IW 2020: „Świat po pandemii” – rozmowa z Borysem Budką :)

Błażej Lenkowski: Chciałbym rozpocząć od sprawy bardzo aktualnej. Wczoraj świat medialny obiegła wiadomość, że Pani Katarzyna Augustyniak znana z inicjatywy BABCIE odpowie za pobicie ośmiu dorosłych policjantów. Czy nasze państwo nie zaczyna zupełnie gubić się w swoich reakcjach, które zaczynają być zupełnie nie adekwatne do sytuacji?

Borys Budka: To jest głębszy problem relacji państwo – obywatel. Niestety, ale w ostatnich miesiącach, a w ostatnich dniach szczególnie, obserwujemy absolutną zapaść zaufania do państwa. Jeżeli policja stawia zarzuty Pani, która raczej nie jest w stanie pokonać ośmiu funkcjonariuszy i ma za to odpowiadać przed sądem to jest to karykatura państwa. Niestety jest jasne, że w czasach kryzysu jedyną odpowiedzią tej władzy jest stosowanie siły. Pokazanie siły państwa po przez przemoc, stawianie zarzutów. Siła państwa w sytuacji kryzysu powinna wynikać nie z siły instytucji, ale ze sprawności działania. Ta sytuacja pokazuje także jak ważne są w tym systemie niezależne sądy. Wszystko tak naprawdę sprowadza się do tego by – nawet jeśli państwo, stosuje tego typy bezprawne represje – istniały instytucje, które mogą bronić obywateli. Natomiast to co władza forsuje od pięciu lat to powrót do koncepcji PRL-owskiej. Sądy mają być częścią aparatu władzy, wówczas obywatel w takim starciu nigdy nie ma szans. To jest najniebezpieczniejsze.

Błażej Lenkowski: Nie sposób nie odnieść się do tego co po raz kolejny stało się 11 listopada 2020 w Warszawie. Ja uważam tę sytuację za szczególnie tragiczną. Może nawet nie z tego powodu, że kilkaset czy kilka tysięcy osób, które trudno opisać cywilizowanymi słowami, zachowuje się w ten sposób podczas święta polskiej niepodległości, ale dlatego, że te osoby w przestrzeni medialnej zawłaszczają to święto. Powoli, krok po kroku zawłaszczają również pojęcie patriotyzmu, przywiązania do państwa, szacunku do państwa. Te wartości, kiedy obserwujemy chuligana, który polską flagą wali po głowach policjantów dla normalnego, młodego człowieka zaczynają być odpychające. Czy Platforma Obywatelska ma pozytywny plan działania, który mógłby sprawić, że szacunek do państwa polskiego, czy przywiązania do patriotyzmu zacznie być odbudowywany? Szczególnie w tym wydaniu nowoczesnym, otwartym, które może trafić do głów i do uczuć młodych ludzi.

Borys Budka: Niestety ponownie muszę zgodzić się z Panem redaktorem, że to bardzo smutny obraz, kiedy w dniu święta niepodległości Polski, rocznicę, którą powinniśmy wspólnie, radośnie obchodzić jedynym słyszalnym głosem jest głos chuliganów i bandytów. To jest głos, który jest w zdecydowanej mniejszości. Niestety, daliśmy sobie zawłaszczyć to święto grupom skrajnym. To był wielki błąd, ale obecna władza od pięciu lat już nie tylko uprawia „romans” ze skrajnym obozem, ale jest z nim zblatowana. Gdyby palenia kukieł, kopanie policjantów, czy wieszanie na szubienicach wizerunków polityków spotykało się ze zdecydowanym odzewem państwa, to wówczas nie byłoby rozochocenia bandytów. Natomiast cały system państwa, łącznie z prokuraturą nie był zaangażowany w ucięcie tego typu działań, a wręcz odwrotnie, brano w obronę wiele tego typu zachowań. Przypomnę, że kilka lat temu, kiedy we Wrocławiu w pierwszej instancji został skazany pan – którego nazwiska nie podobam, aby go nie promować – za spalenie kukły Żyda to dostał bodajże 10 miesięcy w zawieszeniu, ale był to wyrok. Apelację na jego korzyść wniósł prokurator podległy prokuratorowi generalnemu czyli obecnie Ministrowi Sprawiedliwości. Obecnie, kiedy przeciwko jednemu ze skrajnych nacjonalistów prowadzone było postępowanie i akt oskarżenia trafił do sądu to prokurator najpierw wyciągnął ten akt oskarżenia, a potem umorzył postępowanie. Jeżeli takie skrajne środowiska widzą przyzwolenie to rozzuchwalają się i apogeum tego było widać 11 listopada w Warszawie, kiedy podpalono mieszkanie tylko dlatego, że piętro wyżej wisiała flaga Strajku Kobiet czy tęczowa flaga.

Teraz, jak zagospodarować tę chęć, miłość młodych ludzi, wszystkich ludzi do własnej Ojczyzny? Jest to wielkie wyzwanie. Ja uważam, że trzeba promować ten nowoczesny, zdrowy patriotyzm. Wielokrotnie podkreślałem, że siłą patriotyzmu nie jest to czy raz do roku ktoś – przepraszam za kolokwializm – „będzie się darł na ulicy”. Siłą patriotyzmu nie jest ilość odpalonych rac na ulicy tylko to w jaki sposób budujemy państwo. Siłą państwa są jego instytucje. Trzeba odbudować zaufanie do instytucji państwowych, które przez ostatnie lata zostało absolutnie nadwyrężone, żeby nie powiedzieć zdruzgotane. My musimy promować postawy, które są prawdziwie patriotyczne. Taką postawą jest to co obserwujemy na co dzień. To jest to, że służba zdrowia walczy na pierwszej linii z pandemią, to są Ci, którzy dzisiaj płacą podatki, uczą nasze dzieci. Dzisiaj patriotą jest każdy, kto kładzie swoją cegiełkę pod budowę silnego państwa, które jest silne siłą własnych obywateli, a nie siłą aparatu represji.

Na pewno trzeba bardzo mocno przeciwdziałać sytuacjom, kiedy środowiska skrajne próbują zawłaszczyć to święto. Przypomnę, że w zeszłym roku na czele tego marszu – nie marszu szedł prezydent i czołowi politycy obecnej władzy. Przez ostatnie pięć lat w sposób cykliczny i zorganizowany wspierano środowiska skrajne walcząc by po tej skrajnie prawej stronie nic silnego nie wyrosło. Jak to się kończy widzieliśmy na ulicach. Kończąc ten wątek: Koalicja Obywatelska, Platforma Obywatelska mówi wyraźnie o nowoczesnym patriotyzmie, o patriotyzmie opartym na indywidualnościach, na ludziach, różnorodności. Stanowimy społeczeństwo, które może być dumne z tego, że jest różnorodne. Nie możemy dać się wepchnąć w taki kanon, że patriotyzm to jest coś co wchodzi w nacjonalizm. Absolutnie nie. Patriotyzm w dzisiejszych czasach to jest współpraca międzynarodowa, jak działamy w Unii Europejskiej, szacunek dla prawa, szacunek dla instytucji, nasze zaangażowanie w sprawy obywatelskie. To jest również oddanie cząstki siebie dla innych. Jeżeli każdy z nas zaangażuje się na rzecz społeczności lokalnej, zrobi coś dla innych, to jest dużo większy patriotyzm, a niżeli raz do roku chodzenie z racami i uważanie, że patriotą jest ten kto trafi policjanta kamieniem. To nie jest patriotyzm, to jest tylko bandytyzm.

Błażej Lenkowski: Panie przewodniczący tematem naszej rozmowy jest „świat po pandemii”. Chciałbym przejść do tego strategicznego wątku, ponieważ to pandemia wywróciła życie większości ludzi w Polsce. Dotyka każdego z nas osobiście. Jaki pomysł miałaby Platforma Obywatelska na zarządzanie tym kryzysem, gdyby został Pan w przyszłym miesiącu premierem? Jaką strategiczną zmianę polityczną względem pandemii i kryzysu gospodarczego byście zaproponowali? Szczególnie, że nie należy się spodziewać, że w styczniu czy w lutym ten wirus cudownie wyparuje lub zniknie.

Bory Budka: Rząd nie może oszukiwać własnych obywateli, nie może kłamać czy manipulować danymi dostosowując liczbę robionych testów do przyjętych wcześniej wskaźników, żeby nie było lockdown-u, bo większość ludzi jest przeciwko niemu. Premier nie może opierać swoich działań wyłącznie na PR tak jak widzieliśmy to wczoraj gdy dziękował tym, którzy zaangażowali się w dystrybucję szczepionki, której jeszcze nie ma. Przecież jest to sprawa bulwersująca. Ludzie nie mogą być ciągle oszukiwani. Jeżeli w tzw. publicznych mediach widzimy zupełnie alternatywną rzeczywistość. Zamiast zachorowań mamy liczbę wyzdrowień, podaje się, że jesteśmy jedni z najlepszych na świecie, podczas gdy sytuacja jest najgorsza w Europie, to pokazuje, że nie tędy droga. Opinia publiczna musi być traktowana poważnie. Walka z pandemią musi opierać się na opiniach ekspertów, a nie polityków. Kilkanaście dni temu premier Morawiecki ogłosił obiektywne wskaźniki, po których przekroczeniu zostanie wprowadzony lockdown, po czym dwa dni temu Rada Zjednoczonej Prawicy orzekła, że lockdown-u nie będzie. To co mówił premier było tylko pod publikę. Bo nie żadne obiektywne wskaźniki tylko podejrzewam badania opinii publicznej, a przede wszystkim polityczna decyzja Jarosława Kaczyńskiego zdecydują o tym co będzie w przyszłości. Nie! Nie wolno tak zarządzać. Kiedy rządziliśmy przeżyliśmy kilka kryzysów. Pamiętam katastrofę w Szczekocinach, gdy przez kilka dni moja żona pracująca w administracji państwowej była wyłączona z życia niosąc pomoc. Było to profesjonalne zarządzanie kryzysowe, przygotowani wojewodowie, sztaby do zarządzania kryzysowego. Przechodziliśmy trąby powietrzne, były powodzie w Polsce, ale do tego potrzeba ludzi fachowych, a nie karierowiczów partyjnych, którzy są wpychani do różnego typu instytucji.

Testy, które wyśmiewano. Nie wiem, czy Pan pamięta jak Małgorzata Kidawa – Błońska mówiła: „Ludzi trzeba testować”. Nawet nasi przyjaciele z lewej strony podawali tę strategię w wątpliwość, uważali, że system tego nie wydoli, a to był klucz. Odizolowanie w pandemii ludzi, którzy mogą być potencjalnymi nosicielami. Druga rzecz, rozważne i rzetelne dane, wyłączanie pewnych ognisk zachorowań, a nie robienie wszystkiego tak na łapu-capu. Nie można tak działać, że obywatele, przedsiębiorcy, Polki i Polacy – jak to mówiła Pani premier Szydło kilka godzin przed godziną „0” – dowiadują się, że cmentarze będą zamknięte; albo, że zamrozi się branżę meblarską i wyłączy się sklepy meblowe, siłownie, baseny, biblioteki i muzea; ale Kościołów, gdzie jest najwięcej ludzi starszych i bardzo podatnych na zachorowania absolutnie nie będą dotyczyły te restrykcje.

Zawsze zarządzanie państwem, a już szczególnie w czasach kryzysu, należy opierać na fachowcach, którzy się na tym znają. Tymczasem my od pięciu lat mamy do czynienia z państwem, które jest dla karierowiczów. Było to widać w przypadku respiratorów czy w przypadku samolotu, który przyleciał z Chin z maseczkami, które nie miały atestów. Gdybym ja w tej chwili miał zajmować się zarządzaniem tym co się stało to przede wszystkim oddałbym ten temat w ręce fachowców, a polityków wysłałbym na urlop. Panie redaktorze, to lekarze czy przedsiębiorcy powinni wskazywać drogi w kryzysie. Absolutnie nie tak jak to próbuje robić Pan premier: wymyślimy sobie, że nagle coś zamkniemy lub otworzymy. Takie decyzje trzeba podejmować w oparciu o konkretne dane.

Przez wakacje rząd nic nie zrobił oprócz tego, że premier wyszedł i powiedział, że „wirusa już nie ma, pokonaliśmy go”. Władze uznały, że wszystko będzie dobrze. Tymczasem my w sierpniu przeprowadziliśmy w parlamencie konsultacje ze środowiskiem nauczycieli, związkowców, lekarzy i przedstawiliśmy rekomendacje dotyczące szkolnictwa: co może wydarzyć się w szkołach, jeżeli puścimy wszystko na żywioł. Tę rekomendację dostał pan premier i odniósł się do niej dopiero tydzień temu, jak już była przysłowiowa musztarda po obiedzie. Okazało się, że wzrost zachorowań jest dużo większy. Dlatego trzeba wrócić do idei fachowego państwa czyli służby publicznej i cywilnej opartej na fachowym podejściu.

Ta władza zniszczyła służbę cywilną. W czasach kryzysu ludzie muszą mieć zaufanie do państwa, a zaufanie buduje się na tym, że państwo działa sprawnie. Decyzja o zamknięciu lasów, a następnie cmentarzy była absurdalna, dlatego przyszły rząd będzie czerpał z wiedzy fachowców. Nie będziemy bać się tego, że ludzie, którzy na czymś się znają mają inne zdanie, bo w sytuacjach kryzysowych oni muszą mieć rację. I tym się różnimy od premiera Morawieckiego, który robi wszystko dla picu, aby coś pokazać opinii publicznej. Nie ma w tym najmniejszego sensu. Natomiast podstawą było to o czym mówiłem jeszcze w kwietniu, kiedy pandemia dopiero się rozszerzała. Prawną podstawą do tych wszystkich obostrzeń, które są, w większości nielegalne, powinno być wprowadzenie stanu klęski żywiołowej. Tylko z przyczyn politycznych Morawiecki i spółka tego nie zrobili. W ten sposób uniknęlibyśmy absurdalnych sytuacji, że ludzie są karani mandatami, a sądy je uchylają, ponieważ nie ma podstawy prawnej do ich nakładania. Stan klęski żywiołowej, ogłoszony w porę, pozwoliłby w sposób kompleksowy zarządzać państwem, ale nie został ogłoszony dlatego, że z przyczyn politycznych koniecznie było przeprowadzenie wyborów, a konsekwencje tego widzimy dzisiaj.

Błażej Lenkowski: Zgadzam się, że szczególnie w tak trudnej sytuacji podejmowanie decyzji powinno odbywać się w oparciu o dane. Analizując różne strategie walki z pandemią widzę trzy modele: model Nowej Zelandii, która przyjęła założenia bardzo restrykcyjnego i ostrego lockdown-u, model szwedzki, czyli próby przejścia przez ten kryzys bez zamykania gospodarki z ideą łapania odporności stadnej lub zbiorowej szczególnie przez młodych ludzi i w końcu model koreański, bardzo trudny do wprowadzenia w Europie, polegający na śledzeniu zakażeń wśród obywateli wykorzystując nowe technologie i telefony komórkowe. Inne państwa dość nieskutecznie stosują inne strategie pośrednie. Który z tych modeli jest Panu najbliższy?

Borys Budka: Chyba ten koreański był najbardziej efektywny, jednak myślę, że jest nie do zrealizowania. Wiąże się to z problemem powszechnej inwigilacji państwa. Dlaczego aplikacja, którą zaproponował rząd nie cieszy się wielkim powodzeniem? Czy ktokolwiek normalny oddałby śledzenie siebie Kamińskiemu i jego ludziom? Nie, bo nikt nie chce być śledzony przez ludzi, którzy już raz zostali skazani za nadużycia władzy. Ten model absolutnie w Polsce nie wyjdzie. Nie wiadomo co by się stało z tymi danymi.

Druga rzecz, model szwedzki jest do zaakceptowania w sytuacji, kiedy mamy bardzo dobrze rozwiniętą służbę zdrowia, chociaż tam też nie do końca to wyszło. Dlaczego? Można ryzykować mniejsze obostrzenia, ale w sytuacji, kiedy mamy zagwarantowaną bazę dla osób, które mogą trafić do szpitala. Dzisiaj największym problemem w Polsce jest to, że przespano 6 miesięcy. Nagle buduje się szpital na Stadionie Narodowym, do którego nie trafiają osoby poważnie chore, bo ich się po prostu nie przyjmuje. Moim zdaniem, jest on potrzebny Morawieckiemu, żeby mógł zrobił sobie tam konferencje prasową i pokazać jak ciężko pracują. Tymczasem należało zwiększyć bazę miejsc w szpitalach. Druga rzecz, trzeba było wprowadzić tzw. białe szpitale – o tym mówił Bartek Arłukowicz były Minister Zdrowia i szef specjalnej Komisji ds. walki z rakiem w Parlamencie Europejskim. Białe szpitale to takie, do których pacjenci z COVID-em nie mają wstępu. Dzisiaj z jednej strony mamy problemy z pandemią, a z drugiej strony mamy problemy z odwoływaniem planowych zabiegów. W porównaniu do zeszłego roku obserwujemy obecnie bardzo duży wzrost umieralności w Polsce, ze względu na obłożenie szpitali liczbą pacjentów z COVID-em.

Jeżeli chodzi o gospodarkę to tutaj, moim zdaniem należałoby opierać się na danych, ale nie branżowych. Pamiętam, że jedna z firm meblarskich, nie chcę tutaj robić product placement-u, podała do wiadomości, że przez cały okres tej pandemii na 5 tys. pracowników, nie chciałbym skłamać, odnotowała 20 przypadków zakażeń i tylko roznoszonych pionowo, a nie poziomo. Jeżeli pracodawca dobrze zabezpieczy swoich pracowników, dobrze wyposaży w maseczki, środki do dezynfekcji i będą zachowane elementy podstawowej higieny to nie ma potrzeby wyłączania z produkcji czy robienia lockdown-u.

Jeszcze jeden element, przespano wakacje. Można było inaczej zorganizować szkoły. Największym problemem są maluchy. Ja też mam 8-latkę, drugoklasistkę w domu i wiem doskonale, że zorganizowanie mu opieki, kiedy nie ma szkoły to jest największe wyzwanie dla rodziców. Dlatego trzeba było dążyć do tego, aby dzieci starsze mogły być objęte nauczaniem zdalnym i tym samym nie uczęszczać do szkół, a zachować lepsze warunki, większego dystansu dla najmłodszych. I w tedy sprawdzać i testować czy jest to dobry wybór, to też było zaniechane. Przez ten okres nie wyposażono ani nauczycieli, ani szkół w odpowiedni sprzęt, żeby można było te zdalne nauczanie przeprowadzić. Dla gospodarki najgorsze co może zdarzyć się to kompletny lockdown. Dlatego, uważam, że decyzje, które były wprowadzone w kwietniu były nieprzemyślane. Były uderzeniem atomowym. Premier mówił wówczas, że dzięki temu wirus nie roznosił się dalej, ale nie ma ku temu żadnych podstaw. Moim zdaniem nie branżowo, a geograficznie dobrze testując i badając przypadki można wprowadzać ewentualne ograniczenia gospodarcze, ale nie stosując zasadę całkowitego lockdown- u.  Dla gospodarki jest to zabójcze, a teraz jest zbyt późno, żeby takie elementy nagle wprowadzać.

Błażej Lenkowski: Panie przewodniczący, podczas Igrzysk Wolności rozmawiamy o kilku strategicznych tematach, które uważamy za szczególnie istotne dla państwa. Jedną z nich jest oczywiście wizja prowadzenia polityki gospodarczej. Platforma obywatelska powstawała jako partia takiego racjonalizmu gospodarczego, bliska ideom wolnego rynku. W trakcie rządzenia myślę, że ten wizerunek został nieco rozmyty. Dziś bardzo wiele osób zadaje sobie pytanie: jaki jest stosunek PO do wolnego rynku? Bardzo wiele osób zwraca się w kierunku Konfederacji, mimo że ona nie przedstawia w dziedzinie polityki gospodarczej tak naprawdę żadnych rozsądnych rozwiązań. Czy ma Pan na to jakąś receptę, aby elektorat wolnorynkowy z powrotem przekonać do Platformy Obywatelskiej?

Borys Budka: Przede wszystkim, zawsze mówiliśmy o racjonalnym liberalizmie. Państwo musi pewne rzeczy regulować, ale gospodarka powinna opierać się na własności prywatnej. Ja to podtrzymuję. Uważam, że w pewnym momencie błędem było, również w czasie naszych rządów, zahamowanie prywatyzacji. Państwo powinno mieć kluczową rolę tylko w kwestiach, które są istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa. Mówię tutaj o infrastrukturze do przesyłania mediów, o elementach związanych z obronnością. Natomiast własność prywatna jest dużo bezpieczniejsza dla rynku niż własność państwowa.

Widzimy co dzieje się w ostatnich lata w polskiej gospodarce. Tylko przez rok, gdy pan Sasin nadzorował spółki Skarbu Państwa, 12 z nich straciło na giełdzie -tylko w tym obszarze, gdzie państwo ma swój kapitał – około 30 mld złotych, czyli wartość akcji Skarbu Państwa spadła o 30 mld. Dlaczego? Ponieważ na stanowiska obsadzano ludzi niekompetentnych. W niektórych spółkach energetycznych w ciągu trzech lat prezes zmieniał się siedem razy. obecny był już siódmy prezes. To była istna karuzela, w której ciągle zmieniały się zasady.  Przez to spadała wartość spółek, bo zarządzali nimi „gamonie”, którzy nigdy niczym nie zarządzali lub zarządzali tak, że każdy prywatny właściciel dawno by ich pożegnał. Ja, absolutnie jestem przekonany, że dobrze zbudowane państwo opiera się na własności prywatnej. Mechanizmy regulacyjne muszą być, ale one nie mogą być nadmierne.

Proszę zwrócić uwagę na to co dzieje się w sektorze energetycznym. Mamy najwyższe w Europie ceny prądu mimo że, państwo coraz bardziej ingeruje w ten rynek. Tak się dzieje, ponieważ jeżeli ktoś jest analfabetą gospodarczym i myśli, że zapisze coś w ustawie i rynek tego nie obejdzie to nie jest odpowiednim pracownikiem na dane stanowisko. Pamiętamy jak PiS wprowadził podatek bankowy. W ustawie napisano, że nie wolno przerzucać tych opłat na klientów banku. Banki się śmiały. Dlaczego? Było jasne, że to obejdą:  podwyższą opłatę za prowadzenie rachunku czy za przelew bankowy i w taki sposób to sobie odbiją. Uważam, że państwo ma rolę do odegrania w gospodarce i będzie ją odgrywało zwłaszcza, że tak są skonstruowane gospodarki krajów UE. XIX – wieczny liberalizm prezentowany przez niektórych polityków Konfederacji nigdzie nie ma zastosowania, nawet w Stanach Zjednoczonych. On jest dobry jako hasło. Hasło „wolność” wszystkim się podoba, ale jeśli „nie płacicie podatków” to na czym oprzeć później państwo? Muszą być podatki, tylko one muszą być racjonalne. Ja uważam, że kwota wolna od podatku powinna być zwiększona przy założeniu reformy finansów publicznych.. Zarówno PIT jak i CIT powinny zostawać w samorządach, co zwiększy ich kompetencje i usprawni finansowanie.

Pozostaje oczywiście kwestia zmniejszania udziału Skarbu Państwa w gospodarce. Mówię tutaj o kwestiach energetycznych, górnictwa, bo jestem ze Śląska i wiem jak ta sfera wygląda, co widać na przykładzie Orlenu. Mamy tam osobę, która kiedyś z panią Szydło malowała szkołę, niezbyt długo była wójtem pięknej gminy Pcim. I ta osoba zarządza największą spółką paliwową. Co się dzieje? Ta spółka kupuje teraz RUCH, aby móc później wpływać na dystrybucję prasy. Spółka zajmuję się również płynem do dezynfekcji jak i wieloma innymi rzeczami, które do niej nie należą. Przez to notuje gigantyczne straty i cierpią na tym akcjonariusze. Dlatego model państwa liberalnego, ale takiego nowoczesnego liberalizmu, korzystanie przez państwo z mechanizmów regulacyjnych jest nam bliski i to jest to o czym mówi Platforma Obywatelska. Własność prywatna jako podstawa. Jak najmniejsza ingerencja państwa w gospodarkę.

Zwracam się do ludzi młodych, nie dajcie sobie wmówić to o czym mówi Konfederacja. To jakie oni mają podejście do wolności widać, kiedy wszyscy posłowie Konfederacji podpisali wniosek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy aborcyjnej. Jeżeli będą wam wmawiać, że są wolnościowcami to proszę przypomnieć Krzysztofowi Bosakowi, panu Januszowi Korwin-Mikkemu i innym, co podpisali. Jakie piekło zgotowali kobietom dzięki temu. Nie da się wolności traktować wybiórczo, że wolność to w sferze gospodarczej może być, ale w sferze sumień to będzie tak jak myśli Krzysztof Bosak czy Robert Winnicki. Konfederacja ma tyle wspólnego z wolnością co Jarosław Kaczyński z demokracją czy decentralizacją państwa.

Błażej Lenkowski: Powoli zbliżamy się do końca naszej rozmowy. Chciałem jeszcze dopytać o jedną sprawę. Czy Pana zdaniem ostatecznie skończył się już sojusz państwa i Kościoła, który obowiązywał de facto od 1989 roku niezależnie od tego, która opcja polityczna rządziła w Polsce?

Borys Budka: Pytanie z tezą. Nie wiem czy był to sojusz czy nie. Ja tego tak nie postrzegam. Proszę pojechać na Podkarpacie i tam zapytać lokalnego wójta, proboszcza i dyrektora szkoły, czy skończył się sojusz. A zupełnie poważnie, rozpychanie się części hierarchów kościelnych w stosunkach państwo – Kościół, kończy się tragicznie dla samego Kościoła. Kościół to są wierni. Natomiast dzisiaj Kościół oceniany jest przez tych, którzy jako hierarchowie temu Kościołowi wyrządzili największą krzywdę.

Po pierwsze, bardzo mocne opowiedzenie się po jednej stronie sporu politycznego to jest wielki błąd Kościoła, jednak z wiadomych przyczyn tak postąpił. Druga rzecz, Kościół powinien kształtować sumienia przez nauczanie pokazywaniem własnej postawy. Dziś hierarchowie kościelni chcą, żeby to prawo pomagało w kształtowaniu sumień. To nigdy nic dobrego nie przynosi. Dlatego, że to wolna wola człowieka, jego sumienie ma powodować, że podejmuje dobre decyzje bez względu na to jakie jest prawo, a nie że Kościół będzie narzucał swoją wizję w prawie pozytywnym. To nigdy nie będzie dobrze się kończyć.

Największym błędem ostatnich dni jest to, że naruszono coś co było nieakceptowalne przez różne skrajne środowiska. Natomiast coś co powodowało, że zdecydowana większość w tej sferze mogła czuć się bezpiecznie, mówię tu o kompromisie aborcyjnym. Nie oceniam, czy jest dobry czy zły, ale patrzę na to z punktu widzenia historycznego. To co spowodowało te ostatnie zamieszki to jest wina tego daleko idącego sojuszu tronu z ołtarzem i wykorzystania przez obecną władzę owego konfliktu do własnych celów politycznych. Bardzo źle się dzieje. Mimo że konstytucja mówi o rozdziale Kościoła od państwa, to funkcjonariusze i najwyżsi przedstawiciele państwowi muszą pokazywać, że jest rozdzielność, że nie ma tego sojuszu. „Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie”. Uważam, że ta nadmierna obecność Kościoła w życiu publicznym, politycznym szkodzi Kościołowi. Kiedy ksiądz święci windę w szpitalu to jest absurdalne i to szkodzi państwu i Kościołowi. Ten model, który funkcjonował w latach 90-tych absolutnie się już nie sprawdza. Każdy z nas ma swoje sumienie, nikomu nie odmawia się uczestnictwa w nabożeństwach, mówienia o swojej wierze. Kiedy była wicepremier Emilewicz przemawiała na Jasnej Górze, przepraszam bardzo za te mocne słowa, ale szlag mnie trafił. To szkodzi Kościołowi i państwu, naprawdę. Myślę, że ten model nie jest już do utrzymania, a kiedy ten czas mroku minie, po tym co się teraz dzieje z pewnością trzeba będzie ukształtować te stosunki inaczej. Myślę o kwestiach, które są podnoszone w sferze publicznej, czyli kwestia finansów, religii w szkołach, aborcji, ale myślę, że to już pozostawimy na kolejne Igrzyska Wolności. Na pewno są lepsi w tych tematach ode mnie.

Błażej Lenkowski: To już ostatnie pytanie. Czy to co stało się przed chwilą w Stanach Zjednoczonych to jest ten przełom, który spowoduje odwrót populizmu na całym świecie? Czy jesteście gotowi podjąć rękawicę i iść z tym trendem po władzę w Polsce?

Borys Budka: Bardzo chciałbym, żeby był to trwały trend. Amerykanie pokazali, że można pogonić populistę. Kluczową rolę odgrywają media, dostęp do informacji. Niestety w Polsce przy tej dominacji partyjnej telewizji Kurskiego bardzo trudno jest trafiać do opinii publicznej z rzetelnym i normalnym przekazem. Jeżeli teraz sprawdzi się ten scenariusz, o którym mówił Kaczyński, czyli „repolonizacja”, a więc zawłaszczenie przez partię kolejnych mediów to zostaje wyłącznie Internet, niezależne media. To jest coś co mnie osobiście hamuje przed tym nadmiernym optymizmem. Jest wielka praca przez nas do wykonania. W czasach kryzysu populiści nie sprawdzają się. Obojętnie jak pan premier będzie zaklinał rzeczywistość i będzie mówił o 3 milionach szczepionek na grypę, to wystarczy, że ktoś pójdzie do apteki i się przekona się, że „ta telewizja jednak kłamie, Morawiecki kłamie, bo nie ma tej szczepionki”. Jest 14 listopada 2020 niedługo skończy się sezon grypowy, a szczepionek jak nie było tak nie ma. Pokazują szpital Narodowy, gdzie pan Dworczyk z panem Morawieckim zapewniają, że będą respiratory, że ciągną instalacje do tlenu. Następnie okazuje się, że nikt tam nie trafi, bo nie ma odpowiedniego zaplecza. Społeczeństwo zaczyna to dostrzegać, paradoksalnie czasy kryzysu obnażają populistów. Kiedy było dobrze i był wzrost gospodarczy populiści przejedli nasze pieniądze w interesie wyborczym. Rozdawali na lewo i prawo, nie przygotowali Polski na czas kryzysu. Apelowaliśmy wówczas, jednak byliśmy w mniejszości. Pamiętam ile razy Izabela Leszczyna mówiła o tym, że należy oszczędzać, bo przyjdzie kryzys. Przejedzono cały wzrost gospodarczy. Teraz czeka nas kryzys i zapaść w finansach publicznych będzie bardzo duża. Obecnie albo wygra racjonalizm, albo jeszcze więksi populiści – tylko to już będzie bardzo niebezpieczne. Myślę, że od PiS-u większych populistów ciężko znaleść, więc ta droga jawi się optymistycznie. Jednak możliwość wygranej oznacza ciężką praca całej opozycji i tych wszystkich, którzy sprzeciwiają się populizmowi. Trudno walczyć z populizmem kiedy rząd nie ma nic wspólnego z prawdą, a premier Morawiecki z wydłużającym się coraz bardziej nosem Pinokia zatracił już jakikolwiek kontakt z faktami, a kłamstwo stało się normalnym narzędziem uprawianiu przez niego polityki.

Błażej Lenkowski: Liczymy na zwycięstwo racjonalizmu. Panie przewodniczący, bardzo dziękuję za poświęcony czas i za rozmowę.

B.B Dziękuję Panie redaktorze, dziękuję Panie prezesie i życzę wam owocnych, interesujących spotkań. Mam nadzieję i wierzę, że za rok spotkamy się w tradycyjnej formule bo to było coś niesamowitego. Spotkania, możliwość rozmowy na Igrzyskach Wolności zawsze było czymś niesamowitym. Teraz działamy tak jak jest to możliwe. Raz jeszcze dziękuję za to, że zaprosiliście mnie. Będę podglądać w Internecie co będzie się działo.

Błażej Lenkowski: Zapraszamy do oglądania, dziękujemy za spotkanie i do zobaczenia za rok.

Rozmowa odbyła się w ramach Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest pod linkiem: https://vimeo.com/477308175

Serdecznie zachęcamy do oglądania!

Transkrypcja: Sylwia Barciś

Redakcja i korekta: Magda Melnyk

Borys Budka – przewodniczący Platformy Obywatelskiej.

W latach 2005-2009 był uczestnikiem międzynarodowych seminariów z zakresu prawa pracy i zabezpieczenia społecznego w Bordeaux. Jest wykładowcą wielu europejskich uczelni m.in. w Portugalii, Hiszpanii, Francji, Rumunii i Belgii. W 2011 r. na podstawie dysertacji „Kwalifikacje zawodowe w stosunku pracy” uzyskał tytuł doktora nauk ekonomicznych. Jest autorem licznych publikacji z zakresu prawa pracy, prawa spółek oraz prawa cywilnego.

Równolegle z pracą zawodową oraz rozwojem naukowym, podejmował działalność społeczną i samorządową. Przez dziewięć lat był radnym rady miejskiej w Zabrzu, pełnił funkcje jej wiceprzewodniczącego, a potem przewodniczącego.

W 2011 r. został wybrany do Sejmu VII kadencji z okręgu gliwickiego. Był wiceprzewodniczącym Komisji Ustawodawczej, członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, Komisji Nadzwyczajnej do rozpatrywania projektów ustaw z zakresu prawa spółdzielczego oraz Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Był reprezentantem sejmu w kilkudziesięciu postępowaniach przed Trybunałem Konstytucyjnym. W maju 2015 roku objął stanowisko ministra sprawiedliwości.

W Sejmie VIII kadencji został członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka oraz Komisji Ustawodawczej, a ponadto został zastępcą przewodniczącego Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Został również powołany przez Sejm w skład Krajowej Rady Sądownictwa. 26 lutego 2016 wybrany na wiceprzewodniczącego Platformy Obywatelskiej.

W wyborach w 2019 z powodzeniem ubiegał się o poselską reelekcję. 12 listopada 2019 został nowym przewodniczącym klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej. W wyborach na przewodniczącego PO uzyskał poparacie 78,49% głosujących członków PO i został wybrany nowym przewodniczącym na 4 letnią kadencję z dniem 29.01.2020 r.

Spóźniona rewolucja seksualna :)

Postrzeganie najnowszej fali protestów jedynie w kontekście zaostrzenia prawa aborcyjnego także nie oddaje w pełni istoty wydarzeń, które dzieją się na naszych oczach. Dokonuje się bowiem spóźniona rewolucja seksualna. Spóźniony rok 1968 dociera do nas z niemalże dokładnie półwiecznym poślizgiem. 

Rok 1968 zbliża się do Polski 

Narracja obozu władzy, zgodnie z którą protesty będące pokłosiem ostatniego „orzeczenia” tzw. Trybunału Konstytucyjnego to kolejny antyrządowy atak tzw. totalnej opozycji czy też zmasowana akcja rzekomo antysystemowej opozycji, jest oczywistym kłamstwem. Jednakże postrzeganie najnowszej fali protestów jedynie w kontekście zaostrzenia prawa aborcyjnego także nie oddaje w pełni istoty wydarzeń, które dzieją się na naszych oczach. Dokonuje się bowiem spóźniona rewolucja seksualna. Spóźniony rok 1968 dociera do nas z niemalże dokładnie półwiecznym poślizgiem. 

Polski rok 1968

Rewolucja seksualna nie dokonała się w Polsce w 1968 r., bo i nie zaistniały dla niej odpowiednie warunki nie tylko polityczne i społeczne, ale przede wszystkim gospodarcze, kulturowe i moralne. Polska była wtedy elementem totalitarno-ideologicznego systemu, którym kierowali rzekomi i rzeczywiści komuniści, zaś elementy kultury zachodniej docierały jednie do niektórych Polaków i wyłącznie kanałami nieoficjalnymi. Tym samym wydarzenia roku 1968 na świecie tylko w nieznacznym zakresie rezonowały sytuacją społeczną i polityczną w Polsce Ludowej. Warunki te zmieniły się po roku 1989. Pierwsze trzydziestolecie III RP było okresem dynamicznego rozwoju gospodarczego, ale również cywilizacyjnego. Polacy stawali się uczestnikami procesu dyfuzji kulturowej, przyjmując zachodnie wzorce i wchodząc na ścieżkę konsumpcji i dobrobytu. Trudno powiedzieć, czy w takich warunkach zajście rewolucji seksualnej było już konieczne. Na pewno jednak stało się możliwe.

Nie jest jednak tak, że w Polsce w 1968 r. nie doszło do kulturowego wrzenia, które moglibyśmy porównywać do wydarzeń w zachodniej Europie i Stanach Zjednoczonych. Wyrastające jak grzyby po deszczu studenckie kluby dyskusyjne, wychodząca z ukrycia „bananowa młodzież”, coraz częściej krytykowana państwowa cenzura i narastająca skłonność lewicowych intelektualistów do rewizjonizmu – to były polskie symptomy nadciągającego wrzenia. Wydarzenia marcowe stały się kulminacją, jednakże istotą totalitarnych i autorytarnych reżimów jest gaszenie w zarodku tego typu zagrożeń bądź też bezwzględne tłumienie, jeśli wydarzenia zajdą za daleko. W 1968 r. władze komunistycznej Polski skanalizowały młodzieńczą skłonność do buntu poprzez uruchomienie antysemickiej nagonki, a rewolucyjnemu zagrożeniu ucięły łeb. Tym samym rok 1968 nastąpił w Polsce jedynie w wersji „okrojonej”, czyli szczątkowej. Nie dokonał się najistotniejszy – jak się wydaje z dzisiejszej perspektywy – element ówczesnego rewolucyjnego procesu, a mianowicie rewolucja seksualna. Władza komunistyczna – pod płaszczykiem moralnego porządku i walki z wszelkimi przejawami demoralizacji – gasiła w zarodku wszelkie przejawy liberalizacji seksualnej, przesuwając je jednocześnie na margines życia społecznego, czyniąc z nich element patologicznego podziemia. 

Aksjologiczna baza

Rok 1968 był na Zachodzie kresem dominacji tradycyjnych struktur społecznych i politycznych, których kręgosłupem był głęboko zakorzeniony patriarchalizm, przejawiający się zarówno w sferze instytucjonalnej, jak też kulturowej. Rządy mężczyzn, którzy dotychczas stanowili gros przywódców politycznych i społecznych, a jednocześnie dowodzili na poziomie podstawowej komórki społecznej, jaką była rodzina, powoli zmierzały ku swemu kresowi. Choć fasadowość tego systemu męskiej dominacji była już widoczna w końcówce lat pięćdziesiątych, to jednak potrzebna była iskra, która uruchomiłaby wybuch seksualnej rewolty. Kobiece ruchy emancypacyjne w Europie, a także ruch praw obywatelskich w Stanach Zjednoczonych, stanowiły symptomy zachodzącej zmiany. Nikt nie spodziewał się, z jak wielką siłą zmiana ta wybuchnie, dopóki wybuch nie stał się faktem. Nikt nie spodziewał się również, jak głębokich zmian rewolta ta dokona, nie tylko na poziomie społeczno-instytucjonalnym, ale przede wszystkim na poziomie mentalno-moralnym. Świat Zachodu po roku 1968 stał się diametralnie odmienny. Polskę ta zmiana ominęła pół wieku temu, jednakże – jak się wydaje – nic jej nie powstrzyma. 

Kluczem do wydarzeń rewolucyjnych 1968 r. była zatem aksjologiczna zmiana, jaka dokonała się w mentalności Europejczyków i Amerykanów. Przemiany hierarchii wyznawanych przez nich wartości, jakie nastąpiły na przełomie lat 50. i 60., były przede wszystkim konsekwencją regularnie podnoszącego się standardu życia i bezpośrednio odczuwanego dobrostanu. Dla większości mieszkańców cywilizacyjnego Zachodu czas ten był epoką pracy, ale przede wszystkim konsumowania jej owoców. Nie będzie więc przesadą stwierdzenie, że do seksualnej rewolty dowiozły ich własne samochody osobowe. Życie stawało się już nie tylko łatwiejsze, ale również przyjemniejsze. Kolejne zdobycze rozwoju naukowo-technicznego sprawiały, że przeciętny Europejczyk czy Amerykanin miał już nie tylko więcej czasu dla męża czy żony bądź też dla dzieci, ale przede wszystkim znajdował coraz więcej okoliczności do opuszczania swojego domowego, rodzinnego ogniska. Czas wolny i coraz liczniejsze kontakty towarzyskie sprawiały, że rodzina nie była już jedynym punktem odniesienia. Oczywiście, nadal nim była, ale już nie jedynym, nie tak koniecznym jak jeszcze dwadzieścia lat temu i nie znowu takim „do-grobowo-deskowym”. 

Idea wolności w świecie dobrobytu nabrała zupełnie innego wymiaru. Przestała być tożsama z polityczno-państwowym bądź międzynarodowym wymiarem, gdyż coraz większą rolę w życiu publicznym zaczynali odgrywać ludzie, którzy nie dość, że II wojny światowej nie pamiętali, to wręcz urodzili się po jej zakończeniu. Nie trzeba już było o wolność walczyć, nie trzeba było wyrywać jej okupantowi, nie trzeba było słuchać przemówień o niej wygłaszanych przez kolejnych politycznych przywódców. Wolność była przejawem owego zdobytego i „osiodłanego” dobrobytu. Wolność okazała się narzędziem do zamanifestowania siebie i zademonstrowania własnej tożsamości, ale również sposobem na uczestnictwo w procesie gospodarczego rozwoju. Wolności bowiem otrzymywano coraz więcej, ale także oczekiwano jej wciąż więcej i więcej! Realia demokratyczne obejmowały nie tylko porządek władz i ich relacje z obywatelami, ale również wszelkie formy obecności jednostek w sferze gospodarczej i kulturowej. Coraz częściej protestowano przeciwko opresji religijnej i moralnej, protestowano przeciwko opresji tradycyjnych wartości, protestowano przeciwko dominacji anachronicznych struktur społecznych. Rok 1968 r. udowodnił, że protest to skuteczne narzędzie walki z wszelkimi formami opresji starego porządku.

Ponieważ pokój i stabilność zostały osiągnięte, toteż zmiana i rozwój stawały się coraz bardziej pożądane. Hierarchiczny porządek instytucjonalny zupełnie nie nadążał już za uciekającym mu społeczeństwem. Symboliczne były wówczas pomarszczone twarze najważniejszych przywódców politycznych państw zachodnich, stające na straży starego ładu i zupełnie nie rozumiejące tego, co działo się wokół. Ci starsi, konserwatywni, heteroseksualni i patriarchalnie nastawieni panowie byli głęboko przekonani, że świat został już przez nich zdobyty i że zdobycz ta nigdy nie wyrwie im się z rąk. Tymczasem wyrwała się, czym panów tych niezwykle zaskoczyła. Co sprytniejsi albo rozumniejsi zdali sobie sprawę, że władzę utrzymają wyłącznie, jeśli zaakceptują zmiany społeczne i aksjologiczne, które w tym ich świecie się dokonały. Musieli zatem zacząć mówić nowym językiem, biegle poruszać się w nowym porządku dyskursywnym, który wyłonił się po rewolucyjnym wrzeniu. Dla niektórych było to trudne, dla innych niewykonalne. Ci drudzy trafić musieli na margines, ci pierwsi czekali zwyczajnie na swoją kolej. 

Ku polskiemu Sześćdziesiątemu Ósmemu

Czyż zatem dzisiejsza Polska nie przypomina trochę – a może nawet bardzo! – zachodniej Europy czy wręcz Stanów Zjednoczonych roku 1968? Przecież trzydziestolecie polskiej suwerenności było dla Polski i Polaków przynajmniej tak wielką zmianą, jak dla Amerykanów boom gospodarczy lat pięćdziesiątych i jego owoce, które konsumowano w latach sześćdziesiątych. Era spokoju, harmonii i dobrobytu utrwalona została ponadto przystąpieniem Polski do międzynarodowych struktur zachodnich. Członkostwo w Organizacji Paktu Północnoatlantyckiego zapewniło Polsce bezpieczeństwo międzynarodowe i pozwoliło uzyskać pozycję w najważniejszym zachodnim sojuszu polityczno-wojskowym, który ma chronić nasz kraj przed zakusami rosyjskich ośrodków wpływu. Z drugiej zaś strony członkostwo w Unii Europejskiej stało się dla Polski bramą do dobrobytu: wzrost eksportu do krajów Unii Europejskiej, poszerzenie działalności polskich firm, spadek bezrobocia w kraju, podejmowanie przez Polaków zatrudnienia i kształcenia się za granicą, migracje zarobkowe, a przy tym większa obecność kapitału zagranicznego w Polsce, duże wewnętrzne inwestycje infrastrukturalne, które stały się ogromnym motorem dla gospodarki.  Nowe realia międzynarodowe, geopolityczne i gospodarcze sprawiły, że w Polsce dokonał się gigantyczny skok, który musiał mieć wpływ na warunki społeczne i moralne. 

Wraz ze zmieniającym się krajobrazem politycznym i gospodarczym – zmieniało się również polskie społeczeństwo. Polacy – choć nadal stosunkowo apatyczni w porównaniu ze społeczeństwami zachodnioeuropejskich demokracji skonsolidowanych – systematycznie coraz bardziej angażują się w życie społeczne. Organizacje pozarządowe mają coraz istotniejszy wpływ na społeczny krajobraz, a oddolne inicjatywy sprawiają, że zmieniają się polskie osiedla i wioski. Budżety partycypacyjne coraz bardziej wrastają w krajobraz polskich dużych miast, a oczekiwania społeczności nie mogą być już bagatelizowane przez władze lokalne. Wybory samorządowe wygrywa się bowiem nie ideologicznym zacietrzewieniem i partyjniackim pohukiwaniem, ale drogami, chodnikami, eventami i zbiorkomem, czyli po prostu wzrastającym poczuciem dobrobytu obywateli. Te zmiany społeczne znajdują swoje odzwierciedlenie we wskaźnikach i statystykach: Polacy coraz bardziej zadowoleni są z poziomu życia w Polsce, Polacy coraz więcej wydają na urlopy i wydarzenia kulturalno-towarzyskie, Polacy coraz częściej jedzą poza domem, Polacy coraz więcej pieniędzy przeznaczają na organizację świąt i uroczystości rodzinnych. Te wszystkie wskaźniki obrazują, jak bardzo zmieniło się polskie społeczeństwo. Na razie – jak w Europe zachodniej i USA w 1968 r. – obserwujemy na scenie politycznej całkiem szeroką rzeszę nieżyciowych dziadersów, którzy udają, że zmiany tej nie widzą, a w swym bezmyślnym amoku zmianę tą, która przecież już się dokonała, usiłują politycznymi decyzjami zatrzymać. Nie wiedzą oni jeszcze, że już przegrali, choć ich przegraną obejrzymy dopiero jutro.

Zmiana dokonała się również na poziomie mentalnym i aksjologicznym. Nie zachęcam, ale wystarczy przyjrzeć się skali wzrostu liczby rozwodów w Polsce w ostatnich dwudziestu latach, żeby zobaczyć, jak bardzo tradycyjna polska rodzina przechodzi do lamusa. Nie niszczą jej ani biegający po ulicach w tęczowych wdziankach przedstawiciele środowisk osób nieheteronormatywnych, nie zniszczył jej również czyhający na heteroseksualnych tatuśków potwór dżender! Ba! Jestem przekonany, że polskiej rodziny również nie dopadła unosząca się w powietrzu tęczowa zaraza – nie czerwona, a tęczowa! – ani rozlewająca się po społeczeństwie ze smrodem gnojówki ideologia singli! Tradycyjne wartości – w tym „zdrowa, polska, katolicka rodzina” – stają się ofiarą konsumpcyjnego modelu życia, indywidualistycznych i hedonistycznych wartości, które promowane są przez media masowe, reklamę i wielkie korporacje, a także wzrastającej skali mobilności i coraz wyższych oczekiwań Polaków, dotyczących ich dobrobytu i dobrostanu. Nie aborcja dokonywana w podziemiu aborcyjnym stanowi przyczynę demograficznego niżu, ale decyzje Polek i Polaków, którzy raczej wybierają zawodową karierę, nie zaś życie w otoczeniu prywatnej drużyny piłkarskiej biegającej po trzypokojowym mieszkaniu kupionym za zaciągnięty na 30 lat hipoteczno-niewolniczy kredyt. Ta mentalna i aksjologiczna zmiana w głowach Polek i Polaków już się dokonała, a najmłodsi członkowie naszego społeczeństwa są już zupełnie innymi ludźmi niż ci, którymi my byliśmy jeszcze dziesięć lat temu. 

Tej siły nikt nie zatrzyma!

Socjologiczno-kulturoznawczy analfabeci, którzy rządzą dzisiejszą Polską, nie rozumieją zmian, które już się w Polsce dokonały, a ponadto uwierzyli w swoją moc sprawczą, która rzekomo kolejne zmiany skutecznie zatrzyma. Bronią Kościoła katolickiego i wzywają bandycko-naziolskich osiłków, by ci stawali pod kościołami i straszyli spieszące do nich starsze panie, bo tak trzeba! Bronią polskiej rodziny przed tymi, którzy decydują się na nieformalny nieheteroseksualny związek, zamiast biegania po brukselskich orgiach kryptohomoseksualnych pseudokonserwatystów, bo tak trzeba! Bronią religii w szkołach, bo nie rozumieją, że nieprzygotowani metodycznie, niezdolni do rozmowy z młodym pokoleniem i niekiedy zupełnie nierozumiejący chrześcijaństwa księża-nauczyciele sami wypychają młodzież z lekcji religii, ale przecież takiej religii też trzeba bronić! Bronią życia poczętego, bo zapewne nie czytali żadnej naukowej publikacji czy też raportu organizacji pozarządowych, które precyzyjnie omawiają problem szarej strefy i podziemia aborcyjnego, a także aborcyjnej turystyki, ale przecież tak też trzeba! Bronią szkoły przez rzekomymi ideologami, którzy wędrując od miasta do miasta, od szkoły do szkoły, od klasy do klasy, od lekcji do lekcji, uczą dzieci masturbacji, każą się chłopcom przebierać w sukienki i przygotowują dziewczynki do prowadzenia burdelu. Bronią też przed edukacją seksualną, licząc, że jak dzieci nie usłyszą o homoseksualizmie, to nie będą homoseksualne, a jak nie usłyszą o antykoncepcji, to nie będą się „antykoncepcjonować”! Tak, trzeba nas przed tym wszystkim bronić! 

Ktoś mógłby zapytać w takim razie, czy rządzą nami idioci? Ale chyba tak jednoznacznie pesymistyczna ocena nie byłaby zbyt sprawiedliwa, a w każdym razie nie w odniesieniu do wszystkich. Rządzi nami twardy sojusz cyników i trzęsidupców. Cynicy liczą sobie elektorat i wychodzi im, że osób starszych, o konserwatywnych poglądach i zarazem nieufnie reagujących na wszelkie społeczne zmiany, jest w Polsce nadal więcej i że to oni nadal rozdają karty w kolejnych wyborach. Cynicy przestaną być medialno-fejsbukowymi katolikami, jak tylko widmo sekularyzmu ogarnie większość wyborców. Szybko staną się zwolennikami państwa świeckiego, a religia stanie się ich sprawą prywatną. Ich sojusznikami są trzęsidupcy – ludzie, którzy boją się zmian. To ci, którzy po angielsku potrafią tylko „sory”, nie słyszeli nigdy o londyńskim Soho, skrót LGBT zdaje się im tak samo śmiercionośny jak NSDAP. Ci właśnie trzęsidupcy – często naiwni, czasem szczerze zatroskani losami cywilizacji – zwyczajnie nie rozumieją otaczającego świata, a polsko-martyrologiczna narracja szczerze przekonała ich, że w ich rękach leży los świata. Oni uwierzyli, że są mesjaszem narodów, Winkelriedem narodów, przedmurzem chrześcijaństwa, ostatnim bastionem, redutą Ordona, że imię ich czterdzieści i cztery! Ci właśnie staną u drzwi, bo trzeba krwi! Ci drudzy kiedyś znikną, ci pierwsi pewnego dnia przekonywać nas będą, że przecież Oceania zawsze walczyła z Wschód-Azją, a oni zawsze byli zwolennikami światłego konserwatyzmu!

Tak czy siak, zmiana już zaszła! Podmiot tej zmiany – wolnościowo i tolerancyjnie zorientowane otwarte społeczeństwo – jeszcze nie osiągnął stanu samoświadomości, więc nie stał się jeszcze podmiotem politycznej rozgrywki. Jednakże ów proces wzrastania w samoświadomości cały czas się dokonuje, a – wbrew pozorom – tą samoświadomość wymuszają kolejne działania eurosceptyczno-ksenofobicznej większości, która rządzi dziś Polską. Ona bowiem nie zdaje sobie sprawy z dychotomicznych mechanizmów dziejowych. Nie rozumie, że wyciągając coraz cięższe oręże – budzi samoświadomość dotychczas uśpionych! Początek zmiany społecznej i mentalnej już zaszedł – potrzeba czasu, aby zmiana ta została przekuta w zmianę polityczną. Rok 1968 nie dokonał się w trybie natychmiastowym i nagłym, był raczej konsekwencją wieloletniego procesu, który socjologowie i kulturoznawcy dostrzegali, a jak zwykle ślepi politycy – przespali. Rok 1968 dokonuje się już w głowach Polek i Polaków, dokonuje się w polskim społeczeństwie, a za jakiś czas dokona się również na polskiej scenie politycznej. To tylko kwestia czasu. 

Pocieszę jednak wszystkich pseudokonserwatywnych ksenofobo-homofobów – mam dla was wszystkich dobrą wiadomość! Już niedługo nie będziecie musieli okłamywać wszystkich wokół, że jesteście osobami wierzącymi i siadać w pierwszej ławce w kościele podczas niedzielnej sumy tylko po to, by dostrzegł was ksiądz proboszcz i po mszy pozwolił się ucałować w rękę! Już niedługo nie będziecie musieli zawierać fikcyjnych heteroseksualnych małżeństw, bo w tolerancyjnym i otwartym społeczeństwie będziecie mogli formalnie związać się z waszym „kolegą od tenisa” czy „wspólnikiem w biznesie”! Już niedługo nie będzie trzeba wyjeżdżać do Niemiec czy Francji, żeby – jak sami mówicie – zabić dziecko nienarodzone, bo w mądrym państwie nastolatków uczy się antykoncepcji i kształtuje w nich postawę odpowiedzialności przy okazji decyzji o współżyciu seksualnym! Już niedługo nie będziecie musieli umawiać się na tajne orgie seksualne, bo zwyczajnie w szczęśliwym związku – homo czy hetero – takiego dreszczyku emocji nie będziecie musieli poszukiwać i tym bardziej za niego płacić.  

Państwo świeckie i jego wrogowie :)

Różnica między państwem świeckim a wyznaniowym nie jest tak łatwa do określenia, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka. Państwem świeckim nazywa się zwykle państwo, w którym zasady religii nie przekładają się na struktury państwowe. W państwie wyznaniowym zaś cechy struktur państwowych wynikają wprost z zasad danej religii. Sprawa nie jest jednak tak prosta, bo we współczesnym świecie tylko nieliczne państwa można uznać za w pełni świeckie lub w pełni wyznaniowe. Co na przykład można powiedzieć o Wielkiej Brytanii, która oficjalnie jest państwem wyznaniowym, ponieważ głową Kościoła anglikańskiego jest monarcha, ale nie oznacza to jakiegokolwiek wpływu religii na struktury państwa i sposób życia obywateli. Podobnie jest w państwach skandynawskich, gdzie religia protestancka ma status religii państwowej. Z kolei Stany Zjednoczone są państwem oficjalnie świeckim, w którym konstytucja gwarantuje obywatelom wolność wyznania, ale jednocześnie prezydent i inni wysocy urzędnicy państwowi składają przysięgę na Biblię, w niektórych szkołach z woli rodziców zamiast naukowej teorii ewolucji Darwina, wykładany jest kreacjonizm, czyli biblijna koncepcja stworzenia świata przez Boga, a ludzie, którzy otwarcie deklarują ateizm mają zamkniętą drogę do wysokich funkcji państwowych.

Te niejasności dotyczące charakteru państwa są przedmiotem licznych sporów między środowiskami ludzi wierzących i niewierzących. Zwykle ci pierwsi skłonni są sądzić, że rozmaite przejawy inspiracji religijnej w funkcjonowaniu państwa nie podważają jego świeckości. Ci drudzy w inspiracjach tych dostrzegają typowe cechy państwa wyznaniowego. Charakterystyczny jest argument wysuwany często przez przedstawicieli Kościoła katolickiego w Polsce. Otóż państwem wyznaniowym jest dla nich sytuacja, gdy główne funkcje we władzach państwa sprawują duchowni, jak na przykład w Iranie. Iran jest jednak przypadkiem szczególnym państwa wyznaniowego, zwanym teokracją. Sprowadzanie państwa wyznaniowego do teokracji oznaczałoby, że nawet daleko idące ingerencje władz kościelnych w funkcjonowanie państwa nie naruszałyby jego statusu państwa świeckiego.

Czy takie definicyjne przeciąganie liny cokolwiek daje zarówno teistom, jak i ateistom, jeśli pominie się oczywisty interes Kościoła instytucjonalnego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zastanowić się na czym polega istota państwa świeckiego i jakie racje moralne za nim stoją. Przede wszystkim należy uspokoić tych, którzy obawiają się, że państwo świeckie walczy z religią. Takie obawy mogą mieć ci, którzy posługują się przykładem Związku Radzieckiego i wielu innych państw komunistycznych, gdzie ogłoszenie świeckości państwa zostało połączone z polityką oficjalnej ateizacji. Należy jednak mieć wątpliwość czy państwo zwalczające religię jest państwem świeckim, czy raczej wyznaniowym a rebours. Państwo świeckie nie walczy z religią, tylko eliminuje ją ze sfery publicznej. Religia, związana z nią wiara i uczucia należą bowiem do sfery prywatnej i tylko w niej powinny pozostać. Światopogląd jest prywatną sprawą poszczególnych ludzi. Może on mieć wpływ na system ich wartości, życiowe wybory i priorytety, sposób i styl życia. Państwo demokratyczne nie może w żaden sposób narzucać obywatelom określonego światopoglądu. Organizacja życia społecznego, sposób funkcjonowania państwa i przyjęte reguły współżycia ludzi muszą być z jednej strony wolne od jakiejkolwiek inspiracji światopoglądowej, a zarazem nie mogą nikomu zabraniać żyć według wyznawanego światopoglądu. Istotą państwa świeckiego jest konsekwentny i absolutny rozdział sfery prywatnej od sfery publicznej. Ten rozdział służyć ma pogodzeniu dwóch rodzajów wolności obywateli, a mianowicie wolności do religii i wolności od religii. Dlatego w przeciwieństwie do sfery wolności osobistej sfera publiczna musi być całkowicie neutralna. Na gruncie sfery publicznej osobiste wartości i przekonania są równoprawne, a wynikające z nich postawy i działania podlegają ocenie według kryteriów pozbawionych ideologicznych podstaw. W ocenach tych decydować powinien pragmatyzm i wzgląd na prawa człowieka.

Jedynie brak przenikania się sfery prywatnej i publicznej gwarantuje pokój społeczny, brak konfliktów na tle światopoglądowym. Każdy ma prawo wierzyć w cokolwiek i nie wierzyć w nic, i nie czuć się z tego powodu kimś lepszym lub gorszym. Również Kościół instytucjonalny ma w państwie świeckim pełną możliwość realizowania swojej misji. Czy ludziom wierzącym potrzebne jest to, aby ich zasady religijne obowiązywały także niewierzących? Czy Kościół instytucjonalny jest tak niepewny swojego autorytetu, że musi liczyć na państwowe rygory? Czy katolikowi nie wystarcza, że może mieć krzyż przy sobie, ale musi go koniecznie widzieć w miejscach publicznych? Dlaczego więc państwo świeckie budzi taki sprzeciw wśród większości kleru i w środowisku fundamentalistów religijnych?

Powód, dla którego mamy do czynienia z presją, aby państwu formalnie świeckiemu nadawać cechy państwa wyznaniowego może być tylko jeden. W dążeniach tych chodzi o dominację i triumfalizm. Nie o to, by pokojowo współżyć z niewierzącymi, ale o to, by ich zdominować i upokorzyć. Krzyż i inne symbole religijne mają zawłaszczyć przestrzeń publiczną, a nie prywatną, mają być znakiem zwycięstwa teistycznego światopoglądu. Wolność do religii jest w tym wypadku rozumiana jako zniewolenie niewierzących i zepchnięcie ich do drugiej kategorii obywateli. Żadnym usprawiedliwieniem nie może być często podnoszony argument, że w Polsce ludzie wierzący stanowią przytłaczającą większość. W demokracji liberalnej nie może być dyktatu większości nad mniejszością, jeśli chodzi o prawa podstawowe.

Są trzy obszary wrażliwe, w których państwo, oficjalnie świeckie, ulega presji instytucjonalnego Kościoła i fundamentalistów religijnych. Są to: edukacja, prawo i kultura społeczna. Skutki tej presji są bardzo widoczne w Polsce po uzyskaniu niepodległości w 1989 roku. Ta presja stawia pod znakiem zapytania konstytucyjny zapis o świeckości państwa. Sytuacja ta jest z jednej strony spowodowana silną pozycją Kościoła katolickiego w polskim społeczeństwie, którą on zawdzięcza swojej roli opozycyjnej w czasach władzy komunistycznej oraz – oczywiście – pontyfikatowi Jana Pawła II. Natomiast z drugiej strony jest to skutek braku zrozumienia istoty zmian kulturowych w krajach zachodnich, których celem jest społeczny egalitaryzm i obrona praw człowieka, a nie dążenie do wykorzenienia religii w społeczeństwie. Prawo do jej wyznawania jest bowiem jednym z podstawowych praw człowieka, na równi z prawem do jej niewyznawania. Ten brak zrozumienia dla procesów sekularyzacji, potęgowany uporczywą propagandą polskiego Kościoła na temat tragicznych skutków społecznych owych procesów, sprawia że od początku transformacji ustrojowej kolejne rządy, zarówno prawicowe, jak i lewicowe czy liberalne były nastawione na daleko idące ustępstwa wobec żądań Kościoła i przejawiały uległość, a nawet lęk przed kościelnymi dostojnikami.

W obszarze edukacji zasadniczym wyłomem od zasad państwa świeckiego było wprowadzenie lekcji religii do szkół publicznych. Zrównanie religii z innymi przedmiotami oznaczało zrównanie prawd wiary z prawdami naukowymi, co we współczesnej szkole nie powinno mieć miejsca. To na skutek tego ktoś może szukać w Biblii odpowiedzi na dręczące problemy współczesności i – jak ten pracownik Ikei – uznać, że ludzi LGBT należy wykluczyć ze społeczeństwa, zamiast wspierać ich dążenia emancypacyjne. Za swoje stanowisko wyrażone publicznie, a będące oczywistym wyrazem mowy nienawiści, został usunięty z pracy. Prokuratura Ziobry postawiła jednak w stan oskarżenia nie jego, a jego przełożoną. Jaką wiedzę uzyskują uczniowie, karmieni na lekcjach religii baśniami i podaniami o stworzeniu świata, o dzielnym Noe, który uratował ludzi i kilka gatunków zwierząt przed zagładą, o licznych cudach i znakach z Nieba, o życiu wiecznym wreszcie?

Lekcje religii nie są obowiązkowe, bo można zamiast nich wybrać etykę. Tyle tylko, że nauczycieli etyki brakuje, a katechetów jest pod dostatkiem. W dodatku szkoły, zachęcane przez kuratoria, robią wszystko żeby utrudnić życie uczniom rezygnującym z lekcji religii. Lekcje te, które początkowo miały być na początku lub na końcu dziennych zajęć, umieszcza się w planach w ich środku. Przedmiot religii został ponadto nobilitowany do rangi przedmiotu maturalnego.

Tak bardzo zalecana przez psychologów rozwojowych edukacja seksualne została szybko spacyfikowana. Edukatorów seksualnych w szkołach wyparli bowiem aktywiści Ordo Iuris i Pro Life, wspomagani przez państwową władzę. Przedmiot „wychowanie w rodzinie” nie realizuje celów edukacji seksualnej, ale jest za to akceptowany przez Kościół. Ostateczny cios edukacji seksualnej został zadany przez rząd Zjednoczonej Prawicy, który w całości odrzucił instrukcję WHO, jako zmierzającą do seksualizacji dzieci. Ciemnota ma okazać się lepszym zabezpieczeniem dzieci przed pedofilami i niepożądanymi ciążami niż oświata. Dodać jeszcze należy zdecydowany sprzeciw rządu Zjednoczonej Prawicy wobec obchodów święta Halloween czy „tęczowym piątkom” , urządzanym w niektórych szkołach w akcie poparcia dla koleżanek i kolegów LGBT, jako sprzecznych z katolicką tradycją. W przeciwieństwie do tego, notorycznie naruszana jest zasada oddzielania w szkołach publicznych świeckiej inauguracji roku od mszy inauguracyjnej. Szkoły idą także na rękę Kościołowi, zwalniając uczniów z zajęć na czas rekolekcji.

Obszar stanowienia prawa jest przedmiotem szczególnej aktywności przeciwników państwa świeckiego. Podstawowy argument, którym się posługują, jest taki, że prawo naturalne, co w ich przekonaniu oznacza prawo wynikające z zasad i przykazań religijnych, jest ważniejsze od prawa stanowionego. To ostatnie powinno zatem wynikać z tego pierwszego. Na tej podstawie Kościół katolicki domaga się prawnego zakazu aborcji. Ustawa antyaborcyjna z 1993 roku w znacznym stopniu wychodzi naprzeciw temu żądaniu, bo uznaje, że płód jest człowiekiem. Zarazem jednak dopuszcza przerwanie ciąży w przypadku zagrożenia zdrowia i życia kobiety, ciężkiego uszkodzenia płodu oraz pochodzenia ciąży z przestępstwa. Właśnie te wyjątki są powodem uporczywego atakowania tej ustawy przez katolickich fundamentalistów. Ataki te sprawiają, że w obawie przed kłopotliwymi reakcjami przeciwników aborcji w wielu szpitalach odmawia się kobietom przerwania ciąży również wtedy, gdy istnieją prawne podstawy dla takiego zabiegu. Pod naciskiem Kościoła rząd wstrzymał finansowanie zabiegów in vitro oraz znakomicie utrudnił kobietom korzystanie z środków wczesnoporonnych.

Z powodu stanowiska Kościoła pozostaje nieuregulowana sprawa związków partnerskich, nie wspominając już o małżeństwach homoseksualnych. Zjednoczona Prawica i Kościół katolicki idą ręka w rękę w zwalczaniu dążeń środowiska LGBT, domagającego się równych praw z osobami heteroseksualnymi. Oczywista dyskryminacja kamuflowana jest bzdurnym wyjaśnieniem, że nie chodzi o walkę z ludźmi, tylko z ideologią LGBT cokolwiek miałoby to znaczyć. Ostatnio fundamentalistyczna organizacja „Życie i Rodzina”, przy współpracy Kościoła, zbiera podpisy wśród wiernych na parafiach za poparciem ustawy „Stop LGBT”. Konwencja stambulska o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie nie spodobała się Ministrowi Sprawiedliwości tylko dlatego, że wśród przyczyn przemocy wymieniono tam również wpływy religijne.

Trzeba wreszcie zwrócić uwagę na dezorganizujące życie społeczne skutki tzw. klauzuli sumienia. Jest to wyraźne wprowadzenie do sfery publicznej elementu światopoglądowego, który utrudnia obywatelom korzystanie z prawa do określonej usługi. Lekarz, który z powodów światopoglądowych odmawia pacjentowi wykonania zabiegu, do którego ów pacjent ma prawo, przestaje być profesjonalistą. Sytuacja jest tym groźniejsza, że również przedstawiciele innych zawodów zaczynają rościć sobie prawo do wybiórczej obsługi klientów z powodów światopoglądowych. Powszechnie znana jest sprawa łódzkiego drukarza, który zasłaniając się klauzulą sumienia odmówił druku plakatu  organizacji LGBT. Sąd uznał jego winę, ale zaprzyjaźniony z Ordo Iuris minister Ziobro konsekwentnie odwoływał się od tego wyroku, aż do jego kasacji.

Wreszcie w obszarze kultury społecznej tendencje do państwa wyznaniowego wynikają z głęboko zakorzenionego szacunku do instytucji Kościoła. W szerokich kręgach społecznych panuje bezkrytyczny stosunek do księży i opinii władz kościelnych. Przekonanie, że Kościół i jego funkcjonariusze reprezentują wyłącznie dobro, utrudniał i nadal utrudnia dostrzeganie rozmaitych skandali i nadużyć. Nagłośnienie afer pedofilskich często bywa odbierane jako przejaw walki z Kościołem. W tej atmosferze szacunku i uległości, wzmocnionej kultem papieża Polaka, upamiętnionego tysiącami pomników i gigantomanią świątyń, nie dziwi zwyczaj nadawania akcentów religijnych rozmaitym uroczystościom czy ważnym wydarzeniom, związanym na przykład z otwieraniem nowych obiektów. Dopóki ludzie robią to prywatnie, jak na przykład właściciel firmy, który prosi księdza o poświęcenie jej budynków i zamawia mszę w intencji jej powodzenia, nie ma to nic wspólnego z państwem wyznaniowym. Jeśli jednak mamy do czynienia z religijną oprawą świąt państwowych, kiedy dowódcy wojskowi lub szefowie policji wymagają od podwładnych udziału w ceremoniach religijnych, pielgrzymkach i mszach, kiedy przedstawiciele władz państwowych uczestniczą w uroczystościach religijnych służbowo, a nie jako osoby prywatne, wówczas bez wątpienia mamy do czynienia z elementami państwa wyznaniowego, które swoim obywatelom wyraźnie wskazuje pożądany światopogląd. Niestety, wszystkie te zjawiska występują aktualnie w Polsce. Zdjęcie krzyża w swoim gabinecie przez komendanta policji w Radomiu czy zdjęcie krzyża w pokoju nauczycielskim przez jedną z nauczycielek, to zdarzenia, które były szeroko komentowane w całym kraju, a ich sprawcy stali się przedmiotem brutalnej nagonki.

Jako rzecz oczywistą przyjmuje się w Polsce zawarty w kodeksie karnym zakaz obrazy uczuć religijnych. Nikogo natomiast nie dziwi brak zakazu obrazy uczuć ludzi niewierzących. Wiara religijna znajduje się zatem pod szczególną ochroną, której nie mają inne ludzkie pasje. Z zakazem tym można byłoby się zgodzić pod warunkiem wyraźnego, enumeratywnego określenia, kiedy do obrazy uczuć religijnych dochodzi. Brak tego uściślenia sprawia, że fanatycy religijni czują się urażeni wszystkim, co choćby w najmniejszym stopniu odbiega od ich wynaturzonej percepcji rzeczywistości. Papież Franciszek próbuje tłumaczyć, że Bóg nie potrzebuje obrony, na co pada argument, że nie o Boga tu chodzi, tylko o krzywdę jego wyznawców. Mamy więc tu do czynienia z emocjonalnym szantażem. Policja i prokuratura są obecnie w Polsce szczególnie gorliwe w ściganiu przestępstw obrazy uczuć religijnych. Wyłączenie religii z prawa do krytyki i wolności słowa jest główną cechą państwa wyznaniowego. Oznacza ona przekreślenie zasady równego traktowania obywateli. Wyznawcy religii zostają bowiem uprzywilejowani: ich nieprzychylne opinie na temat ateizmu nie podlegają sankcji karnej, ale tego samego rodzaju opinie na temat przedmiotu ich wiary, jej symboli i świętych podlegają tej sankcji jak najbardziej.

Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy ma coraz więcej cech państwa wyznaniowego. W środowiskach liberalnych można niekiedy usłyszeć opinie, że są to sprawy drugorzędne, na które można machnąć ręką i nie wszczynać wojny z Kościołem. To bardzo niebezpieczna opinia, bo oznacza zgodę na pozbawienie ludzi (nieważne, że mogą być oni w mniejszości) części ich osobistej wolności – wolności od religii.

10x dlaczego podwójne opodatkowanie spółek komandytowych to szkodliwy pomysł :)

16 września 2020 roku na stronie rządowej pojawił się projekt ustawy przewidujący dodatkowe opodatkowanie spółek komandytowych CITem. Zmiana ma obowiązywać według uzasadnienia projektu już od 1 stycznia 2021 roku. Dzięki niej każdy właściciel spółki komandytowej  będzie płacił podwójny podatek dochodowy. Najpierw CIT 19% (lub 9% w przypadku przychodu brutto przedsiębiorstwa poniżej 2mln euro w 2020 roku), a potem drugi raz PIT dzięki czemu łącznie zapłacony podatek dochodowy w spółce komandytowej wyniesie realnie powyżej 34-35%. Zmiany będą dotyczyć nie tylko spółek komandytowych, ale również spółek jawnych. Warto też od razu na wstępie wspomnieć, że pomysł nie jest nowy, bo w 2013 roku koalicja PO-PSL też chciała to przeforsować, ale wtedy na szczęście skończyło się to tylko na podwójnym opodatkowaniu spółek komandytowo-akcyjnych.

W Polsce mamy zarejestrowanych według danych za 2019 rok ponad 40 tysięcy takich spółek komandytowych, których będzie dotyczyła ta zmiana. Dlaczego pomysł podwójnego opodatkowania tych spółek to niesprawiedliwa, szkodliwa idea postaram się opisać w 10 punktach, ale tych punktów mogłoby być znacznie więcej.

1.) W uzasadnieniu projektu Ministerstwo Finansów twierdzi, że chęć objęcia spółek komandytowych podatkiem dochodowym wynika z ich wykorzystywania do optymalizacji podatkowych i wyprowadzania zysków do państw stosujących szkodliwą konkurencję podatkową. Jest to kłamliwa interpretacja, bo gdyby intencją ustawodawcy byłoby  ograniczenie transferowania zysków do rajów podatkowych, to obowiązek zapłaty CIT powinien być obowiązkowy jedynie dla niektórych spółek komandytowych, czyli tych gdzie występują podmioty zagraniczne. Co przy dzisiejszych narzędziach typu JPK nie byłoby żadnym problemem wyegzekwować. Naprawdę trzeba nas społeczeństwo/przedsiębiorców traktować jak idiotów, by wciskać nam taki kit. Opodatkowanie spółek komandytowych służy jedynie zwiększeniu obciążeń podatkowych przedsiębiorców i pokryciu dziury budżetowej wygenerowanej przez polityków obozu rządzącego, którzy w odróżnieniu od sąsiadów zza Odry środki z prosperity gospodarczej ostatnich lat przeznaczyli nie na wygenerowanie nadwyżki budżetowej, a na kupowanie głosów wyborczych społeczeństwa różnymi plusami. Teraz muszą podnosić podatki, co oczywiście nie wygeneruje żadnych dodatkowych przychodów do budżetu, a wręcz przeciwnie, ale o tym za chwilę.

2.) Spółki komandytowe powstają od paru lat jak grzyby po deszczu, bo przedsiębiorcy CHCĄ w końcu płacić PROSTE podatki dochodowe. Wskazuje na te dane zresztą samo ministerstwo w uzasadnieniu projektu. Otóż czytamy tam, że według danych MF w 2019 roku istniało w Polsce ponad 419 tysięcy ,,klasycznych” spółek z ograniczoną odpowiedzialnością. Tymczasem tylko 114 tysięcy z tych spółek zapłaciło podatek CIT, czyli 75% tych spółek wykazało stratę. Nikt mi nie powie, że 300 tysięcy spółek istnieje po to by nie przynosić żadnego dochodu w skali roku. Te dane pokazują czarno na białym jaki jest efekt podwójnego opodatkowywania dochodów spółki, bo właśnie w spółkach zoo właściciel by wypłacić sobie zysk musi najpierw zapłacić CIT jako spółka, a potem drugi raz PIT od dywidendy. W efekcie robi sztuczne koszty i fiskusowi zostaje figa z makiem. W spółkach komandytowych zdecydowana większość podatników wykazuje zaś zysk i odprowadza podatek od dochodu do budżetu. Dlaczego? Tylko wyjątkowo nierozgarnięty by się nie domyślił, że jest to związane z tym, że nikt nie ma zamiaru 2x być opodatkowany za to samo i zrobi wszystko by tego podatku 2x nie płacić.

3.) Jak szkodliwa jest podatkowa polityka prowadzona konsekwentnie przez nasze kolejne rządy każdej politycznej  opcji od 1989 roku pisałem już wielokrotnie. Jednak trzeba tu do tego znowu wrócić. Gospodarka większości państw starej Unii opiera się na sukcesie małych i średnich, często rodzinnych przedsiębiorstw. Wbrew powszechnemu przekonaniu polski sektor małych i średnich przedsiębiorstw (MŚP), czyli zatrudniających więcej niż 9 pracowników, a mniej niż 250 pracowników, lub mających obrót w skali roku ponad 2 mln euro, a nie większy niż 50mln euro (wystarczy jeden z tych dwóch parametrów spełniać, by przestać być mikro, a stać się mały, lub średni) jest drastycznie mniejszy niż w innych krajach Unii. Liczba MŚP w przeliczeniu na mieszkańca jest najniższa wśród państw członkowskich – na 1000 Polaków przypada zaledwie 1,9 przedsiębiorstwa, podczas gdy na Węgrzech jest to 2,8, a w Niemczech 4,6. Wyprzedzają nas wszyscy. Nie tylko Europa zachodnia, ale i Rumuni, Łotysze, Litwini. Każdy. Na dodatek te dane to nie wszystko. Na MŚP w Polsce przypada ledwie 36 procent łącznych przychodów, czyli o jedną piątą mniej niż w przypadku dużych firm, podczas gdy w większości krajów Unii to właśnie sektor MŚP jest większy. Co więcej, firmy zatrudniające mniej niż 10 osób rozwijają się dwa razy wolniej od konkurencji wtedy gdy stają się małymi. W Polsce tylko co druga mała, co trzecia średnia i co piąta duża firma wyrosła z najmniejszych przedsiębiorstw. Nic więc dziwnego, że w Polsce co druga firma założona nie przeżywa okresu pięciu lat. Widać więc, że droga do bogactwa, którą przeszedł przedsiębiorca na zachodzie od pucybuta do milionera naszym przedsiębiorcom bardzo rzadko jest dana. Założenie najpierw mikrofirmy, która potem staje się mała, następnie średnia, a na końcu duża to historia, która w III Rzeczpospolitej jest raczej ewenementem niż regułą, a tak przecież jak pokazywała historia państw zachodnich rodził się w Europie dobrobyt. Polską anomalię zawdzięczamy niezmiennej od 30 lat polityce rządowej, która skupia się na pomocy przedsiębiorcy na starcie, przy założeniu firmy, lub pomocy nierozwijającym się mikrofirmom marnotrawiąc miliardy złotych co rok i w dłuższej perspektywie krzywdząc tych wszystkich, których albo niepotrzebnie na drogę przedsiębiorczości skierowało, lub przedłużając sztucznie życie tym którzy nie mają szans w gospodarce rynkowej bez tej kroplówki przetrwać. Czterech fryzjerów w jednej wiosce to nie efekt schizofrenii polskiego przedsiębiorcy, a schizofrenii polskiego urzędu pracy, który bezrobotnemu daje 20 tysięcy złotych na założenie pierwszej działalności gospodarczej, by znikł z jej rejestru. Na dwa lata znika, bo tyle potrzeba prowadzić działalność, by tych 20 tysięcy nie zwracać. Potem kończy działalność, a na fikcyjne bezrobocie trafia jego żona i zakłada tą działalność od nowa mając znowu 20 tysięcy na start i zakładając trzeci salon kosmetyczny w okolicy, który bez tej pomocy państwa nie ma racji bytu. Tak samo wspieranie startupów z których 99% po skonsumowaniu publicznej pomocy upada, czy estoński CIT proponowany dziś przez premiera Morawieckiego to bardzo szkodliwe pomysły ugruntowujące polskich przedsiębiorców w mniemaniu, że rozwijanie swojej firmy się nie opłaca, bo tylko sprawia, że wysokość podatków i związane z tym dodatkowe obowiązki wzrastają. Spółka komandytowa była lekiem na te bolączki, ale widać rządowi to nie od dziś przeszkadza.

4.) Zmiany mają wejść od 1 stycznia 2021 roku, czyli za trzy miesiące. Projekt pojawił się na stronach rządowych 16 września a organizacje przedsiębiorców mają czas by się to tego ustosunkować do poniedziałku 21 września. Tak wyglądają konsultacje społeczne w czasach rządów PIS. To kpina i bezprawie. Tak samo jak danie przedsiębiorcy trzech miesięcy na dostosowanie się do tak istotnej zmiany. Przecież w tej chwili część budżetów na 2021 rok już jest zamknięta. Ja sam mam podpisane umowy z niektórymi kontrahentami na dostawy do września 2021 roku gdzie uwzględniałem licząc opłacalność tych kontraktów, że zapłacę 19% podatek dochodowy, a nie 35 procentowy. Żadnego vacatio legis w tak istotnej sprawie pokazuje gdzie rząd ma polskich przedsiębiorców. Chcecie podwyższać podatki, bo nie umieliście zabezpieczyć budżetu na trudne czasy? – Proszę bardzo, ale zróbcie to od 2022 roku, a nie w środku pandemii gdzie wiele firm walczy o przeżycie.

5.)  Podwójne opodatkowanie spółek komandytowych jeszcze bardziej skomplikuje nasz system podatkowy zamiast go upraszczać. Znowu zacznie się szukanie lewych kosztów tak jak to dzieje się obecnie w spółkach zoo. Zacznie się znowu handel długami. Znowu właściciele firm zaczną swój czas poświęcać nie na to jak rozwijać swój biznes, a na to jak nie przekroczyć 2mln euro i nie dać się zrobić przez fiskusa na szaro. Jak przypadkiem urosnąć tak żeby nas nikt w skarbówce nie zauważył. W efekcie będę teraz stawał do przetargów z firmami z których jedna zapłaci 9% dochodowego, inna zapłaci 5,5% ryczałtu, bo jest rolnikiem, a następna efektywnie nic, bo jej spółka matka płaci ostateczny podatek na Malcie. W handlu gdzie dobra rentowność zaczyna się od 2% to naprawdę ma znaczenie jaki podatek dochodowy zapłacę. Ten kto zapłaci mniej będzie rozwijał swoją firmę. Ten kto zapłaci 35% będzie się zwijał z rynku.

6.) Większość obecnych spółek komandytowych (ponad 95%) to polskie podmioty. Raczej większe niż mniejsze. Ma to znaczenie, bo duża część tych przedsiębiorstw wyrosła na tyle, że walczy skutecznie o miejsce na naszym rynku z zagranicznymi podmiotami, które mają lepszy dostęp do tanich kredytów, mają już zakumulowany przez lata kapitał na rozwój. Mają też zoptymalizowane podatki na poziomach zdecydowanie niższych niż te nasze 19%. Zamiast walczyć z tymi podmiotami nasze ministerstwo konsekwentnie walczy z naszymi rodzimymi firmami, które próbują w tej nierównej walce utrzymać się na ringu. Jeżeli niemiecki podmiot odpowiadający naszemu polskiemu komandytowi płaci raz podatek dochodowy, a my mamy płacić dwa razy to można tylko zakrzyknąć znowu za pewnym prawicowym politykiem z Krakowa- Niemcy nas biją! Nawet jeśli ten podatek dochodowy niemiecka spółka komandytowa  zapłaci w wysokości 25% to i tak jest to o 10% mniej niż jej polski odpowiednik. A przecież Niemcy to nasz główny partner, ale również i rywal na polskim i unijnym rynku. W taki sposób nigdy nie dogonimy Europy. Nigdy nie będziemy konkurencyjni.

7.)  Te rozwiązanie jest ułomne prawnie i logicznie, bo przecież spółka komandytowa nie ma osobowości prawnej i do tej pory taka była interpretacja przepisów, że dla tego nie płaci CIT, bo to podatek od osoby prawnej. W definicji spółki komandytowej jest jasno zapisane, że ,,Spółka komandytowa nie posiada osobowości prawnej, a więc nie należy do kategorii osób prawnych, do której zaliczamy m.in. spółkę z o.o. Wprawdzie spółka komandytowa nie posiada osobowości prawnej, to Kodeks spółek handlowych przyznaje jej zdolność prawną, czyli zdolność do bycia podmiotem praw i obowiązków prawnych. Jednak nie jest to jasne i będzie na pewno przedmiotem sporów sądowych. Jest mi znany przynajmniej jeden wyrok prawomocny TSUE w tej sprawie na niekorzyść polskiego fiskusa. Oczywiście Polska jest znana z tego, że bardzo niechętnie te wyroki wdraża, ale otwieramy kolejną puszkę Pandory. Prawnicy znowu zacierają ręce kosztem przedsiębiorców.

8.) Rząd szacuje, że dzięki tym zmianom pozyska około 17mld złotych w 10 lat. Jednak to wróżenie z fusów. Widać po ostatnich pozytywnych zmianach od 2015 roku w ściągalności przez budżet PIT-u i CIT-u, że jest lepiej. Ściągalność CIT wzrosła z 32,9mld w 2015 roku do 50,9mld w 2019 roku. Dzięki między innymi spółkom komandytowym. Jednak nie od dziś wiadomo, że istnieje coś takiego jak krzywa Laffera. To jest jasne, że wyeliminowanie spółek komandytowych uniemożliwiających podwójne opodatkowanie sprawi, że ten trend się znowu odwróci.

9.) Spółka komandytowa jest spółką na trudne czasy. Takie jakie mamy właśnie dziś. Gdzie w dobie pandemii ryzykowanie całym własnym majątkiem nie jest wskazane i rządowi powinno zależeć na tym by takie rozwiązania prawne wspierać. Sam chciał przecież przed chwilą zwolnić z odpowiedzialności swoich urzędników. Tymczasem odwrót od spółek zoo, czy komandytowych, który niewątpliwie nastąpi w związku z wprowadzanymi zmianami pogorszy jeszcze nieciekawą sytuację polskich przedsiębiorców i kryzys gospodarczy. Banki wolą dawać kredyty osobom fizycznym niż spółkom z ułomną osobowością prawną. Kolejny raz niby przypadkiem rząd pod kierownictwem byłego bankowca kreuje rozwiązanie dla tej branży korzystne, a niekorzystne dla przedsiębiorców. Może w końcu czas by na czele rządu, Ministerstwa Finansów staną ktoś kto jest, lub chociaż był kiedyś przedsiębiorcą, a nie bankowcem, lub pracownikiem naukowym renomowanej uczelni?

10.) Zmiana ta wpisuje się w szerszy obraz całości. Z tego obrazu bije po oczach polityczna korupcja. Wiadomo, że spółka komandytowa jest kosztowna w prowadzeniu, bo choćby księgowo trzeba podliczać dwa podmioty wchodzące w jej skład. To oczywiście generuje dodatkowe comiesięczne nakłady, co powoduje, że raczej większe podmioty decydują się na takie rozwiązanie. Tymczasem w matematyce wyborczej liczy się ilość głosów, a nie ich jakość. Dlatego utrzymanie przygnębiającego obrazu polskich przedsiębiorstw, gdzie ponad 95% ich to mikrofirmy, jest bardzo na rękę kolejnym rządzącym. To dla nich kolejne rządy przygotowują kolejne ułatwienia i zwolnienia podatkowe często przy aplauzie związków pracodawców, które też umieją liczyć. Czym więcej firm, tym większy dla nich rynek na którym łowią swoich członków. Czym mniejsza firma, tym więcej mają im do zaoferowania. Większe podmioty ich wsparcia, doradztwa w sumie nie potrzebują. Przecięcie tego węzła gordyjskiego to wyzwanie dla partii, organizacji, która jeszcze nie powstała. Bez tego nigdy nie dogonimy Zachodu, bo dobrobyt tam budują małe i średnie rodzinne firmy, którym u nas nie odpowiednią polityką podatkową uniemożliwiamy rozwój.

Droga krzyżowa, czyli przedsiębiorca przybity do tarczy :)

I Stacja: Pan Przedsiębiorca na śmierć skazany

Kiedy piszę te słowa, mija 46. dzień odkąd rząd zamroził istotną część gospodarki. Mija też 46. dzień od kiedy przedsiębiorcy, którym rząd zamroził przychody (koszty pozostały), oczekują rządowej pomocy. Ocenia się, że około 30-40% przedsiębiorstw, z powodu administracyjnych zakazów wprowadzonych przez rząd, odczuwa mniejsze lub większe turbulencje zagrażające ich dalszemu funkcjonowaniu. Branże, które przyjęły najmocniejsze uderzenie to gastronomia, turystyka, hotelarstwo, cukiernictwo, szeroko pojęta rozrywka (sport, kina, teatry), branża ochroniarska, transport. Administracyjny zakaz prowadzenia działalności przypadł na wyjątkowo trudny dla niektórych okres. Tuż przed sezonem. W branży turystycznej, gastronomicznej nie każdy ma szczęście mieszkać w Zakopanym, gdzie sezon trwa cały rok. Dla większości branży sezon zaczyna się wraz z początkiem kwietnia. Kto dotrwa to tego czasu, może liczyć na pierwsze przychody, balansujące stałe przez cały rok koszty. Kto da radę, może liczyć na pierwsze związane z majówką żniwa. Zazwyczaj to w kwietniu rezerwujemy hotele, bukujemy loty, planujemy urlopy. 

II Stacja: Pan Premier bierze krzyż na swoje ramiona

Wprowadzenie odpowiednich administracyjnych zakazów działalności zostało powiązane – tak jak w Europie Zachodniej – z obietnicą pomocy przedsiębiorcom. Na konferencji premiera Morawieckiego w sprawie tarczy 1.0 była mowa o 220 mld. złotych. Jak wyliczył parę godzin później nieoceniony w takich sytuacjach Maciej Samcik, realnej gotówki było w tym maksymalnie trzydzieści kilka miliardów złotych. Pierwsza tarcza była skierowana nie bezpośrednio do przedsiębiorców, a do ich pracowników. Dotyczyła samozatrudnionych, którzy dzięki idiotycznym daninom nakładanym na płacę udają w Polsce przedsiębiorców, a tak naprawdę są pracownikami. Praktycznie dla zdecydowanej większości przedsiębiorców bariera dezaktywująca pomoc w „wakacjach” od ZUS-u, czyli trochę ponad 15 tys. złotych miesięcznego przychodu, oznacza, że prawdziwi przedsiębiorcy z tej pomocy nie skorzystają, chyba, że sprzedają watę cukrową lub oranżadę na ulicy. Z takiego przychodu nikt się realnie nie utrzyma, bo gdzie tutaj koszty, zakup towaru, podatki, koszty zatrudnienia, wynajmu lokalu, biura rachunkowego, prądu, itp.? To samo dotyczy pomocy w wysokości jednorazowego zastrzyku gotówki w kwocie 5 tys. złotych. Taka pomoc jest istotna dla pracownika, ale nie dla przedsiębiorcy. Reszta środków w ramach tarczy 1.0 dotyczyła – w pewnym uproszczeniu – głównie zachęcenia przedsiębiorców do utrzymania miejsc pracy przez częściową partycypację w kosztach przez państwo i pracownika. 

III Stacja: Pan Przedsiębiorca upada pod krzyżem po raz pierwszy.

Szybko okazało się, że tarcza 1.0 to bubel. „Piarowa” wydmuszka. Nie rozwiązuje podstawowego problemu. Co nam bowiem po pomocy w pokryciu części wynagrodzenia dla pracownika jeżeli nasz hotel, cukiernia, kawiarnia stoi i nie ma przychodów, a koszt pracownika to tylko część naszych zobowiązań i to wcale nie najważniejsza? Główny problem dużej części przedsiębiorstw to zachowanie płynności. Na to wyzwanie powinna odpowiedzieć rządowa tarcza. Jeżeli hotel jest zamknięty, to nie zapłaci za towar hurtowni. Jeżeli hurtownia nie dostanie należności, to nie zapłaci producentowi, a producent rolnikowi. Nic tu nie zmieni dopłata rządu na wypłatę dla pracownika lub zwolnienie z ZUS-u. Te rządowe pieniądze dostanie pracownik, a nie przedsiębiorca. To działa jak koronawirus. Jeden chory zaraża kolejnych dwóch, czterech. Ci zarażają następnych i za chwilę wszyscy albo mamy kwarantannę, albo leżymy na OIOM-ie. Identycznie jest z gospodarką. Rząd sprzedał 30-40% przedsiębiorstwom koronawirusa i każde z tych zarażonych zaraża tych, którzy są zdrowi. Poprzez brak regulowania należności ten przysłowiowy OIOM zaczyna grozić nam wszystkim. Niestety w Polsce, jak spojrzymy w statystyki, z kulturą terminowego regulowania płatności zawsze był problem. Też z winy kretyńskiego systemu podatkowego, który w odróżnieniu np. od Niemiec premiuje oszustów, gdyż nie ważne czy klient mi zapłacił, czy nie, to VAT i CIT z wystawionej faktury muszę rozliczyć z państwem. W Niemczech zaś sytuacja wygląda tak (w pewnym uproszczeniu), że należności płaci się państwu od zapłaconej faktury, więc jeżeli klient mi nie zapłaci, to państwo zaczyna się nim interesować, bo – jak każdy – chce dostać swoje pieniądze i windykuje go. Przy okazji oczyszcza gospodarczy ekosystem z oszustów, którzy nie chcą płacić. U nas zaczyna robić się dramatycznie, ponieważ – po pierwsze – rzeczywiście część przedsiębiorstw z powodu koronawirusa ma realne problemy z płaceniem, ale – po drugie – część przedsiębiorstw, która nie ma takich problemów, perfidnie wykorzystuje sytuację i przestaje płacić. Koronawirus okazuje się być świetną wymówką.

 IV Stacja: Pan Przedsiębiorca spotyka swą Matkę

Rząd, by w zarodku spacyfikować protesty przedsiębiorców, którzy poprzez Zrzeszenia Pracodawców oraz oddolną fejsbukowa inicjatywę Strajk Przedsiębiorców wyrazili jasno co sądzą o propozycji rządu, szybko przygotował update pierwotnej propozycji. Druga tarcza, czyli suplement pani minister Emilewicz, zwany tarczą 1.1 niewiele jednak zmieniła. Poza korporacyjnym bełkotem nie został naprawiony podstawowy mankament niewystarczającej tarczy 1.0.  Błędnie zostały w niej (i w następnych) określone ogólne kryteria uprawniające do pomocy. Skąd ten pomysł z przychodem? Przecież prawie cały system podatkowy jest oparty na podatkach dochodowych. Dlaczego parametrem ma być przychód? Ja nie płacę podatku od przychodu, a od dochodu, a pomoc uzależnia się od przychodu? Czy w dobie jednolitego pliku kontrolnego nie da się wymyślić czegoś innego? W końcu po to wszyscy raportujemy za pomocą JPK do skarbówki, by rząd mógł sprawdzić, czy nie oszukuję fiskusa. Na takiej samej zasadzie może sprawdzić czy nie wyłudziłem pomocy. Czemu więc nie można pomocy oprzeć na oświadczeniach i dochodzie zamiast bezsensownym przychodzie, który nic nie oznacza? Warto też nadmienić, że (wynika to z mojej rozmowy z Pracodawcami Pomorza, powiązanymi z najsilniejszą chyba obecnie organizacją pracodawców, czyli Lewiatanem) to nikt z nimi czy z Lewiatanem tarczy 2.0 nie konsultował. Dowiedzieli się o niej w tym samym momencie, co posłowie w Sejmie. Na około godzinę przed głosowaniem. 

V Stacja: Szymon z Cyreny pomaga nieść krzyż Przedsiębiorcy

Po fiasku tarczy suplementu 1.1 Ministerstwo Rozwoju i pani Emilewicz musiały w końcu zejść ze sceny. W towarzystwie premiera pojawił się za to Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju. Została zaprezentowana i przyjęta przez Sejm tarcza 2.0, przez wcześniejszy suplement pani Emilewicz nazywana omyłkowo tarczą 3.0., zwana też Tarczą Finansową. Program o wartości 100 mld. zł (co oczywiście znowu jest kwotą niemającą wiele wspólnego z realiami) skierowany został dla przedsiębiorstw zatrudniających od 1 do 249 pracowników i generujących obrót do 50 mln. euro. W wielkim uproszczeniu pierwsza część została skierowana dla mikroprzedsiębiorców i oparta znów na dofinansowaniu w zależności od stopnia spadku przychodu w stosunku do miejsc pracy. Różnica w stosunku do tarczy 1.0 jest istotna, a polega na skali samej pomocy, która w przeliczeniu może sięgać kilkunastu tysięcy złotych na jedną zatrudnioną na pełen etat osobę. Druga część została skierowana do małych i średnich firm. Dla firm wykazujących największe, ponad 75-procentowe spadki dotacja może sięgnąć nawet 8% obrotu. Ważne też, że w zależności od utrzymania na koniec roku miejsc pracy dotacja ta byłaby częściowo (nawet do 75%) bezzwrotna.

VI Stacja: Święta Weronika ociera twarz Pana Przedsiębiorcy

Gdy prezes Polskiego Funduszu Rozwoju składał deklaracje dotyczące tarczy, wydawało się, że późno, bo późno, ale duża część sektora MŚP zostanie uratowana. Różnica tej tarczy w stosunku do poprzedniczek polega na tym, że było w niej 75 mld. żywej gotówki, która błyskawicznie – poprzez system stworzony na oświadczeniach i za pośrednictwem banków –  miała popłynąć do przedsiębiorstw. 75 mld. to już konkretna suma. To o kilka miliardów  więcej niż dostaliśmy z Unii Europejskiej w całym 2018 roku. To kwota imponująca, jeśli weźmie się pod uwagę, jaka zwykle jest rentowność firm, które ubiegają się o pomoc. Szczególnie, że system tej dotacji jest tak skonstruowany, że około 50% pieniędzy nigdy bezpośrednio nie wróci do państwa. Nic dziwnego, że rozentuzjazmowany prezes Konfederacji Lewiatan Maciej Witucki określił tą tarczę mianem „gamechangera”, a 100 mld. złotych prostego wsparcia dla firm jest niczym bazooka, na którą czekał biznes. 

VII Stacja: Pan Przedsiębiorca upada pod krzyżem po raz drugi

Kolejnym problemem związanym z rządowym lockdown-em jest fakt, że koronawirus zainfekował większość państwowych instytucji, bez których nie jesteśmy w stanie funkcjonować. Nie działa Sanepid i znowu wróciły problemy przy odprawach. Sparaliżowana jest też poczta, ta poczta, która to niby ma zorganizować wybory. Przestała działać np. procedura przeksięgowania z kont split payments, od momentu zamknięcia Urzędu Skarbowego dla petentów z powodu koronawirusa. Metoda pocztowa oznacza około miesiąc opóźnienia, bo w związku z możliwością zarażenia koronawirusem i w efekcie sparaliżowania całego urzędu, które miałoby katastrofalne skutki, w Urzędzie Skarbowym panie obsługujące VAT pracują w systemie „dwa dni pracujemy, dwa dni siedzimy w domu”. Oczywiście praca zdalna jest niemożliwa w ich przypadku, bo urząd pracuje na sprzęcie z czasów „króla ćwieczka”. Pracuje na telefonach i komputerach stacjonarnych, co wyklucza pracę zdalną. Dodatkowo poczta wychodzi z urzędu raz w tygodniu. Odbierana jest też raz w tygodniu, na dodatek nie bezpośrednio, ale przez kancelarię, która również pracuje w ograniczonym zakresie. Urzędnicy nie mają kontaktu z naczelnikiem, bo się mijają, a to on musi wydać na wszystko zgodę. Poczta nie dostarcza pisma z wydaną zgodą do rąk, a musi być podpis odbiorcy, by US przelał pieniądze między kontami. W porozumieniu z US robić to przez ePUAP próbujemy, ale jest on tak obciążony, że udaje nam się np. po 4 dniach o 4:00 nad ranem. Urzędowi nie idzie tak dobrze, bo o 4:00 w nocy nikt tam nie pracuje. I naprawdę trudno winić za cokolwiek sympatyczne panie z US, które robią co mogą. To system jest przewlekle chory, on ma koronawirusa, a nie one. Dlatego ciężko mi spokojnie słuchać pani Emilewicz czy pana Morawieckiego, którzy w sprawie postulatów zgłaszanych przez organizacje przedsiębiorców, by zwolnić pieniądze z kont split payments, odpowiadają, że nie widzą takiej potrzeby, bo już wydali polecenie administracji skarbowej, żeby te wnioski rozpatrywała pozytywnie i … według nich to wystarczy. Słowo nie stało się jednak ciałem.

VIII Stacja: Pan Premier pociesza płaczące niewiasty

Z liniami kredytowymi w bankach, mimo gwarancji rządowych zaszytych w tarczy, nie jest różowo. Gwarancja to jedno, ale każdy bank obowiązują ścisłe procedury przyznawania kredytów, a tych rząd nie poluzował. Obawiam się, że większość przedsiębiorców z tego powodu odejdzie z banku z kwitkiem… zamiast z kredytem. Obawiam się też, że jeśli rząd czegoś z tym nie zrobi, to polskie firmy wykończą nie koronawirus i nie rząd swoimi zakazami, a banki i ubezpieczalnie. Jest to o tyle kuriozalne, że przecież przed chwilą zrepolonizowaliśmy jedno PKO i Aliora. Sektor bankowy jest w znacznej mierze w polskich rękach. Właścicielem mocno rozpychającego się na rynku ubezpieczeniowym KUKE również jest Skarb Państwa. Najgorsze jednak, że rząd w żadnej tarczy nie pomyślał o daniu gwarancji firmom faktoringowym i ubezpieczalniom. Gwarancje rządowe dostało oczko w głowie  naszego premiera, czyli jego były pracodawca, sektor bankowy. Tymczasem sprzedaż hurtowa w handlu, w którym siedzę od około 15 lat, opiera się oczywiście na bankowych liniach kredytowych, ale też, a może przede wszystkim, na faktoringu i ubezpieczeniach. Faktoring w 2019 roku to 281,7 mld. złotych, a rząd o tym zapomina, nie wie? Bez faktoringu i bez ubezpieczonych należności hurt zamiera, bo nikt nie chce, lub jak w korporacjach nawet nie może, ryzykować transakcji. 

IX Stacja: Pan Przedsiębiorca upada pod krzyżem po raz trzeci

W tej chwili w ubezpieczalniach nastąpiła zmiana w ocenianiu scoringów. Do tej pory firma mając scoring 6 (w skali 1-10, gdzie 1 to ocena najgorsza) była łakomym kąskiem dla banków i ubezpieczycieli. Jeszcze w lutym, przy odnawianiu linii kredytowej dostawałem propozycje jej zwiększenia, a główny ubezpieczyciel, mający około 40% rynku przedsiębiorstw w Polsce, chciał bym ubezpieczał u niego wszystkie moje należności, zaś w drugą stronę limity kupieckie u moich dostawców ubezpieczał na 300-500 tys. złotych, dzięki czemu nie musiałem płacić za towar gotówką, tylko miałem termin. Od wprowadzenia rządowych restrykcji wszystko się zmieniło. Mimo że mam ten sam scoring co wcześniej, to wszystko muszę kupować za gotówkę. Wsparcie jest od ratingu 7, ale umówmy się, że taki rating ma garstka przedsiębiorstw w Polsce, a w przypadku spółek z.o.o, dominujących w hurtowym obrocie, to jest właściwie niemożliwe. 

X Stacja: Pan Przedsiębiorca z szat obnażony

27 kwietnia tarcza finansowa dostała zielone światło od Komisji Europejskiej i od 28 kwietnia wydawało się, że strumień pieniędzy ruszy do 670 tysięcy firm, do których skierowana jest ta pomoc. Według zapowiedzi program miał być rewolucją w myśleniu o relacjach państwo-przedsiębiorca w naszym kraju. Tarcza Antykryzysowa 1.0 oraz 2.0 to jednak przykłady skąpstwa, nieufności do przedsiębiorców i biurokracji państwa, będące co najwyżej namiastką tego, co przygotowały rządy wcale nie dużo bogatszych krajów (nie szukając daleko nasi sąsiedzi Czesi). Zatwierdzona przez rząd Tarcza Antykryzysowa 3.0 i opracowywana 4.0 mają znaczenie tylko uzupełniające. Wszystko miało być wypełnione poprzez formularze bankowe na zasadzie oświadczeń. My przedsiębiorcy marzyliśmy, że wypełnimy oświadczenie, które będzie brzmiało:

„Proszę o przyznanie subwencji w pełnej przysługującej mi kwocie. Potwierdzam, że spełniam wszystkie kryteria i reguły ubiegania się o subwencję. Zezwalam PFR na dostęp do informacji o mojej firmie znajdujących się w ZUS, US i GUS” (cytuje za biurem rachunkowym Smolarek – cytat z blogu subiektywnie o finansach).

Niestety obiecanki, cacanki. Okazuje się, że tak łatwo nie będzie. Po wysłaniu, przed akceptacją, wniosek jest weryfikowany przez skrypty napisane przez raczej mających niewiele wspólnego z przedsiębiorczością informatyków z PFR.

XI Stacja: Pan Przedsiębiorca przybity do krzyża

Trzy historie wniosków złożonych do PFR znalezione na fejsbuku: 

Wbijam pierwszy gwóźdź:

,,No to szybko poszło. Złożyłem wniosek Tarczy Antykryzysowej. Już mam odrzucenie. W szczególności PFR ustalił, że wskazane niżej dane zamieszczone w odpowiednich polach formularza przygotowanego w tym celu przez Bank nie są zgodne z danymi pozyskanymi przez PFR z odpowiednich źródeł zewnętrznych, w tym, między innymi, z Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i Ministerstwa Finansów, w ten sposób, że: «W związku z powyższym PFR informuje, że z uwagi na brak spełnienia wskazanych wyżej warunków nie jest zobowiązany do wypłaty subwencji finansowej w jakiejkolwiek wysokości». Tak – dobrze widzicie, w taki sposób, że – a potem pusto”.

Wbijam drugi gwóźdź:

„Uprzejmie informujemy, że PFR dokonał negatywnej weryfikacji spełnienia przez Przedsiębiorcę odpowiednich warunków otrzymania subwencji finansowej określonych w treści Umowy PFR w oparciu o oświadczenia złożone przez Przedsiębiorcę w treści Umowy.

W związku z powyższym PFR informuje, że z uwagi na brak spełnienia wskazanych wyżej warunków:

1) zgodnie z Umową jest zobowiązany wypłacić subwencję wyłącznie w kwocie xxx PLN;

2) dokona przelewu powyższej kwoty subwencji finansowej na wskazany w Umowie rachunek bankowy Przedsiębiorcy prowadzony przez Bank numer xxxxx; oraz

3) Umowa zachowuje między PFR i Przedsiębiorcą pełną moc obowiązującą z uwzględnieniem określonej w pkt 1) powyżej wysokości kwoty subwencji udzielonej Przedsiębiorcy przez PFR na podstawie Umowy. 

Moje pytanie brzmi. Czy ja dostałem tą dotację, czy też nie?”

Wbijam trzeci gwóźdź:

,,Uprzejmie informujemy, że PFR dokonał negatywnej weryfikacji spełnienia przez Przedsiębiorcę odpowiednich warunków otrzymania subwencji finansowej określonych w treści Umowy PFR w oparciu o oświadczenia złożone przez Przedsiębiorcę w treści Umowy. 

W szczególności PFR ustalił, że wskazane niżej dane zamieszczone w odpowiednich polach formularza przygotowanego w tym celu przez Bank nie są zgodne z danymi pozyskanymi przez PFR z odpowiednich źródeł zewnętrznych, w tym, między innymi, Zakładu Ubezpieczeń Społecznych i Ministerstwa Finansów, w ten sposób, że:

– w odniesieniu od pola dotyczącego Pracowników zatrudnianych przez Przedsiębiorcę na koniec miesiąca odpowiadającego nazwie miesiąca złożenia wniosku w roku poprzednim, Przedsiębiorca oświadczył, że zatrudniał 2 Pracowników, podczas gdy PFR ustalił, na podstawie danych pozyskanych przez PFR ze wspomnianych wyżej źródeł, że Przedsiębiorca zatrudniał w tej dacie 2 Pracowników”.

XII Stacja: Pan Przedsiębiorca umiera na krzyżu

W tarczy 3.0 jest zaszyty kolejny problem. Nie wiadomo dlaczego definicja podatkowa, która obowiązuje nas przedsiębiorców nie obowiązuje rządu przy tworzeniu przepisów. Według deklaracji podatkowej mikroprzedsiębiorca to ktoś, kto zatrudnia maksymalnie 9 pracowników, może nie zatrudniać nikogo, a jego przychód nie przekracza 2 mln. euro rocznie. Ten wynik trzeba powtórzyć na przestrzeni ostatnich dwóch lat.

Tymczasem część firm wylądowała poza systemem, bo według funduszu nie są przedsiębiorstwami, bo nie zatrudniają pracowników. Mimo że właściciel czy jego rodzina np. żona w tej firmie pracuje jako współwłaściciele. Znam przykład firmy-spółki w której przychód roczny przekracza 2 mln euro. Nie ma jednak pracowników. Według polskiego systemu podatkowego jest małym przedsiębiorcą, zaś według Funduszu jest nikim. Ani samozatrudnionym, ani przedsiębiorcą, ani małym. Po prostu nie istnieje, ale podatki i ZUS musi płacić.   

XIII Stacja: Pan Przedsiębiorca zdjęty z krzyża

Można tą absurdalną wyliczankę ciągnąć dalej, ale fakty są takie, że większość przedsiębiorców w ramach tarczy finansowej dostaje pomoc. Na chwilę, kiedy piszę te słowa, czyli 4 maja około 70% wniosków jest rozpatrywanych pozytywnie. Do niedzieli 3 maja subwencje finansowe otrzymało już 15.700 przedsiębiorstw na łączną kwotę 3,5 miliarda złotych. Firmy wielu moich znajomych dotkniętych koronawirusem przetrwają. Wielu innych nie przetrwa, bo przez idiotyczną biurokrację nie dostaną pomocy. Są i tacy, którzy pomocy nie potrzebowali, ale i tak ją dostaną. 

XIV Stacja: Państwo złożone do grobu

Docieramy do końca tej historii. Skala pomocy założonej we wszystkich czterech tarczach plus tarczy finansowej z pewnością przekroczy 120 miliardów złotych. A przecież czeka nas jeszcze druga tarcza finansowa skierowana do dużych przedsiębiorstw, które niecierpliwie czekają na swoją kolej. Ponad 100 miliardów złotych kosztował nas w ostatnich latach program 500 plus. Program, o którym wiele się mówiło, który rozgrzewał głowy przeciwnikom i zwolennikom „dobrej zmiany”. Program, który – jak dziś widzimy – się nie sprawdził. Nie spowodował zwiększenia dzietności, pogłębił ubóstwo. Wypchnął część kobiet z rynku pracy. Nie zadziałał, bo był nieprecyzyjnie zaadresowany. Jak pokazują ostatnie wyliczenia FOR jego beneficjentami zostali głównie ludzie zamożni, do których te 500 złotych miesięcznie nie musiało trafić. Tu będzie podobnie. Tylko kwoty są dużo większe. Realnie pomocy potrzebuje 30-40% przedsiębiorstw. Tymczasem pomagamy wszystkim, a przy okazji nie pomagamy realnie pokrzywdzonym, bo mimo kolejnych aktualizacji tarcz, części przedsiębiorstw cierpiących z powodu pandemii ta pomoc się nie należy. Czeka nas góra długów i rekordowa inflacja. Za działania pana Morawieckiego, pani Emilewicz, pana Borysa zapłacimy wszyscy. Wszyscy będziemy musieli dźwigać ten krzyż. Na razie rządy pompują pieniądze do firm, żeby jakoś przeczołgały się przez okres zamrożenia gospodarki, utrzymały miejsca pracy, jednak na kolejnym etapie, po odmrożeniu, wszystkie gospodarki będą miały duży problem z popytem. Jesteśmy świadkami zaledwie preludium tragedii. Popyt będzie malał i wtedy nasz rząd przygotuje najpewniej kolejne, tym razem 1000 plus stymulujące popyt. To się nie może udać w okresie dłuższym niż kilka lat, bo pieniądze biorą się z pracy, a nie z drukarni. Bez pracy nie mają pokrycia. A rząd w panice przed koronawirusem od 50 dni zakazuje nam pracować. 

XV Stacja: Zmartwychwstanie

Czytałem dziś taką statystykę: ,,Zachorowania na wybrane choroby zakaźne w Polsce od 1 stycznia do 15 kwietnia 2020 r. oraz w porównywalnym okresie 2019 r. Liczba zachorowań i zapadalność na 100 tys. ludności”. Liczba zachorowań w Polsce na grypę w 2020 roku – 2 038 475 osób. Liczba zachorowań na grypę w 2019 roku – 2 273 042. Koronawirus – 7 588 przypadków. Tak, wiem. Covid-19 to nie grypa. Tylko, czy ceną tej wiedzy nie będzie zanegowanie wszystkiego, czego dokonaliśmy jako społeczeństwo od 1989 roku?

Roger Scruton i obrona tradycji, czyli konserwatyści wobec wyzwań współczesnego świata :)

Dla konserwatystów współczesnych demokracja oznacza przede wszystkim ustrój, w którym niewykształcony lud, który uległ politycznemu upodmiotowieniu, zostaje zmanipulowany przez „zawodowych polityków”, dla których celem jest przede wszystkim zdobycie władzy, nie zaś troska o jakąkolwiek formę dobra wspólnego.

Może i Roger Scruton nie jest postacią w pełni reprezentatywną w próbach dookreślenia specyfiki współczesnej myśli konserwatywnej czy też konserwatywnego myślenia o świecie współczesnym, jednakże niewątpliwie można go uznać za zaangażowanego i często bezkompromisowego obrońcę tradycji. Choć do mediów masowych zwykle przedostają się kontrowersyjne wypowiedzi myśliciela, w których broni surowego prawa wobec przestępców, organizowania polowań bądź krytykuje przepisy uznające prawa małżeństw homoseksualnych, to szereg jego spostrzeżeń dotyczących kultury, polityki, religii czy filozofii pozwala uchwycić specyfikę konserwatyzmu czasów współczesnych.

Krytyka demokracji

Co prawda współcześni konserwatyści, którzy podejmują się działalności politycznej czy publicznej, zwykle akceptują zasady funkcjonowania porządku demokratycznego i podporządkowują się regulacjom demokracji parlamentarnej, to jednak cechuje ich swoisty sceptycyzm względem demokracji jako ustroju. Oczywiście w przypadku różnych nurtów konserwatywnych dostrzeżemy cały wachlarz postaw względem demokracji: od skrajnego antydemokratyzmu, odrzucającego ten porządek ustrojowy jako formę „dyktatury większości”, którego reprezentantami są chociażby amerykańscy paleokonserwatyści, pielęgnujący swoją tęsknotę do tradycyjnie rozumianej władzy króla i rządów wąskiej elity; aż po pogodzonych z demokratycznym porządkiem konserwatywnych liberałów czy liberalnych konserwatystów, którzy dążą przede wszystkim do wyrugowania mankamentów demokratycznych rządów i ograniczenia postępującego pochodu radykalnego egalitaryzmu. Roger Scruton wskazuje, że we współczesnych realiach parlamentaryzmu „zbyt duża doza zasady demokratycznej narusza równowagę parlamentu, pozwalając narodzić się »zawodowemu« politykowi, oportuniście chcącemu zajść jak najdalej w instytucji, która zachowuje tyle zewnętrznych oznak prestiżu, że warto o to zabiegać”1. Dla konserwatystów współczesnych demokracja oznacza przede wszystkim ustrój, w którym niewykształcony lud, który uległ politycznemu upodmiotowieniu, zostaje zmanipulowany przez „zawodowych polityków”, dla których celem jest przede wszystkim zdobycie władzy, nie zaś troska o jakąkolwiek formę dobra wspólnego.

Tym samym konserwatyści zabiegają o odnowienie idei dobra wspólnego, czyli przywrócenie bądź odbudowanie klasycznego pojmowania polityki. Zgodnie z nauką Arystotelesa, do którego nawiązuje wielu współczesnych konserwatystów, „każde państwo jest pewną wspólnotą, a każda wspólnota powstaje dla osiągnięcia jakiegoś dobra”2. Choć konserwatyści zwykle podzielają idee trójpodziału władzy, przede wszystkim według modelu sformułowanego przez Monteskiusza3, to jednak usiłują pogodzić tę strukturę instytucjonalno-proceduralną z teleologicznym punktem widzenia państwa i wspólnoty państwowej. Nie będą zatem skupiać się na rozwiązaniach proceduralnych, ale spróbują podporządkować te organizacyjne struktury jasno sformułowanemu celowi, który musi stanowić formę zdefiniowanego wspólnego dobra. Ów cel może być realizowany w różnych warunkach ustrojowo-instytucjonalnych, nie wymaga więc istnienia demokracji jako takiej. Scruton podkreśla, że „jedność państwa i społeczeństwa nie wymaga procesu demokratycznego; ba, w chwili obecnej demokratyzacja pod wieloma względami stanowi dla tej jedności zagrożenie”4. Konserwatyści ze swoistą rezerwą podchodzą zatem do ustrojowego porządku ustanowionego przez człowieka, o ile daje on możliwość realizacji idei wspólnego dobra. Zdają sobie sprawę, iż w realiach demokratycznego porządku jest to niezwykle trudne, albo wręcz niemożliwe. Chociażby Carl Schmitt wykazuje, że typowa dla demokracji „metoda tajnego głosowania indywidualnego przeobraża obywatela uprawnionego do głosowania w izolowaną jednostkę prywatną i umożliwia mu wyrażanie opinii bez porzucania sfery prywatnej”5. Tymczasem polityka rozumiana jako troska o wspólne dobro wymaga wyjścia ze sfery prywatnej i przejścia do sfery publicznej. Proces wyborczy sprowadza demokrację do statystycznej procedury, którą trudno określić mianem formuły wypracowywania dobra wspólnego.

Konserwatyści dostrzegają również, że idea profesjonalizacji sfery politycznej, skutkuje zerwaniem z postrzegania polityki jako służby państwowej. Polityk staje się technokratą – osobą przygotowaną do tego, żeby odpowiednio manipulować ludźmi i umiejętnie wykorzystywać machinę państwową, często dla interesu prywatnego bądź państwowego. Dla Scrutona „głównym czynnikiem rakotwórczym jest gabinet – wewnętrzny krąg ministrów mianowanych wyłącznie przez premiera, krąg, który rozstrzyga wszystkie kwestie w tajemnicy i udaje, że jest rozliczany zarówno przez parlament, jak i przez monarchę, podczas gdy w rzeczywistości nie jest rozliczany przez nikogo”6. Rozliczanie polityków w procedurze wyborczej jest – zdaniem wielu współczesnych konserwatystów – jedynie wygodnym złudzeniem, gdyż w istocie narzędzia socjotechniki oraz odpowiednie zastosowanie wiedzy z zakresu psychologii społecznej sprawia, że zdobywają oni wpływ na społeczeństwo, a jego zakres często jest nieproporcjonalny do ich rzeczywistych politycznych zasług i osiągnięć. W kręgach konserwatywnych często znajdujemy krytykę demokracji, wskazywanie na towarzyszące jej ryzyka, trudno zaś o doszukanie się w wypowiedziach konserwatystów apologii demokracji. Również Bogdan Szlachta, polski badacz myśli konserwatywnej, przywołuje werbalizowane przez konserwatystów groźby „skrępowania życia publicznego ciasnymi formułkami sztucznie wykoncypowanej, a ujednolicającej wszystko doktryny demokratycznej, jako rzekomo jedynie godziwego i możliwego ustroju czasów nadchodzących, mającego nawet stanowić kres historii ludzkości”7. Historia ludzkości – jak pokazują konserwatyści – to dzieje przemian ustrojowych, nieustannego przebudowywania instytucjonalnych i proceduralnych struktur organizacyjnych wspólnoty politycznej, a zatem demokrację należy postrzegać jedynie jako swoistą przypadłość, przypadkową cechę czy wręcz instrumentarium wspólnoty politycznej. To wspólnota i jej dobrą są wartością, nie zaś demokracja.

Krytyka zmian kulturowych

Demokracja jest więc traktowana jako przejaw zmiany społecznej i kulturowej, jaka dokonuje się nieustannie w społeczeństwach ludzkich. Zmiana zaś jako taka zawsze niesie ze sobą szereg zagrożeń i niebezpieczeństw. W dobie niniejszej zmiany konserwatyści starają się uchronić te wartości, które uznają za fundament wspólnoty politycznej. Podnoszenie przez nich takich haseł, jak tradycja, wspólnota, dobro, porządek, ład czy prawo naturalne, stawia ich w pozycji obrońców status quo. We współczesnym konserwatyzmie znajdziemy zatem wiele wątków nawiązujących do towarzyszących dzisiejszym czasom przemian, od aborcji, eutanazji, legalizacji małżeństw jednopłciowych, po konsumpcjonizm, cyfryzację, emancypację mniejszości czy funkcjonowanie systemów edukacyjnych. W tym sensie konserwatyzm współczesny przestaje być wyłącznie obrońcą zastanej rzeczywistości, gdyż ta rzeczywistość nie zawsze na obronę zasługuje. Tomasz Merta podkreśla, że choć oczywiście „konserwatysta winien przecież konserwować to, co jest – ale przecież – to, co jest, okazuje się niewątpliwie mało zachęcające”. Niejednokrotnie „konserwatysta nie może więc afirmować zastanej rzeczywistości, lecz od samego początku się jej sprzeciwia. Jego odruchy nie są zachowawcze, lecz burzycielskie”8. Merta miał na myśli rzecz jasna polską rzeczywistość po 1989 roku, jednakże jego spostrzeżenia jak najbardziej dotyczą stanu konserwatyzmu współczesnego w perspektywie szerszej. Konserwatyści mają zatem wyjść poza samą formułę obrony status quo ante, a wtedy, kiedy będzie to konieczne, uzasadnione będzie przyjęcie przez nich postawy radykalnych burzycieli, którzy podważą obowiązujący porządek, zdominowany przez degrengoladę i upadek tradycyjnych wartości.

Konserwatyści współcześni niekoniecznie przyjmują postawę obrońców obowiązującej rzeczywistości społeczno-politycznej, ale raczej postawę obrońców kulturowych wzorców i tożsamości wspólnotowej, a zarazem krytyków zachodzących w tej rzeczywistości zmian kulturowych. Żyjący na przełomie XIX i XX wieku konserwatysta krakowski, Stanisław Tarnowski, dowodził, że aby bronić tych wartości, nie trzeba nawet wprost deklarować się jako konserwatysta, a wystarczy być przede wszystkim przyzwoitym i uczciwym człowiekiem, przywiązanym do tradycyjnego porządku moralnego. Dowodzi zatem, że również w życiu państwowo-politycznym „jednego byłoby nam potrzeba, stronnictwa porządnych ludzi. Ci niechby byli czym by chcieli, arystokratami, demokratami, republikanami, monarchistami, niechby socjalistami i komunistami nawet, byle uczciwymi ludźmi, ludźmi honoru, dobrej wiary i jednego słowa: byle nie kłamali i kłamać nie pozwalali, byle w brudnych spekulacjach rąk nie maczali i byli w całym znaczeniu słowa porządnymi ludźmi9.

Współcześni konserwatyści częściej mówią o konserwatyzmie jako o postawie względem wartości, aniżeli o konserwatyzmie postrzeganym jako ideologia czy doktryna polityczna. Starają się raczej wskazywać na to, co zasługuje na obronę, oraz na wszelkie przejawy zagrożeń, sprawiających, że fundamentalne wartości naszej kultury i cywilizacji mogą ulec degradacji, niż wyznaczać wzorce politycznego czy ustrojowego porządku. Przemawia przez nich – jak przez Tomasza Mertę – obawa, że „wszystko, co ważne, zostało zapomniane i utracone, skarlały idee, a wraz z nimi skarleli i ludzie, przemienieni z nieustraszonych wojowników w tępo zadowoloną masę niewolników techniki”10. Jak podkreślają, ów proces „skarlenia” i „zapomnienia” został zapoczątkowany przez oświecenie i rewolucję francuską, czyli przez te zjawiska, które przez liberałów i lewicę traktowane są jako początek procesu wyzwalania się jednostki z niewoli. Konserwatyści nie negują potrzeby myślenia o przyszłości, przekonują, że „przyszłość można wybierać, pamiętając o przeszłości, troszcząc się o zachowanie ciągłości i historycznej pamięci”11. Ciągłość i pamięć to pojęcia, które nieustannie im towarzyszą, choć – jak uważał Isaiah Berlin – reakcyjnie nastawieni konserwatyści tę ciągłość właśnie pragnęli przerwać. Według niego, Joseph de Maistre postawił sobie za cel „zniszczenie XVIII wieku i pamięci o nim”12, ponieważ „uważał rewolucję, przez którą cierpieli niewinni, za przerażającą katastrofę”13. Większość współczesnych konserwatystów przyjęła jednak postawę zdecydowanie bardziej zdroworozsądkową i zrozumiała, że pewne osiągnięcia nowoczesności – w ich rozumieniu: „negatywne zmiany” – nie mogą zostać cofnięte. Możliwe jest zatem jedynie zachowywanie tego, co jeszcze zdało się przetrwać, bądź próba reaktywacji pewnych wartości lub postaw mających swoje źródła w tradycji.

Obrona tradycji i wartości sprawia, że współcześni konserwatyści nieustannie stają w obronie roli i znaczenia religii w życiu publicznym, a także stają się niejednokrotnie sojusznikami kościołów. Ryszard Legutko wskazuje, że „Kościół notorycznie popada w sytuacje konfliktowe z liberalną demokracją w kwestiach moralnych, które ustrój ten całkowicie zawłaszczył i poddał władzy ciał ustawodawczych i sądów. To tam dzisiaj się rozstrzyga, co jest, a co nie jest prawnie dopuszczalne w kwestiach dotyczących życia i śmierci, dobra i zła”14. Konserwatyści dowodzą, że porządek moralny nie może być efektem proceduralnych uzgodnień demokratycznych – nie wolno nam poddawać pod społeczny osąd pewnych fundamentalnych prawd, które mają charakter obiektywny. Konserwatyści współcześni zatem tak często krytykują współczesne przejawy relatywizmu, subiektywizmu i nihilizmu, zdecydowanie protestują przeciwko – jak mówią – ideologii multikulturalizmu, która te niebezpieczne postawy sankcjonuje. Tym samym postawa tolerancyjna, uznawana w społeczeństwach demokratycznych za jedną za fundamentalnych wartości, wskazywana jest przez nich jako jedna z przyczyn upadku tradycji i wartości. Legutko dowodzi, że „tolerancja jako najwyższa zasada musi ogłupiać, ponieważ jej przyjęcie osłabia refleksję nad ludzkim zachowaniem i nie pozwala go różnicować”15. Jednakże wydaje się całkiem zrozumiałe, że w demokratycznych społeczeństwach, tak mocno podkreślających egalitarne idee, tolerancja stała się jedną z naczelnych zasad. Dlatego również demokracje odrzuciły tradycjonalistyczny elitaryzm oraz ideę elit jako grupy społecznej stojącej na straży ładu i wartości. Nie dziwi więc, że wśród współczesnych konserwatystów tak często pojawia się wezwanie do odbudowy tradycyjnej roli inteligencji. Merta przekonuje, że „nie wszyscy dadzą się zamknąć w klatkach swoich profesji, nie wszyscy dadzą się przekonać, że ideał służby społecznej jest martwy, a czynne uczestniczenie i współtworzenie kultury – zbyteczne”16. Z ust konserwatystów wypływa tęsknota za elitą społeczną, która nawet w realiach demokratycznego porządku broniłaby tego, co fundamentalne. Elita taka nie musi być utożsamiana z elitą polityczną, choć i takie wątki można znaleźć wśród najbardziej antydemokratycznie nastawionych konserwatystów.

Krytyka tendencji antykapitalistycznych

Współcześni myśliciele i zwolennicy konserwatyzmu przypominają o źródłowej skłonności konserwatystów do wolności gospodarczych, dążenia do ochrony konkurencji i przedsiębiorczości oraz idei nieingerencji władzy państwowej w procesy gospodarcze. Zwykle przywoływane są wypowiedzi założyciela konserwatyzmu, Edmunda Burke’a, który przyjął idee wolnorynkowe od szkockich liberałów, i dlatego właśnie uznaje się go za „zdecydowanego zwolennika wolnego rynku”. Burke twierdził dobitnie, że jeśli chodzi o sferę gospodarczą, to „właściwą rolą rządu jest bierność”17. Tym samym thatcheryzm, reaganomika czy wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego jak najbardziej zdają się być kontynuacją prokapitalistycznych tendencji myśli konserwatywnej. Większość współczesnych konserwatystów przyjmuje zatem postawę zdecydowanie prorynkową, podkreślając znaczenie własności prywatnej i wolnej konkurencji, a także swój sprzeciw wobec wszelkich form interwencjonizmu państwowego, przede wszystkim socjaldemokratycznego modelu welfare state. Według Strutona, tendencje antykapitalistyczne oraz skłonność różnych środowisk politycznych do interwencjonizmu państwowego wypłynęła z tego, że „własność prywatna została zniesławiona”18 i to zniesławiona w sposób skuteczny. Przede wszystkim środowiska lewicowe – nie bez wpływu byli tutaj dwudziestowieczni komuniści – zbudowały wizerunek własności jako kwintesencji ludzkiej chciwości i dążenia do osiągnięcia zysku. Podkreślali jednakże zysk jako formę niesprawiedliwego czy też nieuprawnionego wzbogacenia, będącego efektem wykorzystywania drugiego człowieka, niewolniczej pracy i ślepego pędu do podporządkowania sobie środowiska przez wąską grupę ludzi.

Konserwatyści współcześni starają się również odpowiedzieć na lewicową krytykę współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego, wedle której „konsumpcja nie jest celem samym w sobie, ponieważ nie ma wpływu na nic związanego z jaźnią”, podkreślają jednakże, że „konsumpcja nie jest złem, lecz koniecznością”19. Scruton występuje z zasadniczą i dobitną obroną świętego prawa własności. Przypomina przedstawicielom środowisk radykalnej lewicy, że „własność to podstawowy stosunek, w który wchodzą ze sobą człowiek i natura. Stanowi ona zatem pierwsze stadium uspołeczniania przedmiotów i warunek istnienia wszelkich wyższych instytucji. Niekoniecznie jest wytworem chciwości lub wyzysku, lecz koniecznie należy do procesu, w wyniku którego ludzie wyzwalają się spod władzy rzeczy, kształtując oporną naturę według założonego wzorca”20. Konserwatyści dowodzą, że to właśnie poprzez własność człowiek wprowadza w życie dążenia swojej woli: może przeobrażać świat, przebudowywać go, sprawiać, że będzie on dla człowieka lepszy i wygodniejszy. Na tendencję współczesnych konserwatystów do obrony własności wskazuje również Szlachta, który zaznacza, że konserwatyści współcześni „mniej miejsca poświęcają etyce”, ale w większym stopniu skupiają się na ukazywaniu znaczenia „własności prywatnej i zasady wolnej konkurencji, łącząc wysiłki z liberałami odrzucającymi dawne, racjonalistyczne i utylitarystyczne uzasadnienia swej doktryny”21. Własność zatem to nie tylko forma panowania człowieka nad światem, ale również element budowania przezeń własnej tożsamości, poczucia własnej wartości, a przede wszystkim naturalne prawo człowieka, dla którego podstawą jest – tak mocno podnoszone przez libertarian – prawo samoposiadania.

Krytyka centralizmu

Współcześni konserwatyści krytykują również postawy centralistyczne: przede wszystkim poszerzanie zakresu interwencjonizmu państwowego, ograniczanie wolności osobistych przez aparat państwa, a także rozbudowywanie struktur państwowych poprzez postępujący wpływ władzy na funkcjonowanie podstawowej wspólnoty, jaką jest rodzina. Głosy przeciwne centralizacji w Europie materializują się również w krytyce procesu integracji europejskiej oraz wrogości względem postępującego rozbudowywania europejskiej jurysdykcji i jej wpływu na legislację i orzecznictwo sądownictwa krajów należących do Unii Europejskiej. Konserwatyści przypominają, że w „społeczeństwie każda jednostka jest włączona w wielość naturalnych wspólnot”22 i dlatego każda z nich powinna utrzymywać swoje prawa i przywileje, w szczególności zaś maksimum swobody powinno przysługiwać rodzinie jako podstawowej komórce społecznej. Współczesny konserwatyzm staje po stronie idei decentralizacji władzy publicznej oraz przyzwolenia na formowanie silnego samorządu terytorialnego. Legitymizacja dla zasad decentralizacji i samorządności czerpana jest przez większość konserwatystów z idei pomocniczości – ta z kolei ma swoje źródła w doktrynie chrześcijańsko-demokratycznej oraz katolickiej nauce społecznej. Polscy konserwatyści w początkach lat dziewięćdziesiątych deklarowali swoją tożsamość właśnie poprzez odwołanie do tychże haseł. Przekonywali, że „państwo w swej praktyce ustrojowej powinno kierować się zasadą pomocniczości”, polegającej na tym, że rząd powinien zrezygnować „z aktywności w tych sferach, które mogą zostać powierzone władzom lokalnym, samorządom zawodowym lub obywatelom”23.

Postawa antycentralistyczna znajduje swój wyraz przede wszystkim wśród konserwatystów tych państw, w którym rozbudowana jest krytyka nieskuteczności funkcjonowania aparatu państwowego. Zgodnie z twierdzeniem Tomasza Merty, jeśli „mamy do czynienia ze złym państwem, które nie potrafi być ani skutecznym nocnym stróżem, ani dobrym opiekunem”24, wówczas decentralizacja i przekazywanie uprawnień jak najbliżej obywatela wydaje się rozwiązaniem najrozsądniejszym. Antycentralizm nie może być jednakże utożsamiany z niechęcią czy wręcz wrogością do autorytetu, gdyż to właśnie autorytet jest przez konserwatystów zawzięcie broniony. Nie chodzi jednak ani o autorytet jakikolwiek, ani tym bardziej o autorytet ustanowiony, utożsamiany z władzą polityczną, legitymującą się demokratycznym mandatem. Scruton mówi, że „człowiek, który posiada autorytet, posiada go z jakiegoś źródła – chociaż dobrze jest, jeśli odznacza się on również autorytetem w innym sensie niż legitymowana lub ugruntowana zasada sprawowania władzy, a mianowicie w sensie naturalnego daru wzbudzania posłuszeństwa”25. Skłonność człowieka do posiadania autorytetu, sugerowania się jego wskazaniami oraz gotowość do podporządkowania się jemu ma – zdaniem Scrutona – charakter naturalny. Zwraca on jednakże uwagę na konieczność przyjmowania przez człowieka współczesnego postawy ostrożnej i sceptycznej, gdyż do miana autorytetu roszczą sobie pretensje krzykliwi populiści i demagodzy, a także przywódcy polityczni, który przy pomocy pozoru charyzmy, usiłują podporządkować sobie społeczeństwo.

Przywódcy tacy niejednokrotnie wykorzystują słabości państwa i jego niedoskonałości, obiecują uskutecznienie jego działania, podniesienie efektywności, zwiększenie jakości świadczonych usług publicznych, wpłynięcie na przyspieszenie rozwoju i podniesienie poziomu życia. Okazuje się bowiem, że państwo „o rachitycznej woli i niskiej sterowności jest zarazem państwem niebywale miękkim. Za słabe, by poradzić sobie z silnymi, poprzestaje na dręczeniu słabych. Niezdolne do osiągania ambitnych celów, ma jednak dość sił, by paraliżować u trudniąc działanie niezależnych podmiotów – rosnąca wciąż liczba barier i regulacji w życiu gospodarczym świadczy o tym dobitnie”26. Choć Merta miał na myśli słabości polskiego państwa po roku 1989, to jego wnioski dotyczyć mogą wszelkich instytucji państwowych, które spotykają się z powszechną krytyką i zarzutem nieefektywności. Środowiska lewicowe wzywają zatem do większego centralizmu i poszerzenia sfery wpływu władzy państwowej, uznając, iż jest to jedyna skuteczna forma przebudowania struktur państwowych. Zapowiadają, że doprowadzą do – jak mowa przykładowo w tekście polskiej konstytucji – „realizacji zasady sprawiedliwości społecznej”. Tymczasem Scruton i inni konserwatyści współcześni zachęcają, aby „sobie uzmysłowić, że »naturalna« sprawiedliwość ma nienaturalnego wroga: sprawiedliwość »społeczną« lansowaną przez reformatora egalitarystę”27. Ponownie powołują się na Burke’a, który „zwracał się on przeciwko upolitycznieniu handlu, stworzeniu monopolu akceptowanego przez brytyjski rząd, co zapobiegałoby normalnemu działaniu konkurencji, stanowiącej hamulec dla chciwości i nadużyć”28.

Konserwatyzm jako forma reakcji

Współczesny konserwatyzm jawi się zatem nie tylko jako ideologia czy doktryna polityczna, ale przede wszystkim jako forma reakcji na zmiany społeczne, kulturowe, moralne i polityczne, jakie zaobserwować można we współczesnym społeczeństwie. Tak rozumiany konserwatyzm ma rzecz jasna swoją genezę w tym największym złu, jakie znajdujemy w narracji konserwatystów, czyli w rewolucji francuskiej. Jednakowoż każda epoka – tak samo czasy współczesne – staje wobec nowych problemów, kolejnych niebezpiecznych przemian i idei, a zatem również konserwatyści formułują swoje oceny w odpowiedzi na kontekst ich czasów. Tym samym konserwatyzm współczesny, ale również wszelkie formy konserwatyzmów przyszłości, skazane są niejako no tożsamość reakcyjną, stanowiącą jedynie wypadkową zmieniającej się „ówczesności”. Scruton zdaje sobie sprawę, że „widzimy dokoła wielki chaos” oraz że „dawne lojalności poszły na dno, a w ich miejsce wypłynęły inne”. Jest jednak głęboko przekonany, że „w tym całym zamęcie konserwatyści potrafią znaleźć i ugruntować autentyczną ciągłość”29. Ta skłonność konserwatystów współczesnych do „ugruntowywania autentycznej ciągłości” przypomina trochę przekopywanie się archeologów przez kolejne warstwy skorupy ziemskiej.


1 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, przeł. T. Bieroń, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2014, s. 112.

Arystoteles, Polityka [1252a], przeł. L. Piotrowicz, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2004, s. 25.

3 B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, Wydawnictwo Dante, Kraków 2003, s. 225.

4 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 128.

C. Schmitt, Nauka o konstytucji, przeł. M. Kurkowska i R. Marszałek, Teologia Polityczna, Warszawa 2013, s. 443.

6 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 111.

7 B. Szlachta, Z dziejów polskiego konserwatyzmu, s. 217.

8 T. Merta, Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, Teologia Polityczna – Muzeum Historii Polski, Warszawa 2011, s. 74.

9 S. Tarnowski, Królowa opinia. Wybór pism, Ośrodek Myśli Politycznej, Kraków 2011, s. 59.

10 T. Merta, Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, s. 101.

11 Tamże, s. 451.

12 I. Berlin, Zdradzona wolność. Jej sześciu wrogów, przeł. J. Czernik, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2019, s. 213.

13 Tamże, s. 214.

14 R. Legutko, Triumf człowieka pospolitego, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012, s. 252.

15 Tamże, s. 275.

16 T. Merta, Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, s. 302.

17 G. Himmelfarb, Drogi do nowoczesności. Brytyjski, francuskie i amerykańskie oświecenia, przeł. K. Wudarska, Teologia Polityczna, Warszawa 2018, s. 110-111.

18 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 227.

19 Tamże, s. 231.

20 Tamże, s. 180.

21 B. Szlachta, Konserwatyzm. Z dziejów tradycji myślenia o polityce, Wydawnictwo Dante Ararat, Kraków – Warszawa 1998, s. 137.

22 J. Bartyzel, Katechizm prawicowca, Klub Myśli Politycznej, Bielsko-Biała 1996, s. 18.

23Uchwała III Krajowego Zjazdu Koalicji Konserwatywnej z 29.04.1997, [w:]: „Polska scena polityczna. Vademecum partii i ugrupowań politycznych” 1997, nr 8, s. 5.

24 T. Merta, Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, s. 283.

25 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 51.

26T. Merta, Nieodzowność konserwatyzmu. Pisma wybrane, s. 283.

27 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 158.

28 G. Himmelfarb, Drogi do nowoczesności. Brytyjski, francuskie i amerykańskie oświecenia, s. 118.

29 R. Scruton, Co znaczy konserwatyzm, s. 83.

List otwarty od protestujących w Hong Kongu do Polaków :)

Do przyjaciół społeczeństwa obywatelskiego,

od lat 80. XX wieku polski naród walczył przeciwko reżimowi autorytarnemu w ramach masywnego ruchu solidarnościowego. Ponad 1/4 populacji wstąpiła do związków zawodowych. W 2019 roku dwa miliony ludzi wyszło na ulice Hong Kongu, co również stanowi ponad 1/4 całej populacji, aby powiedzieć „stop” naszemu autorytarnemu rządowi.

Polskę i Hong Kong łączą podobne przejścia i wyzwania.

Właściwie, jeśli zapytać nauczycieli, wykładowców i weteranów ruchu społecznego, powiedzą nam oni, że historia Europy Wschodniej – a w szczególności Polski – to lekcja historii, z której my, Hongkończycy, powinniśmy wyciągnąć wnioski, jeśli chcemy wywalczyć wolność i demokrację.

Pragnę podziękować organizatorom Igrzysk Wolności za ten zaszczyt i możliwość wygłoszenia przemówienia właśnie w Polsce, z ramienia Joshui Wonga i innych protestujących w Hong Kongu, którzy każdego dnia nieprzerwanie walczą na ulicach, w centrach handlowych, na stacjach metra i w każdym zakątku Hong Kongu w ramach oddolnego ruchu, który nie ma przywódców.

Choć 9. czerwca 2019 roku milion ludzi wyszło na ulice,

szefowa administracji Hong Kongu, Carrie Lam, ogłosiła tej samej nocy, że drugie czytanie projektu ustawy o ekstradycji odbędzie się bez zakłóceń.

12. czerwca, społeczność miejska otoczyła siedzibę organu legislacyjnego w sposób pokojowy, rząd zaś stłumił nasz protest, używając siły.

16. czerwca, już dwa miliony ludzi wyszło na ulice, by zaprotestować przeciwko użyciu przemocy przez policję oraz przeciw rządom Carrie Lam. Lam, z kolei, oświadczyła, że obywatele nie mają nic do powiedzenia w zakresie kwestii społecznych. To jednak wierutne kłamstwo.

Wszyscy jesteśmy częścią Hong Kongu, dlatego też winniśmy mieć prawo wyrazić sprzeciw

wobec działań obecnego rządu.

Przemoc fizyczna i psychiczna

W odpowiedzi na nasze działanie spotkaliśmy się z przemocą. Począwszy od 12. czerwca użycie siły przez policję tylko się nasilało. Od gazu łzawiącego, często przeterminowanego, przez kule gumowe, aż po pałowanie. Policja posłużyła się przemocą w tłumieniu licznych protestów. Dotychczas aresztowano 1.200 osób, ponad 100 postawiono zarzuty, 2 osoby straciły oko.

Ogromna liczba demonstrantów doznała obrażeń.

Niektórzy protestujący po zatrzymaniu byli przetrzymywani w pomieszczeniach bez dostępu do światła.

Aresztowani strajkujący spotkali się z groźbami, zastraszaniem, a także biciem, które skutkowało złamaniami. Inni zatrzymani nie mogli nic zrobić, jedynie być świadkami tego okrucieństwa.

Protestujące kobiety były napastowane seksualnie i upokarzane.

Mówimy w Hong Kongu o rządach prawa, tymczasem zachowanie policji bez wątpienia nie jest z nimi zgodne.

Rząd zaś usiłuje sprawować władzę przez terror.

Coraz bardziej brutalne starcia między demonstrantami a policją przekształciły prosperującą metropolię w miejską strefę konfliktu. Głosy młodych ludzi przybrały na sile, gdy to nie wyrazili zgody na bycie zepchniętymi na margines, podobnie jak to miało miejsce w 2014 roku. Nawet już po tym, gdy rząd ustąpił, wycofując się z planów wdrożenia ustawy ekstradycyjnej, protestujący wciąż licznie wychodzili na ulice, wracając do wcześniejszego postulatu wprowadzenia powszechnego prawa wyborczego.

Biały terror

Linie lotnicze Cathay Pacific, wiodący przewoźnik w Hong Kongu należący do koncernu Swire, doświadczyły reperkusji w efekcie infiltracji organizacji przez chińskie władze. Co najmniej

14 pracowników hongkońskiego sektora lotniczego zostało zwolnionych w odwecie za udzielenie poparcia ruchowi protestujących,

w tym piloci z Cathay Pacific oraz członek zarządu związku zawodowego linii Cathay Dragon. Członkowie załogi muszą z zasady udostępnić swoje telefony i zezwolić na cenzurę przez chińskie władze, gdy wkraczają na terytorium Chin.

Wskutek tej procedury, zwykłe polajkowanie posta na Facebooku może stać się przyczyną do ich zwolnienia. Personel był zachęcany do donoszenia na współpracowników. Ludzie byli uciszani. Dobrze wiemy, że to typowa taktyka wykorzystywana przez reżimy komunistyczne – zwracać ludzi przeciwko sobie i siać biały terror. Musimy być jednak dzielni i pokonać ów terror, ponieważ wolność słowa jest jednym z naszych podstawowych praw.

Pięć lat temu, choć rewolucja parasolek zakończyła się bez sukcesu, a Pekin pozostał nieugięty w odpowiedzi na nasze nawoływanie do demokracji, ruch ten osiągnął coś znacznie większego niż zakładano.

Obudził całe pokolenia Hongkończyków, których polityczna apatia zbyt długo już dawała przyzwolenie na działania naszego nie wybieranego, nie podległego nikomu rządowi.

Podobnie, jak populacja Polski była mobilizowana przez liczne ruchy zanim jeszcze pojawiła się Solidarność.

Zwykli obywatele zdali sobie sprawę z ogromnej władzy, jaką dzierżą w swoich rękach, jeśli tylko będą działać razem, wykorzystując fora internetowe i media społecznościowe, by się zorganizować i zaangażować społeczność międzynarodową.

Wybory

Wiemy, że zdjęcia z masakry na placu Tian’anmen w Pekinie wstrząsnęły całym światem i wywarły wpływ na wybory w Polsce w 1989 roku.

To właśnie prawo wyborcze jest tym, o co walczymy,

ponieważ wolne wybory są zakorzenione w naszym podstawowym zbiorze praw zagwarantowanym przez Pekin. Jeśli Polakom udało się wygrać wybory, nam też musi się udać. Hong Kong to coś więcej niż to, co można dostrzec gołym okiem.

Znany ze strzelistych wieżowców i lśniących centrów handlowych, to jedyne miejsce na chińskiej ziemi, gdzie obywatele mają odwagę, by postawić się rządzącym i, raz na jakiś czas, udaje się nam wywalczyć pójście na ustępstwa.

Powszechne zrywy z ostatnich siedmiu lat stały się przyczynkiem do sprzeczności wpisanych w kierowanie, a jednoczesne tolerowanie wolnego społeczeństwa przez reżim totalitarny. To

przejawy pogłębiających się pęknięć w wizji “jeden kraj, dwa systemy”, która niegdyś wyznaczała kierunek miasta

poprzez płynne przejście spod rządów kolonialnych pod kuratelę Chin.

Tak czy inaczej, owe przypływy oporu ponownie zmieniają Hong Kong: z miasta o znaczeniu gospodarczym na przyczółek polityczny. Nie umniejszając wysiłkom Pekinu, by utrzymać nasze miasto w stanie stałego niedorozwoju, udało nam się przerosnąć najśmielsze oczekiwania wszystkich. Prowadzona narracja nawiązująca do starcia Dawid z Goliatem stała się symbolem niezwykłej i niepodważalnej walki z reżimem, który postrzegany jest jako niepokonany – zarówno w kraju, jak i za granicą.

Zastosowana w Hong Kongu formuła “jednego kraju, dwóch systemów” jest pod wieloma względami manifestacją sposobu, w jaki władze komunistyczne postrzegają jego związki z resztą świata.

W swojej imponującej wizji nowego globalnego ładu Pekin dąży do przepchnięcia propozycji “jeden świat, dwa imperia”, w ramach której

Stany Zjednoczone wraz z sojusznikami miałyby bronić swojej liberalnej ideologii ugruntowanej w swobodach obywatelskich,

podczas gdy Chiny i inne jednopartyjne państwa żądają, by wolny świat nie wtrącał się, gdy one realizują swoją ekspansywną agendę.

Najwyższy czas na wezwanie Hongkończyków do solidarności. To obecnie najbardziej paląca potrzeba, zaraz za nawoływaniem do zjednoczenia sił w stawianiu oporu autorytarnym Chinom.

Jeśli w tym momencie zaniechamy protestów, nikt nie będzie w stanie pociągnąć Carrie Lam i jej rządu do odpowiedzialności za ich przewinienia, przypadki naruszania praw człowieka oraz przemoc ze strony policji. To nie gałązka oliwna, a zacieśniany uścisk. To zaledwie taktyka, która ma na celu granie na czas i stworzenie wrażenia pokoju przed 1. października.

Jeśli teraz przerwiemy protesty i damy Lam wygrać, uwaga świata ulegnie rozproszeniu,

ustępując miejsca dalszym czystkom politycznym.

Dziś, już za samo odśpiewanie naszego hymnu – pieśni, która wyłoniła się oddolnie z naszego ruchu – grozi napaścią ze strony gangsterów.

Jego tekst jest wyrazem naszego smutku i wściekłości, jednocześnie stanowiąc zachętę do podjęcia walki o lepszy Hong Kong. Oto jego słowa w przekładzie na język angielski autorstwa byłej legislatorki, Margaret Ng:

My land, why are tears fast falling? /Ziemio moja, czemu płaczesz rzewnie?

People, why does your anger rage? / Ludzie, czemu wasz gniew szaleje?

Head high! Break this silence and cry: / Stańcie dumnie! Przerwijcie ciszę i krzyczcie:

Freedom belongs to this place! / Wolność pasuje nam tu!

 

Dark fears can never be erased, / Głębokie lęki nigdy nie wymazane,

But faith will guide us all the way. / Lecz nadzieja prowadzi nas aż po kres.

Advance! Even through blood and tears, /Naprzód! Choćby przez krew i łzy,

For our Hong Kong free and bright! / Za wolność i światłość naszego Hong Kongu!

 

The stars are fallen, darkness reigns, / Gwiazdy już spadły, ciemność króluje,

Through fog and mist, a clarion call from far: / Przez opary mgły z oddali dźwięk trąbki mknie:

Gather here! Stand firm together! For liberty we fight! / Podejdźcie tu! Stańcie w zwartym szyku! Za wolność walczymy!

Courage, wisdom will never die! / Odwaga i mądrość nigdy nie zginą!

 

See! Dawn breaks! Hong Kong again clothed in light! / Patrz! Świta! Blask znów Hong Kong spowija!

O daughters and sons, for justice in our time / Córy i synowie, za sprawiedliwość w tym życiu

May freedom and democracy for ever live / Niech wolność i demokracja żyją wiecznie,

May glory be to thee, Hong Kong! / Chwała wam i Hong Kongowi!

 

Ani ja, ani Joshua Wong nie jesteśmy liderami tego ruchu. My po prostu kochamy nasz Hong Kong. Chwała Hong Kongowi i ludziom. Solidarnie walczmy o lepszy świat.

 

Przemówienie zostało wygłoszone w trakcie Igrzysk Wolności 2019, zorganizowanych przez Fundację Liberte! w dn. 13-15/09 w Łodzi

Tekst przemówienia oraz hymnu Hong Kongu z języka angielskiego przełożyła Olga Łabendowicz

Zdjęcie: Studio Incendo // CC 2.0

Jak zwyciężają demokracje? :)

Jak mamy przekonywać nieprzekonanych, jeśli będziemy nieśli na plecach wór pokutny z wielkim napisem „Byliśmy głupi”?

„Jak zwyciężają demokracje” – taki właśnie tytuł ma tegoroczna, szósta już edycja Igrzysk Wolności. Truizmem jest stwierdzenie, że niełatwo na to pytanie odpowiedzieć. Ja również  nie ośmielę się dać Państwu na nie łatwej odpowiedzi. Uważam, jednak że rozważając ten dylemat warto sięgnąć do dwóch ważnych książek: Jak umierają demokracje Stevena Levitsky’ego, Daniela Ziblatta oraz Nowego Oświecenia Stevena Pinkera. Pokazują one odmienne, ale niezwykle ważne perspektywy. 

Jeśli spojrzymy na krajobraz medialny Polski – lecz nie tylko, bo podobne zjawisko widoczne jest w wielu krajach Zachodu – widok jest raczej smutny. W naszych głowach kształtuje się przygnębiający obraz przyszłości liberalnej demokracji. Media na okrągło relacjonują kryzysy, konflikty, problemy i zagrożenia. W wielu krajach triumfy święcą populiści, politycy nieodpowiedzialni, gotowi do kroków tak szkodliwych dla ich własnych krajów jak Brexit. Z wielu stron nasila się antywolnościowa i antyoświeceniowa retoryka, w Polsce niezwykle wzmocniona przez dużą część ultrakonserwatywnej hierarchii kościelnej. Mamy Trumpa, Jonhsona, Salviniego, Orbana, Kaczyńskiego, Erdogana. Polscy liberałowie z przerażeniem patrzą na rzecz niedawno jeszcze trudną do wyobrażenia, bo oto – po czterech latach niezwykle kontrowersyjnych rządów – poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości ugruntowało się na wysokim poziomie około 40%.  

Steven Levitsky i Daniel Ziblatt opisują szereg praktyk jakie po dojściu do władzy podejmują wrogowie wolności, aby krok po kroku rozmontowywać system liberalnej demokracji. W zasadzie nie poruszają przykładów polskich, ale ilość analogii do działań opisanych w innych krajach jest więcej niż znacząca. Ta książka to wręcz podręcznik dla wszystkich demokratów, wskazująca z jakimi zjawiskami należy walczyć i czemu się przeciwstawiać. To pesymistyczna przestroga, pokazująca, że walka o wolność jest zadaniem permanentnym i nigdy nie dobiegającym końca. 

Pesymistyczny obraz rzeczywistości, jaki na co dzień otrzymujemy z ekranów naszych komputerów czy telewizorów, powoduje, że wielu liberałów zaczyna wątpić we własne idee. Jeśli mamy kryzys, jeśli wrogowie wolności odnoszą sukcesy, to gdzieś w naszych założeniach ideowych został popełniony błąd – konstatują. Słyszymy samobiczowanie, hasła „byliśmy głupi”, zwątpienie. Słyszymy tyrady, czytamy książki i opracowania, w których kolejni ekonomiści po kryzysie ekonomicznym ogłaszają koniec kapitalizmu jaki znamy i konieczność wielkich zmian, które z kolei są merytorycznym uzasadnieniem dla pojawiania się następnych populistycznych liderów. Wielu obywateli czuje się coraz bardziej zagubionych. Jeśli słyszą, że ta liberalna demokracja to się w zasadzie nie udała, zewsząd docierają do nich wiadomości o zmierzchu systemu, widzą, że szeroko rozumiani liberałowie przegrywają wybory, to mimo że bzdury opowiadane przez populistów nie wydają im się sensowne, obierają bezpieczną strategię wycofania w sferę życia prywatnego. Istne perpetuum mobile zmierzające do katastrofy. Rzeczywistość medialna staje się ważniejsza niż fakty.  

Czy rzeczywiście jest tak źle i perspektywy demokracji są aż tak negatywne? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba oderwać się od medialno-politycznej „bieżączki” i sięgnąć do dwóch wielkich nauczycielek ludzkości: historii i statystyki. Jeśli chcemy w racjonalny sposób oceniać zachodzące wokół nas procesy trzeba patrzeć na nie z długofalowej perspektywy. Genialnie czyni to w swojej książce Steven Pinker. Z wielką dokładnością analizuje kluczowe wskaźniki jakości życia i dobrobytu człowieka oraz te dotyczące stanu demokracji i wolności na świecie w perspektywie historycznej, wskazując na twarde liczby i dane. 

Ludzkość wraz z nastaniem epoki oświecenia, wiary w rozum i naukę, rewolucją przemysłową i ukształtowaniem się systemu kapitalistycznego przechodzi przez proces bezprecedensowego postępu, który przyspiesza. Pinker udowadnia, że z historycznej perspektywy żyjemy w czasach najlepszych z możliwych, jakich nie mieli szansy doświadczyć żadni z naszych przodków. 

Przedstawię kilka przykładów przywoływanych przez Pinkera. Przyjmując średnią dla całego świata, oczekiwana długość życia człowieka według Our World in Data w roku 1920 wynosiła 35 lat, zaś roku 2020 ma osiągnąć72 lata. W roku 1920 około 73% ludzkości żyła poniżej progu, który dziś uznajemy za skrajne ubóstwo. W roku 2020 ten odsetek spadnie do około 10%. Żyjemy w okresie niespotykanego wcześniej pokoju, tragedia wojny w Syrii powinna poruszać wszystkich, ale porównując statystki z przeszłości nie możemy mieć wątpliwości czego globalnie doświadczamy. Jeszcze w latach 70′ XX wieku na każde 100.000 mieszkańców ziemi rocznie przypadało globalnie około dziewięć zgonów bitewnych, w roku 2015 liczba ta spadła do jednego zgonu (Human Security Report Project). Warto przypomnieć też rewolucję, jaką ludzkość przeżyła w podejściu do wojny. W okresie od roku 1500 do początków XIX wieku w stanie wojny było ze sobą ponad 50% światowych mocarstw. Później nastąpił czas wielkich wahań natężeń konfliktów zbrojnych, a od początku XXI wieku wskaźnik ten wynosi 0, co jest absolutnym historycznym ewenementem. 

W wielu krajach świata, w tym również w Polsce, nie zakończyła się walka o równe prawa. Nie sposób nie dostrzegać panujących trendów i tendencji. W roku 1920 liczba krajów, które oficjalnie zdekryminalizowały homoseksualizm wynosiła 12%, w roku 1970 było to około 30%, w 2015 było to już 90% krajów na świecie. 

Stan demokracji na świecie świetnie oddaje opisany przez Pinkera Polity Project (HumanProgress.org) mierzący stan demokracji w różnych krajach według skali -10 – pełna autokracja, +10 idealna demokracja. Twórcy statystyki za demokratyczne uznają te kraje, które uzyskują wynik ponad +6. Jeszcze w 1971 roku mieliśmy jedynie 31 państw demokratycznych na świecie, w 1989 roku już 52 demokracje, aby w 2015 roku osiągnąć rekordowy historycznie poziom 103 państw. Osoby zainteresowane dalszymi dowodami i statystkami świadczącymi o naszym miejscu w historii świata odsyłam do ponad 600 stron książki Pinkera. Warto spojrzeć na moment historyczny, w którym się znaleźliśmy obiektywnie i z historycznej perspektywy. 

Gospodarka kapitalistyczna rozwija się cyklami koniunkturalnymi, pogłębianymi lub łagodzonymi działalnością rządów, decyzjami podmiotów rynkowych. Kryzys roku 2008 przyniósł wiele negatywnych zjawisk (akurat Polska poradziła sobie z nim szczególnie dobrze), ale nigdzie nie doprowadził do krachu systemu i przewrotów politycznych. A przecież świetnie znamy to z przeszłości. Kryzys ekonomiczny początku lat 30′ XX wieku utorował drogę do władzy dyktatorom i zbrodniarzom, wiele państw i społeczeństw pogrążył w mroku biedy, a następnie totalitaryzmu. To, w jaki sposób świat Zachodni poradził sobie z kryzysem roku 2008, pokazuje, że wciąż się uczymy, a demokratyczne systemy są coraz bardziej odporne na zawirowania. Oczywiście mamy do czynienia z naturalną po kryzysie falą zafascynowania populizmem i ideami antyoświeceniowymi (sympatie polityczne społeczeństw też można ułożyć w sinusoidę), ale szkodliwi jeźdźcy płynący na tej fali – Trump, Kaczyński i Orban – są niczym w porównaniu do dyktatorskich i totalitarnych wspomnień z przeszłości. Nie znamy ich intencji, jest natomiast pewne, iż oświeceniowe idee liberalnej demokracji tak mocno zmieniły społeczeństwa, że zaprowadzenie w pełni dyktatorskich porządków jest trudniejsze niż kiedykolwiek. Nie twierdzę, że w Polsce nie da się zbudować drugiej Białorusi, ale byłoby to naprawdę trudne, szczególnie, że kluczowa z punktu widzenia wyborczego zwycięstwa PiS grupa wyborców jest wierna tej partii tylko z powodów hojnych transferów socjalnych. Te z kolei będą możliwe długofalowo tylko wówczas, gdy Polska pozostanie częścią bogacącego się systemu liberalnej gospodarki.         

Zamiast więc narzekać w jakich to trudnych czasach przyszło nam żyć, warto być świadomym historycznego miejsca, w którym się znajdujemy i spojrzeć na siebie i „nasze” prodemokratyczne środowiska. Po pierwsze zbyt mało w nas wiary w demokratyczne, oświeceniowe i liberalne idee. Fakty mówią same za siebie, wskazując, że to właśnie im zawdzięczamy spektakularny rozwój ludzkości i jakości naszego życia. Nie oznacza to, że one nie tworzą żadnych problemów, które wymagają refleksji. Nie oznacza to, że w sposób permanentny nie dzieje się na naszych oczach walka z licznymi wrogami wolności. Jestem jednak przekonany, że w długiej perspektywie zwycięstwo leży po stronie liberalnej demokracji, która po prostu oferuje człowiekowi najwięcej. Nikt na Zachodzie, żadni populiści nie zaproponowali sensownej alternatywy, ich rozwiązania znamy z przeszłości i zawsze prowadziły one katastrofalnych skutków. Jeśli coś budzi mój niepokój o dalekosiężny model rozwoju świata to tylko przypadek Chin. Mam jednak nadzieje, że kulturowo ten model nie przyjmie się nigdzie indziej.  

Dlatego pytam, jak mamy przekonywać nieprzekonanych, jeśli będziemy nieśli na plecach wór pokutny z wielkim napisem „Byliśmy głupi”? Jest to z resztą kolejny przykład megalomanii części intelektualistów i ich oderwania od rzeczywistości. Kapitalistycznego systemu demokracji liberalnej nie wymyślono w Polsce. Po roku 1989 weszliśmy w proces imitacyjnej transformacji mającej upodobnić nas do zachodnich systemów gospodarczo-politycznych, które już wcześniej odniosły spektakularne sukcesy. Polska płynęła na geopolitycznej fali, a główną zasługą polskich polityków było to, że nie zepsuli zbyt wiele i szczęśliwe nie byli w stanie tego procesu zatrzymać (jak np. stało się na Białorusi czy Ukrainie). I nie, „nie byliście” głupi, że tego procesu nie zatrzymaliście. W ostatnich trzydziestu latach Polska odniosła spektakularny sukces społeczno-ekonomiczny, z którego możemy być dumni. 

Powinniśmy tłumaczyć dlaczego liberalna demokracja jest najlepszym systemem do życia. Ludzie różnią się między sobą i to jest piękne. To wielka wartość demokratycznego społeczeństwa, które nie ma totalitarnych ambicji tworzenia identycznie myślących klonów. Dialog powinien być podstawą demokracji. Tylko wówczas możemy próbować zrozumieć motywacje drugiej strony i wykuwać kompromis. Jeśli ktoś uważa, że nie ma potrzeby dialogu, to wystarczy, aby zastanowił się, czy chciałby żyć w kraju, gdzie co cztery lub osiem lat jedna ze stron wielkiego konfliktu politycznego wygrywa wybory o przysłowiowe 1% i ma prawo w 100% narzucać swoją wolę, swoje wartości i swój styl życia pozostałym 49%. A później odwrotnie. Demokracja liberalna dlatego jest tak dobrym systemem, bo pozwala żyć w zgodzie, obok siebie, ludziom wyznającym różne wartości. Możliwość komfortu życia w zgodzie z sobą samym i własnymi wartościami wydaje mi się czymś bardzo istotnym dla każdego, kto ma kręgosłup moralny, zarówno dla każdego ortodoksyjnego katolika jak i każdego ateisty. Mądrością jest tworzenie ram, w których zachowując swoją podmiotowość możemy żyć obok siebie, zamiast wracać do czasów inkwizycji czy Robespierre’a. To takie proste, a tak często o tym zapominamy. Jednym słowem… potrzebujemy armii zdeterminowanych obrońców liberalizmu. 

Po drugie potrzebujemy innej liberalnej wspólnoty. Tak, liberałowie nie tylko powinni budować wspólnotę, ale wyciągnąć lekcje z budowy różnych organizacji o szeroko rozumianym profilu liberalnym. To co gubiło kolejne powstające instytucje, wspólnoty polityczne, to niezrozumienie przez liberalnych liderów, że stawanie na czele wspólnoty politycznej jest czymś zdecydowanie innym niż kierowanie prywatną instytucją. Firmę, spółkę, prywatną fundację możemy budować tak, aby zapewnić sobie wieczystą władzę. Wspólnota polityczna – partia czy stowarzyszenie o celach politycznych – musi rządzić się zupełnie inną dynamiką. Tam liderem się bywa, a pracuje się dla wspólnoty, której celem jest przejęcie władzy i wdrażanie prodemokratycznego programu. Potrzeba nam próby odbudowy więzi międzyludzkich w organizacjach politycznych. I to nie jest naiwne założenie. W polityce oczywiście zawsze ma miejsce wewnętrzna rywalizacja o władzę i wpływy, zawsze ścierają się ze sobą liderzy. Ale pytanie czy jest to walka, po której przegrany odchodzi z organizacji, czy raczej jest jasne, że będzie dla niego przestrzeń do działania, a on nadal będzie chciał pracować dla wspólnoty. Naprawdę można ze sobą zdrowo rywalizować z myślą, że celem jest coś więcej niż indywidualna władza. Nie muszę chyba wyliczać tu konkretnych przykładów wskazujących, że takie myślenie gubiło powstające wspólnoty. Zamiast więc bić się w piersi za wyznawane przez nas idee, może warto uderzyć się piersi i głęboko zastanowić się w jaki sposób budowaliśmy swoje polityczne wspólnoty.    

Niezwykle ważne jest też rozszerzenie skali struktur politycznych. W dużych, licznych organizacjach dużo trudniejsza i mniej cenna staje się umiejętność politycznego „dealownia”, w którym politykierskie umiejętności tego czy innego partyjnego sekretarza decydują o kształcie wspólnoty. W tego typu organizacjach przyciąga się tylko „swoich”, są one wsobne i zamknięte, zaś kluczową umiejętnością jest niedopuszczenie do struktur konkurencji i ustawienie wyborów na tym czy innym szczeblu. Tylko masowa organizacja może zmienić ten fatalny, wykluczający mechanizm i sprawić, że w większym stopniu będzie oceniana wiedza, program, charakter, charyzma danego kandydata niż tylko posłuszeństwo aktualnemu wewnątrzpartyjnemu układowi.         

Czy te dwie wskazówki wystarczą aby demokracja zwyciężała? Oczywiście, że nie. Wpływ na to będą miały setki czynników. Ale nie lekceważyłbym tych dwóch, o których pisałem. One zależą też w dużym stopniu od nas samych i mogą czynić różnice. Na wiele innych nie będziemy mieli wpływu. Pewne mechanizmy po prostu działają, mam zatem nadzieję, że liberalna demokracja przetrwa obecny kryzys bez straszliwych kosztów jakie w przeszłości ponosiła ludzkość. Bo na koniec chciałbym tchnąć w naszych czytelników trochę optymizmu… W długiej perspektywie zwycięstwo leży z pewnością po stronie liberalnej demokracji, dziś dla ludzi nie ma lepszego systemu. Pytanie dotyczy raczej kosztów naszego zwycięstwa i strat, jakie poniosą obywatele zanim ono nastąpi. 

Mamy stawiać niewygodne pytania – z Basilem Kerskim, dyrektorem ECS w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: W pierwszej kolejności chciałbym zapytać o toczącą się od początku roku dyskusję polityczną wokół ECS. Ministrowie rządu mówią, że w ich ocenie Centrum nie prezentuje pełnego obrazu dziejów pierwszej Solidarności. Jak pan odczytuje tą krytykę? Czy kryje się za tym wyłącznie polityka, czy może jednak coś merytorycznego? Czego w narracji ECS-u jest być może za mało, a czego za dużo?

Basil Kerski: To pytania na cały wywiad! Zacznę od tego, że debaty po 2015 roku wokół ECS, ale i Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku stały się testem dla jakości debat publicznych, niezależności mediów i publicystów oraz wiarygodności polityków. Powstało wiele pomówień i negatywnych mitów na temat obydwu gdańskich instytucji, które nic nie mają z rzeczywistością do czynienia, tylko służą krótkowzrocznej walce partyjno-politycznej. Czytałem, że Muzeum Wojny przedstawia antypolską perspektywę, że brakuje ważnych wątków losów wojennych Polaków i że powstało pod wpływem niemieckiej polityki historycznej. ECS zaś na wystawie wyciął podobno z historii ważnych bohaterów Solidarności i prowadzi jednostronną działalność partyjno-polityczną. Pozytywnym efektem tej propagandy jest bardzo duże zainteresowanie obywateli instytucjami kultury, które stają w centrum sporu politycznego. Ludzie chcą sami sobie wyrobić zdanie. I to służy polskiej kulturze i wzmacnia postawy obywatelskie.

Aby odpowiedzieć na negatywne mity na temat ECS czy Muzeum Wojny, warto przypomnieć genezę obydwu instytucji. Wielką ambicją założycieli tych instytucji było wspólne opowiedzenie XXI wiekowi kluczowych wątków wieku XX, historii, która zbudowała wartości ważne nie tylko dla Polski, ale i Europy. Obydwa zespoły podeszły do tych projektów bardzo odpowiedzialnie. I ECS, i MIIWŚ od początku dzieliły się swoimi koncepcjami publicznie, organizowały też wiele spotkań, debat na ich temat. Słowem, robiły dokładnie to, co każda odpowiedzialna instytucja publiczna, która chce dotrzeć do różnych generacji, różnych odbiorców i na podstawie tej metodologii buduje swoją narrację. Zarzuty, iż obydwie instytucje powstały na zamówienie pewnych sił politycznych, może i nawet zagranicznych, i że pracowały pod dyktandem jednej opcji politycznej to absurdalne fantazje.

My jako zespół ECS działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony budowaliśmy od 2007 roku instytucję kultury (bo nie jesteśmy muzeum, a instytucją kultury), która realizowała swój program już przed otwarciem siedziby w 2014 roku. W ramach wielkiego laboratorium formatów poszukiwaliśmy odbiorców dla naszego programu na terenie całej Polski i Europy. Także w samym Gdańsku,  nie tylko wśród elit czy w centrum miasta, ale w dzielnicach peryferyjnych, gdzie żywa jest pamięć Solidarności, ale mieszkańców wykluczano dotąd z procesu budowania miejskich instytucji kultury. Równolegle powstawała wystawa stała, część muzealna, narracja historyczna. Budując wystawę prowadziliśmy szerokie konsultacje. Pierwszy dyrektor ECS, o. Maciej Zięba, rozesłał nawet ankiety do polskich elit politycznych wszystkich ugrupowań posolidarnościowych z pytaniami o kształt wystawy. Mało kto odpowiedział. Ja zaś zleciłem wywiady z protagonistami życia publicznego na temat oczekiwań wobec naszej instytucji. Odpowiedzi świadczyły o bezradności i braku wiary w sukces przedsięwzięcia, ponieważ projekt ECS był innowacyjny: połączenie muzeum Solidarności z instytucją kultury wspierającą współczesny rozwój obywatelski. Traktowano to jako niepoważne marzenia ekscentrycznego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Niestety, nie było u nas dotychczas zwyczaju poważnego traktowania takich inicjatyw konsultacji przy budowaniu instytucji kultury. Podobnie przecież dyrektor MIIWŚ Paweł Machcewicz publikował swoje dokumenty programowe, a nikt wówczas poważnie się do nich odniósł. A zespół muzeum robił wszystko, żeby otworzyć spór o najlepsze pomysły. Nikt się sprawą nie interesował aż do wybuchu wielkiego konfliktu, kiedy to politycy obozu rządzącego coś „palnęli”.

Powracając do naszej wystawy: w gremiach decyzyjnych ECS-u intensywnie dyskutowano jej główne założenia. Co więcej, na koniec procesu budowania jej wizji zaprosiłem przedstawicieli trzech bardzo różnych perspektyw, aby ocenili ostatecznie jej kształt: prof. Wojciecha Polaka, który reprezentuje tradycję Porozumienia Centrum, prof. Aleksandra Halla, którego wybrałem jako świadka Sierpnia i protagonistę 1989 roku, ale też jako kogoś, kto dzisiaj jest poza polityką, a cieszy się autorytetem, i prof. Andrzeja Friszke. Ich dialog z nami miały raczej charakter metodologiczny, a nie polityczny: o naturę wystawy, jak pewne rzeczy zręczniej pokazać. W ciągu lat udało się stworzyć konsensus narracyjny, który okazał się być atrakcyjny dla odbiorców różnych nacji i generacji.

Gdy otworzyliśmy wystawę stałą 30 sierpnia 2014 roku, żaden poważny historyk w Polsce czy za granicą nie zakwestionował jej narracji. Momentem przełomu stało się przejęcie w Polsce władzy przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2015 roku. Rozpoczęło się krytykowanie i recenzowanie obu gdańskich instytucji bez związku z faktami. Profesorowi Machcewiczowi i jego zespołowi zarzucono, że ich muzeum przekazuje niepolską narrację i to pomimo że goście z zagranicy jednoznacznie podkreślają uwypuklenie tych wątków środkowoeuropejskich, które w globalnej debacie były dotąd słabiej obecne.

W naszym wypadku, o dziwo, nie pojawiły się zastrzeżenia merytoryczne. Nawet dało się słyszeć zaskoczenie zachowaniem proporcji przekazu, szczególnie przy wątku Sierpnia 1980 roku, że mimo pokazania szczególnej roli Lecha Wałęsy wystawa pozwala odczuć, iż Sierpień był wydarzeniem masowym, w którym uczestniczyło wiele niezwykłych indywidualności. Naszych krytyków zaskoczyła obecność przeciwników Wałęsy, dla mnie zawsze oczywista. Chwalono nas za spójność narracji. Udało się nam zatem zbudować opowieść, która łączy ludzi i budzi emocje.

Po 2015 PiS postawiło sobie za cel przejąć polityczną kontrolę nad kluczowymi instytucjami kultury w Polsce. To trudne w wypadku ECS-u, ponieważ jesteśmy współprowadzoną instytucją: budynek należy do miasta Gdańska, a Ministerstwo Kultury, choć jest naszym ważnym partnerem, nie ma bezpośredniego, samodzielnego wpływu na działanie instytucji jako takiej. Musi się liczyć z miastem i marszałkiem województwa pomorskiego. Po zwycięstwie PiS wyraziłem w rozmowie z premierem prof. Piotrem Glińskim gotowość do merytorycznej oceny naszej wystawy stałej. Powiedziałem mu, że jest już otwarta, a to był czas przed otwarciem Muzeum Wojny, i że każdy obywatel, świadek czy historyk może sobie na miejscu wyrobić o niej zdanie. Zaproponowałem ministrowi, że przyjmę każdego wysłanego przez niego eksperta strony rządowej.  Przyszedł tylko jeden. Jego recenzja, napisana po niezwykle drobiazgowej analizie każdego elementu wystawy, nie nadawała się do politycznego ataku.

Zaproponowaliśmy debatę w naszych gremiach, w radzie i kolegium historyczno-programowym. Ostry spór toczył się zwłaszcza wokół Lecha Wałęsy. Zamknęliśmy go w fundamentalny sposób pytaniem: Czy rzeczywiście ktoś poważny w Polsce uważa, że w Sierpniu 1980 roku lub w stanie wojennym Lech Wałęsa stał po niewłaściwej stronie? Jeden z naszych partnerów, więziony w NRD świadek czasu, przekazał mi z archiwów niemieckich protokół ze spotkania wiceszefa KGB, generała Kriuczkowa z szefem Stasi ministrem Mielke z 23 czerwca 1981 roku. Spotkanie odbyło się w Berlinie. Jednoznacznie KGB i Stasi określały w nim Wałęsę jako wroga numer 1 komunizmu, niebezpiecznego robotnika-katolika. Ten bardzo ciekawy dokument dowodzi także paniki uczestników rozmowy z powodu skutków rewolucji Solidarności. W wersji rosyjskiej jest niedostępny, ale z wersją niemiecką bez problemu można się zapoznać. Dlaczego takiego łatwo dostępnego dokumentu się nie czyta i nie ocenia? Dlaczego nie przytacza się w obronie Lecha Wałęsy? Czy on na to nie zasługuje?

Jesienią 2018 zaczął się w Polsce cykl kampanii wyborczych. Potwierdzoną wcześniej dotację ECS ministerstwo cofnęło po wyborach samorządowych w Gdańsku, co bezdyskusyjnie było policzkiem wymierzonym Pawłowi Adamowiczowi i gestem politycznym wobec Gdańska. Kierowana wobec nas krytyka zupełnie pomijała naszą od lat otwartą na nią postawę i brak jakichkolwiek merytorycznych uwag wobec nas.

Warto mieć świadomość, że powstające w ostatnich latach instytucje kulturalne i muzealne w Polsce są owocem niesłychanego profesjonalizmu. Standardem jest uwzględnianie w pracach nad nimi pluralizmu spojrzeń. Polityczna krytyka, która na nie spada, jest odległa od rzeczywistości, a zarzuty absurdalne. Niestety, niektóre media rzadko weryfikują je od strony faktów, powielają natomiast największe bzdury, żądając ich skomentowania. To nie jest profesjonalne dziennikarstwo, tylko otwieranie przestrzeni dla politycznych manipulacji.

Nagłe ucięcie dotacji było wielkim rozczarowaniem dla nas wszystkich w ECS-ie, dla pracowników i członków Rady. Do śmierci Pawła Adamowicza Rada ECS usiłowała nawiązać dialog za kulisami z ministerstwem, aby rozwiązać konflikt, a mimo tylu wzniosłych słów o patriotyzmie ministerstwo na pisma Rady, złożonej z niekwestionowanych bohaterów Sierpnia nie reagowało. Śmierć prezydenta, wbrew nadziei, nie przyniosła resetu. Nie pojawiła się propozycja przedyskutowania decyzji i zastanowienia, co dalej. Zamiast tego wylądowaliśmy w następnych kampaniach wyborczych.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność, z którą jest niełatwo się pogodzić wszystkim naszym organizatorom. ECS powstał dla dwóch celów. Jeden to pamięć, wystawa, narracja historyczna. Ale ECS, i to było novum, od początku miało wspierać nowe inicjatywy społeczno-polityczne i jako instytucja obywatelska bronić pewnych wartości: integracji europejskiej, uniwersalnych praw człowieka i dziedzictwa sierpniowej Solidarności. Jego założyciele, a działo się to za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku, wśród nich Adamowicz, marszałek pomorski Jan Kozłowski oraz minister kultury Michał Ujazdowski, wychodzili bowiem z założenia, że demokracja – aby żyć – potrzebuje aktywnych, niewygodnych i krytycznych wobec władzy obywateli. ECS-owi zarzuca się, że stało się instytucją polityczną, że pojawiają się tutaj ludzie, którzy się ministrowi kultury nie podobają. Ale przecież to jest zapisane w statutach. Nie wpuszczamy tylko tych, którzy tak zasadniczych wartości, jak uniwersalne prawa człowieka nie uznają. Na przykład nie wejdzie tutaj człowiek, który nawołuje do przemocy, głosi poglądy rasistowskie, kseonofobiczne, antysemickie czy homofobiczne, czy też ludzie, którzy wypowiadają się niegodnie o politycznych przeciwnikach. Gdy w prowadzonej wspólnie z nami przez Solidarność Sali BHP pojawił się ONR, nie zgodziłem się na jego wejście do instytucji kultury publicznej. Komisja Krajowa się wówczas na nas obraziła, zawiesiła współpracę, ponieważ nie widzi problemu w obecności organizacji faszystowskiej w kolebce Solidarności. To jest poważny konflikt.

Interesującym punktem tego sporu jest chyba tylko ten, że jako instytucja publiczna jesteśmy instytucją polityczną w sensie arystotelesowskim, choć nie polityczno-partyjną. Stawiamy pytania o jakość społeczeństwa obywatelskiego, o rozwój demokracji… Czasami niewygodne, także dla prezydenta Gdańska. Ale Adamowicz nie miał z tym nigdy problemu, dopóki ludzie przekraczający nasze progi akceptowali ten sam zestaw podstawowych wartości. Każda szanująca się instytucja chce dotrzeć do jak największej liczby Polaków, więc wie, że nie może oddać się jednej perspektywie. Dla swojej wystawy stara się o bardzo solidny fundament naukowy, a specyfiką ECS jest dodatkowo, że my właśnie mamy stawiać niewygodne pytania na temat współczesnego świata, wspierać nowe inicjatywy społeczne.

Istnieje spór o zasadniczą naturę ruchu pierwszej Solidarności. On jest ściśle powiązany z oceną bilansu III RP. Z jednej strony mamy szeroko pojęte liberalne spojrzenie, a z drugiej spojrzenie np. współczesnych związków zawodowych, w tym Solidarności. Sporne pytanie brzmi: czym była pierwsza Solidarność w większym stopniu – prodemokratycznym ruchem wolnościowym, którego celem było obalenie realnego socjalizmu pokojowymi metodami i zbudowanie niepodległej Polski na wzór Zachodu, wraz z akceptacją społecznej gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Czy była raczej ruchem postulatów socjalnych, owszem wrogim dominacji sowieckiej, ale zorientowanym przede wszystkim na poprawę materialnego położenia społeczeństwa, ruchem walki o godność pracowniczą, chcącym zbudować inny, ale jednak nadal socjalizm?

Aby na to odpowiedzieć, warto rozgraniczyć pewne wątki. Trzeba przede wszystkim odróżnić pamięć od historii. Pamięć jest dynamiczna, zmienna u jednostek, w tym nawet u świadków. W naturalny sposób zmienia się także pamięć zbiorowa. Spór wokół Solidarności dlatego właśnie jest ciekawy, że pokazuje dynamikę oceny i interpretacji przez samych świadków, w czym nie ma w zasadzie nic złego. Tyle że my w Polsce mylimy pamięć z historią. Dekadę temu ECS, przygotowując się do swojej misji w nowym budynku, razem z prof. Ireneuszem Krzemińskim przeprowadziło bardzo obszerne badania pamięci na temat Solidarności. Wykazały one różnicę pokoleniową, dla której granicą były roczniki połowy lat 60. Założono, że osoby urodzone gdzieś do 1964 r. to są ci aktywni uczestnicy, a urodzeni później byli na to za młodzi. Starszych interesowała w tematyce Solidarności historia, w tym także ich rola. Młodszych zamiast historii interesowały wartości, np. znaczenie idei solidarności społecznej w dzisiejszym świecie. Ich wielka polityka mniej interesowała. Późniejsze badania zespołu prof. Krzemińskiego dodatkowo pokazały, że wydarzył się dramat – mianowicie w pokoleniu uczestników zmieniła się ocena pokojowej rewolucji. W komforcie suwerennej Polski i jeszcze dość stabilnej Europy ludzie coraz krytyczniej się odnosili do przemian 1989 r.. Wśród dużej liczby świadków zrodził się żal za brakiem krwawych rozwiązań. Co ciekawe, u świadków tamtych dni zniknął międzynarodowy kontekst polityki tamtych czasów, a u tych spośród nich, którzy krytycznie oceniali rzeczywistość po 1989 r., pojawiła się myśl, że być może błędem była pokojowa forma przemian, oraz przeświadczenie o zbyt powolnej, zbyt kompromisowej rewolucji. Ten ważny głos wszedł w dodatku w symboliczny sojusz z pamięcią o żołnierzach wyklętych, z militarystycznym kultem walki zbrojnej w czasach komunizmu. Mamy więc problem ze zmieniającą się pamięcią w Polsce, z coraz silniejszym akcentowaniem czynów militarnych, osłabieniem tradycji walki bez użycia przemocy.

Drugim ciekawym wnioskiem z badań sprzed dekady było, że wielu uczestników nie interesowały pytania o współczesne znaczenie wartości, które niosła Solidarność, ale zachowanie opisu przeszłości i udokumentowanie swojej roli dla przyszłych pokoleń. To się dzisiaj zmieniło, gdyż w ostatnich latach wielu świadków było – niczym Lech Wałęsa chodzący w koszulce z hasłem „Konstytucja” – zaskoczonych zmasowanym atakiem chociażby na trójpodział władzy. Obserwuję, że w reakcji na siłę narracji kwestionującej III Rzeczpospolitą i na próbę zbudowania metodami mało demokratycznymi nowej politycznej rzeczywistości starszą generację znowu zaczęły angażować bardziej sprawy XXI wieku. Pamięć i współczesna interpretacja solidarnościowych wartości znów się połączyły.

Ale to grupa młodych jest szczególnie ciekawa. To oni zadali pytania o wartości, które zrodziły różne środowiska, w różny sposób interpretujące i akcentujące Solidarność. Podejmują na przykład próbę, nieobecną w latach 90. i na początku stulecia, zbudowania nowej tradycji socjaldemokratycznej, szukają demokratycznego, lewicowego nurtu. Liberalny nurt solidarnościowy wśród młodych jest słabszy, związkowy nie istnieje. Silny jest jeszcze kierunek konserwatywno-chrześcijański. Ale wszystkie te trzy środowiska, czyli radykalizujący się świadkowie, świadkowie powracający do uniwersalnych wartości oraz nowe głosy, które szukają źródła ideowego do budowania nowych tradycji politycznych – nie dają jednak, wydaje mi się, pełnego i kompleksowego obrazu historii lat 70. i 80. Specjalnie nie ograniczam tego tylko do Solidarności. Te lata to bardzo dynamiczny czas, a jeśli mówimy o Solidarności, to o której, na jakim etapie, o jakim uczestniku? Patrząc na Sierpień 1980, powiedziałbym, że Solidarność jest absolutnie pluralistycznym, demokratycznym ruchem. Wynika z myślenia i działania bardzo różnych środowisk, które łączył brak akceptacji dla sytuacji w Polsce, i które próbowały tworzyć w niej przestrzeń życia dla siebie. To był ten pierwszy krok. Nie wydaje mi się, aby w 1980 r. ktoś myślał, że dożyje upadku komunizmu. W ocenie zjawisk tamtych czasów trzeba zachować zatem ostrożność. Ruch miał absolutnie pokojowy charakter z bardzo różnych przyczyn, o których dzisiaj się chyba też nieszczerze mówi. Pokojowe nastawienie charakteryzowało właśnie generację starszą, która przeżyła II wojnę światową oraz powstanie warszawskie i widziała, jaką cenę się płaci za walkę z bronią. To się spotkało z doświadczeniem młodszych, którzy z kolei – na mniejszą skalę – zetknęli się z przelaniem krwi w Grudniu ’70. A biorąc pod uwagę, że ktoś, kto żył w bloku sowieckim, odnosił się do niego jako całości, do rzeczywistości imperium, które dokonało inwazji w Czechosłowacji w 1968 r. i stłumiło rewolucję węgierską w 1956, uderzyć w komunizm oznaczało wywołać konflikt destabilizujący Europę. Kluczowym więc pytaniem lat 70. był charakter oporu. Musiała być to strategia inteligentnych przemian, które nie pociągają za sobą rozlania krwi, ewolucyjnych, ale gruntownych, prowadzących dialog, ale zasadniczo kwestionujących autorytarny charakter komunizmu. Solidarność była ruchem odwołującym się do pewnych uniwersalnych wartości, nieuznającym monopolu komunistów. Był to też ruch, który musiał podważać monopol robotniczy komunistów. Stąd pomysł związku zawodowego, co dawało polityczną szansę odebrania komunistom monopolu władzy i jednocześnie polepszenia warunków pracy, które były w zakładach przemysłowych katastrofalne. Będąc zatem w opozycji wobec komunizmu, trudno było nie dostrzec socjalnych, robotniczych problemów.

Jak pan zatem widzi, wiele perspektyw, dzisiaj niekoniecznie obecnych w potocznej wyobraźni, wówczas naturalnie się łączyło. Wśród nich spotkanie się uniwersalizmu liberalnego, nie w sensie liberalizmu gospodarczego, bardziej intelektualnego z realnymi potrzebami budowania demokratycznej reprezentacji robotników. Postawy demokratyczno-lewicowe Kuronia i Modzelewskiego z chrześcijańsko-społecznymi Mazowieckiego czy Stommy. Za czasów rewolucji Solidarności potrzebna była fundamentalna przemiana państwa Polskiego i Europy. Aby ją zrealizować, trzeba było jednocześnie sięgnąć po wiele źródeł ideowych, połączyć różne kompetencje.

Historycznie bardzo ważny jest także następujący element. Duża część pokolenia urodzonych po wojnie Polaków nie chciała iść konwencjonalną drogą poprzez partie polityczne, nie tylko PZPR, ale i jej przybudówki, lecz budowała własną przestrzeń do wyrażania swoich poglądów i wrażliwości. Solidarność powstała w czasie, gdy w Polsce był bogaty pejzaż niezwykle pluralistycznych środowisk opozycyjnych. Jedne były socjaldemokratyczne, inne endecko-chrześcijańskie… Strajk w Stoczni Gdańskiej, narodziny Solidarności dały tym wszystkim inicjatywom parasol, wchłonęły je. Opowiadając o Solidarności, trzeba mówić o bardzo różnorodnym ruchu, dzięki czemu skutecznie mógł odnieść się do komunizmu. Rzadko zwraca się uwagę, że związek, nadając dużą rolę strukturom regionalnym, zanegował centralizm… Ten zmysł decentralizacyjny był mocno obecny jeszcze w rządzie AWS po 1997 roku, który przecież wtedy wydawał się silnie narodowy, katolicki. Stąd dziwi dzisiejsza bliskość Solidarności do partii, która stawia na osłabienie samorządów, na centralizację Polski.

W ocenie dekady lat 80. i samego 1989 roku często zapomina się także o kontekście międzynarodowym, który miał ogromny wpływ na postawy polityczne, na strategię działania. Strajki Solidarności 1988 roku, które otworzyły drogę do Okrągłego Stołu, wybuchły w trzecim roku pierestrojki Gorbaczowa, w chwili gdy ZSRR szykował się do wyjścia z Afganistanu, ponosząc wielką klęskę militarną i moralną. Imperium było osłabione, Moskwa szukała drogi deeskalacji. Wspomniana narada z 1981 roku odbyła się natomiast, kiedy żył jeszcze Breżniew, a ZSRR wkroczył w 1979 roku do Afganistanu przekonany, że wszystkie swoje problemy rozwiąże militarnie. Było jasne, że Moskwa nie zaakceptuje, że w państwie komunistycznym Solidarność stała się najważniejszą legalną organizacją masową. Pytanie dotyczyło tylko metod, jakimi władza ją zatrzyma.

W 1981 roku ten pokojowy, samoograniczający się charakter rewolucji musiał być i był bardzo zdecydowany. Zresztą Solidarność prawie wszystkich Polaków przyjmowała, aby symbolicznie pokazać swoją siłę – wstąpił do niej dobry milion członków PZPR. W tej sytuacji trudno, by ktokolwiek miał wyłączność na uznawanie się za główny nurt ruchu. Należy też pamiętać o dynamice biograficznej: zarzuca się na przykład Geremkowi, że był członkiem PZPR, albo Michnikowi, że w latach 60. wychodził ze środowisk bliskich władzy. Nie mówi się zaś, że oni potem odeszli od komunizmu, czy – jak Kuroń – od marksizmu, albo od partii i stali się ich przeciwnikami.

Łatwo po listopadzie 1989 roku prowadzić spór o wybrany model transformacji, o zasadność polityki kompromisu. Jak podkreślałem, nie uwzględnia się przy tym absolutnie także ówczesnej dynamiki międzynarodowej. Gdy w październiku 1989 roku w NRD nie wyszły na ulice wojska sowieckie, można się było domyślać, że nie włączą się one aktywnie w stłumienie demonstracji, co jednak nie oznaczało, że te rewolucje nie wywołają jakiejś reakcji w postaci konfliktu międzynarodowego. Ostatecznie Układ Warszawski do lata 1991 roku funkcjonował. Za absurdalne uważam kwestionowanie w tym kontekście międzynarodowym roli Okrągłego Stołu. Przy nim w imieniu całego świata antykomunistycznego Wałęsa i jego drużyna sprawdzali możliwości pokojowego wyjścia z komunizmu. Absolutnie nie fair są zarzuty wobec polityki zagranicznej rządu Mazowieckiego, zarzucające jej bark radykalizmu. Mazowiecki  próbował wyprowadzić Polskę z imperium sowieckiego w nową, tworzącą się rzeczywistość polityki międzynarodowej, gdy ZSRR jeszcze funkcjonował. Jak silna była negatywna percepcja tych demokratycznych przemian przez komunistów, pokazał pucz Janajewa w 1991 roku. Przyszedł za późno. Nie wiem, czy nie odniósłby sukcesu lub nie spowodował wielkiego konfliktu zbrojnego w czasach transformacji, gdyby się wydarzył rok wcześniej. Ale uważam także, że już dyskusja, czy w grudniu 1989 Jaruzelski jest właściwą twarzą Polski jako prezydent państwa, miała uzasadnienie. Wtedy Czesi wybrali Havla na prezydenta i ten Jaruzelski nie pasował już do oblicza solidarnościowej rewolucji. Presja społeczna skróciła jego kadencję, co zresztą sam umożliwił.

Oprócz kilku naukowych debat mało pojawia się dyskusji zakorzeniających te kwestie zarówno w szerszym kontekście, jak i dynamicznej perspektywie. Dzieje się tak również dlatego, że każdy chce z tego solidarnościowego źródła czerpać legitymację dla swoich działań politycznych. W pluralistycznym ruchu jednak każdy może znaleźć swój element. Nie wolno natomiast zapominać o najważniejszych fundamentach rewolucji Solidarności: uniwersalnych prawach człowieka, prawach pracowniczych, polepszeniu warunków materialnych Polaków, demokratyzacji kraju, w tym ważnym elementem jest trójpodział władzy, i decentralizacji. Solidarność opierała się na kulturze kompromisu, na pokojowych – aż do bólu – rozwiązaniach bez przemocy. Ważnym elementem była też idea pojednania z sąsiadami. Bez niej nie byłoby powrotu do Europy. Pojednaniu z sąsiadami miało służyć krytyczne spojrzenie na własną przeszłość, ponieważ dostrzegano, jak bardzo propaganda PRL kaleczyła Polaków swoją wizją historii, ile zawierała nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się plan Balcerowicza? Czy stanowił on zdradę wartości Solidarności, jak twierdzi dzisiaj bardzo wielu?

Nie dziwię się pytaniom wielu młodych ludzi o to, co się stało z socjaldemokratycznym etosem Solidarności po roku 1989. Skąd wziął się nagły liberalny zwrot? Tu też warto rozróżnić dwie kwestie: fakty obiektywne i przestrzeń dla prawdziwego, twórczego sporu. Generalnie krytykowanie kompromisowej politycznej strategii Wałęsy do jesieni 1989 roku uważam za ahistoryczne. Równie ahistoryczne bywa myślenie o kwestiach ekonomicznych. Często nie pamięta się o społeczno-socjalnej słabości PRL-u i podobnych mu systemów. Jeszcze zanim drużyna Wałęsy spotkała się z Kiszczakiem przy Okrągłym Stole, panowała w PRL hiperinflacja, a Polacy funkcjonowali w niby socjalistycznym, a faktycznie asocjalnym systemie, w którym tylko ten, kto miał dolary lub inną zachodnią, twardą walutę, mógł egzystować godnie. W Peweksach można było przecież kupić wszystko, od papieru toaletowego po samochody. W wymiarze socjalnym był to zatem wyjątkowo cyniczny system, a hiperinflacja sprawiała, że każda wypłacana w złotówkach pensja była za chwilę prawie nic niewarta. To jest zatem punkt wyjściowy dla strategii stabilizacji ekonomiczno-społecznej Balcerowicza, stąd uważam za uzasadniony jego element monetarystyczny. Najważniejszym zadaniem socjalnym rządu Mazowieckiego było dać ludziom twardy pieniądz do ręki. Realizować równość społeczną poprzez stabilną politykę finansową. W krytyce tamtych czasów brakuje mi często tak fundamentalnego stwierdzenia.

Osobne jest jednak pytanie o decyzje związane z transformacją gospodarczą. O nich powinniśmy dzisiaj już bez ideologii dyskutować. Ze strony środowisk liberalnych w ostatnim czasie niejednokrotnie słyszałem, że zabrakło po 1989 roku pomysłu na sposób restrukturyzacji PGR-ów i całych obszarów postpegeerowskich. To pytanie uważam za bardzo ważne, to jest prawdziwy deficyt polityczny transformacji, środowiska liberalne nie interesowały się obszarami wiejskimi, rolnictwem. To pięta achillesowa liberalnego modelu transformacji. Bardzo mnie zajmuje temat wykluczonych, osób starszych, niepełnosprawnych. Polska transformacja to w dużej mierze walka różnych, silnych grup lobbystycznych o wpływ na przemiany. O tych politycznie słabszych niestety zapomniano, co widać chociażby w brakach systemu opieki zdrowotnej. Dramatyczne zmiany demograficzne ostatnich lat spowodowały, iż coraz bardziej wpływowi politycznie stają się starsi obywatele. Ich głos jest teraz politycznie decydujący. Niestety, nie polska polityka nie liczy się z niepełnosprawnymi, mam także wrażenie, że częściowo też z młodymi ludźmi. Lekcważone są wyzwania klimatyczne, cenę za to zapłacą młodzi.

Innym ważnym motywem sporu wokół transformacji jest przemysł cieżki. Znajdujemy się w tej chwili w budnyku ECS na obszarze dawnej stoczni. Akurat przełom lat 80. i 90. to czas kryzysu ciężkiego przemysłu stoczniowego także na Zachodzie. Nasz przemysł stoczniowy nie miał w latach 90. łatwych warunków rozwoju. Z jednej strony kryzys na Zachodzie, z drugiej – rozpad obszaru RWPG, dla którego przeważnie produkowano. Na dodatek współpraca państw socjalistycznych nie wzmacniała kompetencji potrzebnych, aby zaistnieć z dnia na dzień na kapitalistycznym rynku światowym. Efekt tej transformacji jest bardzo złożony, mamy zakłady pracy, które świetnie się odnalazły w nowej rzeczywistości, jak np. Stocznia Remontowa w Gdańsku, jeden z europejskich liderów branży, a inne upadają, tak jak firma Stocznia Gdańska.

Pytanie, z jakich powodów dzisiaj dyskutujemy o transformacji i o jakim jej okresie? Nie lubię nadmiernie ideologicznych debat, które na przykład dążą do tego, aby wykazać, że wszystko było złe po ’89 roku i pragną – cóż – uzasadnić nową rewolucję? Niemniej rzeczowa debata jest nam potrzebna: Na jakim etapie nie uwzględniliśmy pewnych wyzwań? Co ciągnie się za nami do dzisiaj?

Polska III RP odniosła realny sukces, który w 2015 roku skonsumowało PiS. Jego wyborcze zwycięstwo wynikło nie tylko z rozdawnictwa społecznego czy zmęczenia ośmioma laty rządów PO, ale z postawienia pytania o sprawiedliwość społeczną. O sprawiedliwość w obliczu tego sukcesu gospodarczego i dobrobytu, który nastał dopiero na początku trzeciej dekady transformacji. To pytanie o socjalny wymiar Polski będzie kluczowe przez następne lata. To nie kwestia kolejnej kampanii, w której się liczy, komu i ile tym razem rozdać, ale tego, jak użyć posiadanych już środków materialnych, aby wzmocnić tych, którym się w pierwszych dekadach przemian nie udało, i to dla dobra całego społeczeństwa. Sam jako ojciec niepełnosprawnego syna jestem zbulwersowany, jak słabe mamy rozwiązania systemowe w tym obszarze. I nie chodzi o pieniądze, tylko o zauważenie tej grupy obywateli. Przeraża mnie płytkie w Polsce myślenie o rozwiązywaniu problemów narastających w związku z rzeczywistością demograficzną. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mamy nadal lukę w postaci braku ubezpieczenia od rosnących wymagań opieki w wieku starczym. W Niemczech wprowadzono jako reakcję na wiele rosnące przypadki takich chorób jak demencja czy Alzheimer dodatkowe ubezpieczenie, finansujące opiekę seniorów. Dlaczego w Polsce takiego systemu nie ma? O tym teraz należy dyskutować, a nie ideologicznie polemizować na temat Okrągłego Stołu. To już historia.

Bez rozbudowanej sfery usług publicznych nie mamy czego szukać w lidze państw konkurujących o zagraniczne inwestycje, o rekrutację wysoko wykwalifikowanej, międzynarodowej siły roboczej. Konkurencyjność to dzisiaj nie tylko poziom zarobków i jakość edukacji. To także otwartość kulturowa, bezpieczeństwo i całe systemy infrastruktury publicznej, takie jak ochrona zdrowia, decydujące o jakości życia. Jeden z działających na Pomorzu pracodawców mówił mi o istnieniu swoistej mentalnej checklisty dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Ważne na niej są nie tylko kwestie bezpośrednio związane z inwestycją. Wybór miejsca ulokowania kapitału i własnych pracowników wiąże się mocno z tak zwanymi tematami miękkimi: dostępem do kultury i jakością oferty instytucji kultury, oczywiście bezpieczeństwem, ale także tolerancją społeczeństwa, by bezpiecznie się czuł na przykład ekspert ściągnięty do Polski z Azji.

Na całym świecie gorącym tematem staje się stopniowy upadek państwa prawa i demokracji, narodzin „nowego autorytaryzmu”. Polska i tym razem postrzegana jest jako kraj w awangardzie, tylko że tym razem w związku z zupełnie innymi zjawiskami niż w 1989 r. Ktoś złośliwy powiedziałby, że są to wręcz zjawiska odwrotne. Pan ma liczne kontakty z zachodnimi intelektualistami. Jak nasze obecne polityczne perypetie zmieniają postrzeganie Polski wśród nich? Jak poważne straty wizerunkowe następują? Czy „mit” kraju, który obalił komunę i dał Europie jedność i wolność teraz bezpowrotnie umiera?

Aby odpowiedzieć na pytanie, warto wyjść od cyklu historycznego, w którym Polska się pojawiła i odegrała w nim z własnego wyboru ważną rolę i z którym była odtąd kojarzona. Dwa lata temu mieliśmy w ECS-ie konferencję o stosunku solidarnościowej emigracji lat 80. do kraju i udzielanej mu pomocy. Przy tej okazji spotkaliśmy się z emigrantami. Jeden z nich, Paolo Morawski z Rzymu, powiedział coś, co wydaje mi się niezwykle mądre: otóż do percepcji zachodnich intelektualnych elit Polska wkroczyła około 1978 roku wraz z Janem Pawłem II. Ten Polak, przybysz z dalekiej krainy stał się częścią Zachodu i punktem odniesienia dla ludzi Zachodu. Jego fenomen sprawił, że dokonała się absolutna rewolucja w postrzeganiu Europy Środkowej, powstała nowa więź i bliskość. Często cytuję Bronisława Geremka, który w 2007 roku, za czasów rządów PiS i wielu problemów polsko-europejskich, w wygłoszonym w Berlinie przemówieniu powiedział, że relacje pomiędzy państwami nie są tylko czymś chłodnym, jakąś grą interesów i ich dogadywaniem. Ważnym elementem budowania w polityce międzynarodowej trwałych sojuszy jest także poczucie więzi i kulturowej bliskości. Muszą one powstać pomiędzy politykami i elitami, ale także pomiędzy społeczeństwami. Dzisiaj brakuje takiego pojmowania polityki sąsiedzkiej w strategii naszego rządu. Wręcz akceptuje i akcentuje się deficyty, dystans, aby wzmocnić nacjonalistyczną retorykę. To nie służy międzynarodowemu autorytetowi Polski, to nas izoluje i w efekcie nie wzmacnia naszej suwerenności.

Wracając jednak do Morawskiego. Mówił, że po papieżu z Polski przyszła Solidarność, a z jej wartościami i z twarzami jej liderów ludzie na Zachodzie się utożsamiali. Nie wynikała tylko z kryzysu komunizmu, ale pokazywała także pokojową drogę wyjścia z niego. I ten jej pokojowy charakter wzmacniał sympatię i więź. Potem był Okrągły Stół, po nim – mimo wszystkich trudności – sukces społeczno-gospodarczy, historyczny wysiłek Polaków zorientowany na nawiązanie dialogu z sąsiadami, pojednanie z Ukrainą, Niemcami, Litwą. Kiedy Polska weszła w 2004 roku do UE, nadal budowała kapitał więzi i zaufania, acz pojawiały się pierwsze spory. Wojna w Iraku, wyrażony we francuskim i holenderskim referendum strach przed polską siłą roboczą, z nich udało się jeszcze łatwo wybronić.

Rząd Donalda Tuska po 2007 roku te tendencje pozytywnych relacji z sąsiadami bardzo wzmocnił. Bardzo ważny okazał się gest wobec Rosji, zaproszenie Putina na obchody 70-lecia wybuchu II wojny światowej  oraz powołanie grupy dialogu do spraw trudnych. Putin jest mi obcy i nie reprezentuje bliskich mi wartości. Ale krok w stronę Rosji pomógł, aby na Zachodzie przestano interpretować każdą polską krytykę Putina jako wyraz naszego przewrażliwienia i kierowania się stereotypem antyrosyjskim. Wykonano zatem wysiłek, aby wpłynąć na postrzeganie nas i naszych interesów, zrobiono to takim językiem, żeby nas inni rozumieli i aby więzi z Polską wzmocnić. Polska proponowała swój partnerski udział w rozwiązywaniu wielu problemów Unii i jej wzmacnianiu. Krytykę formułowano nie zawsze publicznie i głośno, a symbolicznie podkreślano, jak ważna jest UE dla zachowania naszej suwerenności. Ta retoryka i symbolika pogłębiały więzi. To rodzaj polityki, gdzie spotyka się z innymi ludźmi i szanuje perspektywę drugiego. Gdzie nie formułuje się wypowiedzi na użytek propagandy skierowanej do własnych wyborców.

Załamanie naszych dobrych relacji w Europie rzeczywiście przyszło w 2015 roku. Usłyszeliśmy wtedy nagle język, metafory i odniesienia do symboli całkowicie sprzeczne z tym, na co powoływali się Jan Paweł II i Solidarność, z ideami, które Polskę wniosły w nowy ład europejski i go zasadniczo zmieniły. Przykładowo wypowiedzi na temat uchodźców bardzo nas dyskredytowały.

Przez długie lata uczyliśmy Europejczyków, że Polska musi wejść do Europy, gdyż ona jako naród, leżąc w tej jej części, może tylko przetrwać przy większej idei, opowiadaliśmy o decentralizacji i wzmacnianiu lokalnej wspólnoty. To się w ciągu trzech ostatnich lat radykalnie zmieniło. Polskę bardzo osłabia, że w świecie demokratycznym ludzie nie rozumieją języka i wartości, do których odnosi się ten rząd. Niszcząc ideę integracji europejskiej, uznając wychodzących z UE Brytyjczyków za głównego i strategicznego partnera, burząc strategiczną relację z Niemcami i Francuzami, Polska osłabia solidarność państw Europy, która jest pewnym novum historycznym i która powstała m.in. jako przeciwwaga dla neoimperialnych tradycji Rosji, ale także jako pomysł na wyrównanie sił wewnątrz demokratycznej Europy.

 

Gdyby okazało się, że obecna sytuacja polityczna będzie w dziejach Polski tylko 4-, może 8-letnim epizodem, to czy Polska będzie mogła potem w prosty sposób wrócić do europejskiego liberalno-demokratycznego mainstreamu, czy jednak będzie potrzeba określenia na nowo jej tożsamości i narracji symbolicznej? A jeśli tak, to jaką rolę będzie miał do odegrania „mit” Solidarności?

Trudno przewidzieć, co będzie się działo w Polsce, ponieważ nie zależy to tylko od wyboru Polaków, ale także od dalszego rozwoju Europy. Sytuacja w Polsce ma swoje dwa równoważne źródła, europejskie i lokalne, polskie, na przykład rola Kościoła katolickiego. Dzisiaj stanowi on raczej obciążenie dla pluralizmu i ciągle nie zdefiniował swojego miejsca w niej. Kościół odegrał bardzo ważną rolę, aby demokrację zdobyć, ale nie zaakceptował, że ma ona charakter pluralistyczny, a jej fundamentem jest społeczeństwo otwarte. W demokracji nie chodzi o to, aby postawić na jedną, bliską grupę polityczną i defensywnie bronić swoich przekonań, ale by świadomie reagować na potrzeby całego społeczeństwa. Kościół powinien być mediatorem w społeczeństwie pluralistycznym. Był tym mediatorem na pewno przed 1989 rokiem, odegrał też pozytywną rolę stabilizującą w procesie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Dziś niestety większość biskupów ma problem z Unią i nie chce pełnić roli mediatora społecznego.

Ważny jest wpływ Europy na rozwój polskiej demokracji. PiS nie może sobie pozwolić na głęboki konflikt z UE ze względu na pieniądze z funduszy unijnych, nadal bardzo Polsce potrzebne. Oczywiście na zachowanie polskich partii politycznych duży wpływ będzie miało dalsze kształtowanie się Unii. Czy po brexicie dojdzie do supremacji zachodniej i powstanie tak zwany twardy trzon unijny w celu ochrony przed nacjonalizmami Europy Środkowej? W którą stronę potoczy się polityka USA? To zdeterminuje zachowanie Polski.

Polska jest dzisiaj ciekawym krajem, w którym wewnętrzne czynniki decydują o charakterze jej demokracji, ale równocześnie jest krajem zbyt zależnym od kontekstu międzynarodowego, aby od niego uciec. Suwerenność Polski wynika z siły i kondycji polskiej demokracji i gospodarki, ale także z jej integracji z sojuszami demokracji zachodnich.

Jeśli chodzi o dziedzictwo Solidarności, na pewno będziemy świadkami procesów, w których generacja 20- czy 30-latków, nie mając za sobą doświadczenia historycznego Solidarności pierwszej i drugiej fali (1988 roku), na nowo określi ideowo ważne wątki w jej dziedzictwie i będzie kształtowała politykę symboliczną. Doświadczymy wtedy bogatego pluralizmu, który odzwierciedli różnorodność Solidarności. Dla nowej, demokratycznej lewicy Solidarność jest interesująca, bo wywodzi się z konkretnych problemów świata pracy. Dla konserwatystów pozostanie ważna, gdyż czerpie z doświadczeń i wartości chrześcijańskich, dla narodowców z kolei jako próba odzyskania suwerenności państwa polskiego, a Polaków czujących odpowiedzialność za świat zainspiruje, bo była ruchem społecznym, który głęboko i bezpośrednio zmieniał otoczenie ludzi, ale myślał globalnie, gdyż tylko tak można było zmienić status quo Polski.

Jako obserwator zatem, nie tylko jako szef ECS, przewiduję, że będziemy świadkami nowej, bardzo żywej, interpretacji Solidarności przez nowe pokolenia. Trochę przeszkadza w tym cień autorytetów, którzy na szczęście jeszcze żyją i są nadal dość młodzi. Czy ta generacja 20-, 30-latków w następnej dekadzie będzie potrafiła wyjść z własnej perspektywy i budować na fundamentach dziedzictwa Solidarności nowe, wspólne fundamenty politycznej kultury demokratycznej dla Polski? Być może osobiste emocje będą zdrowsze u tych młodych Polaków, którzy dzisiaj nie dali się wciągnąć w konflikt partyjny i być może polska demokracja doświadczy za 10 lat właśnie w kwestii dziedzictwa Solidarności bardzo ciekawego, pokojowego i twórczego sporu pomiędzy nową lewicą a nową prawicą i nowym politycznym liberalnym centrum?

Wierzę w jego aktualność, ponieważ Solidarność jest ciekawym punktem odniesienia, bo jako rewolucyjny ruch społeczny starała się dokonać bilansu nie tylko najważniejszych doświadczeń polskich ostatnich 200 lat. Jej pokojowy charakter wynikał z doświadczeń 1939, 1944 i 1970 roku. A ochrona życia ludzkiego była dla niej ważnym tematem. Solidarność zastanawiała się, jak wzmocnić polską podmiotowość, nie rozlewając krwi. Chciała być kontynuatorką rewolucji oświeceniowych, ale bez ich totalitarnego etapu. Odkryje to każdy, kto będzie się nią zajmował. Następna generacja, już w połowie XXI wieku, dokona oceny czasów po 1989 roku: dekad przełomu XX i XXI wieku, okresu już nie tylko politycznych, ale i cywilizacyjnych rewolucji: Internetu, nowej formy globalizacji, rewolucji pracy i w przestrzeni publicznej. W naturalny sposób więc, z powodu jego pluralizmu, następne generacje będą się interesowały dziedzictwem Solidarności i będą musiały wrócić szczególnie do 1989 roku jako podwójnego punktu zwrotnego, zamknięcia epoki 200 lat, doświadczenia Oświecenia, industrializacji i budowy liberalnej demokracji. Odbudowa liberalnej demokracji po 1989 roku była przecież już budową demokracji w kompletnie nowej cywilizacyjnej rzeczywistości, czasach globalizacji i cyfryzacji. Dla Polaków także w zupełnie nowej rzeczywistości geopolitycznej, ponieważ tak naprawdę wtedy, po raz pierwszy od 200 lat, byliśmy podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej.

 

Pomówmy o Gdańsku. Określa się on jako „miasto wolności i solidarności”. Jest miastem o niezwykle powikłanych dziejach. Jak w te dzieje wpisuje się doświadczenie Solidarności?

To bardzo trudne pytanie. Mam niezwykle krytyczny stosunek do Gdańska sprzed 1945 roku. Dotychczas nie mieliśmy możliwości i być może kompetencji, aby przeprowadzić publiczną debatę na temat wszystkich rozdziałów historii naszego miasta. W XIX wieku i na początku XX rodzi się w Gdańsku bardzo silny nacjonalizm niemiecki, a po traktacie wersalskim agresywny rewizjonizm. Siła uwodzenia ideologii NSDAP przed 1939 rokiem była tutaj gigantyczna. Cała ta radykalizacja polityczna wiązała się między innymi z przemianami przemysłowymi od połowy XIX wieku. Niedługo w ECS-ie opublikujemy monografię historii tutejszej stoczni. W połowie XIX wieku w wyniku politycznej decyzji powstała tu pierwsza państwowa stocznia Królestwa Prus. Dopiero później pojawiły się w Kilonii i Wilhelmshaven duże stocznie państwowe na terenie Niemiec. To oznacza, że wydano sporo pieniędzy, aby przywiązać Gdańsk, niegdyś dumne protestanckie miasto kupieckie w polskim królestwie, do Prus. Inwestycje w Gdańsku były elementem strategii  budowania pruskiego, potem niemieckiego mocarstwa na morzach. Zmienił się więc charakter miasta, przybyli wojskowi, urzędnicy, robotnicy. Na skutek rozbiorów Polski i polityki Prus Gdańsk stracił w XIX wieku swoją orientację na Europę Środkowo-Wschodnią.

Mam też krytyczny stosunek do patrycjuszowskiego Gdańska, do mitu gdańskiej res publiki. Trzeba bardzo uważać, aby tej tradycji kupieckiej res publiki nie mylić z nowoczesnym republikanizmem. Gdańscy patrycjusze bardzo dbali, aby nie każdy miał do miasta dostęp. Owszem, ci uprzywilejowani korzystali z wolności – jak na owe czasy system republikański osiągnął tu imponujący stopień. Niemniej nie można go mylić z nowoczesną demokracją.

To moje miasto rodzinne, do którego jestem bardzo emocjonalnie przywiązany, dlatego krytyczny jestem wobec mitów, które w ostatnich dekadach się narodziły. Zależy mi, abyśmy wyciągnęli wnioski z historii miasta. Gdańsk od XVI do XVIII wieku to miasto bardzo zamożne, metropolia, które konsumowało kulturę i sztukę, ale nie inwestowało w innowacje, nie zbudowało na przykład uniwersytetu. Nie widziało takiej potrzeby. Można było posłać swoje dzieci do europejskich uczelni. Dla mnie taki symboliczny dziejowy moment nastąpił wtedy, gdy Gdańsk nie zaakceptował propozycji Jana Sebastiana Bacha, który zamarzył, aby w tym bogatym grodzie pracować. Mniejszości, np. Żydów, długo lokowano poza murami miasta. Nieprzypadkowo cmentarz żydowski znajduje się na Chełmie. Dopiero w XIX wieku następuje pruska, narodowo-liberalna emancypacja i Żydzi zostają włączeni do Gdańska, jako zasymilowani obywatele stają się jego integralną częścią. Krótko mówiąc, ta bogata historia sprzed 1945 roku to pasjonująca przestrzeń, w której każdy może jakiś jasny punkt znaleźć, trzeba ją jednak odpowiednio kontekstualizować. Ostrzegam przed idealizowaniem i przed prostymi odniesieniami do starej rzeczywistości. Czym innym oczywiście jest odpowiedzialność za dziedzictwo architektoniczne, materialne i kulturowe – musimy je przyjąć jako całość. Patriotyzm lokalny, który z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa materialnego tamtych czasów, jest pozytywny.

Ale nowoczesna, powojenna gdańska tożsamość dopiero teraz się kształtuje. Dopiero teraz pewne dynamiki się spotykają i tworzą po raz pierwszy po wojennym zniszczeniu miasta w 1945 systematyczną całość. Dzieje się to na kilku płaszczyznach. Najpierw oczywiście odbudowa Gdańska, ona nie jest sztucznym mitem. Dała ludziom godność, przestrzeń do życia. Ciekawym pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością jest też sama koncepcja architektury i odbudowy. Zachowanie struktury miasta, odbudowa najważniejszych kościołów, budynków i pomników to ukłon wobec przeszłości. Myślano jednak także o nowoczesnym mieście, nie zrekonstruowano układu gdańskich kamienic, powstały inne, otwarte podwórka, stworzono przestrzeń socjalną, przedszkola i szkoły. Po prostu przestrzeń dla ludzi, którzy nie byli patrycjuszami. Wspaniałe połączenie tradycji i nowoczesności!

Koncepcja odbudowy Gdańska dała gdańszczanom jego mieszkańcom poczucie, że żyją we właściwym, swoim mieście. Stalinizm go nie zgwałcił tak jak inne europejskie miasta na wschód od Łaby. Charakter odbudowy dał przestrzeń też tym, którzy się nie identyfikowali z ówczesnym systemem.

Z kolei do stoczni i wielkich zakładów pracy przyszli ludzie z bardzo różnych miejsc i stali się wielką wspólnotą pracującą, częściowo autonomiczną, niezależną. To niesłychanie niebezpieczny mechanizm dla władzy, która chce wszystko kontrolować i centralizować. Warto też podkreślić położenie stoczni w sercu miasta, nie na peryferiach. To centrum starego, hanzeatyckiego miasta. To, co się w nim dzieje, ma wpływ na stocznię i vice versa.

Dla tożsamości Gdańska ważne są protesty 1970 i przede wszystkim 1980 roku, kiedy gdańszczanie poczuli, że pozytywnie odróżniają się od innych, że budują wspólnotę. Po 1990 roku ważny się stał element materialny. Dobry rozwój ekonomiczny całego regionu przyczynił się do jeszcze głębszego poczucia zakorzenienia. Pomorze było regionem słowiańsko-niemieckiego pogranicza i w postaci Kaszubów mieszkała tutaj ludność pogranicza. Dzięki tej zróżnicowanej tkance etnicznej, słowiańskiej, nie doszło do tak radykalnych przemian etnicznych jak w innych regionach Polski, na przykład w Zachodniopomorskiem. Została część Kaszubów, ich gospodarstwa, ich kultura materialna. Na Pomorzu, nie powstały, jak w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i na innych terenach poniemieckich, PGR-owskie monokultury.

W czasach PRL własność prywatna rolnika stanowiła ważny element prywatnej inicjatywy gospodarczej. Ciągłość własnościowa i materialna, obecność sporego majątku prywatnego na Pomorzu w transformacji dały ważny impuls dla rozwoju małych miasteczek, ale też Gdańska, który miał ciekawsze otoczenie społeczno-ekonomiczne niż Szczecin, Zielona Góra, a nawet Wrocław. Gdańsk czerpie zatem bardzo znaczące korzyści z Pomorza, a Pomorze z Gdańska. Ta symbioza się nadal wzmacnia.

Na podstawie kultury lokalnej powstał bardzo specyficzny, gdańsko-pomorski konserwatywny liberalizm i otwarty katolicyzm. Kaszubi są katolikami, tradycjonalistami. Na różne wyzwania historyczne reagowali bardzo silnymi strukturami rodzinnymi. Kaszubi mają jako ludzie pogranicza różne kompetencje kulturowe i spore doświadczenie migracyjne, które powodują, że nie mieszczą się w ciasnej nacjonalistycznej narracji, spotykanej we wschodniej czy centralnej Polsce. Mają doświadczenie Kulturkampfu Bismarcka, więc jako katolicy zachowują zdrowy dystans do niemieckiej kultury politycznej. Z drugiej strony mocno ich ukształtowała kultura i edukacja niemiecka.

W efekcie sympatia dla konserwatywnych wartości łączy się tutaj z niesamowitą otwartością, która została na nich przez historię i ich położenie wymuszona. Wynika ona też z tego, że Kaszubi nie mieszczą się w głównych kulturowo-tożsamościowych nurtach mainstreamowych Niemców czy Polaków. Ruchy wolnościowe Gdańska też wzmocniły tą niekonwencjonalność Kaszubów.

Współcześnie tacy ludzie, jak Paweł Adamowicz i Donald Tusk zaproponowali gdańszczanom pewne myślenie o ich losach i historii miasta. Wskazali kierunek rozwoju, który został przez większość jego mieszkańców zaakceptowany. Na przestrzeni ponad 20 lat stworzyli widoczną już z zewnątrz specyficzną kulturę polityczną. Odczuwalne było to masowo po zabójstwie Pawła Adamowicza. Był taki moment w styczniu 2019, gdy pomyślałem: oto skończyła się powojenna odbudowa miasta i rodzi się nowy Gdańsk. To był poniedziałek, 14 stycznia. Dzień, w którym Paweł Adamowicz zmarł. O godzinie 18.00 obywatele zebrali się na Długim Targu. Wie pan, kiedy najbardziej poczułem tę przemianę historyczną i się wzruszyłem? Gdy podczas wspólnej modlitwy wystąpili przedstawiciele wszystkich wyznań. Chyba pierwszy raz w historii w tym sercu Gdańska, na Długim Targu, przy Dworze Artusa wybrzmiały nie tylko modlitwy chrześcijańskie po polsku, ale także modlitwy po hebrajsku i arabsku. Nie było to możliwe wcześniej w historii miasta, dominowały w nim siły, które wręcz zwalczały te religie – naziści, komuniści. Miałem wrażenie, że w tej tragicznej chwili wypowiadane modlitwy scaliły zniszczone przez wojny, konflikty miasto. To było apogeum odbudowy, odnowy. Nie  dokonało się to przez przypadek, ale w konsekwencji kultury ekumenizmu, którą pozostawił po sobie Paweł Adamowicz, kultury, która wcześniej pojawiała się tylko w pewnych przestrzeniach miasta, takich jak Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy. Te głosy – spokojne, autonomiczne i suwerenne – nadały miastu nowy charakter, polegający na połączeniu szacunku dla różnych tradycji i religii w zsekularyzowanym mieście.

Mam nadzieję, że gdańszczanie tę ważną dla Adamowicza umiejętność  moderowania perspektyw i światów w sobie wzmocnią, tak kulturowo, jak i obyczajowo. Gdańsk to dziś miasto, w którym dobrobyt i dobre warunki dla inwestycji są ważne, ale tutejszy liberalizm to dziś nie tylko wolność myśli i aktywności gospodarczej, ale także wspólnota wolnych ludzi, którzy zastanawiają się także, jak mogą być odpowiedzialni za innych, za społeczeństwo. Dzisiejszy Gdańsk to oczywiście miasto tradycji polskich, polskiego patriotyzmu, ale takiego, który potrafi dostrzec sąsiadów. To postawa wobec sąsiadów, zapraszająca do wspólnego zagospodarowania świata, w którym żyjemy, nie przeciwko sobie.

 

Obaj jesteśmy socjologami. Kwestię stoczni już pan poruszył i to jest zjawisko oczywiste. Ale poza nią, czy warto doszukiwać się socjologicznych wyjaśnień tego, że Gdańsk raz po raz stawał się zarzewiem strajku i protestu? W tym, że był miastem ludzi wykorzenionych, w którym w dorosłe, świadome życie akurat wchodziło pierwsze urodzone na miejscu pokolenie? Szczecin też był takim zarzewiem. Jakie to miało znaczenie dla faktu, że to zaczynało się w Gdańsku, a nie choćby w Warszawie?

Francuski socjolog Alain Touraine podkreślał, że w Solidarności wyjątkowe było to, że nie posługiwała się w konflikcie językiem interesów, a językiem wartości. Można więc postawić i dziś tezę, że Gdańsk znów nie tylko dba o swoje interesy, ale także używa języka wartości i to go wyróżnia.

Gdy idziemy przez wystawę ECS i docieramy do roku 1970, a przed chwilą widzieliśmy już obrazy z wcześniejszych kryzysów komunizmu, odruchowo pytamy, co sprawiło, że wydarzyły się one tutaj. Zaskakujące, że w ’70 roku centrami społecznego protestu nie były tradycyjne, silne ośrodki polskiej kultury, jak Warszawa, Kraków czy Poznań lub Lublin, tylko właśnie te poniemieckie miasta. Miasta, w których wymieniono po 1945 prawie całą ludność, Gdańsk, Szczecin, Wrocław.

Szczecin odegrał bardzo ważną rolę, to w nim po raz pierwszy w 1970 roku padło hasło wolnych związków zawodowych, ale miał trudniejszy punkt wyjścia i potem sam spowodował swoją peryferyjność, nigdy nie odnajdując własnego miejsca w polskiej narracji zbiorowej. Gdańsk miał łatwiej, bo choć w swoje historii protestancko-niemiecki, to politycznie równocześnie był polskim miastem. Każda opcja, endecka, liberalna, także komunistyczno-stalinowska potrzebowała Gdańska do budowania opowieści o Polsce. Do połowy lat 50. autonomia Szczecina była ograniczona – jego władze nie miały kontroli nad portem, przedwojenna starówka Szczecina nie została odbudowana. Gruzy szły wagonami do Warszawy na jej odbudowę. To miasto, mimo endeckiej retoryki o prasłowiańskich korzeniach, postrzegano jako obcy organizm. Oczywiście położenie geograficzne także zdecydowało, że Geremek i Mazowiecki przyjechali do Gdańska, nie do Szczecina, wszak Gdańsk leży na często uczęszczanej trasie. W 1980 roku ułatwiło to dotarcie tutaj międzynarodowej prasy, co miało niebagatelne znaczenie. Z tym miastem wiąże się też wiele uniwersalnych i czytelnych dla zagranicy symboli: międzywojenny konflikt wokół Gdańska, Wolne Miasto Gdańsk, wybuch drugiej wojny. W 1980 roku świat zrozumiał, że ponownie powróciła tu wielka historia.

W Gdańsku od lat 50. doszło do najbardziej trwałej i najsilniejszej interakcji oraz symbiozy najróżniejszych środowisk społecznych, twórczych, artystycznych, akademickich i regionalnych. Zdecydowało to także o wysokiej jakości lokalnych elit i wielkiej dynamice gospodarczej ostatnich 20–25 lat. Cztery–pięć lat temu zastanawialiśmy się z Pawłem Adamowiczem, co możemy jeszcze zrobić, aby zachęcić inwestorów. Gdańsk, Wrocław i Kraków, np. dla branż IT i usługowej plasowały się wówczas na podobnym poziomie i tylko subiektywne decyzje firm ważyły o wyborze któregoś z nich. Okazało się, że siła lokalna, atmosfera miasta, jakość życia i osobowość naszych liderów zadecydowały także o sukcesie ekonomicznym Gdańska. To coś więcej niż dbanie o interesy, to poczucie współodpowiedzialności za Polskę i Europę jest decydujące.

Dbałość o mówienie językiem wartości przewija się w Gdańsku chyba we wszystkich grupach społecznych. Spójrzmy na plany obchodów rocznicy 1 września. Gdańskich urzędników nie satysfakcjonuje martyrologia i rekonstrukcja bitwy o Westerplatte. Ważne jest dla nich pytanie, co można przy tej okazji zrobić dla współczesności, jak zachować pokój w Europie. I wokół tego pojęcia chcą się spotkać, a nie wokół martyrologii i konfliktu. Tych drobnych rzeczy my, gdańszczanie, już nawet nie czujemy, ale one jednak odróżniają nasze miasto od innych.

Czy te dzieje Gdańska to jest tylko atut, czy także obciążenie? Czy ta historyczna, naturalna rola miasta – prowodyra buntu może stać się obecnie źródłem nieufności lub obaw aktualnej ekipy rządzącej przed Gdańskiem? Czy Gdańska należy i trzeba się bać? Czy w takim strachu tkwią przyczyny prób jego dyskredytacji, jako rzekomo miejsca mniej polskiego niż inne w Polsce?

Jeśli chodzi o historię i jej znaczenie dla współczesności, to od nas zależy, w jaki sposób nasze zbiorowe doświadczenie wykorzystujemy. W Gdańsku, w ostatnich dekadach po wojnie interesowaliśmy się historią miasta, ponieważ spotkali się tutaj ludzie wykorzenieni. Wysiłek odbudowy wyrażał także ich wolę zakorzenienia, budowę nowej tożsamości na gruzach zniszczonego miasta. Być może dla przyszłych gdańszczan dorastanie w tym mieście okaże się tak naturalne, że jego historia będzie ich mało zajmowała. Acz jestem optymistą, ponieważ przez symboliczną rolę Gdańska ta historia zawsze będzie nas dopadać w formie pytań zadawanych przez naszych gości.

Jak jednak patrzymy na tę historię i czego od niej oczekujemy? Tutaj gdańska kultura pamięci jest otwarta na różne trudne kwestie, na różne perspektywy. W najnowszych dziejach widzi nie tylko historię buntu i protestu, ale także wartość tolerancji i pluralizmu. Dopóki ta perspektywa nie stanie się dominująca w całej kulturze polskiej, dopóty Gdańsk będzie inny. Ta gdańska otwartość na innych, ten konserwatywny-liberalizm, irytuje dziś środowiska rządzące. PiS okazuje wielką obawę przed pluralizmem. Przedstawiciele tego obozu boją się, że w dobie globalizacji w pluralizmie Polska i polskość jako naród, państwo i kultura rozsypią się, rozlecą, rozpłyną. Szukają sztywnych form, żeby to opanować. Ludzie związani z tą opcją polityczną idą śladem potrzeby bezpieczeństwa, typowej dla każdego człowieka, bo każdy chciałby mieć swój świat uporządkowany. Rozumiem to, ale nie aprobuję ich propozycji kulturowych, które niestety czerpią z idei nacjonalizmu i centralizmu.

Zasadniczo się też nie zgadzam z tezą dzisiejszych elit rządzących, że nie ma gry drużynowej poza granicami państwa i narodu, że nie istnieje wspólnota europejska, poczucie więzi, że polityka i kultura polegają na cynicznej konkurencji państw narodowych. Dlatego my jako Polacy musimy ograniczyć się i wzmocnić perspektywę narodową. Nie chcę przez to negować otwartości kulturowej wielu polityków i wyborców PiS. Niemniej ich analiza wyzwań na świecie jest tak czarna, że właściwie proponują nacjonalizm jako jedyną metodę stabilizacji. Tymczasem na wszelkie przemiany, czy to kulturowe, czy cywilizacyjne i ekonomiczne, należy reagować nie tylko negacją, ale wzmacniając pozytywne trendy, nadać dobrym dynamikom siłę. Polska musi być liderem integracji europejskiej, bo jeśli zamknie się w swoim państwie narodowym, to nie tylko zmniejszy swoje bezpieczeństwo, ale będzie miała dalece mniejszy na Europę wpływ, a integracją europejską zajmą się Niemcy i Francja. W interesie Polski jest budowanie wspólnoty europejskiej, europejskiej perspektywy, kultywowanie europejskiej gry drużynowej. Ta metoda wzmacnia Polskę.

Także pluralizm wzmacnia naród. Nie rozsadza państwa narodowego, jeśli to państwo jest liberalną demokracją, a jej uniwersalne wartości są nadrzędne nad tożsamościami etnicznymi i religijnymi. Po doświadczeniach ostatnich 100 lat wiemy, że te siły polityczne, które chcą zamknąć wspólnotę narodową w państwie etnicznie czy religijnie homogenicznym, często stawiają ideę narodu ponad demokracją.

Dzisiejsze napięcie między Gdańskiem a rządem centralnym to nie tylko kreacja kampanii wyborczych czy schmitteański podział kraju na Polskę proeuropejską i nacjonalistyczną. To jest realny spór o odczytanie wyzwań współczesności i konkurencja różnych modeli wspólnotowych, które mają zapewnić ludziom bezpieczne życie w XXI wieku. Gdańska opowieść mówi, że człowiek kulturowo i politycznie nie składa się z tylko jednej tożsamości. Pluralizm jest nie tylko fenomenem społeczeństwa, ale jest w nas. W tej mozaice tożsamości musimy się odnaleźć, dobrze zorganizować i jako jednostki, i jako społeczeństwo. Dlatego sztuką polityczną jest połączenie indywidualnych interesów z naszymi wspólnotowymi, ale także z nadrzędnymi, uniwersalnymi wartościami. To buduje dobrą formę życia dla wielu różnych tożsamości. Taka filozofia zachowuje wolność jednostki i jednocześnie pomaga wielu różnym ludziom żyć razem w pokoju.

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję