Pogoda dla liberalizmu :)

Wyniki majowych wyborów do Parlamentu Europejskiego wprowadziły w konsternację część komentatorów polskiej polityki. Przeprowadzone niemal w 25. rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów głosowanie pokazało bowiem, że partie odwołujące się do programu lewicowo-liberalnego cieszą się poparciem raptem 13 proc. Polaków. Pozostałą część elektoratu zagospodarowało 7 partii mniej czy bardziej prawicowych w sferze aksjologicznej. Czy po ćwierćwieczu Trzecia Rzeczpospolita przechyliła się jeszcze bardziej w prawo? Czy może rezultaty elekcji nie odzwierciedlają przemian w sferze wartości i postaw polskiego społeczeństwa? Innymi słowy: czy Polacy gonią Zachód tylko gospodarczo, czy także pod względem społeczno-kulturowym? Przyjrzyjmy się po kolei najważniejszym składowym zachodnioeuropejskiego modelu nowoczesnego, otwartego społeczeństwa: stosunkowi do obecności religii w życiu publicznym, postawom wobec najważniejszych sporów światopoglądowych oraz autodeklaracjom politycznym Polaków.

Wbrew popularnej w prawicowej publicystyce tezie o trwałości wpływu katolicyzmu na życie publiczne w naszym kraju wyniki ostatnich badań, w tym także tych przeprowadzanych przez Kościół, nie pozostawiają wątpliwości: laicyzacja i sekularyzacja polskiego społeczeństwa jest faktem, spór może dotyczyć tylko tempa tych zmian. Najnowsze dane Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego (ISKK) dokumentują rekordowo niski odsetek wiernych biorących udział w niedzielnych nabożeństwach (39% ogółu zobowiązanych). Od początku transformacji z kościołów ubyło kilka milionów Polaków, a jeśli za punkt odniesienia przyjmiemy początek lat 80., spadek ten będzie jeszcze większy. Choć według niedawnego spisu powszechnego aż 88% Polaków zadeklarowało przynależność do Kościoła rzymskokatolickiego, to ISKK za „wierzących” uznaje tylko 81% społeczeństwa. Jeśli jednak za prawdziwie miarodajne dane uznamy udział w praktykach religijnych, to 16% wiernych przystępujących co tydzień do sakramentu komunii nie najlepiej świadczy o stanie polskiego katolicyzmu. Spadki dotyczą nie tylko liczby wiernych, lecz także liczby kapłanów. W ciągu ostatnich dwóch dekad liczba nowych powołań kapłańskich spadła aż o 67% – to znacznie więcej, niż wynosi europejska średnia.

Formalno-instytucjonalna strona religijności to jedno. Jeszcze mniej korzystny dla Kościoła obraz wyłania się z sondaży badających postawy religijne Polaków. Okazuje się, że na przestrzeni 25 lat Trzeciej Rzeczpospolitej znacząco spadła wiara ankietowanych w zmartwychwstanie Chrystusa – 47%, nieśmiertelność duszy – 39% – czy piekło – 31% (TNS Polska). Jednocześnie tak jak na Zachodzie obserwujemy rosnący rozdźwięk między nauczaniem Kościoła a poglądami Polaków, zwłaszcza w kwestii życia seksualnego. 75% katolików nie ma nic przeciwko antykoncepcji, ponad 70% dopuszcza aborcję w przewidzianych ustawowo przypadkach, a ponad połowa jest za legalizacją eutanazji (Bendixen & Amandi International). W kilku przypadkach poglądy polskiego społeczeństwa ocierają się wręcz o herezję: 61% popiera zniesienie celibatu, 53% święcenia kapłańskie kobiet, a tylko 31% akceptuje wykluczenie rozwiedzionych z sakramentu komunii.

Stosunek Polaków do obecności Kościoła i wiary w życiu publicznym na przestrzeni ćwierćwiecza również znacznie się zliberalizował. Obecnie aż 70 proc. społeczeństwa nie chce, by księża wypowiadali się publicznie na tematy polityczne, 65 proc. jest przeciwnych możliwości zdawania matury z religii, a połowa uważa, że Kościół wywiera zbyt duży wpływ na bieżące życie polityczne. 45 proc. Polaków chce, by finansowanie Kościoła pochodziło głównie ze źródeł pozabudżetowych, 43 proc., by przenieść religię ze szkół publicznych do salek parafialnych, a tylko 19 proc. deklaruje gotowość przekazania 0,5 proc. odpisu podatkowego na rzecz Kościoła (TNS, Homo Homini).

Można więc powiedzieć, że o ile w porównaniu z Europą Zachodnią Kościół w Polsce na brak wiernych nie może narzekać, mimo spadków ich liczby, o tyle za obrzędowością czy uznaniem dla Jana Pawła II nie podąża znajomość prawd wiary czy nauczania Kościoła. W poglądy religijne Polaków wdziera się postmodernistyczny chaos przejawiający się m.in. rosnącym przekonaniem o istnieniu duchowej natury zwierząt (jedna trzecia Polaków).

Drugim ważnym elementem zmian społecznych w ostatnich 25 latach jest powolna, acz konsekwentna liberalizacja światopoglądowa. Polacy rzeczywiście pozostają na tle Europy, a nawet najbliższych sąsiadów, społeczeństwem dość konserwatywnym, trudno jednak nie dostrzec przemian w tym zakresie. Prawicowa publicystyka pełna jest zapewnień, że Polacy – bogacąc się – nie odchodzą od „tradycyjnych wartości”, tak jak jest to regułą w europejskich demokracjach. Badania społeczne dowodzą jednak, że takie przekonanie jest zwykłym wishful thinking; Polacy nie różnią się od innych, coraz zamożniejszych społeczeństw, w których za modernizacją ekonomiczną podąża także sekularyzacja i liberalizacja postaw.

Jedną z kwestii, która w ostatnich latach – by użyć medialnego żargonu „wywołała wiele kontrowersji” – jest zapłodnienie metodą in vitro. Tocząca się debata, w której po jednej stronie zasiadał profesor medycyny, a po drugiej przedstawiciel radykalnej prawicy Tomasz Terlikowski, pozwalała ulec złudzeniu, że siły w tym sporze są zrównoważone, a przeciwników sztucznego zapłodnienia jest mniej więcej tylu, ilu zwolenników. Tymczasem w dziesiątkach sondaży poparcie Polaków dla stosowania metody in vitro oscyluje wokół 80 proc. [sic!], a 60 proc. akceptuje tę metodę leczenia niepłodności także w przypadku związków nieformalnych (CBOS). Podobnie wysoką aprobatę odnotowano dla rządowego programu dofinansowania in vitro.

Skoro wspomnieliśmy o konkubinatach, warto przyjrzeć się, jak na przestrzeni ostatnich dekad zmieniał się stosunek Polaków do związków niemałżeńskich. Z 25 proc. na początku transformacji do 51 proc. obecnie wzrósł odsetek przekonanych, że to dobra forma współżycia między dwojgiem ludzi (TNS). Można powiedzieć, że w ślad za deklaracjami poszły też czyny: według Głównego Urzędu Statystycznego w związkach niemałżeńskich żyje dziś 1,3 mln kobiet i mężczyzn – aż o dwie trzecie więcej niż na przełomie wieków! Nic więc dziwnego, że obecnie aż 21 proc. dzieci rodzi się w konkubinatach, a w niektórych miastach (Warszawa) nawet 30 proc.

Skutkiem postępującej liberalizacji postaw społecznych jest również zmieniający się stosunek do „nowinek z Zachodu”, jak pogardliwie określa je prawica, takich jak związki partnerskie. W niedawnym badaniu CBOS-u miażdżąca wprost większość Polaków (85 proc.) opowiedziała się za stworzeniem przez prawo możliwości zawierania takich związków przez pary heteroseksualne. Badania społeczne po raz kolejny udowodniły, że polski parlament jest bardziej konserwatywny niż społeczeństwo, które go wyłoniło.

Co jednak ciekawe, rośnie również akceptacja dla legalizacji związków homoseksualnych. Według TNS już niemal połowa społeczeństwa (47 proc.) jest gotowa przyznać gejom i lesbijkom prawa zarezerwowane dotąd tylko dla par damsko-męskich. I choć nadal jest to mniejszość, to na przestrzeni lat wzrost, który nastąpił, można określić jako spektakularny (z 25 proc. w roku 2002). O zmianach w tej sferze świadczy również fakt, że już niemal jedna czwarta Polaków jest skłonna uznać za rodzinę parę gejów i lesbijek, która wychowuje wspólnie dzieci (przed dekadą tylko 9 proc., CBOS).

W ostatnich tygodniach opinię publiczną poruszyła sprawa prof. Bogdana Chazana, który zasłaniając się klauzulą sumienia, odmówił pacjentce wskazania szpitala, w którym mogłaby ona dokonać legalnej aborcji. Jak się okazuje, Polacy w swej zdecydowanej większości to zwolennicy tzw. kompromisu aborcyjnego z lat 90.: niemal 80 proc. jest przeciwnych całkowitemu zakazowi aborcji i dopuszcza przerywanie ciąży w przypadkach przewidzianych w obecnej ustawie antyaborcyjnej. Polacy są zdecydowanymi zwolennikami możliwości przerwania ciąży, gdy zagrożone jest życie kobiety (82 proc.), zagrożone jest zdrowie kobiety (78 proc.) lub gdy ciąża jest wynikiem przestępstwa (78 proc.). Nawet osoby określające się jako bardzo religijne w 70 proc. są zwolennikami możliwości przerywania ciąży w tych wypadkach (TNS Polska). W ślad za tymi danymi podąża stosunek Polaków do zgłaszanych przez prawicę i lewicę postulatów zmiany obecnej ustawy: 38% Polaków chciałoby antyaborcyjnego status quo, 36 proc. chce zliberalizowania ustawy, a tylko 12 proc. popiera postulat Kościoła i prawicy, by ustawę zaostrzyć.

W jakiej mierze postawy społeczne względem aborcji wynikają z osobistych doświadczeń, trudno ocenić. Niemniej sporym zaskoczeniem było zeszłoroczne badanie CBOS-u, który oszacował, że w ciągu swojego życia ciążę usunęła nie mniej niż co czwarta, ale też nie więcej niż co trzecia dorosła Polka. W skali całego społeczeństwa daje to od 4,1 mln do 5,8 mln kobiet.

Pozytywny stosunek do obecnej ustawy antyaborcyjnej przełożył się na silny opór społeczny wobec stosowania przez lekarzy „klauzuli sumienia”. Ponad połowa Polaków (52 proc.) uznaje, że lekarz nie może, powołując się na własne sumienie, odmówić zabiegu przerwania ciąży w sytuacji, gdy zezwala na to prawo (CBOS). Jeszcze bardziej jednoznaczne wyniki przyniosło pytanie o odmowę skierowania na badania prenatalne (73 proc. przeciw) czy sprzedaż środków antykoncepcyjnych (75 proc. przeciw używaniu klauzuli sumienia w takiej sytuacji). Co ciekawe, największymi przeciwnikami funkcjonowania w systemie prawnym „klauzuli sumienia” okazali się nie wyborcy lewicy, lecz… Platformy Obywatelskiej. Aż dwie trzecie elektoratu tej partii chciałoby zniesienia klauzuli. To kolejny dowód na to, że wyników wyborów i liczby głosów oddanych na partie prawicowe nie należy interpretować w kategoriach wzrostu postaw konserwatywnych.

Również regularne badania społeczne w kwestii eutanazji czy edukacji seksualnej w szkołach dowodzą, że myślenie liberalne stopniowo acz konsekwentnie zdobywa coraz więcej zwolenników. Prof. Janusz Czapiński w ostatniej „Diagnozie Społecznej” – największym badaniu socjologicznym w Polsce – wskazuje, że procesy laicyzacji i liberalizacji są faktem społecznym, a tempo tych przemian rośnie wraz ze wzrostem wykształcenia, wysokością dochodów i wielkością zamieszkiwanej gminy.

Obok stosunku do obecności religii w życiu publicznym oraz postaw światopoglądowych dobrym miernikiem przemian ostatniego ćwierćwiecza są autodeklaracje polityczne Polaków. Najdokładniejszą analizę zmian poglądów politycznych umożliwiają regularne badania CBOS-u z lat 1989–2014. W tym okresie zauważalne są wyraźne zmiany w popularności autoidentyfikacji lewicowej i prawicowej. Na początku przemian ustrojowych występowała, co nie jest zaskoczeniem po upadku systemu socjalistycznego, wyraźna przewaga deklaracji prawicowych. Bolesne skutki reform rynkowych przyniosły w latach 1993–1995 pewną stabilizację obu bloków, ale już po roku 1995 identyfikacji prawicowych zaczęło przybywać. Pogoda dla lewicy na dobre nastała w roku 1999 (niezadowolenie z rządu Jerzego Buzka) i trwała nieprzerwanie aż do roku 2003. Począwszy od tamtego momentu (kompromitacja lewicy po aferze Rywina) przez najlepszy dla prawicy rok 2005 (zwycięstwo PiS-u, „rewolucja moralna” po śmierci Jana Pawła II) aż do dziś obserwujemy przewagę deklaracji prawicowych nad lewicowymi.

Okazuje się jednak, że ostatnie lata przyniosły jedną zauważalną zmianę: wzrost identyfikacji centrowych. Obecnie Polacy, pytani o umiejscowienie się na skali lewica–centrum–prawica, najczęściej wybierają orientację centrową (32 proc.), dopiero w dalszej kolejności prawicową (29 proc.). Niespełna jedna czwarta Polaków nie potrafi określić swoich poglądów politycznych, a zaledwie 16 proc. uznaje się za lewicę. Jest to dość istotna zmiana w identyfikacjach politycznych, bowiem dotąd zwykle to zwolennicy prawicy lub lewicy dominowali jako najliczniejsza grupa wśród tych, którzy byli w stanie sprecyzować swoje poglądy. W jakiejś mierze więc wzrost zamożności i liberalizacja postaw przekłada się na strukturę autodeklaracji, które coraz częściej przybierają typową dla zachodnioeuropejskich demokracji postać umiarkowanego centrum.

„Skoro jest tak dobrze, to czemu jest tak źle?” może w tym miejscu spytać liberał. Choć w ciągu 25 lat istnienia Trzeciej Rzeczpospolitej postawy społeczne i światopoglądowe Polaków ulegają stopniowej liberalizacji, to wyniki wyborów zdają się świadczyć o procesie odwrotnym: paradoksalnie coraz więcej głosów zbierają partie prawicowe, a w coraz większym odwrocie są ugrupowania liberalno-lewicowe. Skąd 87 proc. głosów w eurowyborach dla formacji centroprawicowych i prawicowych? Dlaczego tylko 16 proc. Polaków uznaje się za lewicę, skoro lewicowe przekonania co do aborcji czy eutanazji podziela większość społeczeństwa?

Również odpowiedź na te pytania odnajdujemy w ostatnich badaniach opinii publicznej. Dowodzą one, że w Polsce elektorat liberalny światopoglądowo sytuuje się przede wszystkim w centrum, a sympatie partyjne lokuje częściej w centroprawicowej Platformie niż definiującym się jako lewica SLD czy Twoim Ruchu. Wybór PO przez wyborców liberalnych jest tłumaczony częściej przesłankami negatywnymi („strach przed Jarosławem Kaczyńskim”) niż pozytywnymi (wiara w program partii), co jednak dla wymowy dobrych wyników wyborczych Platformy ma znaczenie drugorzędne. Ostatnie eurowybory pokazały, że mimo kunktatorskiej postawy PO w kwestiach światopoglądowych i niespełnieniu wielu obietnic partia ta może nadal liczyć na głosy umiarkowanych, centrowych wyborców nazywanych lekceważąco „lemingami”. Z drugiej strony część elektoratu sfrustrowanego odejściem PO od wolnorynkowych postulatów szuka pocieszenia w karykaturalnych propozycjach Janusza Korwin-Mikkego, spisując tym samym na straty kwestie światopoglądowe.

Sięgający 2005 r. podział polityczny o znamionach wręcz kulturowych i „przyspawanie” modernizacyjnego elektoratu liberalno-lewicowego do PO betonują układ partyjny i uniemożliwiają wyłonienie się silnej formacji centrowej czy centrolewicowej. Pierwszą nieudaną próbą budowy takiego ruchu była partia Janusza Palikota, którą w najlepszym momencie popierało w sondażach nawet 15 proc. wyborców. Rywalizacja z SLD na lewicowość i kolejne niezrozumiałe wolty programowe skutecznie pozbawiły jednak tego polityka wiarygodności w oczach centrowego wyborcy. I na dobrą sprawę po dziś dzień lewa strona sceny politycznej cierpi na deficyt wiarygodnych, charyzmatycznych liderów, którzy byliby w stanie powalczyć o „odklejenie” liberalnego światopoglądowo wyborcy od PO.

Czy zatem to, co składa się na kulturę polityczną – ogół postaw, wartości i sądów wartościujących na temat tego, jak powinna być sprawowana władza – sprzyja po 25 latach wolności zaistnieniu na scenie politycznej reprezentacji liberałów? Niedawny sondaż CBOS-u wykazał, że brak związku z istniejącymi partiami odczuwają przede wszystkim ludzie młodzi (w wieku 18–34), mieszkańcy dużych miast, osoby z wyższym wykształceniem. Istotną rolę odgrywa również światopogląd: największe problemy z wyborem godnej zaufania partii mają wyborcy centrum (76 proc.), relatywnie najlepiej czują się w obecnym systemie politycznym, co nie jest zaskakujące, sympatycy prawicy. I to właśnie młodzi, wykształceni, wielkomiejscy i centrowi Polacy postulują najczęściej utworzenie nowej partii o socjalliberalnym charakterze: stawiającej na wolny rynek, z wyraźnymi elementami państwa socjalnego, postulującej liberalne reformy obyczajowe i niezależnej od Kościoła. Badania opinii publicznej pokazują więc, że potencjał na nową, centrową siłę jest całkiem spory, a jej potencjalny elektorat liczniejszy niż u zarania Trzeciej Rzeczpospolitej. Wyłonieniu takiej formacji sprzyjają nie tylko czynniki obiektywne – wzrost zamożności społeczeństwa i liberalizacja postaw światopoglądowych – lecz także konkretna sytuacja polityczna: znużenie ośmioma latami rządów centroprawicy. Otwartą kwestią pozostaje to, czy znajdą się politycy zdolni do porwania liberalnych wyborców z rąk Platformy.

Kościół – Lewica – Kłopot :)

W 1977 r. nakładem paryskiego Instytutu Literackiego ukazała się pierwsza książka bliżej nieznanego wówczas na świecie młodego polskiego historyka i opozycjonisty, zatytułowana: „Kościół, lewica, dialog”. Książka ta (a raczej myśli i propozycje w niej zawarte), choć początkowo znana tylko nielicznym, mającym dostęp do tzw. drugiego obiegu, miała odegrać historyczną rolę, zapowiadając i przygotowując grunt dla absolutnie nowych i unikalnych spotkań, z których wyrośnie z czasem potężny i wielowymiarowy ruch Solidarność, spotkań ludzi wierzących i niewierzących, ludzi różnych pokoleń, studentów, artystów i intelektualistów z robotnikami, Polaków ze swym papieżem i ze słowami Ewangelii, wreszcie spotkań Polaków z ich dawnymi i obecnymi sąsiadami, spotkań Polaków z wyzwaniami wolności, wolnego rynku i demokracji.

http://www.flickr.com/photos/viknanda/339956374/sizes/m/in/photostream/
by Vik Nanda

U podstaw książki, jak wspominał potem wielokrotnie jej autor, leżała intuicja, że nadszedł czas zasadniczej rewizji stosunku polskiego intelektualisty (w szczególności lewicowego i postępowego) do instytucji Kościoła i do samej religii. „Pracując nad tą książką, zmieniałem swój stosunek i do Kościoła, i do religii. Jakby pisanie zmieniało mnie samego. Ta książka była pisana z poczucia winy. Miałem poczucie, że formacja, z której się wywodzę, miała fałszywy stosunek i do religii, i do Kościoła. I że powinna z tego fałszu się rozliczyć”[1]. Była nadzwyczaj udaną próbą wyciągnięcia intelektualnych i politycznych konsekwencji z przewartościowań, których dokonywał od pewnego czasu, na płaszczyźnie filozoficznej, mistrz Adama Michnika – marksistowski filozof Leszek Kołakowski.

Książka otworzyła nowy okres w dziejach Polski, kiedy to przestrzeń Kościoła stawać się zaczęła dla wielu synonimem przestrzeni wolności i miejscem obcowania z prawdą. Po wprowadzeniu stanu wojennego i delegalizacji Solidarności ta właśnie przestrzeń wolności i prawdy pozostanie jedyną alternatywą dla proponowanych przez generałów upodlenia i rezygnacji. „Zaczęło się spotkanie, które władze komunistyczne doprowadzało do wściekłości. Dlatego że chętnie rozgrywały jednych przeciw drugim. A tu nagle się zaczął formować wspólny, ponad-wyznaniowy front antytotalitarny. Jakby duch chrześcijaństwa i duch oświecenia podały sobie ręce” – wspomina po latach Adam Michnik[2]. Książka odegrała być może większą rolę na Zachodzie niż w samej Polsce. Doczekała się kolejnych wydań w wielu językach. Była szeroko komentowana, ale i krytykowana. W swoisty i niezamierzony przecież sposób przygotowała świat zachodni na pontyfikat papieża Polaka, który tradycjonalizm światopoglądowy potrafił harmonijnie łączyć z próbami dialogu z nowoczesnością. Pod jego ojcowskim okiem – wraz z kolejnymi pielgrzymkami do ojczyzny i nowymi, często intelektualnie odważnymi, encyklikami – losy polskiego Kościoła i polskiego intelektualisty zdawały się złączone w sposób nierozerwalny na lata[3].

A potem przyszła wolność lub, jak kto woli, „nieszczęsny dar wolności”. Kościół miał swoje sprawy do załatwienia, o które często walczył bez pardonu, intelektualista swoje. I choć w paru istotnych sprawach poważnie się posprzeczano (religia w szkołach, aborcja, rozwody, konstytucja, małżeństwa mieszane, in vitro), to nikt nie dał się sprowokować do tego stopnia, aby wypowiedzieć drugiej stronie otwartą wojnę. Co prawda, już w 1991 r. Jerzy Sosnowski wieszczył zwycięstwo Kościoła zamkniętego nad Kościołem poszukującym[4], zaś zaangażowanie się episkopatu w kampanię wyborczą jesienią tego samego roku ukazało jak na dłoni totalne zagubienie polskiego Kościoła w nowej scenerii rodzącej się demokracji. Pomimo tego, przy okazji kolejnych rocznic ukazania się książki Michnika, różnej maści publicyści chętnie przypominali jej aktualność i ponadczasowość, próbując zarazem wskrzesić jej ducha. Duch dialogu jednak powoli umierał. W 1993 r. sam autor dopisał swoistą kodę do swej książki. W tekście zatytułowanym „Kościół, prawica, monolog” możemy przeczytać: „Polska pozostaje katolicka w swej istotnej części, choć byłoby okropne, gdyby stać się miała «katolickim państwem narodu polskiego». […] Zwycięstwo nad komunizmem episkopat uznał za własne zwycięstwo. […]Nagle okazało się, że Kościół […] jest zupełnie nieprzygotowany do pełnienia swej misji w demokratycznej Polsce. […] Sięgnął po język i wzory epoki minionej. […] Dla wielkiej części katolickiego duchowieństwa powrót wolności oznaczał po prostu powrót do przywilejów i do realnego wpływu na władzę w państwie. […] Kościół przemówił językiem monologu, monolitu, krucjaty”[5].

Dziś, po dwudziestu latach uczenia się wolności i demokracji, kontekst jest zupełnie inny. Mało kto pragnie budować przestrzeń jakiegokolwiek dialogu z Kościołem. Trzeba zresztą uczciwie przyznać, że brak ze strony kościelnej jakiejś zachęty w tym kierunku. Wręcz przeciwnie. Ostatnia sprawa wyciszenia księdza Adama Bonieckiego pokazała, że współczesny Kościół w Polsce nie życzy sobie dialogu nawet w obrębie własnego środowiska (a cóż dopiero z ewentualnymi partnerami lub wręcz adwersarzami z zewnątrz). Dyżurni katoliccy intelektualiści nie pozostawiają zresztą najmniejszych co do tego złudzeń.

Promowanie satanisty przez telewizję publiczną, nasilające się żądania środowisk lewicowych i feministycznych domagających się nieograniczonego prawa do zabijana dzieci nienarodzonych, zorganizowane i zinstytucjonalizowane formy aktywności antyklerykałów i laicyzatorów ukazują, że mamy do czynienia z kolejną odsłoną kampanii antykatolickiej – stwierdza dobitnie Jan Maria Jackowski w jednym z ostatnich numerów „Niedzieli”[6]. Inny katolicki publicysta konkluduje: „Model współpracy i debaty ze środowiskami laickimi, jaki proponowali katolicy otwarci ze starych środowisk «Więzi» czy «Znaku», wyczerpał się. Ludzie «Gazety Wyborczej», «Newsweeka» czy środowisk nowolewicowych już nawet nie udają, że chcą z kimkolwiek dialogować. Ich celem jest maksymalne osłabienie Kościoła, pozbawienie go autorytetu i przejęcie władzy nad duszami”[7].

Po drugiej stronie też nie widać zbyt wielu chętnych do rozmowy czy raczej do nadstawiania drugiego policzka. Choć ciągle znajdują się tacy, którzy z różnych względów nadal wierzą (czy też udają że wierzą) w sens uczestniczenia w próbach budowy warunków takiego właśnie dialogu. Jeszcze wiosną 2008 r., z inicjatywy posła Jana Widackiego, odbyło się w Krakowie nawiązujące tytułem do książki Michnika spotkanie, w którym uczestniczyli m.in. ks. Opiela SJ, ks. Dostatni OP, ks. Kość SVD, Jan Widacki, Izabela Sierakowska, Jarosław Makowski i Adam Szostkiewicz. Jednak znacznie więcej niż o samym dialogu dyskutowano o warunkach „przyjaznego rozdziału Kościoła od Państwa”[8]. Michnik przyznawał uczciwie kilka lat temu: W jakimś sensie rozumiem te kościelne lęki. Z drugiej strony też rozumiem i podzielam lęki przed pewną formą Kościoła. Dzisiaj ten obszar rozmowy jest wyjątkowo wprost zabagniony. Po obu stronach górę biorą nieporozumienia, nieufności, niechęci. A gdy ktoś próbuje jednak rozmawiać, dostaje po pysku od jednych i od drugich. Jestem tego świetnym przykładem”[9].

Czy w tej sytuacji można uniknąć, jawiącej się jako coraz bardziej nieodwracalna, otwartej wojny i bezpośredniej konfrontacji? Wobec braku (po obu stronach zresztą) poważniejszych chęci do dialogu, popularność zaczynają zyskiwać ci, którzy otwarcie wzywają do walki, do świętej wojny i do konfrontacji. Zarówno ci ludzie Kościoła, którzy starają się wyciszać księdza Bonieckiego lub atakują Nergala jako uosobienia Lucyfera, jak i ci postnowocześni populiści z ruchu Janusza Palikota, którzy wracają do elektryzujących, ale w sumie drugorzędnych tematów takich jak walka o krzyż i symbole religijne czy likwidacji przywilejów Kościoła.

Ale „po co Pan Bóg wymyślił Michnika?” – pytał kiedyś ksiądz Józef Tischner. Czyż nie po to właśnie, aby znów coś zdziałał?  Czyż nie po to, aby znalazł – tak jak kiedyś – właściwą formułę, która pozwoli Polsce uniknąć zabójczej i w sumie bezsensownej wojny religijnej i odnaleźć zagubionego ducha dialogu (lub chociażby wzajemnego poszanowania)? Brałem więc do ręki świeżo właśnie wydaną na Zachodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych książkę[10] redaktora Michnika z nadzieją, że znajdę w niej elementy odpowiedzi na dzisiejsze kłopoty i pytania. Nie jest to wszakże książka zupełnie nowa. Jest to wybór tekstów, które Michnik opublikował już wcześniej w „Gazecie Wyborczej”, ale najczęściej nieznanych zachodniemu czytelnikowi. Książka niewątpliwie ważna dla lepszego zrozumienia na świecie tego, co się w Polsce przez ostatnie 20 lat dokonało. Ale z punktu widzenia nowych kłopotów, jakie polski intelektualista ma dziś z Kościołem, jej lektura pozostawia wyraźny niedosyt. Tematyka dialogu lewicowego intelektualisty z Kościołem jest w niej praktycznie nieobecna. A jeżeli już mowa o dialogu, to o znacznie trudniejszym, ale przecież rozwijającym się w bólach dialogu polsko-żydowskim.

Uważna lektura ukazuje, że Michnik przygląda się postępującemu zamykaniu się polskiego Kościoła z (z trudem skrywanym) niepokojem, ale też z dużą dozą bezradności. Woła na puszczy, ale mało kogo to dziś obchodzi. Wygląda na to, że pogodził się już z tym, że z tego przecież zupełnie unikalnego polskiego doświadczenia dialogu niewiele dziś można ocalić. Krocząca ku nowoczesności Polska musi najwidoczniej przejść przez ten sam proces sekularyzacji, laicyzacji oraz w efekcie marginalizacji Kościoła, który stał się kiedyś doświadczeniem najstarszej córki Kościoła Francji czy nieco później Hiszpanii. Czy takie są i muszą być prawa historii? Czy Polska musi pójść tą samą drogą? Czy rzeczywiście jesteśmy skazani na swoistą imitację?

Czyżby więc rację miał Józef Ruszar, pisząc kilka lat temu, z poczuciem zawiści, które trudno mu było ukryć: „Dzisiaj książka […] Michnika ma znaczenie dokumentu epoki i jest świadectwem wielkiego ideologicznego zwycięstwa. Nikt w drugiej połowie XX w. nie osiągnął w Polsce takiego sukcesu w dziedzinie koncepcji politycznej jak Michnik. Jest to sukces demiurga: z grupki rewizjonistów bez większego znaczenia, którzy poza partią nic nie znaczyli, stworzył potężne środowisko dysponujące silnymi instytucjami, siecią politycznych powiązań w Polsce i na świecie, a przede wszystkim ideologią, z którą utożsamia się wielka część ludzi wykształconych w wolnej Polsce”[11]?  

Pragnę wierzyć, że nie. Takie spłycenie głównego zamysłu leżącego u podstaw książki Michnika jest zapewne efektowne, ale nie do końca prawdziwe. Otwarcie się polskiego intelektualisty na świat religii i na rzeczywistość Kościoła miało wymiar znacznie głębszy. Jeszcze niedawno Michnik mówił: „Dla mnie problem debaty o Kościele jest problemem fundamentalnym. W dużej mierze polskie społeczeństwo będzie takie jak polski Kościół, jak polski katolicyzm. I im bardziej integrystyczny będzie polski katolicyzm, tym bardziej konserwatywne i nieznajdujące odpowiedzi na znaki czasu będzie społeczeństwo polskie”[12]. Stąd właśnie u polskiego intelektualisty swoiste poczucie troski o ewolucje polskiego Kościoła. Troski czy wręcz odpowiedzialności, które to uczucia są niestety obce większości polityków, zarówno tych, którzy bez skrupułów instrumentalizują na własne potrzeby symbolikę krzyża, jak i tych, którzy pragną ten krzyż wynieść definitywnie do piwnicy. Polski intelektualista ma dziś nie tyle poważny kłopot, ile – można powiedzieć – znów stoi przed historycznym wyzwaniem. Wiele wskazuje na to, że nie tylko dawna formuła dialogu z polskim Kościołem rzeczywiście się wyczerpała, że trzeba szybko wymyślić, jak pokojowo współistnieć i rozmawiać dla dobra polskiego narodu. Kiedy bowiem do głosu dochodzą – tak jak ostatnio – zamiatane dotychczas pod dywan postawy jawnie antyklerykalne i głosy świadczące o społecznym zmęczeniu archaicznymi formami obecności religii w polskim życiu publicznym, nie sposób dalej milczeć. Nie sposób też czekać z założonymi rękoma, aż znów Michnik coś wymyśli. Czyż to nie kolejne pokolenia polskich intelektualistów powinny szukać odpowiedzi na stare pytania: jak – nie walcząc otwarcie z Kościołem i starając się odczytać na nowo nauczanie Jana Pawła II – pomóc polskiemu społeczeństwu wybić się na szanującą polską tradycję i specyfikę nowoczesność?

Pozostawienie zupełnie pustego pola politykom może oznaczać nie tylko niepotrzebną i wyniszczającą społeczeństwo świętą wojnę, lecz także definitywne zejście ze sceny polskiego intelektualisty.



[1] A. Michnik, Kościół, Michnik, dialog, „Gazeta Wyborcza” 17 maja 2009.

[2] Tamże.

[3] Pisałem o tym w: Le long chemin de l’intellectuel polonais, L’Autre Europe nr. 21–22/1989.

[4] J. Sosnowski, Kościół zamknięty, „Gazeta Wyborcza” 27 maja 1991.

[5] A.Michnik, Kościół, prawica, monolog, „Gazeta Wyborcza” 27–28 marca 1993.

[6] J. M. Jackowski, Fałszywa antropologia, „Niedziela” nr. 41/2011.

[7] T.Terlikowski, Koniec katolicyzmu otwartego, „Gazeta Polska” 2 listopada 2011.

[8] http://www.blogpowszechny.pl/tag/dialog

[9] A. Michnik, Kościół, Michnik, dialog, „Gazeta Wyborcza” 17 maja 2009.

[10] A. Michnik, In search of Lost Meaning – the New Eastern Europe, Berkeley 2011.

[11] J. Ruszar, Kościół, Lewica, Michnik, „Rzeczpospolita” 6 czerwca 2009.

[12] A. Michnik, Kościół, Michnik, dialog, „Gazeta Wyborcza” 17 maja 2009.

Libertarianizm upadły :)

Wydaje się, że w Polsce polityczna myśl libertariańska została zawłaszczona przez opcje zdecydowanie niemające z libertarianizmem wiele wspólnego. Jeśli libertarianie o politycznych aspiracjach i daleko idących wolnościowych poglądach gospodarczych chcą mieć jakikolwiek realny wpływ na władzę, powinni rozważyć przynajmniej w pewnym stopniu zmianę swoich zbyt radykalnych postulatów.

http://www.flickr.com/photos/fotoupr/3371569638/sizes/m/in/photostream/
by Unia Polityki Realnej

Gdyby próbować odpowiedzieć w jednym zdaniu na pytanie: czy klasyczni libertarianie są prawicowi czy lewicowi, to według mnie żadna z tych odpowiedzi nie byłaby bliska prawdy. Historycznie libertarianie dzielą się na: zwolenników minarchizmu zakładającego istnienie minimalnego i dającego obywatelom możliwie najwięcej swobody państwa, oraz anarchokapitalistów, którzy negują konieczność istnienia tworu zwanego państwem. Dla anarchokapitalistów istnienie państwa jest złem niekoniecznym, a lepszym od niego rozwiązaniem jest swoboda stosowania przez ludzi dobrowolnych umów rynkowych. Libertarianizm w klasycznej formie praktycznie nie występuje, gdyż jest często zawłaszczany przez ludzi utożsamiających się z konserwatywną myślą społeczną. Za przykład może posłużyć znany w tych kręgach niemiecki filozof Hans Herman Hoppe czy amerykański polityk Ron Paul, którzy do libertariańskiej ekonomii dołączają zdecydowanie prawicową etykę. Klasyczni libertarianie nie sprzeciwiają się legalizacji związków homoseksualnych, prostytucji, czy aborcji. Myśliciele libertariańscy akcentują własność prywatną człowieka, w tym także cielesną, o ile nie czyni to krzywdy drugiemu człowiekowi, więc można przyjąć, że prawo do aborcji to prawo kobiety do stanowienia o sobie samej, czemu twórcy i myśliciele tego nurtu powinni przyklasnąć.

W naszym kraju klasyczny libertarianizm nie wykształcił się w formie politycznej. Najbliżej do niego jest środowisku Unii Polityki Realnej, a obecnie w większym stopniu Nowej Prawicy skupionej wokół Janusza Korwin–Mikke. Ekonomicznie te frakcje są tożsame ze wspomnianym przeze mnie już stylem polityczno-ekonomicznego myślenia. Natomiast w kwestiach społecznych często pojawiające się wypowiedzi Janusza Korwina Mikke traktujące o feministkach, naturalnych rolach kobiety (teraz, co prawda, rzadziej) czy „homosiach” w libertariańskim słowniku nie figurują. W mojej opinii Janusz Korwin – Mikke ma niemały i niedoceniony wkład w kreowaniu i wyznaczaniu ekonomicznego szlaku polityki liberalnej (wartość niskich podatków, sprzeciw wobec zadłużaniu się państwa i szeregu przymusów ubezpieczeniowych). Zgodzę się również z prezesem Instytutu von Misesa, Witoldem Falkowskim (Liberté! – Jak odczarować słowo „liberalizm” w Polsce? Liberałowie a libertarianie), że wykazuje w tym od lat żelazną konsekwencję, która jednak nie daje wymiernych efektów, choćby w postaci wyniku wyborczego promującego wejście do Sejmu UPR/NP.

Polityka bez PR

Piotr Beniuszys napisał w jednym ze swoich tekstów, że o ile z niektórymi poglądami gospodarczymi byłego prezesa UPR można, a czasami nawet wypada się liberałowi zgadzać, to poprzez jego radykalnie prawicową retorykę etyczno-obyczajową te poglądy nikną w bagnie ortodoksyjnych ekstremów. Według mnie, gdyby Janusz Korwin Mikke wypowiadał się na temat kwestii etycznych tak powściągliwie jak Leszek Balcerowicz lub osoby związane z Centrum Adama Smitha i koncentrował swoją elokwencję na zagadnieniach gospodarczych, jego argumenty optujące za liberalizacją systemu podatkowego/ubezpieczeniowego podobałyby się znacząco bardziej nie tylko Piotrowi Beniuszysowi, ale i szerszemu gronu potencjalnych wyborców. Ewentualna transformacja Mikkego nie musiałaby być zupełnie niemożliwa w naszej politycznej rzeczywistości, gdzie media i wyborcy pamięć mają dobrą, ale krótką. Skoro uwierzyli w narodzenie się na nowo Jarosława Kaczyńskiego, czy też w to, że prezydent Bronisław Komorowski nie kocha już zabijania zwierząt na polowaniach, to czemu nie mieliby machnąć ręką na dwudziestoletni przekaz Janusza Korwina Mikke i przyjąć do wiadomości, że autor Vademecum ojca już tak radykalny nie jest. Takiego obrotu sprawy nie wypada jednak zakładać.

W całym środowisku myśli konserwatywno-liberalnej zakorzenionej wokół „Najwyższego Czasu” i jej pokrewnych instytucji dostrzegam całkowity brak zaplecza PR-owego i zainteresowania PR-owców tworem, jakim jest nurt „konserwatywno-libertariański” w ogóle. Prawdą jest twierdzenie, że klub Unii Polityki Realnej przez wszystkie lata swojego działania wychował grono znanych polityków, późniejszych parlamentarzystów, którzy do dziś zasiadają w sejmie (m.in.: Julię Piterę, Ryszarda Czarneckiego, Cezarego Grabarczyka, Sławomira Nitrasa). Inną i smutną dla UPR prawdą jest, że ci parlamentarzyści najczęściej nie zagrzewali długo miejsca w swojej macierzystej partii i dezerterowali do klubów bardziej otwartych na działania związane z public relations. Tę tematykę poruszył także dziennikarz „Polityki” Cezary Łazarewicz w artykule Kadry spod muszki. Jest w nim fragment ilustrujący stosunek prezesa UPR do działalności PR: „Miał niezwykłą niechęć do jakichkolwiek działań PR – mówi Klimowicz. – Nawet jeśli mówił rzeczy słuszne, to w formie nieakceptowanej przez wyborców. Bo jak pozyskać człowieka z popegeerowskiej wsi, gdy mu się mówi, że jest darmozjadem, któremu po zwycięstwie UPR zabierze zasiłek dla bezrobotnych”. Łazarewicz wspomina, że Mikke dzięki ostremu językowi i niekonwencjonalnym komentarzom unosi się na medialnej powierzchni polityki, z powodzeniem przyciąga młodych entuzjastów liberalnej gospodarki, sprzedaje swoje książki, a o jego felietony zabiega sporo gazet. Warto dodać, że drugą stroną medalu jest to, że dla dużej części wyborców stał się przez to ikoną pieniactwa i populizmu, a telewizja chętniej pyta go o zagadnienia feminizmu i zapinania pasów w autach niż o zasadność podatku dochodowego, czy reformy systemu emerytalnego.

To nie czasy Sienkiewicza i ułana z szablą

Polska ulega laicyzacji, w przyszłości tendencja ta będzie się nasilać. Większość badań pokazuje, że jesteśmy coraz bardziej tolerancyjni w sprawach mniejszości seksualnych i rozumiemy walkę o usankcjonowanie dziedziczenia majątku prowadzoną przez seksualne mniejszości. Mamy coraz bardziej wyrozumiały stosunek do aborcji, przy jednoczesnym zmęczeniu społeczeństwa radykalizmem hierarchów katolickich i niechęci dorzucania się do kościelnej tacy.

Prawica nawiązująca do romantyczno–patriotycznego etosu zaczyna ewidentnie tracić posłuch. Za lat 20 normą będzie nieposyłanie dzieci na przyuczenie religijne do kościoła w związku ze zbliżającym się terminem komunii, a młodzież, która już teraz wykazuje duże zobojętnienie na patriotyzm książkowy w wydaniu Sienkiewicza, raczej nie będzie mu z kolejnymi pokoleniami bardziej przychylna.

W dobrym interesie libertarian leży niewikłanie się w spory ideologiczne związane z etyką i moralnością, lecz konsekwentne i merytoryczne krytykowanie oraz punktowanie marnotrawstwa pieniędzy obywateli, ukazywanie skutków utrzymywania rozbuchanej biurokratyzacji i zachęcanie rządzących do napędzania gospodarki obniżkami podatków i likwidowaniem przywilejów socjalnych. W przeciwnym wypadku, jak już mieliśmy okazję zaobserwować, entuzjazm bardzo liberalnych ekonomicznie działaczy zmarnuje się.

Wobec pogłębiającego się konfliktu natury: państwo opiekuńcze/państwo stróż nocny widzę szansę dla entuzjastów wolności podatkowej.

Na prawo od PiS nie ma nic do ugrania

Publicysta „Najwyższego Czasu” Krzysztof M. Mazur w artykule Nie dla zawłaszczania prawicy przez solidarne państwo pisze: „Osobiście nigdy nie miałem złudzeń, że rozpad PiS jest warunkiem koniecznym do zaistnienia w świadomości wyborców ruchu reprezentującego prawicę wolnorynkową i konserwatywną […] Obecnie okoliczności aż się proszą, aby – używając niezbyt eleganckiego kolokwializmu – zagospodarować elektorat konserwatywno-liberalny, tak by nie został on znowu zawłaszczony przez jakąś frakcję spod znaku >>solidarnego państwa<<. Czy naprawdę możemy mówić o dużym potencjale konserwatywnych wolnorynkowców w naszym kraju?

Pomysł celowania libertarian w radykalny elektorat prawicowy jest kompletnie nietrafiony w dłuższej perspektywie ze względu na niewielkie możliwości i siłę przebicia oraz wpływania na opinię publiczną. Poza tym spora część endecji i większość ludzi zogniskowanych wokół Prawa i Sprawiedliwości ma poglądy gospodarcze jak najbardziej dopuszczające interwencjonizm państwowy i bliżej jest im pod tym względem do Sojuszu Lewicy Demokratycznej aniżeli Unii Polityki Realnej. W przypadku osłabienia PiS-u jego dawni zwolennicy odpłyną do Solidarnej Polski Zbigniewa Ziobry, Prawicy Rzeczypospolitej Marka Jurka czy innej nowopowstałej formacji o mniej kontrowersyjnych poglądach ekonomicznych. Z faktu, że zwiększyła się liczba uczestników w stosunku do roku ubiegłego nie wysnuwałbym wniosku, że wzrośnie poparcie dla libertarian, jak sugerował Korwin Mikke. Ludzie o jednoznacznie prawicowych poglądach, których konsoliduje tożsamość narodowa, obchodzą i uaktywniają kwestie moralno-etyczne a nie kwestia obniżki podatków. Sympatykom twierdzenia, że „władza podatkowania to władza niszczenia” pozostaje otworzenie się na inne niż radykalnie prawicowe zapatrywania światopoglądowe. Sądzę, że potencjalnym wyborcą partii reprezentującej radykalny liberalizm nie jest polski kibic czy kombatant, lecz przedsiębiorca, któremu biurokracja podcina skrzydła, a który z braku widocznej na horyzoncie perspektywy głosuje na Platformę Obywatelską lub łudzi się, że Ruch Palikota zliberalizuje system podatkowy.

Jaki morał?

Obecnie, w dobie piętnowania grzechów neoliberalizmu ciężko mówić o prosperity dla idących o krok dalej libertarian, a zdecydowanie łatwiej jest stwierdzić, że ów nurt poległ

na całej linii. Nie znaczy to, że taka sytuacja ma trwać wiecznie i że z przytoczoną przeze mnie diagnozą trzeba się zgodzić. Osobiście nie zgadzam się z tezą profesora Szahaja, że głównym korzeniem liberalizmu, jest liberalizm socjalny („Liberté!” Czy tylko równe szanse? O liberalnej polityce społecznej) i że tego właśnie nam trzeba. Adam Smith, Ludwig Von Mises czy Milton Friedman to liberałowie, którzy na liberalizm wywarli znaczący wpływ, a których nie nazwałbym liberałami socjalnymi.

Dobre działania, które prezentują myśli i rozwiązania libertariańskie widzę w przedsięwzięciach edukacyjnych Cato Institute, a w Polsce w Instytucie Von Misesa czy Austriackiej Szkole Ekonomii. Co pewien czas do mediów przenikają teksty ludzi wypowiadających się w tonie libertariańskim o sprawach gospodarczych. Przykładem nie tak dawno opublikowany w „Rzeczypospolitej” tekst Michała Wojciechowskiego pt. Dług publiczny to kradzież. Autor konkluduje: „Przez jedną kadencję dług publiczny wzrósł o jakieś 300 miliardów złotych, a niektórzy sądzą, że o więcej. Nowy budżet sytuacji nie zmieni, zadłużenie Polski ma dalej wzrastać. Jest to powszechnie postrzegane jako problem gospodarczy i polityczny […] Zadłużanie państwa nie jest widziane jako kradzież czy ogólniej przestępstwo, gdyż jest oczywiście legalne, choć pozostaje nieodpowiedzialne i szkodliwe. Ta formalna legalność okazuje się pokusą, gdyż i rząd centralny, i samorządy, i rozmaite instytucje, i fundusze państwowe, w tym ZUS i Fundusz Drogowy, chętnie zaciągają pożyczki na spory procent […] Zapożyczanie się przez rządy wynika właśnie z nadmiernych wydatków typu konsumpcyjnego, na przykład na pensje urzędnicze i specjalnego typu emerytury. Taka sama jest faktyczna przyczyna wzrostu podatków. Oficjalnie są to pożyczki na inwestycje itp. Jednakże, gdyby administracja wszystkich szczebli nie urosła przez 20 lat trzy- czy czterokrotnie, nie byłoby wcale dziury w budżecie i potrzeby pożyczania! Tymczasem o redukcji administracji i upraszczaniu przepisów tylko się mówi”. Pomimo tego, głosy takie jak przytoczona wypowiedź Michała Wojciechowskiego, są w mniejszości. W Stanach Zjednoczonych myśl libertariańska nie jest tak egzotyczna jak w Polsce. Na okupowanym przez „ruch oburzonych” Wall Street można było spotkać, przechadzającego się tam Petera Schiffa. próbującego przekonać młodych ludzi, że to FED rozpoczął „wylewanie się alkoholu”, który dopiero potem wypiło Wall Street. Za obecną sytuację Schiff winił nie prawdziwy kapitalizm, lecz kapitalizm kumoterski.

Słabością ruchu libertariańskiego w Polsce jest brak znanych twarzy, które by go reprezentowały. Gdyby dziś żyli Stefan Kisielewski i Mirosław Dzielski, zwolenników libertarianizmu mogłoby w kraju nad Wisłą być znacznie więcej.

Biorę pod uwagę fakt, iż obecny kryzys gospodarczy, który zdaniem niektórych ekonomistów ma Polskę dopiero dotknąć, skłoni większą część ludzi do zainteresowania się polityką w wydaniu nie greckim, a raczej Thatcherowskim. O niskich podatkach nie usłyszymy od utrzymującej się przy władzy ekipie Tuska, PSL-u, wicepremiera Pawlaka czy pozostałych dwóch graczy zasiadających w Sejmie. Scenariusz będzie raczej odwrotny – skutki prowadzenia doraźnej polityki poczujemy na swoich portfelach. Taka polityka nie może wszakże trwać wiecznie.

Zaistnienie zauważalnego medialnie i politycznie ruchu libertariańskiego w Polsce być może graniczy z cudem. Szansę zaistnienia cudu zwiększa ewentualne otwarcie się na ludzi wolnościowych światopoglądowo, ponieważ do części z nich hasła wolnej gospodarki opartej na minimalnym państwie i podatkach mogły jeszcze nie dotrzeć w łatwo przyswajalnej i zrozumiałej formie. Pytanie pod jakim hasłem można by umieścić tak strategicznie ukierunkowaną myśl liberalną – LEK (na wszystko?) – Libertarianizm Ekonomiczno-Kulturalny?

Polska niekatolicka z definicji (czyli o pożytkach płynących ze studiowania historii) :)

Polska nie była, nie jest i nigdy nie będzie krajem katolickim. Jest państwem, w którym większość, dzisiaj, deklaruje katolicyzm. Utożsamienie polskości przede wszystkim z katolicyzmem jest niczym nieuzasadnioną, kompletnie ahistoryczną pretensją „prawdziwych Polaków”. Czas więc odkłamać kilka pojęć, które zawdzięczamy polskim nacjonalistom, takich jak zbitka „Polak-katolik” i przyjrzeć się głoszonym półprawdom o historii Kościoła w Polsce.

Bez chrześcijaństwa i instytucji Kościoła nie byłoby Polski (ściśle rzecz biorąc: nie byłoby Polski bez tego jak i do czego Mieszko I Piast użył chrześcijaństwa). Religia „zadekretowana” przez Mieszka I, stała się spoiwem plemion zamieszkujących jego państwo i połączyła Polskę z ochrzczoną wcześniej Europą; dała również Mieszkowi instrumenty do sprawowania władzy, których wcześniej nie miał: boskie jej uzasadnienie podparte autorytetem wielkich ówczesnego świata: cesarza i papieża; prawo rzymskie (w każdym razie jakieś jego elementy), które powoli reorganizowało życie społeczne, język urzędowy, pozwalający komunikować się Mieszkowi z resztą świata zakorzenionego w antyku oraz architekturę zmieniającą krajobraz kraju, również w ten sposób czyniąc go częścią Europy.

Każdy, kto odrabiał lekcje historii, zgodzi się z powyższymi truizmami. Religia, do której Mieszko przymusił swoich poddanych i do której przymuszać ich trzeba było jeszcze przynajmniej 100 lat, nie nazywała się jednak katolicką. Mieszko wybrał obrządek łaciński, a nie grecki, w czasie, kiedy ostateczny rozdział kościoła na Wschodni i Zachodni nie był jeszcze przesądzony. Próby pogodzenia Rzymu i Konstantynopola przetrwały też ostatniego z dynastii Piastów.

Bizancjum choć „wschodnie”, było również rzymskie i to momentami dużo bardziej niż papieski Rzym. To w Bizancjum zachowano w formie szczątkowej ludowładztwo (cesarzem mógł zostać nawet chłopski syn); a ciągłość kultury antycznej i poziom kultury w ogóle, stawiała europejski „Wschód” dużo wyżej od „Zachodu”.

O tym też z premedytacją zapominają zwolennicy prostego opisu świata, pamiętając jedynie o „trzecim Rzymie”, czyli Moskwie i stawiając znak równości między cywilizacją a Zachodem Europy, do której z powodów nie do końca nam znanych (źródeł mamy niewiele) Mieszko przypisał Polskę.

Polska była więc krajem, w którym zapanować miała zachodnia odmiana chrześcijaństwa, co nie stało się ani od razu ani bezboleśnie. Plemiona, które w X wieku miały dopiero stać się polskimi, musiały się wyrzec swojej tożsamości na rzecz kultury, której większość długo nie uznawała za swoją (to w kontekście obrony swojskości/naszości przed europejskością); warto również przypomnień, że jedna trzecia wojów Mieszka to byli, nie żyjący przecież w celibacie wikingowie, pierwsi w długiej sztafecie ludów psujących nasz słowiański etnos; i to wikingowie niekoniecznie ochrzczeni (Święty Olaf dopiero za kilkadziesiąt lat ostatecznie rozstrzygnie o monoreligijności Norwegów). Dosyć szybko w Polsce zaczęli się osiedlać Żydzi, dla których utrzymanie tożsamości, było nieodłącznie związana z negacją chrześcijaństwa (nie w warstwie praktycznej, w tym sensie, że wśród chrześcijan przyszło Żydom żyć i respektować miejscowe prawa, ale na pewno metafizycznej; co stanowiło dla większości chrześcijan wyzwanie „ponad siły” i wykraczało poza zakres miłosierdzia, czy obowiązek miłości bliźniego).

A na dodatek, jak się miało jeszcze za panowania ostatniego Piasta okazać, łacińska wersja chrześcijaństwa miała nie być jedyną w państwie.

Największy z rodu, Kazimierz II Piast, nie tylko, nie wahał się w XIV wieku przyłączyć do Polski Rusi Halickiej (dzisiejszej Zachodniej Ukrainy), ale ani myślał przymuszać ją do zmiany obrządku na łaciński. Ba, jak mógł, tak wspierał miejscową cerkiew z królewskich środków (nie publicznych-bo król miał dochody niezależne od danin podwładnych), a język ruski (bliższy przecież polskiemu niż łacina) uczynił drugim urzędowym (po polsku nie pisywano za Kazimierza Wielkiego dokumentów w ogóle).

Jeżeli dołożymy do tego fakt, że kilka wieków po „chrzcie Polski”, to właśnie ona udzieliła schronienia Husytom, czyli preprotestantom (za co ci się pięknie odwdzięczali bijąc arcyłacińskich i arcyniechrześcijańskich krzyżowców mówiących po niemiecku), to będziemy mieli już przyczynek do tego, żeby z całą stanowczością napisać, że polskość nawet „w mrokach średniowiecza” nie była tożsama z katolickością. Bo Polska od początku była projektem, który nie podporządkował się monopolowi jednej religii, czy nawet jednego wyznania; choć tej religii Polska zawdzięczała bez wątpienia wiele i bez której zaistnieć by nie mogła.

Tymczasem historiografia endecka, a dzisiaj jej spadkobiercy, zawsze gotowi „bronić krzyża”, próbowała pisać historię Polski tak, by można było uzasadnić odwieczny i na zawsze przesądzony pakt Polaka i katolika („etniczność” wyszytą na sztandarach europejskich nacjonalistów, by być serio, trzeba było czymś podeprzeć, bo nawet Dmowski zgadzał się z tym, że Polacy to etniczny miszmasz). Jeżeli Polak nie mógł być „rasowo czysty”, to musiał być przynajmniej arcykatolicki. Budować Polskę „nowoczesnych Polaków katolików” i tylko dla „nowoczesnych Polaków”, oznaczało wyłączenie ze wspólnoty (bądź próbę „spolonizowania” np. Ukraińców) wszystkich niekatolików i mówiących obok polskiego innym językiem, czyli bez mała 40% polskiego społeczeństwa przed II wojną światową!

Nawet oponenci endecji, powtarzają jak mantrę bajki o „Polsce Jagiellonów”, przeciwstawiając ją „Polsce Piastów”; jakby dopiero za następców Jagiełły w Polsce żyły różne narody, wyznające różne religie. Tymczasem trudno o bardziej „jagiellońskiego” władcę od Kazimierza Wielkiego; co zdaje się bardziej od „polskich Polaków”, pamiętają na przykład Żydzi (zawdzięczający ostatniemu Piastowi na tronie prawodawstwo dające im ochronę przez następne kilkaset lat).

Absurd goni absurd i ahistoryczność, a wszystko, by uzasadnić rojenia tych Polaków, którzy wciąż chorują na nacjonalizm; czyli ideologię najbardziej obok komunizmu, sprzeczną z polską tożsamością.

Wracając jeszcze, do wydawało by się odległej przeszłości, trzeba napomknąć, jak to nasz (chyba, że już nie nasz, bo Litwin?) katolicki król Zygmunt Stary w czasie wielkiego napięcia religijnego w łacińskiej części Europy (na początku reformacji), dogadał się z samym Lutrem i doprowadził do likwidacji Zakonu Krzyżackiego i protestantyzacji państwa byłych zakonników, którzy jak się już rzekło, byli przecież samozwańczo arcykatolickim przedmurzem Europy; choć z uwagi na swoje okrucieństwo („Boga nie znając, a za podszeptem szatana”) nie byli na pewno w żadnym razie gorliwymi uczniami Jezusa (wymordowanie całej ludności Gdańska, to nawet w Europie początków XIV wieku naprawdę nie była norma).

Trzeba też przypomnieć, że na tym samym soborze, w czasie którego spalono Husa (sto lat przed „wystąpieniem” Lutra), rektor Akademii Krakowskiej Paweł Włodkowic bronił polskiej racji stanu przed, wciąż bardzo aktualną wówczas, metodą „chrztu mieczem”, odwołując się do głęboko pacyfistycznego przesłania chrześcijaństwa (niekoniecznie zbieżnego z XV wieczną jego interpretacją).

I t
ak to polskość, choć bez wątpienia, zakorzeniona w chrześcijaństwie, stawała okoniem katolickości danego czasu.

Gwoli sprawiedliwości należy napisać, że i Kościół katolicki w Polsce, w „przedziwny” (dla nieuleczalnych neoendeków ale także zajadłych antyklerykałów) sposób przyzwalał i wspierał wieloetniczną oraz tolerancyjną polskość, wykazując się wielką lojalnością wobec państwa i jego nieco innej niż średnia europejska tożsamości.

Polscy duchowni nie kwapili się ani do jakiegoś masowego palenia czarownic (choć rzadko to stos jednak płonął), nie naciskali specjalnie mocno królów w sprawie wyrzucania „kacerzy” (co nie znaczy, że w ogóle), czy „nawracania” na łaciński obrządek Rusinów (do czasu niestety, ale owo do czasu, oznacza lat sześćset, więc niemało).

Jeżeli więc polskość nigdy nie równała się katolickości to również z uwagi na język. I znowu, kariera pisanego języka Słowian z nad Wisły (i nie-Słowian, co nad Wisłą chcieli mieszkać, dawniej jakoś chętniej niż dzisiaj) związana jest, nie z katolicyzmem w pierwszym rzędzie, ale kalwinizmem, który z uwagi na swój „mniejszościowy” zasięg nie był, jak w kantonach szwajcarskich, wyznaniem nietolerancyjnym na zewnątrz i do wewnątrz prawie totalitarnym, ale przyciągał swą demokratyczną strukturą szlachtę co zbudowała w XVI wieku ramy ustrojowe państwa, które nazwano Republiką (mimo, iż na jego czele stał król; wybierany, choć wciąż z: „Bożej Łaski”).

Mikołaj Rej, czyli akuszer pisanej literackiej polszczyzny i w tym kontekście dobry uczeń Lutra, był kalwinem; tak, jak i ogromna część reformatorsko nastawionej szlachty.

A szlachta ta, miała wówczas dosyć głębokie przekonanie, że polskość nie musi być na wieki nierozerwalnie związana z katolicyzmem, bo śmiało głosiła potrzebę założenia w Polsce kościoła narodowego; i tylko rozmemłanie ostatniego z Jagiellonów, co szczerze wierzył w to, że „nie jest królem sumień swych poddanych”, pomogła dotrwać Kościołowi katolickiemu w stanie nienaruszonym aż do nawałnic XVII stulecia.

Bo dopiero wówczas, gdy tolerancyjna piastowsko-jagiellońsko-republikańska polskość, spotkała się z prymitywizmem i agresją nietolerancyjnych sąsiadów różnych wyznań (europejski standard wieku XVII-tego), zaczęła się kariera takiego katolicyzmu, który jest dla tonącego państwa jedyną ostoją i gwarantem dawnej (niemonokatolickiej przecież, o paradoksie!) świetnej przeszłości.

Operacja – kontrreformacja

I to dopiero wtedy, importowany do Rzeczpospolitej i jak się okaże śmiertelny dla jej bytu, kontrreformacyjny zapał Ojców Jezuitów, mógł się stać oficjalną polityką; jeśli nawet nie państwa, to zbyt wielu władców i tych, których zaliczamy do ówczesnej elity. Efekty szalonej polityki pierwszego z Wazów decydują o naszym polskim losie do dzisiaj (kozacy nadziewani na pale, biją się o pierwszeństwo męczeństwa z Polakami mordowanymi na Wołyniu trzysta lat później).

Można upraszczając napisać, że Polska Piastów, Jagiellonów i Rzeczpospolita Obojga Narodów do feralnego roku 1648 (czyli grubo ponad połowę czasu istnienia Państwa Polskiego!) obywała się bez „dogmatu” o decydującej dla polskiej tożsamości katolickości. Dopóki Polska była silna, dopóty możliwa była Akademia w Rakowie.

W momencie, kiedy to „Bóg stanął po stronie liczniejszych batalionów” (cytując starego cynika Fryca nienawidzącego Polaków), Polska została rzucona w objęcia taniego i niestety agresywnego mistycyzmu, mającego swych oddanych fanów i dziś. A im bardziej Bóg potwierdzał, że o losach bitew decyduje nie On, ale siła ognia (bynajmniej nie piekielnego), tym bardziej polski mistycyzm wieszał się u stóp Opatrzności; czego apogeum przypadło na czas lata 1944, czyli największej masakry Polaków, o której zadecydowali Polacy.

Nawet jednak „noc saska” nie doprowadziła w Polsce (związanej jedyny raz w swej historii unią z państwem niemieckim) do zbudowania pierwocin tego, o czym 150 lat później będzie roił Roman Dmowski. Polska wciąż była krajem wielu narodów i nie mogła sama siebie wyobrazić bez ruskiego wschodu, bez polskich Żydów, Tatarów-potomków dzielnie bijących Krzyżaków pod Grunwaldem, Litwinów i tej resztki protestantów, która się ostała po względnym sukcesie kontrreformacyjnej „krucjaty”.

Polska ani na chwilę do rozbiorów nie stała się katolickim monolitem; co potwierdziła raz jeszcze w sposób dobitny (podkreślając wagę katolicyzmu) druga na świecie konstytucja.

W maju 1791 roku Polacy, a w każdym razie ich elity, odwołali się z wielką mocą do piastowsko-jagiellońsko-republikańskiej tradycji kraju tolerancji; państwa, gdzie Żydzi mogli dalej spokojnie mieszkać i żyć; wreszcie państwa, które upomniało się o los swoich chłopów. Przez wieki nie uczynił tego Kościół katolicki zgadzając się na stanowy egoizm szlachty i kibicując powolnej, acz nieuchronnej zamianie wolnych kmieci w takich samych niewolników, jakimi byli czarni w Ameryce.

Bo Polakami mieli stać się chłopi nie dlatego, że Kościół, który utrzymywali i którego nominalnymi członkami byli, tak chciał, ale z uwagi na modernizujące zamiary państwa, które sięgało po polskość wypełnioną greckimi i rzymskimi wzorcami ustrojowymi, dopracowanymi przez oświecenie i dopełnioną chrześcijańskim miłosierdziem, którego często brakowało w katolickich świątyniach katolickim duchownym.

Jeszcze raz należy podkreślić, jak bzdurne jest równanie, w którym tożsamość narodowa i państwowa sprowadza się do religii większości. Francuzi po rewolucji francuskiej nie przestali przecież być Francuzami; a gdyby koszmarną endecką miarę stosować, to przestać nimi powinni być; w każdym razie ci, którzy popełnili rozliczne zbrodnie na katolikach, bądź wzięli rozbrat z Kościołem jedynie z powodów ideowych.

Konserwatyści, którzy mocno zafiksowali się na rewolucji francuskiej, widząc w niej przyczynę prawie wszystkich nieszczęść, jakie spotkały Europę XIX wieku, bardzo zdecydowanie potępiali oświecenie jako takie i przeciwstawiali mu tradycję, której gwarantem miały być Kościoły chrześcijańskie (sprzymierzone przeciwko wspólnemu wrogowi, czyli wszystkim oświeceniowym ideom, jak nigdy wcześniej i chyba nigdy później).

Do nieistniejącej już wówczas Polski, ta fiksacja oczywiście dotarła; wraz z po raz pierwszy głoszonym podejrzeniem o żydowski spisek („Nieboska komedia”- Krasińskiego); ale póki co, była popularna w dosyć wąskim gronie zdziwaczałych arystokratów. Na masowość szaleństwa trzeba było zaczekać kilkadziesiąt lat, czyli do czasu importu nacjonalizmu, podlanego od początku rasistowskim sosem Kiplinga z jego „brzemieniem białego człowieka” i Gobineau już bez poetyckiej otoczki (bo w żadnym razie nacjonal-rasizm to nie jest wynalazek Hitlera; o czym polscy narodowcy przed druga wojną nie chcieli wiedzieć, a dzisiaj nie chcą pamiętać).

Dla większości Polaków oświecenie nie było żadnym zamachem na polskość. Kościuszko i Pułaski tworzyli armię państwa, które jako pierwsze wcieliło ideały oświecenia w życie; i to, co dziwić może jedynie skrajnych antyklerykałów i konserwatystów, w zupełnej zgodzie z religijną żarliwością ojców założycieli („In God we trus
t”).

Polacy ochoczo, naprawdę bez żadnego obrzydzenia, do którego miałaby ich skłaniać katolickość, walczyli u boku „uzurpatora” i ateisty Napoleona Bonaparte (nie zawsze w sprawie słusznej jak na Haiti i w Hiszpanii, ale zawsze do końca i z przekonaniem, że biją się za wolną Polskę). Polskość zwyciężyła tu znowu z katolickością; choć przecież Polacy się tejże absolutnie nie wyparli (bo niby czemu). Kościół też niespecjalnie „krzywił się” na laickie nowinki takie jak kodeks cywilny i świeckie rozwody.

Chłop w Wielkim Księstwie Warszawskim dostał wolność, ale niestety nie dostał własności; co również można uznać za potwierdzenie tezy, że Kościół był i jest w Polsce taki, na jaki pozwala państwo [L1] i że to państwo i jego elity były inicjatorem zmian, które bywało, uderzały w przywileje Kościoła. Z czym ten się zgadzał, bo musiał; starając się ograniczać straty i budować sojusze w obronie nie swojej egzystencji (to dopiero Hitler i Stalin zagrożą jej raz jedyny i miejmy nadzieję ostatni), ale po prostu zgromadzonych przez wieki, wcale niemałych, dóbr materialnych (w tym przede wszystkim ziemi, której tak bardzo potrzebował polski chłop i za której brak zapłacą po kolei[L2] : szlachta w Galicji w dobie rabacji Szeli, powstańcy styczniowi, Żydzi w czasie i po II wojnie; a wreszcie patrioci z podziemia niepodległościowego, którzy przegrali nie tylko z sowieckimi bagnetami, ale symbolicznie i z setkami tysięcy raźno wstępujących w szeregi milicji, UB, Ludowego Wojska Polskiego. chłopskimi dziećmi).

Tak samo chętnie jak po stronie Napoleona, czy powstańców amerykańskich, Polacy brali udział w rewolucjach, przewrotach, zrywach ludów XIX wieku; a byli wśród nich i tacy jak Bem, co bijąc się na obczyźnie o wymarzoną Polskę, przechodzili o zgrozo na islam, nie przestając (bo niby czemu), być Polakami i gorącymi patriotami.

Aż przyszedł dzień, w którym Ignacy Rzecki zauważył, że hasło „za naszą i waszą wolność” już nie jest w cenie, za to mówi się coraz częściej nie o wolności i modernizacji wbrew nieistnieniu państwa, ale o „żydowskim zagrożeniu”.

Nacjonalizm – Kościoła pakt z diabłem

Nacjonalizm to była druga, po kontrreformacji pokusa „paktu ze Złym”, której Kościół katolicki uległ. Inaczej niż w dobie szaleństwa, które kazało przymuszać Ruś do katolicyzmu, złu nacjonalizmu nie uległ cały Kościół. Nie wszyscy księża i biskupi byli fanami „Pana Romana” (który sam w Boga raczej nie wierzył, za to uwielbiał burdele prawie tak bardzo jak spiskowe teorie), ale było ich wystarczająco wielu i w zbyt wielu domach pojawiał się Rycerz Niepokalanej i Gość Niedzielny (lecząc chłopski analfabetyzm, antysemityzmem). Jaki to miało wpływ na takie na przykład Jedwabne, nikt nie rozstrzygnie.

„Polacy katolicy” władzy w odrodzonej po I wojnie światowej Polsce nie dostali na długo; wygrała polskość reprezentowana przez Józefa Piłsudskiego. Zwycięstwo Marszałka było jednak pyrrusowe: Litwini, Białorusini i Ukraińcy zarazili się nacjonalizmem, nie gorzej od „nowoczesnych Polaków” i Rzeczpospolita Piłsudskiemu po prostu nie wyszła jak powinna.

Lepsza była jednak taka, od Polski dla Polaków; czyli nie dla: Leśmiana, Schulza, Baczyńskiego, Lema, Brzechwy, Tuwima, Słonimskiego.wyliczanka nie ma sensu (w każdym razie pan Roman chciał zabrać Polakom nie tylko radość z czytania „Lokomotywy”, ale i oglądania skoków narciarskich; choć sukcesów sympatycznego protestanta z Wisły nie mógł przecież przewidzieć).

Załóżmy przez chwilę, że ludzi można jednak nakłonić do czynienia dobra, a w każdym razie do nieczynienia zła. Kościół katolicki miał na to w Polsce 1000 lat. Niemało.

Przed II wojną, Kościół godził się na antypolską i antychrześcijańską koncepcję Polaka katolika; być może skuszony wizją wyeliminowania „metafizycznej zadry”, czyli trzech milionów negujących otwarcie boskość Jezusa z Nazaretu (eliminacji, w sensie zgody na wyrzucenie Żydów, czy może „tylko” przymuszenie ich do emigracji). Tym samym Kościół przyzwolił na zło. Jeden list Zofii Kossak Szczuckiej, jeden list krzyżowca z darem empatii, nie zmienia ogólnego obrazu. Gdyby nie miliony endeków chodzących co niedzielę do kościoła, gdyby nie nędza galicyjskiego chłopa, do której Kościół się przecież przyczynił (w każdym razie w żaden sposób jej nie zapobiegł i nie pomógł w jej likwidacji), gdyby nie „Rycerz Niepokalanej” w tysiącach domów i gdyby nie udany bojkot żydowskich sklepików.może nie byłoby zabijania sztachetami i kijami; może zamiast milczenia byłby krzyk, tak w czasie wojny, jak po niej i marcu 1968 też.

W każdym razie wraz ze śmiercią Piłsudskiego (nominalnie protestanta pochowanego w katolickiej katedrze), polskość miała już tylko mniejszościową grupę wyznawców[L3] . Endek-katolik zwyciężył.

O dziwo, jego victoria, po części, trwała nawet wtedy, kiedy Polskę zalała „czerwona zaraza”.

Homo catholicus

PRL miała mieć przecież „piastowskie” granice (których „gwarantem” był Związek Sowiecki); a uzasadnieniem kształtu terytorialnego PRL-u zajął się m.in. Instytut Zachodni związany przed wojną z endecją. Niemcy wymordowali Żydów (ci co ocaleli i nie wyjechali, w większości poparli czerwonych, dając dziedzicom endecji asumpt do samozadowolenia, które sprowadzić można do krótkiego: „A nie mówiłem? Żydokomuna”); Polacy wygonili Niemców; Ukraińcy i Litwini zostali poza granicami państwa; wywalono nawet Bogu ducha winnych Łemków i można by złośliwie napisać, że ziścił się sen Dmowskiego.

Oczywiście nie o taką Polskę dla Polaków chodziło endekom i popierającym ich katolikom świeckim i duchownym. Niemniej, część marzeń została spełniona i PAX endecaj przeczekawszy stalinizm, mógł się znowu upomnieć o swoje. Ani Prymas Tysiąclecia, ani na przykład młody Wojtyła [L4] nie wybrali się przecież na Dworzec Gdański wiosną 1968, by się domagać polskości, która jest niemożliwa bez Polaków niekatolików. Nawet o Jasienicę się nie upomnieli; pewno dlatego, że ten Żołnierz Wyklęty i świetny pisarz nie cierpiał kontrreformatorów i „prawdziwych Polaków” tak samo, jak czerwonych.

W szkolnych podręcznikach historii, zło sprowadzało się nie tylko do kłamstwa katyńskiego, ale i pisania o sześciu milionach wymordowanych przez nazistów Polakach (i na próżno by szukać w dokumentach Kościoła wołania o arystotelesowską prawdę w tym zakresie). Bywało, że Marek Edelman składał kwiaty pod pomnikiem powstańców getta sam, ale za to kościoły były pełne i było ich coraz więcej (tempo budowania świątyń, było jak na komunistyczne państwo imponujące). Statystyka nie była tak dobra od czasu Polski wczesnopiastowskiej: bo katolickość deklarowała nawet większość z tych trzech milionów zapisanych za Gierka do PZPR (chłopskie dzieci robiły po prostu kariery: jedne w kurii, a inne w komitetach).

Ta nieformalna koabitacja trwała od Gomułki, aż do Jaruzelskiego; przerywana oczywiście takimi tragediami jak morderstwo księdza Popiełuszki z jednej, a poparciem nielicznych duchownych dla protestów robotniczych i ruchów demokratycznych, z drugiej strony. Ciche por
ozumienie zakładało m.in., że Polakom niepotrzebna jest edukacja seksualna; PRL-owska siermiężność obejmowała również cenzurę obyczajową, z której Kościół był bardzo zadowolony; moralność ludowo-socjalistyczna oznaczała m.in. usuwanie ze szkół dziewczyn, które zaszły w ciążę – takie przykłady „PRLowsko-katolickiej sztamy” można mnożyć.

Mordów na księżach było po 1956 naprawdę niewiele. [L5] SB też była zadowolona ze swoich statystyk, czyli mniej więcej 10% księży zarejestrowanych jako TW), a prześladowania sprowadzały się często do tak kretyńskich zabiegów władz, jak aresztowanie peregrynującej kopii ikony Matki Boskiej Częstochowskiej (w wyścigu o pierwszeństwo w obchodach tysiąclecia: chrztu i państwowości). Kardynał Wyszyński, a później Glemp, zachowywali więc daleko idącą wstrzemięźliwość w odniesieniu do wszystkich inicjatyw budowania opozycji antykomunistycznej albo jak kto woli demokratycznej, pilnując swoich instytucjonalnych interesów (co obejmowało również ograniczenie recepcji „myśli posoborowej”, która szła w parze z polskością, ale niekoniecznie ideologią Romana Dmowskiego i duchem „ludowego katolicyzmu”, który w ludowej ojczyźnie miał być jedyną obowiązującą wersją) i ciesząc się z tego, że komunizm jest coraz mniej serio, za to 95%-towy odsetek katolików PRL-u niezmienny.

Kościołowi przytrafił się dodatkowy „bonus” od Najwyższego: czyli wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową. Jan Paweł II okazał się papieżem bardzo polskim i również dzięki temu wybitnym, w jak najbardziej piastowsko-jagiellońsko-republikańskim znaczeniu. Polski Kościół jest zresztą wyjątkowo odporny na przykład dany przez JP II; gdyby było inaczej, widzielibyśmy polskich księży odwiedzających miejsca po synagogach i płaczących pod zachwaszczonymi żydowskimi cmentarzami).

Kościół był więc i nie był jednocześnie, opozycją wobec komunistycznego państwa. Był, bo deklarowany (po 1956 rzadko i raczej dla zasady) przez władze ateizm poparty czasami przemocą, był dla Kościoła jedyną konkurencją na „rynku” idei (zabrakło Żydów, prawosławnych i protestantów; „na niwie” religijnej Kościół po raz pierwszy od setek lat miał właściwie monopol). Nie był, bo dla większości jego wiernych PRL okazał się całkiem atrakcyjną ofertą; szczególnie po śmierci Stalina, kiedy to system zdecydowanie złagodniał i można było z nim kolaborować nie narażając się na rozterki sumienia; zgodnie z zasadą: Panu Bogu świeczkę, a ludowej ojczyźnie ogarek.

Fakty pozostają nieubłagane: rachityczna opozycja demokratyczna to byli przede wszystkim ludzie w młodości związani z systemem („środowiskowo” i „rodzinnie”, jak np. Michnik, ideowo jak Kuroń-czerwony harcerz, czy instytucjonalnie jak Geremek-sekretarz POP PZPR w ambasadzie w Paryżu), często z żydowskich rodzin i to oni, a następnie KOR, nie umniejszając roli innych („Ruchu”, KPN, Ruchu Młodej Polski) byli zaczynem wolnej Polski.

Solidarności trudno jest przypisać jakiś jednolity charakter: nie była ona ani nacjonalistyczna, ani tylko katolicka; chyba bardziej: romantyczna i wolnościowa. Co nie stało w sprzeczności z tym, że w sierpniu 80′ na bramie Stoczni Gdańskiej zawisła reprodukcja Matki Boskiej Częstochowskiej, a przewodniczący Solidarności taką samą ikonę nosił w klapie marynarki. Jedno nie ulega wątpliwości: Solidarność, choć narodziła się bez poparcia Kościoła, na pewno ów Kościół wzmocniła.

Tak samo jak siłowe rozwiązanie Jaruzelskiego, który był gotowy na rozlew krwi, ale starał się do niego nie dopuścić i dlatego bardzo potrzebował Kościoła, jako tej instytucji, która miała realny wpływ na zachowanie milionów Polaków. Zamiast procesji, na wzór tych, które organizowano przed powstaniem styczniowym, był więc 13 grudnia 81′ skuteczny apel prymasa Glempa o spokój. Dzięki Bogu, romantyczną tradycję wyparł ćwiczony od setek lat pragmatyzm. I za to Kościołowi powinniśmy być wszyscy wdzięczni.

Ksiądz Popiełuszko i jemu podobni, byli w Kościele zdecydowaną mniejszością; z czego dyktator Jaruzelski doskonale zdawał sobie sprawę i to dlatego mógł sobie pozwolić na relatywnie uczciwy proces zbrodniarzy. Ani hierarchowie Kościoła, ani władza ludowa, nie byli chętni do konfrontacji.

I w takim stanie rzeczy Kościół dotrwał do wolnej Polski, która była owocem nie zrywu Solidarności i nie obecności Polaka w Watykanie (taką sekwencje wydarzeń serwuje się nam powszechnie w każdą rocznicę „wydarzeń” i „porozumień”), ale amerykańskiego programu gwiezdnych wojen i decyzji Gorbaczowa o reformowaniu komunizmu (niereformowalnego). A w Polsce, jeżeli już coś zdecydowało, to w pierwszym rzędzie gospodarcza katastrofa, z której komuniści nie chcieli i nie potrafili wyjść sami.

Co nie znaczy oczywiście, że wysiłek opozycji antykomunistycznej poszedł na marne; ważne jest tylko przywrócenie proporcji i odczarowanie mitu, tak potrzebnego w III RP do odcinania kuponów zarówno przez Kościół, opozycjonistów PRL, czy wreszcie ludzi „tamtej władzy”, którzy zdecydowali się usiąść do „okrągłego stołu” (wszystkim im Rzeczpospolita odpłaciła z nawiązką).

[L6] Divide et impera

Mało kto z opozycjonistów w PRL-u nie zastanawiał się, jak będą wyglądały relacje państwa i Kościoła w wolnej Polsce. Kościół więc zachowywał się, jak zawsze, czyli wziął tyle władzy i przywilejów, na ile pozwoliło mu państwo. Religia w szkołach, konkordat, uczestnictwo w każdej państwowej uroczystości, odzyskany majątek, skuteczne lobowanie przeciwko edukacji seksualnej. Lista wymiernych „sukcesów” Kościoła jest oczywiście znacznie dłuższa.

I co to Kościołowi dało, poza wzmocnieniem materialnych podstaw działania instytucji? W porównaniu z PRL-em znacznie spadła frekwencja na mszach świętych. I wciąż spada. Kościół przegrywa coraz częściej z promocją w hipermarkecie.

Nie udało się również odtworzyć tak wpływowej jak przedwojenna endecja, formacji politycznej. Narodowy katolicyzm, którego serce bije dziś w Toruniu, jest stałym elementem polskiej polityki, ale nie jest dominujący nawet po prawej jej stronie. W wolnej Polsce żaden neoendek nawet raz nie był premierem, czy prezydentem (chyba, że Jarosława Kaczyńskiego uznamy za ostatecznie nawróconego na neoendeckość); za to najpopularniejszym prezydentem był ateista i były członek partii komunistycznej Aleksander Kwaśniewski, a jednym z najbardziej popularnych (byłych) premierów: protestant Jerzy Buzek.

Na rynku idei, który nie sprowadza się przecież do miałkiej programowo polskiej polityki, pojawiło się całe spektrum alternatywnych wobec katolicyzmu światopoglądów. Homoseksualiści antykościelni, feministki, ekolodzy, lewicowcy za młodzi by należeć do PZPR, liberałowie niekościelni, ateiści, rockendrollowcy nieparafialni, fani „filozofii Wschodu”, a najliczniej po prostu Polacy, którzy niespecjalnie mocno chcą się identyfikować na przykład z nauczaniem Kościoła o seksualności, często obojętni wobec jakiejkolwiek religii (nigdy w historii Polski nie było tylu, co obecnie agnostyków), wszyscy oni są faktycznie poza Kościołem.

Choć w III RP zabrakło Żydów, Rusinów, Litwinów, to i tak polskość wygrała z „nowoczesnym Polakiem”. Nie to, żeby „prawdziwych Polaków” nie było; Stalin i Hitler spełnili za dużo endeckich życzeń.[L7]

Ale Polska nie jest dziś katolicka.

Polska jest mniej więcej taka jak zawsze: piastowsko-jagiellońsko-republikańska; choć zatwardziałym antyklerykałom i hordom ojca dyrektora wydaje się, że jest inaczej.

A co na to hierarchowie Kościoła?

Nic; jak było od tysiąca lat, wydają czasem niejasne pomruki o zagrożeniach płynących z „laicyzacji”, obruszają się, gdy oskarża się Kościół o indyferentyzm wobec Zagłady. Zajęli się tym, co najlepiej potrafią: czyli dbałością o materialne podstawy trwania instytucji. „Możecie w kozła wierzyć, byleście dziesięcinę płacili” – mawiał podobno arcybiskup Trąba w XV wieku. Od tamtego czasu nie zmieniło się wiele.

Szkoda, bo Kościół mógłby spróbować wypełnić zadanie powierzone mu przez Jezusa z Nazaretu: mógłby pomóc Polakom być lepszymi ludźmi. A zrobi to tylko wtedy, kiedy państwo go przymusi; oddzielając „cesarskie” od „boskiego”, zgodnie z nakazem Pisma Świętego i dobrą polską tradycją, która nigdy nie pozwoliła, by polskość była tożsama z katolicyzmem.

Amen

Liberale! Obyś swe dzieci uczył! :)

Do ruchu liberalnego w Polsce świetnie pasuje powiedzenia: koń jaki jest, każdy widzi. Ten wierzchowiec akurat kuleje. Nie ma na szczęście połamanych nóg, ale bardzo mocno utyka. Jeśli nie chcemy, żeby trafił on na rzeź trzeba działać. Ale nie może to być działanie raptowne, pospieszne, nieprzemyślane czy też kalkulowane na osiągnięcie niesamowitych efektów w krótkim czasie. My – liberałowie – musimy podjąć działania, które pozwolą zbudować mocną podstawę, na której będzie można budować bez przeszkód nowe inicjatywy polityczne. Trzeba jednak od czegoś zacząć, a najlepiej zaczyna się od podstaw. I należy pamiętać, że plony z tego, co zasiejemy dziś, będziemy mogli zbierać za lat kilka czy też kilkanaście. Jednak proszę się nie zrażać. Wbrew pozorom Polskę na to stać.

Alternatywy 6

Gdy naczelny „Liberté!” zaproponował roboczy temat XIX numeru Liberté! „Jak liberałowie w Polsce mogą być skuteczni?” podał też sześć alternatywnych sposobów osiągania wspomnianej skuteczności:

  1. Założenie nowej partii politycznej.
  2. Wstępowanie do PO i zmienianie jej od środka.
  3. Założenie koalicji obywatelskiej naciskającej od zewnątrz na rząd i PO.
  4. Prowadzenie działalności wydawniczo – oświatowej, organizowanie debat, obecność w mediach.
  5. Stworzenie współpracującego z PO NGOsa niewtrącającego się do polityki.
  6. Długi marsz.

Rozprawię się z nimi wszystkimi, ale nie po kolei. Na wstępie do razu odrzucam alternatywę numer 2, ponieważ po prostu nie widzę możliwości jakiejkolwiek zmiany wewnątrz Platformy. Konserwatywno – liberalna, a właściwie co raz bardziej konserwatywna formuła PO wydaje się przynosić tej partii korzyści, więc jaki miałaby ona interes w zwrocie w liberalnym kierunku? Rozwiązanie numer 3 owszem jest kuszące, ale obawiam się, że z tych samych względów co poprzednie wyjście nie ma ono większych szans na powodzenie. Alternatywa 5. jest już realizowana przez różne stowarzyszenia, np. Projekt: Polska!. Ta forma działania jest jak najbardziej słuszna, ale w moim odczuciu niewystarczająca.

Zostały jeszcze trzy alternatywy: 1, 4 i 6. Według mnie, żeby można było w ogóle myśleć o wprowadzaniu w życie pierwszej alternatywy trzeba najpierw zrealizować alternatywy czwartą i szóstą, które są dla mnie tożsame. Uważam, że przed założeniem partii politycznej najpierw trzeba sobie „wychować” jej wyborców. Edukacyjno – publicystyczna praca u podstaw prowadzona w długiej perspektywie czasowej pozwoli na zbudowanie solidnego fundamentu nowej partii i zapewni jej na wstępie nie kilku-, lecz kilkunastoprocentowe poparcie. I nie będzie wtedy ważne czy takie ugrupowania będzie zakładał kontrowersyjny poseł z Lublina czy też ktokolwiek inny. Musi to być proces rozciągnięty w czasie, ponieważ chodzi o zmianę pokoleniową, dogłębną, o zmianę sposobu myślenia. Celem liberałów powinno być nie tyle przekonywanie do siebie wyborców, co przekonywanie ludzi do konkretnych ideałów. Nie chodzi mi o PR, tylko o edukację i uświadamianie, a jeśli chce się być w tym działaniu skutecznym trzeba poświęcić dużo czasu i cierpliwości. Powinno nam zależeć na celach naszego działania samych w sobie, ale także, jakości i trwałości efektów jakie uda nam się osiągnąć.

Jak działać?

„Praca, praca i jeszcze raz praca u podstaw!” Tak powinno brzmieć motto każdego liberała w Polsce. Trzeba zakasać rękawy i wziąć się do mozolnej, żmudnej a nawet niewdzięcznej roboty polegającej na przekazywaniu i opisywaniu otaczającym nam ludziom ideałów liberalizmu. Oto lista moich 10 postulatów pod roboczym tytułem „Jak działać?”:

1. Poprzez publicystykę musimy pokazywać jak wolność w Polsce i na świecie może być zagrożona oraz jak o nią walczyć.

2. Poprzez spokojne, wręcz stoickie, wyłuszczanie swoich racji musimy pokazywać, że trzeba szanować innych, akceptować ich, a gdy zajdzie taka potrzeba wspierać.

3. Poprzez nieustanne monitorowanie działań rządzących, ostrzegać przed czczym populizmem oraz nieodpowiedzialną polityką gospodarczą, ekologiczną czy obyczajową.

4. Poprzez działanie np. w NGOsach czy lokalnym samorządzie (radzie miasta, gminy, dzielnicy), musimy wspierać budowę prawdziwie obywatelskiego społeczeństwa.

5. Poprzez obieranie nauczycielskiej ścieżki zawodowej, musimy stać na straży laicyzacji szkolnictwa i nieupolitycznionego nauczania w szkołach publicznych.

6. Poprzez prowadzenie blogów, miniblogów, dzienników, poprzez konta na portalach społecznościowych otwarcie mówić o tym co nam się podoba, a co nie, żeby „siać” intelektualny ferment wśród znajomych i tych nieznajomych, żeby zmuszać ich do myślenia.

7. Poprzez wychowywanie naszych dzieci w duchu poszanowania wolności innych i nieroszczeniowej postawy wobec otoczenia, twórzmy podstawy społeczeństwa, które będzie otwarte oraz odpowiedzialne.

8. Poprzez pracę akademicką musimy diagnozować największe bolączki Polaków i Europejczyków oraz szukać rozwiązań pozwalających te bolączki zniwelować lub zwalczyć.

9. Poprzez dawanie osobistego przykładu pokazujmy innym, że można coś w tym kraju zmieniać, że można budować ruch liberalny poza partiami, że taki ruch nieskażony praktykami rodem z dzisiejszych ugrupowań politycznych może przerodzić się (ale nie musi) w nowoczesną, prorozwojową platformę polityczną.

10. Poprzez wydawanie książek o wybitnych postaciach ruchu liberalnego w Polsce i na świecie musimy pokazywać jakie są nasze korzenie, jakie są nasze autorytety, poprzez wydawanie książek o charakterze popularnonaukowym musimy objaśniać ludziom „liberalny świat”.

Trzeba nam być aktywnymi na poziomie pozarządowym i pozapartyjnym (póki co), żeby móc zachować niezależność osadów i wolność działania. Musimy wystrzegać się instytucjonalizacji polegającej na upartyjnieniu ruchu, jaki być może zacznie w przyszłości się tworzyć wokół Liberté!. Noszenie teczek za politykami nie ma nic wspólnego z obroną liberalnych ideałów. Bycie naciskanymi przez polityków nie ma nic wspólnego z intelektualnym fermentem. Wspierając samorządność i samoorganizację oraz pozytywistyczna pracę oświatową możemy skutecznie rozbudowywać bazę ruchu liberalnego. Może użyta przez mnie terminologia nazbyt pachnie idealizmem, lecz dobrze oddaje pewną ideę – gdy sami weźmiemy sprawy w swoje ręce, gdy nie pozwolimy partiom i partyjkom dyktować nam co mamy myśleć i jak działać, gdy będziemy objaśniać ludziom o co walczymy, czego bronimy, wtedy okaże się, że prawdziwie liberalny kandydat w wyborach na prezydenta Rzeczpospolitej nie zdobędzie 1,44% głosów, lecz 30 czy 40%, a w polskim systemie partyjnym znajdzie się miejsce dla centrowej partii liberalnej.

W poszukiwaniu liberalnego złotego Graala :)

Po raz pierwszy od lat pojawiają się w Polsce warunki do stworzenia liberalnej inicjatywy politycznej. Czy podaż spotka się z popytem i komu uda się wejść na zdominowany przez PO-PiSowy oligopol partyjny rynek?

Polityczna reprezentacja. W postaci stabilnej, ideowej partii. Oto „złoty Graal”, który nadal wymyka się polskim liberałom o integralnie, a nie wybiórczo liberalnych poglądach. Adherenci „szczerbatego liberalizmu” odnajdują się na scenie politycznej nie najgorzej. Lokują oni swoje polityczne sympatie w okolicach lewicy i centrolewicy, jeśli reprezentują opcję obyczajowego progresywizmu łączoną z wiarą w socjalne zaangażowanie państwa, lub bez większych oporów wspierają PO, jeśli z kolei – odwrotnie – skłonni są połączyć prorynkowe credo z tradycjonalizmem konserwatywnym. Tymczasem integralny liberał, a więc człowiek o równocześnie wolnorynkowym spojrzeniu na problemy ekonomiczne i progresywnych zapatrywaniach na stosunki społeczne, zmuszony jest błąkać się na pustyni w centrum sceny i stale wybierać „mniejsze zło”. Różne motywacje przy tym nim w historii III RP, a szczególnie w ostatniej dekadzie, kierowały i kierują. Ostatnio głos jego był zwykle produktem powszechnie sianego strachu przed Kaczyńskimi.

Na dłuższą metę jednak sytuacja taka nie może być uznana przez tych wyborców za zadowalającą, a 3 lata rządów partii, którą z braku lepszej alternatywy poparli, są w swoim bilansie dalekie od tego, aby stać się dla nich źródłem satysfakcji. PO zawiodła liberałów w polskim społeczeństwie pod każdym względem. Nie jest niespodzianką negatywna ocena bilansu rządu Donalda Tuska z punktu widzenia obyczajowego liberalizmu, ponieważ od początku mieliśmy świadomość konserwatywnego charakteru tej ekipy. Niemoc w sprawie in vitro wywołana strachem przed reakcją kościoła, a szczególnie ostatnie homofobiczne występy minister Elżbiety Radziszewskiej stanowią krótkie podsumowanie tej polityki od strony liberalnych oczekiwań. Jednak już klęska w zakresie polityki gospodarczej była zupełnie nieoczekiwana. W ciągu kadencji rządów rzekomo prorynkowej partii koszt obsługi polskiego długu publicznego ma wzrosnąć o ponad 1/3, nie zostały podjęte żadne środki, aby przeciwdziałać dalszemu narastaniu długu w średniej i długiej perspektywie czasowej (poza reformą „pomostówek” wymuszoną upływającym terminem obowiązywania poprzedniej regulacji prawnej), nieomal zakwestionowana została reforma emerytalna z czasów AWS-UW, zaś nacjonalizm antyprywatyzacyjny i molochowy etatyzm poprzedniej ekipy został ni stąd, ni zowąd wpisany na sztandary PO. W roku 2007 łatwo było zrozumieć głos polskich liberałów oddany na PO. Dwa lata rządów obozu IV RP były oczywistą i silną motywacją. W roku 2011 coś z tego jeszcze zostanie i prawdopodobny brak alternatywy uczyni z tych wyborów nieco wyblakłą kalkę tamtych. W roku 2015 jednak z tej motywacji nie pozostanie już nic. Najpóźniej wtedy liberałowie powinni odnaleźć swojego „Graala”.

Polityczne podaż i popyt

Jeśli w społeczeństwie istnieje dosyć liczna grupa o wyodrębniających ją poglądach politycznych, to wkrótce na jej potrzeby wyrasta partia, zgodna z jej podstawowymi oczekiwaniami. Tak jak na rynku podaż odpowiada na popyt. Przy czym w przypadku inicjatyw udanych impuls wychodzi od strony popytu, nie podaży. To różni rynek polityczny od wielu gałęzi rynku komercyjnego, gdzie udane kampanie powodują sztuczne kreowanie potrzeb, a więc i popytu pod podaż wymyślonego przez daną firmę produktu. Rzadko kiedy takie zjawisko objawia się w polityce, a jeśli już, to generuje partyjne efemerydy, a więc partie na 3-7 lat, a nie na 30-70. Być może z tego powodu nieudane okazały się dwie ostatnie próby przedstawienia nowych ofert politycznych w centrum sceny, w latach 2005 i 2009. Odgórne inicjatywy, stanowiące polityczną podaż i usiłujące wygenerować dla siebie popyt za pomocą znanych twarzy pod świeżym lub zrecyclingowanym szyldem nie natrafiły na wystarczający odzew i nie wykrzesały dość entuzjazmu, pomimo iż obie były wartościowe i jakościowo ulepszyłyby partyjny krajobraz Polski. Lekcja z tych niepowodzeń jest taka, że popyt musi poprzedzić podaż. To zaś oznacza potrzebę cierpliwości, bacznego obserwowania ewolucji poglądów społecznych i zmian w poparciu aktualnych partii parlamentarnych, w szczególności partii rządzącej.

Właśnie po stronie popytu w ostatnich tygodniach obserwujemy nowe zjawiska. Blisko pół roku po katastrofie smoleńskiej do głosu w głównym nurcie publicznej debaty dochodzą wątki do tej pory w najlepszym razie funkcjonujące okazjonalnie na jej marginesie. Skandal wywołany uczynieniem z krzyża substytutu pomnika ofiar katastrofy lotniczej objawił duży potencjał i gotowość znaczącej części społeczeństwa do politycznego wystąpienia o charakterze antykonserwatywnym, antynacjonalistycznym i antyzaściankowym. Doszło do kompromitacji hierarchów kościoła katolickiego, który zapłacił wysoką cenę z własnej wiarygodności za krótkowzroczną strategię politycznego zaangażowania się w kampanię wyborczą po stronie jednego z kandydatów na prezydenta. Zaufanie do instytucji kościelnych spadło. Pojawiło się znaczące pole dla aktywności liberalizmu etyczno-obyczajowego. Jeśli porównamy obecny stan debaty na „gorące” i „kontrowersyjne” tematy związane z tą dziedziną z jego stanem sprzed 5-6 lat, to z łatwością zauważymy daleko idące zmiany. W połowie ubiegającego dziesięciolecia było w Polsce możliwe, aby działacze partii współrządzącej krajem publicznie głosili hasła homofobiczne, antysemickie i szowinistyczne, a nawet brali udział w fizycznych aktach agresji na demonstracje mniejszości seksualnych, nie prowokując przy tym przeciwko sobie zdecydowanej negatywnej reakcji większości społeczeństwa, a raczej najnormalniej w świecie pozostając na salonach władzy. Poza przyjętą normą nie było publiczne przyznawanie się do nienawiści wobec różnych mniejszościowych grup, a opowiadanie się po stronie tolerancji, co dobitnie pokazał kazus publikacji w Polsce podręcznika Rady Europy na ten temat. Kilka lat później zjawiska te zostały wyeliminowane poza główny nurt życia publicznego, ale ton debaty był nadal jaskrawo konserwatywny. Dziś, w rezultacie zaognienia problematyki dotyczącej miejsca kościoła w życiu politycznym kraju (a z tym wiąże się w zasadzie każdy postulat z katalogu obyczajowego liberalizmu, ponieważ kościół jest najpotężniejszym strażnikiem tradycyjnego modelu myślenia o stosunkach społecznych, a zatem głównym oponentem liberalizmu), druga strona sporu dostrzega swoją siłę.

Koniec „papki”

Przez wiele lat nawet zadeklarowani mocno po stronie liberalizmu politycy polskiego centrum, w dużej części wywodzący się ze środowisk Unii Wolności, ulegali w ostatecznym rozrachunku tendencji do tabuizowania postulatów liberalizmu obyczajowego w partyjnych programach i retoryce. Istniała silna obawa, iż ponadprzeciętnie (w skali Europy) zaangażowane w praktyki religijne społeczeństwo polskie zareaguje na nie radykalnie źle i spowoduje to klęskę całej politycznej inicjatywy w centrum. Preferowano dlatego ograniczyć się do zakulisowego potwierdzania własnego progresywizmu etycznego i sugerowania, że na tego rodzaju program przyjdzie czas w bardziej odległej przyszłości. Zresztą, podobne podejście okazała nawet także lewica SLD w okresie swoich rządów w latach 2001-2004. Obok, nie do końca nieuzasadnionych, obaw o utratę części potencjalnych wyborców, inicjatywy liberalne ulegały także pokusie poszukiwania drogi do maksymalizacji swojego wyniku poprzez sięganie po typową dla wielkich partii ludowych (do których w Polsce jednak nigdy nie mogłyby one przynależeć) strategię „catch-all„. Pragnienie przypodobania się niemal wszystkim wyborcom, z wyjątkiem irracjonalnych ekstremistów z obu stron spektrum, powodowało naturalnie deideologizację programów partyjnych. Jasne idee zastępowała bliżej nieokreślona „papka” składająca się z w dużej części z całkowitych, „propaństwowych” truizmów, pod którymi mógłby się podpisać przynajmniej co drugi wyborca. Podczas gdy takie podejście było jak najbardziej uzasadnione na etapie lat 1989-1991 (truizmy z dziś nie były truizmami wtedy), a może i 1997, to jednak stopniowo traciło ono sens w latach po wyborach 2001. „Papka” ostała się jednak, jako przyzwyczajenie i bezpieczniejsza droga, obarczona mniejszym ryzykiem politycznym. Szła także w parze z tabuizowaniem trudnych postulatów. Stosowanie tej metody nie przyniosło sukcesu żadnej inicjatywie politycznej w centrum i w ogóle żadnej innej od czasów PO w 2001 roku.

Im częściej, im więcej razy dany postulat jest jednak stawiany w mainstreamie debaty publicznej, w mających sporo widzów mediach, tym słabsze przesłanki dla obaw i tabuizowania. Opinia publiczna być może w pierwszym odruchu reaguje szokiem i gniewem, ale wraz ze stopniowym otrzaskaniem się ze stale przewijającymi się poglądami, oswaja się z nimi. Ryzyko utraty poparcia i pogrzebania partii politycznej, związane ze zgłaszaniem tych postulatów, szybko maleje. Staje się tak nawet jeśli postulat ów nie cieszy się poparciem większości wyborców, ale jednak znaczącej liczebnie mniejszości. Przede wszystkim przestaje razić, przez co nawet część nie zgadzających się nań wyborców, ale popierających inne elementy programu, staje się skłonna udzielić poparcia pomimo niego. Już w zeszłym roku dało się zauważyć w debacie publicznej w Polsce mniejszą siłę i liczbę reakcji w rodzaju „świętego oburzenia” na, uważane onegdaj za ekstremistyczne, liberalne postulaty obyczajowe. Dużo wskazuje na to, że sprzeciw większości społeczeństwa przeciwko politycznemu zaangażowaniu kleru w kampanię prezydencką i nachalnym próbom delaicyzacji życia publicznego przeistacza się w większą przychylność części spośród tej większości wobec zgłaszania haseł liberalnych obyczajowo w głównym nurcie polityki. Oczywiście na to uwagę zwraca Janusz Palikot.

Pakiet Palikota

Niezależnie od tego, jak się ocenia ostatnie inicjatywy lubelskiego posła PO i czy ma się zaufanie do szczerości jego zamiarów polegających albo na założeniu centrolewicowej partii obyczajowo liberalnej, a w kwestiach ekonomicznych przynajmniej niesocjalistycznej, albo na przesunięciu PO w lewo, pewne jest jedno. Wykorzystanie przez medialnego polityka ostatnich wydarzeń w naszym życiu społecznym, na Krakowskim Przedmieściu, dla celów wprowadzenia do powszechnej debaty jaskrawo liberalnych tematów etyczno-obyczajowych zdejmuje z nich odium tabu, które paraliżowało dotąd wielu polskich polityków liberalnego centrum. Nie me już powodów do obaw, że odważne wystąpienie z tego rodzaju programem stanie się powodem politycznego ostracyzmu i skazania na banicję. Palikot mówi o sobie, że jako pierwszy wyczuł przemiany światopoglądowe w polskim społeczeństwie. Odnalazł popyt i wziął się za generowanie dlań podaży. Jest to dyskusyjne. Inna rzecz jest jednak na pewno jego zasługą. Był pierwszym spoza lewego skrzydła SLD i innych lewackich grupek, który tak jasno i odważnie sformułował cały szereg liberalnych obyczajowo postulatów i zażądał do swojej umiarkowanie konserwatywnej partii ich realizacji pod groźbą rozłamu. Zdobył się na odwagę, której zabrakło w centrum, w latach 2005 i 2009. Powiedział o pełnej legalizacji związków partnerskich, a nie o „przysposobieniu osoby bliskiej, z czego mogą korzystać np. dwie staruszki, żyjące w jednym mieszkaniu”. Zaryzykował i nie został zlinczowany. Mniejszość, ale niemała mniejszość, popiera wszystkie jego postulaty, zaś niektóre cieszą się poparciem wyraźnej większości (i te być może nawet poprą „czytelnicy słupków” z aktualnego rządu).

Janusz Palikot jak na tacy podaje nam cały plik postulatów, które siłą rzeczy powinny znaleźć się w liberalnym programie. Legalne in vitro ograniczone tylko względami medycznymi, liberalizacja ustawy o przerywaniu ciąży, testament życia, związki partnerskie w tym homoseksualne, wycofanie religii ze szkół, zapewnienie lekcji etyki, rozliczenie nieprawidłowości w Komisji Majątkowej, rezygnacja w sądzenia ludzi w procesach karnych za słowo, w tym wykreślenie paragrafu o obrazie „uczuć religijnych” i głowy państwa, parytet (przy czym ten ostatni postulat trudno uznać za liberalny). Według badań społecznych dla „Newsweeka” tylko w kwestii związków partnerskich przeciwko Palikotowi jest wyraźna większość wyborców.

Tak więc wygląda „pakiet Palikota”, połowa tego, co może wkrótce konstytuować ugrupowanie liberalne w Polsce. Z samym Palikotem jest ten problem, że znajduje się on w czołówce polityków budzących nieufność, Nic dziwnego skoro wywołuje skrajne emocje. Jednak od jego osoby można ewentualnie abstrahować. Słuszna jest jego teza, że dziś w Polsce, inaczej aniżeli 5 lat temu, „domieszka konserwatyzmu” nie jest już potrzebna do politycznego sukcesu. Jak najbardziej zgodzić się z nim należy, gdy prognozuje, że PO nie będzie w stanie spełnić choćby znikomej części postulatów z jego pakietu. W końcu zaś, koniecznie trzeba poprzeć go, gdy mówi, że w polityce należy być, aby coś zmieniać, a nie po to aby trwać i zdobywać bez celu mandaty. I robić to wszystko według zasady „byle jak – byle z kim – byle po co”.

Koniec wiary naiwnej

Czas upływający od katastrofy sprzyja nie tylko krystalizacji i „udomowieniu” liberalizmu obyczajowego. W miarę jak stygną emocję i zmniejszać się będzie dawka irracjonalizmu w debacie publicznej, do głosu silnie powróci liberalizm ekonomiczny. Już to się dzieje. Podczas gdy w zeszłym roku panowała jeszcze naiwna wiara w reformatorską gotowość PO i obowiązywała doktryna, zgodnie z którą rząd czeka z projektami reform na wygaśnięcie wszystkowetującej prezydentury, tak tej jesieni obszar debaty publicznej uczęszczanej przez ekonomicznych ekspertów zostaje zdominowany przez furię. Wbrew nadziejom i oczekiwaniom, pod koniec kadencji, w warunkach braku groźby weta dla rządowych przedłożeń, okazuje się, że PO i jej rząd nie są liberalne w zakresie ekonomicznym.

Nie o sam brak reform tu już chodzi. Wraz z rozwinięciem aktywności medialnej przez głównego doradcę gospodarczego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, stało się jasne, że w poglądach jego, a być może i kluczowych elementów całego politycznego środowiska, zaszła poważna zmiana. Rada Gospodarcza przy premierze stoi dziś na stanowisku potrzeby etatyzacji i wzmożonej regulacji kilku kluczowych branż polskiej gospodarki. Celem jest budowa w tych branżach wielkich koncernów, które będą spełniać dwa główne warunki. Będą państwowe, a przynajmniej będą kontrolowane przez polski kapitał. Jedno z drugim się oczywiście ściśle wiąże. Ponieważ jest rzeczą trudną, aby zorganizować przejęcie wielkich, drogich molochów przez polski kapitał prywatny, pozostaje wzięcie go pod skrzydła przez taką czy inną spółkę skarbu państwa. To prosta droga do etatyzacji. Ilustracją tego jest ćwiczenie z regulowania gospodarki i kreowania wydarzeń na rynku, przeprowadzone niedawno przez ekspertów wspomnianej Rady. Gdy stało się jasne, że irlandzki bank AIB będzie musiał sprzedać BZ WBK, podjęli oni próbę zorganizowania przejęcia go przez polskiego właściciela. Należy sobie uświadomić, co to znaczy. Ciało polityczne, instytucja władcza, nie tylko postanowiła zaingerować w gospodarkę, ale wręcz wykreować podmiot, który miałby zostać skłoniony do realizacji wskazanej przez nią, ważnej transakcji. Dlatego próbowano zainspirować utworzenie konsorcjum z polskich towarzystw emerytalnych, które jednak nie powstało, ponieważ towarzystwa te są wobec siebie konkurentami i nie mogą podejmować wspólnych inwestycji. W zamian za to rząd postanowił więc promować przejęcie WBK przez państwowy PKO BP. Produktem tej samej logiki jest „prywatyzacja” Energi poprzez zakupienie jej przez PGE.

Tego rodzaju polityka gospodarcza jest przejawem praktycznego zastosowania konserwatyzmu. Opowiada się on za mechanizmami wolnego rynku, ale nie występuje przeciwko interwencjom rządu, gdy te służą gospodarczym „interesom narodowym”. Europejski ekonomiczny konserwatyzm nie ma także nic przeciwko własności państwowej wielkich graczy w branżach uznawanych za strategiczne. Na takie, do złudzenia przypominające retorykę PiS, pozycje przeszła więc PO zainspirowana myślą JKB. Z punktu widzenia liberałów to z jednej strony zawód, a z drugiej dobra wiadomość. Za sprawą powszechnego przekonania o ekonomicznie liberalnym charakterze partii Tuska powstanie alternatywnej wobec niej inicjatywy liberalnej było znacząco utrudnione. W czasach gdy Jacek Żakowski chwali politykę gospodarczą rządu przekonanie to musi kruszeć. Podczas gdy przedstawienie mocnego liberalnego programu obyczajowego zostaje odblokowane dzięki detabuizacji Palikota, sięgnięcie po jaskrawo neoliberalny program staje się łatwiejsze, gdy PO demonstracyjnie opuszcza pozycje liberalizmu ekonomicznego.

Pakiet Rybińskiego

W tym obszarze jest dość dużo osób, które formułują liberalny program, opozycyjny wobec polityki rządu. Oczywiście znaczącą rolę w debacie odgrywa Leszek Balcerowicz i jego eksperci z Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR). Jednak w ostatnich tygodniach pakiet liberalnych postulatów gospodarczych coraz silniej kojarzy się z nazwiskiem Krzysztofa Rybińskiego. Podczas gdy Balcerowicz wskazuje na negatywne aspekty rezygnacji z prywatyzacji i kierowania się nacjonalistycznym etatyzmem w ekonomii, Rybiński podkreśla całkowitą niezdolność aktualnego rządu do długofalowej oceny sytuacji, przede wszystkim w finansach państwa. Mówi o kosztach zadłużenia, chronicznej niezdolności do reform, zgubnej filozofii „życia tu i teraz”. Podaje liberałom w centrum, na drugiej tacy, pakiet postulatów: podniesienie i zrównanie wieku emerytalnego, usunięcie farmerów z KRUS, likwidacja przywilejów emerytalnych i składkowych, przegląd wydatków na cele socjalne, powstrzymanie ustawodawczej biegunki oraz rozrostu liczby urzędniczych etatów, przeciwdziałanie w realny sposób narastającemu problemowi demograficznemu.

Czas wejść na rynek?

Rybiński oczekuje partii zdolnej do gospodarczej, instytucjonalnej i infrastrukturalnej modernizacji Polski, Palikot chce partii modernizacji stosunków społecznych. Oba ich pakiety mają wspólną cechę: są niesłychanie ambitnymi i trudnymi planami reform. Skoro trudnymi, to oczywiście można zasugerować, że wprowadzenie ich do programu partii tejże zaszkodzi. W istocie, gdyby partia taka chciał walczyć o poparcie rzędu 50%. Jednak rzecz w tym, że w Polsce jest dziś prawdopodobnie liczna mniejszość, która takiego podejścia do problemów kraju oczekuje i to jej oczekiwań nie spełnia, ani w zakresie pakietu Palikota, ani w zakresie pakietu Rybińskiego, żadna z czterech partii sejmowego oligopolu. Ani PO, ani tym bardziej żadna z pozostałych. To dla nich miałaby to być partia.

Palikot i Rybiński są przekonani, że istnieje popyt na ich pakiety. Jeśli tak jest, to jest to równoznaczne ze stwierdzeniem, że istnieje zapotrzebowanie na partię liberalną. To zapotrzebowanie właśnie, które ostatnio często, szczególnie w latach 2005 i 2009, było niemalże zaklinane, ale się nie objawiło. Albo dlatego, że go nie było w warunkach traumy po śmierci Jana Pawła II i katastrofie smoleńskiej, albo dlatego, że nie potrafiono na nie odpowiedzieć w sposób przekonujący. Teraz zaś jest być może tak, że jest zapotrzebowanie, jest popyt, ale nie ma komu jeszcze wygenerować podaży.

Pozostaje jedno istotne pytanie, równoznaczne z jednym „ale”. Na ile zwolennicy pakietu Palikota i zwolennicy pakiety Rybińskiego są zbiorami nakładającymi się na siebie? Potencjałem partii łączącej oba pakiety w swoim programie nie będzie bowiem suma całych tych dwu zbiorów. Praktyka polityczna wielu krajów pokazuje, że istnieje duża grupa prorynkowych konserwatystów, jak i progresywnych socjalistów. Ich jeden z pakietów by przyciągał, lecz drugi od partii takiej odpychał. Tym niemniej, jeśli myśli się o budowie partii na całe dekady, to powinna ona dysponować całościowym światopoglądem, nie zachowywać milczenia w żadnym z ważnych obszarów. Dlatego pytanie o kompatybilność obu pakietów, które leżą przed nami jak na tacy, stoi teraz w centrum zainteresowania środowisk liberalnego centrum w Polsce. Od odpowiedzi na nie zależy najbliższa przyszłość. Potencjalni zwolennicy partii to osoby aprobujące oba pakiety plus gorący zwolennicy jednego z nich o neutralnej postawie wobec drugiego. Jak duży jest to odsetek głosujących w tym kraju ludzi?

O opodatkowaniu Kościoła :)

Tym co wydaje się być rzeczywistym problemem są nieuzasadnione zwolnienia od opodatkowania w przypadku korzystania z poszczególnych nieruchomości. Pod tym względem należy zrównać kościoły i związki wyznaniowe z innymi podmiotami prawnymi.

W ostatnich dniach na portalu społecznościowym Facebook rosnącej popularności nabiera grupa nawołująca do „opodatkowania Polskiego Kościoła”. Abstrahując od nieprecyzyjności tego określenia (w Polsce działa kilka Kościołów chrześcijańskich, z których wiele ma czysto „polską” strukturę). Do głównych postulatów tej grupy należy „zapoczątkowanie ruchu na rzecz laicyzacji państwa”. „Koniec ze świętymi krowami” – tak brzmi jej hasło. Chodzi oczywiście o sposób opodatkowania Kościoła katolickiego (zarówno tego głównego, jak i mniejszych wspólnot grecko- i ormiańsko-katolickich, bowiem wszystkie Kościoły katolickie są w istocie częścią jednej całości). Czy jednak w istocie Kościół katolicki jest w kwestii opodatkowania uprzywilejowany tak mocno, jak sugerują autorzy internetowej kampanii?

Przede wszystkim należy rozwiać jeden z mitów, jaki może uznać za prawdę osoba słabiej zorientowana w sytuacji. Mianowicie, zarówno księża, jak i kościoły (z tym największym włącznie) płacą podatki. Kolejnym mitem, który zdaje się być żywy wśród uczestników ruchu (wnioskując po wpisach na stronie), jest podstawa opodatkowania kościołów. Wiele osób sprawia wrażenie jakby sądzili, że przepisy w tym zakresie odnośnie Kościoła katolickiego znajdują się w konkordacie, dokumencie, który niezwykle trudno renegocjować. Jest to oczywista nieprawda, a szerzenie takiego stereotypu wynika albo z niewiedzy, albo ze złej woli. W samym konkordacie ani razu nie pada słowo „podatek” ani „opodatkowanie”. Jedynym w istocie kontrowersyjnym zapisem odnoszącym się do finansów jest nakaz finansowania uczelni katolickich z budżetu państwa. Podstawą opodatkowania wszystkich kościołów jest ustawa z 15 listopada 1992 roku. Pod tym względem wszystkie podmioty prawne, w tym Kościół katolicki, podlegają identycznym zasadom. W ustawie znajdują się zapisy dotyczące zwolnień od podatków. Kościoły są zwolnione z niegospodarczej działalności statutowej. Oznacza to, że proboszcz parafii nie musi się rozliczać z datków rzucanych „na tacę”. Nie jest to jednak żaden szczególny przywilej – stowarzyszenia są zwolnione z opodatkowania dobrowolnych składek członkowskich. Z prawnego punktu widzenia, pieniądze dane na tacę, włożone do tzedaki podczas szabatu czy w jakikolwiek inny sposób przekazane jakiejkolwiek wspólnocie religijnej to nic innego jak dobrowolne składki. Postulat ich opodatkowania nie jest żadnym „zrównywaniem” kościołów i związków wyznaniowych, a wprost przeciwnie – prowadzi do ich gorszego położenia względem innych osób prawnych. Kłóci się to w oczywisty sposób z zasadą państwa neutralnego światopoglądowo. Tak samo interwencją w neutralność światopoglądową byłoby nałożenie podatku za konserwację zabytkowych klasztorów i kościołów (ale także cerkwi, zborów, synagog, meczetów itp.) – w tym aspekcie konserwacja podlega takiego samemu zwolnieniu od podatku jak odrestaurowanie, przykładowo, starego pałacu. Kwestią dyskusyjną pozostaje zwolnienie od podatku działalności stricte religijnej, a więc: wynajmowania obiektów pod sprawowanie kultu religijnego, działalność oświatowo-wychowawcza i naukowa, i tym podobne aspekty działalności wspólnot. Nie udało mi się dotrzeć do informacji o zwalnianiu innych podmiotów z tego rodzaju działalności. Jeżeli nawet tego typu działalność jest opodatkowana, liberałowie powinni się zastanowić, czy jest to w porządku, i raczej zwolnić od podatku wszystkich, zamiast dokładać pod skrzydło fiskusa kolejną grupę.

Takie same zasady jak wszystkie inne podmioty obowiązują Kościół w przypadku podatku od towarów i usług, jak również w przypadku podatku akcyzowego.

Tym co wydaje się być rzeczywistym problemem są nieuzasadnione zwolnienia od opodatkowania w przypadku korzystania z poszczególnych nieruchomości. Pod tym względem należy zrównać kościoły i związki wyznaniowe z innymi podmiotami prawnymi.

Kolejną sprawą dyskusyjną są zwolnienia z cła w przypadku towarów przeznaczonych na działalność statutową kościołów i związków wyznaniowych. Najbardziej „luksusowymi” towarami jakie można przesyłać ze zwolnieniem od cła są „maszyny, urządzenia i materiały poligraficzne oraz papier”. Można dyskutować, czy jest to usprawiedliwione, jednak jako że sama zasada cła jest przejawem państwowego interwencjonizmu, korzystną w istocie wyłącznie dla rządowego budżetu, uważam tutaj – ponownie – za sprawę bardziej priorytetową likwidację kolejnych ceł aniżeli nakładanie nowych. Tym bardziej że towary najbardziej luksusowe, w tym samochody, cały czas pod cło podlegają (jest to istotne o tyle że teza o „darmowych maybachach” stanowi świetną inspirację dla kolejnych mitów).

Kolejna sprawa to opodatkowanie duchownych. Tutaj ciekawostka: mogą oni wybrać sposób swojego opodatkowania. Ogólnie rzecz biorąc, płacą podatek zryczałtowany, mogą jednak wybrać również opodatkowanie na ogólnych zasadach. Niesprawiedliwe? Niekoniecznie. Jeżeli osoba duchowna uzyskuje dochód ze stosunku pracy, wówczas nie ma wyboru – musi zapłacić „normalny” podatek dochodowy.

Ryczałt obliczany jest – w przypadku zwykłych duchownych – na podstawie wpłat od wiernych, takich jak datki na mszę i opłaty za odprawianie nabożeństw. Jak się więc okazuje, dochody te są opodatkowane w całkiem uczciwy sposób. Można dyskutować o nałożeniu na tego typu pracę „normalnego” podatku. Z punktu widzenia prawnego, udzielenie chrztu nie jest niczym innym jak działalność na podstawie umowy-zlecenie (chociaż taka umowa nie jest zawierana). Być może wprowadzenie tego typu umów jest dobrym pomysłem – tę kwestię, moim zdaniem, należy poddać pod debatę.

Podsumowując, sytuacja z opodatkowaniem Kościoła katolickiego i innych związków wyznaniowych nie wygląda tak źle, jak sugerują autorzy internetowej akcji. Jest parę zasad, odnośnie których można mieć wątpliwości, nie jest to jednak problem bardziej palący niż finansowe uprzywilejowanie grup takich, jak rolnicy, pracownicy służb mundurowych czy górnicy. Wbrew temu co sugerują niektórzy uczestnicy akcji, całość zasad odnośnie opodatkowania kościołów i związków wyznaniowych zawarta jest w ustawodawstwie cywilnym, podlegającym dużo łatwiejszym zmianom niż silnie zmitologizowany konkordat. Niektóre kwestie – jak opodatkowanie zryczałtowane, udogodnienia w korzystaniu z budynków czy dofinansowanie ze strony państwa – należy rozważyć, jednak bez zbędnych emocji. Racji nie mają zarówno zawzięci antyklerykałowie, dążący w istocie do nadania Kościołowi (temu jednemu najsilniejszemu, ale też wszystkim pozostałym) gorszego statusu prawnego poprzez opodatkowanie składek na tacę, z drugiej zaś strony, nie można się zgodzić ze stwierdzeniem, że wszystkie aspekty obecnego opodatkowania instytucji religijnych są w pełni uczciwe.

Dyskutujmy zatem. Ale przed dyskusją zapoznajmy się z faktami – choćby po to, aby uniknąć niepotrzebnej demagogii, którą już dzisiaj można dojrzeć na stronie o nazwie Opodatkować Polski Kościół.

Dane dotyczące obecnego stanu prawnego zaczerpnąłem ze strony Isidorus.net – autorowi analizy serdecznie dziękuję za zaprezentowanie faktów, coraz rzadsze zjawisko w dzisiejszej debacie publicznej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję