Liberalizm i miłość :)

Nie można być dobrym katolikiem, jeśli nie jest się dobrym liberałem. I odwrotnie: tylko dobry liberał może być dobrym katolikiem

1.

Na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się jasne: liberalizm, szczególnie w Polsce, tak pasuje do katolicyzmu, jak pięść do oka. Dlaczego? Gdyż obie strony – zarówno liberalna, jak i katolicka – kreują swój obraz, który jest z gruntu fałszywy. A jest fałszywy, gdyż jest owocem projekcji przeciwnika, by nie używać mocniejszego słowa, wroga, którego można potem, w przestrzeni publicznej, łatwo młotkować.

Kim jest „liberał” w oczach katolika, a w szczególności, w oczach przeciętnego proboszcza?

To, rzecz jasna, hedonista. Człowiek, który nie zna i nie szanuje żadnych świętości – religijnych i tych, które płyną z tradycji czy starych zwyczajów. To człowiek, który jest skupiony na sobie. Kosmopolita, który nie szanuje własnego narodu. Osobnik, który w pocie czoła myśli tylko o zaspokajaniu swoich małych przyjemności – od seksualnych poczynając, a na konsumpcyjnych kończąc. Krótko, liberałowie to kobiety i mężczyźni, którzy zaprowadzają tu, na „polskiej ziemi”, „cywilizację śmierci”.

Kim zatem, z drugiej strony, jest „szeregowy katolik” w oczach liberała? To oszołom, który biega z różańcem w ręku. Człowiek zapatrzony w naród i Ojczyznę, w której powinny obowiązywać „wartości katolickie”, jeśli kraj ma zachować „polskość” i „katolickość”. To ludzie, którzy boją się modernizacji i wolności, gdyż te ich przerażają i zagrażają ich religijnemu światopoglądowi. To ciemnogród, który ślepo wierzy w to, co mówi Kościół, którego wpływ na państwo jest tylko i zawsze destrukcyjny. Krótko, katolicy to pozbawieni własnego rozumu „mohery”, które skaczą tak, jak zagrają im hierarchowie i proboszczowie.

Teraz już widzimy dokładnie, dlaczego w kraju nad Wisłą liberalizm i katolicyzm robią wobec siebie za śmiertelnych wrogów. Czy jednak, przy odrobinie dobrej woli i pewnym wysiłku intelektualnym, dałoby się pomyśleć tak relacje między liberalizmem a katolicyzmem, by zakopać ów wojenny topór?

http://www.flickr.com/photos/ikmick/4674874142/sizes/m/
by Michel & Gaultier

2.

Myślę, że nie tylko jest to możliwe, ale wręcz konieczne. Powiem więcej: katolicyzm, gdyby tylko był wierny przesłaniu Jezusa z Nazaretu, które znajdujemy na kartach Ewangelii, powinien widzieć w liberalizmie nie swojego wroga, ale właśnie – sojusznika i przyjaciela. Dlaczego?

Tylko liberalizm przez swoją miłość do wolności stwarza taką przestrzeń polityczną i społeczną, w której każdy kościół na tych samych prawach, może głosić swoje przesłanie religijne. „Relatywizm”, jaki zatem jest dziełem liberalizmu, jest zarazem pożądany przez Kościół, by ten mógł w sposób wolny i nieskrępowany działać. Jest to zresztą założenie zgodne z soborową „Deklaracją o wolności religijnej”, jednym z kluczowych dokumentów kościelnych, w którym czytamy: „prawda nie inaczej się narzuca jak tylko siłą całej prawdy, która wnika w umysły jednocześnie łagodnie i silnie”. Kościół więc sam przyznaje, że siła argumentów i jego przesłania musi brać górę nad argumentem siły.

Czego zatem potrzebuje w pierwszej kolejności Kościół dla swojej misji? Oczywiście wolności, którą tak ceni liberalizm. Kościół nie potrzebuje bowiem nad człowiekiem innej władzy niż władza nad jego duchem. Chwila, w której Kościół domagałby się władzy politycznej nad człowiekiem w postaci narzędzia przymusu, jakim jest każde państwo i jego instytucje, będzie zawsze chwilą jego słabości. A o klęsce można mówić wtedy, gdy Dobrą Nowinę Kościół i jego liderzy zechcą zastąpić Dobrą Ustawą.

Największym wrogiem Kościoła nie jest ani liberalizm, ani wolność, ani Zachód. Największym wrogiem Kościoła jest sam Kościół, który nie potrafi korzystać z wolności, jaką daje mu liberalne państwo prawa. Katolicyzm mógłby więc się od liberalizmu nauczyć większego zaufania do wolności, która – używając żargonu teologicznego – jest ostatecznie, jak wierzymy, darem samego Boga.

3.

Czy liberalizm mógłby się, w imię wzajemności i polityki przyjaźni, nauczyć czegoś od katolicyzmu? Oczywiście, że tak. Czego zatem? Rzecz jasna, miłości bliźniego.

Liberalizm przez swoje przywiązanie do procedur, praw jednostki, konsensusu i powściągliwości w mówieniu ludziom, jak mają żyć, jest projektem, który cechuje chłód. Próba rozgrzania liberalizmu jest więc porównywalna do próby wskrzeszenia nieboszczyka.

Powszechnie się też mniema, że liberał z definicji musi wspierać rynkowy kapitalizm, że wierzy w skuteczność „niewidzialnej ręki rynku” tak samo głęboko, jak katolik głęboko wierzy w „niewidzialną rękę Bożej opatrzności”. Czy jednak da się pomyśleć liberalizm tak, by wziął on za dobrą monetę ewangeliczne przykazanie troski o bliźniego?

Jako człowiek religijny (chrześcijanin, ale bez stałego portu, jeśli przez taki rozumiem określony Kościół) i zarazem liberał (obywatel, który żyje, pozwalając żyć innym), sądzę, że liberalizm nie powinien być tylko banalnym ekonomizmem, który w Polsce ma liczne grono „pożytecznych idiotów” – ludzi, którzy mają zawsze jedną receptę na wszelkie bolączki gospodarcze, czyli: „ciąć, ciąć, ciąć wydatki aż do krwi”. Zresztą: nie trzeba kończyć studiów ekonomicznych, by reformę finansów publicznych sprowadzić do cięć wydatków i obniżania podatków. Takie działanie leży w gestii każdego średniorozgarniętego młodzieńca.

Liberalizm, który miałby za sprzymierzeńca chrześcijańską solidarność, choć może już nie Kościół, można by określić mianem „liberalizmu troski”. Tym bardziej, że – jak mówi liberał i katolik, włoski filozof Gianni Vattimo, „jedynym prawdziwym grzechem jest niesłuchanie innego – brak troski”. To dziś jedyny bodaj grzech, który w świecie pełnym nierówności i niesprawiedliwości, wykluczenia i poniżenia woła o pomstę do nieba.

A więc „liberalizm troski”, o który tu się upominam, nie może swych założeń o gospodarce sprowadzać tylko do pilnowania wzrostu PKB i poziomu deficytu budżetowego. Nie mówię, że to nieważne. To bardzo ważne. Jednak przenikliwość takiego liberalizmu i wyobraźnia sugerują, że w nie można podzielać złudzenia wyznawców wolnego rynku polegającego na tym, że gdy tylko zapewnimy wzrost gospodarczy i zlikwidujemy deficyt, naraz wszystkie problemy społeczne – od służby zdrowia poczynając, na kulturze kończąc – rozwiążą się same. Nie nastąpi to tym bardziej, gdyż – jak odnotował amerykański filozof z Harvardu Michael Sandel – nawet nie zdaliśmy sobie sprawy, kiedy „z gospodarki rynkowej przeistoczyliśmy się w społeczeństwo rynkowe”.

Liberalizm mógłby się od katolicyzmu zatem nauczyć większej troskliwości o tych, których tradycja biblijna nazywa obcokrajowcem, wdową i sierotą. A więc o tych, którzy, będąc wykluczeni, bardzo często nie ze swojej winny żyją obok nas. Jako nasi sąsiedzi. Przykazanie miłości bliźniego jest, jak sądzę, na wskroś liberalną zasadą, gdyż na powrót pomaga nam organizować społeczeństwo obywatelskie, gdzie osią relacji międzyludzkich staje się solidarność.

4.

Jest jasne, że wobec perspektywy, którą tu zarysowałem, wyłania się następujące przykazanie: nie można być dobrym katolikiem, jeśli nie jest się dobrym liberałem. I odwrotnie: tylko dobry liberał może być dobrym katolikiem. Jest to również zgodne z zasadą, którą znajduję u św. Augustyna: „Tam, gdzie pewność, jedność. Tam, gdzie wątpliwość, wolność. A we wszystkim miłość”.

Dlaczego zatem liberalizm i chrześcijaństwo wciąż nie mogą się zaprzyjaźnić? Bo w Polsce tak, jak na palcach jednej ręki możemy policzyć dobrych liberałów, tak samo na palcach jednej ręki możemy zliczyć dobrych katolików. Ot, i cała tajemnica…

Śmierć filozofii :)

Ulicą Platona w Atenach można dojść do parku, w którym zachowały się fundamenty platońskiej Akademii, najważniejszej szkoły w naszych dziejach, istniejącej niemal tysiąc lat. Zniszczyli ją chrześcijanie, jak wszystkie niemal przybytki kultury i wiary Greków. Dzisiejsi Grecy sami nie wiedzą, co mają o tym wszystkim sobie myśleć. Niby dumni ze swej achajskiej przeszłości, muszą wszak utrzymywać do niej pewien mentalny dystans, skoro to wszystko byli „poganie”.

Wspaniały swymi budowlami, sztuką i nauką świat został zrównany z ziemią. Ileż wysiłku musieli włożyć zeloci owładnięci religią miłości, by obalić te wszystkie potężne świątynie, gimnazja i palestry! Jakaż w tym praca boża! Zwiedzając Grecję, oglądamy zdumiewające dzieło zniszczenia. Zniszczenia, lecz również zapomnienia.

Przy Akademii nie ma żywego ducha. Park, odsłonięte fundamenty starożytnych zabudowań, tablica i knajpa „U Platona”, w której emeryci spożywają przekąski i popijają piwo. Turystów brak – kogo by tam obchodził Platon i filozofia. Stoicy również nie są marką ani dla Greków, ani dla turystów. Ich szkoła, przez pół tysiąca lat kształtująca greckie i rzymskie elity, choć ulokowana przy samym Akropolu, przy gwarnej ulicy, oddzielona jest od myślącej publiczności kawiarnianymi stolikami – żeby ją obejrzeć, trzeba zamówić kawę.

Naprzeciw tłocznego Akropolu i nie mniej ludnego Areopagu, nad rzeką turystów wnosi się wzgórze Pnyx. Na szczyt trzeba iść pięć minut przez lasek, w górę od głównego traktu. Jest tam plac i mównica, z której Demostenes wygłaszał filipiki, a Perykles tłumaczył światu wartości demokracji. Żywego ducha. Kogo to obchodzi.

Zwiedziwszy Pnyx, stajemy na ateńskiej agorze, wśród ruin. Idzie się, w tłumie, na małe wzgórze, na którym zachowała się jedyna w Atenach dawna świątynia – wzniosły i piękny przybytek Hefajstosa. Nikt prawie nie zagląda w inne, ustronne miejsce agory, gdzie było więzienie. Najpewniej to więzienie, w którym w 399 roku czekał swej śmierci Sokrates i w którym umarł, skazany przez prawdziwych Greków, wiernych prawdziwej religii. Gdy stałem samotnie nad tą smętną dziurą w ziemi, zadzwonił telefon z wieścią jakże trafioną w czas i miejsce pobytu swego odbiorcy. Oto dowiedziałem się, że studenci medycyny Uniwersytetu Jagiellońskiego od tego roku nie będą już uczyć się filozofii. Po sześciuset latach.

Cóż, nowe nastały bogi… Chyba sobie zasłużyliśmy na swój los, my filozofowie, czepiając się przez tyle stuleci kapłańskich sukienek. Tak sobie dumałem nazajutrz, spoglądając z ław monumentalnego teatru w Epidauros, przybytku boga medycyny Asklepiosa, na scenę u dołu. Jakaż akustyka! Jakże podniośle zabrzmiało „Hej sokoły!” dobyte z gardeł mych wszędobylskich ziomków. Czyżby lekarski śpiew?

Uniwersytet w czasach bezmyślności :)

Jaka powinna być rola Uniwersytetów w czasach bezmyślności? Po pierwsze powinny one uczyć odwagi samodzielnego krytycznego myślenia, zdolnego do namysłu nad własnymi przekonaniami i szacunku dla przekonań innych. Możliwe będzie to wówczas, gdy powrócimy do źródłowego sensu kształcenia, którego uniwersytety są tylko zwieńczeniem.

W rozwoju cywilizacji znaleźliśmy się współcześnie w sytuacji szczególnej. Szeroki dostęp do wiedzy, olbrzymi rozwój nauki i nowych technologii, nie tylko nie wyhamował bezmyślności, ale wręcz ją pogłębił, a może tylko ujawnił. Można mieć wrażenie, że doświadczamy obecnie jakiejś wyjątkowej intensyfikacji irracjonalizmu, braku krytycznego myślenia, naiwności, kwestionowania naukowych autorytetów, np. w dziedzinie szczepionek, przede wszystkim jednak panoszących się w formie językowego słowotwórstwa tworów wyobraźni, które uznawane za faktyczną rzeczywistość kształtują nasze życie indywidualne i społeczne. Symbolicznym tego przejawem jest dość modne ostatnio słowo: „postprawda”. „Postprawda”, to nie kłamstwo, lecz pewien stan poza prawdą i nieprawdą, zapowiedziany kiedyś przez Friedricha Nietzschego, w którym nie mamy już czasu, a nawet możliwości, na zweryfikowanie informacji, gdyż musimy reagować na setki następnych informacji. Zresztą nie wiemy czy autorem tych informacji jest człowiek, czy algorytm. Nie mówimy już tylko o faktach i ich interpretacjach, ale wręcz o faktach alternatywnych. Postprawda stała się możliwa zarówno przez rozwój technologii informacyjnych i komunikacyjnych oraz ich upowszechnienia, jak i z powodu bezmyślności. Znajdujemy się już w zupełnie innym położeniu niż pewien krakowski introligator prowadzący stary zakład z tradycjami, do którego przed laty przyszedł pewien absolwent wyższej uczelni i przyniósł pracę magisterską z prośbą o oprawę. Starszy nobliwy pan wziął od niego numer telefonu i obiecał, że zadzwoni. Faktycznie zadzwonił po dwóch dniach i powiedział: Proszę odebrać pracę. Nie oprawiłem jej. Jej poziom jest tak słaby, że naraziłaby ona na szwank godność mojego zawodu. Introligator miał jednak czas i możliwość, by pracę przeczytać. Był także człowiekiem oczytanym i myślącym. Sytuacja ta stawia przed nami trzy kwestie, na które postaram się odpowiedzieć:  Czym jest myślenie i jak myślimy? Jakie są współczesne przyczyny bezmyślności? Jaka powinna być rola uniwersytetów w czasach bezmyślności?

Czym jest myślenie i jak myślimy? Patrząc na człowieka z perspektywy natury, musimy stwierdzić, że jest on zwierzęciem wybrakowanym, nieprzystosowanym, posiadającym rozmaite naturalne deficyty – stwierdził Królewiecki filozof Immanuel Kant. Nie ma on siła lwa, kłów tygrysa, ani pazurów orła, by przetrwać. Natura przeznaczyła mu jednak odmienną drogę rozwoju. Nie dając mu naturalnego instynktu zmusiła go do rozwoju intelektualnego potencjału. To właśnie dzięki niemu mógł przezwyciężyć swe naturalne deficyty. Człowiek nie tylko zrekompensował te deficyty, ale wytworzył urządzenia, dzięki którym porusza się szybciej od najszybszych zwierząt, potrafi latać, pomimo braku naturalnych po temu zdolności. Wręcz zapanował nad procesami natury, próbuje panować nad procesami społecznymi, a także nad własnym życiem.

Ten sposób kompensaty jest jednak dwuznaczny. Jak pokazał to Max Horkheimer i Theodor Wissengrund Adorno w Dialektyce oświecenia,jest źródłem władzy. Najcelniej ten związek między władzą i wiedzą wyraził renesansowy myśliciel i badacz Francis Bacon: „Tyle możemy ile wiemy”. Wiedza jest nie tylko źródłem otwierającego się pola możliwości, ale także źródłem panowania. Kto w Renesansie posiadł umiejętność żeglowania, posługiwania się kompasem i prochem strzelniczym, przed tym otwarła się nie tylko perspektywa odkryć nowych lądów, ale także, w następstwie, ich podboju, niszczenia rodzimych kultur, mordowania tubylców. Uruchomiliśmy niewyobrażalne źródła mocy. W XX wieku zbudowaliśmy obozy koncentracyjne i gułagi. Wciąż produkujemy coraz bardziej zaawansowaną technologicznie broń i toczymy wojny. Straszymy się potencjałem atomowym. Z perspektywy renesansowego humanizmu nie mamy już podstaw mówić, że „człowiek to brzmi dumnie”. Owszem, stworzyliśmy dzieła, które dają nam podstawę bycia, jak pisał Blaise Pascal „chlubą wszechświata”. Jednocześnie jednak, jak w tej samej sentencji stwierdził myśliciel, jesteśmy „jego zakałą”.  60 lat temu O.F. Bollnow w artykule „Rozum a siły irracjonalne” stwierdził: „Sytuację dzisiejszego człowieka w zgodnym przekonaniu różnych obserwatorów znamionuje świadomość całkowitego braku osłony pośród wrogo napierającego świata. Człowiek stał się w daleko idącym sensie bezdomny i czuje, mówiąc za Rilkem, że „nie jest bezpiecznie zadomowiony w świecie, który chce zrozumieć”[1].

Z czego wynika ta dwuznaczność myślenia? Mylimy się, gdy sprowadzamy myślenie jedynie do czynności intelektu. Intelekt ma charakter narzędziowy. Jest sztuką pojęciowego konstruowania i nadbudowanego nad nim technicznego opanowania zadań postawionych człowiekowi przez życie. Nie ulega wątpliwości, że dzięki zdolnościom intelektualnym rozwinęliśmy naukę i dokonaliśmy niewyobrażalnego dotąd postępu technicznego.

Intelekt stanowi jednak tylko niewielki fragment naszych procesów myślowych. Niezmiernie ważną rolę odgrywają w naszym myśleniu przekonania, nazywane także czasami wiarą. Każdy z nas w coś wierzy, nie ma zatem niewierzących. Różnimy się jedynie przedmiotem tej wiary. Jedni wierzą w istnienie Boga, inni w jego nieistnienie. Jedni w materię, inni w ducha. Są i tacy, którzy wierzą w płaską Ziemię. Przekonania kształtują się w procesie naszego życia i są z nimi tożsame. To nie o nich myślimy, lecz myślimy w nich i dzięki nim. Są dla nas niepodważalne. Myślimy bowiem z głębi naszego życia. Przekonania kształtują się w sposób dość tajemniczy. Możemy wyodrębnić w nich jedynie pewne wątki.

Po pierwsze na nasze przekonania ma wpływ historyczna epoka w jakiej żyjemy. Nikt nie decyduje o czasie swego życia, a zatem także o ideach swojej epoki. Niejednokrotnie możemy mieć wrażenie, że urodziliśmy się nie na czasie. Tak było na przykład w przypadku Jana Husa. Gdyby urodził się w XX wieku nie tylko nie zostałby spalony na stosie, ale, być może, zasiadłby obok Karola Wojtyły w ławach Soboru Watykańskiego II. Jego „winą”, czy „błędem”, nie było to, że głosił m.in. ideę religijnej tolerancji, lecz że jego epoka nie była gotowa na przyjęcie jego idei. W podobnych okolicznościach każdy geniusz wyprzedzający swoją epokę staje przed dylematem: Czy głosić swe myśli narażając się na niezrozumienie i szykany, czy nawet na śmierć, czy też je ukryć? Dalej, na przekonania ma wpływ kultura i język. Różnimy się przekonaniami ze względu na uwarunkowania kulturowe. Są to też uwarunkowania indywidualne związane z rodziną, jej tradycją, religią, światopoglądem. Następnie zdarzenia losowe. Na żadne z tych uwarunkowań nie mamy wpływu. Nie decydujemy ani o czasie naszego życia, kulturze, języku, rodzinie, zdarzeniach losu. Te uwarunkowania powodują, że stajemy po różnych stronach światopoglądowych i politycznych sporów.

Nie wiemy jak kształtują się przekonania, które radykalnie nas różnią. Z pewnością ma na to wpływ nasza wrażliwość, rodzina, lektury, nauczyciele. Możemy jedynie wyodrębnić przekonania otwierające i zamykające. Pierwsze rozwijają nasze myślenie, drugie je zasadniczo ograniczają i zamykają. Przekonania zamknięte budzą emocje, lęk dają pierwszeństwo tworom wyobraźni, które uznajemy za rzeczywistość. W ten sposób kształtuje się myślenie mityczne. Istotą mitu jest bowiem to, że brak w nim rozróżnienia między rzeczywistością a sferą wyobraźni. Wbrew temu, co sądził August Comte, rozwój nauki wcale nie wyparł mitów. Jedynie je unowocześnił jako narzędzie społecznej zmiany. Do myślenia mitologicznego, jak pokazał Ernst Cassirer w „Micie państwa” sięgamy w czasach kryzysu społecznego, kiedy myślenie intelektualne okazuje się bezsilne.

Kolejną władzą myślenia jest rozum, który za Otto Friedrich Bollnowem chciałbym wyodrębnić od intelektu. Intelekt ma jedynie charakter narzędziowy. Nie jest on ani dobry, ani zły, podobnie jak narzędzia, którymi się on posługuje. Internet jako narzędzie może służyć do komunikacji, ale także hejtu i cyberprzestępczości. Umiejętność wymiany genu nie jest moralnie ani zła, ani dobra. Czy jednak wykorzystamy ją do leczenia wad genetycznych, czy eugeniki, nie jest zależne od intelektu. Stwierdził kiedyś Blaise Pascal: „Silmy się tedy dobrze myśleć: oto zasada moralna”[2]. Dobrze, to nie znaczy tylko prawidłowo, bezbłędnie, zgodnie z zasadami. Tak myśli intelekt. Dlatego może on łączyć się zarówno z dobrem i wartościami, jak i z przekonaniami irracjonalnymi, fanatycznymi i mitologią. Pisał Bollnow: „Zimny i wyrachowany intelekt może wstąpić na służbę przestępczej namiętności. (…) Intelekt już z góry kryje w sobie autentyczne niebezpieczeństwo, wydając w  połączeniu z namiętnością krańcowy fanatyzm. Fanatyzm zdefiniować można wręcz jako zracjonalizowaną namiętność”[3]. Dlatego intelekt powinien być kierowany przez rozum. A rozum „myśli dobrze”, nie wtedy, gdy myśli prawidłowo, lecz gdy kieruje się dobrem. Jest to ta władza myślenia, która kształtuje się pod wpływem rozmowy i zdolna jest do rozumienia innych. „Rozum oznacza tu więc medium wspólnoty, w której ludzie, nawzajem się sobie przysłuchując, mogą spotkać się w rozmowie. (…) Kto pozwala ze sobą mówić, ten jest człowiekiem, który nie upiera się tępo przy swoich zamiarach, który ze swej strony wychodzi naprzeciw drugiemu, i w obopólnych staraniach gotowy jest do twórczego kompromisu. (…) Usunąć napięcia i stworzyć możliwość bezkolizyjnego współżycia – oto dokonanie rozumu”[4]. Intelekt, stwierdził Bollnow, nauczy nas jak zbudować dom. Ale to za mało. Jedynie rozum nauczy nas jak w nim pokojowo współzamieszkiwać.

Rozum jest bliski mądrości. Słowo obecnie rzadkie. Nie występuje w Krajowych Ramach Kwalifikacji, tak jakby celem uniwersytetu było jedynie kształcenie intelektualnie sprawnych, ale nie koniecznie mądrych ludzi. Już ta różnica między intelektem a rozumem pokazuje, że można jednocześnie być człowiekiem niezmiernie intelektualnie sprawnym i bezmyślnym. Nasze czasy bardziej cenią intelekt niż rozum. To dobre przejście do punktu drugiego.

Spośród wielu przyczyn współczesnej bezmyślności chciałbym wskazać na cztery zasadnicze. Pierwszą z nich jest przeciętność, drugą pragmatyczność,trzecią mierzalność, czwartą merkantylność. W wierszu „Otchłań” Ewa Lipska pisze z goryczą: Siedzę pod byle jakim niebem/ I słucham co mówi przeciętność [5].

Przeciętność można zdefiniować jako uwięzienie w łatwej do powtarzania słownej papce płynącej z radia, telewizji, przelewającej się w Internecie. Ksiądz Józef Tischner trafnie wyraził ją poprzez metaforę targowiska: „Targowiska mają swoja siłę przyciągania. Zniewalają nasze oczy, zmuszają do patrzenia na to, co jest wystawione. Zniewalają nasze uszy, zmuszają do słuchania tego, co jest wykrzyczane. Targowisko nie pozwala przekroczyć swej przestrzeni, wciąż zmusza do powrotu, do oglądania wiele razy tego samego. Przede wszystkim targowisko narzuca nam swój język. Kto przebywał czas jakiś na targowisku, nie umie mówić inaczej niż językiem targowiska. Nie potrafi również myśleć inaczej – staje się częścią targowiska” [6].

Współczesnym diagnostą  bezmyślności jako przeciętności był hiszpański myśliciel  Jose Ortega y Gasset. Nazwał ją buntem mas. Stwierdził: „Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym. (…) To właśnie uznałem (…), za cechę charakterystyczną dla naszych czasów: nie to, że człowiek pospolity wierzy, iż jest jednostką nieprzeciętną, a nie pospolitą, lecz to, że żąda praw dla pospolitości, czy wręcz domaga się tego, by pospolitość stała się prawem” [7].

Współczesny, nowy bunt mas, który ogarnia różne rejony Europy i świata,został jeszcze wzmocniony przez rozwój nowych technologii informacyjnych i medialnych. Współczesnym targowiskiem stał się Internet, który zamienił życie wielu ludzi w nieustający karnawał. Karnawał średniowieczny, przewracający do góry nogami istniejący porządek i poddający krytyce obowiązujące hierarchie norm i wartości trwał kilka dni. Internetowy karnawał życia jest permanentny. Karnawał średniowieczny posługiwał się maską. Istotą dzisiejszego karnawału jest demaskacja. 

Paradoksalnie, rozwój nowych technologii nie wspiera naszej odpowiedzialności, a wręcz z niej zwalania. Postęp oznacza bowiem nie tylko akumulację, ale także polepszenie. Gdyby oznaczał tylko akumulację, to o zbieraczu śmieci, którego zasoby codziennie się zwiększają musielibyśmy powiedzieć, że jest człowiekiem postępowym. W średniowieczu, gdy przepisywano księgi ręcznie całymi latami na kosztownym pergaminie, przepisywano jedynie arcydzieła. Od wynalezienia czcionki przez Gutenberga było już coraz gorzej. Kto pisał jeszcze na maszynie do pisania czuł odpowiedzialność za słowo na swoich palcach. Wiedział co się stanie, gdy źle sformułuje myśl. Dzisiaj, gdy piszemy na komputerach metodą „wytnij”, „wklej” spadł radykalnie poziom naszego myślenia, a półki biblioteczne i Internet zalane są przeciętnością.

Nowe technologie nie tylko zwalniają nas z odpowiedzialności, ale także rozleniwiają. Współczesna cywilizacja techniczna, która jest cywilizacją ułatwień przyczynia się także do intelektualnego lenistwa. W świecie techniki wszystko jest skuteczne. Wystarczy szybko poruszać prawym kciukiem. Naciskamy i działa. W sferze ducha nic tak nie działa. Przeczytanie książek, przemyślenie myśli, refleksja, wymaga dużego wysiłku i nakładu pracy.

Na dominację przeciętności wpływa wreszcie brak odwagi myślenia. Przeciętność sytuuje się bowiem zawsze pośrodku między tymi, którzy żyją ideologią lub z ideologii, a tymi nielicznymi, którzy mają odwagę krytycznie o niej myśleć. Pisał Immanuel Kant w artykule „Sapere Aude”: „Do wejścia na drogę Oświecenia nie potrzeba niczego prócz wolności (…), mianowicie wolności czynienia wszechstronnego, publicznego użytku ze swego rozumu. A jednak ze wszystkich stron słyszę pokrzykiwanie: nie myśleć! Oficer woła: nie myśleć! Ćwiczyć! Radca finansowy: nie myśleć! Płacić! Ksiądz: nie myśleć! Wierzyć! (…) Wszędzie więc mamy do czynienia z ograniczeniami wolności. Które jednak z nich są przeszkodą dla Oświecenia, a które nie i raczej nawet pomagają Oświeceniu — na to pytanie odpowiadam: publiczny użytek ze swego rozumu musi być zawsze wolny i tylko taki użytek może doprowadzić do urzeczywistnienia się Oświecenia wśród ludzi” [8].

Drugą współczesną przyczyną bezmyślności jest redukcja myślenia do wymiaru pragmatycznego. Preferuje ona rozwój intelektu kosztem rozumu. W epoce, w której o wszystkim decyduje ekonomia i wskaźniki, myślenie liczy się tylko w mierze w jakiej przynosi realne skutki. Zmiana jaka dokonała się w myśleniu europejskim widoczna jest szczególnie w pojęciu teorii. Od początków nowożytnego rozwoju nauk przez teorię rozumiemy śmiałą hipotezę badawczą, dającą się doświadczalnie zweryfikować i, co najważniejsze, mającą istotne pragmatyczne skutki. Dlatego badacze składający wnioski grantowe do Narodowego Centrum Nauki muszą zadeklarować, jakie patenty, nowe technologie, lub przynajmniej rozwiązania problemów społecznych wynikną z ich badań. Tymczasem dla Platona theoros to dusza, która zanim znalazła się w ciele, żyła w świecie idealnym i za boskimi duszami zmierzała do miejsca prawdziwego i pięknego bytu, który był jej pokarmem. A kiedy nakarmiła się nim wpadała w zachwyt, czyli theoria. Teoria to dla Platona zachwyt widokiem. W nastawieniu teoretycznym znajduje się zatem ten, kto słuchając muzyki Pergolesiego lub Mozarta, czytając wiersze Celana lub Herberta, kontemplując obrazy Rembrandta, wpada w zachwyt. W zachwyt może wpaść także matematyk nad fraktalem czy wzorem. Dlatego humaniści składając granty do Narodowego Centrum Nauki powinni raczej odpowiadać na pytanie: W jaki rodzaj zachwytu zamierzają wpaść w trakcie badań? Jak zmieni on ich duszę? Kto jednak da im na to pieniądze, szczególnie, gdy nie będą w stanie wykazać pragmatycznych korzyści zachwytu? Myślenia nie można mierzyć jedynie skutkami. To bezmyślność. W myśleniu ważniejszy jest sam proces myślenia, który nas kształci i zmienia. Kiedyś, podczas egzaminu z historii filozofii, student, gdy nie był w stanie odpowiedzieć na trzecie już moje pytanie, z pretensją stwierdził: Dlaczego pan wymaga ode mnie tej wiedzy? Przecież mam ją w twardej pamięci. Odpowiedziałem mu. To co pan mówi jest inspirujące. Jednak moje pokolenie, ponieważ nie było twardej pamięci musiało korzystać z miękkiej. A różnica między pierwszą pamięcią a druga jest taka, ze pierwsza jedynie przechowuje dane, a druga nas kształci. Gdy wyłączą prąd, to pana baza zniknie, a moje wykształcenie pozostanie.

Przyczyną bezmyślności jest także związana z pragmatyzmem myślenia współczesna ideologia mierzalności. Według Kartezjusza przedmiotem nauki może być tylko to, co da się zmierzyć. Dlatego wolność i zaufanie, które były zawsze podstawą Uniwersytetu, zastępuje obecnie biurokratyczna kontrola. Uniwersytet zaczyna przypominać Benthamowski Panopticon, wieżę nadzoru i kontroli, w której gro czasu i uwagi poświęca się nie na myślenie, lecz na planowanie i sprawozdawczość. Już nie tylko planujemy i sprawozdajemy, ale planujemy sprawozdania i sprawozdajemy plany. Gdy linie graniczne między planami i sprawozdaniami zleją się, zniknie szczelina wolnego myślenia. Czy biurokracja zwiększa efekty naszego myślenia? Wątpię. Kopernik, o zgrozo, nigdy nie był na Erazmusie. Gdy jednak dotarł na Uniwersytet w Padwie bez problemu porozumiał się z tamtejszymi profesorami. Immanuel Kant miał zerową „mobilność naukową”. Tylko raz wyjechał z Królewca do Morąga, by wygłosić kilka wykładów stacjonującym tam pruskim oficerom. Przez 11 lat był bezproduktywny, gdyż niczego nie opublikował. Co prawda po 11 latach wydał Krytykę czystego rozumu, ale według aktualnych standardów oceny powinien był co 4 lata otrzymać ocenę negatywną. Chciałbym być dobrze zrozumiany: Nie twierdzę, że efekty naszej pracy się nie liczą. Przeceniamy jednak nasze osiągnięcia kosztem tego kim jako ludzie i obywatele jesteśmy.

Współczesnym źródłem bezmyślności jest wreszcie dominacja orientacji merkantylnej, związana z ekonomiczną funkcją rynku. Zgodnie z logiką tej orientacji zamieniamy samych siebie w towar i produkt rynkowy. Orientacja merkantylna ma zasadniczy wpływ na proces kształcenia. Nie chodzi w nim już o rozwój i samorealizację, lecz o osiągnięcie sukcesu w procesie sprzedaży siebie. W orientacji merkantylnej, pisze Erich Fromm, myślenie „pełni funkcję jak najszybszego ogarnięcia świata przedmiotów, aby móc nimi efektywnie manipulować. Szybka, szeroka i skuteczna edukacja prowadzi do rozwoju inteligencji, nie rozumu. Do celów manipulacyjnych potrzebna jest jedynie wiedza o zewnętrznych cechach rzeczy, wiedza powierzchowna. Prawda, którą winno się osiągać poprzez zgłębianie istoty zjawisk, staje się pojęciem przestarzałym. (…) Kategorie porównawcze oraz mierzenie kwantytatywne, nie zaś dogłębna i wszechstronna analiza danego zjawiska i jego cech jakościowych stanowią istotę tego typu myślenia  (…) myślenie i wiedza stają się narzędziami na usługach sukcesu” [9].

Jaka powinna być rola Uniwersytetów w czasach bezmyślności? Po pierwsze powinny one uczyć odwagi samodzielnego krytycznego myślenia, zdolnego do namysłu nad własnymi przekonaniami i szacunku dla przekonań innych. Możliwe będzie to wówczas, gdy powrócimy do źródłowego sensu kształcenia, którego uniwersytety są tylko zwieńczeniem. Nie możemy ograniczać kształcenia jedynie do nabywania wiedzy i usprawniania intelektu, pomijając kształcenie rozumu i rozsądku. Stajemy bowiem przed trudnymi do przewidzenia możliwościami rozwoju technologicznego. Intelekt podpowie nam jak zbudować autonomiczną broń wyposażoną w sztuczną inteligencję. Ale tylko rozum może nam powiedzieć, czy w ogóle powinniśmy ją budować. Dlatego Max Horkheimer w swoim słynnym wykładzie „Odpowiedzialność i studia” wygłoszonym w 1952 roku po powrocie z USA, gdzie po dojściu nazistów do władzy wyemigrowała cała Szkoła Frankfurcka, stwierdził: „Czyż student nie jest siłą rzeczy świadkiem tego, że rozwój rozumu i wszystkie implikowane przezeń zdolności są obowiązkiem kogoś, kto traktuje prawdę poważnie – a czy bez tego można w ogóle mówić o studiach? (…) To, że absolwent studiów nie jest w stanie połączyć z kompetencjami zawodowymi siły i odwagi, niezbędnych do rozwiązywania problemów życia, prowadzi do takiego powiązania wiedzy fachowej i obskurantyzmu, które uzasadnia przypuszczenie, że ludzie wykształceni nie byli bardziej od niewykształconych odporni na totalitarne szaleństwo w przeszłości i nie będą w przyszłości” [10].

Obecnie przez kształcenie rozumiemy wyposażanie człowieka w wiedzę, umiejętności i kompetencje konieczne do sprawnego funkcjonowania na rynku pracy. Celem kształcenia nie może być jednak jedynie przygotowywanie podmiotów na rynek pracy. Jeszcze raz posłuchajmy Horkheimera: kształcenie „powinno być poznaniem tego, co obchodzi nas jako ludzi, a nie tylko jako członków społeczeństwa przemysłowego” [11]. Kształcenie musi polegać na wyposażeniu w wiedzę, ale także w moralne wartości, egzystencjalne sensy jako punkty oparcia, estetyczne przeżycia, które mają wystarczyć człowiekowi na całe życie. Musi dokonywać się poprzez przekaz kulturowy, gdyż to wielkie dzieła kultury europejskiej, wielkie wzorce moralne odsłaniają sens człowieczeństwa i sens życia. Dlatego L.A. Seneka napisał kiedyś do swego ucznia prokuratora Lucyliusza: „Wiesz co jest potrzebne by być dobrym prokuratorem, ponieważ kształciłeś się u mnie: littere” (literatura, sztuka, filozofia). Bez nich nie można być człowiekiem kulturalnym, a bez kultury nie można być dobrym prokuratorem. 

Do kształcenia rozumu potrzebna jest kultura. Żyjemy zbyt krótko, by móc nabyć pełni doświadczenia, a przez to mądrości. Dlatego tak ważną rolę odgrywają dzieła kultury. Dzięki lekturze, jak pisał Wilhelm Dilthey, możemy przeżyć wiele różnych rodzajów egzystencji. Skrępowani i określeni przez realia życia zyskujemy wolność w czasie i przestrzeni [12]. Możemy odtwórczo przeżyć życie ludzi innych czasów i innych od naszego miejsc. Możemy podczas jednego własnego życia żyć wielokrotnie i dzięki temu nabyć rozumu.„Wbrew  tradycji (…) trzeba stwierdzić, że rozumiemy siebie jedynie odbywając dookolną drogę pośród znaków ludzkości utrwalonych w dziełach kultury. Cóż wiedzielibyśmy o miłości i o nienawiści, o uczuciach etycznych i ogólnie o tym wszystkim, co nazywamy sobą, gdyby nie zostało to wypowiedziane i sformułowane przez literaturę?” [13].

Kształcenie jest zatem wewnętrzną formacją, kształtowaniem humanitaryzmu. Szczególnie na ten ostatni zwrócił uwagę Horkheimer mając na myśli grozę wojny: „Po tej grozie, która się niedawno wydarzyła, i na przekór jej, nie mogę porzucić nadziei, że nie tylko w pierwszym okresie po katastrofie, ale i w nadchodzących dziesięcioleciach owa zapomniana już postawa stanie się znów celem kształcenia uniwersyteckiego. Ograniczenie studiów do nabywania umiejętności (…) nie wystarczy. Sędzia pozbawiony empatii oznacza śmierć sprawiedliwości” [14].

Jak jednak realizować takie zadanie kształcenia w sytuacji, w której uniwersytety będące zawsze miejscem niezależnego myślenia i poszukiwania prawdy stają się częścią światowej przedsiębiorczości. Na naszych oczach uniwersytet przekształca się w korporację, w fabrykę wiedzy, w której wiedza staje się formą akumulacji kapitału, a profesorzy zarządzającymi bazami danych.

Uniwersytet-Korporacja stał się podmiotem gry rynkowej, prawa popytu i podaży. Zważywszy na tyranię przeciętności stawia nas to przed dramatycznym pytaniem: Czy należy usunąć humanistykę i kulturę z uniwersytetu tylko dlatego, że nie znajduje odpowiednio dojrzałych nabywców, jak dzieje się to już w wielu krajach? Czy zatem uniwersytet powinien służyć prawdzie, czy społeczeństwu? Czy alternatywa jest fałszywa? Na czym powinna zatem polegać ta służba? Czy na uleganiu najniższym gustom, demokracji bezpośredniej narzucającej swe przekonania i zasady na internetowych forach i ulicach, czy też na wychowywaniu społeczeństwa? Czy uniwersytet ma pełnić funkcję autorytetu, czy ma godzić się na coraz dalsze obniżanie wymogów kształcenia, by zrealizować ideał równości? Czy ma bronić wzorców, kanonów kultury języka, czy też poddać się społecznej presji. Odpowiedzi na tą alternatywę związane są z odpowiedzią na pytanie kim jest człowiek i na czym polega jego dobro? Czy ma ono być określane przez społeczne i kulturowe mody, zapotrzebowania rynku pracy, ekonomiczne możliwości, politykę? Czy też jego określenie powinno wymagać namysłu nad europejską tradycją kultury i myśli? Rzecz w tym, że aktualnie uniwersytet w coraz mniejszym stopniu stwarza warunki by takie pytania stawiać i usiłować na nie odpowiadać.

„Uniwersytet-Korporacja” przestał być też „uniwersytetem świątynią”, miejscem zatrzymania, refleksji. Stał się „Uniwersytetem Pasażem”, miejscem pospiesznego przejścia z domu do pracy i z pracy do domu, z pracy bądź domu na inną uczelnię lub inny kierunek studiów, na kurs i z kursów, na wolontariat i z wolontariatu. „Uniwersytet Pasaż” przestaje być miejscem kształcenia, a staje się miejscem zaliczania punktów koniecznych do uzyskania dyplomu i budowy CV pod kątem rynku pracy. Wypełnia się ów pasaż jedynie podczas okresu rekrutacji i sesji egzaminacyjnych. „Uniwersytet Pasaż” pływa w „płynnej nowoczesności”. Wszystko jest w nim chwilowe, zmienne i płytkie: ustawy, rozporządzenia, systemy ocen, autorytety, a nawet notatki studenckie krążące w Internecie.

Jaka czeka nas przyszłość? Uniwersytet powinien na nowo stać się przestrzenią wolnej myśli, niezależnej od nacisków polityki i rynku. Powinien wyzwolić się spod biurokratycznego jarzma i odzyskać zaufanie, by mógł oddać się pełnemu, uniwersalnemu kształceniu. Nie tylko intelekt się liczy, ale przede wszystkim rozum. Powróćmy do metafory Bollnowa. Intelekt uczy nas jak zbudować dom. Jeśli ten dom będzie nawet nowoczesny, energooszczędny, na nic nam się nie zda, jeśli nie będziemy umieli go rozumnie współzamieszkiwać.

___

[1] O.F. Bollnow, Rozum a siły irracjnalne, tłum. E. Paczkowska-Łagowska, w: „Znak” nr 11(305) 1979, s. 1188.

[2] B. Pascal, Myśli, tłum. T. Żeleński, Warszawa 1953, s. 113.

[3] F. Bollnow, Rozum a siły irracjonalne, s. 1203.

 [4] Tamże, s. 1203–1204.

[5] E. Lipska, Otchłań, w: Gdzie Indziej, Kraków 2005, s. 29.

[6] J. Tischner, Wędrówki w krainę filozofów, Kraków 2008, s.63.

[7] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, przekład P. Niklewicz, Muza, Warszawa 2002, s. 78-79.

 [8] I. Kant, Was istAufklärung, w: T. Kroński, Kant, Warszawa 1966, s. 166.

[9] E. Fromm, , Niech się stanie człowiek. Z psychologii etyki, tłum. R. Saciuk, Warszawa – Wrocław 1994,s. 67-68.

[10] M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, „Kronos”, nr 2 2011, s. 244.

[11] Tamże, s. 240.

[12] W. Dilthey, Budowa świata historycznego w naukach humanistycznych, tłum. E. Paczkowska-Łagowska, Warszawa 2004, s. 205.

[13] P. Ricoeur, Język, tekst, interpretacja, wybór i oprac. K. Rosner, tłum. P. Graff, K. Rosner, Warszawa 1989, s. 243.

[14] M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, s. 245.

John Sturat Mill na drodze do równouprawnienia kobiet :)

Poddaństwo kobiet i myśl Milla, rodząca się we współpracy z Harriet Taylor, były kamieniem milowym na drodze do tego, co kobiety mają dziś: prawa wyborcze, równouprawnienie zagwarantowane w wielu konstytucjach, liczne zapisy o swobodnym dostępie do stanowisk i urzędów.

John Stuart Mill to postać, którą niewielu ludziom trzeba przedstawiać. Filozof, ekonomista, znany także jako ojciec liberalizmu i… feminista. Współpracował z sufrażystkami i postulował przyznanie kobietom praw wyborczych. Choć spotkał się z miażdżącym sprzeciwem, dawał ważny impuls do walki o prawa kobiet. Na jego myśl w tym obszarze duży wpływ miała najpierw współpracowniczka, później żona – Harriet Taylor. Właśnie ta kobieta zwróciła uwagę filozofa na sytuację w małżeństwie i poddańczy status swej płci. W 1832 r. wydali razem Eseje o małżeństwie i rozwodzie. Żona Milla miała wpływ na kolejne dzieła filozofa, czego dowodem jest choćby Poddaństwo kobiet wydane w 1869 roku, już po jej śmierci. Wiele z zapisów tam umieszczonych już się przedawniło, a część była kontrowersyjna jeszcze dla współczesnych Millowi feministek.

Nie ma jednak wątpliwości, że Poddaństwo kobiet powinno znaleźć się na liście lektur każdego, kto jest zainteresowany prawami kobiet i ich historią, , choćby jako istotny zapis drogi, jaką przeszła myśl feministyczna od XIX wieku po współczesne nam czasy i jako wyraz nadziei, że zmiany – nawet te, które dziś mogą jawić się jako rewolucyjne – mają szansę dokonać się w warunkach współpracy i wymiany myśli.

Czy będzie to proste? Nie, ale nigdy nie było. Wielkie zmiany, wielkie myśli i wielkie dokonania nie powstają jednak z prostych decyzji. Warto też dodać, że te wielkie rzeczy nie dzieją się jedynie pod wpływem słów lub piór wielkich liderów. Aby je zrealizować, potrzeba setek, tysięcy nawet małych ludzi i ich niewielkich działań. Mill zdawał się bardzo dobrze o tym wiedzieć i choć droga, na której wraz z Harriet Taylor byli ważnymi przechodniami, jeszcze nie dobiegła końca, to warto się jej przyjrzeć.

Prawo silniejszego

Któż obecnie poważyłby się rościć sobie prawo do panowania nad inną osobą bez narażania się na śmieszność lub po prostu skutki prawne, oskarżenie o przemoc czy mobbing? Zdawałoby się, że nikt. A jednak… Za czasów Milla zdarzały się takie przypadki, zdarzają się i dziś.

Mill porównuje władzę mężczyzn nad kobietami do władzy despotycznej. Jestem silniejszy niż rasa (naród), który udało mi się podbić, należy mi się więc władza. Obecnie w przestrzeni publicznej zwolennicy demokracji i egalitaryzmu nie sięgają po tego typu retorykę, wręcz przeciwnie – pakty, konwencje i dokumenty mające na celu zachowanie pokoju i ochronę praw wszystkich ludzi (bez względu na ich status, rasę, wyznanie, płeć, pochodzenie etniczne czy siłę) przed przemocą i wszelkimi prześladowaniami mają coraz więcej sygnatariuszy.

Z drugiej strony konflikty zbrojne, napaści i doniesienia o poczynaniach despotycznych władców przypominają nieustannie, że żadne prawa, żadna wolność w jakimkolwiek jej rozumieniu nie są dane na zawsze. Prawa i ideały to coś, czego należy strzec. Prędzej czy później na horyzoncie może się pojawić ktoś, kogo może zainteresować twoja autonomia.

Mill zauważa, że wydarzenia ze sceny politycznej kształtowane są przez jednostki, które wiele wyniosły z domu, zostały ukształtowane w taki, a nie inny sposób. To prowadzi go do rozważań o sytuacji kobiet. W Poddaństwie kobiet jeden z liderów myśli liberalnej poszukuje odpowiedzi na pytanie o źródło porządku, w którym to mężczyzna jest władcą, a kobieta, jak się okaże, niewolnicą. Mill dostrzega, że „powstał on w zaraniu bytu społecznego, gdy każda kobieta znalazła się niewolnicą mężczyzny (dzięki bądź to wartości, jaką do niej mężczyźni przywiązywali, bądź mniejszej sile mięśni)”[1]. I tak, przez lata „to, co było w początkach wynikiem brutalnej siły, zamieniają one [ustawy i systemy polityczne – przyp. red.] w prawo zapewniając mu sankcję społeczeństwa i dążąc do zastąpienia środkami publicznymi bezprawnej walki fizycznej”[2].

Autor Poddaństwa kobiet zauważa, że historia daje nam smutną lekcję, w której tłumaczy, że własność, szczęście, a w końcu życie pewnych klas ludzkich było o tyle szanowane, o ile umiały same ich bronić. Zaczęło się to w końcu zmieniać, od postaw Żydów i stoików począwszy, poprzez podniosłe deklaracje i kruche obietnice, na aktach prawnych skończywszy.

Można by się zastanawiać, jak to się stało, że pewne instytucje oparte na przemocy trwały tak długo? A dalej, dlaczego wciąż w niektórych miejscach się odradzają lub odrodzić się próbują? Mill twierdzi, że „przechowały się do epoki tak rozwiniętej cywilizacji, dlatego iż uznano z całą słusznością, że odpowiadały najlepiej naturze ludzkiej i służyły ogólnemu dobru”[3].

Tak… jakże często spotykany argument. Nie wiesz, jak coś wyjaśnić? Proste, powiedz, że tak natura każe i było tak od zawsze. To motyw dobry do zastosowania zarówno w odniesieniu do porządku na świecie (jeden z ulubionych oręży populistów), jak i w domu. Ba, nawet mistrz Arystoteles twierdził, iż naturalne jest to, że istnieją rodzaje ludzi stworzonych do wolności (np. Grecy), jak i do niewoli (barbarzyńskie plemiona Azji i Tracji).

Mill zauważając, jak uczucia są zależne od zwyczaju, stwierdził, że „poddanie kobiety mężczyźnie jest powszechnym zwyczajem, dlatego wystąpienie z granic tego zwyczaju zdaje się być przeciwnym naturze”[4]. Ale któż ma prawo rościć sobie prawo do wysuwania twierdzeń o tym, jakie kobiety są w naturze i jakie są ich pragnienia?

Natura kobiet

Co więc należy do natury ludzkiej? Skoro tematem niniejszych rozważań są głównie kobiety, na nich zostanie zogniskowana poniższa analiza. Stereotypy, ogólne przekonania i sławetny „chłopski rozum” umiejscawiają kobietę w domu, gdzie powinna oddawać się kierowaniu gospodarstwem domowym i wychowaniu dzieci. Mill nie pozostaje tu ślepy na to, co rzeczywiście tworzy tę „naturę”. Dostrzega, że „to, co nazywają dzisiaj naturą kobiety, jest wynikiem ścieśnienia przymusowego w jednym kierunku i podniecenia wbrew naturze – w drugim. (…) Co się tyczy kobiet, stosowano do nich cieplarnianą hodowlę, rozwijając te zdolności, które mogły ich panom zapewnić korzyść i przyjemność”[5].

Kobiety od stuleci były wychowywane i przysposabiane do roli matek i żon. Hodowane tak, by podobały się mężom i by ku mężczyznom kierowały swe pragnienia, a ku mężom i dzieciom – uczucia. Nie było tu miejsca na prawa wyborcze, posiadanie własnego majątku czy prawo do sprzeciwu lub natychmiastowego odejścia w przypadku przemocy, także seksualnej. 

Mill zauważa, że „wszystkie kobiety od dzieciństwa wychowane są w przekonaniu, że ideałem ich charakteru jest zupełne przeciwieństwo z charakterem mężczyzny; (…) Mówią nam w imię moralności, że kobieta powinna żyć dla drugich, a w imię uczucia, że jej natura tego potrzebuje; znaczy to, że powinna zupełnie zaprzeć się upodobań własnych, a żyć dozwolonym jej jedynie uczuciem dla męża i dzieci, które stanowią pomiędzy nią a złączonym z nią mężczyzną związek nowy i nierozerwalny (…) trzeba by cudu, ażeby chęć podobania się mężczyźnie nie stała się w jej wychowaniu i urobieniu charakteru gwiazdą biegunową”[6].

Refleksje przedstawione przez Milla nie są oderwane od rzeczywistości. Osoby o zainteresowaniach pedagogicznych i/lub filozoficznych mogą być zaznajomione z lekturą filozofa, który swe myśli formułował niecałe stulecie przed autorem Poddaństwa kobiet. Mowa o XVIII-wiecznym myślicielu, Janie Jakubie Rousseau, znanym między innymi ze swoich poglądów na wychowanie. Ich zapis można znaleźć w nie za bardzo obszernym dziele, Emil, czyli o wychowaniu. Dzieło to składa się z pięciu ksiąg. Pierwsze cztery zawierają dokładny opis sposobu wychowania dziecka. Ma obowiązkowo być karmione przez matkę (nie mamkę), rozwijane etapami wskazanymi przez genialnego pedagoga. Wychowawcą winien być mężczyzna, na czas wychowywania zaleca się mieszkać na wsi, by być blisko natury. Nie od razu przechodzi się do nauki z podręczników (według Rousseau ograniczają one zdolność samodzielnego myślenia). Najpierw trzeba zadbać o siłę, zręczność i praktyczne myślenie (wychowanie negatywne), później następują refleksje nad otaczającym światem, nauka zawodu i (nie wcześniej niż w 15. roku życia) kształtowanie sumienia, świadomy wybór wyznania (najlepiej sugerowanej przez autora religii naturalnej, bliskiej religiom wschodnim).

Cóż znajduje się w piątej księdze? Informacje o wychowaniu dziewczynek. Nie będzie pewnie zaskoczeniem, że ich kształcenie odbywa się w formie przysposabiania do pełnienia roli żony i matki. Nie rozwija się w nich innych talentów ani umiejętności, które mogłyby zanadto odwracać uwagę od troski o męża i jego szczęście oraz rodzenia i wychowania dzieci. Bohaterka książki, Zofia, od urodzenia wychowywana jest po to, by poślubić Emila. Po romantycznym spotkaniu z już wychowanym chłopakiem nie od razu jednak się pobierają. Emil wyjeżdża w zagraniczną podróż, by poznać różne modele rządów i upewnić się o stałości swych uczuć. Zofia w tym czasie… czeka na ukochanego [7].

Takie refleksje i nadzieje pobrzmiewają do dziś (choć już na szczęście nie tak głośno lub może są bardziej kontrowane) w ustach „zwolenników tradycji”, na wielu ambonach i w sercach osób, które prócz płci mogą nie mieć wiele do zaoferowania światu i marzy im się „stary, dobry, naturalny porządek”.

Wielu mężczyznom taki stan rzeczy odpowiadał. Mill zauważył, że „przedstawili im [kobietom – przy. red.] słabość, wyrzeczenie się własnej woli na korzyść mężczyzny jako kwintesencję powabów kobiecych”[8]

Delikatność, urok, bycie czarującą, piękną i idealnie bierną – te powaby przez lata opiewała popkultura, pokazując kobiety jako wdzięczne damy w pięknych sukniach a mężczyzn jako walecznych rycerzy, dążących do tego, aby je znaleźć, uratować, najlepiej ze szponów smoka lub czarownicy (zazwyczaj brzydkiej, złej, wkurzonej singielki) i poślubić. Takie historie zawarte są we wczesnym Disneyu. Sporo bajek, w tym Królewna Śnieżka, Śpiąca Królewna, Kopciuszek czy Mała Syrenka opierały się na szukaniu księcia i marzeniu o nim. Najmniej czasu na to miała Aurora (Śpiąca Królewna), która większość filmu o sobie po prostu przespała, czekając aż Książę zbudzi ją pocałunkiem. Później te wzorce były stopniowo przełamywane (Pocahontas, Mulan, Merida, Vaiana czy Elsa i Anna). Tyle z bajkowego mainstreamu. Szkoda, że nie przebiły się do niego z taką siłą baśnie z różnych części świata, jak choćby Lady Ragnell. Nie jest to nowa opowieść pisana pod „wywrotową feministyczną retorykę”. Wywodzi się bowiem z folkloru brytyjskiego (blisko naszego polskiego podwórka, literalnie z podwórka Milla). Powstała w XIV wieku i opowiada o średniowiecznej czarownicy, która pomaga rycerzowi, złapanemu w pułapkę czarnoksiężnika, odpowiedzieć na najtrudniejsze pytanie na świecie: Czego pragną kobiety? Jakież było zdziwienie, gdy okazało się, że ich marzeniem jest po prostu możliwość samodzielnego wyboru. Gdy sama Lady Ragnell otrzymała wolność, czar rzucony na nią prysł i stała się wolną, piękną kobietą u boku kochającego męża, który był jej partnerem, nie dopustem bożym czy łaskawym panem [9].

Moc wolnego wyboru w małżeństwie

Jeśli o małżeństwie mowa, wiadomo, że kobiety, o których wspomniał Mill, pisząc Poddaństwo kobiet, w większości nie miały takiego szczęścia jak Lady Ragnell. Jak już zostało ustalone, zostawały wychowywane do swojego „prawdziwego powołania” jako matki i żony. Znany utylitarysta zauważa, że „patrząc na bieg rzeczy, można by sądzić, że mężczyźni wiedzą, iż to domniemane powołanie kobiet jest tym właśnie, do czego one z natury największy wstręt uczuwają; że gdyby miały wolność postępowania inaczej, gdyby dozwolono im używać według upodobań czasu i zdolności swoich, liczba tych, które by przyjęły dobrowolnie położenie, jakie za naturalne dla nich uważają, byłaby niedostateczna” [10]. Tą retorykę Mill porównuje między innymi do argumentacji obrońców niewolnictwa w Luizjanie i w Karolinie Południowej, która opierała się na tym, że biały człowiek nie chce się podjąć uprawy trzciny cukrowej i bawełny. Czarni ludzie zaś nie poprzestaliby na proponowanym wynagrodzeniu, więc po prostu trzeba ich zmusić do pracy. Aż ciśnie się na usta powiedzenie „płaćcie im godnie, to nie będzie problemu”. Millowi pewnie też się cisnęło, bo zasugerował to w swoim tekście. Lepiej, przeniósł tę argumentację na sytuację kobiet. Wysnuł tezę, dlaczego współcześni mu mężczyźni mogą czuć wstręt do równouprawnienia kobiet i co ciekawe, nie jest to obawa przed niechęcią do zamążpójścia. Po pierwsze postrachem jest to, że mogą zażądać „godnej zapłaty” – równości małżeńskiej. Po drugie „postrachem ich [mężczyzn – przyp. red.] jest przeczucie, że wszystkie kobiety mające zdolności i charakter będą wolały każdą robotę nie poniżającą, aniżeli małżeństwo nadające im pana, któremu wszystko, co posiadają na ziemi, zmuszone są poświęcić” [11]. Mill nie posuwa się jednak do generalizacji na wszystkich mężczyzn. Zauważa, że „jeśli mężczyźni chcą trwać w dowodzeniach, że prawem małżeństwa ma być despotyzm, mają słuszność zupełną w interesie własnym, nie dając kobiecie możliwości innego wyboru” [12]. Równouprawnienie w małżeństwie nie jest więc w interesie jedynie mężczyzn despotycznych i takich, którzy w relacjach szukają nie partnerstwa, lecz poddanych. Sam Mill zauważył jednak, że małżeństwo za jego czasów już było nieco postępowe – konieczność zamążpójścia to był krok do przodu po porwaniach lub sprzedaży przez ojca.

Moc wolnego wyboru w karierze

Filozof rozważa też sytuację kobiet na rynku pracy. Oczywiście żył w czasach, w których praca zarobkowa kobiet, ba, posiadanie przez nich jakiegokolwiek majątku osobistego było niemalże niemożliwe, podobnie jak dostęp do większości zawodów. Zazwyczaj brak dostępu tłumaczony był brakiem kompetencji kobiet, ich niższym wykształceniem czy prostym „to nie jest zajęcie dla kobiet”. Mill jednak ma prosty sposób na bardzo proste odsiewanie kandydatów i kandydatek dobrych od złych: konkurencja. Tak, nie jest to nowe rozwiązanie i nie wymyśla tu koła na nowo. W zawodach, na które monopol mają mężczyźni, przecież tak właśnie wybiera się osoby, z których usług chce się skorzystać. Tym prostym zabiegiem Mill odsłania hipokryzję i roszczeniowość mężczyzn. Istnieje ryzyko, że społeczeństwo bardziej będzie chciało korzystać z usług zdolnych kobiet niż przeciętnych mężczyzn. Tutaj Mill płynnie przeprowadza swój wywód, odbijając argumenty niczym tenisista na korcie. Na twierdzenie, że kobiety nie są zdolne do sprawowania władzy / objęcia takiego a takiego stanowiska Mill odpowiada: „Jeśli ustawy rządowe pewnego kraju wyłączyć mogą niezdolnego mężczyznę, wyłączą również niezdolną kobietę” [13]. Dalej na tezę, iż kobiety są bardziej nerwowe filozof rzecze: „Czy nerwowi mężczyźni uznani są za niezdolnych do obowiązków i zajęć, jakie zwykle pełnią mężczyźni?” [14]. Słysząc, że kobiety są zbyt wrażliwe Mill pyta: „Francuzi i Włosi mają bez wątpienia nerwy wrażliwsze z natury niż rasy teutońskie, a porównani choćby z Anglikami okazują się skłonniejsi do wrażeń w życiu codziennym: czyż dlatego ich uczeni, politycy, prawodawcy, urzędnicy, wojownicy i strategicy byli mniej znakomitymi?” [15].

W drodze do równouprawnienia w świetle tych rozważań nie stoi żadna bariera związana z różnicami w poziomie inteligencji czy kompetencji. Okazuje się, że może być nią po prostu konkurencja.

Korzyści z równouprawnienia

Czy równouprawnienie jest zatem potrzebne, skoro zdaje się rodzić tylko konkurencję dla mężczyzn? Oczywiście. Mill znajduje w nim wiele korzyści. Jako pierwszą i główną wskazuje to, że sprawiedliwość będzie regulować najbardziej powszechne i głębokie stosunki międzyludzkie. Nie będzie miejsca na niesprawiedliwe wywyższanie się wśród innych i egoizm. Mężczyzna w związku opartym na partnerstwie może prawdziwie mieć żonę, nie sługę czy kochankę. Przyczyni się to do tego, że świat dogoni swoje ideały, wśród których wysoko na liście jest to, że to „zasługa, nie zaś urodzenie, jest jedynym legalnym tytułem do poszanowania i władzy” [16]. Kolejnym dobrodziejstwem, jakie niesie równouprawnienie według Milla jest „zdwojenie sumy umysłowych zdolności, jakie ludzkość ma na swój użytek” [17]. Tu działa proste prawo przyczynowo-skutkowe: więcej intelektualistów i naukowców daje szansę na szybszy rozwój, większa konkurencja przyczynia się do lepszej jakości świadczonych usług. Relacje oparte na partnerstwie i byciu sobie wzajem wyzwaniem i bodźcem do rozwoju są korzystne dla obojga partnerów.

Wreszcie Mill wskazał na bezpośrednią wygraną i ogromną korzyść, jaką jest wyzwolenie połowy ludzkości poprzez zamianę cudzej woli na wolność, którą to rozum kieruje. Liberalny filozof zauważa, że po pokarmie i odzieniu to właśnie wolność jest największą potrzebą ludzką, możliwość kierowania swoim postępowaniem według sumienia, poczucia obowiązku, a wreszcie – pasji.

Wnioski (jeszcze nie) końcowe

Czy to wszystko znaczy, że kobiety mają porzucić teraz własne dzieci, masowo się rozwodzić i pracować, trzymając mężczyzn w domu przez następne stulecia w odwecie?

Nie, zdecydowanie nie. Tym, co postulował Mill, było równouprawnienie i zmiana patriarchalnego porządku świata, w którym kobiety są poddanymi swych mężów, ojców, braci. Poruszał kwestie praw wyborczych, dostępu do rynku pracy, samostanowienia.

Nie były to oczywiście postulaty pozbawione wad – Mill uważał, że kobiety powinny wykonywać takie prace, które nie przeszkodzą im w prowadzeniu domu, które nadal miało być ich obowiązkiem. Najlepiej jednak, aby pracą zajmowały się kobiety bezdzietne, wdowy albo mężatki, które już wychowały swoje dzieci. Dziś taki argument zostałby wyśmiany, ale w XIX wieku jego tezy były przełomowe i kontrowersyjne.

Poddaństwo kobiet i myśl Milla, rodząca się we współpracy z Harriet Taylor, były kamieniem milowym na drodze do tego, co kobiety mają dziś: prawa wyborcze, równouprawnienie zagwarantowane w wielu konstytucjach, liczne zapisy o swobodnym dostępie do stanowisk i urzędów.

Jest to kamień milowy, ale jeszcze nie koniec drogi. O raz uzyskane prawa (lub niższe bariery na drodze do nich) trzeba nieustannie się starać. Pokazują to przykłady choćby z naszego podwórka, takie jak wyrok Trybunału Julii Przyłębskiej z 2020 roku czy krążący po internecie przed wyborami filmik o stowarzyszeniu Patriarchat, którego postulaty zakładały między innymi uczynienie kobiet „częścią dobytku” mężczyzn. Takie pomysły, choć nie pozostające bez reakcji, wciąż się pojawiają.

Pokazuje to, że oprócz zmian w prawie, które, choć powoli i chybotliwie, dokonują się w wielu krajach, konieczne są także zmiany w świadomości społecznej i w przekonaniach kobiet oraz mężczyzn. Sam Mill ponad sto lat temu zaznaczał, że w mowie o równouprawnieniu występuje się do „walki z uczuciem powszechnym i głęboko zakorzenionym” [18]. Oznacza to, że nawet najbardziej podniosłe zmiany w prawie spełzną na niczym, jeśli nie pójdą w parze ze zmianami w mentalności i przekonaniach. A przecież w równouprawnieniu nie chodzi o to, by brać teraz kilkusetletni odwet na mężczyznach, zamknąć ich w domu i ogłosić nowe panowanie. Nie. Chodzi o to, aby zarówno kobiety, jak i mężczyźni czuli się przy sobie bezpieczni tacy, jacy są. Aby kobiety, które tego chcą, zajmowały się domem nie z polecenia proboszcza, starszych sąsiadek i partnera, lecz niesione własną chęcią, miłością i wyborem. Aby mężczyźni poszli na „tacierzyńskie” bez wstydu. Aby kobiety i mężczyźni pracowali z pasji i chęci uzyskania dochodu, a nie z potrzeby uczynienia zadość oczekiwaniom uznawanym za powszechne. Dla wszystkich starczy miejsca.

[1] J.S. Mill, O rządzie reprezentatywnym. Poddaństwo kobiet, Kraków: Wydawnictwo Znak 1995, s 288.

[2]  Ibidem, s. 289.

[3]  Ibidem, s. 290.

[4]  Ibidem, s.296.

[5]  Ibidem, s. 305.

[6]  Ibidem, s. 298-299.

[7]  Vide Rousseau J. J., Emil, czyli o wychowaniu, Wrocław: Zakład Imienia Ossolińskich –

Wydawnictwo Polskiej Akademii Nauk 1955.

[8] S. Mill, op. cit., s. 299.

[9] Vide Lady Ragnell, w: M. Sayalero: Baśnie, których nie czytano dziewczynkom, Warszawa: Dwukropek 2019, s. 77-90.

[10] S. Mill, op. cit., s. 311.

[11] Ibidem, s. 311-312.

[12]  Ibidem, s. 312.

[13] Ibidem, s. 336.

[14] Ibidem, s. 346.

[15] Ibidem.

[16] Ibidem, s. 365.

[17] Ibidem.

[18] Ibidem, s. 285.

 

 

Tak daleko, tak blisko :)

__

„Daleko to odległość między (…) miejscem, gdzie przebywasz, 

a miejscem, gdzie nie a strachu. Blisko to odległość: 

a) do każdego trafienia wrogich pocisków,

 b) niedostatecznie daleka, by nie bać się śmierci”.

Słownik wojny, ułożył Ostap Sływynski

W piątek 26 stycznia 2024, Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze nakazał Izraelowi zapewnienie, „że jego siły zbrojne nie dopuszczały się aktów ludobójstwa w Strefie Gazy”; a także podkreślił, iż kraj ten „powinien podjąć środki na rzecz poprawy sytuacji humanitarnej”, co de facto oznacza podejmowanie działań, mających na celu niesienie pomocy ludności cywilnej. Ludności cywilnej Strefy Gazy, określanej czasem jako „największe więzienie świata”, gdzie – szczególnie dziś – zawsze jest się „niedostatecznie daleko, by nie bać się śmierci”. Trybunał nie zarządził przy tym – odnosząc się do wniosku Republiki Południowej Afryki – zawieszenia broni czy przerwania ognia w Strefie Gazy. W odpowiedzi Benjamin Netanjahu podkreślał: „Izrael ma prawo do obrony; będziemy kontynuować tę wojnę do całkowitego zwycięstwa, dopóki zakładnicy nie wrócą do Izraela, a Strefa Gazy nie będzie stanowiła zagrożenia”, szybko dodając, że oskarżenia o ludobójstwo są oburzające, a Izrael będzie nadal robił „to, co konieczne”, aby się bronić. I tak od 7 października 2023 – kiedy to rządzący Strefą Gazy Hamas zaatakował terytorium Izraela, zabijając 1,4 tys. osób, a 240 uprowadzając – patrzymy na kolejną wojnę, która poniekąd odwróciła część uwagi świata od Ukrainy. Nie odwróciła jednak naszej uwagi od pytań o losy ludności cywilnej, a także o sposoby prowadzenia wojny – tej sprawiedliwej i nie; tej toczonej w sposób sprawiedliwy i tej, w której sięga się po środki zbrodnicze; tej, która jest „w prawie”, czy wreszcie tej, która je łamie. I nie chodzi o to, by dziś rozstrzygać kwestie Gazy, Krymu, Izraela, Ukrainy czy Rosji, ale by wskazać, co w najbardziej palących kwestiach mówi nam tu prawo wojny i pokoju.

Wojna wydarza się między państwami, prawda. W konsekwencji toczy się jednak między ludźmi, którzy – przy odrobinie szczęścia/dużej dozie dobrej woli – pozostają ludzcy.  Każdy, tak żołnierz, jak i cywil, wolałby być w miejscu „wolnym od strachu”, jednak naiwnością byłoby myśleć, iż rzeczywistość/praktyka wojny zna miejsca dające stuprocentową pewność. Pamiętamy szkoły, szpitale, teatry zbombardowane w Ukrainie, pamiętamy szpitale czy obozy dla uchodźców w Strefie Gazy. Pamiętamy wszystkie te miejsca, w których porwani 7 października 2023 obywatele Izraela mieli prawo czuć się bezpieczni, byli przecież… w domu. Pamiętamy najpewniej wiele innych miejsc podczas wielu innych wojen. To one prowadzą nas od konwencji do konwencji, od jednej międzynarodowej zgody do kolejnej, do prawa, na które zgodziliśmy się jako cywilizowane kraje świata, a którego przestrzegania chcemy się domagać. Dla tych, którzy giną dziś, dla tych, których życie w przyszłości może być zagrożone. Prawa, którego naruszenia badane są właśnie przez Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości ONZ, a także przez Międzynarodowy Trybunał Karny. To właśnie w Hadze rozstrzyga się spory między państwami, tu również bada się zbrodnie wojenne, a wśród nich zbrodnię agresji, zbrodnię wojenną, zbrodnię przeciw ludzkości oraz zbrodnię ludobójstwa. I znów sprawy między państwami, starcie wielkich interesów, wielkich ambicji, a często sprawy „małych ludzi” mają przełożenie na ludzką codzienność. Bo ktoś nagle zdecydował, że do mojego, do twojego domu – w imię czyjegoś/jakiegoś ego zapuka wojna.

Wojna wydarza się między ludźmi. Albo… „Po prostu celuję i strzelam, ale przy tym zamykam oczy. Czy moja kula zabiła kogoś, czy nie, można się tylko domyślać” – opowiada jeden z ukraińskich żołnierzy. Na przestrzeni dziejów podobne słowa mogliśmy przeczytać/usłyszeć nader często, bo poza jednostkami wyjątkowo cynicznymi/sadystycznymi/zbrodniczymi lub poddanymi głębokiej indoktrynacji ideologicznej bądź religijnej, raczej nikt nie chce z zimną krwią zabić drugiego człowieka. Bo gdy przychodzi stanąć oko w oko z człowiekiem niewinnym, nieuzbrojonym, nie możemy już mówić o strzale w obronie kraju, ale zwykłym morderstwie. Bo nawet w posłuszeństwie rozkazom są momenty jak ten – wielokrotnie powtarzany w opowieściach żołnierzy z okresu Wielkiej Wojny – zapisany przez Ericha Marię Remarque’a w Na Zachodzie bez zmian. To jego bohater – uosabiający chłopców wysłanych na front w imię zbrodniczej idei dulce et decorum est pro partia mori – dostrzega, ze leżący w okopie, zabity właśnie wróg jest/ był człowiekiem dokładnie takim, jak on sam. Mówi nawet: „Wybacz mi kolego”. Samo bycie żołnierzem nie odziera z człowieczeństwa; co więcej, bywają sytuacje, gdy ludzie czują specyficzną niechęć do pociągnięcia za spust, bo ogarnia ich „psychologiczny niepokój związany z zabijaniem”. Ów niepokój – opisywany Roberta Gravesa czy George’a Orwella – wydaje się doświadczeniem pierwotnej bezbronności, kryjącej się w człowieku. Teoria mówi tu o „nagim żołnierzu”, który już w XIX wieku chroniony był przed zaatakowaniem. To doświadczenie osobiste i decyzja woli, które nie pozwalają dokonać potwornego czynu. By być dosłownym, trudno strzelać, gdy – pisze Graves – dostrzegło się przez celownik swej precyzyjnej broni żołnierza, który w nieznacznym oddaleniu od ognia walki spokojnie się kąpał albo gdy wrogowi opadają spodnie. Mimo to „nagi żołnierz” pozostaje żołnierzem, wciąż nosi mundur, przynależy do armii, może posłużyć się bronią. Tu  potrzeba zmysłu etycznego, a może lepiej powiedzieć człowieczeństwa, które pozwala na samoobronę, na obronę niewinnych, ale nie pozwala na dokonywanie na innych ludziach czynów zbrodniczych. I nie chodzi wyłącznie o to, że zabraniają ich konwencje.

Wojna wydarza się między ludźmi – ostatecznie to ludzie bywają chciwi, żądni zemsty, pełni pożądania; potrafią zamienić się w bestie, na skalę, jakiej trudno szukać w całym świecie pozostałych zwierząt.  To bestia, która potrafi zbudzić się w człowieku – w jednostce, ale i w grupie – sprawia, że „piękno na wojnie staje się niebezpieczne. Piękne rzeczy, ludzie, stosunki istnieją teraz nie po to, by inspirować, a po to, by je niszczyć; nie po to, by na nie patrzeć i z miłością dotykać, ale po to, by zadawać im ból”. Ale ostatecznie to człowiek dopuszcza się zbrodni gwałtu, to człowiek sieje śmierć, to człowiek dokonuje zniszczenia i grabieży. To człowiek pali domostwa innego człowieka, odbiera mu dobytek, godność, a wreszcie i życie. I choć po II wojnie światowej społeczność międzynarodowa poczyniła wielki wysiłek, by rozwinąć i uszczegółowić prawodawstwo dotyczące wojny i pokoju, choć powołała wspomniane już trybunały, choć osądziła zbrodniarzy kolejnych wojen, to ani na krok nie przybliżyła się do idei „wiecznego pokoju”. Bo mimo rozmaitych działań mających na celu zapobieżenie wojnom… wydarzyły się Wietnam, Korea, Irak, Afganistan, była Jugosławia, Rwanda, Syria; bo wciąż trwa konflikt o Górski Karabach; bo toczą się walki nie tylko na Ukrainie czy w Strefie Gazy, ale również w Birmie, Sudanie, Etiopii, Somalii. Mało? Dodajmy jeszcze sytuację Ujgurów w Sinkiangu… I za każdym razem to ludzie ludziom gotują taki, a nie inny los. Za każdym razem powraca wrażenie, że inter arma silent leges… A może prawa nie tyle milczą, co  o sobie przypominają, czasem grożą palcem, zapowiadają przyszły miecz sprawiedliwości (o którą po wojnie zdecydowanie łatwiej).

I chciałoby się powiedzieć, że człowiek ma dwie, zależne od okoliczności twarze. Ale to nie tak. To byłoby zbyt proste. Człowiek jest swoją decyzją. Każdego wojna stawia w sytuacji, gdy – jak pisał niegdyś Krzysztof Michalski (do którego słów w tej kwestii uparcie wracam) – „wszelkie nasze pojęcia, wszystkie nasze wartości zrozumiałe są dopiero w kontekście wojny; dopiero gdy odkryjemy ich funkcjonowanie w konfrontacji mojego świata z tym innym («na wojnie»), co czeka za rogiem. Dopiero gdy skonfrontujemy nasze pojęcia i nasze wartości z czymś, co od nich radykalnie różne, dowiemy się, ile są warte”. Moment takiej konfrontacji to również chwila, gdy lepiej rozumiemy nasze „tak daleko, tak blisko”; gdy oceny zaczynamy od siebie, a nie od innego; gdy wojna ma nie jedno, ale każde oblicze. Twarz tego, co walczył, albo uciekł; co mordował albo ratował; co walczył sprawiedliwie albo haniebnie; kto odwrócił głowę, nacisnął spust albo… dostrzegł twarz Drugiego; „kto pierwszy był człowiekiem, kto będzie nim ostatni”. Tu zawsze jest wybór. Radykalny wybór, któremu na wojnie towarzyszą światłocienie. 

***

„Nie wiem przecież, co przeszedł ten drugi człowiek. I on być może myśli tak samo. Siedzimy i milczymy oboje. A naprawdę przeżyliśmy tyle, że i stu ludziom by wystarczyło” – można usłyszeć bo… wojna to ludzka rzecz. Między ludźmi musi być też „załatwiona”, pogodzona, rozliczona. Ostatecznie – nawet gdy oficjalnie „zakończymy wojnę” – musi się wydarzyć znacznie więcej niż tylko „traktat pokojowy”, odzyskanie tego, co odebrane, osadzenie zła etc. Bo nawet jeśli konflikt rozpoczęli politycy, historycy, demagodzy; gdy rozliczyły go sądy i opisała historia, to do zgody ostatecznie muszą dojść ludzie. Inaczej pokój nie dostanie poważnej szansy na trwanie.

Inter arma :)

Może kiedyś o wojnie tej pisać będą poeci, ale mnie nurtuje, co dzieje się w głowach, sercach i żołnierskich ciałach walczących na wojnie artystów. Liberalnych, lewicowych, wolnomyślących, przeżywających teraz, w tej właśnie chwili to, co w komforcie foteli poznaliśmy u Tołstoja, Remarque’a, Hemingwaya, Apollinaire’a, Borowskiego, Manna, Célina, Brechta. Eliota czy Grassa.

W ostatniej scenie filmu bohater wskakuje na pokład pędzącego po pasie startowym samolotu, wbija się w pasażerski fotel i przymyka oczy, aby stłumić odradzający się w duszy niepokój: czy to wszystko naprawdę się dzieje. Kropelki potu spływają po jego zmęczonej, zakurzonej twarzy. Samolot odbija się od tej nieszczęsnej ziemi. Przesączona od stuleci ludzkim cierpieniem i sponiewierana radykalną ideologią, ziemia ta staje się, z każdym metrem nabieranej wysokości, co raz to bardziej odległa w okienku samolotu. Przy każdym przerywanym na otarcie potu z czoła spojrzeniu wstecz wydaje się być coraz bardziej bezbronna, pozasłaniana pojedynczymi, postrzępionymi, a w końcu zbitymi w gruby puch chmurami. Spod nich widać jeszcze prześwity wielobarwnej mozaiki ziemi. Raz po raz oko wyłapuje jeszcze pojedyncze obrazy przesyconej rdzawą czerwienią, wyblakłą żółcią spalonych słońcem pól, wreszcie, fragmencik złotego pasemka, poza którym widać, to tu to tam, błękit morza, który w następnej przerwie między chmurami nabiera grafitowej, wreszcie grafitowo-czarnej głębi. W końcu nie widać niczego znad słonecznej strony chmurnej mierzei. Mniej wgryza się w serce obraz przelanej na tej ziemi krwi. Mniej szarpie sumienie na myśl o bezsensownym cierpieniu, w którym nurza się symbolika epickiej skali dziejących się wydarzeń. A co może być bardziej symboliczno-epickie niż wzbicie się w niebo w drodze z podtropikowego piekła ku północnoeuropejskiemu chłodowi naszej normalności? 

Ile takich scen finałowych, czytelniku mój, w kinie wdziałeś? Ile podobnych kinowych opowieści przypomina ci, czytelniczko, ta scena? Zadając sobie samemu to pytanie po kilkunastu sekundach mam już co najmniej trzy tytuły filmów w pamięci. Może cztery. Może więcej. A wyobraźmy sobie teraz antytetyczną scenę. I wcale nie finałową, tylko na samym początku filmu: zbliżający się do lądowania samolot wysuwa koła. W jednym z ostatnich rzędów siedzi mężczyzna wieku średniego. Z języka jego ciała czytamy, że znane mu są realia świata, do którego wraca. Tyle że trudno zrozumieć, po co wracać do krainy mroku. Po co ten powrót do miejsca wyjścia? Po co ten zawracający w połowie drogi Mojżesz? Po co to popotopowe rzucanie się w wodę, Jonasz proszący o powtórne wyrzucenie za burtę, skruszona (w każdym sensie) żona Lota, kolejny raz chcąca rzucić za siebie okiem. Nurzam się tak w myślach, przywołując raz to biblijne, raz kinowe analogie, mając nadzieję na parę chwil samolotowej drzemki. Ale z drzemki nic: czas zapinać pasy i przygotować się do lądowania. 

Z powrotem, na tej bardzo nieszczęsnej i nieszczęśliwej, przesączonej od tysiącleci ludzkim cierpieniem, sponiewieranej radykalnymi ideologiami ziemi. Ziemi Izaaka, Jezusa, Abrahama, Marii z Magdali, Jakuba, Dwunastu Apostołów, prorokiń Miriam i Debory, Jakuba, Judasza, Marii i Matry, Barabasza, Dawida, Salomona i Czterech Matriarchiń. Z ziemi, na której objawiano się, z której wniebobrano. Ziem finalnej nocnej podróży Mahometa, wody, w której Piłat obmywał ręce, ziemi obydwu przymierzeń. Wracam tam, skąd wszystko się wzięło i gdzie wszystko się zaczęło. 

In my beginning is my end. In succession

Houses rise and fall, crumble, are extended,

Are removed, destroyed, restored… (1)

Wracam tam, skąd zbiegłem cztery miesiące temu. Wyjechałem raczej, nie zbiegłem. Ale czuję się jak zbieg. Ale jestem tu, by dowiedzieć się, czym jest wojna dla artysty, kto to artysta-banita, kim jest artysta za murem, artysta przed murem, czym jest artysta bez głosu, po co komu artysta-niepotrzebny. 

Wrzód teokracji, bękart świętej wojny, dziecko arogancji, abnegacji i apoteozy, który zżera skrawek śródziemnomorskiego wybrzeża, może wybuchnąć jadem, który pożre nas wszystkich. Póki co, reszta świata może patrzeć z zainteresowaniem, jak na kananeńekiej ziemi toczy się walka dobrego ze złem. Albo złego z dobrym. Reszty świata to nie boli. Nie bolą ani te zwęglone, z poodcinanymi przez Hamas głowami, ani te umierające w niedziałających inkubatorach. W końcu ktoś musiał zacząć pierwszy – myśli sobie „Reszta Świata” – ktoś tylko odpowiadał na atak. Ktoś przecież tylko odpowiadał na kontratak. Kogoś bardziej zdruzgotała krwawa śmierć dziecka. Czyjeś media kłamią. Bardziej kłamią. Mniej kłamią. Granice zamknięte. Świat nadal patrzy z dyplomatycznie zbolałą twarzą, ciesząc się, że to nie u nich. Watykan wzywa o „święty spokój”. Narody świata wzywają o badanie zbrodni. Tu dziecko sierota, tam dziecko sierota. Tu matka z wysadzonymi genitaliami, tam matka z oderwaną ręką. I ten matematyczny pościg liczb, statystyk i wykresów procentowych… 

Może kiedyś o wojnie tej pisać będą poeci, ale mnie nurtuje, co dzieje się w głowach, sercach i żołnierskich ciałach walczących na wojnie artystów. Liberalnych, lewicowych, wolnomyślących, przeżywających teraz, w tej właśnie chwili to, co w komforcie foteli poznaliśmy u Tołstoja, Remarque’a, Hemingwaya, Apollinaire’a, Borowskiego, Manna, Célina, Brechta. Eliota czy Grassa. 

In order to arrive at what you are not

You must go through the way in which you are not. 

And what you do not know is the only thing you know 

And what you own is what you do not own

And where you are is where you are not. (2)

Idę odrzewioną aleją Tel Awiwu, słysząc warkot kawiarnianych młynków, rozmowy przy stolikach, widzę trzymające się za ręce pary, mieszane, męskie, żeńskie. Ale ten warkot kawiarek wydaje się jakiś podirytowany, rozmowy przy stolikach minorowe, kilka tonów niżej niż spodziewać by się mogło. Entuzjazm w glosach i w rytmach wypowiedzi sobotnich przechodniów jest nieobecny. Czuje się potrzebę komunikacji, ale nie jest to komunikacja radosna. Żyjąc z dodawania kontekstu słowu, obrazowi czy przestrzeni, wyobrażam sobie rozmowy poszczególnych par w każdej wariacji: może żegnają się właśnie, może dzielą okropnymi wieściami, może spala je nadzieja, że ktoś w tunelu żyje jeszcze, że rząd upadnie, że czyjaś matka otrząśnie się z żałobnej apatii, że bratu nie trzeba będzie amputować nogi. 

Gdy zamknę oczy w skupieniu, wydaje mi się, że słyszę z dala salwy spod drugiej strony muru. Może tak, a może to tylko moja głowa? Całe ciało wraca mi do pozycji wyjścia: 6:28 rano, siódmego października zeszłego roku. Wzdrygam się na myśl o najnowszym eseju Mashy Gessen w The New Yorker, w którym porównywana jest sytuacja cywili w Gazie z kondycją polskich Żydów w gettach. Jest mi niedobrze na myśl o niegodziwości, prowokatorstwie i koniunkturalizmie Gessen. Ale może tam, po drugiej stronie muru jest rzeczywiście tak źle, jak piszą? Tramwajem przez gazańską dzielnicę mieszkaniową przejechać się nie da. Kolejne obrazy wznoszących w boleściwym płaczu rąk matek i żon podejrzewam o bycie wytworem hamasowskiej propagandy, zużytą kliszą z wojny domowej w Syrii i za nic nie umiem zrównać tych twarzy ze znanym mi tępym odrętwieniem bólu kobiet na zdjęciach z czasów Zagłady. Może w Polsce matki i córki za murem musiały szeptać, by być usłyszane? Dziś mogłyby to w kamerę telefonu komórkowego wyszlochać, wznosząc ręce w niebo i balansując stylistycznie na granicy teatralności. A nie robią tego. Znaczy się, izraelskie matki tego nie robią. A mogłyby. Więc dlaczego mam niewiarę w płaczliwy sfilmowany ból? Dlaczego nie ufam lekarzom, którzy w życiu terrorysty z Hamasu na oczy w szpitalu nie widzieli? Dlaczego zastygam, kiedy widzę twarz Philippe Lazzariniego na ekranie telewizora? Dlaczego nie mogę uwierzyć w szok Guterres’a na wiadomości o skali kolaboracji UNWR-y z Hamasem? Dlaczego czuję się niedoinformowany? I wystrzelany na dudka, over and over and over again…?

I oczywiście nie sposób mi nie myśleć w takiej kawiarni na odrzewionej alei o „Campo di Fiori” Miłosza. Jak tu zrozumieć psyche obojętnego obserwatora agonii najtragiczniejszego z gett, bawiącego się na ulicznej karuzeli z ubraną odświętnie adoratorką? Jak zrozumieć psyche triumfującego judeofoba? Tak jak nietrudno mi nie myśleć w takim momencie o powieści Jonathana Littella Łagodne czy o nadchodzącym filmie Jonathana Glazera Strefa Zainteresowania: o zimnym, intelektualnym rozważaniu przyczyn, przebiegu i skutków „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”, o rozpatrywaniu, przy zastawionych stołach, etyki stosunku „panów” do głodujących. O mieszaniu się karuzelowego śmiechu z jękiem palących się w getcie, o poczynaniu dzieci, wiedząc, że te poczęte już drżą, na wpół martwe, w uciekinierskich namiotach, o zgładzonych pod gąsienicami czołgów miłościach, przyjaźniach, tych odbytych i tych nieodbytych, których to niespełnienie będzie tak samo bolało po obu stronach muru.  

O dark dark dark. They all go into the dark (…)

And we all go with them, into the silent funeral,

Nobody’s funeral, for there is no one to bury. (3)

Niestety, jad analogii już się rozlał i, zarażony nim, staję się wyimaginowanym oponentem wszystkich tych, którzy wezmą faktologiczne i moralne bankructwo Gessen za delficką wyrocznię. A będzie ich wielu. A ci, którzy nie widzą różnicy między Izraelem a nazistowskimi Niemcami, w Netanyahu dopatrują się sprawcy „rzezi niewiniątek”, a barbarzyńskich terrorystów postrzegają jako „walczących o wolność”… tych też będzie dużo. Może więcej niż myślimy. 

 

Ale przecież jestem tu, żeby rozmawiać, nagrywać, archiwizować losy, przeżycia, refleksje, koszmary i światopoglądowe konwersje kręgów twórczych podczas wojny. Zadać te pytania, których nie zadamy już tym, którzy prawdziwie byli w prawdziwym getcie „zlikwidowani” wskutek prawdziwych wywózek do prawdziwych komór gazowych, aktu zbrodni przeciwko ludzkości, który z czasem nazywać się będzie „aktem ludobójstwa”. O rozterkach moralności, o stosunku wobec wolności wypowiedzi, napuszczania na przeciwnika, o bezwzględności militarnej, egzekwowanej rękami twórcy, o relacji między lojalnością wobec zaatakowanego kraju a zdegustowaniem własnym przywództwem. O przykręcaniu śruby propagandy państwowej kosztem odmawiania subsydiów na „sztukę krytyczną”, co jest potrzebne w takich czasach obiorcom sztuk wszelakich. A co, jeśli ich też zabraknie? Jak tak skomplikowany tożsamościowo kraj jak Izrael, może zmieścić się w polaryzującą narrację good guys / bad guys? Wiem to, bo jestem w kraju, w którym nie będzie się cenzurowało zebranego przeze mnie materiału, bez względu na stopień zawartej w nim krytyki establishmentu. Bo wiem, że dzisiejsze doznania twórców z pola bitwy są kontynuacją etosu dzielonego przez całą żydowską populację kraju, kraju, w której palestyńscy Arabowie składają się na 20% populacji. Czyli dwa razy co Żydów w przedwojennej Polsce. A wtedy chyba mówiono, że Polska była „zażydzona”? A dzisiaj, ile byłoby to ludzi, jak na polskie warunki? Osiem milionów. Proszę wyobrazić sobie osiem milionów obywateli polskich tak skrajnej orientacji geopolitycznej, jak palestyńscy Arabowie. I wtedy mówmy proszę o apartheidzie. 

Dawn points, and another day

Prepares for heat and silence. Out at sea the dawn wind 

Wrinkles and slides. I am here

Or there, or elsewhere. In my beginning. (4)

Po kolejnej bezsennej nocy, zmarnowanej na wewnętrznej debacie z wyimaginowanym kontrargumentatorem, pierwsze promienie słońca zaczynają przebijać się poprzez zasłony w mojej sypialni. Po kilku chwilach już pokój rozświetlony jest rześkimi kolorami zimowego Lewantu. Kolejna noc minęła. Bez alarmu. Bez huku pocisków znad Gazy. Leżę, bezwiednie oczekując następnej serii pocisków. Następnego alarmu ewakuacyjnego. Leżę i myślę o tych, którym nie dane jest obudzić się w łóżku, bo koczują na ziemi. O tych, którzy przetrwać będą musieli kolejny dzień żałoby, zrozpaczenia, bezdomności czy uchodźctwa bez pocieszenia. O głodnych, spragnionych i porzuconych: pozwólcie nie wątpić nam w wasze cierpienie. O tych, którzy nienawidzą: oby dane było wam muśnięcie skrzydłem anioła wątpliwości. O tych nienawidzonych: żeby odbili się stopami od tej nieszczęsnej ziemi i nie szukali zrozumienia na ziemi. Ani litości. Bo ich nie znajdą. W końcu co może być bardziej symboliczno-epickie niż wzbicie się w niebo?

1) T.S. Eliot, Four Quartets, cześć druga: East Cocker

2) Ditto

3) ditto

4) ditto

Słychać wycie, znakomicie – wywiad z Markiem Migalskim :)

Magda Melnyk: Stary rok pożegnaliśmy obserwując objęcie władzy przez rząd Tuska. Jakie są Twoje dotychczasowe refleksje odnośnie jego składu i podjętych działań?

Marek Migalski: Mimo że rząd jest koalicyjny, to nazywamy go „rządem Tuska” – i to wydaje się kluczowe. Tusk potrzebował rządu politycznego, czyli takiego gdzie szybkie decyzje będą szły w parze z ich błyskawiczną realizacją. Nie potrzebował wizjonerów, fachowców, specjalistów z ich przemyślanymi koncepcjami, nad którymi ślęczeli przez ostatnie dziesięć lat. Stąd skład personalny rządu jest niekoniecznie merytoryczny. Zgodnie z moją analizą, ponad połowa ministrów nie zna się na powierzonych im ministerstwach. To, że nie trzeba się specjalizować w jakimś temacie, aby kierować resortem nie dziwi na zachodzie, ale jest cechą demokracji dojrzałych. Natomiast u nas oznacza to, w moim przekonaniu, coś innego: oni po prostu mają wykonywać polecenia Tuska. To dlatego szef od służb specjalnych i spraw wewnętrznych został ministrem kultury, specjalista od żeglugi morskiej został ministrem nauki, a polonistka – ministrą zdrowia.

Tusk przewidywał, że pierwsze miesiące będą bardzo ciężkie, a jego plan, bardziej niż fachowości, wymagał pewnej woli politycznej i determinacji w powierzonych resortach. W momencie, w którym zobaczyłem skład rządu, od razu wiedziałem, że to będzie mocna gra twardych facetów i babeczek, takich tough guys i jakiś „miękiszon” na czele Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa na pewno nie robiłby tego, co robi Sienkiewicz.

Magda Melnyk: Tylko czy tego oczekują wyborcy?

Marek Migalski: Tak. Wiem, że politolog powinien teraz powiedzieć, że wyborcy przecież oczekują konsensusu, merytorycznych, spokojnych zmian oraz debaty nad wprowadzonymi reformami, ale mój ogląd rzeczywistości jest trochę bardziej brutalny. A mianowicie, to się na pewno podoba zdecydowanej większości wyborców obecnej koalicji rządowej. To wycie z drugiej strony oznacza, że jest znakomicie. Jest to oczywiście trawestacja słynnego sformułowania: „słychać wycie, znakomicie”, które przez osiem ostatnich lat działacze PiS-u i ich wyborcy używali wobec kolejnych manifestacji prodemokratycznych. Obecnie mamy do czynienia z czystą satysfakcją z tego, że druga strona cierpi i nie jest to tylko moja intuicja. Widziałem badanie dla RMF-u sprzed może trzech tygodni, które wskazuje, że 84% wyborców opozycji chce przede wszystkim twardego rozliczenia poprzedniej władzy i to mnie nie dziwi. Sam uważam, że to była główna motywacja ludzi głosujących 15 października. Ogromna większość wyborców dzisiejszego obozu władzy nie szła do wyborów dlatego, że chciała 800+ albo 20% podwyżki dla sfery budżetowej, bo to mogli im zagwarantować PiS-owcy. Oni pragnęli zemsty na tych, którzy ich upokarzali przez osiem lat, wprowadzali w dyskomfort psychiczny, negowali i pluli na wszystkie wartości, które dla tych ludzi są ważne. To spowodowało 75% frekwencję wyborczą i to, że ludzie stali do trzeciej w nocy przed lokalami wyborczymi.

Obecnie sytuacja całkowicie się odwróciła. Nawiązując do tytułu pewnego filmu nastąpiła ‘oczekiwana zmiana miejsc’. PiS-owcy, którzy znaleźli się dzisiaj w opozycji, organizują marsze prodemokratyczne w obronie wolności słowa. Natomiast wyborcy obecnego rządu odczuwają głęboką radość widząc upokarzanych, wyrzucanych ze stanowisk, pozbawianych przywilejów aparatczyków PiS-owskich. Zdecydowana mniejszość wyborców dzisiejszego obozu władzy uważa, że być może jest za ostro, za szybko, za mało demokratycznie. To są „miękiszony”, które nie rozumieją, że tak trzeba.

Wreszcie zaczynamy rozumieć, jak bezskuteczne i bez znaczenia były dla wyborców PiS-u przez ostatnie osiem lat te wszystkie marsze w obronie wolności, demokracji, konstytucji, bo dzisiaj podobne protesty zwolenników PiS-u kompletnie nie robią wrażenia na wyborcach rządu. W tym sensie nastąpiła freudowska zamiana ról. Obecnie zwolennicy Donalda Tuska, Czarzastego, Hołowni i Kosiniaka-Kamysza siedzą przed telewizorami i naśmiewają się ze zmarzniętych ludzi, którzy zgromadzili się 11 grudnia przed Sejmem w obronie demokracji, wolności i konstytucji. Natomiast zwolennicy Kaczyńskiego, Ziobry i innych polityków PiS-u są w całkowitej rozpaczy widząc, jak ich krystalicznie czyści przedstawiciele właśnie trafiają do więzień. A państwowcy i wspaniali członkowie rad nadzorczych, którzy bronili Polski przed wyprzedażą, zajęciem przez Niemców oraz Brukselczyków, tracą pracę na rzecz ludzi Tuska.

Podobnej zamiany ról, w tak krótkim czasie, ja nie pamiętam i to jest bardzo pouczające. Z bliska możemy zaobserwować, jak działa nowa polityka tożsamościowa, w której nie stawia się na kompromis, konsensualność, tylko liczy się trybalizm, walka o własne bunkry informacyjne i chęć wypowiedzenia tym drugim wojny domowej.

Magda Melnyk: Plemienność i dwubiegunowość polskiej sceny politycznej jest w moim odczuciu głównym zagrożeniem naszej demokracji. Uważam, że obecne działania ekipy Tuska powodują chęć rewanżu ze strony PiS-u i ponowne odwrócenie sił może przyjść szybciej, niż nam się zdaje.

Marek Migalski: Podzielam twój pogląd, że to może zakończyć się dla nowej władzy tak, jak się skończyło dla poprzedniej. Jeśli sprzymierzeńcy PiS-u, których są miliony, będą czuć się w nowej rzeczywistości tak źle, jak czuli się przez ostatnie osiem lat wyborcy dotychczasowej opozycji, to tak samo się zmobilizują za półtora roku albo za cztery lata. I tym razem to oni będą stać w kolejkach do trzeciej nad ranem by pogonić tych, którzy zafundowali im tak niekomfortowe i ‘opresyjne’ państwo, jak politycy PiS-u zafundowali wyborcom liberalnym czy demokratycznym. To niebezpieczeństwo istnieje i to jest zadanie dla nowej władzy, żeby wyborcy PiS-u czuli się w nowej rzeczywistości lepiej, niż czuli się przez osiem lat zwolennicy ówczesnej opozycji.

Ponadto podzielam Twoją refleksję, że obecna polaryzacja zagraża demokracji. I nie dość, że się zgadzam, to w dodatku napisałem na ten temat dwie książki, z czego jedną u Was w Liberté!. Tylko że w przeciwieństwie do Ciebie mam silne przekonanie , że to jest nie do obrony. Uważam, że jesteśmy w przededniu wojen domowych. Nie mówię, że to musi nastąpić za trzy miesiące, ale to może być już za trzy lata, albo na przykład za trzynaście. Media społecznościowe, rozwój neuro-polityki, polityka tożsamościowa bazująca całkowicie na emocji powodują, że te wszystkie niebezpieczne procesy, o których mówimy obecnie, będą się tylko pogłębiać. Co prawda w książce, którą u Was wydałem, zaproponowałem kilka, czy kilkanaście remediów na tę rzeczywistość, ale uważam, że one są słabsze niż zagrożenia. Jestem pesymistą co do tego, czy ten proces można powstrzymać, bo to się wiąże z całkowitą zmianą relacji medialnych, między wyborcą, a partiami jaka dokonała się w ostatnich dekadach. W przeszłości przypominała ona relację między klientem a restauracją. Wyborcy patrzyli, w której restauracji czyli partii mają największy wybór dań, jaka jest obsługa i jak kształtują się ceny, i tą drogą wybierali jedną bądź drugą. W dobie polityki tożsamościowej ta relacja wygląda jak między kibicem, a jego klubem sportowym. To jest miłość na śmierć i życie. Czy mój klub bankrutuje, czy gra dobrze, czy źle, czy zawodnicy faulują, czy prezes klubu jest defraudantem, oszustem i przestępcą ja jestem kibicem, częścią tej społeczności, noszę koszulkę na piersiach i cokolwiek by się działo, pozostaję wierny.

I to jest ta zmiana. Dzisiaj polityka i partie polityczne są częścią naszej tożsamości ideologicznej. Określamy się dzisiaj poprzez przynależność do danej ideologii, a tym samym do danej partii i w tym sensie polityka zastąpiła nam w dużej mierze religię i pozwala nam określać samych siebie. Nasze umysły chcą być w ten sposób „dopaminowane”, bo to sprawia im radość, daje im poczucie przynależności, zakorzenienia w grupie. I ja nie widzę od tego odwrotu. A to, że to jest strasznie niebezpieczne dla demokracji, bo taka była twoja refleksja, jest dla mnie oczywiste i równie smutne.

 

Marek Migalski – politolog, nauczyciel akademicki, publicysta polityczny i polityk, doktor habilitowany nauk społecznych, profesor uczelni na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, poseł do Parlamentu Europejskiego VII kadencji.

 

Autor zdjęcia: Dawid Małecki

 

Nakładem Biblioteki Liberté! ukazał się szereg monografii autorstwa profesora Marka Migalskiego. Książki można nabyć w sklepie internetowym Liberté!

     

Amoralna religia – czy niewolnik idei miłosierdzia jest zdolny do czynienia dobra? :)

„Niestety, Kościół w swej długiej historii przyzwyczaił nas do takiej zmiany treści naszych pojęć – najwyższą władzę nazywa służbą, ograniczenie praw kobiet – okazywaniem im prawdziwego szacunku, a okrucieństwo Boga – jego zbawczą, ofiarną miłością”.

Artur Nowak, Ireneusz Ziemiński, Chrześcijaństwo. Amoralna religia

Są rozmowy, które przemijają w nas bez echa, są takie, z których kłęby kurzu w pamięci strzepują konkretne miejsca lub wydarzenia… Wreszcie, są rozmowy, które dotykają sedna ludzkiej tożsamości i obok których nie sposób przejść obojętnie. Taki właśnie dialog zawiera książka będąca zapisem rozmów Artura Nowaka – adwokata, publicysty i pisarza oraz Ireneusza Zielińskiego – filozofa i absolwenta Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

Książka ta jest niczym obraz świata lustrzanego (koncepcja zapewne znana fanom uniwersum Marvela, zwłaszcza Doktora Strange’a) – autorzy omawiają w niej poszczególne fragmenty (i postacie) z Biblii, apokryfów, papieskich encyklik. Po lekturze jednak wielu zaangażowanych w wiarę katolicką (i nie tylko) ludzi, zarówno świeckich, jak i kapłanów, powiedziałoby: „Ale miało wyjść inaczej”. 

Przykazanie nowe daję wam…

Rozmowy zaczynają się od tematu miłosierdzia i miłości bliźniego. Autorzy długo rozwodzą się nad tym tematem, już począwszy od samych słów: PRZYKAZANIE MIŁOŚCI – jakby to dało się jakoś zaprogramować… Miłuj Boga i bliźniego, bo tak mówi Pismo Święte. A jak wzbudzić w sobie to uczucie? To już trudniejsza sprawa.

Samo miłosierdzie wobec ludzi staje się bardzo instrumentalne. Miłować bliźnich należy dlatego, iż są odbiciem Chrystusa – Boga zazdrosnego, któremu przede wszystkim należy oddawać cześć. W takim wydaniu drugi człowiek nie jawi się jako cel sam w sobie, lecz jedynie środek do zbawienia. Bliźni zdają się mieć wartość wtedy, gdy przyjęli i wdrażają w swym życiu Słowo Boże. W nich mieszka bowiem sam Jezus, a jak mówią listy apostolskie, wiara bez uczynków jest martwa (por. Jk 2,14-26). Wierzysz? Pokaż to czynami wobec Chrystusa w twoich braciach.

Ale uwaga. Jeśli czynimy dobro, czyni je Chrystus naszymi rękoma. Za złość ponosimy odpowiedzialność my jako istoty grzeszne, obarczone ciężarem grzechu pierworodnego. Czy to nie jest przypadkiem instrumentalizacja ludzi, odbieranie im moralnej podmiotowości? Może, ale pamiętać należy, że oficjalnie chrześcijaństwo to religia wolnych ludzi.

Co jednak z miłością nieprzyjaciół? Temu poświęcony jest osobny rozdział. Tam autorzy próbują rozwikłać pewną niepokojącą sprzeczność: jak się ma nadstawianie policzka, wybaczanie siedemdziesiąt siedem (nie siedem!!!) razy komuś, kto wobec nas zawinił, do wyrzucania handlarzy ze świątyni, nazywanie faryzeuszy i innowierców „plemieniem żmijowym”, „chwastem” i podobnymi epitetami? Przy tym, jak zauważają autorzy, słowa biskupów na przykład o „tęczowej zarazie”, która się musi nawrócić, póki jeszcze czas, to niemal literalne naśladowanie Ewangelii (ba! Chrystusa!) – wszak pokierowane są troską o pogubione owce.

Jezus wyraźnie zaznacza, że służba Bogu jest ważniejsza niż pomoc bliźnim – autorzy ilustrują to obrazem nierządnicy, która drogim olejkiem namaszcza stopy Chrystusa. Judasz, zwracając uwagę, że wartość tego olejku pokryłaby wiele potrzeb osób ubogich, po prostu dostaje połajankę od Chrystusa – przecież biednych uczniowie mają wokół siebie zawsze, a Jezusa, który ich zbawi, za niedługo stracą. Przykład kazania na górze – Chrystus najpierw przemówił kazaniem do zebranego i zmęczonego tłumu, dopiero później go nakarmił. To także przykład Matki Teresy z Kalkuty – najpierw chrzest i Słowo, potem pomoc medyczna i pokarm dla biednych.

Najpierw zbawienie, potem chleb. Ktoś nie chce się nawrócić? Trzeba próbować go skłonić, choćby za cenę jego zdrowia lub życia.

Maria i Ewa – przykład i przestroga dla kobiet

Sytuacja kobiet w religii – temat-rzeka – tu jednak autorzy po raz kolejny próbują dotrzeć do jej źródeł. W nich znajduje się postać Maryi stawianej za wzór. Maryi, która po rozpaczliwym biegu za nastolatkiem do świątyni usłyszała, że o co chodzi, przecież Jezus do Ojca należy. Maryi, która była traktowana jak natrętka, prosząc o cud w Kanie. Maryi, która, gdy przyszła do Jezusa, została zbyta przez syna słowami, że ważniejsi są ci, którzy słuchają teraz Słowa Bożego. Maryi, która jako ideał kobiety urodziła dziecko jako dziewica i już jako nastolatka oddała się na dożywotnią służbę Bogu. Oczywiście jako Jego wybranka została uprzywilejowana strasznym cierpieniem – nie trzeba być matką, aby choć podejrzewać, co może czuć kobieta w sytuacji, gdy doniosłość jej roli polega na czekaniu, kiedy jej syn za swą działalność po prostu zostanie zabity w – bądź co bądź – bardzo młodym wieku.

Kobietą, której używa się jako złego przykładu, bardziej dostępnego dla przeciętnej Kowalskiej, jest Ewa. To z mitu o stworzeniu świata wypływa nam cały wachlarz stereotypów, które po dziś dzień się świetnie mają – kobieta jako kusicielka, istota stworzona przez Boga jako druga i to z części mężczyzny (co tłumaczy jej pozycję), twór słabszy niż mężczyzna (Szatan wiedział, że mężczyzna nie da się nabrać, więc hop, do kobiety!). I co ważne, Ewa to sprawczyni nieszczęść i wygnania ludzkości z raju co najmniej po dwakroć – raz, bo dała się skusić Szatanowi, dwa, bo skutecznie skusiła do złego mężczyznę. 

Jak zauważają autorzy, Ewa (a z nią wszystkie kobiety) jest więc zagrożeniem na wielu frontach – kusicielka biednych mężczyzn, uosobienie zła i nieszczęść (wciąż zbyt wiele jest osób, które lekką ręką utrwalają powiedzenie „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”) oraz grzechu. Największy problem z Ewą jest taki, że… mężczyzna nie może się bez niej obyć. Tęsknił wszak za nią nawet w raju, przy boskiej obecności. A patriarchalnym strukturom poczucie, że kobiety są potrzebne, nie służy. Czemu by więc, skoro już są, nie świecić im w oczy Maryją i nie straszyć Ewą i Lilith? – tak, i o niej wzmianki znajdują się w publikacji. 

A jaki wzór traktowania kobiet daje tu Jezus? Hmm… Rozgrzesza jawnogrzesznicę. Brak wzmianki o mężczyźnie, który korzystał z jej usług, to raczej nie jest kwestia limitu znaków. Docenił wdowę za jej grosz, pokazując, jakiego oddania oczekuje od kobiet (nie za bardzo krytykował system podatkowy zerujący i tak już niewielkie fundusze biednych). Jeszcze z krzyża oddał Maryję pod opiekę swemu umiłowanemu uczniowi. Bardzo miło, wszak wdowy i kobiety bez męskiej pieczy (ojca, syna lub męża) czekała prostytucja lub śmierć głodowa. Ponowne wyjście za mąż było ostro krytykowane (choćby przez św. Pawła). 

Ale po co zmieniać system, skoro można dać kilka ładnych przykładów jałmużny, które starczą na kazania aż do sądu ostatecznego? Słowa kolędy „moc truchleje” zaiste nie były żartem…

Te i inne przykłady zawarte są w dyskusjach na temat miłosierdzia, miłości nieprzyjaciół, sytuacji kobiet i osób nieheteronormatywnych w książce Chrześcijaństwo. Amoralna religia. To spojrzenie na Stary Testament i Ewangelię bez pudrowania jej i nazywania okrucieństwa, dzieciobójstwa i przemocy łaską i odkupieniem. Spojrzenie na Pismo Święte jako historię zazdrosnego i okrutnego bóstwa, które nawet przemocą pragnie zbawić i objąć w posiadanie Ziemię i jej mieszkańców, to niebagatelna konfrontacja w naszym kręgu kulturowym. Jest to jednak konfrontacja konieczna i warta podjęcia.

Mój wybór :)

Pod koniec kampanii politycy bazują głównie na emocjach wyborców. Każdy dzień przynosi ich coraz większą różnorodność, a i przekazy medialne skutecznie je podbijają. Emocje cementują elektoraty, próbują przebić się do wciąż dużego grona osób niezdecydowanych.

Potraktuję ten tekst jako drugą część artykułu z czerwca: „Dajcie nam lepszy wybór”, w którym apelowałam o więcej kobiet na listach, więcej kandydatów, którzy zapewnią generacyjną zmianę w parlamencie. Niestety, pomimo najlepszych chęci nie mam wpływu na obsadzanie miejsc na listach wyborczych, lato upłynęło pod znakiem niespodzianek i przepychanek, bo do ostatniej chwili nie było jasne, z ilu komitetów ostatecznie wystawieni zostaną opozycyjni kandydaci. Ostatecznie nie utworzono jednej listy wspólnej dla całej opozycji. Trzonem jest Koalicja Obywatelska, PSL i Polska 2050, nazwały swój wspólny komitet Trzecią Drogą, a Lewica skrupulatnie podkreśla, że z całego tego grona jest najbardziej progresywna w kwestiach światopoglądowych.

W wakacyjnych sondażach nagle 3. siłą została Konfederacja, zatem partie opozycyjne uznały, że dobrze byłoby mieć u siebie również po reprezentancie tych środowisk. Po kilkutygodniowych przepychankach z 20. miejsca na liście Koalicji Obywatelskiej w Kielcach wystartuje Roman Giertych, a Trzecia Droga zaopiekowała się liderem partyjki „Wolnościowcy’ Arturem Dziamborem, oferując mu ostatnie miejsce na liście w okręgu gdyńskim. Parafrazując dawny slogan reklamowy „Wszyscy mają swojego narodowca, mam i ja”.

Czy Roman Giertych na liście Koalicji Obywatelskiej to dobry pomysł? Zapewne dla wielbiącej jego tweety części elektoratu jest to spełnienie marzeń, ale czy ludzie mieszkający w Kielcach to docenią? Czy to, że w pewnym momencie stał się ofiarą opresyjnego państwa i służb jest wystarczającym dowodem na to, że stał się „nasz”? Przecież jeszcze w 2007 roku wychodziliśmy na ulice, protestując przeciwko jego kontrowersyjnym decyzjom jako ministra edukacji w rządzie PiS-LPR – Samoobrona.

Wtedy po kolejnych aferach i przypadkach korupcji politycznej Jarosław Kaczyński uznał, że nie jest w stanie dalej rządzić w koalicji z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin. Na co liczył, głosując nad samorozwiązaniem parlamentu? Czy czuł się tak silny, że nie spodziewał się porażki? Zawsze miałam wrażenie, że jako szef rządu był tak odklejony od rzeczywistości, że nie spodziewał się swojej przyszłej wyborczej klęski. Mam delikatną nadzieję, że tak będzie i tym razem.

Pod koniec kampanii politycy bazują głównie na emocjach wyborców. Każdy dzień przynosi ich coraz większą różnorodność, a i przekazy medialne skutecznie je podbijają. Emocje cementują elektoraty, próbują przebić się do wciąż dużego grona osób niezdecydowanych. Nikt, nawet szanowni i doświadczeni dziennikarze, nie czyta programów wyborczych, media wypełnia ping pong i cięte riposty – „proszę skomentować to, co inny polityk 6 minut temu napisał na portalu x”. Marsz 1. października, nawet jeśli był największą manifestacją polityczną w historii Polski, za główne zadanie miał zmobilizować działaczy do jak największego wysiłku w regionach na finiszu. Polityka miłości, pełno serc z papieru, dobrze, że uczestniczyli w nim również działacze z innych ugrupowań.

Mamy kilka niespodzianek, np. aferę wizową, w której pracownicy MSZ w krajach polskich ambasadach za łapówki i poprzez pośredników masowo wydawali tysiące wiz do naszego kraju. W aferze tej oburza mnie najbardziej fakt swoistego handlu ludzkim nieszczęściem i ten humanitarny aspekt. Ten, kogo było stać – mógł z wizą w teczce przylecieć do Polski. Kogo stać było tylko na przylot do Mińska, lądował na białowieskich bagnach w drodze po europejski model życia, tak pożądany i tak wciąż dla wielu ludzi niedostępny.

Czy ktoś pamięta, że jeszcze kilka lat temu oburzaliśmy się wielotysięcznymi nagrodami dla ministrów z rządu Beaty Szydło, aferą hejterską z czynnym udziałem urzędników Ministerstwa Sprawiedliwości, czy aferą „Dwóch Wież”, w której daleko członek rodziny Jarosława Kaczyńskiego i w jego obecności wręczał 50 tys. złotych łapówki księdzu w zamian za jego zgodę na wzięcie kredytu na sfinansowanie kosztownej inwestycji.

Ale nawet najbardziej kontrowersyjne posunięcia rządu i wpadki polityków PiS były niczym w porównaniu z wyrokiem „niezależnego” Trybunału Konstytucyjnego „na zamówienie” organizacji Ordo Iuris. Po protestach Strajku Kobiet z 2020 i 2021 roku partia rządząca opadała z sondażowych sił, i jak nigdy zjednoczyła Polki i wyedukowała je, że na wybory trzeba chodzić, bo jeśli Ty nie interesujesz się polityką, to ona w którymś momencie zacznie się interesować Tobą. Tragedią tej przyspieszonej edukacji obywatelskiej jest kilka przypadków śmierci kobiet na porodówkach, tej ofiary nie można zmarnować. Żadne prorodzinne propozycje Zjednoczonej Prawicy nie zwiększyły przyrostu naturalnego, a wręcz odwrotnie. Strach to słowo odmieniane przez wszystkie przypadki, bo a nuż twój ginekolog nie przepisze tabletki „dzień po”, bo jest to niezgodne z jego sumieniem. Kobiet w Polsce jest aż 52 %, od naszych głosów zależy, czy nadal będziemy żyły w strachu. Czy jesteście w stanie po wyborach spojrzeć sobie w twarz w lustrze i zapytać – „Czy zrobiłam wszystko, by w Polsce skończyła się quasi dyktatura PiS?” Ja tak, ale to nie ja będę tworzyć nowy rząd.

Czy partie opozycji demokratycznej będą w stanie znaleźć w sobie na tyle pokory, by nie skakać sobie do oczu i nie kreować niepotrzebnych konfliktów? W 2005 roku to się nie udało, pomimo tego, że rządzący wtedy Sojusz Lewicy Demokratycznej szorował po dnie w sondażach. Emocje związane z końcówką kampanii, medialną wrzutką Jacka Kurskiego o dziadku Donalda Tuska w Wehrmachcie pogrzebały na dobre koalicję PO-PIS-u. Liczę, że tym razem nie będzie tej powtórki z rozrywki, a najbardziej chciałabym zobaczyć w ostatnim tygodniu kampanii wspólnych kandydatów na ministrów przyszłego rządu, od edukacji po obronę, by utwierdzić się, że Polska po 15 października może być w lepszych rękach.

Wyimki:

– Czy jesteście w stanie po wyborach spojrzeć sobie w twarz w lustrze i zapytać – „Czy zrobiłam wszystko, by w Polsce skończyła się quasi dyktatura PiS?” Ja tak, ale to nie ja będę tworzyć nowy rząd.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję