Krym – spojrzenie z Rosji :)

Mogę się mylić, ale sądząc z tego, co czytałem w zachodnich mediach, europejskich i amerykańskich, nie w pełni rozumiecie złożoność problemu krymskiego i obecne odczucia przeciętnego Rosjanina na ten temat.

Od redakcji: publikujemy tekst Dmitrija Karcjewa ponieważ uważamy, że to interesujący głos przedstawiający rosyjskie stanowisko w sprawie Krymu. Rosyjskie co nie znaczy, że kremlowskie. Karcjew brał udział w antywojennej manifestacji, ale przedstawia jednocześnie argumenty, które przemawiają za tym, że Rosja do interwencji na Krymie ma prawo. A jeśli powinna się od niej powstrzymać to z czysto pragmatycznych przyczyn. Tu odpowiedź Marcina Celińskiego, który tekst przetłumaczył na polski. 

Ostatnio napisał do mnie przyjaciel z dzieciństwa, mieszkający w Biełgorodzie. To miasto leżące jakieś pięćdziesiąt kilometrów od granicy z Ukrainą. Wychowywał się w miejscowości, która jest od Ukrainy jeszcze bliżej, w inteligenckiej rodzinie inżynierów, którzy w końcówce czasów sowieckich opuścili miasto, aby zająć się uprawą ziemi. Napisał mi, że wcześniej krytykował Putina, należał do tych niezadowolonych, a teraz po Krymie „znowu mu zaufał.” Prawnik, wykształcony…

Dla mnie, który następnego dnia po tym, jak Władimir Putin zwrócił się do izby wyższej parlamentu o zgodę na rozmieszczenie wojsk na Krymie, uczestniczył w nielegalnym wiecu antywojennym, nie była to przyjemna lektura. Przed chwilą ryzykowałem karę grzywny w wysokości dwustu euro i 15 dni w więzieniu. Podczas demonstracji powiedziałem, że Rosjanie nie kupią idei imperialnej, ludzie przez piętnaście lat zbyt przyzwyczaili się do chleba i masła. Teraz rozumiem, że było to stwierdzenie nieprzemyślane. Nawet wśród tych, którzy głosowali w wyborach na mera Moskwy Aleksieja Nawalnego, lidera antyputinowskiej opozycji, znaczna część wydaje się całkowicie wspierać działania Rosji na Krymie. Zbyt wielu Rosjan w tym uczestniczy, by nazwać to po prostu „uśpionym rozumem”. To zjawisko ma własną, wewnętrzną logikę.

Mogę się mylić, ale sądząc z tego, co czytałem w zachodnich mediach, europejskich i amerykańskich, nie w pełni rozumiecie złożoność problemu krymskiego i obecne odczucia przeciętnego Rosjanina na ten temat.

A map of what was called New Russia during the time of the Russian Empire. Only the parts of New Russia that are now in Ukraine are shown. Wikicommons
A map of what was called New Russia during the time of the Russian Empire. Only the parts of New Russia that are now in Ukraine are shown. Wikicommons.

Tu w Rosji wszyscy wiedzą, że Krym stał się częścią Ukrainy zaledwie sześćdziesiąt lat temu z inicjatywy Nikity Chruszczowa. Rozwiązanie to miało swoje racjonalne uzasadnienie, jak choćby  więzy ekonomicznie półwyspu połączonego  z Ukrainą, a oddzielonego od  reszty Rosji cieśniną Kercz. W czasach sowieckich, nikomu formalny podział nie przeszkadzał, przecież wszystko było w ramach jednego państwa. Co więcej, więź Krymu z Ukraińską SSR rozluźniona była choćby szczególnym statusem niektórych krymskich miast – jak Sewastopola, gdzie znajdowała się baza sowieckiej Floty Czarnomorskiej.

Większość mieszkańców Krymu to Rosjanie. Po rozpadzie ZSRR zostali obywatelami niepodległej Ukrainy, państwa,  z którym nie czuli nigdy więzi. Czuli się tym pokrzywdzeni.

Z drugiej strony, w Rosji, rozpad ZSRR był przeżyciem traumatycznym, a opinię prezydenta Putina, że „był główną geopolityczną katastrofą XX wieku” podziela bardzo wielu moich współobywateli. „Nie przegraliśmy wojny- mówią – nie głosowaliśmy za rozpadem Związku Radzieckiego, dlaczego zrobiono tę wielką politykę za naszymi plecami?”

Nic dziwnego, że tak w wielkiej Rosji jak i na maleńkim Krymie możliwe zjednoczenie nazywają „powrotem do macierzy” i traktują jako akt sprawiedliwości dziejowej. Niektórzy ze zwolenników tego pomysłu wskazują na niezbywalne prawo narodów do samostanowienia. Przecież bez obecności rosyjskich wojsk na Krymie większość jego mieszkańców opowie się za Rosją, jeśli tylko da im się taką możliwość. Pytają: czym referendum krymskie różni się tego w Kosowie? Nie mogę się wypowiadać za wszystkich mieszkańców Krymu, ale mam tam wielu znajomych, którzy nie mają nic przeciwko połączeniu z Rosją.

W rosyjskojęzycznej części Facebooka nie znajdziecie zbyt wielu zwolenników opisanego wyżej poglądu. Przeciwnicy polityki krymskiej Putina są w mniejszości, ale znacznie lepiej reprezentowani w mediach społecznościowych i wolnej blogosferze (choć tej ostatniej, jest coraz mniej). Przedstawiają tam szeroko swój punkt widzenia, skupiając się na zagrożeniu izolacją Rosji i niebezpieczeństw, jakie ona za sobą niesie. Przede wszystkim tych gospodarczych, podnoszą, że izolacja może skończyć się źle dla kraju, żyjącego z surowców, w którym nie wytwarza się własnych produktów codziennego użytku.

Myślę, że obok racjonalnego uzasadnienia ekonomicznego jest emocjonalny lęk przed pozostaniem  sam na sam z reżimem Putina. Działalność w opozycji w ostatnich latach wydawała się być względnie bezpieczna, ponieważ wierzono, że Putin nie będzie ryzykował popsucia stosunków z Zachodem. Europa i Ameryka były jakimiś dalekimi, może nawet wirtualnymi, ale gwarantami, że represje nie przekroczą pewnych granic. Jeśli świat zachodni będzie izolował Rosję , kto przeszkodzi Putinowi  ogłosić, że wszyscy jego przeciwnicy to „piąta kolumna ” i twardo się z nimi  rozprawić ? Liberalna inteligencja rosyjska pamięta doskonale, że im więcej imperium, tym mniej wolności.

Jest jeszcze inny argument przeciwko obecnej krymskiej polityce Kremla, coś, co zaprowadziło mnie  na nielegalny protest. Nasz kraj w ostatnich trzydziestu pięciu latach prowadził wojnę w Afganistanie i dwie wojny w Czeczenii. Wojny, w których straciło życie dziesiątki tysięcy naszych żołnierzy w imię wątpliwych „zwycięstw”. Nawet nie chcę myśleć o pomyśle kolejnej „małej zwycięskiej wojny”, tym bardziej, że ​​mogą się w nią włączyć wojska NATO. Moja postawa już nie jest polityczna, antyputinowska w swoich podstawach, ale czysto antywojenna.

To są dwa bieguny – jedni emocjonalnie żądają sprawiedliwości dziejowej, drudzy nie chcą izolacji i wojny. Jest też rozumowanie pragmatyczne, które pozwala spróbować zrozumieć logikę działań Kremla. Postaram się je przedstawić.

Umiarkowani eksperci rosyjscy zwracają uwagę na to, że opozycja rzeczywiście naruszyła umowę z prezydentem Janukowyczem.  Gdy wycofał wojska z Kijowa i zgodził się na przedterminowe wybory  w zamian za uspokojenie nastrojów protestujących na Majdanie, rebelianci przeszli do ofensywy, a Janukowycz  był zmuszony uciekać.

W tej sytuacji Rosja zdecydowała się na aktywność na Krymie, aby mieć prawo głosu w negocjacjach dotyczących przyszłości Ukrainy.  Krym, a szczególnie Sewastopol i baza Floty Czarnomorskiej ma strategiczne znaczenie dla Rosji, potencjalne stracenie tej bazy oznaczałoby utratę całego Morza Czarnego.  Na południowych granicach morskich Rosja nie ma możliwości zastąpienia Sewastopola inną bazą – taka nie istnieje.

Powyższe dowodzi, że działania Rosji na Krymie są nie tyle agresją ile obroną. Moskwa wytycza linię, za którą nie zamierza wpuścić Zachodu i jego sojuszników wywodzących się z republik byłego Związku Sowieckiego. Warto przypomnieć, że przez ostatnie dwadzieścia pięć lat, od upadku muru berlińskiego i rozpadu ” bloku wschodniego „, Rosja wciąż się wycofywała i ustępowała.  Zachód przez te wszystkie lata nieszczególnie wypełniał zobowiązania, jakoś nikt nie pamięta, że pod koniec lat 80 ZSRR otrzymał obietnicę nierozszerzania NATO na wschód, a wręcz wspominano o rozwiązaniu tego paktu. Należy również pamiętać, że w pierwszych latach swoich rządów, kiedy Władimir Putin próbował dość aktywnie współpracować z Zachodem, spotykał się oględnie mówiąc z niezbyt entuzjastycznymi reakcjami.

Rosja na Krymie wykazuje wolę bycia niezależnym graczem na arenie międzynarodowej, a to oznacza łamanie pewnych zasad w celu ochrony swoich interesów narodowych. Wytłumaczenie jest proste: Stany Zjednoczone wielokrotnie robiły to samo, choć trzeba przyznać, że akurat aneksji nigdy nie przeprowadziły. Pytanie tylko, czy jesteśmy do takiej gry wystarczająco przygotowani? Wielu ekspertów wątpi: ryzyko izolacji gospodarczej jest realne i nie jest takie oczywiste, czy Rosja sobie z tym poradzi. Poza tym Krym to nie luksusowa riwiera Morza Czarnego, ale biedny region wymagający poważnych inwestycji i nakładów, powiązany dostawami wody i energii elektrycznej z Ukrainą.

Putin ma nadzieję, że w Europie pragmatyczne zainteresowanie kontynuacją współpracy gospodarczej z Rosją weźmie górę nad czynnikami ideologicznymi. W przeciwnym razie będzie prawdopodobnie próbował ukierunkować się na współpracę z Chinami. Jeśli nie powiedzie się i tam – co jest prawdopodobne, to Putin jest gotów walczyć do końca, nawet jeśli stawką w  tej wojnie będzie własny naród.

Tłumaczenie: Marcin Celiński

Głosy spoza chóru Rozmowy o pedofilii w Kościele :)

glosy_spoza_choruJednym z głównych tematów poruszanych w Głosach spoza chóru jest właśnie skandal pedofilii klerykalnej, gdyż to istotny fragment współczesnej historii Kościoła. Był on dla wszystkich takim wstrząsem, że niemal każdy z moich rozmówców czuł potrzebę wypowiedzenia się w tej sprawie. Było więc nieuniknione, że jednym z wątków tej chóralnej dyskusji stała się instrukcja Crimen sollicitationis, wydana nie w 1962 roku, lecz – jak sprostował to ksiądz Scicluna – już w 1922, za pontyfikatu Piusa XI. Z powodu małej ilości kopii dokonano za pontyfikatu Jana XXIII, z myślą o Soborze Watykańskim II, nowej edycji tego dokumentu w nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy i dlatego mylnie mu się przypisuje późniejszą datę. Opinie moich rozmówców co do Crimen sollicitationis są podzielone. Jedni zgadzają się z tezą autora znanego filmu dokumentalnego Sex Crimes and the Vatican, Colma O’Gormana, że instrukcja wydana przez Święte Oficjum (obecna Kongregacja Nauki Wiary) pod karą automatycznej ekskomuniki nakazuje ukrywanie i tuszowanie przestępstw pedofilii popełnionych przez duchownych. Inni, jak dwaj znani watykaniści – Sandro Magister, pracujący przez lata dla włoskiego tygodnika „L’Espresso”, oraz amerykański dziennikarz John L. Allen Jr., korespondent „National Catholic Reporter” – są zdania, że zarówno w Crimen sollicitationis, jak i w liście apostolskim Sacramentorum sanctitatis tutela, wydanym jako motu proprio przez Jana Pawła II, a także w De delictis gravioribus, słynnym liście prefekta tejże kongregacji, kardynała Josepha Ratzingera, nie znaleźli nic, co by wskazywało, że Watykan prowadził świadomą politykę tuszowania przestępstw pedofilii. Ich zdaniem dokumenty te były pierwszymi aktami świadczącymi o tym, że Kościół jest świadomy, iż problem istnieje, i że wydał mu walkę.

Jak wyjaśniał to w 2010 roku były promotor sprawiedliwości Kongregacji Nauki Wiary, ksiądz Charles J. Scicluna – którego zadaniem z woli papieża Benedykta XVI było prowadzenie dochodzeń w zakresie tak zwanych delicta graviora i zajmowanie się nadużyciami seksualnymi popełnionymi przez księży – dawny prefekt tejże kongregacji, kardynał Ratzinger, rozesłał list De delictis gravioribus, nakazujący obowiązkowe informowanie jego urzędu o wszystkich tego typu przestępstwach, gdyż dopiero w 2001 roku uzyskał pełne kompetencje, aby zajmować się tymi sprawami. Tłumaczenia te jednak nie wszystkich przekonują. Filozof Paolo Flores d’Arcais, redaktor włoskiego magazynu „MicroMega”, twierdzi: „Watykan przyjął nową taktykę, próbując odwrócić rzeczywistość i wmówić opinii publicznej, że to Ratzinger z własnej inicjatywy wydał dyspozycje, aby oczyścić Kościół. Próbuje się nawet przekonać teraz wszystkich, że ta inicjatywa zaczęła się właśnie w 2001 roku, od listu De delictis gravioribus. Nic bardziej mylnego, bo dokument ten był aktem końcowym procesu ukrywania informacji o skandalach pedofilii i ograniczenia dostępu do nich z wyłącznością dwóch osób – papieża i prefekta byłego Sant’Uffizio”.

Poruszając temat pedofilii klerykalnej w książce dedykowanej ofiarom milczenia, należy przede wszystkim oddać głos tym, którzy naprawdę byli wykorzystywani seksualnie. Bernie McDaid – współzałożyciel stowarzyszenia Survivor’s Voice (Głos Ocalonych), pomagającego ofiarom pedofilii na całym świecie i organizator manifestacji Dzień Reformowania, która odbyła się w Rzymie, w pobliżu Watykanu, trzydziestego pierwszego października 2010 roku – opowiada o gehennie, jaką jemu i dziesiątkom innych dzieci zgotował w Bostonie ksiądz Joseph Birmingham. McDaid mówi również o tym, jak próbował informować Jana Pawła II o losie ofiar diecezji bostońskiej, oraz relacjonuje swoje spotkanie z Benedyktem XVI, które odbyło się siedemnastego kwietnia 2008 roku w kaplicy Nuncjatury Apostolskiej w Waszyngtonie i na które – jako jedna z pierwszych ofiar – został wybrany właśnie on. Sue Cox – współzałożycielka Survivor’s Voice Europe (Głos Ocalonych Europy), która wraz z Richardem Dawkinsem i innymi osobami brała udział w proteście przeciwko wizycie papieża Benedykta XVI w Wielkiej Brytanii w 2010 roku – opowiada, jak w wieku dziesięciu lat została w noc przed bierzmowaniem zgwałcona przez księdza, który później wykorzystywał ją wielokrotnie w jej domu, co zaakceptowała bardzo religijna macocha. Francesco Zanardi, założyciel Rete Abuso (Sieć Nadużycie), który odbył pieszą pielgrzymkę z Savony do Rzymu, aby zwrócić uwagę Ojca świętego i świata na tuszowanie przestępstw seksualnych w savońskiej diecezji, mówi o swojej walce przeciwko księdzu, który wykorzystał go seksualnie i którego kuria – wiedząc o jego skłonnościach pedofilskich – oddelegowała do pracy z dziećmi trudnymi. O głuchoniemych z Werony, których księża molestowali nawet pod ołtarzem w kościele, opowiada w imieniu Stowarzyszenia Niesłyszących „Antonio Provolo” jego rzecznik, Marco Lodi Rizzini. Odrażające fakty miały miejsce ponad trzydzieści lat wcześniej, głuchoniemi jednak postanowili je ujawnić, gdy dowiedzieli się, że w tym samym instytucie kościelnym, w którym nadal żyją ich oprawcy, ma powstać dom dziecka.

O działalności największego włoskiego stowarzyszenia walczącego z pedofilią, La Caramella Buona (Dobry Cukierek), mówi jego prezes Roberto Mirabile. Kilka lat temu stowarzyszenie to zorganizowało konferencję w Watykanie, po której zgłosił się do nich pewien ksiądz i ujawnił, że jego były przełożony Ruggero Conti, doradca prezydenta Rzymu do spraw rodziny, wykorzystywał seksualnie nieletnich. Odkąd Dobry Cukierek doprowadził do skazania księdza pedofila na ponad piętnaście lat więzienia, działaczom organizacji przypina się etykietkę „antyklerykalnych”.

Zbieranie na potrzeby tej książki świadectw ofiar pedofilii (osoby te wolą, gdy nazywa się je Ocalonymi) to jedno z najcięższych zadań dziennikarskich, jakie wykonywałam. Przełamanie nieufności i wysłuchanie ich historii było naprawdę trudne. Kiedy Stowarzyszenie Niesłyszących „Antonio Provolo” zaprosiło mnie do Werony na obchody Dnia Pamięci Ofiar Przestępstw Pedofilii Popełnionych przez Duchownych i kiedy starsi, upośledzeni ludzie tłumaczyli mi na migi, co spotkało ich w dzieciństwie, pytałam się w duchu, jak to możliwe, że zostało wyrządzone tyle zła…

Głosy spoza chóru poruszają również niektóre aspekty prawne związane ze skandalem pedofilii klerykalnej. O oskarżeniu kardynała Josepha Ratzingera w procesie cywilnym przed Trybunałem Hrabstwa Harris (Teksas) o „obstrukcję wymiaru sprawiedliwości” oraz o skardze złożonej w Międzynarodowym Trybunale Karnym w Hadze przez Amerykańską organizację SNAP (Survivors Network of Those Abused by Priests) i Centrum Obrony Praw Konstytucyjnych (Center for Costitutional Right), skierowanej przeciwko papieżowi Benedyktowi XVI, rozmawiam z włoskim adwokatem Ninem Marazzitą. Te fakty są też przywoływane w rozmowie z Sandrem Magistrem i Johnem Allenem, którzy przypominają, że w końcu liczy się tylko wyrok procesu w Oregonie, wydany w sierpniu 2012 roku – w sprawie znanej jako „John V. Doe przeciw Holy See”, wytoczonej wielebnemu Andrew Ronanowi – w którym sędzia amerykański orzekł, że księża nie są pracownikami Watykanu, i w ten sposób uwolnił Stolicę Apostolską oraz papieża od odpowiedzialności za czyny pojedynczych duchownych. Inne poruszane problemy to zbyt szybkie przedawnienie przestępstw pedofilii, kwestia odszkodowań dla ofiar oraz fakt, że zgłaszanie cywilnym organom ścigania nadużyć seksualnych na nieletnich nie jest obowiązkowe we wszystkich krajach i tym samym nie obowiązuje wszystkich biskupów.

Z adwokatem Ninem Marazzitą (honorowym prezesem stowarzyszenia Dobry Cukierek) – który w przeszłości występował z powództwa cywilnego w procesie o zabójstwo reżysera i pisarza Piera Paola Pasoliniego, reprezentował Eleonorę Moro w procesie o zabójstwo polityka Alda Moro oraz bronił seryjnego mordercy Pietra Paccianiego, na którym Thomas Harris wzorował postać Hannibala Lectera – spotkaliśmy się po raz pierwszy w 2009 roku, w Stowarzyszeniu Dziennikarzy Zagranicznych w Rzymie, po opublikowaniu Raportu Murphy w Irlandii. Już wtedy dziennikarze zagraniczni zadawali sobie pytania, jak to możliwe, że podczas tak długiego pontyfikatu Jana Pawła II nie wyszły na jaw nadużycia seksualne trwające przecież od dziesięcioleci, i dlaczego skandal pedofilii klerykalnej wybuchł z taką siłą dopiero za pontyfikatu Benedykta XVI. Kto ponosił za to większą odpowiedzialność – Karol Wojtyła jako głowa Kościoła czy Joseph Ratzinger jako szef byłego Świętego Oficjum, do którego wpływały wszystkie skargi? Na te pytania uważny czytelnik znajdzie w tej książce różne odpowiedzi, będzie jednak musiał sam je zinterpretować.

Dziś już wiemy, że skandal nadużyć seksualnych w Kościele irlandzkim wybuchł w odległym 1992 roku, a dopiero w latach 2011–2012 odbyła się w Irlandii wizytacja papieska. O wszystkim tym, co działo się w najbardziej katolickim kraju Europy przez ostatnie dwadzieścia lat, opowiada Paddy Agnew – korespondent zagraniczny dziennika „Irish Times”. To właśnie ta gazeta rozpętała burzę, pisząc, że biskup Eamon Casey przez lata płacił byłej kochance i matce swojego dziecka, zmuszając ją do milczenia. Agnew, przyjaciel wielu irlandzkich biskupów, który skandalem pedofilii zajmował się od samego początku, twierdzi: „Trzeba powiedzieć, że papież Wojtyła nie zrozumiał ogromu problemu ani w Irlandii, ani w Stanach Zjednoczonych. Ratzinger natomiast – choć z dużym opóźnieniem, ale zrozumiał”.

O grzechach Marciala Maciela Degollado – o których wszyscy wiedzieli od dawna – mówi watykanista Sandro Magister. To on jako pierwszy we Włoszech spotkał się z ofiarami meksykańskiego księdza z Legionu Chrystusa, wysłuchał ich i opisał całą historię w 1999 roku w tygodniku „L’Espresso”. Jego artykuł powstał niezależnie od publikacji Jasona Berry’ego i Geralda Rennera, która ukazała się dwa lata wcześniej w amerykańskim dzienniku „The Hartford Courant” i dała impuls do powstania ich znakomitej książki Śluby milczenia. Nadużywanie władzy za pontyfikatu Jana Pawła II, wydanej w Polsce również przez Czarną Owcę.

Podsumowanie części dotyczącej skandalu nadużyć seksualnych w Kościele pozostawiłam Johnowi Allenowi, który powiedział mi: „Jeżeli chodzi o przeciwdziałanie pedofilii, trudno oprzeć się wrażeniu, że Watykan jest jeszcze w trakcie «nauki jazdy». Uczy się wciąż na błędach. (…) skandal pedofilii odbił się na autorytecie Kościoła katolickiego wśród wiernych, przyniósł krytykę opinii publicznej i mediów. Za Spiżową Bramą nie było to jednak tak odczuwalne, gdyż w Watykanie uważa się, że problem pedofilii w dużym stopniu został już rozwiązany. Na zewnątrz jest to jednak w dalszym ciągu skandal gigantyczny”.

Mówiąc o karach wymierzonych księżom, którzy dopuścili się przestępstw seksualnych, były promotor sprawiedliwości, ksiądz Charles Sicluna, ujawnił w 2010 roku następujące dane: „(…) pełny proces, karny lub administracyjny, miał miejsce w 20 procentach przypadków i zwykle odbywał się w diecezji pochodzenia – zawsze pod naszym nadzorem – a tylko bardzo rzadko tu, w Rzymie. Robimy tak również po to, aby przyspieszyć procesy. W 60 procentach przypadków, w szczególności ze względu na podeszły wiek oskarżonego, nie było procesów, ale zostały wydane administracyjne i dyscyplinarne postanowienia, takie jak zakaz odprawiania mszy, przeprowadzania spowiedzi, nakaz spędzania życia na modlitwie i pokucie. Trzeba podkreślić, że w tych przypadkach, wśród których są także te szczególnie rażące, jakimi zajmują się media – nie było uniewinnienia. Z pewnością nie było to formalne potępienie, ale jeśli jest się zmuszonym do milczenia i modlitwy, to z jakiegoś powodu…”. Sicluna kontynuował: „Powiedzmy, że w 10 procentach przypadków, w szczególności tych bardzo ciężkich, gdzie dowody były przytłaczające, Ojciec Święty przyjął na siebie bolesną odpowiedzialność, by upoważnić do wydania dekretu o dymisji ze stanu duchownego. Bardzo poważna decyzja, podjęta drogą administracyjną, ale nieunikniona. W drugich 10 procentach przypadków oskarżeni księża sami wnioskowali o dyspensy od obowiązków wynikających z kapłaństwa. Wnioski zostały natychmiast przyjęte. W większości to kapłani, u których stwierdzono posiadanie pornografii dziecięcej i którzy z tego właśnie powodu zostali skazani przez władze cywilne”.

Czytając te słowa, trudno się dziwić rozgoryczeniu, żalowi i poczuciu niesprawiedliwości dominującemu w rozmowach z ofiarami pedofilii, które czują, że o nich w Kościele nikt nigdy nie pomyślał. Jak mówi ksiądz Sicluna, biskup zobowiązany do zadenuncjowania księdza pedofila jest zmuszony wykonać gest porównywalny ze złożeniem przez ojca donosu na syna. Takim samym bólem dla Kościoła jest suspendiowanie swoich kapłanów, co można zrozumieć, zwłaszcza w przypadku duchownych starych i chorych, którzy nie mając dokąd pójść i z czego żyć, skończyliby najprawdopodobniej na ulicy.

Kto jednak pomyśli o prawdziwych dzieciach? Kto pomoże ofiarom? W wyniku zespołu stresu pourazowego często przez lata nie mogą one ułożyć sobie życia, popadając w alkoholizm, uzależnienie od narkotyków, bulimię, anoreksję czy seksofobię, i muszą się leczyć w zakładach odwykowych oraz u psychologów. O tych aspektach całej smutnej historii wciąż się zapomina.

Jak podkreśla wielu moich rozmówców, Kościół rzymskokatolicki nie jest jedynym miejscem, w którym wydarzyły się złe rzeczy. Aż 60–70 procent przypadków pedofilii ma miejsce w rodzinach, a do licznych aktów przemocy seksualnej dochodzi też w internatach, domach dziecka, więzieniach dla nieletnich. Jest również prawdą, że mniej księży niż ojców dopuszcza się przestępstw pedofilii. Wielu uczciwych duchownych przestrzegających celibatu pomaga dzieciom, a niektórzy księża zostali oskarżeni fałszywie i bezpodstawnie.

„Jednak fakt, że także w instytucjach Kościoła katolickiego dochodzi do przestępstw seksualnych, wymaga szczególnego napiętnowania, gdyż Kościół katolicki przepowiada systematycznie czystość, nakazuje swoim kapłanom żyć w celibacie i zawsze proponuje siebie jako gwaranta moralności” – twierdzi Marco Politi.

Gdyby nawet udowodniono, że wszyscy ci kapłani i zakonnicy, którzy dopuścili się molestowania lub gwałtów na nieletnich, byli homoseksualistami – to jednak należałoby pamiętać, że w chwili dokonywania czynów lubieżnych lub karalnych byli przede wszystkimi duchownymi, cieszącymi się autorytetem oraz zaufaniem przełożonych i wiernych, w tym rodziców, którzy powierzyli im swoje dzieci. żadni przedstawiciele Kościoła nie powinni więc zrzucać odpowiedzialności za wyrządzone krzywdy i zło na konia trojańskiego, jakim jest „homoseksualne lobby”.

Czy skandal pedofilii w Kościele katolickim można już uznać za zamknięty? Wszyscy moi rozmówcy uważają, że nie. Może tylko powołanie niezależnej komisji międzynarodowej, która zbadałaby raporty i dokumenty napływające ze wszystkich krajów i wydała swój werdykt, mogłoby zakończyć sprawę. Być może przyszły papież zdobędzie się na ten wielki odważny gest, zabliźniając w ten sposób tę bolesną ranę. Droga do tego jest jednak bardzo daleka. Jak słusznie zauważył Sandro Magister, „świadomość ogromu nadużyć seksualnych na dzieciach, które przez lata i przez wieki traktowano jako tabu, była i jest nadal bardzo niska w odbiorze światowej opinii publicznej oraz w odbiorze społecznym. Kultura milczenia to problem nie tylko samego Kościoła”.

Państwo buduje fabryki. I laboratoria :)

Innowacje, nowe technologie, kreatywność – te zjawiska mają wyprowadzić gospodarkę z kryzysu, a Europie dać drugi oddech i ułatwić przetrwanie globalnej konkurencji w XXI wieku. Przekonanie, że są pożyteczne jest też jednym z niewielu punktów, w których propagatorzy  leseferystycznego turbokapitalizmu zgadzają się z jego krytykami. To, w jaki sposób stać się innowacyjnym, jest już jednak przedmiotem sporu. Podobnie jak w wielu innych kwestiach, odpowiedź neo-keynesowskich krytyków brzmi w nim bardziej przekonująco.

Czołowe miejsce zajmuje wśród nich Mariana Mazzucato – ekonomistka na Uniwersytecie w Sussex, która w niedawno wydanej książce „The Entrepreneurial State – Debunking Public vs. Private Sector” podaje szereg przykładów pokazujących, że prawdziwie znaczące innowacje są możliwe tylko przy finansowym i organizacyjnym zaangażowaniu państwa. Rzeczywiście: epoka genialnych jednostek i zapewniających im finansowanie przedsiębiorców minęła już 100 lat temu. Przełomowe wynalazki Edisona, Forda i braci Wright to ciągle „długi wiek XIX”, podczas gdy wiek XX to projekty zespołowe: „Manhattan” (atomowe bomby i elektrownie), „Apollo” (człowiek na Księżycu i teflon na patelniach) oraz kilkudziesięcioletnie amerykańskie badania wojskowe nad połączeniem komputerów w sieć, którą dziś znamy pod nazwą Internetu.

Dzięki temu ostatniemu wynalazkowi książka Mazzucato jest dostępna łatwiej niż cokolwiek, co wydano tylko na papierze 20 lat temu (poza tym, jest polskie omówienie na stronach Res Publiki Nowej) – dlatego zamiast cytować kolejne przykłady ograniczę się do trzech komentarzy.

(1) Historia XX-wiecznych innowacji jest dodatkowym argumentem ukazującym hipokryzję „konsensusu waszyngtońskiego” i rad udzielanych przez amerykańskich ekonomistów krajom, które w latach 90. dokonywały transformacji ustrojowej i gospodarczej. W Polsce czy w Boliwii wycofanie państwa z gospodarki miało mieć charakter totalny – a więc dotyczący również badań nad potencjalnymi nowymi technologiami i produktami. W USA już niekoniecznie – no ale przecież USA muszą dysponować technologiczną (i militarną) przewagą nad resztą świata, a Polska i Boliwia nie.

(2) Skuteczność wielkich XX-wiecznych projektów badawczych wynikała nie tylko ze stabilności ich finansowania, lecz także z tego, że miały jasno określone – przez państwo – cele i dość mocno zhierarchizowaną strukturę organizacyjną. Jeśli tak, to obecna unijna polityka wspierania innowacji jest irracjonalna: zamiast dzielić wielkie pieniądze tak, aby i Tarnów, i Meung-sur-Loire miały po swojej malutkiej lokalnej innowacji, której branżę samodzielnie wybiorą, lepiej jest podjąć jeden wielki projekt badawczy o jasno określonym celu (pisałem już o tym dla 4liberty.eu). Ogólnounijny charakter takiego projektu powinien oznaczać, że biorą w nim udział badacze z możliwie wielu krajów członkowskich, ale kryterium geograficzne nie może być ważniejsze od merytorycznego. Jeśli Bułgarzy (albo Francuzi, albo Polacy) nie są w stanie przyczynić się do wynalezienia leku na raka to trudno – niech im wystarczy, że będą z niego korzystać.

(3) Jeżeli państwo (w naszym przypadku – UE) odgrywa kluczową rolę w planowaniu, finansowaniu, organizacji i wdrażaniu badań przemysłowych, to również ono powinno czerpać korzyści z dokonanych innowacji: wprost (jako „przedsiębiorca ostatniej instancji”), lub pośrednio (udostępniając ich wyniki wszystkim swoim obywatelom i firmom na zasadzie otwartego dostępu). Wskazuje to na potrzebę zredefiniowania (i uproszczenia) procedur patentowych, które stworzono z myślą o prywatnych wynalazcach z epoki Edisona.

Agnieszka Zakrzewicz – Paragraf 175 i homoseksualizm według Himmlera :)

Niektórzy homoseksualiści uważają, że to, co oni robią jest ich prywatnym życiem. Lecz życie seksualne nie jest już prywatną sprawą, ponieważ dotyczy przeżycia narodu. (…)Dlatego też wszyscy musimy zrozumieć, że nie możemy tej chorobie pozwolić rozwijać się w Niemczech i musimy ją zwalczać… To jest bardzo ważne, abyśmy ich wytępili, nie z zemsty, ale z konieczności życiowej. Henrich Himmler, Przemówienie do lejtnantów SS, 1937 rok

Po proklamowaniu Cesarstwa Niemieckiego w 1871 roku, na jego terytorium wprowadzono nowy kodeks karny. Paragraf 175 zaczął kryminalizować ponownie homoseksualizm, który został zdepenalizowany wcześniej na mocy Kodeksu Napoleona. Zgodnie z nim, sodomię jako „przeciwny naturze nierząd, do którego dochodzi pomiędzy osobami płci męskiej albo między człowiekiem i zwierzęciem, należy karać więzieniem, z możliwością utraty praw obywatelskich.” Za tak zwaną „nienaturalną rozpustę” groziło do 2 lat pozbawienia wolności. Nowy kodeks nie penalizował lesbijek, uznając jedynie za moralnie szkodliwe jednopłciowe relacje uczuciowe i seksualne pomiędzy mężczyznami.

Nowe ustawodawstwo II Rzeszy nie wyróżniało się pod tym względem na tle innych państw – wręcz przeciwnie – naprawa moralna i odwrót od dekadencji szedł z duchem czasów. W wielu krajach jeszcze wtedy pederastia i sodomia były karane śmiercią.

Termin homoseksualizm (z greki ὁμόιος homoios = taki sam, równy, i z łac. sexualis = płciowy) został wymyślony na dwa lata przed wprowadzeniem paragrafu 175. Jego autorem był węgierski, niemieckojęzyczny pisarz Karl-Maria Kertbeny, który w swoim pamflecie przeciwko kryminalizacji miłości jednopłciowej wydanym anonimowo w 1869 roku, po raz pierwszy użył słowa „Homosexualität”, chcąc znaleźć termin neutralny i nieobraźliwy na miejsce uranizmu, omogenii, androtropii, pederastii czy sodomii, używanych wtedy najczęściej. Kertbeny wymyślił też słowo biseksualizm i normaseksualizm. Termin heteroseksualizm zaczął funkcjonować dopiero w latach dwudziestych XX wieku.

Pomimo karalności homoseksualizmu II Rzesza była stosunkowo liberalna. W dużych miastach panowała spora swoboda obyczajowa, w Berlinie czy Hamburgu funkcjonowały kluby, bary, sale taneczne „ligi przyjaźni” tej samej płci, krążyły czasopisma homoerotyczne, rozwijała się literatura i kultura homoseksualna. Do lat dwudziestych XX wieku był tolerowany przez społeczeństwo i walczono nawet o jego powtórną depenalizację.

Skandal Eulenburga

W 1907 roku II Rzeszą wstrząsnął skandal hrabiego Filipa Eulenburga, który był bliskim przyjacielem cesarza Wilhelma II i człowiekiem miającym na niego ogromny wpływ. Poznali się na polowaniu w Parkwicach w roku 1886, hrabia był starszy od cesarza o dwanaście lat i miał fascynującą osobowość oraz skłonności homoseksualne. W jego pałacu Leibenberg spotykało się grono przyjaciół nazywane „Leibenberg Kreis” (Koło Liebenberg), w skład którego wchodzili oprócz Filipa Eulenburga również Richard zu Dohna-Schlobitten, Georg von Hülsen-Haeseler, Kuno Graf von Moltke, Emil Graf von Schlitz, Axel Freiherr Varnbüler. Wpływy hrabiego (który pełnił funkcję ambasadora w Wiedniu) na cesarza były na tyle silne, że ten chciał uczynić go kanclerzem Rzeszy na miejsce Bismarka, by mieć go bliżej siebie. To zaniepokoiło wielu.

Żydowski dziennikarz Maximilian Harden, znający tajemnice Koła Liebenberg, zaszantażował Filipa Eulenburga i zmusił go do wycofania się z życia politycznego. W 1907 rozpoczął się proces sądowy tego samego redaktora Hardena z grafem von Moltke, po publikacji artykułów ujawniających homoseksualne relacje Eulenburga i von Moltke.  Dało to początek serii rozpraw sądowych, podczas których ujawniono mnóstwo sensacyjnych informacji i udowodniono kontakty homoseksualne Filipa Eulenburga, traktowane jako przestępstwo z art. 175 niemieckiego kodeksu karnego. Eulenburga oskarżono również o krzywoprzysięstwo. Postępowanie zostało zamknięte w roku 1909 z powodu oświadczenia lekarzy, że stan zdrowia oskarżonego uniemożliwia dalsze prowadzenie procesu, ale skompromitowało arystokratę całkowicie. Na eksperta został powołany seksuolog Magnus Hirschfeld, który przekonał sąd, że graf von Moltke nie był pederastą czy sodomitą, ale homoseksualistą – co wiązało się z aspektami duchowymi, czyli zdolnościami artystycznymi, specyficzną wrażliwością na piękno. Przyniosło to duży rozgłos Hirschfeldowi.

Skandal Eulenburga i Koła Liebenberg był najgłośniejszą aferą epoki wilhelmińskiej i wywołał pierwszą falę homofobicznej reakcji niemieckiego społeczeństwa. Jak napisał Massimo Consoli w swojej książce Homocaust. Il nazismo e la persecuzione degli omosessuali (Homocaust. Nazizm i prześladowania homoseksualistów), która ukazała się w 1991 roku – miał on olbrzymie reperkusje. Przede wszystkim oswoił opinię publiczną z neologizmem „homoseksualista” i niestety przekonał społeczeństwo, że homoseksualizm jest zaraźliwą chorobą, która może skorumpować władzę nawet na najwyższych szczeblach. Od tego momentu zaczęto bać się również lobby homoseksualnego, które jest nie mniej groźne niż to żydowskie.

Rzeźnik z Hanoweru

17 maja 1924 roku dzieci, bawiące się na brzegu rzeki w okolicach zamku Herrenhausen w Hanowerze znalazły ludzką czaszkę. Kolejna została odkryta dwanaście dni później. Na początku myślano, że makabryczne znaleziska pochodziły z instytutu anatomii lub zostały porzucone przez szakali cmentarnych, gdyż głowy były odcięte od reszty ciała przy pomocy ostrego narzędzia, a następnie obdarte ze skóry i mięśni. Wkrótce po tym odnaleziono worek z ludzkimi kośćmi, a ich badania wykazały, że należały one do osób w wieku 14-18 lat. Sprawę zaczęto kojarzyć ze znikaniem młodych chłopców i ludność Hanoweru plotkowała o wilkołaku krążącym po okolicy. Policja wspierana przez mieszkańców zdecydowała się w końcu przeszukać starówkę i nadbrzeże rzeki Leine. Odnaleziono ponad 500 kawałków ludzkiego ciała należących do przynajmniej 22 ofiar. Rozpoczęto dochodzenie zakrojone na szeroką skalę, sprawdzając środowiska kryminalne jak i homoseksualne. W wyniku śledztwa wyłoniono podejrzanego: Friedricha (Fritza) Haarmanna. Był on znanym policji sprzedawcą ubrań i mięsa oraz notowanym homoseksualistą.

Seryjny morderca mógł długo zabijać w spokoju, gdyż był konfidentem policji i to go chroniło. Zwabiał swoje młodociane ofiary do mieszkania, a następnie gwałcił je przy współudziale swego partnera Hansa Gransa, a potem zabijał. Jako zawodowy rzeźnik nie miał problemu z pozbyciem się ciał ofiar, gdyż mięso ich sprzedawał swoim klientom, a kości wyrzucał. Na rozprawie sądowej przyznał się do zabicia około 40 chłopców. Został skazany na śmierć i ścięty toporem w 1925 roku. Jego towarzysz dostał 12 lat więzienia.

Fritz Haarmann był „zwykłym” seryjnym mordercą, jednak jego okrucieństwo i efebofilia przyczyniły się do wzrostu propagandy antyhomoseksualnej w niektórych mediach i grupach społecznych. Po szoku jaki wywołała sprawa Rzeźnika z Hanoweru wzrosła liczba aresztowań wśród niemieckich homoseksualistów i nasiliła się homofobia społeczna. Podwoiła się również ilość skazań z paragrafu 175. To przygotowało grunt pod dyskryminację, która wybuchła z wielką siłą w kolejnych latach.

Komitet Magnusa Hirschfelda

Już w 1897 r. berliński lekarz seksuolog Magnus Hirschfeld utworzył Komitet Naukowo-Humanitarny (Wissenschaftlich-Humanitäre Komitee) stawiający sobie za zadanie zniesienie paragrafu 175 i edukację związaną z homoseksualizmem. Komitet skupiał znanych naukowców niemieckich jak Edward Oberg, Max Spohr, Franz Josef von Bülow i popierany był przez ruch sufrażystek. Duży rozgłos przyniósł mu skandal Eulenburga, choć ta reklama miała brzemienne konsekwencje. Hirschfeld był organizatorem pierwszego kongresu Światowej Ligi na rzecz Reformy Seksualnej zorganizowanego w 1928 roku w Kopenhadze. Mottem jego życia było per scientiam ad justitiam (przez wiedzę do sprawiedliwości).

Przez pewien czas niemiecki seksuolog łudził się, że prawa homoseksualistów zostaną uznane w Związku Radzieckim, w którym komuniści głosili równość, sprawiedliwość i braterstwo. Zrozumiał jednak, że i tam geje są traktowani jako ludzie chorzy, i trafiają do szpitali psychiatrycznych, a po roku 1934 rozpoczęła się ich regularna rekryminacja.

Jako Żyd i homoseksualista, Hirschfeld stał się bardzo szybko idealnym celem dla nazistów dochodzących do głosu w Republice Weimarskiej. Na początku lat dwudziestych antysemici organizowali kilkakrotnie napady na niego, a podczas jego odczytu w Wiedniu, w 1923 roku, młody człowiek otworzył ogień do słuchaczy raniąc kilku z nich.

Na początku lat trzydziestych nazistowskie gazety zapowiadały złowieszczo nadejście nowej epoki, pisząc: „Wśród wielu diabelskich instynktów, jakie charakteryzują żydowską rasę, jeden szczególnie dotyczy związków seksualnych. Żydzi zawsze próbują popierać związki seksualne pomiędzy rodzeństwem, człowiekiem a zwierzętami oraz mężczyzną a mężczyzną. My Narodowi Socjaliści wkrótce postawimy i potępimy ich przed prawem. Te czyny są niczym innym jak wulgarnymi, zboczonymi przestępstwami, a my je ukarzemy przez banicję lub powieszenie winnych”.

Robert Biedroń opisał historię Hirschfelda w swoim artykule „Różowe piekło nazizmu” w nr. 19 biuletynu informacyjnego „Pro Memoria”, wydanym w czerwcu 2003 roku przez Państwowe Muzeum Auschwitz-Birkenau i Fundację Pamięci Ofiar Obozu Zagłady Auschwitz-Birkenau: „Po dojściu narodowych socjalistów do władzy 6 maja 1933 roku, w trzy miesiące po wyborze Hitlera na Kanclerza Niemiec, kilka ciężarówek zajechało przed Instytut Nauk Seksualnych Magnusa Hirschfelda w Berlinie. Około 100 studentów wtargnęło do budynku i rozpoczęło dewastację Instytutu rozrzucając dokumenty, niszcząc mienie i materiały badawcze oraz wynosząc książki z biblioteki. Po południu, inne ciężarówki, tym razem hitlerowskich szturmówek pojawiły się by dokończyć operację. Kilka dni później, przed operą berlińską spłonęły pokaźne ilości książek i dokumentów oraz popiersie Hirschfelda na oczach licznie zgromadzonej przez hitlerowców publiczności. Hirschfeld był już w tym czasie poza krajem (nigdy do niego nie powrócił) i oglądał niszczenie Instytutu w jednym z paryskich kin. Wkrótce potem nazistowski rząd Niemiec pozbawił go obywatelstwa. Zmarł w wieku 67 lat, 15 maja 1935 roku w Nicei, gdzie do ostatnich dni swego życia pracował nad utworzeniem Instytutu podobnego do berlińskiego.

Atak na Instytut Hirschfelda był pierwszym tak drastycznym krokiem nazistów wobec homoseksualistów, a po części także Żydów. Zniszczenie Instytutu zostało poprzedzone stwierdzeniami, że „jest to międzynarodowe centrum sprzedaży białych niewolników i niekontrolowane podłoże dla hodowli brudu i nieczystości”. W roku 1930, Wilhelm Frick, nazistowski członek Reichstagu, a później minister Spraw Wewnętrznych w rządzie Hitlera, przedstawił projekt kastracji homoseksualistów, tej żydowskiej zarazy. Gazety nazistowskie domagały się kary śmierci za akty homoseksualne.”

Jak Hitler wykorzystał homoseksualistów, aby dojść do władzy

Bojówki Sturmabteilung (SA), które splądrowały instytut Hirszfelda stworzył Ernst Röhm, który nie krył się ze swoim homoseksualizmem i wśród brunatnych koszul rekrutował licznych kochanków. Hitler przez długi czas tolerował „nienaturalną rozpustę” swojego starego towarzysza, wraz z którym dokonał nieudanego puczu monachijskiego.  Szturmówki SA składały się głównie z byłych żołnierzy i szczególnie wyselekcjonowanych chuliganów. Ich rola polegała na prześladowaniu Żydów, katowaniu opozycjonistów, dokonywaniu mordów politycznych i sianiu terroru. Ilu homoseksualistów należało do bojówek, których wodzem był nieposłuszny, chciwy i prostacki gej? Nie wiadomo i jest to temat delikatny. Massimo Consoli w pierwszym i drugim wydaniu swojej książki „Homocaust. Nazizm i prześladowania homoseksualistów” stawiał tezę, że nazizm bierze swój początek od grupy homoseksualistów chcących zmienić porządek społeczny i stworzyć nowe państwo, którego staną się oni fundamentalnym pilastrem, co jednak po dojściu do władzy nie przeszkodziło im w prześladowaniu innych homoseksualistów. Consoli zasugerował nawet, że Hitler był zakamuflowanym gejem. W trzecim wydaniu swojej książki z 2005 roku, która dziś stała się ważną pozycją tematyczną we Włoszech – autor na szczęście odszedł od tez nie mających poparcia w faktach historycznych i uważanych za fanta-historię, zbliżając się do poważnych opracowań takich jak The Pink Triangle: The Nazi War Against Homosexuals (Różowy trójkąt. Nazistowska wojna wobec homoseksualistów) Richarda Planta.

Rola homoseksualistów w reżimie nazistowskim była marginalna i ograniczała się do jednostek, które tolerowano gdy były niezbędne systemowi i eliminowano gdy ośmieliły się zagrozić mu w jakikolwiek sposób. Tak było właśnie z Ernstem Röhmem. W tym przypadku pojmanie i wyeliminowanie jego oraz dużej grupy jego zwolenników w SA podczas Nocy Długich Noży, miało zarówno podłoże porachunków wewnątrz ruchu narodowosocjalistycznego jak i podłoże homoseksualne. Himmler, znany ze swojej homofobii był przekonany o zagrożeniu rasy aryjskiej z powodu seksualnej nieproduktywności gejów. Hitler obawiał się, że homoseksualiści mogliby inwigilować elitę polityczną i stworzyć państwo w państwie oraz wykazywać niesubordynację tylko z powodu odmiennej orientacji seksualnej.

„28 czerwca 1934 roku, w Noc Długich Noży, na rozkaz Hitlera rywalizująca z SA, himmlerowska SS, zaatakowała pensjonat Hanelbauer nad jeziorem Wiessee, niedaleko Monachium. W pensjonacie tym przebywał Ernst Röhm oraz inni liderzy brązowych koszul. Atak ten był częścią ogólnokrajowego planu, który przewidywał zamordowanie około 300 osób. Röhm znalazł się wśród aresztowanych. W trzy dni później, oficer SS wszedł do jego celi więziennej i podał mu rewolwer mówiąc: „Będę z powrotem za 15 minut”. Röhm odpowiedział: „Pozwól to zrobić Adolfowi, nie zamierzam robić jego roboty”. Tego samego dnia Röhm został stracony. W świat poszła wiadomość, że jakoby Röhm potajemnie przygotowywał pucz.

W oświadczeniach wydanych 30 czerwca nie było mowy o puczu ani nawet o jego próbie, a jedynie o „najcięższych zaniedbaniach, konfliktach, chorobliwych skłonnościach”, a jeżeli nawet pojawia się słowo „spisek”, przeważa wrażenie, że motywy interwencji Hitlera były czysto moralne. Jak ujął to Hitler: „Führer wydał rozkaz bezlitosnego usunięcia tego wrzodu; w przyszłości nie dopuści, by pojedyncze osoby o chorobliwych skłonnościach obciążały i kompromitowały miliony przyzwoitych ludzi”. – napisał Robert Biedroń w swoim artykule „Różowe piekło nazizmu”.

Nieproduktywni mężczyźni

Prześladowania homoseksualistów zaczęły się już od połowy 1933 roku. Stopniowo odbierano im wolność: zamykano bary i kluby, zakazano sprzedaży homoerotycznej literatury, poddawano szykanom. W Berlinie zamknięto słynny klub homoseksualny „Eldorado” przy Motzstraße, w którym odbywały się spektakle transseksualistów. Nazistowska propaganda stawała się coraz bardziej zajadła. Gejów nazywano „antyspołecznymi pasożytami” i „jałowymi wrogami państwa”.

1 września 1935 znowelizowano paragraf 175 – „nieprzyzwoitość między mężczyznami” obejmowała od tego momentu praktycznie każdy typ zachowania o podtekście seksualnym, a nie tylko stosunki seksualne jak to było wcześniej. Aresztowania gejów i wyroki nabrały rozmachu. W samym 1935 roku liczba zatrzymań zwiększyła się dziesięciokrotnie. Wprowadzono również areszt prewencyjny. Namawiano obywateli III Rzeszy, aby denuncjowali swoich sąsiadów i przyjaciół gejów.

W 1937 założono Narodową Centralę do Walki z Homoseksualizmem i Aborcją. Podczas urzędowania Heinricha Himmlera na stanowisku szefa policji (1936-1939)  aresztowano od 50 do 80 tysięcy ludzi stawiając im zarzuty z paragrafu 175.

W słynnej przemowie do lejtnantów SS z 1937 roku Himmler powiedział:

Gdy w 1933 roku przejęliśmy władzę odkryliśmy istnienie organizacji homoseksualnych. Liczyły one dwa miliony członków. Funkcjonariusze, którym powierzono to zadanie, oszacowali, że jest około czterech milionów homoseksualistów niemieckich. Osobiście nie wierzę, że jest ich aż taka ilość. Myślę, że nie wszyscy, którzy należeli do organizacji byli homoseksualistami. Ale jestem też przekonany, że nie wszyscy homoseksualiści byli do nich zapisani. Może nie było to od jednego do dwóch milionów, ale na pewno nie mniej jak milion. To ostrożne szacunki na tym polu.

Wyobraźcie sobie sami, co to wszystko oznacza. Według ostatniego spisu w Niemczech jest 67-68 milionów ludzi, a więc 34 miliony mężczyzn. W konsekwencji mamy więc 20 milionów mężczyzn zdolnych do prokreacji – chodzi o mężczyzn, którzy skończyli 16 lat. Można się pomylić w szacunkach o jakiś milion, ale nie ma to aż tak dużego znaczenia.

Jeżeli przyjmę, że mamy od 1 do 2 milionów homoseksualistów oznacza to, że 7, 8 a może nawet i 10 proc. niemieckich mężczyzn to homoseksualiści. Jeżeli tego się nie zmieni, nasz naród zostanie wyniszczony przez tę zaraźliwą chorobę. Na dłuższą metę żaden naród nie oprze się takiemu rozchwianiu równowagi seksualnej. Jeżeli weźmiecie również pod uwagę to, czego ja jeszcze nie zrobiłem, a mianowicie fakt, że dwa miliony mężczyzn poległo w wojnie [I wojna światowa – przyp.aut.], i uznacie za stabilną liczbę kobiet, będziecie mogli sobie wyobrazić jak te dwa miliony homoseksualistów i dwa miliony poległych – a więc w sumie cztery miliony mężczyzn zmieniają równowagę seksualną w Niemczech. To doprowadzi do katastrofy.”

Homoseksualiści w obozach koncentracyjnych

„Podobnie jak we wszystkich obozach koncentracyjnych, tak też i w KL Auschwitz osadzano gejów i lesbijki. Jeśli seksuolodzy mają rację, szacując na cztery procent odsetek osób skłonnych w populacji europejskiej do homoseksualnej miłości, to znaczyłoby, że wśród zarejestrowanych mniej więcej 400 000 więźniów KL Auschwitz, mogło być około 16 000 gejów i lesbijek. Chociaż liczba ta jest niemała, do dziś nic o nich nie wiemy, bo ten temat w historiografii o KL Auschwitz nie istnieje. Jednym z powodów pominięcia go może być fakt, że w naszym społeczeństwie seksualność w ogóle, a zwłaszcza ta między osobami jednej płci stanowi obszar objęty tabu i wieloma lękami. W cywilizacji judeo-chrześcijańskiej homofobia jest szeroko rozpowszechniona, mówienie o homoseksualizmie w cieniu Holocaustu wydaje się zatem gorszące nie tylko przeciętnemu obywatelowi. Niedawno grupa ortodoksyjnych Żydów w USA zagroziła, że będzie tak długo bojkotować Holocaust Memorial Museum w Waszyngtonie, dopóki będą w nim prezentowane hitlerowskie prześladowania gejów.” – pisał filozof Joachim Neander w swoim artykule „Dla moich towarzyszy — Karl”, opublikowanym we wspomnianym numerze biuletynu „Pro Memoria”.

Oficjalnie przyjmuje się, że w obozach koncentracyjnych zginęło od 5000 do 15.000 gejów. Niektóre źródła (M. Consoli „Homocaust” trzecie wyd.) mówią o 30.000. Przytoczone słowa Neandera tłumaczą dobrze, dlaczego oficjalne liczby są tak niskie – to był zawsze temat tabu, nawet w obozach koncentracyjnych, gdzie zwykli więźniowie pogardzali homoseksualistami i upokarzali ich, uważając za zboczeńców.

Istnieje również inny paradoksalny aspekt całej sprawy – stosowanie paragrafu 175 dotyczyło wyłącznie mężczyzn będących obywatelami III Rzeszy. To głównie oni nosili różowe trójkąty. Polacy ani Żydzi – jako podludzie – nie byli zaliczani do tej kategorii. W niemieckich obozach koncentracyjnych na terenie okupowanej Polski Niemców-więźniów skazanych z paragrafu 175 było niewielu i jako obywatele niemieccy mieli względem innych więźniów szereg przywilejów, stojąc wyżej w hierarchii więziennej – a to było przyczyną wzmożonej nienawiści do nich. Większość niemieckich gejów trafiła do obozów na terenie Rzeszy. Duża liczba homoseksualistów przebywała w obozie Sachsenhausen, który do 1942 roku był uważany za „Auschwitz dla homoseksualistów”.

Choć świadectwa i dokumenty dotyczące zagłady homoseksualistów są stosunkowo nieliczne, dziś można dotrzeć już do tych materiałów zebranych właśnie w książce Richarda Planta The Pink Triangle: The Nazi War Against Homosexuals (Różowy trójkąt. Nazistowska wojna wobec homoseksualistów), czy Massimo Consoli Homocaust. Il nazismo e la persecuzione degli omosessuali (Homocaust. Nazizm i prześladowania homoseksualistów), w anglojęzycznym portalu Homocaust, w artykułach Roberta Biedronia i Joachima Neandera zamieszczonych na stronie Miejsca Pamięci i Muzeum Auschwitz-Birkenau oraz w innych opracowaniach.

Jak pisze Biedroń: „Homoseksualiści byli jedną ze specjalnie wyselekcjonowanych grup w obozach koncentracyjnych. Mimo że liczebnie było ich znacznie mniej niż innych więźniów, przeżywali szczególne piekło. Jesienią 1933 roku do obozu koncentracyjnego w Fuhlsbuttel przybył pierwszy, odnotowany przez nazistów, transport homoseksualistów. Była to nowa kategoria więźniów. Oznaczano ich literą A, który to znak zamieniono później na różowe trójkąty (Rosę Winkeln). W przeciwieństwie do Żydów i Romów, zamiarem nazistów nie było całkowite zlikwidowanie homoseksualistów, lecz ich „reedukowanie”. Śmiertelność wśród homoseksualistów była wysoka, szczególnie w porównaniu z innymi grupami, więzionymi z zamiarem „reedukacji”. W obozach zmarło 55 proc. więźniów homoseksualnych, w przeciwieństwie do 40 proc. więźniów politycznych i 34,7 proc. Świadków Jehowy. W obozach zginęło od 5000 do 15 000 gejów, chociaż liczba ta mogła być znacznie wyższa, bowiem homoseksualiści, w przeciwieństwie do Żydów czy Romów, mogli łatwo ukryć swoją odmienność.”

Stosowaną metodą „reedukacji” była praca ponad ludzkie siły, często także zupełnie bezcelowa. Geje byli odsyłani do najgorszych i najcięższych zajęć, jak roboty w kamieniołomach, cementowniach, fabrykach rakiet, czy przy wykopach. Zmuszano ich na przykład do przerzucania śniegu gołymi rękami z jednej strony drogi, na drugą i z powrotem.

Więźniowie z różowym trójkątem musieli spać bez kalesonów z rękami na pościeli. Jeżeli podczas licznych nocnych kontroli przyłapano ich w innej pozycji – przez godzinę stali na dworze oblewani zimną wodą.

Henrich Himmler, główny ideolog wojny z nieproduktywnymi mężczyznami, miał jednak nadzieję na ich wyleczenie. Duński endokrynolog, Carl Vaernet, prowadził eksperymenty w obozie Buchenwald i Neuengamme, kastrując homoseksualnych więźniów i podając im sporą dawkę męskich hormonów. Geje byli też wysyłani do obozowych burdeli, aby testować ich zainteresowanie płcią przeciwną. Rezultaty pozostały nieznane, gdyż na skutek epidemii żółtaczki, eksperyment został przerwany.

Zgodnie z zarządzaniem Himmlera wydanym w 1943 roku, homoseksualiści po poddaniu się kastracji mogli opuścić obóz koncentracyjny. Najczęściej wcielano ich do dywizji karnej Dirlewangera, znanej z brutalności wobec radzieckich partyzantów.

O losie lesbijek w obozach koncentracyjnych nie wiemy prawie nic. Jak pisze Joachim Neander: „Nie istniała szczególna kategoria więźniarek z nazwą lesbijka, a dwie albo trzy kobiety, znajdujące się z ową adnotacją we wszystkich do dziś znanych dokumentach obozowych, zostały najprawdopodobniej zaaresztowane nie z powodu ich zboczenia, lecz dlatego, że były Żydówkami (na to wskazuje też ich klasyfikacja jako więźniarek politycznych). Lesbijki były więzione w KL Auschwitz, ale z powodu wykroczeń, bardziej ważkich w oczach policji. Nosiły zielone, czarne albo czerwone trójkąty, nierzadko kombinowane z żółtym.”

Odrębną kwestią jest tak zwany „homoseksualizm nabyty” i życie seksualne w obozach koncentracyjnych. Nie wszyscy więźniowie skłaniani do stosunków homoseksualnych byli homoseksualistami, choć aspekt ten jest często mylnie przedstawiany.

Uwolnili ich z obozów by zamknąć w więzieniach

27 stycznia 1945 roku obóz Auschwitz-Birkenau został wyzwolony przez 100 Lwowską Dywizję Piechoty, którą dowodził generał-major Fiodor Krasawin. Ci, którzy przeżyli byli wolni, z wyjątkiem więźniów z różowym trójkątem. Po pokonaniu nazistowskich Niemiec, skazani na podstawie paragrafu 175 nie zostali zwolnieni – przewieziono ich do więzień, gdzie odbywali resztę zasądzonych kar. Alianci oraz Związek Radziecki potraktowali ich jak zwykłych kryminalistów. Żaden z homoseksualistów nie otrzymał odszkodowania za pobyt w obozie koncentracyjnym – w 1956 komisja ds. rekompensat dla byłych więźniów nazistowskich obozów jednoznacznie wykluczyła z zadośćuczynienia ofiary uwięzione za homoseksualizm.

Jeszcze do niedawna w tradycyjnych opracowaniach historycznych terminu Holokaust używano wyłącznie w odniesieniu do prześladowań Żydów europejskich. Pod koniec XX wieku znaczenie terminu zostało przez niektórych historyków rozszerzone i objęło również inne grupy, które były celem systematycznej polityki eksterminacji ze strony nazistów. W odniesieniu do ofiar homoseksualnych powoli przyjmuje się neologizm „Homokaust”. Amerykańskie Muzeum Holokaustu poświęciło całą sekcję ofiarom holokaustu homoseksualistów, co spotkało się z licznymi protestami.

W 2000 roku powstał film dokumentalny „Paragraph 175”, w którym przedstawiono niektóre świadectwa homoseksualnych więźniów obozów koncentracyjnych. Rudolf Brazda – ostatni z więźniów oznakowanych różowym trójkątem zmarł 5 sierpnia 2011 roku.

Prześladowani od średniowiecza do drugiej połowy XX wieku

Paragraf 175 – przepis niemieckiego kodeksu karnego z 1871 r., który określał homoseksualizm jako przeciwny naturze nierząd i stał się podstawą do prześladowań oraz eksterminacji niemieckich homoseksualistów przez nazistów w III Rzeszy – obowiązywał w NRD do 1967 r., a w RFN do 1969 r. Okres karalności kontaktów homoseksualnych w Niemczech datuje się, tak jak w większości innych krajów Europy Zachodniej, od średniowiecza do drugiej połowy XX wieku.

Od 2006 roku niemieckie prawo gwarantuje ogólny zakaz dyskryminacji przez wzgląd na orientację seksualną oraz tożsamość płciową. Został on zawarty w kodeksie karnym i obejmuje różne dziedziny życia, w tym miejsce pracy.

1 sierpnia 2001 roku w Niemczech zalegalizowano związki partnerskie par tej samej płci. Dają one większość praw z tych, jakie mają małżeństwa heteroseksualne. W 2005 roku Niemcy umożliwiły parom tej samej płci adopcję dzieci jednego z partnerów. Kościół luterański w niektórych landach udziela błogosławieństw (nie ślubów) parom homoseksualnym, które zawarły związki partnerskie. Dziś Niemcy są jednym z bardziej tolerancyjnych krajów.

Związki partnerskie i Konstytucja: sejmowe samo-ubezwłasnowolnienie :)

Konstytucyjne ustanowienie „ochrony” małżeństwa oznacza, że ustawodawca nie może przestać chronić małżeństwa, zdefiniowanego konstytucyjnie. I oznacza, że musi zapewniać małżeństwu prawną ochronę. Tylko tyle i aż tyle. Ale nie mówi, że ustawodawca, opierając się na argumentach typowych dla legislacji a nie konstytucji, nie może uznać, że jakieś inne związki mogą korzystać z podobnego lub nawet równego statusu, co konstytucyjnie chronione małżeństwa. Jedyna różnica miedzy konstytucyjnie chronionymi małżeństwami a ustawowo chronionymi innymi związkami polega na tym, że te pierwsze, dla zniesienia „ochrony” wymagają trybu poprawki konstytucyjnej, a te drugie – zmiany ustawowej. Ale sam fakt ustawowego uregulowania statusu związków partnerskich na równi z konstytucyjnie chronionym małżeństwem nie podważa przecież ochrony tego drugiego.

Trzy projekty ustaw o związkach partnerskich zostały odrzucone w Sejmie na podstawie argumentów konstytucyjnych. Nawet jeśli dla posłów PiS czy SP argumenty poza-konstytucyjne mogły przeważać – np. o moralnej niegodziwości związków homoseksualnych albo o nieprzydatności dla państwa związków heteroseksualnych nie-małżeńskich – to o większości sejmowej zadecydowała prawie pięćdziesiątka konserwatywnych posłów PO, którzy przyjęli argumentację swojego lidera, ministra Jarosława Gowina, że decydująca jest niezgodność projektów z Konstytucją. Przed bliższym rozważeniem tego argumentu, warto zdać sobie sprawę z tego, co oznacza ów argument o niekonstytucyjności.

Po pierwsze – oznacza on, że jeśli argument ten jest słuszny, co przyjmijmy na razie arguendo – to jakiekolwiek argumenty o zasadności lub niezasadności związków, proponowanych przez którykolwiek z tych trzech projektów, jest kompletnie nierelewantny. Na tym polega właśnie niekonstytucyjność: wyklucza ona dopuszczalność jakiejś regulacji ustawowej, bez względu na jej przydatność, godziwość, zgodność z publiczną moralnością, rachunek kosztów i zysków itp. Jakiekolwiek uzasadnienia, wynikające z takich argumentów, muszą ustąpić przed tezą o niekonstytucyjności. Argument konstytucyjny bierze niejako w nawias wszystkie argumenty merytoryczne „za” i „przeciw”, albo, by zmienić metaforę, jest kartą atutową w ręku przeciwników projektu, która przebija wszystkie inne karty, normalnie stosujące się do argumentacji. Argument konstytucyjny powiada: tego ustawodawcy zrobić nie wolno, bez względu na merytoryczne uzasadnienia lub ich brak.

Jest to, jak widać, argument zamykający dyskusję, a zatem musi mieć charakter absolutnie druzgocący i niepodważalny: ciężar argumentacji spoczywa na osobie, wytaczającej argument konstytucyjny, gdyż jego siła rażenia jest niezmierna – tak wielka, że pozbawia skuteczności inne argumenty: polityczne, moralne, społeczne itp. Z tym koresponduje druga obserwacja wstępna: decyzja Sejmu, przyjęta – powtarzam – tylko dzięki konstytucyjnemu argumentowi konserwatywnej frakcji PO, formalnie rzecz biorąc, zamyka dalszy tryb ustawodawczy; mówi, że dalsze „procedowanie” (przepraszam za to brzydkie słowo, no ale już się przyjęło) jest niedopuszczalne. A zatem decyzja ta jest niejako zaprzeczeniem ideału demokracji deliberatywnej: modelu, w którym dobre decyzje finalne mogą wynikać z początkowo niedoskonałych projektów, które wszakże w drodze deliberacji, dyskusji w komisjach, konsultacji społecznych, ekspertyz specjalistów itp., poddane zostaną obróbce i korektom. Korekty te, zauważmy, dotyczyć mogą również hipotetycznych defektów o charakterze konstytucyjnym. Defekty konstytucyjne – podobnie jak defekty związane z rachunkiem ekonomicznym czy spójnością wewnętrzną projektu – mogą przecież zostać wyeliminowane na dalszych etapach projektu legislacyjnego, a jeśli mimo wszystko nie zostaną, to i tak Sejm lub Senat w końcowym glosowaniu mogą projekt odrzucić, albo Prezydent może zawetować ustawę, albo skierować ją do TK albo – po ewentualnym jej przegłosowaniu, może zostać ona zakwestionowana do TK, który następnie w kwestii konstytucyjności wypowie się z mocą autorytatywną. Są to rozliczne metody uporania się z defektem konstytucyjnym, jaki może być dostrzegany w projekcie ustawy na wstępnym etapie jego złożenia w Sejmie. Jeśli zatem Sejm nie dopuszcza – jak stało się to w przypadku trzech projektowe o związkach partnerskich – do dalszego rozpatrywania tych projektów, to musi to być uzasadnione tylko oczywistą, nadzwyczajną, drastyczną, widoczną dla każdego niekonstytucyjnością tych projektów.

Obie te wstępne obserwacje prowadzą do jednego wniosku o charakterze metodologicznym: argument o niekonstytucyjności, zamykający drogę do dalszego rozpatrywania ustawy, musi być wyjątkowej wagi: musi być tak przekonywujący, że wyłącza on jakiekolwiek dalsze argumenty polityczne, moralne czy społeczne. Ciężar argumentacji spoczywa na osobie wysuwającej ten argument, a jest on specjalnej wagi. Mówiąc krótko: niekonstytucyjność projektów musi być oczywista, bo w przeciwnym razie należałoby tym projektom przynajmniej dać demokratyczną szansę.

Czy tak jest w przypadku trzech projektów o związkach partnerskich?

Artykuł 18 Konstytucji, przytaczany przez krytyków projektów ustaw o związkach partnerskich, mówi:

„Małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, rodzina, macierzyństwo i rodzicielstwo znajdują się pod ochroną i opieką Rzeczypospolitej Polskiej.”

Jaki argument można przedstawić, dla uzasadnienia sprzeczności regulacji związków partnerskich z tym przepisem konstytucyjnym? Przyjmijmy tu metodę przypisania krytykom tych projektów najbardziej racjonalnych, najbardziej przekonywujących argumentów o niezgodności.

Można otóż twierdzić, że konstytucyjna ochrona małżeństwa heteroseksualnego, rodziny itp. wyklucza możliwość stworzenia prawnych alternatyw dla małżeństwa, czyli takich alternatywnych związków, hetero- bądź homoseksualnych, które pod pewnymi względami przypominają, ale pod innymi są odmienne od małżeństwa. Skoro Konstytucja „ochrania” małżeństwo, mógłby ktoś wywodzić, to znaczy, że „chroni” je także przed możliwością zawierania „nie-małżeństwa” np. związku niemałżeńskiego heteroseksualnego albo związku homoseksualnego.

Wystarczy wyartykułować to uzasadnienie by dostrzec jego absurdalność. Dlaczego konstytucyjna ochrona jednej praktyki ma wykluczać ustawową regulację innej praktyki, pod pewnymi względami przypominającej a pod innymi – nie przypominającej konstytucyjnie chronionej praktyki?  Gdyby jeszcze – bądźmy tu przez chwilę pedantyczni, bo przecież konstytucyjna wykładnia językowa wymaga pewnej dozy pedanterii, Konstytucja mówiła o „szczególnej” ochronie małżeństwa (zdefiniowanego przez heteroseksualność), to być może argument o wykluczeniu innych związków mógłby być podtrzymany?

Ale też nie. Konstytucja gdzie indziej czasem mówi o „specjalnej” ochronie tego czy owego: np. następujący tuż po kluczowym dla nas artykule 18 artykuł 19, mówi: „Rzeczpospolita Polska specjalną opieką otacza weteranów walk o niepodległość, zwłaszcza inwalidów wojennych”. Czy można stąd wyciągnąć wniosek, że ustawowo przewidziana opieka dla innych weteranów wojennych (np. z misji pokojowych na Bliskim Wschodzie) jest konstytucyjnie niedozwolona? Byłby to oczywisty nonsens.

A zatem nawet „specjalna” ochrona konstytucyjna nie może oznaczać zanegowania ustawowej ochrony analogicznych praktyk lub instytucji, A w przypadku artykułu 18 o małżeństwie, rodzinie itp. – mamy do czynienia ze „zwykłą” ochroną, nie „specjalną”. Tym bardziej więc argument o wykluczeniu ustawowej ochrony innych, analogicznych relacji, nie jest uprawniony.

Mówi się czasem, że z artykułu 18 wynika wykluczenie takich związków partnerskich, które pod względem prawnego statusu byłyby identyczne jak małżeństwo albo przypominałyby bardzo znacząco małżeństwo – choć nie byłyby formalnie małżeństwem (argument taki niedawno zaakceptował w wywiadzie dla TVN24 mój wybitny Kolega, prof. Piotr Winczorek). Na chwilę przyjmijmy ten argument za dobrą monetę. Wszystkie sejmowe projekty ustaw o związkach partnerskich, a już szczególnie projekt PO, starannie różnicowały status związków partnerskich od statusu małżeństwa. A więc nawet gdyby przyjąć argument o niekonstytucyjności zrównania statusu małżeństwa i związków partnerskich – projekty ustaw zdałyby ten test konstytucyjności.

Piszę to tylko „z ostrożności procesowej” bo nie ma żadnego powodu by ten test przyjąć. Dlaczego konstytucyjna „ochrona” małżeństwa ma wykluczać ustawowo ustanowiony równy status związków nie-małżeńskich? Wszak rolą Konstytucji jest ustalenie tego, co ustawodawca musi i czego nie może zrobić, a nie kontrolowanie tego, co ustawodawca, w ramach swego uznania, może zrobić. Wyjaśniam: konstytucyjne ustanowienie „ochrony” małżeństwa oznacza, że ustawodawca nie może przestać chronić małżeństwa, zdefiniowanego konstytucyjnie. I oznacza, że musi zapewniać małżeństwu prawną ochronę. Tylko tyle i aż tyle. Ale nie mówi, że ustawodawca, opierając się na argumentach typowych dla legislacji a nie konstytucji, nie może uznać, że jakieś inne związki mogą korzystać z podobnego lub nawet równego statusu, co konstytucyjnie chronione małżeństwa. Jedyna różnica miedzy konstytucyjnie chronionymi małżeństwami a ustawowo chronionymi innymi związkami polega na tym, że te pierwsze, dla zniesienia „ochrony” wymagają trybu poprawki konstytucyjnej, a te drugie – zmiany ustawowej. Ale sam fakt ustawowego uregulowania statusu związków partnerskich na równi z konstytucyjnie chronionym małżeństwem nie podważa przecież ochrony tego drugiego.

Podważenie takie mogłyby nastąpić, gdybyśmy mieli do czynienia z jakąś „grą o sumie zerowej”: gdyby było tak, że im więcej uprawnień i gwarancji dajemy partnerom w związkach partnerskich, tym mniej uprawnień i tym słabszy status mają małżonkowie. Ale znów, wystarczy wyartykułować taki scenariusz, by zorientować się w jego absurdalności. Dlaczego i na mocy jakich prawideł ustawowe uporządkowanie związków partnerskich – wszystko jedno, hetero- czy homoseksualnych – mogłoby podważyć ochronę małżeństw tradycyjnych, konstytucyjnie zdefiniowanych? Argument taki nie został nigdy przedstawiony – nigdy nawet w argumentacji nie doszliśmy do tego punktu, gdyż nonsensowność konstytucyjnej opozycji wobec związków partnerskich stałaby się aż zbyt oczywista.

Przed laty, sąd apelacyjny w Nowym Jorku wydał orzeczenie w sprawie Hernandez v. Marsolais (6 lipca 2006) w sprawie małżeństw homoseksualnych. W zdaniu odrębnym wobec wyroku (wyroku, który uznał, że Konstytucja USA nie nakłada na stan Nowy Jork obowiązku legalizacji małżeństw jednopłciowych), Pierwsza Prezes tego Sądu Judith Kaye napisała m.in.: „Defendants primarily assert an interest in encouraging procreation within marriage. But while encouraging opposite-sex couples to marry before they have children is certainly a legitimate interest of the State, the exclusion of gay men and lesbians from marriage in no way furthers this interests. There are enough marriage licenses to go around for everyone.” W wolnym tłumaczeniu (a zacytowałem ten błyskotliwy fragment po angielsku bo wiem, że czytelnicy niniejszego portalu znają ten język, a tłumaczenie może coś wypaczyć): „Strona pozwana, czyli stan Nowy Jork, podtrzymuje, że uzasadnionym celem polityki państwa jest sprzyjanie prokreacji w małżeństwie. Ale chociaż niewątpliwie prawowitym celem polityki państwowej jest zachęcanie par heteroseksualnym do zawierania małżeństwa zanim zaczną mieć dzieci, to wykluczenie gejów i lesbijek z możliwości zawierania małżeństwa w żaden sposób nie przyczynia się do realizacji tego celu. Jest dość „licencji małżenskich”, by wystarczyło dla każdego”.

Nie mogłem powstrzymać się przed zacytowaniem tego fragmentu z opinii odrębnej wybitnej amerykańskiej sędzi. Ale są dwie różnice między sprawą Hernandez  a naszą sytuacją. Po pierwsze – tam chodziło o małżeństwa jednopłciowe – z tą samą nazwą, tą samą formą zawierania (i rozwiązywania), tym samym statusem prawnym itp. co małżeństwa tradycyjne. U nas jest jednak wyraźne rozróżnienie – choćby w nazwie – a zatem u nas, uzasadnienie na rzecz niekonstytucyjności jest jeszcze słabsze. Po drugie – co ważniejsze – w sprawie amerykańskiej pytanie brzmiało naprawdę: czy Konstytucja USA nakazuje stanom ustanowienie małżeństw jednopłciowych, na równi z małżeństwami heteroseksualnymi? I odpowiedź większości składu sędziowskiego (wobec której Prezes Kaye zgłosiła zdanie odrębne) sprowadzała się do stwierdzenia: nie, nie nakazuje. Stanowy ustawodawca ma tu pole do własnego uznania. Może, ale nie musi, ustanowić taki status dla par homoseksualnych. Czy zrobi to – zależy od argumentów moralnych, politycznych itp. (ale nie konstytucyjnych), jakie przeważą w demokratycznej legislatywie.

U nas – konstytucyjna implikacji decyzji sejmowej jest odwrotna. Sejm nie powiedział, że Konstytucja daje ustawodawcy swobodę ruchu w tej dziedzinie, ale poszedł dwa kroki dalej, mówiąc, że ustawodawca nie może takich związków prawnie uregulować. Sejm zamknął sam sobie usta. Ubezwłasnowolnił się mówiąc, że nie ma prawa rozważać „za” i „przeciw” pewnej instytucji, bo Konstytucja nie pozwala mu nawet zacząć deliberować na ten temat. Demokratyczny reprezentant Narodu ograniczył pole demokracji mówiąc, że nie jest władny w ogóle zastanawiać się na ten temat, bo rzekomo Konstytucja mu nie pozwala. Z Konstytucji Sejm uczynił knebel, który nałożył sam sobie.

I może to – a nie konkretna sprawa związków partnerskich – jest najsmutniejszym aspektem brawurowej konstytucyjnej ofensywy ministra Gowina i jego ludzi w PO.

Apologeci konsumpcjonizmu :)

Konsumpcjonizm ma ostatnio fatalną reputację. Utrwala ją tendencja do obwiniania go za wszelkie negatywne zjawiska, począwszy od zamieszek w Londynie, przez kryzys strefy euro, aż po szalejący kurs franka szwajcarskiego. To jedynie namiastka tego, czemu winny jest rozbuchany konsumpcjonizm – mawiają krytycy współczesności. Wśród nich są zaś najbardziej znani współcześni intelektualiści. Aż dziw, że w tej atmosferze ośmielają się zabrać głos apologeci konsumpcjonizmu. Ich opinie i argumenty pozostają nie tak dobrze słyszalne i rzadziej bywają przywoływane w publicznej debacie. Może więc warto się z nimi zapoznać.

Podstawy ekonomii hedonistycznej

Poczet apologetów konsumpcjonizmu otwiera amerykański ekonomista i wykładowca Wesleyan University Stanley Lebergott, który broni konsumpcjonizmu z pobudek hedonistycznych i ekonomicznych. Przekonuje on o tym, o czym konsumentów przekonywać właściwie nie trzeba. Konsumpcja sprzyja osiąganiu szczęścia, ponieważ uwalnia nas od pozbawionych sensu trudów i przymusów, zmniejsza wysiłek związany z wykonywaniem wielu prac domowych, zakupów, sprzątania, itd. Po prostu: pozwala zaoszczędzić czas.

Lebergott wspiera jednak swoją nieodkrywczą tezę rzetelnymi danymi liczbowymi, z których wynika, że np. w 1900 roku każda amerykańska gospodyni domowa poświęcała na prace domowe 44 godziny tygodniowo, a w 1975 roku już o 32 godziny tygodniowo mniej, zaś wszystko to m.in. dzięki żywności typu instant oraz działalności restauracji. Współcześnie liczby te wyglądają zapewne jeszcze bardziej przekonująco. Pralki usuwające kłaczki naszego ulubionego czworonoga czy lodówki produkujące kostki lodu to jedynie przykład licznych udogodnień, które potwierdzają nasze prawo do decydowania o tym, jak w świecie wyręczania człowieka przez technologię wykorzystać stale wydłużający się czas wolny. Różnorodność towarów i rozrywek sprawia, że każdy może wybrać najbardziej odpowiedni dla siebie sposób realizacji swoich pragnień. A zatem, „wszystko, co użyteczne, jest przyjemne” – powiada Lebergott, reanimując niejako starożytną myśl Arystypa – protoplasty współczesnych zwolenników hedonistycznego konsumpcjonizmu.

Lebergott rozprawia się także z tymi krytykami konsumpcjonizmu, którzy obwiniają reklamę i mass media o kreowanie fałszywych potrzeb, umożliwiających ekspansję konsumpcjonizmu we współczesnym świecie. Twarde dane liczbowe temu przeczą. Spośród ponad 30 tys. nowych produktów spożywczych wprowadzonych na rynek po 1960 roku, 25 tys. nie przetrwało roku 1980, a z około 90 tys. wprowadzonych po 1980 roku, 86 proc. nie istniało już 10 lat później, mimo że wspierano je silnymi kampaniami reklamowymi. Jeśli uwzględnić tę historię promocyjnych katastrof, wówczas powszechna wiara w potężną siłę reklamy staje się nieuzasadniona. Najwyraźniej konsumenci nie kupują tego, czego nie potrzebują, nawet jeśli produkt czy usługa są wspierane rozmaitymi działaniami marketingowymi.

Lebergott charakteryzuje człowieka współczesnego jako świadomego, rozważnego i kalkulującego konsumenta. Nie zawsze jednak podejmujemy decyzje konsumenckie z rozmysłem. Czasem górę bierze temperatura emocji konsumenckich wyborów, które konsultujemy z krewnymi czy przyjaciółmi. Czy wobec tego konsumpcjonizm nie jest aby wynikiem działania mechanizmów komunikacji i socjalizacji, jak twierdzą jego krytycy?

Konsumpcja jako system komunikacji społecznej

Mary Douglas – brytyjska antropolożka społeczna – broni konsumpcjonizmu właśnie w ramach koncepcji konsumpcji jako systemu komunikacji społecznej. Proponuje ona podejście antropologiczne, w którym konsumpcja nie jest pojmowana jako środek do zaspokajania potrzeb, ale jako proces budowania sieci konsumentów. Konsumpcja to akt społeczny, który gwarantuje jednostkom udział w social universe – rozumianym jako całokształt zjawisk społecznych. Dzięki konsumpcji możemy poznawać nowych ludzi i tworzyć sieci kontaktów z innymi jednostkami, konsumentami czy raczej współkonsumentami (fellow-consumers).

Jakie warunki trzeba spełnić, by wejść do owego social universe? Pierwszy to…  istnienie tego społecznego uniwersum. Nie można bowiem zostać członkiem struktury, której zwyczajnie nie ma. Rozmaite akty konsumpcyjne, których dokonujemy, są więc zarówno warunkiem wejścia do social universe, jak i jego istnienia. Drugi warunek sprowadza się do obecności innych ludzi, konsumentów. I bynajmniej nie zasobność portfela decyduje o przynależności do social universe (głównie z racji obecności rynku wtórnego, second handów czy dyskontów spożywczych). Niezbędna jest natomiast kompetencja konsumencka, czyli wiedza o tym, co i jak należy konsumować oraz jaki społeczny efekt może to wywołać. Wiedza ta pozostaje w ścisłym związku z umiejętnością odczytywania kodów społecznych. Jeśli nie dysponujemy odpowiednią wiedzą lub nie opanowaliśmy umiejętności dekodowania, wówczas istnieje ryzyko błędnej oceny wśród fellow-consumers oraz krytyki z ich strony. W tym sensie konsumpcja jest gwarantem komfortu psychicznego w kontaktach społecznych.

Konsumpcja to także aktywność wymagająca zaangażowania możliwie największej liczby fellow-consumers, którzy poprzez podejmowane działania (określane mianem znakowania lub sygnifikacji – signification process) kreują wspólny świat. Dlaczego proces nadawania znaczeń jest tak ważny? Po pierwsze, dzięki niemu powstaje social universe, w którym konsumenci zajmują różne pozycje; po drugie zaś, jest on gwarantem tworzenia kategorii wiedzy o poszczególnych dobrach. Tym samym signification process kształtuje wzajemne relacje fellow-consumers, a jego spontaniczność i naturalność sprawia, że jest on traktowany jako akt kreacji i propagowania wiedzy. Skoro nadawanie znaczeń towarom i usługom pozostaje w gestii samych współtwórców, to ingerencja agencji reklamowych czy marketingowych jest ograniczona. Proces ten bowiem absorbuje wszystkich lub prawie wszystkich konsumentów, a im więcej zaangażowanych, tym większe możliwości komunikacyjne stają się udziałem większej liczby konsumentów. Taki stan rzeczy jest – zdaniem antropolożki – jak najbardziej pożądany. Dlatego rozpatrując ekonomiczny rachunek zysków i strat lub trawestując tzw. zakład Pascala, rzec by można: „Lepiej konsumować, niż nie konsumować”.

Według Mary Douglas konsumpcja nie dostarcza konsumentom zwykłej uciechy z fizycznego konsumowania dóbr, lecz w ramach tzw. procesu dzielenia znaczeń (sharing names process) przez współkonsumentów jest w stanie zagwarantować szczęście. Co to znaczy, że dzielimy znaczenia? Douglas wyjaśnia, że konsumenci, którzy posiadają już pewną wiedzę o danym produkcie lub usłudze, dzięki sharing names mają możliwość wymiany opinii i weryfikacji zdobytej wiedzy. Dzięki temu możemy nawiązywać nowe znajomości i rozwijać komunikację społeczną. Przykładowo, matki spacerujące z dziećmi nie mają trudności z nawiązaniem rozmowy, ponieważ pretekstem do zagajenia jest dobro dziecka, które zapewniają rozmaite produkty i udogodnienia dla młodych mam. Komunikacja umożliwia im wymianę opinii, zdobycie cennych informacji wypływających z doświadczeń z danym produktem czy usługą, bądź też potwierdzenie lub zaprzeczenie swoich konsumenckich spostrzeżeń. A jako że współczesne społeczeństwo konsumpcyjne jest w dużej mierze społeczeństwem sieci, komunikacja konsumentów coraz częściej odbywa się przy użyciu rozmaitych narzędzi internetowych: blogów, portali społecznościowych czy sklepów internetowych. Konsumpcja nie stanowi więc celu samego w sobie – jak zwykli twierdzić sceptyczni krytycy zjawiska.

Zdaniem Douglas konsument osiąga prawdziwe szczęście dopiero w czasie interakcji społecznych, kiedy uzmysławia sobie, że inni współkonsumenci także dysponują wiedzą o danym produkcie czy usłudze. Zdobycie tej wiedzy nie należy jednak do zadań prostych, przeważnie jest to zajęcie czaso- i energochłonne. Obowiązuje tu pewna zależność: im trudniej zdobyć wiedzę na temat jakiegoś dobra, tym bardziej jest ona wartościowa i tym trudniej znaleźć się w gronie jej posiadaczy. Nie oznacza to jednak, że nieskomplikowana, potoczna wiedza o prostych towarach czy usługach ma mniejsze znaczenie. Wręcz przeciwnie, dysponowanie wiedzą na temat różnych gatunków pieczywa czy sera, rozmaitych czasopism, typów i modeli samochodów, itp. dotyczy znacznie szerszego grona fellow-consumers tworzących social universe niż konsumentów posiadających wiedzę o profesjonalnym sprzęcie do fotografowania czy gry w golfa. Owszem, sharing names posiadaczy samochodów marki Lexus jest bardziej wyrafinowane niż konsumentów bagietek. Znaczenie obu typów wiedzy oraz zjawiska sharing names w obu przypadkach jest jednak takie samo dla rozwoju komunikacji społecznej i kształtowania relacji międzyludzkich.

Tym bardziej że przyjemność można czerpać także ze wspólnej konsumpcji dóbr niematerialnych. Fellow-consumers posiadający wiedzę o literaturze, filmach czy muzyce z łatwością nawiązują kontakty z konsumentami dysponującymi podobnymi informacjami (tworząc chociażby fan club czy fan page na Facebooku). Nadając znaczenia produktom i dzieląc się nimi ze współkonsumentami, uczestniczymy w czynnościach społecznych. Ich rezultatem jest bardziej rozwinięta komunikacja, większe poczucie bezpieczeństwa i wspólnoty oraz satysfakcja z tworzenia wspólnego uniwersum. Konsumpcja jest prospołeczna!

Konsumeryzm uśmiechnięty, czyli o związkach mody z demokracją

W obronie konsumpcjonizmu staje także francuski filozof i socjolog Gilles Lipovetsky – wykładowca Uniwersytetu w Grenoble i autor wielu poczytnych publikacji, z których niestety żadna nie doczekała się polskiego przekładu. W książce „The Empire of Fashion: Dressing Modern Democracy” badacz ten rozprawia się z klasycznymi argumentami Thorstei-
na Veblena (który krytykował m.in. lenistwo czy ostentacyjne pławienie się w dobrobycie tzw. klasy próżniaczej). Lipovetsky na przekór krytykom stwierdza, że w dzisiejszych czasach chcemy coś mieć, by realizować siebie, a nie po to, by pokazać, że jesteśmy bogaci. Jego argumentacja opiera się na diagnozie współczesności. Według niej społeczeństwa całkowicie zlikwidowały władzę, jaką niegdyś miała nad nimi przeszłość. Tradycja nie ma już właściwie żadnego wpływu na społeczeństwa zachodnie, a ich stabilność opiera się aktualnie na modzie hołdującej nowości. Dzięki możliwości wyboru, jaką daje moda, możliwy staje się rozwój indywidualnej autonomii oraz pogłębianie podmiotowości jednostki. Te z kolei stanowią fundament społeczeństwa demokratycznego.

Lipovetsky podkreśla, że dotychczas różnice społeczne wyrażały się w języku statusu. Obecnie obowiązuje język brandów, logo i designu. Demokratyzacja także wprowadza nowe standardy wartościowania, dostosowane do współcześnie obowiązujących kanonów piękna, wyznaczanych przez młodość, muskulaturę i seksapil. Za sprawą demokratyzacji dochodzi także do tzw. fragmentaryzacji wyglądu. Podporządkowujemy swoją aparycję temu, co, gdzie i kiedy mamy zamiar robić. Tak ogromne zróżnicowanie stylów życia sprawia, że moda ulega całkowitej fragmentaryzacji i indywidualizacji, a odzież jest dopasowana do potrzeb indywidualnego konsumenta. O ile nadal możliwe jest wskazanie marek wiodących, o tyle ich wysoka pozycja nie ma związku z elitami. Współczesne gusta i trendy kształtują pluralistyczne ośrodki, a nie monopol tradycji. „Taki policentryzm i pluralizm – jak przekonuje Lipovetsky – sprzyja demokracji”.

Czy wobec tego moda ostatecznie wyparła tradycję? Nie można – rzecz jasna – uogólniać i przekonywać, że współcześnie wszyscy wybierają tylko modę. Podobnie nie można wykluczyć, że człowiek w swych działaniach wybierze orientację na przeszłość i wielu istotnie tak czyni. Jednak obecnie jest to raczej świadomy, wolny wybór jednostki niż presja obyczaju. Tradycja jest dzisiaj katalogiem dostępnych rzeczy, które można dowolnie wykorzystywać w… modzie. W tym sensie tradycję można poddać recyklingowi, dzięki któremu przyjmuje ona postać mody.

Lipovetsky przekonuje, że współcześnie dysponujemy znacznie szerszym zakresem wolności niż w epokach, kiedy prym wiodła tradycja. Ta konkluzja okazuje się jednak problematyczna. Skoro dzięki modzie i konsumpcji jesteśmy tak hiperindywidualni, to czy w ogóle możliwe jest, byśmy funkcjonowali jako społeczeństwo jednostek myślących tylko o własnych potrzebach i potrafiących żyć bez obyczajów, reguł, tradycji? W odpowiedzi na to pytanie Lipovetsky podkreśla, że ustrój demokratyczny stwarza wiele możliwości wyrażenia niezgody. W demokratycznym imperium mody spór ma jednak zupełnie inny charakter niż w społeczeństwach tradycyjnych. Paradoksalnie staje się bardziej pokojowy i dopasowany do innych – bo wyindywidualizowanych – jednostek. A skoro tak, to właśnie moda jest odpowiedzialna za zaprowadzenie trwalszego pokoju. To dzięki niej ludzie zaczęli bardziej skupiać się na sobie i dostrzegać swoje potrzeby, niż zwyczajowo wtrącać się w sprawy innych. Konsumpcyjne imperium mody, w którym ludzie są zbyt zajęci sobą, by spierać się z innymi, jest więc bardziej pokojowe niż dyktatura tradycji. Trwałość demokracji zachodnich zależy od tego, w jakim stopniu akceptujemy odmienność, od tolerancji wobec różnorodnych stylów życia oraz poszanowania zasad społecznych i praw jednostki. Zdaniem Lipovetsky’ego moda pełni tu funkcję pacyfikatora fobii społecznych skoncentrowanych wokół różnicy, inności czy odrębności. Dzięki modzie mówimy dziś nie o dewiacji, lecz o ekscentryczności, nie o herezji, lecz o oryginalności i wreszcie nie o odszczepieństwie, lecz o indywidualizmie!

Konsumpcjonizm może ponadto, zdaniem Lipovetsky’ego, generować społeczną korzyść w postaci zaangażowania obywatelskiego. Opiera się ono na niemal identycznych zasadach co popkulturowe widowisko: posługuje się językiem reklamy, czerpie z technik stosowanych w show-biznesie i płynącej z nich przyjemności. Synonimem zaangażowania obywatelskiego staje się dziś szeroko rozumiane konsumowanie: wysłanie SMS-a, wklejenie vlepki czy założenie profilu na portalu społecznościowym. Lipovetsky podkreśla wyraźnie, że era mody nie wiedzie ku konsumpcyjnemu egoizmowi, lecz ku elastycznemu i spontanicznemu działaniu jednostek. Kultura konsumpcyjna oparta na narcyzmie i hedonizmie jest więc kulturą największej wolności jednostki i najmniejszego wtrącania się w sprawy innych. „Im bardziej świadomy konsument, tym bardziej świadomy obywatel” – powiada Lipovetsky. I dlatego właśnie konsumpcjonizm jest zjawiskiem pozytywnym. Po prostu: sprzyja demokracji.

Konsumpcja jako praca wyobraźni

Znaczenie mody dla obrony konsumpcjonizmu dostrzega także amerykański socjolog i antropolog społeczny hinduskiego pochodzenia Arjun Appadurai. O współczesnych konsumentach powiada: „Wszyscy jesteśmy gospodyniami, które codziennie trudzą się uprawianiem dyscyplin nabywczych w krajobrazie o wyraźnie polirytmicznych strukturach czasowych. Opanowanie tej mnogości rytmów (produktów, mód, stóp procentowych, trendów, stylów) i metod ich integracji to nie jest po prostu zwykła praca, ale rodzaj pracy najcięższej – pracy wyobraźni”.

Na czym dokładnie polega praca, o której pisze Appadurai? Przede wszystkim na odczytywaniu nieustannie zmieniających się sygnałów o trendach, modzie; na zabiegach związanych z obsługą kredytów; na sprawnym radzeniu sobie z gospodarowaniem domowymi finansami czy też na zdobywaniu orientacji w złożonych kwestiach zarządzania pieniędzmi. Zasadniczo praca ta nie jest nastawiona na wytwarzanie dóbr konsumpcyjnych, lecz „samoświadomościowych warunków kupowania”, co nie oznacza jednak, że to praca lekka i przyjemna, wręcz przeciwnie: to rodzaj pracy najcięższej, bo pracy wyobraźni. Praca konsumpcyjna, której rolę unaocznia Appadurai, ma charakter społeczny i jednocześnie symboliczny; to samo zresztą dotyczy dążeń do uruchomienia wyobraźni.

Podążając tokiem rozumowania Appaduraia, łatwo dostrzec, że możliwości mody zwiększają się wraz z rozwojem techniki. Można by zaryzykować stwierdzenie, że przejście od obyczaju do mody jest zarazem przejściem od ludzkiej potencji twórczości do aktu innowacyjności. W perspektywie tej istnieje niezaprzeczalny związek między kumulacją wiedzy i doskonaleniem technologii (czymś z natury racjonalnym), a modą (czymś nieracjonalnym). Przykładem może być kult ciała i chirurgia plastyczna, które pozwalają konsumentom formować swoje ciało zgodnie z obowiązującymi trendami i wyznaczonymi kanonami piękna. Tym samym, wraz z rozwojem techniki, moda może obejmować sfery, które dotąd pozostawały dla niej niedostępne. W tym sensie konsumpcja jest zjawiskiem pozytywnym, stanowi bowiem swego rodzaju rynek zbytu dla ludzkiej twórczości. Pobudzając innowacyjność i napędzając postęp w kreowaniu zaawansowanych technologii, służy nam konsumentom – obywatelom społeczeństwa konsumpcyjnego.

Konsumpcja = wolność?

Konsumpcjonizm przejawiający się w modzie jest tym, co zdaniem Judith Williamson – antropolożki z Middlesex University w Londynie – zapewnia jednostce stabilność i samookreślenie. Okazuje się bowiem, że współcześnie ani rodzina, ani wartości i przekonania oparte na ich niezmiennym, absolutnym kanonie zwyczajnie nie są już w stanie tego zagwarantować. W epoce demokratyzacji mody – przekonuje autorka „Consuming Passions. The Dynamics of Popular Culture” – istnieje tyle tożsamości do wyboru, ile zapełnionych półek i wieszaków w szafie. Zdając relację ze swoich codziennych dylematów, Williamson powiada: „Stojąc przed szafą, nie staję […] jedynie przed wyborem pomiędzy różnymi wizerunkami: różnica między elegancką garsonką a ogrodniczkami nie jest tylko różnicą pomiędzy tkaninami i stylem, ale również pomiędzy tożsamościami. […] Mam pełną świadomość, że ludzie będą przez cały dzień różnie mnie postrzegać, zależnie od tego, co mam na sobie; będę konkretnym typem kobiety z jedną konkretną tożsamością, która wyklucza inne. Czarna skórzana spódnica wyklucza dziewczęcą niewinność, ogrodniczki wykluczają wyrafinowanie, podobnie jest z elegancką garsonką i radykalnym feminizmem”.

Chcąc uniknąć społecznego szufladkowania i etykietowania przez ubiór, nie można niestety (a może i na szczęście) założyć na siebie wszystkiego jednocześnie. Można natomiast w społeczeństwie mody zakładać na siebie codziennie coś innego, każdego dnia przywdziewać inną tożsamość, naśladować kogoś innego i nieustannie czerpać z rezerwuaru mód, trendów i stylów. Niewątpliwie daje to jakiś rodzaj wolności – wolności poprzez ucieczkę od społecznego etykietowania, wolności poprzez możliwość naśladowania różnych ludzi bądź inspirowania się nimi. A to z kolei zdaje się efektywnie obniżać skuteczność kontroli społecznej. Williamson postrzega tym samym własność jako przejaw ludzkiej wolności. Bez własności świat dóbr materialnych pozbawiony jest wartości. Skoro własność wyraża ludzką wyższość nad naturą, to każdy z nas powinien poprzez pracę mieć możliwość nabycia tego, czego pragnie.

W podobnym tonie wypowiada się także Stephen B. Young – amerykański etyk biznesu: „Bogactwo niesie z sobą dodatni ładunek moralny. Własność jest dobrem, a brak własności nadweręża ludzką godność”. Dla wielu ludzi jest oczywiste, że współcześnie to właśnie głód godności motywuje do działania jednostki i społeczeństwa. Young dodaje, że na rewersie myślenia o zabezpieczeniach przed brakiem umiaru w korzystaniu ze zdobyczy nowoczesnego, stechnologizowanego świata zawsze powinna znajdować się refleksja o ograniczeniach i szkodach, jakie niesie hamowanie postępu cywilizacyjnego przez nasze ciągłe narzekanie czy zbiorowe protesty głoszące, że konsumpcja nas degraduje, degeneruje i infantylizuje. „Własność zapewnia nam prywatność i suwerenność – przekonuje Young – oraz daje swobodę decydowania o własnym losie i na własne ryzyko”. Zgodnie z zasadą osobistej odpowiedzialności (wpisaną w ideę wolnego rynku) – każdy z nas ma taki los, na jaki sobie zasłużył.

Według wieszczącego koniec historii Amerykanina japońskiego pochodzenia – Francisa Fukuyamy – konsumpcja jest także motorem działania homo ambitious – człowieka ambitnego, który dzięki konsumowaniu wciąż znajduje motywację do pracy, rozwoju i kształcenia. Homo ambitious potrafi krytycznie patrzeć na świat, dlatego akceptuje tylko te propozycje z zewnątrz, które pozostają w zgodzie z jego własnymi przekonaniami i odczuciami. Fukuyama podkreśla, że człowiek ambitny ciągle zmusza się do myślenia i poszukuje informacji w wielu źródłach. Ponadto, do wszelkich przekazów medialnych odnosi się ze znaczną dozą sceptycyzmu. Konsumpcyjny aspekt życia homo ambitious sprowadza się do przekonania, że dzięki zdobywaniu dóbr materialnych człowiek ambitny może stale się rozwijać, kreować swoje otoczenie i zwiększać możliwości. Homo ambi-
tious stara się być coraz bardziej świadomym siebie i tego, do czego dąży, pamiętając przy tym, że są rzeczy, których nie można kupić za pieniądze. Kupowanie nie jest więc dla niego celem samym w sobie. To tylko – i aż – środek do dalszego rozwoju, „bogactwo bycia” nie tylko dla siebie, lecz także dla innych.

Czy Bóg błogosławi konsumentów?

Wśród obrońców konsumpcjonizmu znaleźć można także Michaela Novaka – autora książki „Duch demokratycznego kapitalizmu” oraz dyrektora Studiów Społecznych i Politycznych w konserwatywnym American Enterprise Institute w Waszyngtonie. Poglądy Novaka pozostają w głębokiej sprzeczności ze standardowym sposobem postrzegania konsumpcjonizmu przez katolickich duchownych. Ci bowiem upatrują w konsumpcji główną przyczynę opustoszenia kościołów w Europie Zachodniej. Novak przyznaje, że Europa skłania się ku hedonizmowi i materializmowi, jednak jego zdaniem nie jest to wina kapitalizmu, „lecz rozdętego systemu pomocy społecznej i wszechmocnego państwa, które zabija aktywność i kreatywność”. Zwraca przy tym uwagę, że kapitalizm w religijnej Ameryce jest silniejszy niż w zeświecczonej Europie, jednak hedonizmu jest tam mniej: Amerykanie więcej pracują i nie wydają tylu pieniędzy na rozrywkę, inwestują natomiast w edukację potomstwa i działalność organizacji charytatywnych. „Owszem, konsumpcjonizm kwitnie – powiada Novak – ale wraz z nim rozkwita dobroczynność. A ci, którzy stale narzekają i nie widzą, ile miast wypiękniało, ilu ludzi ukończyło studia, ilu wybiło się z biedy w zamożność, zwyczajnie grzeszą”.

Czy można kupić szczęście za pieniądze?

„Czy wobec tego istnieje jakaś zależność między szczęściem a dysponowaniem dużą ilością pieniędzy?” – pyta amerykański ekonomista Robert H. Frank w książce „Luxury Fever: Money and Happiness in an Era of Excess”. Ze znacznej części twardych danych ekonomicznych, na których opiera swą tezę Frank, wynika, że „jeśli wykorzystamy podwyżkę naszych dochodów, by po prostu kupić większe domy i droższe samochody, w efekcie nie staniemy się ani trochę szczęśliwsi niż poprzednio. Jednak jeśli wykorzystamy nasze dochody na zakup większej ilości pewnych niezauważalnych (inconspicuous) dóbr – takich jak wolność od długich dojazdów bądź stresującej pracy – wówczas z danych tych wyłania się zupełnie inny obraz. Im mniej wydajemy na zauważalne (conspicuous) dobra konsumpcyjne, tym więcej czasu możemy poświęcić rodzinie i przyjaciołom, na ćwiczenia, na sen, na podróże i inne działania służące regeneracji sił. Realokacja naszego czasu i pieniędzy w taki bądź podobny sposób przyniosłaby w rezultacie zdrowsze, dłuższe i szczęśliwsze życie”.

Ocena konsumpcjonizmu zależy więc także od tego, jak nazywamy to, co kupujemy, oraz jak dokonujemy wyboru wcześniej zdefiniowanych przez nas rzeczy. Dla przykładu, zakup „zauważalnego” kolejnego samochodu dla wielu krytyków konsumpcjonizmu stanowić będzie pretekst do krytyki. Jeśli jednak spojrzymy na kupno auta jak na „niezauważalny” zakup krótszego i wygodniejszego dojazdu do pracy (a tym samym np. większej ilości czasu przeznaczonego dla rodziny, na rozwój zainteresowań lub po prostu odpoczynek) – wówczas zalety konsumpcjonizmu zaczną dostrzegać nawet najbardziej żarliwi krytycy konsumpcji. Czy wobec tego krytyka konsumpcjonizmu jest w ogóle uprawniona?

Konsumpcjonizm jako mniejsze zło

W eseju „Jean Baudrillard – między rozpaczą a ironią” Andrzej Szahaj – wykładowca filozofii współczesnej w Instytucie Filozofii UMK – stwierdza, że czynienie ze współczesnej kultury (ucieleśnionej w Stanach Zjednoczonych) miejsca, w którym dokonał się upadek człowieczeństwa, jest dalece niesprawiedliwe. Nie znaczy to, że światopogląd konsumpcyjny jest najlepszy ze wszystkich. Jeśli jednak porównać go z innymi współczesnymi orientacjami w świecie, można stwierdzić, że istnieją rzeczy gorsze, np. społeczeństwa militarystyczne, „wszelkie faszyzmy, komunizmy i fundamentalizmy. Gdybym miał wybierać między […] społeczeństwem uganiających się za towarami wyindywidualizowanych jednostek a społeczeństwem owładniętym ideą podboju i dyscypliny wewnętrznej, w którym konsumpcja jest objawem chorego drobnomieszczaństwa – zastanawia się Szahaj – wybrałbym zapewne to pierwsze”.

Szahaj upomina dalej, że nie godzi się traktować konsumpcjonizmu jako jedynej czy wyróżnionej ideologii Zachodu. Optymizm filozofa jest więc bardzo umiarkowany. Nie zmienia to jednak jego przekonania, że w porównaniu z innymi kulturami współczesności (w których wolność jednostki jest znikoma), konsumpcjonizm zasługuje na obronę.

Za i przeciw

Argumentacja apologetów konsumpcjonizmu to nie tylko reakcja na krytyczne komentarze o konsumpcji oraz hipokryzję ich autorów, którzy przecież sami konsumpcji się nie wyrzekli. Obrona konsumpcjonizmu wprowadza także pewną równowagę w pojmowaniu i ocenie zjawiska. Potrzeba nam dziś argumentów pozytywnych wobec konsumpcji, bo zwyczajnie nie chcemy rezygnować z tego, co sprawia nam przyjemność. Jak jednak znaleźć poparcie dla swoich racji, skoro ogromną popularnością cieszą się wyłącznie refleksje krytyczne?

Nietrudno przecież ocenić współczesnego konsumenta jako jednostkę bezrefleksyjną, uzależnioną od materialnych fetyszy oraz zmanipulowaną przez media i reklamę. Znacznie trudniej dostrzec, że nastawienie konsumpcyjne, wyrastające z potrzeby posiadania, było i niezmiennie pozostaje jednym z najistotniejszych czynników, które wywarły bezpośredni wpływ na historię ludzkości, kształtowanie relacji i struktur społecznych oraz powstanie kultury i cywilizacji.

Oczywiście, ogłoszenie werdyktu rozstrzygającego o zwycięstwie lub porażce konsumpcji jest niemożliwe. Wszechobecność konsumpcjonizmu nie pozwala jednak przejść obok zjawiska bez słowa. Jak mawiał Schopenhauer: „Dobry styl polega głównie na tym, że zawsze ma się coś do powiedzenia”. Warto więc rozważyć także argumenty tych, którzy mają o konsumpcjonizmie do powiedzenia coś niebanalnego i pozytywnego, porównując je z tymi, którzy formułują przeciw niemu zarzuty niekiedy aż nazbyt zbanalizowane.

Koniec pewnego cyklu. Herosi, Wspaniali, Mistrzowie Obłudy i Szamani. :)

28 października 1980 r. – na tydzień przed wyborami – Jimmy Carter, urzędujący Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, zmierzył się w debacie z republikańskim kontrkandydatem, gubernatorem Ronaldem Reaganem. Jego niewielka dotąd przewaga w sondażach po tym spotkaniu gwałtownie zmalała , co w rezultacie doprowadziło do wyborczej klęski. Prezydent, który cztery lata wcześniej zdobył Waszyngton pod sztandarem odnowy po Watergate, odchodził z opinią jednego z najsłabszych amerykańskich przywódców XX wieku.

http://www.flickr.com/photos/sabeth718/3308230766/sizes/m/in/photostream/
by sabeth718

Rzecz w tym, że nawet gdyby tamta debata przebiegła po myśli Jimmy’ego Cartera, musiał przegrać. Na nim kończył się rozpoczęty niemal 50 lat wcześniej cykl.
Poprzedzające dziesięciolecie znaczył koniec epoki dzieci kwiatów i wycofanie wojsk z Wietnamu. W 1973 r. gwałtownie wzrosły ceny ropy naftowej. Japońskie samochody, którymi dotąd pogardzano, okazały się tańsze i lepsze od amerykańskich. Linie lotnicze były zagrożone bankructwem. W 1978 r. Lee Iacocca trafił do Chryslera, by uratować molocha tylko dzięki wpompowanym pieniądzom z rządowymi gwarancjami. Miejsce hipisów zajęło pokolenie Sex Pistols zdobiące policzki agrafkami. W Iranie rewolucja obaliła króla królów, a Rosjanie weszli do Afganistanu.
Rządy Cartera nadeszły w czasie Szamana, ostatnim z okresów cyklu, podczas którego demokratyczne społeczeństwa wybierają przywódców mających szlachetne intencje, czyste ręce i idealistyczne poglądy. Przywódców głoszących zmianę poprzez pozbycie się Mistrzów Obłudy, którzy doprowadzili kraj do ruiny. Niestety, mimo najlepszych chęci i gorącego zapału Szamani nie są w stanie przezwyciężyć kryzysu, ponieważ ich korzenie, ich sposób pojmowania świata i szukania rozwiązań tkwi w odchodzącym cyklu. Szamani muszą ustąpić tym, którzy rozpoczną nowy cykl. Herosom.

Od Herosów do Szamanów
Pierwszym etapem każdego cyklu jest czas Herosów. To okres rewolucji, podczas której dokonuje się wyjście z permanentnego kryzysu końca poprzedniego cyklu. Na czele narodów stają nietuzinkowe postacie, charyzmatyczni przywódcy, którzy ciągną za sobą całą watahę młodych wilków chcących przemodelować świat. Do głównego nurtu gospodarki przedzierają się firmy i branże do tej pory traktowane jako ciekawostka.
Z początkiem lat 80. wybiła się informatyka, z garażu do biurowców przenieśli się trzydziestoletni założyciele Microsoftu czy Compaq. Zmiany rynkowe były tak duże i gwałtowne, że gigant IBM przeżył bolesną reorganizację na początku kolejnej dekady i musiał niemal całkowicie zmienić sposób prowadzenia biznesu. W styczniu 1984 r. zdemonopolizowano rynek telekomunikacyjny. W 1987 r. wypłynął guru nowej epoki, szef Rezerwy Federalnej Alan Greenspan. W tym samym roku nakręcono film, którego bohater Gordon Gekko deklarował, że „chciwość jest dobra”. Giełda przestawała być domeną wąskiej grupy finansistów. Drastycznie skrócono czas przygotowania produktów i usług, a przewaga konkurencyjna na rynkach zaczęła być liczona w tygodniach.
Po drugiej stronie żelaznej kurtyny dogorywał ekonomicznie eksperyment realnego socjalizmu. Rok 1989 i następne miały przynieść załamanie pierestrojki, wolne wybory w Polsce i upadek muru berlińskiego. Zmiany w Europie Wschodniej także wymagały nietuzinkowych przywódców, herosów czasu przemian. To największe dni Wałęsy, Havla i stojącego w centrum Moskwy na pancerzu czołgu Jelcyna.
Czas Herosów nie trwa jednak wiecznie. Kiedy nowy cykl wchodzi w fazę rozkwitu, społeczeństwo odsyła bohaterów do kąta. Na arenę wkraczają Wspaniali. Ciągle mają w sobie coś z Herosów, przy nich wyrośli i za ich czasów wybudowali kariery, ale nie mają tej szorstkości, tej wyniosłości, tej wiary we własne posłannictwo. Społeczeństwu mają do zaproponowania ładniejszą i młodszą twarz, są bliżsi ludziom, mniej pomnikowi. Wspaniali emanują energią i wskazywaniem Wielkich Celów. W tym czasie wszystko wydaje się możliwe. Może to być człowiek na Księżycu lub wejście do Unii Europejskiej. Łatwiej też wybacza się Wspaniałym błędy i potknięcia, takie jak miłostki Kennedy’ego, słabość goleni Kwaśniewskiego czy „niezaciąganie się jointami” przez Clintona.
Za czasów Wspaniałych wszyscy wierzą, że jeśli nie będą zwycięzcami w grze, to przynajmniej osiągną zdecydowane korzyści. Nadchodzą heydays nowych wschodzących branż, a ich liderzy obwoływani są wizjonerami. Mnożą się przykłady sukcesów. Nowe technologie, nowe pomysły i nadmiar łatwego pieniądza pozwalają uruchamiać kolejne przedsięwzięcia, ale masowe fascynacje powodują pompowanie finansowych baniek. Na razie nikt się tym nie przejmuje, gdyż nie tylko na sztandarach, lecz także w rzeczywistości na co dzień króluje wzrost, sukces, rozkwit i optymizm. Pojawiają się publikacje potwierdzające zwycięstwo nowego cyklu, niekiedy nawet głosząc „koniec historii”! To również jedyny okres w całym cyklu, kiedy rządzący mogą zaproponować poważniejsze zmiany strukturalne i zostaną one zaakceptowane.
Z czasem pojawiają się pierwsze pęknięcia, a do głosu dochodzą Mistrzowie Obłudy. Prezentują się jako jeszcze piękniejsi niż Wspaniali. Na najwyższym poziomie są marketingowa sprawność i strategie dedykowane wyłącznie temu, by „lud to kupił”. Próbują zmieniać sens słów i pojęć, by te zakorzenione i dobrze odbierane przypisać swoim celom. Rozpoczyna się doszukiwanie wartości tam, gdzie jej nie ma. Tyle tylko, że Mistrzowie Obłudy mają oszukany towar gorszej jakości, choć opakowany w barwniejsze pudełka.
Mistrzowie Obłudy dojrzeli już w nowym cyklu i myślą jego kategoriami. Są twardsi, choć mniej zdolni niż ich poprzednicy. Dbają o doraźne korzyści, nie zauważając syndromów pęknięć systemu, a już zupełnie nie potrafią odnaleźć się wobec nowych problemów. Kierują uwagę na zagadnienia poboczne, znajdują ujście energii w sprawach niedotykających istoty narastających kłopotów. Żyją na kredyt – dosłownie i w przenośni.
A będzie co po nich sprzątać. Okazuje się, że za czasów Wspaniałych nie wszyscy wsiedli do wagonów pierwszej klasy, a zdarzyło się, że pociąg zdążył odjechać, wielu pozostawiając na peronie. Rosną różnice pomiędzy ludźmi sukcesu i ludźmi naznaczonymi porażką. Ci ostatni właśnie przestają mieć stygmat własnej winy, która doprowadziła do niepowodzenia. Przyszłość przestaje być tak jasna, jak jeszcze kilka lat temu, a propozycje polityków są odbierane jako mydlenie oczu i kupowanie czasu – „byle do następnych wyborów”. Nikt nie postrzega przywódców tego okresu jako ojców narodu, a wręcz przeciwnie, stają się oni obiektem niewybrednych żartów. Ale Mistrzowie Obłudy to przecież ludzie z teflonu, zarzuty po nich spływają, nie pozostawiając śladów.
To także okres, kiedy dotychczasowe pieszczochy szybkiego wzrostu gospodarczego zaczynają odczuwać znużenie. Łatwo być wizjonerem, kiedy rynek rośnie o kilkadziesiąt procent rocznie, pokrywając błędy i głupotę. To, co było kreatywnością i innowacyjnością, staje się zachłannością i wyścigiem, w którym ofiary się nie liczą. W drugiej części „The Wall Street” z ust Gordona Gekko pada, że to, za co wsadzono go do więzienia dziesięć lat wcześniej, właśnie stało się legalne…
To także moment, kiedy kiełkują prądy będące fundamentem kolejnej przemiany. Prorocy liczą, że to, co mówią, ziści się w przyszłości, choć naprawdę stanowią tylko inspirację, kontrapunkt do „oficjalnej wersji świata”. Słuchają ich młodzi, którzy kontestują swoich zadowolonych z sukcesu rodziców. To chwila dla Boba Dylana, dla „Easy Ridera” czy „Znikającego punktu”, a współcześnie dla „No logo” lub społeczności hakerskich. Na tych filmach, książkach, piosenkach czy portalach wychowują się przyszli Sachsowie, Balcerowiczowie, Gatesowie i Jobsowie. Bez tego podkładu by ich nie było. Ale oni nie biorą dosłownie rad modnych guru i już zajmują się tym, co przyniesie im przyszłą chwałę.
Po Mistrzach Obłudy cykl przechodzi w finalny spazm, niemal jak w hollywoodzkim dreszczowcu, kiedy tuż przed happy endem w przedostatniej scenie zło atakuje po raz ostatni. Nadciąga rycerz bez skazy! Ma za sobą uczciwe życie, ma zasady, ma przekonanie o misji i… jest całkowicie nieskuteczny. Rozpoczyna się okres Szamana. To niemal szekspirowska rola i osobisty dramat dla przywódców, kiedy okazuje się, że dobre chęci nie wystarczają, decyzje nie uzdrawiają, a co najwyżej przedłużają agonię.
W takich czasach pompuje się pieniądze w face lifting, podczas gdy należałoby oczekiwać poważnej operacji chirurgicznej. To mogą być długi fabryk niechcianych samochodów lub długi wynikające ze spekulacji bankowych. To próby negocjacji z pieszczochami cyklu, kiedy trzeba powiedzieć, że ich status quo jest nie do utrzymania. To rzekomo zwycięskie wojny, których w ogóle nie powinno się zaczynać, a których wygrać nie sposób. To ogłaszanie postępu w sprawach, które może są istotne, ale dla ludzi nie mają bezpośredniego znaczenia. W pamiętnej debacie Carter mówił wyborcom o postępie kontroli światowych zbrojeń nuklearnych. Reagan pytał, czy zwykłym ludziom w ciągu ostatnich lat poprawił się standard życia…
Przełom wymaga Herosa, by przeprowadził naród do ziemi obiecanej. Towarzyszą mu 20- i 30-latkowie, którzy dokonują przemian. Błyskawicznie zajmują pozycje, na które ich poprzednicy pracowali przez dziesięciolecia. Niedługo po przełomie ludzie zaczynają poszukiwać takich przywódców, którzy mają to, czego brakowało im u Herosa. Nadchodzą Wspaniali. I rozkwit całego pokolenia. Nowi są coraz liczniejsi, rozumieją nowe czasy, nabrali doświadczenia, są ojcami pomysłów zamienionych w sukces. Ciągną za sobą podwładnych, dają im awanse i pozwalają budować kariery. A ci już weszli w koleiny nowego ładu i mniej uwagi zwracają na istotę spraw, a więcej na formę. Najbardziej agresywni z nich przejmą władzę i staną się Mistrzami Obłudy. To za ich czasów będzie dochodziło do przekrętów, malwersacji, obyczajowych skandali. Za ich panowania pojawią się bardowie i poeci, kontestatorzy i buntownicy. Bo coraz większa grupa ludzi będzie się czuła wykluczona, oburzona i oszukana przez system. Łabędzim śpiewem cyklu jest krótki czas Szamana, kiedy to pozbawia się ludzi ostatecznej nadziei na łagodne wyjście z licznych kryzysów, jakie ich otaczają. Cykl się zamyka.

Cykl indywidualistów i cykl państwa
Kolejne cykle zwiększają bądź rolę państwa, bądź rolę indywidualnego sukcesu. W pierwszym wyżej ceni się „być”, w drugim zdecydowanie przeważa „mieć”. W pierwszym symbole i praca dla państwa są cenione ponad status materialny.  Wielkie projekty dla kraju – takie jak Centralny Okręg Przemysłowy, sieci autostrad czy NASA – tworzy się w jednym cyklu, wielkie firmy w drugim. Ta cecha cyklu przyciąga najzdolniejszych ludzi. Steve Jobs miał 21 lat, kiedy zakładał Apple, i nie szukał pracy w amerykańskiej administracji. Wernher von Braun w tym samym wieku zaczął pracować dla rządu niemieckiego jako szef (tak!) zespołu budującego rakiety. W cyklu „państwowym” biznes staje się sługą polityki, a politycy nie boją się przedsiębiorców. W tym drugim – jak zauważył prof. Paul Dembinski – 800 największych koncernów ma bezpośredni lub pośredni wpływ na połowę światowego PKB! Kto jest panem, a kto sługą staje się zupełnie jasne.
Wyjście z Wielkiego Kryzysu rozpoczęło nowy cykl. Roosevelt i New Deal stały się jego symbolami. Uwieńczeniem okresu Wspaniałych była twarz JFK, lądowanie na Księżycu, zielona rewolucja w krajach rozwijających się i masowa motoryzacja w rozwiniętych. Największymi zmianami strukturalnymi stały się: ochrona socjalna, emancypacja i koniec imperialnych kolonii. Podsłuchy w Watergate, stłumienie paryskiej i praskiej wiosny, kryzys paliwowy zakwestionowały porządek rzeczy, a w dwóch systemach wezwano Szamanów — Cartera i Gorbaczowa — którym wydawało się, że można wszystko utrzymać po staremu.
W kolejnym cyklu pani Thatcher powstrzymała górników, choć na ulice wyszły dziesiątki tysięcy ludzi. Po kilku latach stłumiła inflację, a liczba godzin strajków spadła dziesięciokrotnie. Reagan dokonał przełomu, twardo stawiając się ZSRR, i rozpoczął zmiany w gospodarce. Po Reaganie musiały przyjść wspaniałe czasy Clintona, by w kolejnej fazie do władzy doszła obłudna w słowie i czynie ekipa Busha juniora, aż wreszcie z hasłem „Yes, we can!” do Białego Domu trafił kolejny prezydent.
W Polsce można było się spodziewać, że po czasach rewolucji wodza Wałęsę zastąpi ktoś gładszy w słowach i bardziej zabiegający o uznanie narodu. Najważniejsze reformy przeprowadzone zostały przez rząd Jerzego Buzka, bo tak zawsze dzieje się w czasach Wspaniałych. Potem rozpoczęła się obłudna epoka spin doktorów, haków, komisji Rywina i skandali. Przy władzy nieustannie pozostaje pokolenie, które tę władzę uzyskało na przełomie lat 90. Dzisiaj pomału zbliżają się do emerytury. Ich dni się wypełniają.

Polska i świat w nowym cyklu XXI wieku
Bez wątpienia jesteśmy przy końcu obecnego cyklu. Główną rolę odegrał w nim indywidualizm, więc spodziewać się można zwrotu w stronę państwa. Znowu ważniejszym od stanu konta będzie uznanie, jakim będą darzyć człowieka, jego pozycja społeczna. Ale to również oznacza, że łatwiej będzie pokonać stwierdzenie „nie stać nas na to”, bo to nie pieniądze stają się wyznacznikiem bezpieczeństwa ludzi. Zarządzający państwem przestaną być rozliczani z wykonania budżetu i prawidłowego rozliczenia faktur, a zaczną patrzeć na rzeczywiste efekty swych działań.
Trudno powiedzieć, co ostatecznie wyzwoli zmianę – może problemy energetyczne, może zapaść finansowa. Jednym z pierwszych symptomów nadejścia przełomu będzie porzucenie sztucznej poprawności i nazywanie rzeczy po imieniu. Nie tylko w kuluarowych rozmowach, lecz także w powszechnej debacie. Padną słowa gorzkie, problemy będzie się nazywało wprost. Więc dopóki jeszcze dyskusję o reformie zaczyna się od mantry o „nienaruszalności praw nabytych”, oznacza to, że nie mówi tego lider nowego cyklu.
A naruszyć trzeba będzie domeny wielu świętych krów, tych polskich i tych światowych. Przemianie ulegną ochrona zdrowia i edukacja. Obecnie są one w stanie wchłonąć – i skutecznie o to zabiegają! – dowolnie wysokie publiczne środki bez żadnej różnicy w jakości świadczonych usług. W kolejce stoją finanse, wymuszona zmianami demograficznymi opieka społeczna i rolnictwo. Dziedziny, które były glebą dla indywidualizmu – takie jak Internet – będą znacznie bardziej regulowane.
Regułą jest, że kolejny cykl przekształca i wykorzystuje w odmienny sposób osiągnięcia poprzedniego. Podstawy technologii internetowych powstawały jako wojskowy program łączności mający na celu zabezpieczenie przed atakiem. Mimo zniszczenia wielu węzłów system miał dalej działać. To, co przygotowała DARPA, stało się fundamentem dzisiejszej Sieci. Można spekulować, czy dzisiejsze działania firm i ludzi na zasadach sieciowych staną się podwaliną nowego państwa.
IT stanie się wszechobecne – od inteligentnych domów i samochodów, do rozszerzonej rzeczywistości prezentowanej na milionach ekranów różnej wielkości. Trzeba będzie redefiniować prywatność, bo nie tylko świadomie, lecz także nieświadomie będziemy zostawiali tysiące tropów – od powtarzalnych zachowań, po ślady DNA. Rewolucja materiałowa odbędzie się w kosmosie, gdzie zachęcani przez państwo udadzą się prywatni inwestorzy.
Kim są ludzie, którzy wprowadzą Polskę w kolejny cykl, a ich nazwiska będą błyszczały pełnym blaskiem w kolejnym czasie Wspaniałych? Dziś są po studiach, a możliwości rozwoju nie bardzo ich satysfakcjonują. Nie chcą iść do korporacji, gdzie wprawdzie czekają niezłe pensje i klimatyzowane biura, ale stają się bezwolnymi pionkami. Nie sądzą, by założenie własnego biznesu i użeranie się z urzędnikami miało przyszłość. Nie uważają też, że pieniądz jest miarą wszechświata, ale ubogi duchem świat polityki ich nie pociąga. Życie w organizacjach pozarządowych nie jest dla nich planem długoterminowym. Nie wierzą ani w „społeczną odpowiedzialność biznesu”, ani w „innowacyjność państwa”, zdając sobie sprawę z tego, że pewnych zadań państwo nie powinno przekazywać biznesowi (i vice versa!). Mają kłopot z wyborem swoich preferencji politycznych, trafnie odgadując, że wszystkie partie – z ich perspektywy – są takie same i nie mają im nic do zaproponowania. Na chandrę słuchają Amy Winehouse i czytają Stiglitza, choć nie identyfikują się z kierunkiem rozwoju, jaki on kreśli.
Czekam na kolejną debatę, która zostanie opisana jako pamiętna. Jest bliżej, niż się tego spodziewamy.

Po co strzelać do telewizora, lepiej go wyłączyć :)

Rozmowa z Zygmuntem „Muńkiem” Staszczykiem o granicy pomiędzy kulturą a popkulturą; o tym, czy należy się wstydzić swoich piosenek w Radiu ZET oraz o tym, dlaczego najwybitniejsi polscy artyści politycznie dawali dupy. Wywiad jest częścią serii „Zapytaj o Polskę”.

Kilka lat temu powiedział pan, że ma pan dość świata, w którym rządzi Crazy Frog.

Zaczynałem jako muzyk w zupełnie innym czasie. Kiedy w latach 80. zakładałem zespół na ulicach stały czołgi i rządził Jaruzelski; później była pierwsza dekada wolności – zachłyśnięcie się nią i dzikim kapitalizmem; dziś jesteśmy w Unii Europejskiej, więc sytuacja znów się zmieniła. Te zmiany nie następowały tylko na płaszczyźnie społeczno-politycznej, wystarczy przyjrzeć się mediom, które są całkowicie oparte na internecie. Te czasy Crazy Froga po prostu muszą być inne – ja tego nie krytykuję, staram się po prostu obserwować i rozumieć. Dziś ściągnięta z internetu składanka plików mp3 jest większą wartością niż płyta. Z drugiej strony – ta przestrzeń cyfrowa stwarza ogromne możliwości dla początkujących twórców, którzy znajdują się poza nurtem największych stacji radiowych. Nie napiszę więc nigdy protest-songu, że internet jest do dupy, przecież to byłoby żenujące (śmiech). Równolegle do tej ścieżki społeczno-politycznej oraz informatycznej zmieniała się także sama muzyka. Rock ‚n’ roll dziś nie jest już rewolucyjny, stał się częścią popkultury.

Pan także czuje się jej częścią?

Kultury – tak. A popkultury? Nie wiem. Mam świadomość, że w Polsce bardzo łatwo można stać się specjalistą od wszystkiego. Niestety, kiedyś też uległem tej pokusie – szczególnie polubił mnie TVN. Dzwonili ciągle do mnie i mówili: „Panie Muńku, pan coś powie”. O dopalaczach, o Polańskim, o Kaczyńskim, o Tusku, o żonie, o Janie Pawle II. Kurwa! Kiedyś Bob Dylan śpiewał „Gotta Serve Somebody” („Każdy komuś służy” – red.) i tak właśnie jest w polskich mediach. Są takie układanki: ktoś zgnoi Kaczyńskiego, inny Tuska, a kolejny przypierdoli Kościołowi.

Jaką pan miał grać w tej układance rolę?

Chyba jeszcze żadnej mi nie przypisano. Kilka lat temu udzieliłem takiego samego wywiadu „Gazecie Wyborczej” i „Dziennikowi”, dokładnie o tym samym mówiłem: że jestem wierzący, ale jednocześnie sceptyczny; że mam różnych znajomych – także homoseksualistów – i nie mam nic przeciwko; że bliższy jest mi Gombrowicz niż Sienkiewicz. „Gazeta Wyborcza” wytłuściła, że jestem liberalny i przyjaźnię się z lesbijkami i gejami, a „Dziennik”, że jestem kościółkowy: kiedyś zły, teraz nawrócony. Sorry, no przepraszam bardzo – to jest paranoja! Więc teraz, jak dzwoni do mnie dziennikarka z TVN-u, to mówię: „Droga pani, ja mogę o mojej płycie porozmawiać!”. Po prostu znam swoje wąskie specjalizacje – własna muzyka, kultura, cenzura, etc., nie chcę pierdolić o wszystkim. Oczywiście, trzeba z mediami mieć jakieś relacje, ale nie można wyskakiwać z każdej lodówki. Ja nie strzelam do telewizora, po prostu mam swoje sprawy.

Nie ma pan czasem ochoty, żeby jednak strzelić?

Po co strzelać do telewizora, lepiej go wyłączyć. Z kim mam walczyć? Z Kaczyńskim i Tuskiem? Oni za kilka lat przeminą. Ludzie się tak tym wszystkim jarają, a ostatecznie i tak jesteśmy kanapkami pomiędzy katastrofą smoleńską a prognozą pogody.

Media również stały się elementem popkultury?

Tak, a to mnie bardzo denerwuje, ponieważ rock ‚n’ roll zawsze stawiał na indywidualizm. Jeżeli coś we mnie z tego zostało – bo hasło „sex, drugs and rock’n’roll” jest puste, dziś nic już nie znaczy – to właśnie taka indywidualna postawa. Gdy ubierałem choinkę, oglądałem telewizję i nagle wyskoczył jakiś chłopak, Bogu ducha winny człowiek, i krzyczy: „Hej! Lubię rocka, czadu!”. No i co? On w sekundę stał się gwiazdą rocka!

Dziś mamy większe spektrum – dwadzieścia lat temu nikt by o nim nie usłyszał.

Ten problem jest szerszy: pokazuje jak telewizja wszystko formatuje i rozmiękcza. Dzisiaj wychodzi na to, że Roxette to rock ‚n’ roll, bo trzymają w rękach gitary. Oczywiście – to wszystko jest także spowodowane tym, że widzimy więcej niż pięćset, dwieście czy nawet piętnaście lat temu.

Niedawno błyskotliwą karierę zrobiło słowo „postpolityka”.

Polityka jest częścią popkultury i to, niestety, tą najbardziej tandetną. W muzyce popkulturą są The Rolling Stones, Bob Dylan i gwiazdka sezonowa, a w polityce popkultura składa się tylko z tej gwiazdki sezonowej. Pamiętam, że w latach 80. byłem zachwycony zachodnimi mediami; nie rozumiałem, jak moi zagraniczni znajomi mówili, że to jest syf i należy je rozpierdolić (śmiech). Myślałem sobie: „Co oni pierdolą!”. Teraz ich rozumiem, chociaż nadal nie chciałbym nic rozpierdalać. Ludziom, którzy cały dzień ciężko pracują, są one potrzebne, żeby wieczorem zapomnieć o problemach i zobaczyć, jak ktoś tańczy na lodzie, w wodzie, kurwa, na sianie.

Jednak media to nie tylko programy rozrywkowe.

Nie, mamy ogromny wybór, więc z pewnością każdy może znaleźć to, co go interesuje – dzięki temu społeczeństwo jest bardzo podzielone. Kiedyś, gdy poznawało się kogoś w podobnym wieku, to on znał te same filmy i zespoły. W latach 80. takich konotacji było pełno – ktoś mówił, że słucha The Clash albo Iggy’ego Popa i już wszystko wiedziałeś. Dziś tak nie jest, co jest – swoją drogą -bardzo interesujące, lubię to obserwować. Nie znoszę takiego zgredowskiego pierdolenia, że tylko kiedyś było zajebiście. Ludzie tak często mówią, że dawniej były ambitne rzeczy, a teraz jest masówa. Wcale nie! Były i ambitne, i była masówa.

Jakie miejsce w popkulturze zajmuje – często nadużywane słowo – komercja? Co ono w ogóle oznacza?

Dla nas, Polaków, jest nowe. Z drugiej strony – w Stanach Zjednoczonych słowo „komercja” jest bardzo popularne. Dla mnie komercyjne jest np. śpiewanie piosenek o Janie Pawle II tylko dlatego, że na pewno osiągną one finansowy sukces. Udawanie świętego, przy jednoczesnym opierdalaniu dwustu tysięcy płyt. To dopiero cynizm i komercja!

Te pojęcia są równoznaczne? Komercja zawsze jest cynizmem?

Są muzycy i biznesmeni. Najczęściej jednak łączy się te dwie funkcje i należy znaleźć odpowiednie proporcje. Sam należę do tej grupy: zaczynałem na podwórku, a teraz pracuję w małym przedsiębiorstwie i zatrudniam około piętnastu osób. Każdy chce sprzedać swoje dzieło – płytę, książkę, obraz – nikt mi nie powie, że chce tylko siedzieć zamknięty w pokoju i tworzyć. Zarabianie pieniędzy na pracy to nic złego, jednak niektórzy przesadzają i wtedy są nie tylko komercyjni, ale również cyniczni. Zobaczycie, ilu będzie fanów piłki nożnej za rok w Polsce! Wszyscy – od hip-hopu, przez pop, do rocka! Jednak – wracając do poprzedniego pytania – rzeczywiście, bardzo często bezpodstawnie oskarża się popkulturę i komercję o wszystko.

Pana także wiele osób oskarża o komercyjność.

T. Love przeszło drogę charakterystyczną dla polskich zespołów, które powstawały w latach 80. – pierwsze pieniądze zarobiliśmy dopiero po jakimś czasie, po 1989 roku, natomiast dziś zarabiamy całkiem dobrze. Nie wstydzę się o tym mówić, ponieważ to naturalna droga większości znanych zespołów. Czy to komercja? Pewnie tak, ale nie wiem, na ile powinno to być negatywne pojęcie. Cieszę się, że mam kilka rozpoznawalnych piosenek, ponieważ dzięki temu mogę zatrudnić akustyków i brzmieć podczas koncertu, tak jak kiedyś marzyłem. We wszystkim trzeba znaleźć jakiś środek, umiar. Mnie często ludzie mówią: „Kiedyś to wy zajebiście graliście”. A my ciągle gramy te same kawałki, tylko że duże lepiej niż dawniej (śmiech)!

Mówił pan kiedyś, że lubi pan tylko pierwsze, garażowe płyty Dire Straits. Później, gdy zespół stał się bardzo popularny, przestał się panu podobać. Czy czasem pieniądze szkodzą muzyce?

Tak, oczywiście każdy muzyk ma prawo wyboru. Nie chcę atakować Dire Straits, bo to klasyczna, rockowa kapela, ale ich pierwsze trzy płyty były świetne, a potem nastąpiła jakaś próba dostosowania się do rynku, rozszerzenie instrumentarium, ogromne trasy koncertowe. Dire Straits może być – metaforycznie – takim przykładem, że pieniądze czasami szkodzą muzyce. W ich przypadku całkowicie zmieniły jej brzmienie. Jednak jestem pewien, że wiele osób powie dokładnie to samo na temat T. Love, w końcu przez lata również bardzo ewoluowaliśmy. Ja na to zazwyczaj odpowiadam, że idę swoją drogą, pewnie Knopfler powiedziałby mi dokładnie to samo (śmiech).

Podobna dyskusja miała miejsce jakiś czas temu w debacie politycznej – dotyczyła różnic pomiędzy prywatyzacją a komercjalizacją szpitali.

Dla mnie innym przykładem negatywnej komercjalizacji jest zaprzestanie inwestowania w siebie – to najlepiej widać w skali makro, przy zespołach stadionowych. Niektóre z nich ogromne zyski przekształcały w potężne widowiska dla fanów, inne zapychały nimi własne kieszenie. To jednak nie tyle sama komercja, ile jej negatywne efekty. Komercja sama w sobie nie jest przecież zła!

Pamięta pan moment podjęcia decyzji o komercjalizacji T. Love?

W 1989 roku komuna dostała wpierdol, ludzie wyszli na ulicę, cieszyli się. Wtedy pojechałem do Londynu i ciężko pracowałem – pamiętam, że gdy wróciłem, stwierdziłem, że musimy pójść w stronę zawodowstwa. Oczywiście, nadal chciałem grać z kumplami, ale jednocześnie zarabiać na rodzinę. Przecież całe życie nie może opierać się na tym, że wszystko będzie po staremu: jesteśmy nieudolni, ale za to możemy powiedzieć, że nadal siedzimy w garażu! Mam nie zarabiać, ponieważ, kurwa, trzydzieści lat temu słuchałem The Clash?

The Clash, które – notabene – całkiem nieźle na swojej muzyce zarabiało.

(śmiech) Tak, chociaż oni mieli do tego bardzo lewicowe podejście. Kiedyś – chociaż kochałem i kocham The Clash – mi się to nie podobało, ponieważ w czasach komunizmu lewica źle mi się kojarzyła. Sprzedawali płyty po bardzo niskich cenach, kilka w cenie jednej. Co ciekawe – im także zarzucano, że oni – symbol lewicy – nagrali płytę dla dużej wytwórni: CBS. Joe Strummer powiedział na to: „Gdybyśmy nie nagrali dla CBS, to byście nas w ogóle nie usłyszeli!”

Oskarżenia o komercyjność są także absurdalne, ponieważ komercyjni artyści, to ci, których praca odniosła największy sukces; a tworzenie dzieł po to, aby podobały się ludziom jest najważniejszym sensem sztuki. Dziś wypełnianie tego podstawowego zadania jest uważane za coś negatywnego.

Tak samo jest ze słowem „sukces”. W Stanach Zjednoczonych przesadza się w drugą stronę, tam wszyscy krzyczą: „Success! Wow!”. Dla mnie najfajniejsze jest podejście skandynawskie: artysta nie wstydzi się mówić o swojej pracy, ale nie wywyższa się z tego powodu. Właśnie taki środek jest najlepszy: z dwóch stron otacza go Polska, w której artysta siedzi skulony i boi się cokolwiek powiedzieć, oraz – wspomniane wcześniej – Stany Zjednoczone, gdzie ciągle pojawiają się takie historie jak westernowy Puff Daddy albo tragiczny Michael Jackson.

Być może po prostu przesadzamy z tak rygorystycznym ocenianiem popkultury. W Polsce wykształceni aktorzy krytykują tych, którzy nie skończyli szkół filmowych, zapominając przy tym, że ich absolwentami nie są najwybitniejsi amerykańscy aktorzy.

Podobnie jest w muzyce – większość najwybitniejszych muzyków była ściśle związana z popkulturą. Czasami byli w niej od początku, czasami od pewnego momentu kariery, ale zazwyczaj w jakiś sposób do niej należeli. Tylko że – jak śpiewali The Rolling Stones – Time is on my side („Czas jest po mojej stronie” – red.), i z czasem ci muzycy stają się coraz więksi, aż w końcu wychodzą poza popkulturę.

Wychodzą coraz dalej, a z czasem stają się nietykalnymi posągami. Fryderyk Chopin, z którego miłości do salonowego życia śmiał się Adam Mickiewicz, nie ma dziś dla Polaków nic wspólnego z popkulturą.

Tak, a kto teraz powie, że Mozart i Bach to popkultura? Nikt! A zasada była zawsze taka sama, kiedyś było nawet gorzej, bo ci artyści często byli związani z dworem, co łączyło się z – przekładając to na dzisiejsze czasy – politycznym dawaniem dupy.

Zasada ta nie dotyczy wyłącznie muzyki. Również największe postacie polskiej literatury – Jan Kochanowski czy Henryk Sienkiewicz – byłyby dziś częścią popkultury.

A co dopiero Mickiewicz! Artyści z centrum popkultury momentalnie wskakują na pomnik. Niestety, absolutnie nie umiemy tego zobaczyć, nie mamy perspektywy, a to przecież bardzo prosta paralela.

Dziewiętnastowieczny blues szybko podbił amerykańskie salony; po II wojnie światowej pojawił się buntowniczy rock, który z czasem znalazł się w największych muzycznych wytwórniach. Ostatnio to samo zjawisko dotknęło hip-hopu. Czy dziś istnieje alternatywny gatunek, który z czasem może stać się głównym nurtem muzyki?

Rzeczywiście historia większości gatunków muzycznych jest bardzo podobna. Mówiłem wcześniej o haśle „sex, drugs and rock ‚n’ roll” – dziś seks jest w każdej reklamie, a narkotyki na ulicach. Nie musisz grać rocka, żeby się sponiewierać (śmiech). Myślę, że dzisiaj nie ma miejsca dla tak romantycznych bohaterów jak Janis Joplin i Jim Morisson. W ogóle: myślę, że coś takiego, jak generacja już nie istnieje. W latach 80. to było łatwiejsze: tu był Jaruzelski, tam Urban coś pierdolił, czołgi były na ulicach, a my wszyscy byliśmy w kontrze. To połączyło wszystkie zespoły: Kult, Dezertera, Armię, Republikę, T. Love, etc. i przyniosło wspólną wypowiedź społeczną polskiego rock ‚n’ rolla. Wspominałem o rozczłonkowaniu świata i zainteresowań ludzkich. Wtedy stworzenie tej wspólnej wypowiedzi było łatwiejsze, bo wszyscy znaliśmy filmy Holland, Kieślowskiego, Zanussiego i Wajdy.

Dziś już nikt nie stanie się głosem pokolenia?

Media próbowały na siłę wymyślać jakieś zjawiska. Opisywano, co moim zdaniem było bzdurą, „Pokolenie JP2”. Myślę, że taka generacyjność bezpowrotnie skończyła się wraz z rozwojem mediów i pojawieniem się internetu.

W takim razie – żeby podsumować tę rozmowę – co pan czuje, gdy słyszy swoją piosenkę w Radiu ZET?

Nie jestem ascetą – ani mi to medalu nie przysparza, ani nie mam po tym depresji.

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

?

Podsumowanie muzyczne dekady 2000–2009. Polska muzyka :)

Muzykę światową w latach 2000-2009 podsumują wszyscy: znane gazety i magazyny, opiniotwórcze serwisy, popularni blogerzy. Z tego też powodu na łamach „Liberté!” postanowiliśmy zająć się działką w muzyce, którą zajęło lub zajmie się raczej niewielu. Pierwsza dekada XXI wieku to okres niezwykły, jeśli chodzi o rozwój muzyki w ogóle. Szaleńcze zmiany trendów (od bałaganiarskiego, gitarowego rocka do dziwacznych, około-folkowych eksperymentów), ogromny dostęp do różnego rodzaju zasobów muzycznych (mniej lub bardziej legalny), spadek znaczenia tradycyjnego nośnika CD, powolny zmierzch dominacji wielkich wytwórni i związany z tym wzrost znaczenia mniejszych labeli. W mijającym dziesięcioleciu zaczęła zacierać się granica między popem a alternatywą. Przedstawiciele tej drugiej grupy skutecznie zaczęli wchodzić do świata mainstreamu, stając się jego częścią. Przez ostatnie kilka lata zaczęliśmy narzekać na poziom wydawnictw muzycznych, ich odtwórczość, brak jakichkolwiek znamion nowatorstwa. W tej dekadzie było różnie, na pewno ciekawie.

Jeśli chodzi o polską muzykę, to niestety ciągle pozostajemy w tyle w stosunku do tego, co dzieje się w bardziej rozwiniętych miejscach na świecie. Owego dystansu nasz rynek raczej nigdy nie zniweluje całkowicie, a winą za taki stan rzeczy należy obarczać wszystkich: ludzi rządzących muzyczną branżą, wykonawców i przede wszystkim – mało wymagających słuchaczy. Nie jest jednak źle. Jak nigdy wcześniej, między 2000 a 2009 rokiem w naszym kraju zaczęło się pojawiać coraz więcej kreatywnych, oryginalnych ludzi z pomysłami, którzy potrafili realizować je tak, by ze swoją twórczością zaistnieć gdzieś dalej niż tylko w swoim gatunkowym podziemiu. Wartościowe, znakomite wydawnictwa pojawiały się praktycznie w każdej stylistyce: w popie, rocku, hip hopie, jazzie, muzyce elektronicznej. Mamy nadzieję, że nasz zestaw 30 najlepszych polskich płyt lat 2000-2009 pokaże, że rodzima muzyka ma się całkiem nieźle i, co bardziej istotne, niezmiernie pozytywnie rokuje także na przyszłość. Zatem zaczynamy.


30. Smolik – Smolik (2001)

Człowiek, który jako pierwszy w zauważalny sposób obnażył pustkę i głupotę mainstreamowego popu, stanu konserwowanego w naszym kraju przez zachowawcze, dominujące na rynku massmedia. I choć teraz wiemy, że można było lepiej i odważniej, chyba ciężko wyobrazić sobie mijające dziesięciolecie bez łagodnych, uroczych piosenek autorstwa Andrzeja Smolika. Ten kompozytor i multiinstrumentalista miał pomysł na to, jak z sensem stworzyć stricte popowe, lekkie, niezobowiązujące piosenki, które nie mają nic wspólnego z królującą powszechnie słabizną. Smolik przebił się do telewizji i radia, zaistniał ze swoimi utworami w świecie reklamy, dostał parę prestiżowych wyróżnień, podpromował kilku sympatycznych, młodych wykonawców. To trzeba docenić.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=kOwPGv1pWYs

29. Ramona Rey – 2 (2009)

W Polsce póki co nie mamy jeszcze naszego własnego Timbalanda, ale mamy wokalistkę, która swoją charyzmą i sceniczną osobowością śmiało może konkurować z przereklamowanymi koleżankami zza Oceanu. Ramona Rey i Igor Czerniawski (niegdyś współzałożyciel AYA RL) wspólnie nagrali płytę, której w naszym kraju nikt się nie spodziewał, i na którą nikt specjalnie nie czekał. „Ramona Rey 2” ze swoimi soczystymi, klubowymi bitami, wyrazistymi melodiami, odważnymi rytmami, zmiata z powierzchni ziemi wszystkie nudne, rodzime gwiazdy muzyki tanecznej. Wokalistka jest też prawdziwym fenomenem. Bez wsparcia mediów, dużej wytwórni i poważnego menadżera samodzielnie funkcjonuje sobie na naszym rynku, wydając świetne płyty i zdobywając coraz większe rzesze fanów.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=D0zfoh5HVMg

28. Kasia Stankiewicz – ExtraPop (2003)

Jedno z najbardziej niedocenianych, znakomitych, popowych wydawnictw dekady. Kasia Stankiewicz po odejściu z Varius Manx i definitywnym zakończeniu przygody z infantylnym śpiewaniem dla bezrefleksyjnych mas, na swoim drugim solowym krążku (ale czy ktoś pamięta pierwszy?) z pomocą producenta Rafała Łuki skonstruowała 12-piosenkowy zestaw ekstremalnie lekkich, ładnych, eleganckich i kobiecych piosenek. „ExtraPop” w zupełnie nieinwazyjny sposób muska przebojowością ślicznych singli jak „Schyłek Lata” czy „Saint Etienne”. Płyta Kasi Stankiewicz to w dużej mierze luźna inspiracja (na poziomie 2001 roku) ciągle modnymi brzmieniami Air, Lamb, Stereolab, Beth Orton. I jakkolwiek mocno uproszczona, prezentująca się naprawdę solidnie mimo upływu lat.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=gbaRKKpYIqE

27. Loco Star – Herbs (2008)

Loco Star w rankingu pojawiają się nie tyle za zasługi, ile w ramach świetnego prognostyka na przyszłość i niejako także jako przykład swoistej metamorfozy, jaką dość ślamazarnie, ale widocznie przechodzi pod koniec tego dziesięciolecia polska muzyka popularna. Samemu zespołowi oczywiście należy się morze pochwał za bardzo dobre wyczucie elektro-popowej stylistyki, wysokie umiejętności w konstruowaniu na ich bazie znakomitych kompozycji („Arps” bez dwóch zdań to jeden z najlepszych polskich utworów tej dekady). Niemniej „Herbs” jest płytą, która, jak wiele w ostatnim czasie, puka do drzwi miałkiego, pustego świata mainstreamu z przesłaniem, by zmienić beznadziejność rodzimego popu. Wierzmy, że już niedługo takie grupy jak Loco Star owe drzwi wyważą. Najlepiej razem z zawiasami.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=gJdQoZYvkF4

26. Pink Freud – Sorry Music Polska (2003)

„Jazz fajny jest” – takie przesłanie przyświeca działalności grupy Pink Freud. Przypominając sobie ich fenomenalny koncert na jednej z przeszłych edycji festiwalu Open’er, tytuł jednej z kompozycji zespołu Wojtka Mazolewskiego wydaje się pasować tutaj idealnie. Przykłady wszystkich jazzowych płyt w tym rankingu ten niezbyt łatwo przyswajalny gatunek pokazują jako rzecz nie tylko fascynującą i ciekawą, ale przede wszystkim przystępną. „Sorry Music Polska” jest akurat wydawnictwem, które znajduje się w orbicie brzmień około-jazzowych, nie do końca zahaczające o tradycyjną jego odmianę. Każdy się może do czegoś na tym albumie przyczepić, prawda, ale w temacie mariażu jazzowych improwizacji z elektroniką „Sorry Music Polska” wypada przyz
nać ocenę bardzo dobrą.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=4WjAxGMV-1g

25. Nosowska – UniSexBlues (2007)

Kasia Nosowska po latach elektronicznych eksperymentów na swoich solowych płytach wydała krążek, który pokazał ją w zdecydowanie mniej mrocznym i bardziej zawadiackim świetle. Największą wadą „UniSexBlues” wydaje się zbyt wielka ilość pomysłów, jakie wokalistka Heya chciała skondensować w jednym wydawnictwie. Niemniej ostatni póki co jej solowy album stanowi klasę samą dla siebie. Nosowska pod względem umiejętności operowania słowem w formule piosenki nie ma w Polsce dla siebie żadnej konkurencji. Wokalistka jest też artystką niesamowicie kreatywną, wiecznie poszukującą nowych, frapujących rozwiązań, nie lubi się powtarzać i nigdy tego nie robi. Być może nie każda płyta Nosowskiej jest arcydziełem, ale pełnowartościowym, rasowym wydawnictwem już na pewno.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=THf4BJFSAWk

24. Contemporary Noise Quintet – Pig Inside The Gentleman (2006)

Bracia Kapsa po raz pierwszy. Tym razem definitywnie porzucający rockowe, eksperymentalne wyżyny, by przenieść się w zupełnie inne rejony. Jazzowe kompozycje, takie jak te z „Pig Inside The Gentleman”, cechuje niezwykła plastyczność i filmowość, jeszcze większa niż ta z ostatniego krążka Something Like Elvis (znajdziecie dalej w zestawieniu). Podczas słuchania poszczególnych utworów naturalnie w głowie słuchacza pojawiają się obrazy rodem z kinowych produkcji: historie tragiczne, kryminalne, miłosne, komediowe. Opowieści stworzone przez Contemporary Noise Quintet żyją własnym życiem, pozwalają cieszyć się jazzowym stylem bez konieczności bardziej szczegółowego orientowania się w jego zawiłościach. „Pig Inside The Gentleman” pięknie oswaja laika z jazzem. To lekcja na pewno warta odrobienia.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=iYRQJzYlN2k

23. Łona – Nic dziwnego (2004)

Druga kolaboracja szczecińskiego rapera Łony i Bartka Webbera, który na tym krążku znów wcielił się w rolę producenta. Na płycie „Nic dziwnego” piekielnie zdolny MC z Pomorza zaskoczył wszystkich po raz kolejny niesamowitą inteligencją, świetnym poczuciem humoru (całkiem kąśliwym i momentami nawet szyderczy) i przede wszystkim fajnym, niebanalnym podejście do zasad rządzących hip hopem. Zamiast skupiać się na społecznych bolączkach i ciężkiej egzystencji w kraju nad Wisłą, Łona trochę opowiada o sobie, trochę o muzyce, o życiu, w sumie o wszystkim. A że legitymuje się genialnymi „storytellingowymi” umiejętnościami, jego płyty słucha się z wypiekami na twarzy, poświęcając jej niemalże całą swoją uwagę.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=wFClMsBy0bg

22. Pogodno – Sejtenik Miuzik & Romantik Loff (2001)

Absurd, groteska, surrealizm – stwierdzenia, które nieodzownie wiążą się z twórczością grupy Pogodno. Kapela ze Szczecina, ochrzczona wieki temu mianem czołowych przedstawicieli rodzimego nurtu alternatywno-rockowego, kiedyś była wielbiona, dzisiaj to grupa trochę zapomniana. Pewnie wina leży trochę po stronie samego zespołu, który im dalej w tę dekadę, tym mniej nagrywał płyt, a i owa kapitalnie orzeźwiająca aura towarzysząca bezpretensjonalnemu „Sejtenik Miuzik & Romantik Loff” też gdzieś się ulotniła. Wystarczy jednak przypomnieć sobie krążek z 2001 roku, by pojąć, dlaczego Pogodno pojawiają się w tym zestawieniu. Ta niesamowita energia, ostentacyjne wariactwo, parę znakomitych, gitarowych rozwiązań i zabawa na całego gotowa.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=2sRQDXDby54

21. Jacaszek – Treny (2008)

Michał Jacaszek jest bez wątpienia najzdolniejszym twórcą muzyki ambientowej w naszym kraju, a „Treny” zdają się tę oczywistą prawdę tylko potwierdzać. Minimalistyczne kompozycje z tego albumu, w pierwotnej koncepcji pomyślane jako utwory jedynie na instrumenty smyczkowe i skromne partie wokalne, przesiąknięte są emocjami, bólem, tragizmem. Zupełnie jak w przypadku największego twórcy cyklu trenów w literaturze, Jana Kochanowskiego. Jacaszek w fantastyczny sposób nawiązuje na swoim krążku do współczesnych klasyków minimalistycznych klimatów, choćby Maxa Richtera czy Arvo Pärta, dodając do swoich „Trenów” jednak więcej od siebie, zamiast naśladować wielkich mistrzów. I jakkolwiek muzyka Jacaszka to twórczość ekstremalnie nieefektowna, wszystko na tej płycie jest po prostu piękne.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=HnsO9tcz-lU


20. Świetliki – Las Putas Melancólicas (2005)

Outsider z pogranicza poezji i muzyki oraz aktor, o którym można by powiedzieć, iż bliski jest mu syndrom kryzysu wieku średniego, zabierają nas w podróż po zdegenerowanym świecie własnych wyobrażeń. Trochę komicznym, nostalgicznym, przewrotnym, niepokojącym. Dla fanów Marcina Świetlickiego kolaboracja z Bogusławem Lindą mogła być prawdziwym szokiem, acz summa sumarum ich flirt okazał się nad wyraz udany. Dzisiaj nie potrafię znaleźć w polskich zbiorach równie niesamowitej kompozycji, co „Filandia”. Trochę Waitsa, trochę wakacyjnych wspomnień na pożółkłych fotografiach, trochę mocnego alkoholu. Tylko Świetlicki mógł popełnić taki liryk, tylko Linda mógł go tak wiarygodnie wyrecytować.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=GIBp8RgSAKQ

19. Kucz/Kulka – Sleepwalk (2009)

Kolaboracja żeńskiej gwiazdy końca tego dziesięciolecia, obdarzonej znakomitym, teatralno-aktorskim głosem Gabrieli Kulki i mistrza brzmień z szeroko rozumianego nurtu muzyki elektronicznej Konrada Kucza. Żadne z nich nie jest na „Sleepwalk” tłem dla drugiego, bo Kulka i Kucz postanowili stworzyć razem coś
zupełnie nowego, acz nie do końca. Ich płyta jest bowiem fantastyczną, sentymentalną wyprawą do świata z czasów świetności kina niemego, europejskich szansonistek, czarno-białego blichtru. Kompozycje ze „Sleepwalk” mogłaby śpiewać Hanka Ordonówna do spółki z Eugeniuszem Bodo czy Adolfem Dymszą, choć w swojej zabawie retro konwencją Kulka i Kucz mocno wykraczają poza klimat epoki, odpowiednio przyprawiając vintage’owe melodie nutą współczesności. Sprawdzili się w tym naprawdę wybornie.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=xpgdJCDaX2Y

18. Mikołaj Trzaska – Pieszo (2001)

Mikołaj Trzaska to jednoosobowy instytut polskiego i światowego eksperymentalnego jazzu, ikona sceny yassowej w naszym kraju. Człowiek, który w tym dziesięcioleciu nagrał tyle znakomitych wydawnictw, z których wybór, powiedzmy, najlepszej piątki jest ekstremalnie trudnym zadaniem, a co dopiero tej jednej płyty. Z bogactwa twórczości Trzaski na potrzeby tego zestawienia wybieramy jednak „Pieszo” – swoistą kompilację utworów stworzonych na potrzeby filmów, przedstawień teatralnych, spektakli telewizji, choć w bardziej rozbudowanych niż pierwotne wersjach. Niemniej pod względem aranżacyjnym są to kompozycje znakomite, a w temacie instrumentarium równie fascynujące.

Posłuchaj ? http://www.myspace.com/mikolajtrzaska

17. Pustki – Koniec Kryzysu (2008)

Lata ciężkiej pracy, zawirowań w składzie i przede wszystkim ogromny rozwój, jaki dokonał się w brzmieniu Pustek od premiery ich pierwszej płyty w 2001 roku do czasów obecnych. Album „Koniec Kryzysu” to z jednej strony płyta otwierająca nowy rozdział w historii Pustek, z drugiej, będąca doskonałym zwieńczeniem wszystkich pokręconych losów zespołu. Zupełnie odchodząc od wątków pobocznych i nie do końca z samą muzyką związanych, warto podkreślić, że „Koniec Kryzysu” jest przede wszystkim znakomitym albumem, dopracowanym w najmniejszych szczegółach, zaskakujący niezwykłą inteligencją w warstwie tekstowej, fajnymi rozwiązaniami w melodiach. Dzisiaj Pustki to już pierwsza liga i co to dużo ukrywać, grupa na swoją aktualną pozycję długo pracowała i zasłużyła sobie na nią jak mało kto.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=tbkmL7QOxtM

16. Kobiety – Kobiety (2000)

Klasyka polskiego indie popu, w swojej działce stylistycznej absolutni pionierzy na naszym podwórku. Niezastąpiony Grzegorz Nawrocki i zdolna basistka Ania Lasocka zaprosili do współpracy m.in. Maćka Cieślaka ze Ścianki oraz tuzów polskiego jazzu Mikołaja Trzaskę i Olo Walickiego, by razem nagrać kilka zgrabnych, sympatycznych melodii, będących ucieleśnieniem jednego z tytułów ich piosenki (z płyty numer dwa jednakże) „Doskonale tracę czas”. Ale za to na debiucie Kobiet znaleźć można uwodzicielskie „Marcello” – singlowe opus magnum Nawrockiego i spółki oraz parę innych cudnie rozleniwionych, lekkich, big-bitowych kompozycji. Zespół grał trochę staromodnie i nowocześnie zarazem, jak wówczas nikt inny.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=XFAd0spV6C0

15. Robotobibok – Instytut Las (2003)

John Zorn byłby z nich dumny. Polski skład jazzowy już na swoim debiucie zachwycił nie lada szaleństwem i świeżością, tym bardziej cieszyć powinien fakt, że jeszcze lepiej grupa wypadła na swoim kosmicznym krążku numer dwa. Kosmicznym dlatego, że oryginalne, jazzowe brzmienie Robotobiboka na „Instytut Las” wzbogacone zostało o futurystyczną, elektroniczną nutę. W bardziej fachowym słownictwie nazywa się to trip jazzem. Niezwykłe, jak fantastycznie i lekko potrafił ten zespół łączyć na wskroś współczesną stylistykę jazzową z wariacką, nieokiełznaną psychodelią. Być może, jeśli jeszcze nie teraz, to za parę lat już na pewno wydawnictwa Robotobiboka staną się klasyką. Klasyką obowiązkową.

Posłuchaj ? http://www.myspace.com/robotobibok

14. Fisz Emade jako Tworzywo Sztuczne – F3 (2002)

Bracia Waglewscy pod szyldem Fisz Emade Jako Tworzywo Sztuczne udowadniają, że stylistyka hip hopowa wcale nie musi równać się ubóstwu i pretensjonalności w temacie melodii. Każde wrażliwe ucho bowiem na „F3” znajdzie coś interesującego dla siebie. Oczywiście poza frapującymi tekstami. Poszukiwacze starych, jazzowych klisz, miłośnicy współczesnej elektroniki, wielbiciele zabaw z dźwiękiem – trafiliście pod dobry adres. Dzisiaj perfekcyjnie zaaranżowane hip hopowe płyty, wzbogacone o żywe instrumenty, na bazie których buduje się wyraziste podkłady i wciągające melodie, nie są wcale rzadkością. Jednakże na początku dziesięciolecia były i o tym należy pamiętać za każdym razem, gdy sięga się po krążek „F3”.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=Xrx5_4YdODY

13. Something Like Elvis – Cigarette Smoke Phantom (2002)

Bracia Kapsa po raz drugi. Something Like Elvis jest zespołem naprawdę kultowym, ich eksperymenty z post-rockiem, noise’m i przede wszystkim formułą muzyki filmowej (która z czasem, można powiedzieć, stała się znakiem rozpoznawczym wszystkich projektów, w które Kapsowie się angażowali) spokojnie konkurować by mogły z mistrzami gatunku. Na „Cigarette Smoke Phantom” ich mocny styl stał się jednak lżejszy, bardziej piosenkowy, a mimo to Something Like Elvis absolutnie nic nie straciło ze swojej wyjątkowości i geniuszu. Jakże ogromnym szokiem okazała się informacja o rozwiązaniu grupy, co miało miejsce niespełna rok po premierze płyty. Dziś po pierwszym projekcie braci Kapsów pozostały trzy płyty i niezapomniane wspomnienia.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=BGrC5AzNkvQ

12. Miłość – Talkin’ About Life And Death [With Lester Bowie] (2000)

Nagrane jeszcze w drugiej połowie lat 90. (acz wydane dopiero w 2000 roku) kultowe wydawnictwo projektu Miłość, złożone z absolutnej czołówki polskich instrumentalistów, m.in. Mikołaj
a Trzaski, Leszka Możdżera czy Tymona Tymańskiego. Na „Talkin’ About Life And Death” gwiazdą pierwszego formatu jest jednak genialny, amerykański trębacz Lester Bowie, który zmarł kilka miesięcy przed premierą tego albumu. Sama płyta Miłości zaś stanowi swoiste pożegnanie z oryginalnym projektem w takim brzmieniu i w takim składzie. Część muzyków skupiła się na realizacji solowych projektów, ze składu odszedł definitywnie Możdżer, Tymon zaczął na rockowo przetwarzać brzmienie Miłości. Niemniej to zespół z wielką, wspaniałą historią, o której warto pamiętać mimo upływu lat.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=xHyIlw7vQzA

11. Afro Kolektyw – Czarno Widzę (2006)

Obok Michała Wiraszki z poznańskich Much Afrojax jest kolejnym fenomenalnym tekściarzem, który debiutował ze swoją grupą w tej dekadzie. O ile pierwsza płyta Afro Kolektywu przeszła praktycznie niezauważona, o tyle z krążkiem „Czarno Widzę” obcowało już wiele osób. I na pewno nie żałują. Oprócz kopalni wybitnych, dowcipnych tekstów druga płyta Kolektywu zaskakuje czymś, co w polskim hip hopie wcale nie pojawia się za często – znakomitymi melodiami, zbudowanymi na bazie żywych instrumentów, dźwięków pełnych wigoru, tętniących życiem, znacznie wykraczających poza ramy własnej stylistyki (bo słychać tam też funk czy jazz). Myśleliście, że Sistars są najciekawszym składem z nurtu piosenkowego hip hopu? Byliście w błędzie.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=WqAm_UMAwA8


10. Muchy – Terroromans (2007)

Czuli barbarzyńcy polskiego pop-rocka, zespół wyrosły na fali popularności nowych technologii w przekazywaniu i dystrybucji kulturalnych dóbr, grupa, która stała się kultowa zanim weszła do studia nagraniowego. Muchy w nieskomplikowany, fajny sposób przetworzyły brytyjskie i amerykańskie trendy muzyki gitarowej tego dziesięciolecia. Jedni słyszą w nich naśladowców wyspiarskiego stylu spod znaku wczesnego Bloc Party czy dawnego Franz Ferdinand, inni doszukują się na „Terroromansie” szczypty geniuszu grup pokroju Modest Mouse i Built To Spill. Muchy mają jednak jeszcze coś więcej – Michała Wiraszkę i jego tekściarski talent. Nikt w tej dekadzie w tak prostych, pretensjonalnych, ale zarazem genialnych słowach nie dotknął sedna spraw, którymi żyją dzisiejsi nasto- i dwudziestoparolatki. To się dzieje teraz. Naprawdę.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=quYE75j4DH8

9. Baaba – Poope Musique (2006)

Znakomici jazzmani i ich niewiarygodne poczucie humoru. Grupa Baaba nie idąc na żadne kompromisy w kwestii muzyki improwizowanej, na „Poope Musique” puszcza oko do wszystkich, którzy chcieliby ich twórczość na tym etapie w prosty sposób zaszufladkować. Łatwo na pewno przy okazji tego albumu nie mają. Wyjątkowo melodyjne, pogodne i diabelnie pomysłowe „Poope Musique” frywolnie żongluje stylistykami, zaskakuje niespodziewanymi samplami (żywcem wyjętymi z animowanych bajek i telewizyjnych seriali), budzi szacunek pod względem instrumentalistyki. Szkoda, że w jazzie nie ukazuje się więcej takich płyt, bo wówczas ten gatunek muzyczny miałby szansę przebić się do szerszej publiki. Być po prostu bardziej dla zwykłych ludzi.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=1ItOHPfq8_E

8. Reni Jusis – Trans Misja (2003)

Trochę obciachowe jest zgadzanie się z Robertem Leszczyńskim, ale to chyba on kiedyś wysnuł tezę o tym, że „Trans Misja” to album, który znacznie wyprzedził swoje czasy. Oczywiście, jeśli odnieść sytuację krążka Reni Jusis do skostniałego rynku muzycznego w naszym kraju, to były dziennikarz „Gazety Wyborczej” miał nawet sporo racji. Podczas gdy w 2002 ukazywała się ostatnia płyta Moloko, w Polsce powstała pierwsza elektro-popowa płyta z prawdziwego zdarzenia. Genialne single („Kiedyś Cię Znajdę”, „Ostatni Raz”, „It’s Not Enough”) to bez wątpienia kompozycyjne opus magnum Jusis i współpracujących z nią przy „Trans Misji” producentów. O wielkości tej płyty niech świadczy fakt, że nie tylko żaden inny, polski wykonawca, ale też sama Reni Jusis, nie powtórzyli nigdy takiego wyczynu w kwestii muzyki elektro-popowej.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=ZKwsYvz59LE

7. Cool Kids Of Death – Cool Kids Of Death (2002)

Manifest generacji X, który, zdawać by się mogło, aktualny był w chwili, kiedy powstawał, ale ciągle znajduje swoich, coraz młodszych odbiorców, co najlepiej pokazał koncert grupy na tegorocznym OFF Festiwalu (gdzie grali w całości właśnie swój debiut). Cool Kids Of Death w warstwie muzycznej nie pokazują nic nowego, ich punkowe odzienie nawet ma jakość raczej lumpeksową, ale nie w tym rzecz. Debiutancki krążek łódzkiej kapeli był prawdziwym zjawiskiem pop-kulturowym, który bezpardonowo trafił w sedno w swoim portrecie ówczesnej, polskiej rzeczywistości. Zespół, niczym doktor House, trafnie zdiagnozował zjawiska, zaprzątające młode umysły na początku tej dekady. Epidemia p2p w Polsce miała się dopiero zacząć, dostęp do dóbr kulturalnych ogromnie rozszerzyć. Ostrowski i Wandachowicz wiedzieli to już w 2002 roku.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=t0tjZxPIONo

6. The Car Is On Fire – Lake & Flames (2006)

Przełomowy album dla rodzimej, niezależnej myśli muzycznej. Zespół The Car Is On Fire bazując na patentach stylistyki pop-rockowej na Zachodzie popularnych od lat, u nas zaś już niekoniecznie, stworzył płytę, która stanowi godny naśladowania przykład nieszablonowego podejścia do tematu piosenki. Chłopaki postawili też na produkcję, dzięki której utwory z ich drugiego krążka brzmią niemalże doskonale. „Lake & Flames” to także kopalnia hitów, maksymalnie radiowych kompozycji, które jednak z racji fatalnego poziomu większości polskich rozgłośni radiowych nigdy nie miały okazji zagościć na falach mainstreamowego eteru. Niech żałują jednak ci, którzy nie mieli okazji obcować z numerami pokroju „Can’t Cook (Who Cares)”, „Oh Joe” czy „New Yorker”. Najkrócej mówiąc: ich strata.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=2g8PNqMDXxs

5. Kapela ze Wsi Warszawa – Wykorzenienie (2005)

A to kolejny zespół, który bardziej był znany na arenie międzynarodowej (jako Warsaw Village Band) niż własnej publiczności, choć na szczęście, począwszy od krążka „Wykorzenie”, zaczęło się to zmieniać na lepsze. Kapela ze Wsi Warszawa to mistrzowie świata w oswajaniu polskiej kultury ludowej, którzy nieśmiało aranżując tradycyjne pieśni na bardziej współczesne, promują polski folk jako rasowy, pełnoprawny gatunek muzyczny. Zespół genialnie potrafi oddać koloryt naszej rodzimej muzyki ludowej, wyzbywając go jakiegokolwiek obciachu i archaizmu. W piosenkach z „Wykorzeniania” tętni życie, tryskają one energią, imponują instrumentalnym bogactwem. Jeśli istnieją jeszcze ludzie, którzy krzywią się na hasło „muzyka ludowa”, to szczerze im współczuję.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=LLTmBnoCGP0

4. Skalpel – Skalpel (2004)

Wrocławski duet wydał swój debiutancki album w barwach legendarnej wytwórni Ninja Tune, słynącej z promocji muzyki zaliczanej do kręgu tzw. nowych brzmień, w których Skalpel porusza się znakomicie, co docenia publika na całym świecie. Płyta Igora Pudło i Marcina Cichego w łączeniu wątków klubowych, jazzowych i hip hopowych osiągnęła absolutne mistrzostwo. Tym bardziej szkoda, że taki kunszt doceniają bardziej międzynarodowi słuchacze niż polska publiczność, bo wrocławski Skalpel jest jednym z niewielu rodzimych muzycznych towarów eksportowych z najwyższej półki, z którego powinniśmy być dumni, mocno duetowi kibicować, a także za wszelką ceną promować tak znakomitą, klubową twórczość we własnym kraju.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=vJOMqRx40HA

3. Ścianka – Pan Planeta (2006)

Szczytowe osiągnięcie filozofii Maćka Cieślaka i przede wszystkim brawurowy popis Ścianki na polu rockowego, muzycznego eksperymentu z fenomenalnym, być może najznakomitszym spośród wszystkich wspaniałych, singlem zespołu „Boję się zasnąć, boję się wrócić do domu”. Przy „Panu Planecie” przywołać można nazwy kilkudziesięciu wykonawców, z którymi hałas, niemelodyjność, kombinatorstwo, narkotyczność krążka Ścianki faktycznie mogą mieć coś wspólnego, ale nigdy nie zbliżymy się w przywoływaniu inspiracji do precyzyjnego określenia, czym ten album jest. A na pewno jest kontrolowanym szaleństwem z zakresu noise’u, lo-fi, psychodelii, płytą wymagająca, ale dającą ogromną satysfakcję .

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=JF0W9PQr6WI

2. Paktofonika – Kinematografia (2001)

Jedna z najlepszych płyt w historii polskiego hip hopu, naznaczona dodatkowo wielką tragedią jednego z członków Paktofoniki – Magika, który kilka dni po wydaniu „Kinematografii” popełnił samobójstwo. Grupa co prawda dalej funkcjonowała, ale wiadomo było, że po śmierci jednego z raperów Paktofonika raczej się rozwiąże niż złapie drugi oddech. I tak się stało w 2003 roku. Na szczęście pozostawili po sobie doskonałą płytę, prekursorską w kwestii gatunkowego flow, imponującą inteligentnymi, trafnymi, choć wcale nie prostymi tekstami. „Kinematografia” jest doskonałym przykładem, jak w stylistyce hip hopowej stworzyć album, który można by rozpatrywać w kategoriach prawdziwego dzieła. Dzieła sztuki.

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=8xEN4LSPYIg

1. Lenny Valentino – Uwaga! Jedzie Tramwaj (2001)

Nie powstała w przeciągu ostatnich 10 lat w Polsce lepsza płyta. Bezapelacyjnie jedyny krążek super projektu Lenny Valentino był, jest i pewnie jeszcze długo będzie pozycją absolutnie wyjątkową. Ludzie, którzy zespół stworzyli, przez lata kładli fundamenty pod rozwój polskiej, ambitnej muzyki niezależnej. Mam nadzieję, że nikt nie ma wątpliwości, jak wiele zawdzięczamy Arturowi Rojkowi i Maćkowi Cieślakowi. Jeśli natomiast chodzi o „Uwaga! Jedzie Tramwaj”, cóż, ciężko cokolwiek sensownego o tej płycie napisać, by oddać trafnie jej wspaniałą zawartość. To płyta przywołująca magiczne czasy dzieciństwa, z całą paletą marzeń i lęków, które temu okresowi towarzyszą. Ze wspaniałymi tekstami, otwierającymi pole do różnorodnych interpretacji. Z pięknymi, uduchowionymi melodiami, pełnymi trudno definiowalnych pierwiastków metafizycznych. „Uwaga! Jedzie Tramwaj” jest albumem lirycznym, tajemniczym, nieco mrocznym, po prostu genialnym.

Projekt Lenny Valentino na początku tej dekady połączył najbardziej kreatywne jednostki polskiej muzyki niezależnej, które po nagraniu krążku „Uwaga! Jedzie Tramwaj” i krótkiej trasie promocyjnej utworów z tej płyty poszły każda w swoją drogę. Artur Rojek wprowadził Myslovitz do polskiej, pierwszej ligi, z czasem samemu stając się jednoosobową instytucją edukującą muzycznie społeczeństwo. Maciek Cieślak z Jackiem Lachowiczem powrócili na łono Ścianki – dzisiaj najznakomitszej kapeli nurtu rodzimego, eksperymentalnego rocka. Mietall Waluś z różnym skutkiem starał się zreinterpretować brit-popowe standardy na nasze warunki. Kiedy wydawać się mogło, że nic nie wskrzesi Lenny Valentino, panom udało jeszcze raz spotkać się i zagrać koncert w ramach mysłowickiego OFF Festiwalu w 2006 roku. Na pierwszej edycji tej imprez to właśnie reaktywacja autorów „Uwaga! Jedzie Tramwaj” była główną atrakcją, mimo że wówczas w Mysłowicach koncertowało wielu popularnych artystów polskich i zagranicznych. Ciągle także wielu marzy o kolejnej płycie Lenny Valentino. To wszystko chyba o czymś świadczy, prawda?

Posłuchaj ? http://www.youtube.com/watch?v=sppvuIuW7_s

***


Maciek Cieślak (Ścianka, Lenny Valentino) dla „Liberté!„:

Na polskim rynku muzycznym obserwowaliśmy, jak małe wytwórnie się rozwijały, a duże zwijały, co słuchaczom i zespołom wyszło na dobre. Różnorodność i konkurencja to czynniki, które napędzają każdą dziedzinę aktywności. Płyty sprzedają się gorzej, ale to chyba zjawisko ogólnoświatowe. W latach 2000-2009 żywiłem słabnącą z każdym rokiem nadzieję, że muzyka alternatywna wyjdzie z cienia i zajmie należn
e jej ze względu na poziom artystyczny oraz fajność miejsce. Oczywiście nie zajęła, bo pracownicy mediów rzadko mają własne zdanie i pilnują głównie tego, żeby nie wylecieć z pracy. Decydują menadżerowie, a nie miłośnicy sztuki. W telewizji nie ma już miejsca dla rasowej muzyki. Stacja VIVA rozstała się z hip hopem i sprzedaje „tipsiarskie” disco, a MTV emituje rozmaite reality show. W radiu w nocy czasem coś puszczą, bo za dnia liczący się słuchacze to sekretarka i taksówkarz. Za to rozwijał się Internet i tam można czasem coś ciekawego znaleźć. Jeśli chodzi o Ściankę, to ogólnie było fajnie. Pograliśmy, poprzeżywaliśmy, pozwiedzaliśmy, nagraliśmy parę płyt.

Maciek Cieślak poleca w tej dekadzie: od pierwszej płyty byłem fanem Kristen, zespołu kompletnie niezauważonego i niedocenionego, a moim zdaniem najlepszego w Polsce. Parę wybijających się propozycji miał też Kombajn Do Zbierania Kur Po Wioskach, ich puszczała w swoim czasie Trójka, więc są wyżej spozycjonowani w świadomości społecznej. Ponadto Kobiety, świetna EPka zespołu Stworywodne. Wiele zjawisk mi z pewnością umknęło, bo nie śledzę specjalnie wydarzeń, zazwyczaj ktoś mi coś podsuwa.

Nela Gzowska, Grzegorz Nawrocki (Kobiety) dla „Liberté!„:

W ostatniej dekadzie pojawiło się sporo nowych, interesujących polskich zespołów. Większość z nich nagrywa dla wytwórni niezależnych, a te zdają się działać coraz prężniej. Bardzo podoba nam się ostatnia inicjatywa Mystic Records – zamiast promować artystów pojedynczo, zorganizowali wspólną trasę: Gaba Kulka + Dick4Dick + Czesław Śpiewa. Koncertowym mistrzem jest zdecydowanie Pogodno. Świetne płyty nagrały Pustki („Koniec Kryzysu”), Ścianka (niedoceniona „Secret Sister”) , Fisz/Emade („Piątek 13”), Paristetris (absolutnie genialny debiut). Poza tym do naszych ulubionych zespołów należą m.in. Pink Freud, The Car Is On Fire, Loco Star, Kawałek Kulki, Mitch & Mitch, L.Stadt, Dick4Dick, Tres.B, Kamp!

Kobiety podsumowały dziesięciolecie działalności zespołu wydając koncertowe DVD „3City Big Beat” nagrane z gośćmi (przyjaciółmi z Trójmiasta, których cenimy muzycznie). Najeździliśmy się po Polsce i zagraliśmy trochę koncertów za granicą. Nie jesteśmy zbyt sentymentalni, pracujemy nad nową płytą i to nas obecnie głównie zajmuje.

Konrad Kucz dla „Liberté!„:

Będąc z natury osobą kompletnie oderwaną od rzeczywistości, nie bardzo potrafię zaangażować się w śledzenie tego, co oficjalnie obecnie się dzieje na rynku. Dotarcie do nowości, aktualności z kręgów niszowych w muzyce było kiedyś bardzo trudne, a paradoksalnie dziś jest niewiele lepiej. Jedynie Internet pozostaje sensownym oknem na świat. Faktycznie jedyny pozwala dotrzeć do odbiorcy. Zawsze kiedy na YouTube wyszukam jakiegoś ciekawego artystę, to zaraz obok pojawia się następny. Większość to artyści z naszych krajowych wydawnictw niezależnych. Sam nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele tego jest. Ta nasza mijająca dekada uspokoiła twórcze zapędy, stabilizując stylistycznie muzykę. Utrwalił się pewien eklektyzm w podejściu do tworzenia. Nie ma dziś potrzeby określać się subkulturowo i stylistycznie. Kiedyś pozwoliłem sobie na dosyć sceptyczną ocenę clubbingu i trendów elektronicznych, twierdząc, że słabość tej muzyki tkwi w formie i konwencji, która szybko się zestarzała. Niewątpliwie jako artysta czuję się ograniczony w możliwościach odkrywania nowych form kreacji, bo wszystko już było. To fakt, który dla kogoś, kto wyrósł na ambicjach twórców/odkrywców lat 60. i 70. jest trudny do zaakceptowania. Czuję się skażony tym może niesłusznym podejściem „że już gdzieś to słyszałem”. Zawsze interesowała mnie przeszłość – szczególnie lata 60. Już wówczas powiedziano na temat muzyki rockowej prawie wszystko, aczkolwiek dla mnie te kierunki wydają się ciągle inspirujące. Ciekawe wydaje mi się mieszanie starego z nowym. Jest rzeczą fascynującą, że muzyka klasyczna i tzw. współczesna zaczyna naturalnie do nas przenikać i ciekawe wydaje mi się łączenie elektroniki z akustyką. Ogromnie interesujące wydają mi się obecnie projekty dzisiejszej 4AD (Johann Johannson, Stars of The Lid, Muhly itp). Sztuka wydaje się dziś mądrze i z szacunkiem adoptować przeszłość.

Igor Pudło (Skalpel) dla „Liberté!„:

Pod kątem „rozwoju rynku muzycznego” mijające dziesięciolecie jest bardzo interesujące i oryginalne. Była to bowiem pierwsza dekada od lat 50. i narodzin rock’n’rolla, podczas której globalnie, a więc i w Polsce, żaden rozwój nie miał miejsca. Miała miejsce postępująca entropia, czyli mieszanie się wszystkiego ze sobą, powodujące wyrównywanie się temperatur, co spowodowało, że nastał globalny chłód zamiast przewidywanego ocieplenia. Muzyka pop straciła swoje społeczne i intelektualne znaczenie, jakie miała w poprzednich dekadach. Być może dlatego, że na przestrzeni poprzednich dekad sama uczestniczyła w ustalaniu znaczeń i wartości i teraz, żeby się przeciwko nim zbuntować, musiałaby mieć odwagę zbuntować się też przeciwko samej sobie. Parafrazując Andre Bretona: „bunt jest już niemożliwy”. Żyjąc w złudzeniu (widmie) wolności nie ma punktu oparcia do działań wywrotowych. Nie ma np. przepaści pokoleniowej, co w Polsce ilustruje najlepiej płyta nagrana prze tatę z dwoma synami. W ostatnim dziesięcioleciu dużo miejsca zajęło przywoływanie i przetwarzanie wszystkiego, co najlepsze z przeszłości i prezentowanie tego z przedrostkiem „neo” (chociaż oczywistym jest, że uczciwiej byłoby z „post”). Nastąpił triumfalny powrót grania gitarowego, często podawanego w „psychodelicznym sosie”. Oczywiście był też ciąg dalszy elektronizacji muzyki, często wyprowadzanej w pole (field recording). Jeżeli jednak była jakaś innowacyjność, to wciąż wynikająca bardziej z możliwości nowych technologii, a mniej z pomysłów twórczych. Z kolei udogodnienia, jakie niesie ze sobą technologia w produkowaniu, reprodukowaniu i dystrybuowaniu muzyki są kolejnymi źródłami inflacji twórczości w XXI wieku. Wzrost podaży muzyki i łatwość dostępu do niej powoduje spadek jej siły oddziaływania. Zadomowił się w naszym kraju format sprzedaży i hiperkonsumpcji muzyki jakim jest „festiwal muzyczny”, czyli ustawiony w plenerze hipermarket z regałami zawalonymi muzyką, której wszystkiej nie da się wysłuchać z należną jej uwagą w wyznaczonym na to czasie.

Od kilku lat polscy artyści mają coraz mniej do powiedzenia w swoich tekstach, a nawet w ogóle rezygnują z ich pisania, na rzecz klasycznej poezji albo tekstów wybitnych autorów piosenek z pokolenia swoich rodziców czy dziadków. Dlatego podobają mi się wykonawcy z Asfalt Records (Fisz/Emade, O.S.T.R., Łona i Weber – Fisz odmówił udziału w produkcji z rapowanymi wersjami poezji polskiej, O.S.T.R. wykonał na nim poezję swojego autorstwa, a Łona wykpił pomysł, rapując wiersz socrealistyczny), którzy wciąż swoimi słowami, trafnie, inteligentnie i bezkompromisowo, a zarazem z dystansem i poczuciem humoru, komentują współczesną rzeczywistość, odnosząc się do różnych jej poziomów, jednocześnie tworząc swoje oryginalne muzyczne światy. Sukcesem jest również to, że funkcjonują oni poza hip hopowym kontekstem po prostu jako świetni tekściarze i muzycy. Bardzo ciekawa była dla mnie w pierwszej połowie dekady, obserwacja wzlotu i
upadku polskiego hip hopu. Wydaje mi się, że asfaltowi artyści przeżyli ten upadek bez żadnych obrażeń.

Paradoksalnie w kontekście mojej działalności muzycznej i dla mnie osobiście była to najlepsza dekada. Po 20 latach muzykowania domowego i klubowego zacząłem nagrywać i wydawać płyty. Odniosłem też korzyści z przemian w technologii, które finalnie przyczyniają się do „końca muzyki i rynku muzycznego jakie znaliśmy w XX wieku” (Internet, cd-rw, mp3, sampling). Muzyka, którą do tej pory tworzyliśmy z Marcinem Cichym w Skalpelu, w ogromnym stopniu odwołuje się do przeszłości, ale z całych sił staraliśmy się, żeby była to bardzo osobista i oryginalna forma wypowiedzi. Nie wiem, czy się udało i dlatego podsumowując dekadę, nie podnoszę kamienia i nie rzucam nim w nikogo, bo być może sam nie jestem bez winy

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję