzystać, jeśliby to miało przybliżyć kres szaleństwa, które oglądamy od 2015 r., można pozwolić choć w mikroskali zmazać wszystkie grube przewiny z ostatnich sześciu lat, ale na tym koniec. Potem do widzenia, dobranoc, zwijamy sztandarek i Porozumienie Gowina wraz z jego politykami staje się archeologią, tak jak partie satelickie wokół komunistycznej mateczki-monopartii. Gowin jako choćby najmniejszy z puzzli postpisowskiej układanki to abominacja. Mógł odejść z twarzą, głosując ‚przeciw’ – ale wówczas głosował zawsze ‚za’, chociaż się nie cieszył. Nie współczuję, nie pozdrawiam.
  3. Reasumpcja a la Witek kompletnie nie dziwi – to przecież jest n-ty przykład naruszenia lub złamania procedury parlamentarnej, pogardy dla prawa i standardów od 2015 r. I trzeba będzie kiedyś dopilnować wyciągnięcia odpowiedzialności prawnej wobec sprawców wszystkich tych przypadków. Jeśli tym razem łamanie konstytucji, ustaw, regulaminu sejmu itp. pozostanie bezkarne – nigdy nie naprawimy choroby polskiej demokracji.

4a. Podkreślać trzeba najważniejsze – sama idea pisania ustawy po to, by zaszkodzić albo zniszczyć jedną osobę prawną czy fizyczną – jest niewyobrażalnym skandalem. A to się przecież właśnie dzieje, przy butnych i niepohamowanych tyradach rządzących.

4b. Rewersem zgrozy jest to, że ów podmiot, ta osoba prawna, którą chce się przejąć bądź wyniszczyć ustawą to główne telewizyjne medium ogólnokrajowe krytyczne wobec władzy, empatyczne wobec osób lgbt, pluralistyczne pod względem doboru politycznych gadających głów. To jest najśmielszy po ataku na sądy i trybunały krok w kierunku orbanizacji Polski. Tego puścić płazem nie można.

  1. Dość symetryzmu – jeśli ktoś się jeszcze nie obudził, to jest ostatni dzwonek. TVN nie jest opozycyjnym odpowiednikiem TVPiS – kto tak twierdzi, wystawia swojemu intelektowi jak najgorsze świadectwo.
  2. Pilnujmy języka – w niektórych Waszych najnowszych postach widzę diagnozę, że polskie państwo pisowskie to teraz totalitaryzm albo faszyzm. Nie jest tak póki co, i nie chodzi mi tu o historyczną precyzję stosowania pojęć. Inflacją słów nie zostawiamy sobie w ogóle terminologii na ewentualne jeszcze gorsze a niewykluczone później, ale przede wszystkim bezwiednie dezawuujemy ofiary totalitaryzmów i faszyzmów z przeszłości i teraźniejszości. To, czym staje się Polska od 2015 r., to forma bytu państwowego przecież równie obrzydliwa i godząca w nasze prawa, a jedynie mniej mordercza. Mówiłem wiele razy do mikrofonu, że złotą formułą rządów podłej zmiany jest maślany autorytaryzm bez przemocy, w którym nie trzeba tortur i więzień, a wystarczą zwolnienia, przejęcia, handelki kosztem państwa, odwracanie pojęć (Witkowa nie raz, nie dwa miała czelność odwoływać się do konstytucji) i – przede wszystkim – morze bezprawia. Rządzący wiedzą, że ostrzejsze, przemocowe działanie wywołałoby naszą bezprecedensowo mocną reakcję, zaś deptanie konstytucji, obniżanie standardów, zawłaszczanie państwa przez partię tak ostrych reakcji u części społeczeństwa tak łatwo nie wywoła, pozostawiając je w letargu.
  3. Tym bardziej trzeba walczyć i protestować. Tak, tutaj chodzi o TVN i nie ma co się tego wypierać. O prywatną telewizję z amerykańskim właścicielem (tyle że, zdaje się, USA są i powinny pozostać jednym z naszych głównych sojuszników, polskie media publiczne są tysiąc razy gorsze, a państwo amerykańskie nie wpływa na treści codziennych wiadomości TVN). Przede wszystkim jednak chodzi o wolność jako taką – niech pozbawią nas TVN-u, a mogą nas pozbawiać wszystkiego. Wydaje mi się to naprawdę wiele mówiące, że w tym samym czasie prawie co do dnia do sejmu spłynęła haniebna lex Godek, która – gdyby stała się prawem – doprowadzi do tego, że nie uświadczycie parady równości na ulicy, „Tamtych nocy, tamtych dni” w kinie czy telewizji, a Prousta w księgarni czy antykwariacie. Ile jeszcze swobód można nam bezkarnie odbierać?
  4. Nie jest też przypadkiem, że dokładnie co do dnia sejm przepchnął nowelizację KPA, która jednym głosowaniem pięknie wpisuje PiS w tradycje PRL, skłóca nas dodatkowo z USA (o Izraelu już nawet nie wspominając) i jeszcze pogłębi negatywne zdanie zagraniczne o tym, co się w Polsce dzieje. Sprawa mienia żydowskiego nie jest jednoznaczna (bo trudno sobie wyobrazić jakiekolwiek restytucje bez kompleksowego rozważenia problemu restytucji mienia utraconego przez wszystkich obywateli II RP), ale tak instrumentalne potraktowanie sprawy, niezależnie od kalendarza parlamentarnego, i nawet jeśli jest jakąś szemraną strategią Zjednoczonej Prawicy – to po prostu działanie na szkodę państwa. I to nie tylko wizerunkową. To też zwyczajna podłość i kompletna bezmyślność. PiS nie rozwiąże żadnego problemu polskiej polityki zagranicznej – to będą musieli już zrobić następcy i nie będzie im łatwo.
  5. Skoro doświadczamy kolejnego wielkiego zamachu na wolność, protestujmy na ulicach. Nie okazujmy przesadnej wdzięczności politykom opozycji, że są z nami na demonstracjach – to także przecież ich interes, a pewnie i ich osobiste przekonanie. Nie wyświadczają nam ani łaski, ani grzeczności. Ale też skończmy wreszcie powtarzać, że mamy beznadziejną albo słabą opozycję. To bardzo na rękę podłej zmianie. My na ulicach to jedna strona, oni tam, w parlamencie to druga, a trudno jest i nam, i im. Nie można powiedzieć, by strona opozycyjna milczała tej nocy, albo by zawiodła. A przypomnijcie sobie choćby Strajk Kobiet – ile by osób nie wyszło z radiowozów z powrotem do demonstrantów, gdyby nie szybkie interwencje poselskie/senatorskie. Drobny przykład, ale przecież nie bez znaczenia.

Miejmy nadzieję, że dzisiejszej nocy strona prodemokratyczna z Wiejskiej nie przespała, planując, jak pozbawić *** większości sejmowej i jak walczyć dalej. Jeśli to wszystko ma się udać, stwarzajmy klimat do co najmniej wzajemnej nieagresji a, optymistycznie patrząc, przyszłych porozumień koalicyjnych PO, 2050, Lewicy i PSL. Wiem, to może nie wyjść, ale innej opcji na stole nie mamy.

  1. Bardzo chciałbym wierzyć, że każdy polityk opozycyjny, obojętnie którego szczebla, na tym etapie wie już, że nie możemy być w przyszłości czymkolwiek z tego, czy jest PiS, a mamy być tym wszystkim, czym PiS nie jest i czym nigdy nie będzie. Że standardy trzeba będzie znacząco podnieść, nawet krępując sobie ręce. Poniekąd jednak wiem, że niektórym trzeba o tym przypominać. I to już teraz. Zbyt wielu politycznych młokosów sprowadza politykę do skuteczności, a po drodze żongluje tym co najważniejsze – postulatami ideowymi, zamierzeniami praktycznymi, programem. To też musi się zmienić.
  2. Przykro mi, że rządzący znowu zepsuli nam wakacje. To przecież nie tylko ta smutna środa, ale i następne tygodnie. Ale, jak krzyczeliśmy w Łodzi, i tak „nie ma wakacji bez demokracji”.

Pozdrawiam wszystkich jak najserdeczniej. Wielkie dzięki dla wszystkich, którzy wyszli na ulice i jeszcze wychodzić będą. Nieważne, czy był to Wasz pierwszy, czy dwusetny raz. Dajecie nadzieję na powrót do normalności – nawet jeśli jeszcze długa droga przed nami.

Autor zdjęcia: Marla Prusik

_________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Jak trwoga to do samorządów – Agatą Wojdą wiceprezydentką Kielc i Robertem Maciaszkiem burmistrzem Chrzanowa, rozmawia Jarosław Makowski :)

Jarosław Makowski: Nie jest tajemnicą, że rząd PiS nie lubi samorządów. I że strategia, jaką wobec nich przyjął brzmi – zrzucać na samorządy coraz więcej zadań i jednocześnie ograniczać pieniądze. A bez pieniędzy trudno mówić o skutecznym zarządzaniu. I rozwoju gmin. W ten sposób PiS chce zupełnie zmarginalizować samorządy. Stworzyć wrażenie, że są zbędne. Czy zgadzacie się z tak postawioną diagnozą?

Robert Maciaszek: Samorządy od lat podnoszą ten problem. Przykładów jest mnóstwo. Drobnymi, małymi krokami, ale konsekwentnie, idziemy w stronę centralizacji. W ostatnich latach obserwujemy też zjawisko, które jest jeszcze bardziej niebezpieczne – stałe obniżanie bazy dochodów własnych samorządów. Każda zmiana w systemie podatku dochodowego od osób fizycznych wywołuje duże zmiany w budżetach samorządowych, do których trafia 50% dochodów z PIT. Ostatnie zmiany ustawowe w tym zakresie zmniejszyły dochody mojego budżetu o kilka milionów złotych. A przecież to są właśnie pieniądze, z których zmieniamy nasze miasta zgodnie z oczekiwaniami ich mieszkańców.

Kolejne zapowiedzi dotyczące choćby zwiększenia kwoty wolnej od podatku również uderzą w nasze lokalne budżety. Rząd zrekompensuje sobie ten ubytek dochodów choćby większymi wpływami z podatku VAT, ale samorządy tego zrobić nie mogą. Nam obiecuje się rekompensaty w formie rządowych dotacji. Tylko, że tutaj należy pamiętać o dwóch sprawach. Po pierwsze dotacja to są takie pieniądze, które możemy przeznaczyć tylko na konkretny cel, o który wnioskujemy. Po drugie, dotacje, inaczej niż dochody własne, nie pozwalają nam swobodnie prowadzić własnej polityki rozwoju. To rząd decyduje, czy przyzna nam dotację, czy nie i czy w konsekwencji zrealizujemy zaplanowane działanie.

Co więcej, każda zaoszczędzona przez samorząd złotówka przy realizacji zadania musi zostać rządowi zwrócona. Przy takiej polityce w ciągu kilku lat jesteśmy w stanie całkowicie zachwiać strukturę dochodów samorządów, a tym samym po prostu związać im ręce i uzależnić finansowo od rządu. Co jeszcze bardziej niepokojące, kiedy przyjrzymy się ostatnim rozdaniom rządowych funduszy dla samorządów, widać w nich wyraźnie, że wspierane są głównie te gminy, w których rządzi wójt lub burmistrz wywodzący się z partii władzy lub wspierający partię rządzącą. Zjawisko klientelizmu politycznego ma się u nas coraz lepiej. Za chwilę to rząd w Warszawie będzie decydował, czy powstanie nowy plac zabaw na osiedlu lub przedszkole w Chrzanowie. Możemy się domyślić jaki będzie efekt.

Z jednej strony mamy kaganiec finansowy i antyrozwojowy z punktu widzenia samorządu. Ale z drugiej strony widzimy coś, co można nazwać kagańcem światopoglądowym czy ideologicznym. To, co dzisiaj dzieje się w edukacji i pomysłach, które prezentuje minister Przemysław Czarnek, to jest następująca strategia: za pieniądze samorządu dokonuje się ideologizacja szkoły w duchu narodowo-katolickim.

Agata Wojda: Ta polityczna ideologia wdziera się do samorządów. I polaryzuje ludzi. Radni w Kielcach musieli się zajmować uchwałą: „Stanowisko przeciwko gender”, bo ktoś na polityczne wskazania wprowadza takie uchwały do porządku obrad. Bardzo często te spory o charakterze polityczno-ideologicznym toczą się godzinami na sesjach i mam wrażenie, że emocjonują się tym tylko radni biorący udział w tej dyskusji, zabierają cenny czas, który moglibyśmy poświęcić rozwiązywaniu problemów mieszkańców. Nic dziwnego, że ludzie łapią się za głowy i mówią: „Na Boga, czym wy się zajmujecie”? Natomiast po zmianach w edukacji cały ten zestaw wychowania ideologicznego będzie mieć charakter systemowy. Tak naprawdę samorządy będą prowadzić i firmować edukację, na którą nie będą mieć wpływu w zakresie organizacji. Bardzo niebezpieczne, ponieważ my do subwencji oświatowych dokładamy z roku na rok coraz większe pieniądze. A za chwilę samorząd nie będzie miał wpływu także na swoich pracowników. Ale to jest typowy zabieg tej władzy: nie wprost, tylko po kawałku wydzieranie autonomii samorządom.

Trzeba też powiedzieć, a pracuję w administracji rządowej od kilku lat, że spór między administracją rządową i samorządową jest odwieczny. Samorządy mówiły: „Nakładacie zadania, nie dajecie wystarczających pieniędzy”. Jak świat światem stoi, odkąd są samorządy, ten spór był. Ale to, co robi Prawo i Sprawiedliwość dzisiaj, to zdecydowanie groźniejsze. Nie daje tych pieniędzy, ale mówi: „my wam to zrekompensujemy rządowym programem”. A na czym polega rządowy program w wykonaniu Prawa i Sprawiedliwości? Ano, właśnie na tej korupcji politycznej. Mamy fundusz inwestycji lokalnych, kiedy pieniądze wróciły do samorządów, ale tylko w teorii. Bo nie zostały podzielone transparentnie i proporcjonalnie, tylko po linii partyjnej. Potem słyszymy w telewizji, jak premier Morawiecki chwali się ile to pieniędzy nie trafiło do samorządów w ramach rekompensat. Ale mało kto zajrzy do analiz i sprawdzi, gdzie i na co tak naprawdę trafiły. Samorządy, w których rządzi Prawo i Sprawiedliwość, dostały dziesięć razy więcej dotacji niż samorządy, które są niezależne, bądź też rządzone przez włodarzy opozycyjnych. To jest zakłamywanie i oszukiwanie rzeczywistości. Tylko po to, by wykorzystać ją w celach propagandowych. To jest niebezpieczne.

Agato, jesteś samorządowcem od wielu lat i widzisz, jak przez ten czas zmienił się sposób rządzenia w samorządzie? Bo wydaje się, że kiedyś prezydent lub burmistrz mógł rządzić i podejmować decyzję jednoosobowo. Jednak wiele się zmieniło pod wpływem ruchów miejskich, z których i Ty również się wywodzisz. Czy ten model zarządzania wspólnie z mieszkańcami jest dziś standardem?

Agata Wojda: Gdy włodarze nie byli jeszcze wybierani w wyborach bezpośrednich, byli trochę zakładnikami polityków zasiadających w radach gmin i miast. To, że stali się politykami wybieranymi w wyborach bezpośrednich sprawiło, że mogli powiedzieć, iż ich mandat pochodzi wprost od obywateli i to dało im dużą władzę. A było to jeszcze w czasie, gdy partycypacja społeczna nie była rozwinięta albo w ogóle, albo w niewielkim zakresie. Pamiętam te czasy – wybory w 2002 roku, szesnastoletnie rządy w Kielcach prezydenta Lubawskiego. To było takie klasyczne pojęcie władzy: prezydent to był ktoś zamknięty w ratuszu. Jak udało się raz na jakiś czas zobaczyć wyjeżdżającą z urzędu limuzynę, czy spotkało się prezydenta w sklepie lub na skwerku, to wszyscy patrzyli, jakby zobaczyli papieża albo premiera.

Dziś jest inaczej. Samorządowcy, nie tylko radni, ale również włodarze, to są ludzie z sąsiedztwa. Nikogo już dzisiaj nie dziwi, że prezydent, wiceprezydent czy radny jeżdżą rowerem do pracy. Że zatrzymują się po drodze i rozmawiają z mieszkańcami lub można ich spotkać na koncercie czy przy piwie ze znajomymi. Normalną rzeczą stało się, że ta władza jest również mieszkańcem tego miasta, jak każdy inny.

Dzisiaj mieszkańcy mają ogromną potrzebą współdecydowania i oceniania tego, co dzieje się w ich mieście. Bardzo dobre emocje są na bezpośrednich spotkaniach, gdzie przychodzą ci autentycznie zainteresowani. Mają możliwość wyrażenia swojej opinii, więc siłą rzeczy stają się członkami i współtwórcami jakiegoś procesu. Jak się stajesz członkiem procesu, bierzesz za ten proces współodpowiedzialność. Pozytywny wpływ na poczucie wspólnoty miały budżety obywatelskie, które przecież propagował w Polsce Instytut Obywatelski. Mieszkańcy zobaczyli w jak łatwy sposób mogą wpłynąć na swoje otoczenie i jak szybko zobaczyć efekty swoich działań. Wystarczy stworzyć projekt, zagłosować na niego, a po kilku miesiącach patrzeć, jak pojawia się w twoim sąsiedztwie. Tak szybki efekt buduje zaufanie. Dzisiaj nie wyobrażam rządzenia miastem bez obywateli. Dziś to musi być współrządzenie, a mieszkańcy są integralnym i nieodłącznym elementem tego procesu. Kto wie, czy za chwilę nie wiodącym.

Rzeczywiście – świadomość mieszkańców szybko się zmienia na rzecz partycypacji i współdziałania. Robert swoją przygodę z polityką zaczynał od doświadczenia sejmowego. Potem zostałeś burmistrzem Chrzanowa. Co było dla Ciebie największym wyzwaniem?

Robert Maciaszek: Dla mnie dużą zmianą było przejście z biznesu do samorządu. W biznesie to, co nie jest zakazane, jest dozwolone. W samorządzie odwrotnie. To zupełnie inne podejście do szukania szans rozwojowych lub rozwiązywania problemów. Wszedłem do samorządu z tym przedsiębiorczym DNA, z nastawieniem na współpracę, na szukanie rozwiązań i szans, na pracę zespołową i zadaniową. Idea partycypacji społecznej doskonale się w to wpisuje. Dlatego od początku, krok po kroku, zacząłem wprowadzać w Chrzanowie kolejne jej narzędzia. Rośnie też świadomość samych mieszkańców oraz ich chęć współdecydowania. Od nas, samorządowców, mieszkańcy wymagają tylko przestrzeni i odpowiednich narzędzi do działania. Budżet Obywatelski jest tylko jednym z nich. Ostatnio w Chrzanowie wprowadziliśmy m.in. możliwość konsultacji online oraz panele obywatelskie jako kolejne narzędzia partycypacji społecznej. Ze zwiększeniem aktywności mieszkańców musi zmieniać się także administracja. Urzędnicy też musieli zacząć myśleć inaczej, bardziej projektowo. Udało się już przeprowadzić pierwsze projekty szyte na miarę mieszkańców, gdzie od początku zaangażowaliśmy ich w tworzenie nowej przestrzeni. Tak zbudowaliśmy np. nasz nowy skate park, który został zaprojektowany wraz z grupą jego przyszłych użytkowników.

Staramy się dawać mieszkańcom nowe narzędzia do tego, żeby mogli uwolnić swoją energię i spożytkować ją dla lokalnej wspólnoty. Świetnie się w tym zakresie sprawdza uruchomione przez nas Miejsce Aktywności Mieszkańców. To przestrzeń w centrum miasta, gdzie gmina wynajmuje lokal, który oddała w ręce mieszkańców i organizacji pozarządowych. MAM organizuje dzisiaj m.in. pikniki sąsiedzkie na osiedlach, różnego rodzaju wydarzenia, które integrują lokalną społeczność, warsztaty i zajęcia dla dzieci i dorosłych. MAM to naprawdę niewielka inwestycja dla gminu, a efekt jest niesamowity. To przestrzeń, gdzie pojawia się mnóstwo fajnych pomysłów, które od razu są wdrażane bezpośrednio przez mieszkańców.

Powoli wracamy do bezpośrednich spotkań z ludźmi, za czym, nie ukrywam, bardzo tęskniłem. Okres pandemii był pod tym względem niezwykle ciężki. Nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu z mieszkańcami. Podczas takich spotkań z ludźmi dochodzi do poważnych dyskusji, gdzie ścierają się różne wizje. To świetna lekcja demokracji dla wszystkich, która pokazuje, że ciężko znaleźć rozwiązania, które zadowolą każdego. Ale właśnie proces demokracji polega na tym, że staramy się wybrać najlepsze z nich. Ciężko jest sprostać wszystkim oczekiwaniom, choćby ze względów finansowych. Musimy wybierać priorytety, ale możemy i powinniśmy to robić z ludźmi. Cieszę się, że mieszkańcy są coraz bardziej aktywni i że im zależy, bo to gwarancja tego, że nasze miasta i gminy będą się rozwijać.

 

Wywołałeś ten temat – pandemia. Koronawirus zmienił niewątpliwie nasz sposób funkcjonowania na każdej płaszczyźnie – od gospodarki, poprzez życie społeczne, edukację, a na zarządzaniu miastem kończąc. Na ile to doświadczenie wpływa dzisiaj na zmianę strategii myślenia o waszych gminach?

Agata Wojda: To był bardzo trudny czas. Ale każdy kryzys rozwija. Zwrócę uwagę na kilka elementów. Przede wszystkim dziś wiemy, że konieczne jest, i co do tego jest chyba świadomość na każdym szczeblu władzy, usprawnienie procesów administracyjnych. Pandemia pokazała, że te wszystkie pieczątki, podpisy, osobiste stawiennictwo zamroziło wiele decyzji, zamroziło możliwość normalnego, urzędowego funkcjonowania, a przez to też funkcjonowania ludzi. I myślę, że dzisiaj w kwestii procedur trzeba zmierzać w kierunku liberalizacji. Nie wszystko wymaga formalnego, urzędowego trybu. To jest pierwszy wniosek.

Po drugie, pandemia pokazała, że potrafimy być elastyczni pod kątem podejmowania decyzji i kontaktować się ze sobą online, a co za tym idzie – oszczędzać czas. Można zorganizować wideokonferencję i odbyć w ciągu dwa albo trzy takie spotkania, co nie byłoby możliwe przy kontakcie osobistym. To znacznie zwiększa efektywność pracy. Oczywiście są też granice, bo pewne sprawy wymagają osobistych kontaktów.

Kolejną rzeczą jest zmiana jaka zaszła w mieszkańcach. Zwiększyła się nasza potrzeba obcowania z naturą, zieleni. Dzisiaj nikt nie neguje, że park ma być parkiem, że trzeba zazieleniać przestrzeń. I to moim zdaniem jest bardzo pozytywne. Po tylu miesiącach zamknięcia w domach, mamy niesamowity głód przestrzeni miejskiej, przebywania na świeżym powietrzu. I kolejny plus, pewnie Robert też potwierdzi – od miesiąca każdy miejski event, który jest organizowany, cieszy się niesamowitą popularnością. Ludzie dużo bardziej cieszą się z bycia ze sobą. Po prostu się do siebie uśmiechamy.

Na stronach Instytutu Obywatelskiego opublikowałem analizę, w której próbowałem pokazać, jak metropolie tracą swoich mieszkańców na rzecz mniejszych miejscowości. Przez pandemię. Wpływ na to ma możliwość pracy zdalnej, niższe koszty i lepsza jakość życia -zieleń, woda, powietrze. Jak to wygląda z perspektywy Chrzanowa?

Robert Maciaszek: Dotknąłeś tematu, który jest mi bardzo bliski. Jednym z powodów, dla których startowałem w wyborach na burmistrza, była analiza Polskiej Akademii Nauk dotycząca delimitacji miast średnich i tego, jak tracą one funkcje społeczno-gospodarcze. Jednym z tych miast niestety był Chrzanów. Startowałem z pomysłem jak te negatywne dla miasta trendy zatrzymać i odwrócić. Olbrzymią przewagą miast średniej wielkości jest to, jeśli tylko są dobrze skomunikowane, że tutaj jesteśmy w stanie zaoferować mieszkańcom wysoki poziom jakości życia, z bezpośrednim dostępem do terenów zielonych i wszystkich usług publicznych, bez korków i bez smogu.

Co więcej, mniejsze miasto oznacza, że ludzie są mniej anonimowi, co wpływa na poczucie bezpieczeństwa i większą wzajemną życzliwość. Myślę też, że łatwiej dzięki temu zbudować wzajemne zaufanie. Jako samorządowcy mamy tutaj ogromne pole do popisu. Budowanie lokalnej tożsamości, lokalnej wspólnoty oraz zaufania pozwoli nam przetrwać różne kryzysy. Było to widać na początku pandemii. Dzięki oddolnym działaniom mieszkańców, którzy sami się do nas zgłaszali z chęcią pomocy, powołaliśmy Chrzanowskie Centrum Wolontariatu. Inną oddolną inicjatywą była akcja „Kupuj lokalnie”, czyli wspieranie lokalnych przedsiębiorców. Teraz pracujemy nad aplikacją, która pozwoli nam połączyć w jednym wirtualnym miejscu mieszkańców, administrację, przedsiębiorców i organizacje pozarządowe. Ma to pomóc nam zbudować lokalną wspólnotę również w tej przestrzeni internetowej, jako uzupełnienie tego wszystkiego, co dzieje się już w przestrzeni miasta. Pierwsze spotkanie w tej sprawie z przedsiębiorcami miałem kilka dni temu. Wysłuchaliśmy ich opinii i przekazaliśmy aplikację do testów. Czekamy teraz na pierwsze uwagi. Myślę jeszcze dodatkowo o czymś w rodzaju lokalnej e-waluty, którą moglibyśmy uruchomić w tej aplikacji, by wesprzeć lokalna gospodarkę.

 

Pandemia pokazała, że kryzysy są wpisane de facto w nasz krajobraz polityczny, społeczny i gospodarczy, a odpowiedzią na to musi być budowanie odpornego samorządu, odpornych miast. Z raportu, który publikowaliśmy w Instytucie Obywatelskim na temat budowania odporności wynika, że państwo, które jest usamorządowione, jest po prostu efektywniejsze. Lepiej rozwiązuje problemy i przede wszystkim jest odporniejsze na te plagi i kryzysy, które nas dzisiaj dotykają, chociażby właśnie w postaci pandemii.

Agata Wojda: To wynika z prostej prawdy – nie ma uniwersalnych rozwiązań, które sprawdzą się w każdej szerokości i długości geograficznej. Stąd ta dywersyfikacja pewnych metod radzenia sobie z kryzysem jest szalenie istotna. Akurat jestem zwolenniczką, może przez swoje doświadczenie w pracy w administracji rządowej, pewna forma zarządzania kryzysowego musi być centralnie koordynowana. Mówię o takich przypadkach, powiedziałabym, nie tyle skrajnych, ile poważnych. To służby mundurowe, jest wojsko, jest policja, jest straż pożarna, więc to jest taki system zarządzania kryzysowego państwem, które musi mieć pewną swoją czapę i schodzić na to zarządzanie kryzysowe na dole.

 

Tu pełna zgoda. Ale dwa przykłady. Pierwszy to szkoła. Mieliśmy rok temu bardzo jasny sygnał płynący z samorządów, że posyłanie dzieci do szkoły jest złym pomysłem, że to jest proszenie się o kłopoty pandemiczne. Okazało się, że samorządy miały rację i powinniśmy zaczynać od nauczania hybrydowego. To jest pierwszy przykład, a drugi – program szczepień. Miałem wrażenie, że rząd konkuruje z samorządami zamiast z nimi współpracować. Efekt jest taki, że jeszcze daleko nam do uzyskania szerokiej społecznej odporności. W moim odczuciu bez samorządów nie da się tego uspołecznić i upowszechnić szczepień, jak to jest konieczne, żeby powstrzymać czwartą falę pandemii.

Agata Wojda: – To, co mówisz, dokładnie potwierdza moje słowa. Jest pewien obszar konieczny do centralnego zarządzania, bo na przykład mamy kryzys powodziowy, który obejmuje jedną trzecią Polski. Wtedy koordynacja działań służb jest potrzebna w sposób ministerialny, centralny. Natomiast te wszystkie działania, chociażby w zakresie szkół, pozostawienie samorządom autonomii jest konieczne. Czym innym jest warszawska duża szkoła, w której uczy się osiem tysięcy dzieciaków, a czym innym gminna podstawówka, która ma duży budynek dla trzystu dzieciaków, które mogą pracować i uczyć się na zmiany. Narzucanie z poziomu ministerstwa jakiegoś konkretnego rozwiązania to kompletne nieporozumienie.

Podobnie w przypadku szczepień. Przecież kto, jak nie samorząd, wie dokładnie, jak zmotywować i jak dotrzeć do mieszkańców? To, co się działo w momencie, kiedy ruszyły zapisy dla seniorów, to był prawdziwy armagedon. Mam wrażenie, że sporo seniorów się umęczyło i zaraziło w tych kolejkach, a jednocześnie pewnie poprzez wysokie ciśnienie i nerwy doświadczyli innych dolegliwości. A przecież samorządy mogły szczepienia zorganizować w klubach seniora, w budynkach użyteczności publicznej, w pustych wtedy szkołach. Ale nie, trzeba było pokazać jakiś efekt siły i prężenia muskułów przez rząd centralny.

Dzisiaj, jak trwoga to do samorządów: „A, bo wy znacie swoją specyfikę”. No od początku znaliśmy swoją specyfikę. I gdyby ktoś nie chciał zawieszać sobie na siłę na szyi medalu za cały program szczepień, tylko chciał współpracować, jestem absolutnie przekonana, że dzisiaj efekt mielibyśmy nieporównywalnie większy.

 

Jak w Chrzanowie budujecie odporność swojego miasta?

Robert Maciaszek: Jednym z pomysłów są te narzędzia, o których już wspomniałem wcześniej – wzmacniające lokalne więzi, budujące wspólnotę i wzajemną życzliwość, bo to zawsze pomaga. Wiele pomysłów rodzi się też oddolnie. Na przykład w Miejscu Aktywności Mieszkańców powstała przestrzeń do wzajemnej wymiany rzeczy i usług między mieszkańcami. Innym przykładem jest Chrzanowskie Centrum Wolontariatu. Te inicjatywy pomagają nam budować miejską odporność.

Wierzę też w to, że naszym wielkim dobrem narodowym jest policentryczny układ sieci miast. To jeszcze pozostałość po PRLu, po czterdziestu dziewięciu województwach. To trzeba wykorzystać. Przy odpowiedniej polityce rozwoju regionalnego, wzmacniającej te samorządy Polska również stanie się bardziej odporna na kryzysy. Jeżeli będziemy próbowali wszystkim zarządzać centralnie, wszystkim centralnie sterować, to zepsujemy to, czym się wyróżniamy, i co jest naszą mocną przewagą konkurencyjną. Już nie raz Polska pokazała, że z różnych kryzysów wychodzi suchą stopą, albo jako jeden z najmniej poszkodowanych krajów w Unii Europejskiej. To nie dzieje się przypadkiem i w dużej mierze wynika z mocnego samorządu.  Kiedy też popatrzymy obiektywnie na ostatnie trzydzieści lat przemian ustrojowych w Polsce, to reforma samorządowa jest jedną z najbardziej udanych. Samorząd trzeba wzmacniać i wspierać. Ważne jest także budowanie zaufania pomiędzy władzą centralną i samorządem. Pewne zadania, choćby z zakresu zarządzania kryzysowego, czy funkcjonowania służb mundurowych, muszą być w jakiejś mierze scentralizowane. Natomiast w pozostałych aspektach naszego życia powinniśmy pozwolić działać samorządowcom, zaufać lokalnym wspólnotom.

 

Agata Wojda – wiceprezydentka Kielc

 

 

 

 

 

Robert Maciaszek – burmistrz Chrzanowa

 

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Miejski wymiar polityki zagranicznej :)

Skandaliczny wpis wicemarszałka Ryszarda Terleckiego na Twitterze o udziale Swiatłany Cihanouskiej w wydarzeniu organizowanym przez Rafała Trzaskowskiego, wywołał lawinę krytyki nie tylko wśród polityków opozycji. Niezależnie od konsekwencji, jakie spotkają (lub nie) wicemarszałka Sejmu za ten fatalny komentarz, warto zwrócić uwagę na jeden z jego kontekstów. Jest nim sfera polityki zagranicznej, która niepostrzeżenie przestaje być wyłączną domeną władzy centralnej. Coraz śmielej poczynają sobie w niej samorządy i w wielu przypadkach udaje im się ratować twarz działającej coraz bardziej chaotycznie polskiej dyplomacji.

„Jeżeli Cichanouska chce reklamować antydemokratyczną opozycję w Polsce i występować na mityngu Trzaskowskiego, to niech szuka pomocy w Moskwie, a my popierajmy taką białoruską opozycję, która nie staje po stronie naszych przeciwników” – zaćwierkał Ryszard Terlecki, co spotkało się z oburzeniem nawet u niektórych przedstawicieli obozu władzy. Cihanouska – faktyczna zwyciężczyni ubiegłorocznych wyborów prezydenckich w Białorusi, wzięła bowiem udział w spotkaniu w ramach inicjatywy „Campus Polska”, której pomysłodawcą jest prezydent Warszawy. Uczestniczyła także w uroczystości odsłonięcia warszawskiego pomnika Solidarności, na której byli obecni dawni opozycjoniści w PRL, m.in. Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, czy Barbara Labuda. Sfrustrowany Terlecki w wizycie Cihanouskiej w Warszawie dostrzegł jedynie element wzmacniania pozycji politycznej Rafała Trzaskowskiego, jako przeciwnika PiS (chociaż liderka białoruskiej opozycji spotkała się także z prezydentem Andrzejem Dudą). Nie potrafił spojrzeć na tę wizytę szerzej – może dostrzegłby pewne plusy, przede wszystkim dla szeroko rozumianego interesu państwa polskiego. Terlecki co prawda nie jest członkiem korpusu dyplomatycznego, ale jako wysoki rangą przedstawiciel władz, posiada jakoby mandat do wypowiadania się w imieniu Rzeczpospolitej na tematy związane z polityką zagraniczną. Jego komentarz ukazał jednak państwo polskie w fatalnym świetle i uprawomocnił tezę, że polska polityka zagraniczna coraz bardziej dryfuje w kierunku kompletnego chaosu.

Nie miejsce tu na wymienianie kolejnych skandali, błędów i niezręczności (które w świecie dyplomacji traktowane są niezwykle poważnie) polskiej polityki zagranicznej w ostatnich sześciu latach, jednak trudno nie zauważyć, że sfera zewnętrznej aktywności Rzeczpospolitej należy do najbardziej – obok sądownictwa – zdewastowanych obszarów działalności państwa pod rządami obecnej koalicji. Nie wiadomo nawet, gdzie znajduje się ośrodek decyzyjny polskiej polityki zagranicznej, bo z pewnością nie jest nim Ministerstwo Spraw Zagranicznych, kierowane przez coraz słabszych, wręcz anonimowych polityków, których pozycja jest więcej niż marginalna. Najłatwiej stwierdzić, że ośrodek ten znajduje się przy ul. Nowogrodzkiej, ale najprawdopodobniej jest on tak przygodny i rozproszony, że trudno o jednoznaczne wskazanie jednego miejsca, z którego wychodzą coraz to bardziej zadziwiające pomysły (jak ostatnio spektakularne zacieśnianie współpracy z Turcją). Nie ma też (lub nie są powszechnie znane) jasno wytyczonych celów polskiej dyplomacji, która po porażce Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA, wydaje się kompletnie miotać w coraz bardziej niezrozumiałym świecie stosunków międzynarodowych, gdzie twarde interesy przenikają się z deklarowanymi wartościami, a polskie bicie w nacjonalistyczny bębenek i ciągłe odgrzewanie historycznych zaszłości w najlepszym razie spotyka się z niezrozumieniem, w najgorszym z otwartą niechęcią partnerów. Napisać, że w polskim położeniu geopolitycznym to po prostu niezwykle niebezpieczna sytuacja, to jak nic nie napisać…

Na grunt coraz bardziej chaotycznej polskiej polityki zagranicznej, zarezerwowanej dotychczas dla władzy centralnej, coraz śmielej wkraczają samorządy. I nie jest to proces nowy, nie jest też typowy wyłącznie dla stosunków polskich. O tym, że w świecie charakteryzującym się nieskrępowaną wymianą informacji, ludzi i idei, tradycyjna dyplomacja potrzebuje wsparcia obywatelskiego, mówi się wśród ekspertów i dyplomatów już od dawna. W 2012 r. na konferencji poświęconej samorządowemu i obywatelskiemu wymiarowi polityki zagranicznej, wspominał o tym ówczesny szef MSZ Radosław Sikorski. Jego zdaniem, kontakty i inicjatywy na poziomie społeczeństw, samorządów czy organizacji pozarządowych wnoszą do stosunków międzynarodowych ogromną wartość dodaną. Z tak sformułowaną tezą wydawała się zgadzać dyplomacja na początku rządów PiS. Otóż w roku 2016, gdy funkcję ministra spraw zagranicznych pełnił Witold Waszczykowski z niezmiernie ciekawą interpelacją poselską wystąpił Jacek Żalek. Pytał on przede wszystkim o status prawny relacji z zagranicznymi partnerami jednostek samorządu terytorialnego i rolę polskiego MSZ w tych procesach. W szczegółowej odpowiedzi ministerstwa znajduje się znaczący fragment: „Współcześnie politykę zagraniczną należy bowiem pojmować szerzej niż stosunki między państwami prowadzone na drodze tradycyjnej dyplomacji. Wspieranie aktywności samorządów terytorialnych na forum współpracy zagranicznej ma kluczowe znaczenie z punktu widzenia realizacji priorytetów polskiej polityki zagranicznej, w szczególności urzeczywistniania strategii polskiej pomocy rozwojowej, promocji Polski za granicą oraz pogłębiania integracji europejskiej w celu umacniania pozycji Polski w Europie i w świecie (…)”.

Skoro zatem wspieranie samorządów w obszarze współpracy zagranicznej zostało uznane za jeden z priorytetów polskiej dyplomacji, to trudno się dziwić rosnącej aktywności jednostek samorządu terytorialnego w tym obszarze. W modelowych okolicznościach, gdy władza centralna współpracuje harmonijnie z samorządami, takie wsparcie w obszarze polityki zagranicznej mogłoby przynosić znakomite efekty, chociażby wizerunkowe. Podział zadań mógłby wyglądać następująco: rząd skupia się na twardych interesach państwa, podczas gdy samorządy kładą większy nacisk na sferę wartości, która w polityce zagranicznej również ma swoje istotne znaczenie. Problem pojawia się jednak wówczas, gdy cele rządu i samorządów zaczynają się wyraźnie rozjeżdżać. Tak się na przykład stało, gdy niektórzy prezydenci wielkich polskich miast zadeklarowali pomoc uchodźcom, w czasie gdy rząd stanowczo odmówił przyjęcia nawet znikomej ich ilości w ramach tzw. kwot, co miało przecież charakter niemal wyłącznie symboliczny i sprowadzało się w założeniu do okazania solidarności europejskiej w ramach kryzysu migracyjnego w 2015 roku. Władza wówczas zaatakowała samorząd, kierując się zyskami w polityce wewnętrznej, lekceważąc zupełnie międzynarodowy wydźwięk gestu polskich samorządowców.

Ostatnie wydarzenia pokazują wyraźnie, że samorządy nie zamierzają kapitulować w szeroko rozumianej sferze polityki zagranicznej i coraz częściej nie oglądają się na tradycyjną dyplomację. Przynosi to często pozytywne efekty. Warto w tym kontekście wspomnieć nie tylko aktywność Rafała Trzaskowskiego i zaproszenie do Warszawy Swiatłany Cihanouskiej, ale przede wszystkim ostatnie pomysły władz Łodzi. Na wieść o pogarszającej się sytuacji w Białorusi, włodarze miasta uruchomili specjalny projekt dedykowany Białorusinom. Ma on objąć stworzenie specjalnego punktu pierwszego kontaktu, gdzie migranci będą mogli skorzystać ze wsparcia indywidualnego asystenta. Hanna Zdanowska – prezydent miasta, wprost i to w ich ojczystym języku zapraszała Białorusinów do Łodzi. W kontekście stosunkowo twardej reakcji Polski i Unii Europejskiej na skandal z faktycznym uprowadzeniem samolotu przez białoruski reżim i zatrzymaniu Ramana Pratasiewicza oraz jego partnerki, jest to podejście wskazujące na ten drugi aspekt w polityce zagranicznej, który zwraca uwagę na sferę wartości. Podobne przykłady można znaleźć w działaniach nie tylko polskich samorządów. Liberalny burmistrz Budapesztu, sprzeciwiając się lansowanej przez węgierski rząd budowie chińskiego uniwersytetu, postanowił zmienić nazwy okolicznych ulic, by przypominały o łamaniu przez Chiny praw człowieka. Zapowiedź nazwania ulicy imieniem Dalajlamy, Drogi Męczenników Ujgurskich czy Drogi Wolnego Hongkongu postawiła w niezręcznym położeniu węgierską dyplomację i wzbudziła wściekłość Pekinu.

O samorządowym i obywatelskim wymiarze polityki zagranicznej z dużym prawdopodobieństwem będzie się mówiło coraz częściej. Współpraca międzynarodowa miast i regionów od dawna przecież posiada nie tylko kulturalny, naukowy, czy też promocyjny wymiar. Więzi biznesowe skutecznie inicjowane przez jednostki samorządu terytorialnego przynoszą realne efekty, a ich zadzierzganie odbywa się często bez udziału władz centralnych. Silne samorządy mają – jak widać – ambicje wpływać na kierunki polityki zagranicznej całych państw, co może zarówno prowadzić do sporów z władzą centralną, ale może też stanowić wzmocnienie jej działań dyplomatycznych. Wszystko zależy od relacji na linii rząd-samorząd oraz od jasno wytyczonych celów, jakie państwo zamierza osiągnąć w polityce zagranicznej. Może też dojść do takiej sytuacji, że to samorządy staną na wysokości zadania i uratują w oczach międzynarodowej opinii publicznej wizerunek kraju, którego polityka zagraniczna jest jedynie wypadkową polityki wewnętrznej i kompletnie nie wie dokąd i po co zmierza.

 

Źródło zdjęcia: Urząd Miasta Łodzi

 

 

___________________________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Czy przemoc ma płeć? :)

Hasło „przemoc ma płeć” burzy wizję świata, w której tylko osądzeni będą skazani. Powiedzieć, że przemoc ma płeć, to jak powiedzieć „oskarżam” – wskazać palcem kogoś, kto wcale nie czuje się winny.

Przecież to wykluczające. Wręcz krzywdzące, bo istnieją mężczyźni, którzy doświadczają przemocy z rąk kobiet. Ba – powiązanie zjawiska doświadczania przemocy z konkretną płcią zaprzecza samej idei równości płci. Dlaczego wygłaszać tak nierównościowe hasła?

Odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. „Przemoc ma płeć” to nie tylko slogan. To fakt.

Czy da się w Polsce rodzić po ludzku?

Często mówi się, że gdyby mężczyźni zachodzili w ciążę, środki wczesnoporonne byłyby dostępne w pierwszym lepszym sklepie. Na pewno też dałoby się wtedy rodzić po ludzku (po męsku?) – a nawet w luksusowych warunkach.

Choć w 2015 roku NFZ wprowadził refundację znieczulenia zewnątrzoponowego, a w styczniu 2019 roku wszedł w życie nowy standard opieki okołoporodowej, to żadna z tych zmian nie zagwarantowała powszechnego dostępu do farmakologicznego łagodzenia bólu dla rodzących kobiet.

Dlaczego?

Polska znajduje się poniżej europejskiej średniej w kwestii wydatków na system ochrony zdrowia, co w oczywisty sposób prowadzi do niedoboru lekarzy i niewydolności kadrowej ochrony zdrowia. Decyzję o podaniu znieczulenia zewnątrzoponowego podejmuje anestezjolog, a tych w Polsce jest niezwykle mało. Przyczyn jest jednak więcej: czasem sam personel medyczny jest niechętny podawaniu znieczulenia ze względu na własne przekonania o tym, jak powinien wyglądać „ naturalny” poród – czyli bez uwzględnienia potrzeb i woli rodzących kobiet, bez poszanowania podstawowych praw człowieka.

Jednak problem dostępu do znieczulenia dla rodzących nie jest jedynie przykładem nieudolności polityki zdrowotnej państwa. Choć rząd Prawa i Sprawiedliwości chce, by Polki rodziły jak najwięcej i jak najczęściej (oczywiście nie zważając na zdrowie przyszłych matek, także to psychiczne), to nie dba już o to, by rodzić mogły po ludzku. Wydaje się, że ochrona okołoporodowa znajduje się na końcu hierarchii priorytetów.

Fundacja Rodzić po Ludzku w jednym ze swoich oświadczeń nie przebierała w słowach. Zaznaczyła, że brak możliwości skorzystania ze znieczulenia był i jest po prostu barbarzyństwem, a sama refundacja nie jest rozwiązaniem wystarczającym – bez zagwarantowania rzeczywistego i powszechnego dostępu do niego. I choć wydaje się to oczywiste, to na razie zmiany tego stanu rzeczy brak.

Spór o prawo aborcyjne

W PRL-u aborcję można było przeprowadzić m.in. ze względów ekonomicznych, dzięki czemu dostęp do tego zabiegu był stosunkowo prosty. Jednak wraz z transformacją ustrojową przyszła zmiana sposobu myślenia o prawach kobiet.

I tak pierwszy projekt ustawy delegalizującej przerywanie ciąży pojawił się już w 1989, czyli równolegle z upadkiem komunizmu, na samym początku kształtowania się nowej, demokratycznej Rzeczypospolitej. Już po czterech latach zawarto (a właściwie uchwalono) tzw. „kompromis aborcyjny” – ustawę, która formalnie obowiązywała do wczoraj. Wraz z pojawieniem się w Dzienniku Ustaw orzeczenia Trybunału Konstytucyjnego o zakazie dokonywania aborcji w przypadku gdy płód nie jest zdrowy, upadło także stare porozumienie między Wiejską a Episkopatem. Sam ustawa była daleka od „kompromisu” jaki przyklejono jej w nazwie.

Po pierwsze, na początku lat 90-tych społeczeństwo raczej popierało aborcję – przyzwyczajone do prawa, które pozwalało na zabieg. Po drugie, ustawa  nie zadziałała  konsyliacynie jak na kompromis przystało. Nastroje społeczne przez lata eskalowały, a dylematy związane z prawem do aborcji trwają nadal.

Ten kruchy porządek został zachwiany przez kontrowersyjne orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego z października 2020. To właśnie po tym orzeczeniu zaczął się kolejny już czarny protest i ogólnopolskie ruszenie. Na ulice wyszły setki tysięcy osób. W Warszawie, w miastach wojewódzkich, ale i w miasteczkach. To największe protesty w Polsce od upadku komunizmu.

Co czwarta dorosła Polka przerwała ciążę w ciągu swojego życia chociaż raz[1]. Wniosek nasuwa się sam – polskie prawo nie szanuje co najmniej 5 milionów Polek. Nie bierze ich pod uwagę, a tak bezwzględnie zakazując aborcji, staje się bastionem przemocy wobec kobiet.

Czy systemowa przemoc ekonomiczna istnieje?

Idźmy dalej. Przeciętne miesięczne wynagrodzenie mężczyzn w 2016 roku było wyższe od wynagrodzenia kobiet o 18,5%. Różnica w wynagrodzeniu godzinowym wynosiła 12,1% – również na korzyść mężczyzn.

Czym jest przemoc ekonomiczna? To finansowe uzależnienie od siebie drugiej osoby. Zdarzają się bardzo jaskrawe przypadki, na przykład mąż, który odbiera żonie pensję. Ale nie tylko: różnica wynagrodzeń, która nie wynika z różnicy stanowisk czy kompetencji, też jest przemocą.

Dodatkowa praca w domu, którą często muszą wykonywać kobiety, w połączeniu z niższymi zarobkami to świetne poletko dla takiej finansowej zależności. Znów system uderza w jednostki słabsze, o stosunkowo mniejszych zasobach i możliwościach. Nie jest to przemoc tak jaskrawa i namacalna jak pobicie żony, ale jest równie dotkliwa.

Kobiety do polityki!

Uzyskanie przez kobiety w Europie praw wyborczych datuje się z reguły na pierwszą połowę XX wieku, z wyjątkiem Szwajcarii, w której w większości kantonów nastąpiło to w roku 1971, a w ostatnim – dopiero w 1990.

Te daty, choć przecież powszechnie znane, powinny budzić zdziwienie. To nieco ponad sto lat (a w ostatnim szwajcarskim kantonie – 30) równości. Prawo do aktywnego uczestniczenia w życiu politycznym kobiet jest elektryzująco nowe.

Nic więc dziwnego, że pielęgnowane od wieków stereotypy narzucają paradygmat, zgodnie z którym „kobieta w polityce” to zjawisko odstające od normy. Statystyki pokazują bezlitośnie, że programy edukacyjne polskich i międzynarodowych organizacji są niewystarczające, a w społeczeństwie raczej panuje przekonanie (często nieuświadomione), że polityka to domena mężczyzn – pewniejszych siebie, głośniejszych i od początku nastawionych na sukces.

Wystarczy spojrzeć na liczby, a konkretnie – na rozkład mandatów poselskich według płci. 329 posłów na 131 posłanek. PiS – 171 do 55, KO – 84 do 50, Koalicja Polska – 20 do 4, Konfederacja – 11 do 0. Na tym tle Lewica przedstawia się bardzo progresywnie: 28 posłów do 20 posłanek to niewielka różnica.

W Senacie w obecnej kadencji zasiadły 25 kobiety na 76 mężczyzn.

To znowu tylko liczby, ale odrzucając na chwilę wszelkie stwierdzenia typu „kobiety przecież nie chcą się angażować”, które nota bene już dawno temu zostały odrzucone przez naukę, zastanówmy się: nie chcą? Czy nie mogą?

Wojna z kobietami?

Nie tak dawno temu mogliśmy obserwować wielkie poruszenie na prawicy. Konwencja stambulska, która pojęcie przemocy wobec kobiet definiuje jako naruszenie praw człowieka, nie spodobała się środowiskom konserwatywnym, które uznały ją za zdradę tradycji i wartości.

Co budzi tak silne kontrowersje wśród prawicy? Z pewnością jedną z przyczyn tej niechęci są przepisy o niedyskryminacji ze względu na płeć kulturowo-społeczną. Mówiąc wprost – „ideologia gender”.

Konwencja wprowadza też definicję gwałtu, która różni się od tej przyjętej przez polskie prawo – ponieważ zakłada pojęcie zgody na czynność seksualną. Czyli: stosunek bez wyrażenia zgody jest gwałtem. Wydaje się to proste. Na potrzebę dostosowania polskiej ustawy do treści Konwencji odpowiedziała Lewica, składając propozycję zmiany definicji gwałtu w Kodeksie karnym – zmiany, dla niektórych oczywistej i intuicyjnej, dla wielu komentatorów nie do przyjęcia.

Czy przemoc ma płeć?

Wielu przeciwników tej tezy zakłada, że przecież mężczyźni także doświadczają przemocy, tylko tego nie zgłaszają, ze względu na poczucie wstydu i strach przed ośmieszeniem. Tego problemu nie wolno bagatelizować – to przejaw panującego w patriarchalnym społeczeństwie stereotypu toksycznej męskości, powielanego chociażby przez takie powiedzenia jak „chłopaki nie płaczą” czy wychowywanie dzieci w przeświadczeniu, że okazywanie emocji jest domeną kobiet. Edukacja seksualna wolna od krzywdzących stereotypów oraz oparta na wzajemnym szacunku w Polsce jest wizją odległą, która na razie nie doczekała się spełnienia.

Przemocy, co jasne, doświadczać mogą wszyscy. Jednak to kobiet dotyka ona systemowo. Kluczowa jest tu świadomość, że zjawisko przemocy opiera się na asymetrii sił, która może być powodowana przez czynniki biologiczne, ale również ekonomiczne, społeczne, kulturowe i prawne. Nie można pominąć sytuacji mniejszości seksualnych, w tym transkobiet, które są dodatkowo narażone na dyskryminację i przemoc ze względu na orientację seksualną czy tożsamość płciową.

Mówienie, że przemoc nie ma płci przypomina trochę hasło „all lives matter”. Tak, przemoc może spotkać każdego i to prawda, że „all lives matter”. Ale nie o tym przecież mowa. Celem tych haseł nie jest przeważanie szali i ogłoszenie zwycięzcy w tej niezbyt przyjemnej potyczce, tylko zwrócenie uwagi na potrzebę wyrównania obu jej ciężarków.

Przemoc ma płeć. Nie dlatego, że mężczyzn ona nie dotyczy – oczywiście, że dotyczy – ale dlatego, że to kobiety nie mogą rodzić po ludzku. Dlatego, że to kobiety zarabiają mniej, choć pracują więcej. A wreszcie dlatego, że państwo nie chroni ich praw, wkładając je w rolę rozpłodówek.

A wprowadzając do przestrzeni publicznej tak niewygodne –  burzące dotychczasowy ład – hasło, stawiamy kolejny krok w realizacji wizji (nie tak przecież odległej, choćby geograficznie) państwa równościowego i szanującego ogół swoich obywateli i obywatelek.

 

[1] Doświadczenia aborcyjne Polek, CBOS 2013.

 

Autor zdjęcia: Mika Baumeister

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję