Krótka historia pieniądza i inflacji :)

Pisałem niedawno o tym, jak Kopernik krytykował „drukowanie pieniędzy”. Oczywiście w owych czasach nie drukowało się pieniędzy, bo pieniądze nie były papierowe. Wybijało się złote czy srebrne monety. Co zatem Kopernik miał na myśli i jak to się ma do dzisiejszego drukowania?

Trzeba by było zacząć od tego skąd się w ogóle wziął pieniądz. Są dwie teorie dotyczące powstania pieniądza. Pierwsza zakłada, że był sobie mądry i szlachetny król, który wymyślił, że lepiej będzie jak ludzie zamiast handlować pomarańcze za jabłka (barter) zaczną handlować „legalnym środkiem wymiany” za jabłka czy pomarańcze, bo w ten sposób posiadając pomarańcze nie będą musieli szukać osoby, która ma jabłka i jednocześnie chce je wymienić je na pomarańcze – wystarczy będzie znaleźć osobę, która ma jabłka i będzie chciała wymienić je na pieniądz. Król był mądry, więc wiedział, że złota jest mało a wszystkim się podoba, więc złoto będzie idealnym pieniądzem. Jak absurdalnie by ta teoria nie brzmiała nadal istnieją na tym  łez padole ekonomiści, którzy bronią jej. Druga teoria zakłada, że pieniądz powstał spontanicznie (tak jak np. język). Ludzie handlując ze sobą spostrzegli, że pewne towary mają większą płynność i pokupność niż inne (łatwiej je zamienić na inne dobra) – np. na początku były to skóry zwierząt – więc przyjmowali je handlując (np. sprzedając pomarańcze) nawet jeśli ich nie potrzebowali na swój użytek. Przyjmowali je, bo wiedzieli, że później wymienią je na to, co potrzebują. Ta ewolucja pieniężna trwała trochę czasu i doszło do tego, że powszechnie akceptowalnym pieniądzem stało się złoto.

Jak to się ma do „dodruku pieniądza”? No więc, rzecz w tym, że zanim złota moneta stawała się złotą monetą była kawałkiem złota wydobytym w kopalni. Przypuśćmy, że wyruszyliśmy do Złotoryi szukać złota, wydobyliśmy małą bryłkę złota i teraz chcielibyśmy ją spieniężyć, czy też raczej „stowarować”. Jak to zrobić? Oczywiście trzeba było ustalić wagę i, co ważniejsze, próbę naszej bryłki. W tym celu udajemy się do mennicy, gdzie naszą bryłkę przetapiają na ustandaryzowane monety o określonej próbie – to znacznie ułatwiało proces „stowarowania”, bo nieokreśloną bryłkę ciężko jest wycenić np. na ilość krów, a konkretne, powszechnie używane i znane monety już tak.

Więc jak to się ma do „dodruku”? Ano ma się. Rzecz w tym, że kiedyś mennice były prywatne, a później nagle bez wyjątku stały się państwowe (królewskie). Dlaczego? Znów na to pytanie odpowiadają nam dwie teorie. Jedna mówi, że występowała znacząca „zawodność rynku” – prywatni właściciele mennic robili w konia swoich klientów przerabiając ich złoto na monety o gorszej próbie niż powinni byli. Klienci, jak wiadomo ciemni, nie wiedzieli, że są robieni w konia i przyjmowali te gorsze monety i wprowadzali je do obiegu. Druga teoria mówi o „zawodność rządu„: mianowicie, władza ma tendencję do nadużywania swojej uprzywilejowanej pozycji. A więc powołując się na niestabilność prywatnych mennic i głosząc troskę o stabilność makroekonomiczną (skąd my to znamy?) – przy okazji powołując się na najświetlejszych ze światłych ekonomistów keynesistowskich – postanowiła upaństwowić mennice. Miała ku temu dwa powody: po pierwsze był to dobry biznes w owych czasach, więc można było sporo zarobić; ale drugi powód – znacznie istotniejszy – był taki, że wtedy władza mogła sama robić ludzi w konia sprzedając monety o słabszej próbie niż ich nominalna (obiecywana) wartość, co było jej potrzebne najczęściej do finansowania wojny.

Jakkolwiek by nie było, czy to prywaciarze robili w konia czy też król i jego ziomki, coraz więcej monet o słabszej próbie wchodziło do obiegu. To, co Kopernik zauważył to fakt, że te wartość wszystkich monet zaczynała spadać do jej realnej wartości (takiej jaka wynika z próby) – działo się tak ponieważ ludzie mając świadomość realnej wartości monety (jej próby) lepszą zostawiali w kieszeni (by potem np. ją przerobić na kilka gorszych), a do handlu używali tylko tych o gorszej próbie. Zatem gorsza moneta wypierała z rynku lepszą – i to jest właśnie słynne prawo Kopernika-Greshama.

Jak Kopernik słusznie zauważył proces ten prowadzi do upadku cywilizacji – ale to nieważne, najważniejsze, że stymuluje gospodarkę.

Jak to się teraz ma do naszego „drukowania”? No więc, trzeba przejść dalej w ewolucji monetarnej. Ludzie rychło zauważyli, że bieganie z sakiewkami złota i trzymanie swoich zapasów u siebie w chacie nie było ani bezpieczne ani wygodne, więc zaczęli przechowywać je u kogoś, kto dysponował lepszą ochroną (w zamian za procencik), a sami dostawali kwitek potwierdzający ile złota zostawali u tej osoby. Tak powstały banki. Po jakimś czasie to nie samo złoto było pieniądzem, którego ludzie używali do transakcji, ale właśnie te papierowe kwitki, które w bankach można było wymienić na złoto. Sytuacja stawała się coraz bardziej popieprzona, gdyż banki zaczęły pożyczać to, co ludzie zostawali im w depozycie (złoto w przechowalni). Oczywiście banki nie pożyczały samego złota, tylko kwitki, które później można było wymienić na złoto. Banki po pewnym czasie zaczęły pożyczać więcej kwitków niż w istocie złota posiadały na stanie – tą sytuację ekonomiści nazywają rezerwą cząstkową w przeciwieństwie do rezerwy pełnej (stuprocentowej) i w zasadzie do dzisiaj trwa spór co jest efektywniejsze. Trwa także spór czy system rezerwy cząstkowej jest moralny zważając na to, że banki pożyczają kwitki „oficjalnie” pokryte czymś czego w zasadzie nie posiadają (przynajmniej w pełni). Klienci banku specjalnie nie oponowali, bo bank zaczął dzielić się z nimi procentem, zamiast sam pobierać procent za przechowywanie.

Jak to się ma do „drukowania”? No już prawie doszliśmy do tego momentu. Gdy banki przeholowały z pożyczaniem kwitków dochodziło do momentu, w którym ludzie zgłaszali się po złoto, a bank go nie miał u siebie. Wtedy bank prosił łaskawego klienta aby poczekał trochę, a jak przyjdą nowi klienci ze zlotem to rychło zadzwonią, że mogą mu oddać jego złoto. Klient był wściekły i zaczynał rozpowiadać wszystkim co to za gówniany bank. Ludzie wpadali w panikę: jak to nie ma złota? To znaczy, że co? Że mam papierek, który nie mogę wymienić na złoto? Zaczynał się bank run. Inni przestawali przyjmować te banknoty, nowi klienci przechodzili do konkurencji, starzy rzucali się by odzyskać swoje złoto a bank upadał. Po serii takich nieprzyjemnych upadków, rząd postanowił zrobić „porządek”. Ustanowił jeden standard kwitków, wprowadził bank centralny, który zajął się drukowaniem tych kwitków oraz zaczął pełnić funkcję pożyczkodawcy ostatniej instancji. Co to znaczy? Otóż gdy bank dochodził do ściany (kończyło mu się złoto) to mógł na nieduży procent pożyczyć trochę złota od banku centralnego. Dzięki temu bank nie upadał, paniki nie było, interes kręcił się dalej. W teorii to wydaję się być nawet niezłym pomysłem, ale w istocie pogorszyło tylko proces wypierania złota z kwitków. Banki nie miały już motywacji do ostrożnego pożyczania – tak, żeby nie dojść do ściany. Teraz mogły pożyczać dotąd, aż bank centralny im pożyczał. Teraz to polityka monetarna stała się nową ścianą.

Kolejnym krokiem w historii monetarnego upadku było zlikwidowanie wymienialności na złoto. Bank centralny po prostu przestał wymieniać kwitki na złoto. Jak to możliwe, że ludzie się nie obrazili za to? Otóż rząd zmusił ich do używania tych banknotów i zabronił produkowania innych – tak powstał „legalny środek płatniczy”. W ten sposób rząd mógł drukować do woli, co w kilku krajach skończyło się tragicznie, a w kilku rozwijających się krajach nadal zbiera żniwa.

Gorzką ironią losu jest fakt, że rozwój technologiczny jeszcze bardziej ułatwił władzy zawłaszczanie zasobów. Dzisiaj władza nie musi już nawet mieć maszyn drukarskich, bo większość transakcji jest elektroniczna. Oznacza to, że jeżeli centralna władza monetarna potrzebuje środków – np. żeby ratować Grecję skupując jej bezwartościowe papiery dłużne – to jedyne co musi zrobić to: UPDATE TABLE na swoim serwerze.

Oczywiście w większości cywilizowanych krajów opinia publiczna ma świadomość – a co za tym idzie elity władzy biorą sobie do serca, bo nie można utrzymać przez dłuższy czas władzy bez poparcia lub represjonowania opinii publicznej – że kiepska polityka monetarna prowadzi do wzrostu cen. Dzięki temu władza ma motywację, żeby nie przesadzać z „drukowaniem” – stąd się wziął cel inflacyjny, czyli oficjalne ograniczenie „drukowania”.

Jak dowodził Hayek centralna monopolistyczna władza monetarna nie ma uzasadnienia ekonomicznego, jest irracjonalną spuścizną historyczną. Nie wszyscy się z tą opinią zgadzają, a wielu wręcz przeciwnie uważa, że jeśli władza nie będzie „drukować” to gospodarka popadnie w tarapaty a cywilizacja upadnie, bo będzie za mało kredytu, ludzie będą trzymali pieniądze w skarpecie zamiast je wydawać i w ogóle nie będzie opłacało się produkować, itd., itp. Aż dziw bierze skąd się wzięła rewolucja przemysłowa bez ozdrowieńczego wpływu inflacji… Tak czy owak, stąd komitywa bankowo-rządowa czerpie uzasadnienie ideologiczne… tj. naukowe. Ale jest też prozaiczny powód – na inflacji władza i banki najbardziej zyskują, bo to one są pierwsze w posiadaniu pieniądza zanim rynek obniży wartość innych towarów gdy te zostaną wprowadzone do obiegu. Jak to działa? Bank centralny „drukuje pieniądze”. Banki pożyczają (a w czasie recesji nawet dostają za darmo) pieniądze od banku centralnego na jakiś niski procent, a potem pożyczają je nam na wyższy procent (zarabiając na tym). Tym sposobem bank centralny w pierwszym rzędzie, a banki komercyjne w drugim zarabiają na niszczeniu pieniądza. Władza w ten sposób próbuję okradając obywateli stabilizować gospodarkę (o ironio!) i pompować produkcję kredytem (za gorącym poparciem ideologów keynesistowskich) – co jest jej niezbędne do wygrania wyborów i utrzymania władzy, a banki zarabiają na tym, że bank centralny nas rabuje.

A kto traci? Przede wszystkim najbiedniejsi. Bogatemu nie czyni większej różnicy czy chleb zdrożeje o 1/3 w tym roku – dla biednego to ogromna różnica. Dlatego politykę inflacyjną nie można ani uznać za sprawiedliwą (bo to pospolita grabież), ani za „sprawiedliwą społecznie”, bo zyskuje na niej wąskie grono  kosztem rzeszy biednych. Intuicja podpowiada, że inflacja to jedna z głównych przyczyn istnienia ubóstwa i poszerzania się nierówności dochodowych. Z trzech jeźdźców apokalipsy – regulacji, opodatkowania i inflacji – ten ostatni chyba największe żniwa zbiera.

Liberał na dziś: Bruno Leoni :)

„W istocie, wolność nie jest tylko pojęciem ekonomicznym czy politycznym, ale także, a może przede wszystkim, pojęciem prawnym, gdyż wiążę się z nim koniecznie cały kompleks konsekwencji prawnych.”

„O ile się nie mylę, więcej niż analogia łączy gospodarkę rynkową z prawem zwyczajowym, tak jak jest coś więcej niż analogia pomiędzy gospodarką centralnie planowaną a legislacją. Jeśli zauważy się, że gospodarka rynkowa odniosła sukces w Rzymie i krajach anglosaskich w ramach prawa zwyczajowego, wniosek wydaje się być oczywisty, że to nie był zwykły zbieg okoliczności.”

“Ślepa akceptacja współczesnego prawnego punktu widzenia doprowadzi do stopniowego niszczenia indywidualnej wolności wyboru w polityce, jak i na rynku oraz w życiu prywatnym.”

— Bruno Leoni

Biografia
Urodzony w Ankonie 26 kwietnia 1913 roku Bruno Leoni wiódł dynamiczne i nietuzinkowe życie jako uczony, prawnik, handlowiec, filozof (zgłębiający teorię prawa i państwa, nauki polityczne i ekonomię, jak i historię myśli politycznej), amator architekt i muzyk, koneser sztuki (szczególnie zafascynowany historią i sztuką starożytnych Chin), pasjonat gotowania (jak chyba większość Włochów), pilot-amator (zrobił licencję w Ameryce w czasie przerwy od dawania wykładów) oraz lingwista i poliglota władający biegle angielskim, francuskim, niemieckim i oczywiście swoim językiem ojczystym. Jednak przede wszystkim zasłynął jako obrońca zasad wolności osobistej, w które tak żarliwie wierzył.

Spędził większość życia w dwóch włoskich miastach: Turynie, gdzie mieszkał i pracował jako prawnik, oraz Pawii, gdzie nauczał na Uniwersytecie od 1945 roku. Był także związany więzami rodzinnymi i emocjonalnymi z Sardynią.

Bruno Leoni był studentem filozofa i prawnika Joela Solari, pełniąc również funkcję jego asystenta jako wolontariusz. Zaprzyjaźniony był także z historykiem i politykiem, członkiem Włoskiej Partii Republikańskiej, Luigim Firpo.

Studiował z Norberto Bobbio, ale nie darzyli się szczególną sympatią. Bobbio był zwolennikiem kelsenowskiego normatywizmu, wierzył w prymat normy prawnej nad ludzkim zachowaniem – Leoni odwrotnie, uważał, że norma prawna powinna być kodyfikacją ludzkiego zachowania. Ich opozycja intelektualna nie przeszkadzała im zachować poprawnych stosunków między sobą – darzyli się szacunkiem. Bobbio utrzymywał z Leonim i jego żoną kontakt korespondencyjny.

W 1942 roku Leoni został profesorem nauki o państwie na Uniwersytecie w Pawii, ale wojna na kilka lat przerwała jego karierę akademicką. Podczas wojny, był oficerem i członkiem A-Force, podziemnej organizacji współpracującej z alianckimi strukturami wywiadu, w której zajmował się ratowaniem żołnierzy, którzy uciekli z obozów jenieckich we Włoszech. Ocaliwszy wiele żyć personelu wojskowego Aliantów w czasie niemieckiej okupacji północnych Włoch (1944), nie tylko został za swoją działalność odznaczony przez Brytyjczyków i otrzymał zegarek z napisem „Dla Bruna Leoni za dzielną służbę dla Aliantów, 1945”, ale także zdobył dozgonną wdzięczność bardzo wielu osób. Gdy żona zapytała go o tamte wydarzenia, po prostu odpowiedział, że robił to dla wolności.

Po wojnie, w 1945 roku, Bruno Leoni rozpoczął na dobre swoją karierę akademicką i został profesorem teorii prawa oraz nauki o państwie na Uniwersytecie w Pawii. Sprawował także funkcję dziekana Wydziału Nauk Politycznych od 1948 do 1960 roku oraz dyrektora Instytutu Nauk Politycznych. W 1950 założył i do swojej śmierci redagował istniejący do dziś kwartalnik naukowy Il Politico. Jako wybitny profesor prawa podróżował po całym świecie wygłaszając wykłady, był profesorem wizytującym na uniwersytetach w Oksfordzie i Manchesterze w Anglii oraz w Virginii i Yale w USA.

Wkład w rozwój nauk społecznych we Włoszech, jaki wniósł kwartalnik Il Politico jest nie do przecenienia. Leoni swoim czasopismem wprowadził do włoskiej debaty politycznej i ekonomicznej wszystkie najważniejsze postaci klasycznego liberalizmu XX wieku.

Bruno Leoni, Jako czynny prawnik, prowadził kancelarię w Turynie, gdzie mieszkał i gdzie zaangażowany był również w Centro di Studi Metodologici (Centrum Studiów Metodologicznych) w Piemoncie, a następnie w Centro di Ricerca e Documentazione “Luigi Einaudi” (Centrum Badań i Dokumentacji „Luigi Einaudi”).

Leaoni znajdował także czas na publicystykę: pisał do gazet Mediolanu, w tym do dziennika gospodarczego Il Sole 24 Ore.

W sierpniu 1967 roku, zastępując Friedricha Lutza by później ustąpić Günterowi Schmöldersowi, został wybrany na prezesa Stowarzyszenia Mont Pelerin podczas zjazdu w Vichy we Francji, co było ukoronowaniem wielu lat jego działalności jako sekretarz stowarzyszenia, któremu poświęcił wielką część swojego czasu i energii.

Leoni był silnie związany z zagranicą, szczególnie z USA. Swoją córkę wysłał do American School w Turynie. Był zupełnie nieznany we włoskiej filozofii prawa, będąc jednocześnie szeroko czytany i komentowany za granicą. Publikacja jego najbardziej znanego dzieła Freedom and the Law w 1961 roku sprawiła, że jego idee zaczęły się błyskawicznie rozprzestrzeniać na amerykańskich uniwersytetach.

Leoni utrzymywał kontakty z najważniejszymi XX-wiecznymi liberalnymi uczonymi. Córka Leoniego, Silvana Didi, dziennikarka telewizyjna stacji TG5, zapytana o to, jak się układały relacje Leoniego z Friedrichem A. von Hayekiem odpowiedziała: „Doskonale! Jak ze wszystkimi dobrymi Austriakami, w tym także z Ludwigiem von Misesem i Ottonem von Habsburgiem. W moim domu pamiętam także Miltona Friedmana i jego żonę Rose.” We wspomnieniach Margit von Mises, żony Ludwiga von Misesa, można przeczytać, że Leoni był ich przyjacielem i że do głębi wstrząsnęło nią gdy dotarła do niej wiadomość, że został zamordowany.

Zmarł przedwcześnie, w tragicznych okolicznościach w nocy 21 listopada 1967 roku, pozostawiając żonę i córkę. Okoliczności jego śmierci były bardzo dziwne. Jak tłumaczyła jego córka, Leoni doradzał prawnie firmom członków swojej rodziny i przyjaciół. W jednej z tych firm odkrył, że manager okrada swojego pracodawcę. Udał się więc do tej osoby, aby mu powiedzieć, że zauważył brakujące środki i jeśli ich nie zwróci to zgłosi sprawę na policję. Mężczyzna go zamordował. Miał pięćdziesiąt cztery lata. Zmarł w szczycie kariery i mocy twórczych.

Dzieło

Prace Brunona Leoni wraz ze wzruszającymi dowodami uznania jego przyjaciół i kolegów po fachu, zostały opublikowane w tomie zatytułowanym Omaggio a Bruno Leoni (wydanym: Antonino Giuffre, Mediolan, 1969), zebrane i zredagowane przez dr. Pasquale’a Scaramozzino, który jest także autorem kompletnego indeksu bibliograficznego wszystkich tekstów opublikowanych w Il Politico. Książka ta jest świadectwem szerokiego zakresu zainteresowań i wyjątkowej erudycji uczonego.

Mimo, że większość jego prac jest napisana po włosku, jego magnus opus – Freedom and the Law – została napisana po angielsku. Obecnie jest dostępna po angielsku (trzy wydania, w tym ostatnie: Liberty Fund 1991), po włosku (La libertà e la legge, Liberilibri, 1995), po hiszpańsku (drugie wydanie: La libertad y la ley, Segunda edición ampliada, Unión Editorial, 1995), po francusku (La liberté et le droit, Philippe Charlotte, 2006) i po czesku (Právo a svoboda, Martina Froněk, Liberální institut, 2007).

Publikację Freedom and the Law jest pośrednim wynikiem jego spotkania z Arthurem Kempem we wrześniu 1957 roku na zjeździe Stowarzyszenia Mont Pelerin w St. Moritz w Szwajcarii. Obaj byli relatywnie nowymi członkami stowarzyszenia i obaj wygłaszali wykład na jednej z sekcji. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych Kemp zaproponował swoim współpracownikom aby zaprosić Leoniego do wygłoszenia wykładu na kongresie, który organizował na swojej uczelni.

Kemp w latach 1954-1959 nadzorował sześć kongresów Institute on Freedom and Competitive Enterprise w Claremont Men’s College, w Kalifornii. Celem kongresu było zaprezentowanie wykładów uniwersyteckich o ekonomii i naukach politycznych. Na każdy kongres trzech wybitnych uczonych było zapraszanych do zaprezentowania indywidualnej analizy wolności jako źródła ekonomicznych i politycznych zasad, analizy rozwoju mechanizmu wolnego rynku i jego funkcjonowania, oraz badań nad filozoficzną podstawą, charakterystyką, cnotami i defektami systemu prywatnej przedsiębiorczości.

Około 30 uczestników wzięło udział w tych zjazdach, w tym: profesorowie ekonomii, nauk politycznych, zarządzania, socjologii i historii, kilku uczonych prowadzących prace badawcze, pisarzy i dziekanów amerykańskich uczelni. W sumie ok. 190 osób wzięło udział w sześciu iteracjach kongresu, wziętych z 90 różnych uczelni położonych w 40 różnych stanach USA oraz z Kanady i Meksyku.

Pośród wybitnych wykładowców, obok profesora Bruna Leoni, wzięli udział także: Armen A. Alchian, Goetz A. Briefs, Ronald H. Coase, Herrell F. De Graff, Aaron Director , Milton Friedman, Friedrich A. von Hayek, Herbert Heaton, John Jewkes, Frank H. Knight, Felix Morley, Jacques L. Rueff, David McCord Wright.

W celu poprawienia jakości w międzynarodowej komunikacji intelektualnej, jeśli tylko było to możliwe, na każdym kongresie przynajmniej jeden z wykładowców reprezentował europejską tradycję akademicką.

Miedzy 15 a 28 czerwca 1958 roku, na piąty kongres, został zaproszony Bruno Leoni, który zgodził się dołączyć, m.in. obok Miltona Friedmana i Friedricha A. von Hayeka, i wygłosił swoje wykłady po angielsku z ręcznie napisanych notatek.

Wykłady te zrodziły trzy wielkie książki: z notatek Hayeka powstała Konstytucja Wolności, z notatek Friedmana Kapitalizm i Wolność, a z notatek Leoniego Freedom and the Law.

Większość wykładów i część dyskusji po nich zostały nagrane na magnetofonie. Na usilne prośby Floyda Arthura Harpera Kemp przygotował szkic Freedom and the Law na podstawie notatek i nagrań. Pomoc finansową otrzymał od William Volker Fund. Później profesjonalna redakcja dopełniła dzieła swoimi poprawkami.

Oryginalne notatki, transkrypt oraz taśmy zostały zdeponowane w Institute for Humane Studies. Następnie zostały przeniesione do George Mason University, a następnie do Instytutu Hoovera na Uniwersytecie w Stanford.

Wiele z tych przemówień dotyczyło cech jakie dobre prawo powinno mieć – jak np. „pewność”; idea, że dobre prawo jest niezmienne, ideał, który został wyrzucony dawno temu przez okno legislacji. Leoni posiadał również solidną wiedzę z zakresu ekonomii, cytując Ludzkie działanie Ludwiga von Misesa dowodził, że jeżeli centralne planowanie nie może działać, to scentralizowana legislacja także nie. Pokazuje, że tak jak rynki są miejscami interakcji pomiędzy kupującymi i sprzedającymi, tak samo jest z prawem i wszystkimi sporami prawnymi. Leoni ukuł nawet termin „inflacja legislacyjna”, żeby opisać ten bałagan, który współczesna demokracja narzuca obywatelom niszcząc ład prawny.

Wedle zdania wielu, Freedom and the Law jest najmniej konwencjonalną i najbardziej ambitną ze wszystkich jego prac. Niesie nadzieję, że będzie mostem, jak ujął to Friedrich A. von Hayek, ponad „zatoką oddzielającą naukę prawa od teoretycznych nauk społecznych”.

W dalszej części recenzji dzieła, Hayek napisał:

„Być może bogactwo myśli, które zawiera ta książka będzie w pełni widoczne tylko dla tych, którzy już pracują w podobnej dziedzinie. Bruno Leoni byłby ostatnim, który zaprzeczy, że ona tylko wskazuje drogę i że jeszcze wiele pracy czeka przed nasionami nowych idei, którymi tak bogato obsiane jest to dzieło, aby mogły kwitnąć dalej w całej swojej okazałości.”

W swojej książce Leoni wyjaśnił, że nie może funkcjonować społeczeństwo bez zbioru ogólnych i abstrakcyjnych reguł rządzącym społeczeństwem. Abstrakcyjność i ogólność jest gwarancją zapobiegającą ograniczeniu wolności osobistej. Niektórzy twierdzą, że nikt, być może oprócz Hayeka, nie wyjaśnił tego zagadnienia tak dobrze. Myśl Leoniego zainspirowała Hayeka do twierdzenia, że prawo jest w rękach nie ustawodawcy, ale społeczeństwa.

Leoni podkreśla w swoim dziele ważność prawa historycznego (rzymskiego jus civile oraz angielskiego common law) i jest bardzo krytyczny wobec współczesnej legislacji i idei, że prawo jest prostym wynikiem decyzji politycznej. Kolejnym istotnym wkładem Leoniego do myśli prawniczej jest teoria zgodnie z którą prawo jest indywidualnym roszczeniem.

Zapomniane dziedzictwo

W latach powojennej odbudowy, podczas gdy we wszystkich krajach europejskich polityka gospodarcza była kształtowana przez etatystyczne idee, Bruno Leoni jako jeden z nielicznych gotowych był do obrony zasad liberalizmu, jako jeden z nielicznych szedł pod prąd.

Leoni krytykował logikę interwencji państwowej i chwalił racjonalność i zasadność działań oddolnych, będących rezultatem woli jednostek w wolnej, konkurencyjnej gospodarce. Ten wszechstronny uczony w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych był głównym propagatorem idei liberalnych we włoskiej kulturze.

Intelektualna podróż Brunona Leoniego byłaby zupełnie inna bez Stowarzyszenia Mont Pelerin, w którym miał okazję zetknąć się z intelektualistami reprezentującymi szkoły myślenia obce dominującemu klimatowi intelektualnemu Włoch jego czasów. Przez wiele lat stowarzyszenie założone przez Hayeka było okazją do wymiany informacji i spostrzeżeń dla naukowców zakorzenionych w kulturze klasycznego liberalizmu. Gdyby jego studia nad teorią prawa były ograniczone do włoskiej debaty (ówcześnie w dużej mierze zdominowana przez marksizm i pozytywizm), Leoni nie mógłby rozwijać swojej pracy i nie osiągnąłby takiej oryginalności, która wciąż inspiruje wielu badaczy czerpiących z jego refleksji.

Przez kilka dziesięcioleci prawie zapomniana we Włoszech myśl Leoniego nadal żyła poza granicami Włoch dzięki inicjatywom, książkom i artykułom jego amerykańskich przyjaciół, jak również dzięki zainteresowaniu jego pracami młodego pokolenia liberalnych uczonych.

Po jego śmierci, na długo Leoni został prawie zapomniany, zwłaszcza we Włoszech. Freedom and the Law została przetłumaczona na język włoski więcej niż o trzydzieści lat za późno. Przez kilkadziesiąt lat, z drugiej strony oceanu, jego myślenie przyciągało więcej uwagi i zainteresowania niż w jego kraju pochodzenia.

Nie jest to zaskakujące, jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że integralny indywidualizm Leoniego nie harmonizował się z dominującym nurtem kultury jego czasów, a często stawał do niej w opozycji. Bliżej mu było do tradycji obywatelskiej Stanów Zjednoczonych, a zwłaszcza tak głęboko zakorzenionych w ich kulturze politycznej tradycji wolnościowych. Autor Freedom and the Law jest przesiąknięty anglosaską kulturą, którą zgłębił i zasymilował przez bliskość obecności z niektórymi z największych uczonych liberalnej tradycji kulturalnej jego czasów.

We Włoszech, liberalna kultura przeniknięta była idealizmem Benedetto Croce. Włosi nie rozumieli innowacyjnych idei Leoniego, podczas gdy w świecie anglosaskim był autorem popularnym w kręgach akademickich. Od czasów publikacji Freedom and the Law, tom ten zyskał szeroką sławę wśród amerykańskich studentów prawa i ekonomii w USA. W 1986 roku odbyły się dwie konferencje poświęcone książce zorganizowane przez Liberty Fund w Atlancie i Turynie. Jednak mimo, że dostrzeżony w kręgach akademickich, Leoni nie zajął takiej przestrzeni na jaką zdecydowanie zasługiwał. Jego intuicje często były i nadal są prezentowane fragmentarycznie.

Od połowy lat dziewięćdziesiątych jednak sytuacja znacząco się zmieniła – przynajmniej we Włoszech. W dużej mierze dzięki publikacji w języku włoskim Freedom and the Law. Uczeni różnych dziedzin z powrotem nawiązują do refleksji turyńskiego adwokata. Leoni we Włsozech stał się prawdziwym „odkryciem”, w końcu uznając go za wybitnego myśliciela i okazując mu należne miejsce wśród największych naukowców społecznych XX wieku. Dziś we Włoszech myśl Leoniego nie jest już niesprawiedliwie uważana za uproszczoną wersją twórczości Friedricha A. von Hayeka i proste papugowaniem jego prac. Dopiero w 1995 roku wydawca Canovaro (Liberilibri Macerata) opublikował włoskie tłumaczenie Freedom and the Law. Do tego czasu jego wpływ był wyraźniej odczuwany za granicą (zwłaszcza w USA).

Dzięki zaangażowaniu Leonarda Morlino i Raimonda Cubeddu dorobek Leoniego zwrócił uwagę badaczy włoskich i ogółu społeczeństwa. We wstępie do włoskiego tłumaczenia książki, Raimondo Cubeddu wskazał na mit, który przedstawia państwo, jako producenta ładu przy pomocy legislacji oraz ekonomicznego planowania i inżynierii społecznej. Mit z którym Leoni walczył obnażając teoretyczne słabości i polityczne ryzyko rozrośniętego aparatu legislacji. Niestety była to walka przegrana – pozytywizm prawniczy i normatywizm Hansa Kelsena zdominował włoską myśl prawniczą.

Ale czasy się zmieniają… Dziś gospodarka rynkowa jest akceptowane przez wiele osób o nastawieniu nieliberalnym, w tym nawet przez większość spadkobierców myśli socjalistycznej. Trzydzieści pięć lat po jego śmierci, Bruno Leoni ostatecznie zdobył należne mu miejsce wśród wybitnych przedstawicieli kultury politycznej i prawnej XX wieku, a jego wpływ rośnie na początku dwudziestego pierwszego wieku.

Leoni wpłynął na postrzeganie prawa u takich wybitnych przedstawicieli szkoły austriackiej jak: Ludwig von Mises, Friedrich A. von Hayek (ewolucjonizm prawny), Murray N. Rothbard (idea egzekutywy bez monopolu państwowego) czy Israel Kirzner.

W pierwszym tomie Law, Legislation and Liberty Hayek wspomina o radykalizmie „późnego Brunona Leoniego” w przydługawym przypisie:

„Argument za tym by zdać się, nawet w nowoczesnych czasach, na rozwój prawa w stopniowym procesie precedensu sądowego i naukowej interpretacji został przekonywująco przedstawiony przez późnego Brunona Leoni we Freedom and the Law. Choć jego wywód jest skutecznym antidotum na dominującą ortodoksję, która wierzy, że tylko legislacja może czy powinna zmieniać prawo, to nie zostałem przekonany zupełnie do tego, że możemy zrezygnować z legislacji, nawet w dziedzinie prawa prywatnego, którym Leoni jest szczególnie zainteresowany.”

Warto zauważyć, że Leoni został doceniony także przez ludzi, którym obce są pozycje liberalne, za oryginalność jego myśli prawniczej. Zostało dostrzeżone, że jego filozofia prawa jest w stanie zaoferować alternatywę dla modeli kelsenowskiego normatywizmu. Filozofia Leoniego została dostrzeżona jako alternatywa dla socjaldemokratycznych inspiracji, które wciąż dominują w naukach społecznych.

Dzisiaj Bruno Leoni, obok Richarda Posnera z Uniwersytetu w Chicago, jest uważany za ojca ekonomicznej analizy prawa. Jest także uważany za prekursora teorii wyboru publicznego. Był jednym z pierwszych uczonych zajmujących się interdyscyplinarnym badaniem instytucji społecznych – w tym prawa – które powstają nie w wyniku decyzji narzuconych z góry, lecz dzięki ich spontanicznej zdolności do samodzielnego tworzenia i rozwijania się oddolnie.

Myśl

Leoni poświęcił swoje wysiłki dla opracowania teorii będącej w stanie wyjaśnić, w jaki sposób prawo może powstać oddolnie z aspiracji jednostek.

Od pierwszych publikacji zdecydowanie krytykuje pozytywizm prawniczy. Sprzeciwia się teorii prawa jako arbitralnej woli ludzi władzy i proponuje swoją alternatywę: prawo zakorzenione „w relacjach ludzi, które rozwijają się spontanicznie”. Leoni nie akceptuje w pełni prawa naturalnego. Dostrzega też istotny element przymusu i niemożliwą do usunięcia politykę.

Prawo jest wynikiem relacji władzy, która jest w rękach jednostek:

„Każdy człowiek ma pewną władzę polityczną w jego zdolności do dysponowania swoją osobą i majątkiem. Życie społeczne zdaje się opierać na wymianie władz, tak aby się uzupełniały i były w stanie zagwarantować wolność wszystkich. Jeśli osoba zobowiązuje się do wypełniania postanowień umowy, to osoba ta wymaga tego samego od innych osób, których umowa ta dotyczy.”

Leoni w Appunti wydanej w 1966 kreśli paralelę między spontanicznym powstawaniem rynku a spontanicznym powstawaniem prawa: „norma prawna jest jak cena rynkowa”. Porządek prawny jest „wynikiem skutecznych zachowań i potrzeb każdego jego członka”. „Każde indywidualne zachowanie wpływa na normy prawne”. Interakcje między ludźmi powodują wymianę dóbr (ekonomia), roszczeń (prawo) i władzy (polityka). Ład prawny wyrasta z działań jednostek, których celem jest osiągnięcie porządku. Ład ten powstaje z pojedynczych interakcji a nie z aktu organu władzy. Jednakże, tylko te roszczenia są uznawane za zasadne, które rzeczywiście są akceptowane przez większość członków danej społeczności. Aby nadać subiektywnemu roszczeniu jednostki obiektywność prawa należy zastosować je w celu weryfikacji a posteriori: prawo jest zjawiskiem historycznym, a nie nauką opartą na logice a priori.

Prawo będąc wynikiem tradycji nie może być zrównywane z legislacją. Tylko głęboko konserwatywna i uświęcona tradycją pewność rzymskiego jus civile i angielskiego common law dają się pogodzić z wolnością osobistą. Sędziowie są prawdziwymi przedstawicielami ludu reprezentując poszanowanie dla wolności jednostki w legislatywie. Wśród Rzymian i Anglików prawo nie było czymś stworzonym i raz na zawsze zamkniętym przez dekret, lecz czymś co powinno zostać odkryte pracą prawników i sędziów.

Ilekroć zastępujemy indywidualny wybór rządami większości tam gdzie to nie jest naprawdę koniecznie, demokracja staje w konflikcie z wolnością. Zatem kształtowanie prawa musi być niezależne od polityki i logiki władzy większości.

W ciągu ostatnich dwóch stuleci prawo wielokrotnie było łączone z wolą ludzi u władzy. Jednym z głównych wkładów Leoniego jest to, że zaproponował alternatywne spojrzenie na normy prawne, które stara się zrozumieć prawo nie będące pod kontrolą polityków i będące ponad legislacją. Z tego punktu widzenia jest to alternatywa radykalnie przeciwna normatywizmowi sformułowanemu przez Hansa Kelsena.

Szerszy kontekst

Myśl Leniego wpisuje się w pewien nurt filozofii prawa, który zapoczątkował Arystoteles w traktacie Polityka pisząc, że rządzić powinien „rozum” a nie „wola”, co można interpretować jako zasadę wedle której to abstrakcyjne zasady a nie poszczególne cele powinny kierować wszystkimi aktami przymusu.

Immanuel Kant twierdził, że prawo jest tym, co umożliwia współistnienie wolności wielu ludzi. W Metafizyce moralności przekonuje:

„Prawo jest zatem ogółem warunków, pod którymi wola jednego [człowieka] daje się połączyć z wolą innego zgodnie z pewną ogólną normą wolności”.

Prawo więc jest „ogółem warunków”, czyli ogólnymi zasadami rządzącymi społeczeństwem, które gwarantują wolność w relacjach między ludźmi.

Doktryna ta przeżywała najbujniejszy rozkwit w czasie tzw. „szkockiego oświecenia”, którego głównymi przedstawicielami byli Francis Hutcheson, David Hume i Adam Smith. Do grona tego należy również zaliczyć Adama Fergusona, który w 1767 roku w Londynie opublikował pracę An Essay on the History of Civil Society, w której zawarł myśl, że „narody tworzą układy, które są wynikiem ludzkiego działania, ale nie zostały zaprojektowane przez żadnego człowieka”. Zatem poza ogólnością prawa dostrzec należy też jego „spontaniczne” powstawanie.

Myśl ta była inspiracją dla ewolucjonizmu społecznego i prawnego Friedricha A. von Hayeka, który, tak jak Leoni, również zawzięcie polemizował z pozytywizmem prawniczym. W tomie drugim Law, Legislation and Liberty, w przypisie, tłumaczy czym jest dominująca filozofia prawa:

„Pozytywizm prawniczy” jest koncepcją wedle, której prawo i legislacja to ta sama rzecz; legislacja jest prawem ponieważ jest „legalnie tworzona”.

Źródeł tej idei również należy szukać w starożytnej Grecji. Platon uznał w swoim dziele Państwo, że władza powinna być sprawowana przez elity („miłujące mądrość”) ponieważ one narzucą ludowi swoją wolę, która będzie najracjonalniejszym porządkiem prawnym („zło ustanie”). Dlaczego muszą to zrobić? Ponieważ „nikt nie jest sprawiedliwy z dobrej woli”. Do porządku człowieka trzeba zmusić – prawo jest więc emanacją państwowej siły.

Jean Jacques Rousseu powiada, że prawo „jest tym głosem, którym przywódcy polityczni powinni mówić, gdy rozkazują.” G.F.W. Hegel w Grundlinien der Philosphie des Rechts, pisze, że „ceni Rousseu za to, że ustanowił wolę jako podstawę państwa”. Isaiah Berlin w eseju Dwie koncepcje wolności tak opisuje heglowskie rozumienie prawa:

„Hegel uważał, że jego współcześni (oraz przodkowie) nie rozumieli natury instytucji ponieważ nie rozumieli czym są prawa – racjonalnie pojmowalne prawa wyrastające z działania rozumu – które tworzą i zmieniają instytucję i przekształcają ludzki charakter i ludzkie działanie.”

Karol Marks w Manifeście Komunistycznym, zwracając się do burżuazji, oburzał się:

„ (…) wasze prawo jest tylko podniesioną do godności ustawy wolą waszej klasy, wolą, której treść określają materialne warunki istnienia waszej klasy.”

Zgodnie z ideą Marksa zmieniając „stosunki produkcji i własności”, prawo przestanie wypełniać wolę burżuazji a zacznie wolę proletariatu. Podstawowe założenie Marksa jest takie, że prawo jest narzędziem wypełniania woli rządzącej klasy społecznej.

W wieku XX dominującą filozofią prawa był normatywizm Hansa Kelsena, który explicite oparł swoją teorię na założeniu, że prawo jest systemem norm stworzonych przez akty woli ustawodawcy i zabezpieczonych sankcją przymusu. Leoni poświęcił wiele uwagi krytyce tego stanowiska.

Głównym teoretykiem prawa gospodarczego jako woli władzy jest John Maynard Keynes, który uważał, że „kapitalizm, mądrze zarządzany, może być prawdopodobnie bardziej skuteczny dla osiągnięcia celów ekonomicznych niż jakikolwiek alternatywny system w zasięgu wzroku”, co oznacza, że rolą oświeconej elity intelektualnej jest mądre zarządzanie kapitalizmem. Pomijając już samo absurdalne założenie, że politycy będą dążyli do ekonomicznej efektywności, a nie dbali o swój interes zabiegając o reelekcję w nadchodzących wyborach, to przekonanie, że prawo powinno być narzucone przez oświeconą elitę uświadamia nam platońską filozofię polityczną Keynesa.

U wszystkich tych myślicieli możemy dostrzec pewną cechę wspólną – ich etatyzm; łączy ich wiara, że prządek prawny powinien być zaprojektowany przez elity i narzucony ludowi siłą za pomocą państwowego przymusu.

Najlepszy komentarz do tej idei zawarł Emil Brunner, szwajcarski duchowny i teolog, w dziele Justice and the Social Order pisząc, że „totalitarne państwo jest po prostu pozytywizmem prawniczym w praktyce”.

Dzisiaj w duchu filozofii Leoniego o prawie i państwie pisze Anthony de Jasay, węgierski ekonomista i filozof polityczny – w swoim najważniejszym dziele The State zawarł myśl:

„Prawo [legislacja powiedziałby Leoni – przyp. mój], nawet w najlepszym wydaniu, kontroluje tylko małą cząstkę ludzkiego zachowania. W najgorszym wydaniu ma aspiracje by kontrolować dużą część ludzkiej aktywności, choć zwykle mu się to nie udaje. Znacznie ważniejszy od systemu prawnego jest znacznie starszy i głębiej zakorzeniony zbiór niepisanych zasad (mówiąc technicznie: spontanicznych konwencji) tamujących i nakładających sankcje na czyny niedozwolone, niuansów i bodźców, które razem określają co każdy z nas może robić, a tym samym, co każdy z nas nie ma prawa czynić innym.”

Instytut Brunona Leoni

Aby zachować dziedzictwo i kontynuować myśl autora Freedom and the Law w 2003 na wzór anglosaskich think tanków został założony Istituto Bruno Leoni (IBL) z siedzibą w Turynie i Mediolanie, przez Carla Lottieri, Alberta Mingardi i Carla Stagnaro.

Instytut jest organizacją pozarządową, która skupiona jest na pracy badawczej i promowaniu idei klasycznego liberalizmu we Włoszech i w Europie. Celem instytutu jest obrona własności prywatnej i wolnej przedsiębiorczości przed opodatkowaniem oraz obrona globalizacji przeciw tendencjom protekcjonistycznym. IBL bierze udział w debacie politycznej i gospodarczej broniąc zasad liberalnych. Prowadzi także działalność wydawniczą i aktywnie promuje myśl Leoniego i innych klasyków myśli liberalnej.

Instytut dostarczając zasoby pragnie wywierać nacisk i stymulować klasę polityczną przez zwiększenie świadomości obywateli i przyciągnięcie ich uwagi na sprawy polityki gospodarczej i roli państwa w gospodarce. IBL bierze udział w publicznych dyskusjach na temat środowiska, konkurencji, energetyki, liberalizacji rynku, opodatkowania, prywatyzacji i reformy państwa opiekuńczego.

IBL prowadzi także działalność edukacyjną: organizuje konferencje i seminaria w wielu włoskich miastach, publikuje książki, referaty i inne prace oraz udziela pomocy studentom uczelni wyższych. Zajmuje się także promowaniem idei ekonomicznych i filozofii politycznej zainspirowanej przez ekonomistów szkoły austriackiej (Friedrich A. von Hayek, Ludwig von Mises, Murray Rothbard), szkoły chicagowskiej (Milton Friedman), szkoły teorii wyboru publicznego (James M. Buchanan) oraz ordoliberalnej (Wilhelm Röpke).

IBL organizuje liczne spotkania i konferencje . Najważniejsze coroczne wydarzenia to Seminarium Misesa , Czytanie Minghettiego (Lectio Minghetti) oraz Wykład im. Brunona Leoni (Discorso Bruno Leoni). Na to ostatnie wydarzenie byli zaproszeni już tacy ekonomiści, jak Vernon L. Smith, John B. Taylor, Nassim N. Taleb, Dambisa Moyo czy były premier Czech Vaclav Klaus. W 2012 r. wykład wygłosił Tyler Cowen z Geroge Mason University.

Od 2009 roku, IBL stworzył własne wydawnictwo IBL Books, które przetłumaczyło i wydało m.in. Miltona Friedmana, Vernona L. Smitha, Chandrana Kukathasa, Friedricha A. von Hayeka, Huntera Lewisa oraz autorów włoskich: Brunona Leoniego, Sergia Ricossa, Luigiego Einaudi. Instytut opublikował także esej księcia Liechtensteinu Hansa-Adama II.

Na witrynach IBL możemy znaleźć:

  • Bloga redagowanego przez dziennikarza Oscara Giannino.
  • Coroczny indeks wolności gospodarczej przygotowany przy współpracy z Heritage Foundation i dziennikiem Wall Street Journal.
  • Zegar długu publicznego Włoch, który aktualizuje się co 3 sekundy, wielkość zadłużenia opiera się na – i są nieustannie korygowane – miesięcznych raportach Banku Włoch.
  • Aplikację pokazującą koszt państwa, narzędzie służy uświadamianiu ludziom koszt państwa dla indywidualnego podatnika.

Instytut jest członkiem organizacji Cooler Heads Coalition, która twierdzi, że „nauka o globalnym ociepleniu jest niepewna, natomiast negatywne skutki polityki walczącej z globalnym ociepleniem na konsumentów są bardzo pewne”.

Sergio Ricossa, liberalny ekonomista który współpracował z Brunonem Leoni, jest honorowym prezydentem instytutu. Prezydentem od 2011 jest ekonomista i senator Nicola Rossi.

Pozostali prawnicy i współpracownicy: Alberto Mingardi (dyrektor generalny), Carlo Lottieri (dyrektor działu teorii politycznej), Carlo Stagnaro (dyrektor działu badań i studiów), Oscar Giannino, Antonio Martino, Enrico Musso, June Arunga, José Pinera.

Zasoby internetowe

Książki i artykuły Brunona Leoniego są dostępne na witrynach:

Dodatkowo dostępne są następujące artykuły:

Dostępne jest również nagranie z wykładu Leoniego o komunizmie we Włoszech na konferencji Stowarzyszenia Mont Pelerin w Turynie 1961 roku:

W języku angielskim ukazały się następujące teksty poświęcone myśli i osobie Brunona Leoniego:

Bibliografia

http://www.wikiberal.org/wiki/Bruno_Leoni

http://it.wikipedia.org/wiki/Bruno_Leoni

http://it.wikipedia.org/wiki/Istituto_Bruno_Leoni

http://www.brunoleoni.it/

http://oll.libertyfund.org/?option=com_staticxt&staticfile=show.php%3Ftitle=920&chapter=193183&layout=html&Itemid=27

DEUTSCHE ORDNUNG? :)

(O dylemacie skąpca i imperialisty)

Przedruk artykułu Jana Rokity, opublikowanego w „Horyzontach Polityki” 3(4)/2012 – czasopiśmie naukowym Instytutu Politologii Akademii Ignatianum w Krakowie.

Spadek traktatu lizbońskiego

Kiedy w styczniu 2003 roku, w toku pompatycznych obchodów  40-lecia traktatu elizejskiego w Wersalu  prezydent  Francji i kanclerz Niemiec ogłosili, że chcą  we dwójkę „dać  przywództwo europejskim partnerom” i skonstruować nowy ustrój Unii Europejskiej,  nie sposób było uniknąć narastającego z czasem wrażenia, że następuje jakiś brzemienny w skutki zwrot w tradycji niemieckiej polityki.  Jak mawiała wtedy nawet wpływowa niemiecka politolog Ulrike Guerot,  Niemcy wpadły we francuską pułapkę. Wprawdzie wkrótce potem – w Konwencie Europejskim – Francja po raz pierwszy rezygnowała z formalnie parytetowej wobec Niemiec pozycji w Unii, gwarantowanej do tamtej pory kompromisem nicejskim, ale w zamian za to Berlin de facto przyjmował  jako swój obcy mu dotąd polityczny kurs Paryża. Za tym poszło zaadaptowanie przez Niemcy najgorszych dla Europy schematów polityki francuskiej: ostrego konfliktu z Ameryką (Irak), sprzeciwu wobec jednolitego rynku (praca, usługi), deeuropeizacji polityki wschodniej (oś Putin – Schroeder – Chirac), łamania wspólnie ustalonych reguł unijnej gry (kryteria z Maastricht), w końcu nawet obcego niemieckiej ekonomii protekcjonizmu (wojna z Brukselą o Volkswagena). Ale prawdziwym cierpkim owocem tamtego wersalskiego przymierza stać się miał – po wielu perypetiach – traktat lizboński, czyli nowy europejski ład instytucjonalny, oddający Europę pod faktyczny zarząd kolegium premierów i prezydentów, zwanego  teraz Radą Europejską, oraz podległych im ministrów. Kluczowe reformy instytucji unijnych miały umocnić wewnętrzną przewagę owego gremium nad Komisją Europejską. I tak stały prezydent Rady  miał się odtąd zająć wypracowywaniem wspólnej linii politycznej przywódców europejskich mocarstw, usuwając w cień szefa Komisji i redukując także przy okazji znaczenie liderów krajów średnich i małych.  Przywódcom mocarstw miał zostać także  podporządkowany nowo tworzony aparat dyplomatyczny Unii wraz ze Wspólną Polityką Zagraniczną i Bezpieczeństwa, wspólną w istocie już tylko z nazwy, bo faktycznie oddzielaną właśnie chińskim murem od wpływu tak Parlamentu  Europejskiego, jak i Komisji. Również szczególne uprawnienie  do dokonywania zmian kształtu podstaw traktatowych Unii zostało zarezerwowane dla kolegium szefów państw i rządów[1]. Inne doniosłe reformy instytucjonalne traktatu lizbońskiego miały ukształtować stabilny porządek wpływów wewnątrz  Rady. Temu służyła marginalizacja wpływów rotacyjnej prezydencji, a przede wszystkim oparty o wskaźnik populacyjny system podejmowania decyzji tak zwaną podwójną większością, stosowany  teraz do 43 typów decyzji wymagających dotąd jednomyślności, w tym do najważniejszych nominacji personalnych:  prezydenta Rady, ministra spraw zagranicznych Unii oraz członków Komisji Europejskiej. Zgodnie z ukształtowaną przez lata francuską doktryną państwową, Unia miała odtąd być bardziej międzyrządowa niż wspólnotowa, a w ramach porządku międzyrządowego pierwsze skrzypce miały grać europejskie mocarstwa. A wszystko to z obawy przed konsekwencjami niedającej się już powstrzymać historycznej nieuchronności wpuszczenia do Unii barbarzyńskich hord z postsowieckiej Europy Środkowo-Wschodniej. Ów podwójny transfer władzy wewnątrz Unii to spadek pozostawiony Europie przez Chiraca i Schroedera.

http://www.flickr.com/photos/kamisilenceaction/7036922795/sizes/m/
by KamiSilenceAction

To był wyraźny i trwały zakręt dla integracji europejskiej: lekkie pogłębienie, przy istotnej zmianie dotychczasowego toru. Co ciekawe –  w atmosferze ówczesnych  emocjonalnych sporów  – zakręt mało przez kogo wtedy wyraźnie dostrzeżony. I zarazem mocno niekoherentny względem tradycyjnej profederalnej  niemieckiej strategii europejskiej, ukształtowanej  w czasach Helmuta Kohla. Wielki paradoks lat 2003-2007 polegał na tym, że niemal wszyscy zwolennicy  mocnej Europy uznali wówczas, że należy bić się o przyjęcie traktatu, skoro do walki z nim stanął szeroki front  lewicowych i antyglobalistycznych przeciwników jednolitego rynku i  liberalizacji gospodarki, prawicowych wrogów otwartych granic i imigracji, a także suwerennościowców, wystraszonych  obcięciem narodowego prawa weta, i konserwatystów, zaniepokojonych antyreligijnym wydźwiękiem dołączonej do traktatu karty praw. Z Lizboną nie walczyli bowiem głównie przeciwnicy treści zawartych w traktacie – gdyby tak było, krytyka rozlegałaby się przede wszystkim ze strony federalistów i „wspólnotowców” – ale na przykład przeciwnicy  przenoszenia  fabryk z Francji na Wschód bądź nadmiaru imigrantów w Holandii. Ani w jednej, ani w drugiej kwestii traktat nie stanowił niczego – bezpośrednio ani pośrednio – tym niemniej obie te kwestie okazały się mieć zasadnicze znaczenie dla wyniku referendów przeprowadzonych w tych  krajach. W zasadzie nie sposób było wówczas być krytykiem Lizbony z pozycji proeuropejskich albo federalistycznych. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie wzięła się polityczna słabość  strategii przyjętej w Polsce przez Platformę Obywatelską[2], która po roku 2005 pod zewnętrzną presją, a także nie potrafiąc wyłuszczyć swych racji własnym proeuropejskim wyborcom, dokonała ostrej zmiany kursu, udzielając Lizbonie zdecydowanego wsparcia.  Dopiero po jakimś czasie niektórzy spośród gorących  zwolenników  traktatu  poczęli dostrzegać symptomy  odradzającego  się „koncertu mocarstw”. Być może najzabawniejszy  okazał się przypadek Daniela Cohn Bendita, który najpierw jeździł na Hradczany obrażać Vaclava Klausa, zwlekającego z ratyfikacją, zaś po obsadzeniu przez nowe prawicowe rządy  świeżo stworzonych urzędów prezydenta Rady i  ministra spraw zagranicznych ogłosił, że Europa znalazła się pod władzą cynicznego niemiecko-francuskiego spisku. Także w Polsce  nie potrafiono  początkowo zrozumieć – co prawda dość zakamuflowanej w setkach zawiłych przepisów – politycznej mechaniki traktatu;  nawet poważni i krytyczni zazwyczaj analitycy potrafili serio twierdzić, że traktat mógłby posłużyć „ograniczeniu w Unii mechanizmów hierarchii” albo pozwolić „Komisji Europejskiej stać się faktycznie ośrodkiem władzy”[3].

Lizbońskie przesunięcie zwrotnicy integracji nie pozostało bez skutków dla codziennej praktyki europejskiej polityki. Przede wszystkim wyraźnie pogorszył się  klimat dla przedsięwzięć  o federalistycznym podłożu.  Trend ten mogą przykładowo obrazować losy  europejskich regulacji telekomunikacyjnych, uchwalanych  u końca 2009 roku, pod szwedzką prezydencją. Mimo nacisku Komisji i wbrew oczywistemu interesowi ogółu użytkowników Internetu i telefonów nie było możliwe   podjęcie decyzji, która miałaby charakter przełomu:  uwspólnotowienia całości reguł obowiązujących na rynku telekomunikacyjnym.  Uniemożliwił to sojusz europejskiej prawicy z  koncernami tel-kom, czującymi doskonale, że własne narodowe rządy będą znacznie łatwiejszymi obiektami lobbingu i szantażu  przeciw interesom klientów niźli  brukselska Komisja albo Parlament. Powołany został wprawdzie ogólnoeuropejski centralny regulator  rynku (BEREC), tyle że od początku skazano go na los biurokratycznej i dość bezsilnej instytucji, skoro  obroniony został anachroniczny  prymat narodowych regulacji telekomunikacyjnych. Przykład telekomunikacji  unaocznia jeden z politycznych mechanizmów blokady  powstawania nowych polityk europejskich. I to nawet wtedy, gdy rzecz dotyczyła  klasycznej i sprawdzonej funkcji Komisji jako federalnego regulatora europejskiego rynku, a nowa polityka – co ma przecież niebłahe znaczenie – nie wymagała istotnego powiększania unijnego budżetu. Tymczasem sedno realnego rozwoju europejskiego federalizmu tkwi właśnie w otwarciu perspektywy powoływania nowych polityk wspólnotowych, czego nie może zastąpić ani  nieustanne majstrowanie przy instytucjach unijnych, ani nawet nakładanie na kraje członkowskie kolejnych paneuropejskich rygorów i standardów.

Podobny kłopot dotknął pokrewną federalizmowi ideę  europejskiej solidarności. Charakterystyczne dotąd dla Brytyjczyków przekonanie o potrzebie zwijania europejskiego budżetu teraz jest podzielane przez Francuzów, Niemców, Skandynawów. We wrześniu 2011 roku osiem rządów publicznie i oficjalnie wystąpiło przeciw projektowi budżetowemu Komisji na następne siedmiolecie, żądając, aby „całkowite wydatki były znacznie niższe”. I od tamtego czasu aż do dziś szanse na utrzymanie się owego projektu nieustannie maleją. W ostatnich miesiącach swojej prezydentury Nicolas Sarkozy odważył się w tej sprawie posunąć nawet tak daleko, aby zażądać rewizji uchwalonego i wykonywanego właśnie budżetu polityki spójności na lata 2007-2013, tak aby niezakontraktowane w nim dotąd fundusze przeznaczyć na wsparcie krajów południa Europy. Wniosek Francji – wymierzony w pierwszym rzędzie przeciwko Polsce – nie został jednak przyjęty przez Radę Europejską. Powszechnie akceptowanym teraz argumentem okazuje się kryzysowa presja na przywracanie  równowagi budżetom narodowym. Warto zwrócić uwagę na nieoczywistość  tej argumentacji.  Owszem, odrzucana dziś idea wzrastających unijnych danin niesie z sobą konsekwencję pogorszenia bilansu budżetów krajowych, ale tylko wtedy, kiedy zwiększonym wpłatom nie towarzyszy transfer zadań wykonywanych dotąd na  narodowym poziomie. Gdyby Europa miała rzeczywiście plan uwspólnotowienia odpowiedzialności za kluczową infrastrukturę drogową czy energetyczną, za ochronę swoich granic zewnętrznych albo przynajmniej za zalążek  prawdziwej własnej armii – przesuwanie  w ślad za tymi zadaniami i tak ponoszonych  wydatków przez państwa nie stwarzałoby  kłopotu dla ich równowagi fiskalnej. Tymczasem logika obniżania wydatków federalnych skutkuje nieuchronnością zwijania co najmniej jednej z dwóch najbardziej kosztownych polityk wspólnotowych: rolnej lub spójności. Pryncypialność Paryża w sprawie interesów francuskich rolników sprawia, że znacząco łatwiejszym celem redukcji staje się polityka spójności. Francuzi zwykli tu przywoływać argumenty o jej niskiej efektywności (biedni, którym się pomaga, dalej są przecież biedni) i zmniejszających się na skutek kryzysu możliwościach współfinansowania przez beneficjentów. Z kolei Komisja Europejska, próbując przeciwdziałać erozji polityki spójności,  podejmuje „nieskoordynowane działania generujące nowe koszty i obniżające jej wewnętrzną logikę”: absurdalnie usztywnia i uszczegóławia cele poszczególnych funduszów, komplikuje ich wewnętrzną strukturę, szuka sposobów na wtórny transfer części funduszów  do krajów najbogatszych, tak aby chociaż zmiękczyć ich narastającą niechęć. Krótko mówiąc, psuje się politykę spójności po to, by móc ją obronić – taka diagnoza  wynika z przenikliwego raportu krakowskiej fundacji GAP[4]. W końcu więdnięcie solidarności przyniosło zwłaszcza  w początkowej fazie kryzysu falę maskowanego protekcjonizmu, choć – co prawda – otwarcie sprzecznej z acquis communautaire polityki ochrony własnego rynku przed zewnętrzną konkurencją  próbowała w zasadzie bronić tylko Francja. Szczególnie zasłynął w tej mierze Henry Guaino, jeden z głównych doradców prezydenta Sarkozy’ego, wzywając Unię  do wprowadzania „rozsądnych form  państwowych protekcjonizmów, w odróżnieniu od form  nierozsądnych i ksenofobicznych”, co „The Economist”  złośliwie nazwał metodą francuskiej homeopatii:  dla osiągnięcia dobrego skutku należy użyć złych idei, byle w niezbyt dużych dawkach[5].  Ale skrycie protekcjonistyczny charakter miała w istocie cała potężna fala rządowych bailoutów  dla krajowych banków i  firm, jaka przetoczyła się przez państwa „Starej Unii” – na wzór Ameryki – na przełomie lat 2008/2009. Jej wtórnym skutkiem stało się sztuczne pogorszenie konkurencyjności  gospodarek krajów biedniejszych, niestosujących bailoutów, a zwłaszcza relatywne osłabienie potencjału  środkowoeuropejskich filii i spółek-córek wielkich europejskich banków. Nawiasem mówiąc – ten fakt wzbudził w Polsce interesującą debatę na temat sensu i możliwości „udomowienia” sprzedanych wcześniej zagranicę polskich banków[6]. Spór o protekcjonizm – niezależnie od swego ekonomicznego znaczenia – jest zawsze w Europie jednocześnie czysto politycznym sporem o władzę i dominację.  Skrywa on bowiem  – po pierwsze – pytanie o wartość tradycyjnych  francuskich recept dla Unii, a tym samym o polityczne znaczenie Paryża w Europie,  a po drugie – pytanie o realny wpływ Komisji Europejskiej, dla której  budowa jednolitego europejskiego  rynku jest od dawna nie tylko kwestią zasad i poglądów, ale także stanowi najskuteczniejsze  do tej pory  narzędzie  powiększania  własnego imperium. Z niewielkim tylko uproszczeniem można  powiedzieć, że im silniejszy  bywał dotąd suwerenny wpływ tradycyjnej polityki francuskiej na Europę, tym bardziej słabła  federalna władza   Komisji Europejskiej i możliwości podległej jej wielonarodowej technokracji.

Sojusz rynków, socjalistów i bankrutów

Kwestia solidarności nabrała  zupełnie nowego wymiaru wraz z początkiem greckiego kryzysu zadłużeniowego. Na przełomie 2009 i 2010 roku okazało się, że  grecki deficyt budżetowy będzie niemal czterokrotnie wyższy niż oficjalnie planowano, a także że międzynarodowe banki inwestycyjne od dłuższego czasu  czynnie pomagają Atenom w fałszowaniu oficjalnych bilansów, między innymi przez ukrywanie długów armii oraz służby zdrowia. Świat finansów  zwątpił w odpowiedzialność i wypłacalność państwa greckiego.  Ale Grecja w dalszym ciągu sprzedawała swoje coraz wyżej oprocentowane papiery dłużne i obsługiwała bieżące zobowiązania tylko dlatego, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie (EBC) – wbrew wszelkim zasadom – nadal akceptował greckie obligacje jako zabezpieczenie pożyczek udzielanych bankom. Gdyby przestał,  z dnia na dzień nikt by więcej nie kredytował rządu w Atenach. Jeszcze w lutym kanclerz Merkel  zarzekała się, że „bailout dla Grecji w ogóle nie wchodzi w grę, bo mamy traktat, który to wyklucza”[7]. Ale już 25 marca szef  EBC Francuz Trichet ogłaszał, że będzie przyjmował greckie papiery jako dobre zabezpieczenie kredytów, niezależnie od ich wartości. 11 kwietnia rząd Niemiec, a za jego namową także  Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW)  zaakceptowały przyznanie  Grecji 45 mld euro pomocy, zaś 2 maja pomoc została podniesiona do kwoty 110 mld euro. Jeszcze 6 maja Trichet kategorycznie odrzucał ideę  skupowania greckich papierów przez EBC. Ale w ciągu weekendu 7-9 maja kryzys euro osiągnął apogeum: rynki zamarły, wskaźniki giełdowe się załamały, dwa wielkie banki europejskie stanęły w obliczu groźby bankructwa, w Berlinie interweniował Obama, a bankierzy popadli w stan histerii. W poniedziałek, po upływie histerycznego weekendu, nastąpił pamiętny przełom: Trichet postanowił, że EBC  wydrukuje dodatkowe euro i rozpocznie skup lichych  greckich papierów, zaś  Merkel zaakceptowała konstrukcję tak zwanego „spadochronu”, czyli Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, który z zagwarantowanej mu przez rządy kwoty 440 mld euro miał odtąd udzielać pomocy stojącym w obliczu bankructwa członkom strefy euro. Bank złamał swoje zasady, misję i statut, nakazujące mu bronić wartości euro. Niemcy zgodziły się, aby Unia, łamiąc traktaty, subsydiowała bankruta pieniędzmi niemieckiego podatnika. Konserwatywny ekonomista Philipp Bagus napisał:

W rezultacie skoordynowanego działania  zarządu strefy euro oraz EBC doszło de facto do zamachu stanu… Unię opartą na stabilności euro, do czego dążyły kraje Europy Północnej, przekształcono w otwartą unię transferową.

Po powrocie do domu pani kanclerz  mogła przeczytać  wielki nagłówek w „Bild Zeitung”, dobrze oddający – co pokazały późniejsze badania opinii publicznej – pogląd większości Niemców: „Znowu jesteśmy durniami Europy”[8].

Dziś wiemy, że w ciągu dwóch lat po owym „zamachu stanu” sprawy miały się posunąć znacznie dalej. Ciągle niedostateczne transze  wsparcia finansowego dla Grecji przez kraje strefy euro będą rosnąć, by w 2012 osiągnąć kwotę 1/4 biliona euro. Tymczasowy „spadochron” , po długich oporach Berlina i zmianie traktatu lizbońskiego, zostanie w końcu przekształcony w nową i stałą instytucję Unii Europejskiej o nazwie Europejski Mechanizm Stabilności z siedzibą w Luksemburgu, a jego fundusze pochodzące ze zbiorki w strefie euro będą  rosnąć, mimo oporu Niemiec. Po precedensie z majowego weekendu Jean-Claude Trichet będzie jeszcze skupował w sierpniu 2011 chwiejące się rządowe papiery włoskie i hiszpańskie, czym wywoła jawny konflikt z niemieckim Bundesbankiem i dymisję głównego ekonomisty EBC Niemca Juergena Starka. W proteście przeciw nowej linii EBC poda się do dymisji szef  Bundesbanku, słynny Axel Weber, zaś berliński profesor Joerg Rocholl powie, że Niemcy mają  „poczucie zdrady”, jakiej dopuścił się frankfurcki bank[9].  Następca Tricheta Włoch Mario Draghi pożyczy na 1% europejskim bankom grubo ponad bilion euro, po to, by miały one jeszcze ochotę robić łatwy, ba… lichwiarski interes na kupowaniu lepiej oprocentowanych papierów włoskich czy hiszpańskich. W końcu  w roku 2012 nowa szefowa MFW Francuzka Lagarde postanowi zgromadzić od wielu państw astronomiczny fundusz pomocowy „przekraczający kwotę 400 mld dolarów”, w którym – przy licznych kontrowersjach wewnętrznych – partycypować będzie także Polska.  Decyzja premiera Camerona o  uczestnictwie  w tym przedsięwzięciu wywoła niemal  kryzys polityczny na Wyspach w kwietniu 2012. W tych wszystkich przedsięwzięciach rola Niemiec będzie bardzo charakterystyczna.  Berlin nie zablokuje pomocy, ale będzie na nią publicznie ciągle zrzędził i opóźniał, a także starał się obciążyć nią również innych uczestników niż niemiecki podatnik: MFW oraz prywatnych wierzycieli. Ale co najważniejsze – w końcu postawi warunki i wyznaczy  nieprzekraczalne granice pomocy.

Cały ten proces najczęściej i najłatwiej opisywano za pomocą dialektyki utracjusza i skąpca. Do większości bezrozumnie zadłużonych państw grupy – ironicznie zwanej PIIGS, z Grecją na czele – taki opis dobrze pasował. Trochę gorzej – do sytuacji Hiszpanii i Irlandii, które wpadły w spiralę kryzysu nie tyle z  racji trzymanego w ryzach  długu publicznego, co raczej  niekontrolowanej skłonności obywateli do zadłużania się, napędzającej w efekcie wzrost płac. Berlin w tej logice pełnił rolę skąpca, zasklepionego na swoich kupieckich interesach, obojętnego na przyszłość sąsiadów i dla własnego wyniku bilansowego gotowego wysysać z nich ostatnie soki. Do walki z kupiecką mentalnością rządu niemieckiego stanął   szeroki, acz wyjątkowo egzotyczny front, zbudowany ponad klasycznymi podziałami ideologicznymi. Pierwszymi i naturalnymi krytykami Berlina stały się kraje PIIGS, za wyjątkiem Irlandii, na której – co ciekawe –  Trichet  politycznym szantażem wymusił w 2010 roku przyjęcie niechcianego pakietu pomocowego Unii i MFW.  Szczególnie w Grecji cała tamtejsza klasa polityczna (i chyba także większość mieszkańców)  uznała ociąganie się Berlina z pieniędzmi dla ich kraju za rzecz moralnie naganną i historycznie nieusprawiedliwioną; odwoływano się przy tym do nienaprawionych szkód wyrządzonych Grecji przez okupację hitlerowską, zwłaszcza zaś do sprawy przejęcia przez  III Rzeszę greckich państwowych zasobów złota. Sojusznikiem i kibicem grupy PIIGS stała się europejska lewica, z  jednej strony tradycyjnie po keynesowsku wierząca, że niemieckie (głównie, choć nie tylko)  pieniądze są jedynym panaceum na realne niebezpieczeństwo recesji, z drugiej –  prawdziwie  przerażona rysującą się  coraz bardziej nieuchronnie skalą  cięć programów socjalnych wzdłuż i w poprzek Europy. Nic dziwnego, że  kwestia ta stanie się jednym z głównych narzędzi zwycięskiej walki wyborczej socjalisty  Francois Hollande’a z Nicolasem Sarkozym. Ale co najciekawsze,  najsilniejszym i najaktywniejszym uczestnikiem  antyniemieckiego frontu stały się tak zwane „rynki” – czyli światowa finansjera –  oraz międzynarodowe instytucje i wielkie media występujące de facto w roli  jej rzeczników. W ciągu 2011 roku twardo dotąd monetarystyczny  i związany z londyńskim City „The Economist” niemal w każdym numerze domaga się, aby zamiast zajmować się  dyscyplinowaniem  finansów, przywódcy bogatej unijnej Północy zapłacili za długi Południa i w ten sposób zakończyli kryzys.

Dzisiaj istotą kryzysu nie jest marnotrawstwo, ale strach inwestorów przed niestabilnym euro. Obsesja cięć tylko pogarsza sytuację. Inwestorzy nie odzyskają zaufania bez ustalenia jakichś ram dla wspólnych finansów. Tymczasem ciągle brak koncepcji na to, w jaki sposób i w jakim zakresie kraje strefy euro przejmą wspólną odpowiedzialność za istniejące długi. A tutaj leży sedno sprawy[10].

Że to niemal nie do uwierzenia, jeśli zna się ideowy background i poglądy tego – świetnego skądinąd – tygodnika? I kompletnie na przekór rozsądnym zasadom rynkowego kapitalizmu?  Nic nie szkodzi. Problemem  wielkiej finansjery  stało się bowiem to, jak wymusić wpompowanie  kolejnych bilionów euro w zadłużone kraje Południa, tak aby „rynki odzyskały spokój i zaufanie”. Tłumacząc ten zewsząd słyszany slogan na ludzki język –  rzecz w tym, aby   ciężar ryzyka  strat na papierach dłużnych krajów pogrążonych w kryzysie został zdjęty z owych „rynków” i przejęty przez polityków. A ściślej rzecz ujmując – przez obywateli   Europy, których politycy owi mieliby w takiej transakcji reprezentować. 

W ciągu 2011 roku flaga europejskiej solidarności znalazła nowych i – po części przynajmniej – niespodziewanych chorążych. Dzierży go teraz  finansjera wespół z lewicą i bankrutami z Południa. Tradycyjna kwestia spójności i – jak się zwykło pisać w unijnym żargonie –  „celu konwergencji” wobec słabiej rozwiniętej „Nowej Europy” w dwojakim sensie zeszła na drugi plan: kwoty przeznaczane  tradycyjnie na ten cel w budżecie Unii stały się  aż do śmieszności dysproporcjonalne wobec kolejnych, rosnących transz  zasiłków ratunkowych dla euro, a priorytet tych ostatnich został uznany za kluczowy argument  na rzecz  zmniejszania budżetu Unii i zwijania  polityki spójności. Ów front nowej solidarności powstał w istocie po to, aby doprowadzić do takiego przeobrażenia ustroju Unii Europejskiej, iżby wpisana weń została de facto trwała gwarancja  bezpieczeństwa sektora finansowego, niezależna od aktualnych koniunktur rynkowych i odpowiedzialności fiskalnej polityki prowadzonej przez poszczególne rządy. Potężnym – jak się miało okazać – narzędziem presji  na rzecz takiego modelu stała się groźba „braku zaufania rynków”,  wywołująca spustoszenia na giełdach, spadki kursów walut, obniżki  ratingów państw, fale spekulacji ich długami (tzw. „nagie CDS-y”), i w efekcie siejąca  grozę w gabinetach rządowych. Zaś groza rodzi uległość. Mało kto zatem  ważył się przeciwstawić fali, która wobec tego wytworzyła coś na kształt obowiązującej europejskiej doktryny. Reklamowały ją pospołu rządy, bankierzy i finansiści, „oburzeni” demonstranci, gazety prawicowe i lewicowe, telewizje, uniwersytety, ekonomiczne think-tanki, laureaci Nagród Nobla i związki zawodowe. Także rząd polski, mający wyraźny interes w ochronie wartości złotówki, nie tyle ze względu na polską gospodarkę, której lekkie spadki waluty nieźle jak dotąd służą, lecz  raczej przerażony wizją   niekontrolowanego przebicia konstytucyjnego limitu długu publicznego i politycznych konsekwencji takiego rozwoju zdarzeń. Taka właśnie była geneza głośnej i błędnie  w Polsce zinterpretowanej berlińskiej mowy Radosława Sikorskiego, który w grudniu 2011 żarliwie apelował do niemieckiego rządu, aby wzorem bogatej Wirginii z czasów amerykańskiej rewolucji przejął długi innych europejskich „stanów” i  w ten sposób wziął przywództwo w budowie europejskich stanów (lepiej chyba powiedzieć w tym przypadku – landów) zjednoczonych. Jak również kuriozalnego w swej wymowie wywiadu  Jacka Rostowskiego, otwarcie wzywającego  na łamach „Financial Times’a” do ogłoszenia  przez EBC nieograniczonego (sic!) skupu papierów dłużnych bankrutujących państw na wypadek wyjścia Grecji z unii walutowej,  nawet – jak dodawał polski minister finansów – „gdyby ktoś był przekonany, że takie działanie jest sprzeczne z unijnymi traktatami”[11]. Sztandarowym projektem  stały się tak zwane euroobligacje, traktowane z jednej strony jako panaceum na kryzys fiskalny (sławetne „przywrócenie zaufania rynków”), z drugiej – jako próba wyprowadzenia z kryzysu nowego impulsu dla europejskiej integracji. W tym właśnie kontekście przywoływana bywała często maksyma Moneta, powiadająca, iż Unia rozwija się tylko dzięki kryzysom. Nie bez racji. Skoro bowiem – niezależnie od rozbieżnych szczegółowych modeli takiego rozwiązania – istotą euroobligacji miałoby być udzielenie z góry gwarancji finansowych bankrutującemu Południu przez prosperującą Północ i to w sposób uniemożliwiający ich późniejsze cofnięcie – to istotnie dalszy „niepokój rynków” wokół Grecji, Włoch czy Hiszpanii nie miałby już żadnego uzasadnienia, zaś rozległy system współodpowiedzialności i transferów wewnątrz strefy euro przekształcałby nieuchronnie unię monetarną z Maastricht w nową unię budżetowo-fiskalną.  Jeśli przyjąć, że  kapitalizm nieuchronnie zakłada pewną równowagę napięcia  i współzależności między rządami i „rynkami”, a globalizacja  oczywiście przesunęła jej punkt archimedesowy na korzyść  „rynków”, to nowy model Unii musiałby załamać resztki tej równowagi i  prowadzić do rezygnacji przez rządy z resztek suwerenności na rzecz uległości wobec międzynarodowej finansjery. Lecz zarazem – jego skutkiem musiałby być nowy system europejskiej redystrybucji, na nieznaną do tej pory skalę. Z tego pierwszego powodu ów plan integracji napotkał  na  sprzeciw radykalnych zwolenników suwerenności, którzy uznali go za  świadectwo „europejskiego centralizmu”. Z kolei nieliczni, najbardziej myślowo pryncypialni i niepodatni na presję ekonomiści ze szkoły monetarystycznej potraktowali go z obrzydzeniem  jako „unię transferów”.

Na bezprecedensową skalę tworzymy pokusę nadużycia, pokazując bankierom, że mogą łatwo zaszantażować polityków i opinię publiczną: jak nam nie oddacie pieniędzy – to będzie straszny
kryzys –

pisał były wiceszef polskiego banku centralnego[12]. Wszystko to jednak nie byłyby  sprzeciwem politycznie doniosłym, gdyby nie fakt, że ów plan – jednoosobowo i z dużą odwagą –  zablokowała kanclerz Angela Merkel.

Merkel contra świat

Kanclerz Niemiec wyznaczyła granice pomocy i postawiła jej warunki. Stanęła więc na drodze  jednocześnie – to dalszy ciąg paradoksów kryzysu euro – socjalistom i bankierom. W jakimś więc sensie istotnie  „wzięła przywództwo”, ale całkiem inaczej niż postulował to Radek Sikorski. Bankierzy zostali zmuszeni do istotnej partycypacji w ponoszeniu kosztów greckiego bankructwa; w marcu 2012 musieli  umorzyć połowę swoich wierzytelności, pod niedwuznaczną groźbą z Berlina, że w przeciwnym razie mogą stracić znacznie więcej i to nie tylko w Grecji. Bankowi frankfurckiemu nie pozwolono na otwarcie i zakazano wprost nabywać papiery dłużnych bankrutów na rynkach pierwotnych. Zaś zamiast wymarzonych euroobligacji  Unia otrzymała najpierw tak zwany Sześciopak, a potem Pakt Fiskalny, czyli solidną porcję gwarantowanych prawnie restrykcji, obostrzeń i procedur karnych. To właśnie te nowe prawa, traktowane przez socjalistów francuskich jako „filary bismarckowskiej polityki Madame Merkel”[13], staną się symbolami coraz mocniej kontestowanego w Europie Deutsche Ordnung. Uchwalony w końcu września 2011 przez Parlament Europejski pakiet sześciu  aktów prawnych istotnie rozszerzył domenę  międzynarodowego nadzoru nad politykami gospodarczymi krajów Unii. Dotąd ów nadzór był sprawowany w zasadzie tylko w odniesieniu do rocznych narodowych deficytów budżetowych (tzw. procedura nadmiernego deficytu wszczynana przez Komisję Europejską). Nowe prawa  nakazują nadzorowanie stanu długu publicznego, a także innych ważnych wskaźników równowagi makroekonomicznej, na przykład stanu rachunku obrotów bieżących kraju, który – między innymi w przypadku Hiszpanii – okazał się pierwszym tak wyraźnym przejawem  niekonkurencyjności tego kraju i zapowiedzią jego dalszych kłopotów. Co więcej – dotąd nadzór nie był związany z realną groźbą sankcji. Nowe prawa stwarzają natomiast system kar finansowych oraz ich efektywnej egzekucji poprzez przepadek składanych przez państwa depozytów albo blokadę wypłat europejskich funduszów spójnościowych. Nawiasem mówiąc, pierwszym krajem ukaranym w tym  trybie przez Komisję Europejską stały się Węgry, a okoliczności politycznego konfliktu Komisji z rządem węgierskim – bardziej ideologicznej i politycznej, niźli finansowej natury – nakazują z pewną rezerwą podchodzić do bezstronności formalnie czysto ekonomicznych decyzji. Głośny krytyk Sześciopaku Juergen Habermas  uznał za „anomalię” sytuację, w której to nie instytucje wspólnotowe, ale

szefowie rządów postanowili co roku zaglądać sobie wzajemnie przez ramię, żeby stwierdzić, czy koledzy dostosowali się do wytycznych Rady Europejskiej w kwestii stanu zadłużenia, wieku emerytalnego, deregulacji rynku pracy, systemu świadczeń społecznych i opieki zdrowotnej, płac w sektorze publicznym, udziału płac w PKB, podatków od przedsiębiorstw i wielu innych sprawach[14].

Nie do końca miał rację.  Cały skomplikowany i trudny do kontroli przez polityków system „scoreboardingu”, czyli tworzenia, kontrolowania i egzekwowania wskaźników poprawności polityki gospodarczej poszczególnych rządów znalazł się teraz w gestii Komisji Europejskiej. Już dawno żadne europejskie ustawy  w tak istotny sposób  nie wzmocniły uprawnień tego federalnego organu nie tylko względem państw członkowskich, ale pośrednio także względem europejskiego kolegium szefów państw i rządów. Co prawda jednak i tym razem nie obyło się bez wewnątrzunijnej rozgrywki o kształt równowagi pomiędzy rządami państw i federacją. Parlament Europejski chciał bowiem pozbawić  Radę prawa do ostatecznego decydowania o przyszłych karach za naruszenie reguł ostrożności fiskalnej. Kompromis wypracowany przez polską prezydencję pozwolił  w końcu zachować kontrolę szefów rządów nad procedurami karnymi, utrudniając im zarazem możliwość utrącenia sankcji w Radzie ze względu na siłę głosów i polityczne wpływy hipotetycznego kraju oskarżonego (tzw. głosowanie odwróconą większością). Ten konflikt między  eurodeputowanymi i unijnymi rządami dobrze unaocznia poważną różnicę podejścia do idei federalistycznej. O ile Parlament chętnie przenosiłby władcze uprawnienia na poziom wspólnoty i tworzył automatyczne i powszechnie obowiązujące w Unii procedury, o tyle Rada Europejska – nawet wtedy, gdy decyduje się narzucić wspólne standardy i rygory państwom członkowskim – zwykła nader ostrożnie wyposażać instytucje wspólnotowe w nowe kompetencje, a przede wszystkim zawsze gwarantować samej sobie klauzulę swobodnego ich nierespektowania w razie potrzeby. Od dawien dawna rządy obawiają się  powszechnie obowiązujących reguł, także jeśli same je ustanawiają. Ale tym samym wpychają Unię w narastający paradoks ustrojowy: stanowione w coraz większej ilości wspólne normy, reguły, a nawet instytucje nie budują bynajmniej silniejszej politycznej wspólnoty, albowiem nazbyt często pozostawiają furtki pozwalające wymknąć się najsilniejszym spod ich mocy obowiązującej. Dość przypomnieć znaną dezynwolturę, z jaką  rządy Francji i Niemiec lekceważyły tak zwane kryteria z Maastricht, przez te rządy przecież  wcześniej ustanowione.

Pomimo zatwierdzenia Sześciopaku przez Parlament Europejski w końcu września 2011 kanclerz Niemiec nadal nie ustawała w wysiłkach doprowadzenia do zmian w traktatach europejskich. Efektem tego parcia stał się widowiskowy i konfliktowy  grudniowy szczyt Unii, w trakcie którego sprzeciw Anglików uniemożliwił nowelizację starych dużych  traktatów, w związku z czym na żądanie Niemiec uzgodniono treść nowego, małego, nazwanego wkrótce Paktem Fiskalnym. Zebraniu  temu towarzyszyły  na pierwszy rzut oka nie do końca racjonalne okoliczności. Stanowczy sprzeciw brytyjskiego premiera spowodowany został odrzuceniem jego żądania, aby Unia na przyszłość zagwarantowała Wielkiej  Brytanii prawo weta wobec wszelkich regulacji dotyczących rynków finansowych. Tyle tylko, że po pierwsze – ani zainspirowany przez Berlin projekt noweli, ani później przyjęty tekst Paktu w ogóle tej sprawy nie dotyczyły. David Cameron, podążając więc za niegdysiejszymi wzorami lady Thatcher, zażądał zwyczajnie za podpis Londynu zapłaty w całkiem innej dziedzinie. Ale po drugie – zrobił to w ostatniej chwili, w sposób jawnie sugerujący, że nie zakłada realnych pertraktacji, a potrzebuje raczej jakiegoś dobrze widzianego przez angielskich torysów alibi dla zgłaszanego weta. Faktem jest, że obietnicę wykorzystania najbliższej zmiany traktatów dla kupienia nowych  przywilejów dla Brytanii premier  zgłosił był znacznie wcześniej w partii torysów, kiedy tłumił  rewoltę  posłów, domagających się referendum w sprawie dalszego członkostwa  kraju w Unii. Krótko mówiąc – weto brytyjskie  nie miało  związku z treścią Paktu. Ale równie dziwna może się wydawać na pierwszy rzut oka sama owa treść[15]. Tekst Paktu bowiem rozwlekle opowiada o „wzmocnieniu koordynacji polityk gospodarczych”, ale poza długą listą frazesów nie  nakłada tu realnych zobowiązań. Snuje dywagacje na temat sławetnego francuskiego postulatu „silniejszego zarządzania strefą euro”, po to jednak, by uznać za milowy krok w tej dziedzinie zamiar cyklicznych – i tak odbywających się już – spotkań przywódców państw unii walutowej. I wreszcie  stanowi nową unię fiskalną, powtarzając  w większości obowiązujące już normy Sześciopaku. Ta dziwna na pozór sytuacja stworzyła pole dla niezliczonych  rozważań na temat tego, dlaczego kanclerz Merkel zdecydowała się wywołać gigantyczną i teatralną awanturę, aby uzyskać coś, co w zasadzie już i tak miała. Najczęściej formułowana odpowiedź brzmiała: bo lud niemiecki buntuje się nie tylko przeciw zwiększaniu pomocy dla Grecji, ale i przeciw samej Europie. Merkel zatem – dokładnie tak samo jak Cameron – potrzebuje wielkiego widowiska politycznego, które Anglikowi ma przydać w ojczyźnie  wizerunek bohatera walczącego z euro, Niemce zaś – reputację złego i egoistycznego ekonoma, zmuszającego do roboty i oszczędności rozleniwioną Europę. Taką ocenę w ostrych słowach formułował na przykład  fiński socjalistyczny minister spraw zagranicznych Erkki Tuomioja: Pakt jest „w najlepszym razie niepotrzebny, a w najgorszym szkodliwy” – pisał na blogu – i stanowi koncesję wobec Niemiec, „których rozkazów nie powinniśmy przyjmować”. Tuomioja  niekonsekwentnie dodawał jednak, że „postanowienia paktu na temat strukturalnego deficytu – to kompletnie nonsensowny kaftan bezpieczeństwa”[16]. O jakie zatem postanowienia chodziło fińskiemu socjaliście? O te zawarte w artykule trzecim Paktu, które wprowadzają  rewolucyjną  tak zwaną złotą zasadę równowagi budżetowej, definiując ją jako  obowiązek nieprzekraczania  granicy 0,5%  deficytu strukturalnego w stosunku do PKB. Czyli de facto wymagające na przyszłość od Europy (za wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych, stąd mowa o „deficycie strukturalnym”) rezygnacji z długu publicznego jako sposobu rozwiązywania problemów społecznych i politycznych. I na dodatek – wprowadzenia takiej reguły do wewnętrznego porządku konstytucyjnego przez wszystkich sygnatariuszy. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że jest to żądanie cofnięcia europejskiego fiskusa do reguł obowiązujących dawno temu, w czasach parytetu złota i nieznanej jeszcze idei pieniądza fiducjarnego. Owszem, walcząc o  zmiany w traktacie, kanclerz Niemiec miała zapewne na oku emocjonalny komfort niemieckiego wyborcy, od którego w końcu zależy jej władza i polityczny los. Ale doprawdy trudno nie zauważyć, jak bardzo rozminęły się z realiami  niezliczone  wówczas głosy redukujące kwestię do tego jedynie, propagandowego wymiaru. Pakt stał się czymś na kształt zwieńczenia  wcześniejszych, wymuszonych przez niemiecką kanclerz programów deflacyjnych narzucanych poszczególnym krajom oraz  nowych europejskich  praw, mających służyć  temu samemu celowi. Nie trzeba dodawać, że przyjęty w końcu przez Radę Europejską w marcu 2012, od pierwszego dnia miał w Europie (a i w Ameryce) niemal samych wrogów.  Francois Hollande uczynił z hasła jego zmiany sztandar swojej zwycięskiej kampanii. A na drugim ideowym biegunie  broniący „rynków” „The Economist” określał go krótko mianem  „komedii euro”. W obliczu Paktu Fiskalnego egzotyczny sojusz  finansjery z socjalizmem osiągał apogeum.

Z perspektywy połowy 2012 roku nie jest jeszcze jasne, czy ostatecznie Pakt odegra  trwałą rolę w europejskiej polityce. Jeśli  wszakże poczynić cztery założenia:  że  – mimo żądań  prezydenta Hollande’a – Pakt nie będzie renegocjowany, że ratyfikuje go co najmniej 12 krajów,  że  Komisja Europejska poczuje się na tyle silna, by w ciągu następnych lat egzekwować go z użyciem już wcześniej otrzymanych instrumentów, a przywództwo Niemiec będzie  nadawać polityczną moc zasadom  zapisanym w Pakcie także w przyszłości – wpłynie on istotnie na polityczny i społeczny kształt Europy. Ciągła kontrola i nieustanne redukowanie zadłużenia w celu osiągnięcia ideału równowagi finansowej – to po raz pierwszy formalne, prawno-traktatowe wyzwanie dla europejskiego państwa socjalnego. W jawnej już dzisiaj  i dość brutalnej formie dotyczy ono  krajów Południa, których gospodarki stały się niekonkurencyjne, a nie mogąc przełamać tego stanu odwiecznym sposobem dewaluacji własnej waluty (bo jej nie mają),  skazane są  na cięcie wydatków i podnoszenie podatków na tak wielką skalę, aby przez wieloletni spadek produkcji, recesję i olbrzymie bezrobocie zyskać w przyszłości nadzieję na  spadek cen i płac o około 20-30%. Ekonomiści zwykli określać tę karkołomną terapię, w której  warunkiem odzyskania zdrowia jest osiągnięcie stanu bliskiego śmierci – „wewnętrzną dewaluacją” (uciekając przed tradycyjnym i budzącym grozę terminem: deflacja), zastrzegając, że  trzeba ją kontynuować przez wiele lat i nijak nie można jej złagodzić bez rezygnacji z perspektywy odzyskania zdrowia. Coraz liczniejsze deklaracje polityków – zwłaszcza nowego prezydenta Francji – o konieczności równoczesnego podjęcia tak zwanej „agendy prowzrostowej” muszą wobec tego być traktowane bardziej jako symboliczne odcinanie się od  Niemiec i próby zrzucenia na Berlin pełnej odpowiedzialności za możliwe złe polityczne skutki restrykcji fiskalnych, niźli jakiś realnie istniejący alternatywny  plan. Zostawiając na boku  względy propagandy oraz niebłahą dla polityków kwestię słupków popularności, deklaracje te rodzą  także zwyczajny strach, że  przyjęcie przez Europę  fiskalnego Deutsche Ordnung wcześniej czy później zakończy się jednak porażką i nieuchronnym rozmontowaniem unii walutowej, po to, by niektórym przynajmniej członkom grupy PIIGS dać szansę na jakiś oddech. Ciekawe, że to w Polsce właśnie powstał bodaj jedyny znany dotąd publicznie, do bólu precyzyjny raport, postulujący  wyprzedzające i kontrolowane rozwiązanie unii walutowej przez polityków, nim nastąpi  prawdopodobny ciąg zdarzeń niekontrolowanych[17]. Zapewne podobne analizy, opatrzone klauzulami najwyższej tajności, leżą dzisiaj na biurku niejednego europejskiego przywódcy.

Niezależnie od niemożliwych jeszcze do przewidzenia efektów polityki „dewaluacji wewnętrznej” na Południu i tempa, w jakim  za wielką społeczną cenę powracać będzie tam utracona konkurencyjność, byłoby iluzją sądzić, że złota reguła równowagi budżetowej – jeśli traktować ją serio – pozostanie neutralna wobec polityki tych krajów Unii, którym  dotąd udało się obronić przed kryzysem fiskalnym.  Nie tylko dlatego, że – jak przewidują ekonomiści –

najprawdopodobniej utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu  i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej[18],

czyli prosto mówiąc – dokuczliwości społeczne Paktu dotkną wcześniej czy później także najbogatszych członków Unii. Albowiem złota reguła  uderza   generalnie w taki model demokracji, który wymusza na politykach ciągłe kupowanie wyborców przy pomocy publicznych pieniędzy. Byłoby zapewne sporym uproszczeniem powiedzieć, że możliwość nieograniczonego – jak się do niedawna mogło wydawać – zadłużania się państw jest jedynym źródłem  dramatycznego spadku jakości, bezideowości i antyreformatorskiej inercji, w jakich pogrążyła się  europejska – także polska – polityka. Jeśli jednak na przyszłość sztywność reguł unijnych rzeczywiście  utrudniłaby przynajmniej powszechny mechanizm kupowania wyborców, miałoby to i tak iście dobroczynny wpływ na  jakość europejskiej polityki. Aspirujący do władzy politycy musieliby z jednej strony zacząć myśleć o bardziej wyrafinowanych, twórczych i reformatorskich sposobach odpowiadania na oczekiwania swoich wyborców. Z drugiej – w taki bądź inny sposób otwarcie przyznać, że nieustanne bogacenie się z pokolenia na pokolenie i coraz wygodniejsze życie  Europejczyków ani nie jest jakąś daną raz na zawsze historyczną nieuchronnością, ani nie może już postępować w dotychczasowym tempie. Z natury rzeczy – do polityki musiałoby się zatem przebić choć trochę więcej prawdy. A  w perspektywie – mogłoby stać się możliwe stopniowe zwiększanie  konkurencyjności Europy względem  świata zamiast  powtarzających się klęsk kolejnych  „strategii lizbońskich”. W końcu, jeśli założyć, że – znów, nie jedynym – ale kto wie, czy nie najpoważniejszym  kłopotem państw z suwerennością w dobie globalizacji jest narastające poddaństwo względem „rynków”, to utrwalenie się polityki  nieustannego ścieśniania długu   pozwoliłoby odwojować przynajmniej jakąś część utraconej na tym polu suwerenności. Fiskalna faza kryzysu w Europie unaoczniła bowiem, że nawet duże i silne państwa, na przykład Francja – stały się niemal bezbronne  wobec  rynków. Rewindykacja tego fragmentu suwerenności państwowej oczywiście nie uda się, jeśli wzorem Paryża chcieć ją prowadzić  tylko antyrynkowymi regulacjami prawnymi, tworzeniem „własnych”, czyli państwowych agencji ratingowych, a zwłaszcza pełną moralnego oburzenia polityczną propagandą. W takiej rozgrywce międzynarodowy kapitał i tak okaże się silniejszy. Lepszą bez wątpienia drogą jest wbudowywanie w  ustrój państw mechanizmów  uodporniających, sui generis „szczepienie państw” na  politykę prowadzoną pod dyktando wielkiej finansjery. Złota reguła równowagi jest bez wątpliwości jedną z możliwych i sprawdzonych szczepionek. Ten suwerennościowy aspekt  problemu w ogóle nie zaistniał w pozaniemieckiej debacie nad Paktem,  zdominowanej – nie bez powodów – przez pogląd, iż  Deutsche Ordnung jest w istocie niemal tym samym co utrata niepodległości. Szansa rewindykacji części państwowej suwerenności, pewnego uszlachetnienia demokracji i wzrostu konkurencyjności Unii Europejskiej w świecie za cenę uznania nieuchronności przyhamowania tempa wzrostu dobrobytu. Takie  aksjologiczne horyzonty otwiera  idea i  logika celów  Paktu Fiskalnego.

Demokracja i suwerenność w odwrocie

Rzeczy miałyby  się jednak zbyt prosto, gdyby  kwestie suwerenności i demokracji  nie stanęły w wyniku kryzysu  nagle na ostrzu noża. 9 listopada 2011 nastąpiła dymisja socjalistycznego rządu greckiego premiera Papandreu, którego zastąpił  na urzędzie bezpartyjny wysoki funkcjonariusz EBC – Lukas Papademos.  Nowy premier  doszedł do władzy w niezwyczajnych okolicznościach. Jego poprzednik zawarł właśnie układ z Unią Europejską, dający jego krajowi kolejną zwiększoną transzę międzynarodowej pomocy w zamian za szczegółowe zobowiązania wprowadzenia jeszcze ostrzejszych niż dotąd posunięć deflacyjnych, ale po powrocie do Aten chciał ogłosić narodowe referendum nad jego akceptacją. Nicolas Sarkozy zasłynął wtedy krótką oceną osoby greckiego premiera: „wariat”,  a opinię tę – podzielaną  w większości północnoeuropejskich stolic – wyraził akurat Francuz, zapewne z racji  skłonności do kartezjańsko jasnego wykładania własnych opinii o innych politykach. Rosnące zamieszanie z greckimi papierami dłużnymi dopełniło miary. Pod pręgierzem Berlina, Paryża i Brukseli  Grecja pękła i niemal z dnia na dzień  dokonała zmiany rządu i zrezygnowała z referendum. Wprawdzie lider greckiej opozycji Samaras przez dłuższy czas domagał się dymisji  rządu i niezwłocznego przeprowadzenia wyborów, jednak w obliczu spełniających się właśnie jego żądań  niespodziewanie zamilkł w kwestii wyborów, które w ten sposób zgodnie odłożono o pół roku. Dokładnie tyle, ile było niezbędne  dla  podpisania  przez Ateny Paktu Fiskalnego, wprowadzenia obiecanych cięć i rozpędzenia pierwszej solidnej fali antyeuropejskich, a zwłaszcza antyniemieckich demonstracji.  Trzy dni później  podobne zdarzenia miały miejsce we Włoszech. 12 listopada podał się do dymisji zwalczany z furią od dawna przez włoską lewicę i ośmieszony w Europie gabinet Berlusconiego. Sytuacja włoska  była jednak trochę mniej jednoznaczna. Włoski premier –podobnie jak jego grecki kolega – znalazł się wprawdzie pod silnym międzynarodowym obstrzałem z powodu jawnych niekonsekwencji i – co tu dużo mówić – okłamywania  Brukseli i Berlina co do przedsiębranych kroków deflacyjnych. Podobnie do Greka znalazł się też pod presją  rynkowego wzrostu oprocentowania włoskich papierów dłużnych. Lecz  to, co zmusiło twardszego znacznie Berlusconiego ostatecznie do dymisji, to wędrówka kilku jego posłów do opozycji, utrata większości i realna groźba wotum nieufności. W Rzymie władzę przejął popularny w instytucjach międzynarodowych i w europejskiej biurokracji  bezpartyjny były komisarz Mario Monti. Ten sam Monti, który dopiero co – w sierpniu – z zakłopotaniem  przyznawał, że „władzę nad Włochami zaczyna przejmować rząd techniczny z ośrodkami w Berlinie, Brukseli oraz w Paryżu”[19], po tym, jak dwóch szefów EBC (stary i nowy) posłało Berlusconiemu list dyktujący  tekst  włoskiej ustawy budżetowej jako warunek pomocy banku na załamującym się rynku włoskich papierów dłużnych. W Rzymie nieco inaczej również niż w Atenach wyglądała kwestia terminu następnych wyborów. Opozycyjna włoska lewica od dawna nie chciała bowiem przedterminowych wyborów i proponowała Montiego na premiera rządu pozaparlamentarnego. Zewnętrzna presja w tej kwestii nie była zatem potrzebna.

W żadnym państwie unijnym nie zmieniano do tej pory władzy na tak jawne i niemaskowane  żadną poprawnością zewnętrzne żądanie.  Owszem, w 2000 roku 14 państw członkowskich próbowało dokonać dyplomatycznej izolacji Austrii  z powodu zbudowanej tam nazbyt prawicowej koalicji. Wiedeń wniósł jednak skargę o pogwałcenie prawa wspólnotowego, a krótkotrwała izolacja nie przyniosła efektów.  Symptomem niewątpliwie zachodzącej przemiany stał się w  roku 2011 przypadek Węgier, w stosunku do których została zastosowana długotrwała i narastająca presja tak instytucji europejskich, jak i poszczególnych rządów, jawnie wykraczająca poza reguły  acquis communautaire. Dotyczy to zwłaszcza  dwóch rezolucji  Parlamentu Europejskiego, pierwszej – żądającej głębokich i konkretnie wymienionych zmian w węgierskiej konstytucji, motywowanych względami ideologicznymi i w konsekwencji następnej – postulującej wszczęcie procedury mającej pozbawić Budapeszt prawa głosu w Unii. A także  nałożenia  w  marcu 2012 przez Komisję Europejską sankcji finansowych za naruszenie dyscypliny budżetowej na mocy Sześciopaku, tyle że w sytuacji, w której analogiczne kroki karne nie zostały podjęte wobec innych państw z gorszymi niż Węgry wskaźnikami budżetowymi (np. Hiszpanii).  Te i inne kroki przeciwko Węgrom można interpretować jako pierwszą  chronologicznie próbę wymuszenia zmiany demokratycznie wybranego rządu z wykorzystaniem mechanizmów  Unii Europejskiej. Do tego czasu Unia używała finansowego i politycznego szantażu wymuszającego zmianę władzy wyłącznie poza swoimi granicami, na przykład wobec Serbii. Również nigdy dotąd żaden z krajów Unii  pod zewnętrzną presją nie odsuwał w czasie wyborów powszechnych.  Owszem, rządy pozaparlamentarne, tworzone na krótki czas do wyborów, są częścią europejskiej tradycji politycznej. Ale przed Papademosem i Montim w żadnym unijnym kraju nie powołano dotąd takiego rządu z misją podjęcia najważniejszych decyzji dotyczących polityki, gospodarki, finansów i międzynarodowej pozycji państwa. Sześć miesięcy w Atenach i dużo dłuższy okres do wyborów we Włoszech były Europie potrzebne dla uchronienia tych krajów przed skutkami rozstrzygnięć, jakich mogliby dokonać ich obywatele. Sprawy bowiem okazują się zbyt poważne, aby kwestię przyszłości Grecji oddawać w ręce Greków, albo samym Włochom zostawić problem przyszłości Włoch. Do tego trzeba jeszcze dodać całkiem nowy typ premiera. Tak Papademos, jak i Monti byli funkcjonariuszami instytucji ponadnarodowych. I znów nie ma w tym nic dziwnego, że kariery  w polityce krajowej robią ludzie znani ze światowej areny. Tak już bywało, choćby w przypadku Niemiec (prezydent Koehler) czy Włoch (premier Prodi). Zawsze jednak dochodzili oni do władzy w wyniku pozycji politycznej we własnych krajach, nie zaś z uwagi na zaufanie obcych rządów i międzynarodowych instytucji. Przypadek Papademosa i Montiego jest i pod tym względem precedensowy. Jako wiceszef banku centralnego we Frankfurcie i członek Komisji Europejskiej w Brukseli posiadali oni międzynarodowe zaufanie, które utraciły właśnie Grecja i Włochy. Wotum zaufania z Berlina, Paryża i Brukseli stało się więc zasadniczym źródłem legitymizacji władzy w Rzymie i Atenach.

Wszystko to są  nowości w ustroju państw współczesnej Europy. Nowości tak dużej miary, że warto postawić pytanie, czy nie kształtuje się jakaś nowa forma państwa, którą okresowo będą mogły przybierać peryferyjne kraje Unii w chwilach zasadniczych, a trudnych do zaakceptowania rozstrzygnięć o ich przyszłości. Odpowiedź będzie  twierdząca, jeśli za Jamesem Caporaso przyjmiemy, że wprawdzie nie da się opisać w istocie czegoś tak ogólnego jak „państwo nowoczesne” albo „państwo narodowe”, można natomiast i należy próbować uchwycić  sens  dokonujących się zmian   struktur władzy politycznej  dzięki nie do końca sprecyzowanej bardziej intuicyjnej kategorii „formy państwa”[20]. Tak Unia Europejska, jak i tworzące ją kraje iskrzą wtedy swymi różnorodnymi formami, w zależności od punktu widzenia, z którego chcemy na  nie spojrzeć: możemy w nich widzieć na przykład formę pluralistyczną,  socjalną, regulacyjną czy postwestfalską. Nowo rodzącą się formę, przy pomocy której dawałoby się uchwycić najbardziej aktualne procesy  przepływu władzy i jej legitymizacji  na europejskich peryferiach, można by – w nawiązaniu do pewnej tradycji –  nazwać „europejskim państwem mandatowym”. Idea międzynarodowego mandatu dla zreformowania i unowocześnienia  krajów  znajdujących się pierwotnie pod dominacją mocarstw centralnych zrodziła się po I wojnie światowej i zafunkcjonowała w treści słynnego artykułu 22 Konwencji Ligi Narodów z 1919 roku. Jej twórca – brytyjski minister lord Balfour – definiował ją angielskim słowem „supervision”.  Łączy ono  w sobie idee nadzoru, wsparcia i kierownictwa. Mandat  ma być w pewnym sensie zaprzeczeniem idei kolonialnej, nie chodzi w nim bowiem  o eksploatację, ale okazanie pomocy temu, kto – zdaniem świata zewnętrznego – nie jest zdolny poradzić sobie sam. Przypominałoby to więc w jakiejś mierze czasowe i częściowe ubezwłasnowolnienie  w celu  wyprowadzenia na prostą trudnych spraw, z którymi ubezwłasnowolniany ewidentnie sam nie może sobie dać rady. Niewątpliwie najdalej idącym – choć niezrealizowanym – projektem międzynarodowego mandatu w stosunku do Grecji  było  sugerowane przez rząd niemiecki na początku 2012 roku ustanowienie specjalnego komisarza Unii Europejskiej, odpowiedzialnego za wdrażanie zaleceń międzynarodowych dla tego kraju. Choć szeroko skrytykowany i odrzucony, projekt ów – nawiązujący wprost do starej koncepcji art. 22 Konwencji Ligi Narodów – mógłby okazać się jeszcze całkiem przydatny, jeśliby na przykład chaos polityczny w Grecji po wyborach 6 maja pozbawił Ateny zdolności do dalszego samookreślania własnego losu, czyli przede wszystkim do zdecydowania bądź to o podporządkowaniu się twardym regułom uznanym przez rząd Papademosa, bądź to o stanowczym i kontrolowanym odejściu z unii walutowej. Zresztą w przeszłości – z racji swej chronicznej niewypłacalności – Grecja co najmniej dwukrotnie znalazła się pod faktycznym międzynarodowym protektoratem:  francuskim – krótko  po uzyskaniu niepodległości w 1832 roku oraz międzynarodowej komisji kontroli – po sromotnie przegranej  w 1897 wojnie o Kretę. Ta ostatnia  komisja zyskała nawet prawo swobodnego wyboru tych  spośród dochodów państwa greckiego, o których przeznaczeniu sama chciała decydować. O ile wówczas jednak protektorzy nie ukrywali prostej intencji egzekucji należnych wierzytelności, o tyle współcześnie rzecz idzie również o spłacenie długów, ale nadto o narzucenie takiej długofalowej polityki, która by wyeliminowała niebezpieczeństwo podobnego kryzysu na przyszłość i otwierała szansę na odzyskanie wiarygodności. Aby dzisiaj osiągnąć te cele i jednocześnie zachować w dotychczasowym kształcie unię walutową, potrzebna się staje nie tylko możliwość czasowego ograniczenia suwerenności, ale także w konsekwencji – zawieszenia europejskich dogmatów demokratycznych. Jest coś z paradoksu w tym, że w przypadku Grecji czy Włoch czasowe ograniczenie suwerenności typu mandatowego na rzecz Unii i tworzących ją głównych mocarstw – jeśli wypełniłoby swoje cele – prowadzić winno do odzyskania choć części suwerenności tych państw względem „rynków” na przyszłość. Co więcej, można dowodzić, że mandatowa interwencja jest już skutkiem  galopująco postępującej  utraty suwerenności przez te kraje  względem międzynarodowej finansjery, czego przekonującym dowodem  stała się faktyczna utrata zdolności do samodzielnej obsługi własnych długów. Natomiast gdy idzie o europejską dogmatykę demokratyczną to – po pierwsze, zasadnicza struktura władzy w Unii Europejskiej nie jest przecież  i nigdy nie była demokratyczna, na co zwłaszcza narzekają nieustannie i bez efektów wyznawcy rozmaitych teorii deliberatywnych i partycypacyjnych, jak choćby wspominany już Juergen Habermas. A po drugie – wbrew temu, co się powszechnie uważa, dzisiejsza Europa nie żywi już wcale dla swoich demokratycznych dogmatów niegdysiejszej, niemal religijnej czci.

Serce Niemiec podąża za niemieckim handlem

Uproszczona dialektyka utracjusza i skąpca nie była wystarczająca, aby opisać źródła i naturę merklowskiego modelu niemieckiej polityki.  W obliczu  takich kolejnych faktów, jak Sześciopak, Papademos, Monti, Pakt Fiskalny i w końcu projekt komisarza dla Aten – kanclerz Merkel przestała już być li tylko figurą niemieckiego burżuazyjnego liczykrupy, stała się w pierwszym rzędzie nowoczesnym wcieleniem  znanego dobrze Europie niemieckiego okupanta. Nic w tym zaskakującego, logika  polityki  duszącej deflacją połowę kontynentu  musiała przynieść ten rodzaj skojarzeń. Oczywiście antyniemiecki  „ruch oporu” najsilniej rozwinął się w Grecji. „Niemcy zrabowali nasze złoto, a teraz uprawiają rasistowskie moralizatorstwo” – to  znany z ciętego języka wicepremier  Theodoros Pangalos. „Niemiecka  polityka wobec nas przypomina czasy nazistowskiego terroru” – to jeden z greckich posłów. „Naziści z Niemiec znów nadciągają! Wstępujcie do nas, abyśmy mogli was ochronić” – to z kolei apel przywódców central związkowych[21]. Jeśli wziąć pod uwagę, że jest to ton oficjalnych wypowiedzi,  można sobie wyobrazić, jakie okrzyki pod adresem Niemców i ich przywódczyni wznosiły kilkusettysięczne tłumy greckich „oburzonych” manifestantów. Ale tradycyjna grecka niechęć do Niemców tym razem nie  okazała się w Europie czymś odosobnionym. „Hitler żyje, a jego zwolennicy proszą go o powrót do władzy; zgodził się pod warunkiem, że tym razem nie będzie już tak wyrozumiały” – taki dowcip opowiedział  Włochom  w chwili swojej dymisji premier Berlusconi. W Anglii politycy retorycznie byli  wprawdzie nieco bardziej układni, w przeciwieństwie jednak do gazet. Prawicowy tabloid „Daily Mail” powitał Pakt Fiskalny inwokacją: „Witajcie w Czwartej Rzeszy”, a lewicowy „Guardian” karykaturą z „podobizną Merkel jako tłustej, roznegliżowanej Dominy, która pejczem potrąca malutkiego wychudzonego Sarkozy’ego  w wielkiej czapce napoleońskiej”. Ten wątek upokorzenia Francji stał się    emocjonalnym , „podziemnym” nurtem zwycięskiej kampanii  prezydenta Hollande’a.

Telewizyjny Canal+  okrzyknął Merkel nowym prezydentem Francji, zaś Sarkozy’ego przedstawił jako kukłę powiewającą niemiecką chorągiewką na powitanie przekraczających francuskie granice czołgów z czarnymi krzyżami[22].

Nicolas Sarkozy bronił się przed takim wizerunkiem do ostatnich chwil kampanii wyborczej; jeszcze w poprzedzającej drugą turę debacie dość rozpaczliwie argumentował: „Wolę iść drogą Niemiec niż Grecji i Hiszpanii”[23]. Miarą ogólnoeuropejskiego antyniemieckiego szaleństwa może być fakt, że kiedy w kwietniu 2012 niemiecki minister obrony de Maiziere zaproponował  święto Bundeswehry na dzień 22 maja (tego dnia w 1956 roku Bundestag powołał do życia nową niemiecką armię), poważny brytyjski dziennik „The Times” uznał, że Niemcom naprawdę chodzi o przypadające  także na ten dzień urodziny Richarda Wagnera, „którego podziwiał Hitler i którego muzyka była ścieżką dźwiękową Trzeciej Rzeszy”[24]. Zdominowany przez lewicowe emocje  prezydentów USA i Francji majowy szczyt grupy G-8 w Camp David przedstawiany bywał w  mediach niemal jak kolejna światowa  wiktoria nad germańskim imperializmem. Nastrój ów udzielił się także polskim mediom, choć w znikomym jedynie stopniu – co godne podkreślenia – polskiej polityce. Antyniemieckie resentymenty zaczęły odżywać w Polsce silniej dopiero „w obronie” przed bojkotem ukochanego dziecka polskich i ukraińskich polityków – mistrzostw Europy w piłce nożnej.

W takiej atmosferze źródła i cele niemieckiej polityki stały się przedmiotem analiz i namysłu niemal na całym świecie, także w samych Niemczech. W 2010 roku  unijny instytut Breugel opublikował raport Dlaczego Niemcy przestały kochać Europę?[25].  Jego konkluzje są chyba najbardziej obiegową wersją interpretacji polityki Angeli Merkel, upowszechnioną od tamtego czasu na masową skalę. Po pierwsze – Merkel nie ma żadnej wizji Europy, czego dowód dała jeszcze w głośnym „antywykładzie” europejskim na Uniwersytecie Humboldta, w którym nie tylko odmówiła dywagacji na temat tego, jak ma być zorganizowana Unia w przyszłości, ale  zastrzegła nawet, że  po fatalnych doświadczeniach z Konstytucją Europejską „należałoby teraz unikać wszystkiego, co prowadzi do przekazywania kompetencji Brukseli tylnymi drzwiami”. Po drugie natomiast – pani kanclerz i jej partia mają ręce spętane nastawieniem niemieckiej opinii publicznej, która generalnie południowców uważa za leniów i łazęgów, plany pomagania im – za szaleństwo polityków, a euro – za niemieckie nieszczęście, które za chwilę sprowadzi na ich kraj inflację, niepewność i utratę bezpieczeństwa. Takim ludowym emocjom sprzyja na dodatek Federalny Trybunał Konstytucyjny, który w sprawie polityki europejskiej stawia rządowi ciągle nowe, suwerennościowe przeszkody i ograniczenia. W tych warunkach los innych narodów europejskich jest dla Berlina coraz bardziej obojętny, nie wspominając już o losie Unii. Co więcej,  Merkel nie ufa Komisji Europejskiej, która – jej zdaniem – ma nazbyt dużą skłonność do rozdawania cudzych  pieniędzy, nieuchronnie popycha zatem Unię do decydowania o wszystkim co naprawdę istotne w kolegium szefów państw i rządów, tutaj mając przynajmniej  pewność, że żadne decyzje nie zapadną  bez jej wiedzy i woli. Jasno z tego widać, że  postać Angeli Merkel nie jest dzisiaj bohaterem europejskich salonów. Wspominana już Ulrike Guerot,  z większą niż  raport  Breugla subtelnością, dostrzega nieuchronność „samotnego podążania przez Niemcy w świat”. Tak jak Amerykanie w jakimś sensie porzucili już Europę, tak teraz Niemcy  wyrastają z Europy. Jedni i drudzy z tego samego powodu: coraz więcej ekonomicznych interesów ciągnie ich w świat, a zwłaszcza do Azji.  Wolumen handlu niemiecko-chińskiego, który w roku 2008 wynosił mniej więcej 100 mld dolarów,  urósł o następne 100 mld dolarów  do dziś i znów urośnie o kolejne 100 mld dolarów – wedle zapowiedzi premiera Wen Jiabao – do roku 2015[26]. Dzieje się tak nie tylko dzięki wielkości obu gospodarek, ale przede wszystkim dzięki  reformom, które otwierają niemiecką gospodarkę na świat.  Światowy wolny handel – rzec by można, idea bardzo mało europejska – stał się przewodnim motywem spektakularnej wizyty Wena w Berlinie w kwietniu 2012.  Europa już nie nadąża za Niemcami i w Berlinie uważa się, że jest to problem Europy, a nie Niemiec. Ulrike Guerot pisze:

Serce Niemiec podąża za ich handlem, który coraz bardziej wykracza poza Europę. I nie jest to jakaś „antyeuropejska intencja”, ani tym bardziej wąsko nacjonalistyczna ambicja; po prostu Niemcy „idą w świat”, aby bronić swej ekonomicznej przyszłości. To uproszczenie powiedzieć, że Niemcy przestają być europejskie. Przeciwnie, właśnie teraz zaczynają być  zwyczajnie europejskie – to znaczy stają się jednym z europejskich krajów, nie myślących przecież ciągle w ponadnarodowych kategoriach. I takimi pewnie pozostaną. Realizm polityczny wymaga zauważenia, że europejskie Niemcy „pójdą w świat” z Europą, albo i bez niej i że jest to kłopot Europy, a nie Niemiec. Owszem, Niemcy mogą być napędem ciągnącym gospodarkę Unii ku światowym rynkom, ale tylko pod warunkiem, że także inni członkowie Unii tego chcą i gotowi są także coś robić w tym celu[27].

Krótko mówiąc – Niemcy  marzą o tym, aby zostać wielką Szwajcarią Europy[28]. Trafność tej pointy leży w jej oczywistej paradoksalności:  najsilniejsze mocarstwo,  położone na dodatek w samym środku  kontynentu, nie da rady  przekształcić się w obojętną na otoczenie, bajecznie bogatą i  samolubną krainę górali. Lecz we współczesnej krytyce niemieckiej polityki niebłahą rolę odgrywa także argument inny, w istocie  sprzeczny z przedstawioną tutaj logiką.  Panuje  bowiem zgoda co do tezy o niemieckiej współodpowiedzialności za kryzys. W ciągu przedkryzysowej dekady, kiedy rządy i konsumenci w krajach PIIGS coraz bardziej niebotycznie się zadłużali, Niemcy przypatrywały się temu z zadowoleniem,  sprzedając im dzięki ich nieroztropności coraz więcej niemieckich towarów.

W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2% PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec o 133 mld euro towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro[29].

Wynika z tego, że unia walutowa narzucona niegdyś  Republice Federalnej przez prezydenta Mitteranda – dzisiaj to już jest jasne – otwartym szantażem,  jako przymusowa cena za zgodę na zjednoczenie, przyniosła jednak pożytek gospodarce niemieckiej, a długoterminowo – w sytuacji kryzysu finansowego –  pomogła osiągnąć państwu niemieckiemu także dominującą rolę w polityce europejskiej, pierwszy raz po II wojnie światowej. „Oczy Europy są dziś zwrócone na nas – mogła powiedzieć kanclerz w Bundestagu podczas rozpatrywania sprawy pomocy dla Grecji – i żadna decyzja nie będzie podjęta ani bez nas, ani przeciw nam”[30]. Lecz skoro tak, to znaczy, że nie tylko Unia Europejska, a zwłaszcza unia walutowa, ale i perspektywa  szybkiego, a zarazem trwałego ozdrowienia  wszystkich europejskich partnerów  należy do sfery życiowych interesów niemieckich. Taki punkt widzenia pozwala  wytłumaczyć racjonalnie przełom z maja 2010. Dlaczego Merkel zaakceptowała  wtedy ów „zamach stanu”, z pogwałceniem  europejskich traktatów i  wszystkich „niemieckich” zasad odpowiedzialnego postępowania w dziedzinie finansów? Bo była zdeterminowana nie dopuścić do niewypłacalności któregokolwiek z krajów strefy euro. Dlaczego złamała te zasady tak późno, dopiero po 15 miesiącach od chwili, gdy w lutym 2009  jej koalicyjny minister finansów Peer Steinbrueck po raz pierwszy publicznie zdeklarował nieuchronną konieczność ratowania Grecji? Bo trzeba było dopiero całej  dramaturgii weekendu 7-9 maja, aby  przerażony sytuacją prezydent Sarkozy dał zgodę na  niemiecką wizję nieznanych dotąd Europie, przymusowych  restrykcji fiskalnych, o których dotąd przecież nawet nie chciał słyszeć! Tak zinterpretowany układ Merkel – Sarkozy  zaczyna przypominać nieco ów wcześniejszy układ założycielski unii walutowej, kiedy to szantażowany zjednoczeniem Niemiec kanclerz Kohl zrzekł się w końcu marki i niezależności Bundesbanku, jednak dopiero wtedy, gdy uzyskał od prezydenta Mitteranda zobowiązanie, iż przyszła wspólna waluta będzie zarządzana wedle standardów niemieckiej, a nie francuskiej kultury fiskalnej. Tamto  historyczne ustępstwo miało przyśpieszyć odbudowę politycznego znaczenia Niemiec. Obecne ma otworzyć  trwałe możliwości nadzorowania Europy, tak aby wypełniała ona niemieckie standardy. Paradoksalnie zatem – ustępstwa te stanowią ciąg cegiełek  wznoszących gmach niemieckiego mocarstwa. Lecz z takiej perspektywy  widać także, że  jego dzisiejszy imperializm  jest zarazem swego rodzaju wyrzeczeniem. Kiedy  pragnąc zachować w całości unię walutową  Niemcy ratują Południe – płacą za to łamaniem własnych zasad, solidnym obciążeniem własnych podatników i nieuchronnym zmniejszeniem swej przewagi konkurencyjnej w stosunku do państw, którym pomagają się podnieść. Kiedy  z kolei chcąc uniknąć takich rozterek na przyszłość, zmuszają Europę do wyrzeczeń i deflacji – rujnują swój eksport, który jest dziś głównym źródłem ich siły, a na dodatek  muszą za to jeszcze zapłacić utratą dawnego ciepłego, europejskiego wizerunku i oswoić się z przypisywaną im znów rolą niebezpiecznego imperialisty.  Jak słusznie zauważono w analizie amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor:

Niemcy potrzebują wolnego handlu europejskiego. Niemcy także potrzebują wzrastającego popytu w Europie. I Niemcy muszą zapobiec powrotowi starej fali antygermańskiej. To wszystko są cele Niemiec, ale niektóre z nich kolidują nawzajem. Jak daleko Niemcy są gotowe się posunąć i czy w pełni rozumieją swój narodowy interes? Ten kryzys przestaje bowiem już być grecki czy włoski. To jest kryzys wokół roli, jaką Niemcy mają pełnić w Europie. Dziś Niemcy trzymają wiele kart i to jest właśnie ich problem: muszą dokonać wyboru. I widać, że ten wybór nie przyjdzie z łatwością powojennej Republice Federalnej[31].

Krótko mówiąc: sam sposób, w jaki  Berlin miałby się angażować w Europę, jest z perspektywy niemieckich interesów nieoczywisty. Kanclerz Merkel ma zatem kłopot natury piętrowej.  Na parterze staje wobec pokusy wyciagnięcia daleko idących konsekwencji z faktu „wyrastania z Europy” niemieckiego burżuazyjnego samoluba i próby realizacji utopii „wielkiej Szwajcarii”. A kiedy już tę pokusę zwalczy, na piętrze napotyka na kolizyjne strategie mocniejszego zaangażowania w Europę, prowadzące do wzajemnego znoszenia się  rozmaitych poważnych niemieckich interesów. Jednak po batalii o Pakt Fiskalny i cenie, jaką już przyszło niemieckiej polityce zań zapłacić, coraz wyraźniej widać,  że pragmatyczna polityka  Merkel ipso facti dokonała  wyboru priorytetów. W połowie 2012 roku można już zaryzykować tezę, że przynajmniej tak długo, jak w Berlinie utrzyma się chadecki gabinet –  owym priorytetem będzie upowszechnianie w Europie norm niemieckiej kultury fiskalnej. Czyli Deutsche Ordnung. „Jesteśmy chrześcijańskimi demokratami – dlatego potrafimy sprostać wyzwaniom; jesteśmy także pełnymi oddania Europejczykami –  dlatego  wiemy jak przekonywać innych Europejczyków” – zadeklarowała z optymizmem CDU  w listopadzie na swoim zjeździe[32].

W pewien sposób sens takiego podejścia rozjaśnia  klasyczny opis niemieckiego stosunku do świata pióra Tomasza Manna, wedle którego niemiecka tradycja polityczna to tradycja mieszczańska, a jej istotą jest nieufność dla wszelkich idei i instytucji politycznych, zespolona z wiarą w sens upowszechniania niemieckiej, czyli mieszczańskiej formy życia: porządku, konsekwencji, spokoju i pilności. W tym sensie – pisał Mann krótko po klęsce w I wojnie światowej – dla polityki niemieckiej „ponad-narodowy to coś zupełnie innego i lepszego niż międzynarodowy, a ponad-niemiecki oznacza nade wszystko niemiecki”[33]. Dzisiaj dla rządu w Berlinie Europa „ponad-narodowa” to Europa w końcu respektująca przynajmniej reguły finansowe owego mieszczańsko-niemieckiego porządku, bez którego załamią się unijne traktaty i wzniesione przez nie instytucje. Ale dla Greków, Włochów, a może zwłaszcza dla Francuzów – to jest po prostu Europa niemiecka. „Niemcy zawsze przemycają kontrowersyjne pomysły, ukrywając je pod jakąś niegroźną formułą;  w ten sposób forsują własne plany już od V wieku”[34] – zgryźliwie zauważyła  Jadwiga Staniszkis, uchwytując chyba istotę tej obawy. Kto wie, czy  Nicolas Sarkozy nie wygrałby wyborów, gdyby wtedy w maju nie uległ perswazji Merkel i nie doszedł do wniosku, iż musi – dla dobra Francji – wprowadzić  w niej „niemieckie reformy”?

W stronę unii północno-wschodniej?

 Co to wszystko naprawdę znaczy dla Europy, a zwłaszcza dla Polski?  Bez wątpienia natura europejskiej motywacji Niemiec jakościowo przeobraziła się w ciągu ostatniej dekady. Przede wszystkim brak już tak charakterystycznej wojennej traumy i płynącego z niej pragnienia rozpłynięcia się w liberalno-demokratycznej Europie. Niemiecki federalizm utracił więc niegdysiejszą  etyczną i nieco romantyczną nutę. To nie znaczy jednak, że  Angela Merkel udaje, kiedy mówi w wywiadzie dla sześciu wielkich gazet:

Robię wszystko, wychodząc z absolutnego przekonania, że Europa jest naszym szczęściem, szczęściem, które musimy chronić. Ale sama miłość do Europy nie wystarczy, by dać jej mieszkańcom dobrobyt i pracę. Musimy dla niej pracować[35].  

W tej samej logice można  kontynuować: kochają Europę ci, którzy dziś głośno martwią się, że staje się ona nieobywatelska, niedemokratyczna,  że słabnie w niej legitymizacja władzy  i umiera poczucie wspólnoty. Dla Europy pracują natomiast ci, którzy podejmują ryzyko reform, olbrzymie w sytuacji, gdy dotychczasowy nieustający postęp dobrobytu przestał być już dalej możliwy. W nieco imperialnym stylu Merkel dodaje: „Trudno zrozumieć dlaczego w Hiszpanii ponad 40% młodzieży jest bez pracy, a przyczyną tego są także hiszpańskie przepisy”. Niewątpliwie jednym z czołowych dziś „miłośników Europy” w rozumieniu kanclerz Niemiec jest jej stanowczy krytyk Juergen Habermas. Filozof uważa Angelę Merkel za przeciwniczkę Europy, a chadeckie rządy od 2005 roku opisuje  jako rządy eurosceptyków.  Niedawno wydany esej Habermasa Zur Verfassung Europas analizuje upadek w wyniku kryzysu ukochanych przezeń idei obywatelskiej i federalistycznej. Jako demokrata uważa, że w Unii dokonano „cichego zamachu stanu”, w wyniku którego „władza wyślizgnęła się z rąk społeczeństwom i  została skupiona  w ciałach pozbawionych własnej legitymizacji, takich jak Rada Europejska”. Zaś jako federalista  przytomnie argumentuje, iż:

jak długo europejscy obywatele widzieć będą na europejskiej scenie tylko swoje rządy narodowe, tak długo procesy decyzyjne w UE postrzegać będą jako grę o sumie zerowej, w której ich przedstawiciele muszą pokonać przedstawicieli innych krajów[36].

I postuluje transfer kompetencji narodowych do Komisji Europejskiej oraz jednolicie partyjne – w miejsce narodowych – listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego.  Lecz Habermas ma rację tylko do pewnego stopnia. Istotnie pomiędzy 2010 i 2011 rokiem  Rada Europejska po raz pierwszy w historii Unii stała się czymś na kształt  faktycznego zarządu Europy.  Nie bez znaczenia  jest tu zwrotnica lizbońska, która przestawiła integrację na taki właśnie tor, a także bardzo częste  przekonanie  przywódców państw, iż federalna Komisja z jej aparatem ma być niczym więcej jak posłusznym narzędziem do egzekucji podjętych przez nich decyzji.  Jak pisał „The Economist”: „Dla Francji Komisja jest zbyt wolnorynkowa, dla Anglii – zbyt federalistyczna, dla Niemiec – za miękka w podejściu do budżetu”[37]. Ale nie sposób też nie przypomnieć, że w grudniu 2011 to  Berlin zablokował ostrą akcję  Sarkozy’ego, próbującego  skorzystać z brytyjskiego weta w sprawie Paktu Fiskalnego, aby de facto rozbić Unię Europejską w dotychczasowym kształcie i powołać wymarzony przez  Paryż od dawna  odrębny „rząd gospodarczy” Eurogrupy, a nawet… odrębne od Unii Zgromadzenie Parlamentarne strefy euro; polski minister finansów nie zawahał się wtedy publicznie powiedzieć o „próbie skoku na Unię ze strony jednego kraju w szczególności”[38]. Merkel zręcznie wykorzystała wtedy w grze z Francją  gwałtowne polskie  protesty przeciw  odepchnięciu  Polski i innych krajów nienależących do unii walutowej od stołu przyszłych negocjacji i decyzji w sprawie euro, w efekcie czego to Warszawa, a nie Berlin, wystąpiła publicznie nie po raz pierwszy  w roli zaciętego nieprzyjaciela Paryża. W rezultacie w treści tytułu IV Paktu „rządowi gospodarczemu” poświęcono kilka niezobowiązujących frazesów, za to zadbano, aby w ciągu najdalej pięciu lat umowa została włączona do acquis communautaire.  Niemieckie porządki  przyniosły także rozległe nowe uprawnienia Komisji , a niezbyt znany fiński komisarz od spraw walutowych Olli Rehn zwany bywa po Sześciopaku i Pakcie Fiskalnym – Wielkim Ekonomicznym Inkwizytorem Europy. Praktyczny kłopot polega wszakoż na tym, że gdy  ów komisarz – zgodnie ze swymi nowymi prerogatywami –  nakłaniał nowy rząd belgijski do głębszych cięć,  niezadowolony z tego belgijski minister żachnął się: „A któż to jest pan Olli Rehn?!”. Nowe reguły będą zatem potrzebować mocniejszej legitymizacji Komisji na przyszłość, a tym samym pojawia się szansa przywrócenia  zachwianej przez traktat lizboński wewnętrznej równowagi w Unii pomiędzy rolą europejskich mocarstw i porządkiem quasi-federalnym. Nic więc dziwnego, że ogłoszona w listopadzie 2011 roku deklaracja programowa CDU w sprawach europejskich podtrzymuje  tradycyjnego ducha federalistycznego, a chadecja nazywa w niej samą siebie „niemiecką partią Europy”.  W najbliższych wyborach europejskich partia chce ogólnoeuropejskiej listy politycznych liderów centroprawicy, a postulowany nowy traktat miałby wprowadzić powszechny wybór Przewodniczącego Komisji, zrównać w prawach Radę i Parlament Europejski jako dwie równorzędne izby federalne Europy i powołać do życia Europejski Fundusz Walutowy. W dłuższym czasie chadecy pragną także normalnej europejskiej armii[39]. Wprawdzie taka ewolucja ustrojowa Unii zakłada nadal priorytet reformowania instytucji wobec tworzenia nowych wspólnych polityk europejskich, jest jednak jasne, że w wizji CDU nowy traktat – w przeciwieństwie do Lizbony – miałby się zrodzić z ducha federacji, a nie „koncertu mocarstw”. Zmiana warty w Paryżu dość nieoczekiwanie może umocnić taki trend. Francois Hollande, który co do finansowej istoty „niemieckich porządków” przysporzy  zapewne  kanclerz Merkel  nie byle jakich zmartwień, w kwestii  trendu federalizacyjnego –  zgodnie z ponadnarodową tendencją  socjalistów – może nie tylko przełamać bonapartystyczne idiosynkrazje swojego poprzednika, ale nawet mieć mniej obaw od prawicowego   rządu niemieckiego. Zmiana w Paryżu ochronić może także  zagrożoną w swoich podstawach przez Sarkozy’ego strefę Schengen, a nawet – choć tu wkraczamy w obszar wishful thinking – dać impuls planowi Delorsa – Nilssona  utworzenia Europejskiej Wspólnoty Energetycznej, której misją miałoby być „wspólne, bezpieczne i niezawodne  dostarczanie energii  obywatelom Unii po przystępnych cenach”[40]. Jest to inicjatywa cenna nie tylko z racji swej merytorycznej treści.  Jej przyjęcie przez Unię byłoby również symbolicznym  odblokowaniem po traktacie lizbońskim  prostej, jawnej  i najuczciwszej drogi federalizacji Europy, poprzez traktatowe konstruowanie nowych, praktycznie przydatnych i akceptowanych przez  narody Europy wspólnych polityk. Ale nawet już dzisiaj Deutsche Ordnung   stanowi pewien  krok w tył w stosunku do antywspólnotowej lizbońskiej logiki. Jeśli uznać, że z polskiej perspektywy cesja suwerenności na rzecz instytucji wspólnotowych jest znacząco lepsza od analogicznej cesji na rzecz porządku międzyrządowego – a autor od lat broni takiego właśnie poglądu – to z tego punktu widzenia powody do obaw co prawda  nadal istnieją, ale są  trochę mniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Bo też  Merkel z asystą Hollande’a to na tym akurat polu niemal symetryczna odwrotność nieszczęsnego tandemu Chirac – Schroeder.

O nowym, jeszcze nie dość wyraźnym porządku europejskim nie wystarczy powiedzieć, iż ma on w większym stopniu wypełniać warunki niemieckiej kultury fiskalnej. Kultury afirmującej takie wartości, jak oszczędność, równowaga budżetowa, dbałość o niską inflację, które mają być na dodatek zawarowane  prawem, a w razie potrzeby dość twardo egzekwowane. Jest jasne, że ów porządek musi nieść za sobą rozliczne przewartościowania, nie zawsze możliwe już dziś do zauważenia i nazwania. Jedno z nich – to bez wątpienia konieczność znalezienia w Europie nowej równowagi pomiędzy bezpieczeństwem i wolnością, na co słusznie zwrócił uwagę Marek Cichocki[41].  Stawia on sarkastyczne pytanie:

Czyż narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy nie przyniosły przede wszystkim korupcji, życia ponad stan, bezrobocia, zadłużenia państwa, a dalej nie stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy?

I konstatuje europejską porażkę republikańskiej idei wolności. Jest w tej diagnozie pewien rodzaj myślowego radykalizmu. Ostatecznie wolność polityczna istnieć może jedynie dzięki limitującemu ją prawu, w tej materii dowody sformułowane w XX wieku przez Friedricha Hayeka pozostają niepodważalne. A narody  europejskie nie od dziś przecież  biorą na siebie coraz liczniejsze i coraz głębiej idące ograniczenia własnej demokratycznej swawoli. Acquis communautaire – to przecież nic innego jak lista spraw, w których wola narodów jest od dawna bez znaczenia: od ustroju banków centralnych zaczynając, a na rodzaju żarówki w lampce nocnej Europejczyka kończąc. Owszem, dopisanie teraz do tej listy i to w tak dramatycznych okolicznościach  złotej reguły równowagi budżetowej jest decyzją o kolosalnym znaczeniu, być może jest to nawet najdonioślejsza  pozycja na owej liście. Ale jednak… tylko jedna pozycja na bardzo długiej liście. Co więcej, złota europejska wolność zadłużania się  odpowiada nie tylko za „utraconą stabilność”;  jej winy są przecież znacznie cięższe: zdeprawowanie demokratycznej polityki,  redukcja potencjału konkurencyjności Europy i w konsekwencji przyśpieszona utrata jej politycznej  potęgi, a  w końcu żałosna rezygnacja sporej grupy krajów już  nawet nie  z suwerenności, lecz z  wszelkiej podmiotowej roli  wobec rynków finansowych. Czy organizm polityczny, który nie pogrążył się jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, winien w takich okolicznościach trwać nadal przy swej „republikańskiej” wolności? Czy też winien postawić sobie na nowo pytanie o jej  granice? Polakowi nie sposób nie zauważyć, że  ów europejski dylemat nawiązuje wprost do jednego z najważniejszych pytań  polskiej  myśli i tradycji politycznej. Gdzie skłonni jesteśmy współcześnie dostrzegać polityczną wielkość: w dziedzictwie republikańskiego Baru czy  raczej w oświeceniowym i pragmatycznym ideale Trzeciego Maja?

            Owszem, jest coś prawdziwie przerażającego w myśli o tym, że w nieco odmiennych okolicznościach  także Polska  mogłaby się znaleźć w sytuacji państwa mandatowego.  I to właśnie w Unii Europejskiej, która przecież w milionach  przemówień, książek, traktatów, ustaw, gazet i podręczników wyśpiewuje nieustannie pieśń ku chwale wartości demokratycznych.  Nie przypadkiem  Luuk van Middelaar konstatował w świetnej książce o Unii, że „sprawa Europy jest najbardziej nieuchwytną historią naszych czasów”[42]. Tkwi w tej nieuchwytności przestroga, iż  Unia bywa czasem politycznie bezcenna, ale bywa też  niebezpieczna. Własnym państwem nie należy zatem ryzykować dla żadnych celów  ideologicznych ani tym bardziej – wyborczych, skoro tak łatwo sprowadzić nań niebezpieczeństwo zewnętrznego ubezwłasnowolnienia i upokarzającego międzynarodowego mandatu. I to nie tylko prowadząc politykę jawnie złą – jak w Atenach, ale także nazbyt nieostrożną – jak w Budapeszcie. Niepokojąca może być także wizja  niemieckich porządków, traktowanych jako precedens: skoro siłą można narzucić nowy ład  fiskalny, być może jakiś przyszły niemiecki kanclerz  podejmie podobną próbę na terenie sporu o kulturę, religię czy obyczaje. I znów przychodzą wtedy na myśl ideologicznie motywowane retorsje wobec Węgier. W końcu oczywistą niewygodą jest to, że jedynym politycznym gwarantem nowego ładu może być tylko państwo niemieckie, które od czasu kryzysu  dyktuje tempo europejskiej polityki. Tym samym nieuchronnie otwiera się na nowo stuletni już w polskiej myśli politycznej  spór o Niemcy. Autor od wielu lat broni w tym sporze przekonania, że silne i pewne swej tożsamości niemieckie mocarstwo stanowi nie tylko kłopot, ale i atut dla polskiej polityki państwowej. Oczywiście, dzisiaj najciekawsze europejskie, lecz także i polskie pytanie, dotyczy powodzenia bądź porażki misji ocalenia unii walutowej;  ba… polski szef dyplomacji obwieścił nawet ostatnio, że pęknięcie strefy euro  stwarza dla Polski większe niebezpieczeństwo niźli  rosyjskie rakiety  dyslokowane tuż za wschodnią granicą[43]. Jest w takim stwierdzeniu sporo zbędnej euro-egzaltacji. Rzecz bowiem nie tyle w jakimś widocznym już dziś niebezpieczeństwie, co w otwarciu zacisznej – mimo wszystko – dotąd Europy na wszelkie możliwe wiatry historii. Jeśli bowiem wieloletnia końska kuracja deflacyjna nie uda się  w  Grecji i pewnie gdzieś jeszcze – co nie tylko możliwe, ale całkiem prawdopodobne – zakładać trzeba perspektywę nowego otwarcia w polityce europejskiej, wykraczającego tak poza  geopolityczny model jednoczącej się Europy, do której Polska tak bardzo chciała przystąpić po odzyskaniu niepodległości, jak i  ramy prawne wyznaczone traktatami z Maastricht i z Lizbony.  Prezydent Francois Hollande, który wieczorem 6 maja w pierwszej  mowie na rynku maleńkiego miasteczka Tulle obwieścił  nie tylko Francji,  ale i Europie „ulgę i oddech, bo zaciskanie pasa od dziś nie jest już niezbędne” – może  się okazać katalizatorem takiego właśnie rozwoju zdarzeń. Wtedy całkiem możliwe, że przed Polską stanęłoby pytanie, czy warto i należy wziąć udział w jakiejś przyszłej unii północno-wschodniej, budowanej wokół nowej, silnej marki i niemieckich wartości. Byłby to dylemat  trudniejszy niż dzisiaj, a też i zapewne drastyczniejszy w swych długofalowych konsekwencjach. Tak dla narodu, jak i dla państwa.


[1] Pierwszy raz Rada użyła tego prawa do zmiany art. 136 Traktatu o funkcjonowaniu UE, powołując Europejski Mechanizm Stabilności.

[2] Por. D. Tusk,  J. Rokita, Obrona Nicei i odwagi, „Gazeta Wyborcza” 3 października 2003, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,2206058,20031003RP-DGW,Obrona_Nicei_i_odwagi,.html> (dostęp: 12.05.2012).

[3] Europa w fazie polizbońskiej, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 2 grudnia 2009, <http://www.rp.pl/artykul/400103.html> (dostęp: 12.05.2012).

[4] Por. J. Hausner, J. Szlachta, J. Zaleski i inni, Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu?,  Fundacja GAP, s. 69-75, <http://www.pte.pl/pliki/pdf/Kurs%20na%20innowacje.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[5]Por. Charlemagne, Unruly neighbours, „The Economist” 19th Febr. 2009, <http://www.economist.com/node/13144228> (dostęp: 12.05.2012).

[6] Por. S. Kawalec, Banki w Polsce powinny być pod krajową kontrolą, „Obserwator Finansowy” 2 listopada 2011, <http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/11/02/banki-w-polsce-trzeba-spolonizowac-ale-nie-upanstwowic/?k=bankowosc> (dostęp: 12.05.2012).

[7] Angela Merkel rules out German bailout for Greece, <http://www.dw.de/dw/article/0,,5299788,00.html> (dostęp: 12.05.2012).

[8] W. Proissl,  Why Germany fell out of love with Europe?,  Breugel  Essay and Lecture Series, s. 32, <http://www.bruegel.org/publications/publication-detail/publication/417-why-germany-fell-out-of-love-with-europe/> (dostęp: 12.05.2012).

[9] Por. P. Bagus, Tragedia euro, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2011, s. 99-124; cytat s. 111; oraz The Nico and Angela show, „The Economist”, special report: „Europe and its currency” 12th Nov. 2011, <http://www.economist.com/node/21536868> (dostęp: 12.05.2012).

[10] The euro crisis cannot be solved by yet another one-sided solution, „The Economist” 10th Dec. 2011, <http://www.economist.com/node/21541405> (dostęp: 12.05.2012).

[11] J. Rostowski, Desperate Times need desperate ECB measures, „Financial Times” 20th May  2012, <http://www.ft.com/intl/cms/s/0/a8fb20ce-a27d-11e1-a605-00144feabdc0.html#axzz1wCOIP9k8> (dostęp: 20.05.2012).

[12] K. Rybiński, blog,  wpis z 13 lipca 2011, <http://www.rybinski.eu/2011/07/jakie-opcje-dzialania-ma-strefa-euro-i-co-z-tego-wyniknie/> (dostęp: 12.05.2012).

[13] Wedle określenia  Arnauda Montebourga – socjalistycznego posła i przyszłego szefa dziwnego „Ministerstwa Odbudowy Produkcji”.

[14] Wykład Juergena Habermasa wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[15] Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu  w Unii Gospodarczej i Walutowej, <http://www.msz.gov.pl/files/docs/komunikaty/20120131TRAKTAT/2012_01_31_TREATY_pl.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[16] Finnish minister pours cold water on fiscal treaty, <http://euobserver.com/19/114906> (dostęp: 12.05.2012).

[17] Por. S. Kawalec, E. Pytlarczyk,  Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, <http://bi.gazeta.pl/im/4/11512/m11512164.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[18] Tamże, s. 22.

[19] Por. T. Bielecki, Pan Euro, „Gazeta Wyborcza” 12 września 2011, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,7470206,20110912RP-DGW,Pan_euro,zwykly.html> (dostęp: 12.05.2012).

[20] Por. J. Caporaso, The European Union and Forms of State: Westphalian, Regulatory or Post-Modern?, „Journal of Common Market Studies”, s. 30-33, <https://mywebspace.wisc.edu/ringe/web/Brussels_Program/2010/Caporaso%201996.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[21] Por. P. Cywiński, Aksamitna pikielhauba, „Rzeczpospolita PlusMinus” 25-26 lutego 2012, <http://www.rp.pl/artykul/827783.html> (dostęp: 12.05.2012).

[22] Tamże.

[23] W. Lorenz, Nadchodzi epoka Hollande’a, „Rzeczpospolita” 4 maja 2012.

[24]Music of the Nazis is an uneasy echo for Germany’s  Veterans’  Day, „The Times” 5 April 2012, <http://www.thetimes.co.uk/tto/public/sitesearch.do?querystring=music+of+the+nazis+is+an+uneasy+echo&p=tto&pf=all&bl=on> (dostęp: 12.05.2012).

[25] Por. przypis 8.

[26] Por. China sees trade with Germany near doubling 2015, 23 Apr. 2012, <http://www.reuters.com/article/2012/04/23/us-germany-china-idUSBRE83L08D20120423> (dostęp: 12.05.2012).

[27] U. Guerot, Germany goes global: farewell, Europe, 14 Sept. 2010, <http://www.opendemocracy.net/ulrike-guerot/germany-goes-global-farewell-europe> (dostęp: 12.05.2012).

[28] Por. N. Kulish, Defying Others, Germany Finds Economic Success, „The New York Times” 13 Aug. 2010, <http://www.nytimes.com/2010/08/14/world/europe/14germany.html?pagewanted=1&_r=1&hp> (dostęp: 12.05.2012).

[29] S. Kawalec, E. Pytlarczyk, Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, art. cyt., s. 22.

[30] W. Proissl, Why Germany fell out of love with Europe?, tekst cyt., s. 11.

[31]  G. Friedman, Germany’s Role in Europe and the European Debt Crisis, „Stratfor Geopolitical Weekly” 31 Jan. 2012, <http://www.stratfor.com/weekly/germanys-role-europe-and-european-debt-crisis> (dostęp: 12.05.2012).

[32] A Strong Europe – A Bright Future for Germany, Resolution of the 24th Party Conference of the CDU Germany, s. 10, <http://www.cdu.de/doc/pdfc/111124-Europa-Kurzfassung.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[33] T. Mann, Poglądy człowieka apolitycznego. Mieszczańskość,  „Kronos” 2011, nr 2, s. 92.

[34] Zabójcza federalizacja, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 1 grudnia 2011, <http://www.rp.pl/artykul/762683.html> (dostęp: 12.05.2012).

[35] Bez białych rękawiczek, wywiad z Angelą Merkel, „Europa Wspólny  Projekt Sześciu Gazet Europejskich” 26 stycznia 2012, nr 4, <http://wyborcza.pl/1,75480,11028101,Angela_Merkel__Bez_bialych_rekawiczek.html> (dostęp: 12.05.2012).

[36] J. Habermas, Zur Verfassung Europas. Ein Essay,  Berlin 2011; por. także: G. Diez, Habermas, The Last European, <http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,799237,00.html> (dostęp: 12.05.2012);

oraz wykład wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[37] Charlemagne, The commission condurum, „The Economist” 14th April 2012, <http://www.economist.com/node/21552568> (dostęp: 12.05.2012).

[38] Por. wywiad ministra Jacka Rostowskiego dla Radia ZET, 1 lutego 2012, <http://m.tokfm.pl/Tokfm/1,109983,11067932,Rostowski__Byla_proba__skoku_na_UE___uniemozliwilismy.html> (dostęp: 12.05.2012).

[39] Por. A Strong Europe – A Bright Future for Germany, art. cyt., s. 13-17.

[40] J. Delors, S. Nilsson, Na kłopoty Europejska Wspólnota Energetyczna, „Rzeczpospolita” 30 stycznia 2012, <http://archiwum.rp.pl/artykul/1116934_Na_klopoty_Europejska_Wspolnota_Energetyczna.html> (dostęp: 12.05.2012).

[41] Por. M. Cichocki, Nowy porządek w Europie, „Rzeczpospolita” 17 listopada 2011, <http://www.rp.pl/artykul/755544.html> (dostęp: 12.05.2012).

[42] L. van Middelaar, Przejście do Europy. Historia pewnego początku, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2011.

[43] „We Want To See the Euro Zone Flourish. Interview with Polish Foreign Minister”, „Spiegel On Line International”  16 May 2012, <http://www.spiegel.de/international/europe/poland-s-foreign-minister-explains-why-his-country-wants-to-join-euro-zone-a-833045.html> (dostęp: 12.05.2012).

Ekonomiczne dylematy polskiej inteligencji :)

O ile wiem, nie przeprowadzono nigdy rzetelnych badań dotyczących poglądów ekonomicznych polskiej inteligencji. Najpierw trzeba byłoby zresztą precyzyjnie określić, kogo zaliczamy do tej grupy. Jeśli mimo to piszę o ewolucji ekonomicznych poglądów polskich inteligentów, mam na myśli nie całą zbiorowość, lecz ważne dla niej opiniotwórcze media i autorytety.

http://www.flickr.com/photos/abphoto/13129780/sizes/m/in/photostream/
by ab.photo

Fala etatyzmu

Początek rządów komunistów w Polsce zbiegł się z wzbierającą falą etatyzmu na całym świecie. Ostrzegał przed nią Friedrich von Hayek w napisanej w roku 1944 „Drodze do zniewolenia”: „Jest rzeczą niezwykłą, że socjalizm, który nie tylko że wcześnie został rozpoznany jako najpoważniejsze zagrożenie wolności, ale wręcz otwarcie powstał jako reakcja przeciw liberalizmowi rewolucji francuskiej, zyskał zarazem powszechną akceptację, występując pod sztandarem wolności”.

Odwrót od wiary w wolny rynek miał swoje korzenie w wielkiej depresji. Warto przy tym pamiętać, że w II Rzeczpospolitej etatyzm brał górę nad liberalizmem, zarówno w dyskusjach teoretycznych, jak i w praktyce. Według szacunku historyków gospodarczych należące do państwa przedsiębiorstwa wytwarzały około 30 proc. PKB. To bardzo dużo, jeśli weźmiemy pod uwagę znaczną rolę rolnictwa (na szczęście prywatnego) oraz drobnego rzemiosła i handlu. W bankowości i dużym przemyśle rola państwa była decydująca.

W ciągu 20 lat niepodległości państwowa własność rozszerzała się. Najbardziej znaczące sukcesy gospodarcze II RP – ujednolicenie dróg kolejowych, budowa Gdyni,  COP-u, Zakładów Azotowych – to zasługa państwa. W okresie PRL-u sentyment inteligencji do II RP łączył się z przekonaniem, że przedwojenne państwo sprawnie organizowało gospodarkę. Mało kto pamiętał, że państwowy sektor w Polsce przedwojennej  przynosił niewielkie zyski i pochłaniał szczupłe zasoby kapitałowe.

Wszystkie legalne partie działające do 1948 r. miały programy lewicowe i etatystyczne. Popierały nacjonalizację dużego przemysłu (w polskiej praktyce oznaczało to głównie nacjonalizację średnich przedsiębiorstw) i banków. PSL mówił w swym programie o „trzeciej drodze”, pomiędzy gospodarką upaństwowioną a prywatną, PPS natomiast kładł nacisk na rozwój spółdzielczości. W 1945 roku powstał Centralny Urząd Planowania, w którym znaczne wpływy mieli ekonomiści związani z PPS-em (prezes CUP-u Czesław Bobrowski był przewodniczącym komisji ekonomicznej CKW PPS). W lutym 1948 r. ekonomiści PPR-u (przede wszystkim Hilary Minc) skrytykowali CUP, którego kierownictwo zmieniono. Powojenny PPS był partią inteligentów, którzy szukali kompromisu z nowymi władzami, a ostatecznie znaleźli się w jednej partii z komunistami. Krótka historia CUP-u była jednym z mitów, które przetrwały przez cały okres PRL-u – w 1989 r., pod sam koniec PRL-u, Komisję Planowania, która była organem centralnego sterowania gospodarką, ponownie nazwano Centralnym Urzędem Planowania. Nawet jeśli działalność CUP-u w latach 1945–1948 była bardziej racjonalna niż późniejszych instytucji komunistycznych, z pewnością nie miał on na celu tworzenia w Polsce gospodarki rynkowej.

Socjalizm tak, wypaczenia nie

Aż do początku lat 80. dla większości polskiej inteligencji słowo „socjalizm” miało konotację pozytywną. Ruchy dysydenckie starały się raczej socjalizm zmienić, naprawić, niż odrzucić. Dotyczyło to zwłaszcza lewicy. Z kolei prawica (ROPCiO, KPN) albo w ogóle nie miała programów gospodarczych, albo były one mgliste. Przeciętny inteligent uznawał pryncypia ustrojowe : państwową własność gospodarki, centralne planowanie, brak rynku (poza szczątkowym rynkiem płodów rolnych) i był przywiązany do socjalnych przywilejów pracowników. Denerwowały go absurdy gospodarki centralnie planowanej, ale nie widział związku między nimi a pryncypiami ustrojowymi. Miarodajny dla PRL-owskiej inteligencji tygodnik „Polityka” wspierał rozwiązania, które w ówczesnych warunkach wydawały się racjonalne: zatrudnianie fachowców bezpartyjnych, promowanie innowacji, otwarcie gospodarki na Zachód, lecz nigdy nie podważał zasad ustrojowych.

W środowisku reformatorsko nastawionych ekonomistów panowało przekonanie, że kluczem do naprawy socjalistycznej gospodarki jest jej decentralizacja i większa samodzielność państwowych przedsiębiorstw.  „Reformatorzy” niekoniecznie byli dysydentami. Często pełnili funkcje wpływowych doradców władz PRL-u. Pierwsi „reformatorzy” pojawili się już w latach 50. Ich ruch był związany z politycznymi przemianami, jakie nastąpiły po śmierci Stalina, które w Polsce nazwano symbolicznie Październikiem. Politycy, a zwłaszcza ich ekonomiczni doradcy, zdawali sobie sprawę z tego, że gospodarka oparta na wydawaniu rozkazów działa źle, ale nie zamierzali wracać do sprawdzonego kapitalizmu. Wymyślili więc „socjalizm rynkowy”.

Propozycje zmian  nie były zbyt radykalne. Nie przekraczały Rubikonu, jakim były pryncypia upaństwowionej gospodarki centralnie planowanej. W roku 1956 powołano doradczy organ Rady Ministrów – Radę Ekonomiczną – w której znalazło się wielu „ekonomistów reformatorów”. Z dzisiejszej perspektywy dyskusje na posiedzeniach Rady Ekonomicznej były żenująco prymitywne: „Chcę zwrócić uwagę na problemy, które, zdaje się, są bardzo istotne. Po pierwsze, znany powszechnie problem spekulacji” – zaczynał swoją wypowiedź Michał Kalecki, który uchodził za najpoważniejszego polskiego kandydata do nagrody Nobla.

„Sprawę spekulacji i drenażu rynku poprzez import towarów konsumpcyjnych proponuję traktować łącznie” – dodawał Oskar Lange – obok Kaleckiego najbardziej znany polski ekonomista na świecie.

W 1957 r. Rada Ekonomiczna opracowała tezy „W sprawie przeprowadzenia zmian w handlu wewnętrznym”,  które zalecały między innymi zniesienie obowiązujących dotychczas cenników i receptury oraz związanie wysokości uposażenia kelnerów z wysokością zrealizowanych rachunków po odliczeniu wódki”.

W 1962 r. Gomułka rozwiązał Radę Ekonomiczną, uznając najwyraźniej, że sam potrafi mobilizować kelnerów do wydajniejszej pracy.

W latach 80. niemal wszystkie postulaty dawnych reformatorów zostały w końcu wprowadzone w życie.  Państwowe przedsiębiorstwa stały się samodzielne, centralne nakazy zostały rozluźnione, a na dodatek coraz większy wpływ na zarządzanie miały samorządy pracownicze. A mimo to gospodarka kręciła się coraz wolniej, rosła inflacja, a półki były puste. Stało się jasne, że rynek, aby działał dobrze, musi mieć więcej swobody, a graczami na nim nie mogą być państwowe przedsiębiorstwa, lecz prywatne podmioty.

Solidarność, czyli więcej socjalizmu

W sierpniu 1980 r. fala socjalizmu w Polsce osiągnęła punkt kulminacyjny. Intelektualiści, którzy pielgrzymowali do gdańskiej stoczni, dziękowali robotnikom za to, że walczą o wolność słowa i prawa obywatelskie. Odkrywali robotniczą kulturę i wartości, kłaniali się „rewolucji robotniczej”, jak Broniewski, „czapką do ziemi”. Powiało socrealistycznym kiczem. Andrzej Wajda w filmie „Człowiek z żelaza” świadomie lub nie nawiązywał do „Matki” Gorkiego.

Drewniane tablice, na których spisano 21 postulatów strajkujących, stały się relikwiami Solidarności (w 2003 r. trafiły na listę UNESCO „Pamięć świata”. Przypomnijmy kilka z nich:

  • podnieść zasadnicze uposażenie każdego pracownika o 2 tys. zł na miesiąc jako rekompensatę dotychczasowego wzrostu cen,
  • zagwarantować automatyczny wzrost płac równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza,
  • realizować pełne zaopatrzenie rynku wewnętrznego w artykuły żywnościowe, a eksportować tylko nadwyżki,
  • znieść ceny komercyjne oraz sprzedaż za dewizy w tzw. eksporcie wewnętrznym,
  • wprowadzić na mięso i jego przetwory bony żywnościowe (do czasu opanowania sytuacji na rynku),
  • obniżyć wiek emerytalny dla kobiet do 55 lat, a dla mężczyzn do lat 60 lub przepracowanie w PRL-u 30 lat dla kobiet i 35 lat dla mężczyzn bez względu na wiek,
  • wprowadzić wszystkie soboty wolne od pracy.

 Jednocześnie strajkujący robotnicy i ich doradcy żądali, by władze przedstawiły „realne działania mające na celu wyprowadzenie kraju z sytuacji kryzysowej”. Jak wyprowadzać kraj z kryzysu, rozdając jednocześnie pieniądze bez pokrycia, skracając czas pracy i eliminując jakiekolwiek bodźce rynkowe? Doradcy starali się hamować najbardziej radykalne roszczenia. Nie mieli jednak odwagi powiedzieć robotnikom, że braki w sklepach wynikają nie z eksportu mięsa do ZSSR, lecz ze sztywnych cen, których władzom nie udało się podnieść od dziesięciu lat mimo zbyt szybko rosnących płac.

Społeczeństwo przeżywało ciężki dysonans poznawczy. Racjonalne argumenty ekonomiczne były po stronie władzy, której propaganda do znudzenia przypominała, że dzielić można to, co się wyprodukuje. Z drugiej strony PZPR był odpowiedzialny za kryzys, a w dodatku nie miał zamiaru podzielić się władzą z Solidarnością. Dysonans poznawczy rozwiązano w prosty sposób: dopóki PZPR zachowuje monopol władzy, musi spełniać obietnice stworzenia w Polsce społeczeństwa dobrobytu. Że są nierealne? No to nie trzeba było obiecywać.

Atmosfera strajku w stoczni zrobiła ogromne wrażenie na Jadwidze Staniszkis, która pod jej wpływem sformułowała teorię „martwej struktury”, czyli błędnego koła socjalizmu. Według niej radykalne odrzucenie realnego socjalizmu przez buntujących się robotników jedynie umacnia socjalizm. Żądania płacowe i socjalne odwołują się do aktywności państwa w gospodarce. Robotnicy chcą jeszcze mniej rynku, a więcej równości. Zmiana polityczna wynosi więc do władzy kolejną ekipę, która obiecuje, że tym razem będzie realizowała ideały socjalistyczne.

Ta elegancka teoria zupełnie pomijała fakt, że gospodarka socjalistyczna osiągnęła kres swojego rozwoju i bez radykalnego odejścia od niej nie sposób wyjść z kryzysu.

Qui pro quo przy „okrągłym stole”

6 lutego 1989 roku rozpoczęły się rozmowy okrągłego stołu, podczas których władze starały się wciągnąć opozycję do współodpowiedzialności za rządy w Polsce. W kilku podstolikach dyskutowano o sprawach gospodarczych. Najważniejszymi reprezentantami po stronie opozycji w rozmowach gospodarczych byli: Andrzej Wielowieyski, Ryszard Bugaj, Jerzy Osiatyński, Witold Trzeciakowski, Cezary Józefiak. Szefem strony solidarnościowej  przy stoliku zajmującym się reformą gospodarczą był profesor Witold Trzeciakowski, ale ton nadawał Ryszard Bugaj i kilku ekonomistów związanych z Instytutem Polityki Społecznej. Stronie rządowej przewodniczył Władysław Baka, a w delegacji byli też: Grzegorz Kołodko, Andrzej Olechowski, Marcin Święcicki, Mieczysław Wilczek. Po obu stronach było kilku liberałów (to znaczy ekonomistów reprezentujących liberalne poglądy: Beksiak, Józefiak, Olechowski, Wilczek, Paszyński), ale nie odegrali oni większej roli. Ton nadawała opcja związkowa (solidarnościowa i OPZZ-owska), samorządowa, socjalna.

Solidarnościowi inteligenci przystąpili do rozmów z władzami komunistycznymi bez wizji programu reform gospodarczych. Opozycja stała na stanowisku, że to rząd powinien przedstawić sposób wyjścia z kryzysu, a zadaniem strony solidarnościowej jest kontrolowanie przebiegu reformy i dbanie o to, by jej koszty nie były dla społeczeństwa zbyt wysokie. Niektórzy przedstawiciele rządu reprezentowali znacznie bardziej prorynkowe stanowisko od ekspertów solidarnościowych. Kilka razy doszło do ostrego sporu Ryszarda Bugaja z Władysławem Baką (prezesem NBP) i Mieczysławem Wilczkiem. Szczególnie ten ostatni prezentował poglądy jednoznacznie prokapitalistyczne.

Porozumienia Solidarności z władzami, zawarte 5 kwietnia 1989 r., umożliwiły ewolucyjną zmianę sytuacji politycznej w Polsce, ale nie dawały podstaw do ukształtowania się nowego ładu ekonomicznego. W dodatku istniało poważne zagrożenie, że indeksacja płac przyspieszy jeszcze inflację i doprowadzi do jej utrwalenia.

Inteligenci wolnorynkowi

Na początku lat 80. punkt ciężkości w dyskusjach ekonomicznych w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej przesunął się w stronę wolnego rynku.  Jeszcze w 1971 r. prezydent Richard Nixon mówił: „Wszyscy jesteśmy keynesistami”, ale stagflacja sprawiała, że recepty keynesowskie stawały się bezużyteczne. W głównym nurcie ekonomii znalazły się: monetaryzm, szkoła racjonalnych oczekiwań, ekonomia podaży. Popularność odzyskała austriacka szkoła ekonomii. W Stanach Zjednoczonych wybory wygrał Ronald Reagan, w Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher. Nie przepraszali, jak ich poprzednicy za kapitalizm, nie szukali „trzeciej drogi”, lecz wprowadzali zmiany w kierunku wolnego rynku.

Tymczasem po drugiej stronie muru berlińskiego był rozległy obszar gospodarki pogrążonej w kryzysie. Nie tylko PRL, lecz także inne kraje, w tym ZSSR, przeżywały ogromne kłopoty gospodarcze.

W latach 80. liberalizm zaczął być modny – może po raz pierwszy w naszej  historii. Jeszcze nie był głównym nurtem w szeroko rozumianym ruchu Solidarności, ale nie był już marginesem. Bestselerami drugiego obiegu stały się książki prorynkowych ekonomistów i ideologów: Guya Sormana: „Rewolucja konserwatywna w Ameryce” i „Rozwiązanie liberalne”, Michaela Novaka „Duch demokratycznego kapitalizmu”, Miltona Friedmana „Wolny wybór”, George’a Gildera „Bogactwo i ubóstwo”.

W opozycji, rozbitej na dziesiątki grup skupionych zwykle wokół wydawanych nielegalnie pism, pojawiły się takie, które jawnie głosiły afirmację kapitalizmu: gdańscy liberałowie wydawali nieregularny periodyk „Przegląd Polityczny”, Grupa Polityczna „Niepodległość” –miesięcznik „Niepodległość”, liberałowie krakowscy – miesięcznik „13”, a poznańscy – miesięcznik „Nurt”.

Liberałowie wnieśli do dyskusji  kilka tematów, które okazały się dla Polski ważne, a których nie dostrzegano przedtem – prywatyzację, tworzenie instytucji rynkowych (np. giełdy, banków). Co więcej, przedstawili rozwiązania, które w latach 80. wydawały się zupełnie utopijne, a które po kilku latach wszyscy uznali za oczywiste. Ta utopijność sprawiała, że liberałów można było uznać w końcu lat 80. za najbardziej radykalnych antykomunistów. Proponowali bowiem całkowitą destrukcję materialnych podstaw komunizmu i powrót do głównego nurtu rozwoju współczesnej cywilizacji, w oparciu o rynek. Teoretyczne rozważania liberałów okazały się przydatne nadspodziewanie szybko.

W latach 80. liberalny, wolnorynkowy przechył inteligentów zaowocował też ruchem towarzystw gospodarczych. Powstało ich w Polsce kilkadziesiąt i ogromna większość z nich przestała działać na początku lat 90. Tworzyli je inteligenci – często byli pracownicy naukowi, dziennikarze, urzędnicy, nauczyciele, którzy mieli dość pracy „na państwowym”. Mieli własne, małe biznesy i potrzebę działalności dla dobra publicznego.Środowiska te – zwłaszcza Krakowskie Towarzystwo Przemysłowe i Warszawskie Towarzystwo Gospodarcze – wpływały na liberalny kierunek elit politycznych, które kształtowały się po roku 1989.

Plan Balcerowicza

Po wyborach w czerwcu 1989 r. gospodarka była w stanie chaosu, rząd Mieczysława Rakowskiego praktycznie już nie rządził, a opozycja nie miała pomysłu na wyjście z kryzysu. Działania przywódców OKP i Solidarności blokowała obawa przed wybuchem społecznym. Kolejne zakłady strajkowały, choć nie bardzo było wiadomo, kto miałby spełnić ich nierealne żądania.

2 miesiące później sytuacja się zmieniła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. 21 sierpnia przyjechał do Polski Jeffrey Sachs, młody ekonomista z Harvardu, znany jako doradca kilku krajów, które przezwyciężyły inflację. Był dobrym znajomym kilku ekonomistów z pokolenia 40-latków, których kontakty z Zachodem były już intensywne. Spotkał się z senatorami i przekonał ich do „skoku” w gospodarkę rynkową poprzez urealnienie cen, ujednolicenie i stabilizację kursu walutowego, likwidację dotacji i deficytu budżetowego, otwarcie dla przedsiębiorczości krajowej i inwestycji zagranicznych. Wielkim zwolennikiem radykalnych przemian rynkowych stał się, przynajmniej na pewien czas, Jacek Kuroń – dla opozycyjnej inteligencji jeden z największych wówczas autorytetów moralnych. Przygotowało to polityczne i mentalne przedpole dla planu Balcerowicza.

Wprowadzane od początku 1990 r. reformy uderzały w interesy niemal wszystkich ważnych grup ukształtowanych w okresie PRL-u, w tym nawet w interesy drobnych przedsiębiorców. Były korzystne dla kraju, dla całej wspólnoty, ale koszty płaciły konkretne jednostki i grupy. Także inteligencja.

Zła sytuacja budżetowa sprawiła, że realne dochody pracowników państwowych – nauczycieli, lekarzy, naukowców, artystów, nawet prawników – przez kilka lat po rozpoczęciu reform spadały. To zniechęcało inteligencję do wolnego rynku, który nie jest jej naturalnym środowiskiem. Wielką zasługą polskiej inteligencji jest to, że mimo wszystko przez pierwsze, najtrudniejsze lata wspierała, wbrew grupowym interesom, przemiany rynkowe. Leszek Balcerowicz, który był ich twórcą i symbolem, przez pewien czas pozostawał poza krytyką głównych mediów, które na początku lat 90. były głosem polskiej inteligencji i kształtowały jej poglądy.

Odwrót od idei wolnorynkowych

Opisując nastroje społeczne, nie należy używać wielkich kwantyfikatorów. Inteligencja polska nigdy nie była jednolita. Duża jej część już w 1993 roku poparła w wyborach SLD lub PSL – partie głoszące wówczas dość otwarcie poglądy antyrynkowe. Jednak reformy okazały się na tyle trwałe, że nie udało się ich cofnąć. Polska gospodarka i Polska jako kraj weszły na początku lat 90. w obszar oddziaływania globalnych trendów, które wymuszały na kolejnych rządach utrzymywanie zasad rynkowych. Dla części społeczeństwa, także środowisk inteligenckich, było to niezrozumiałe. Na prawicy i na lewicy zaczynał dojrzewać mit o istnieniu tajemniczego układu, który nie pozwala dokonać ostrego (i pożądanego przez grupy o skrajnych poglądach) zwrotu w polityce gospodarczej.

W 2002 r. powstała „Krytyka Polityczna” – dynamiczna grupa młodych, mocno lewicowych intelektualistów, którzy buntowali się przeciwko „polityce bezalternatywnej”. W praktyce oznaczało to sprzeciw wobec polityki gospodarczej głównego nurtu lub – mówiąc umownie – polityki Balcerowicza. Środowisko „Krytyki” wzywało do uprawiania „polityki”. Nie godziło się na jeden – technokratyczny – scenariusz modernizacji Polski. Wierzyło w istnienie innych scenariuszy, które z niewiadomych powodów odrzucają elity III RP.

Niemal równocześnie z powstaniem „Krytyki Politycznej” prawicowi politycy i intelektualiści zaczęli mówić o konieczności „rewolucji moralnej”. Nie miała być skierowana przeciw wolnemu rynkowi jako zasadzie, ale przeciwko realnej polityce gospodarczej uprawianej przez kolejne rządy. Także przeciw otwarciu Polski na świat i jej integracji z Unią Europejską.

Rewolucyjni konserwatyści nie stworzyli jednego centrum decyzyjnego. Jednym z ich przyczółków był istniejący od 1992 r. krakowski Ośrodek Myśli Politycznej, w którym publikowali m.in.: Marek Cichocki, Dariusz Gawin, Zdzisław Krasnodębski, Miłowit Kuniński, Ryszard Legutko, Rafał Matyja, Bogdan Szlachta. Inne ośrodki to Warszawski Klub Krytyki Politycznej (Cichocki, Gawin, Tomasz Merta) i Centrum Europejskie Natolin.

Ich ideologię można by nazwać – za Ryszardem Legutką – „republikanizmem”. „Dzisiejszy republikanizm to coś więcej niż odrodzenie pojęcia cnoty – pisał Legutko w eseju «Demokracja i republika». – Stanowi on także próbę odbudowy klasycznego pojęcia polityki, które zostało zapoznane w wyniku dominacji myślenia liberalno-demokratycznego. […] Klasyczni republikanie nie bali się pisać o logice władzy, o obowiązkach z tym związanych, o nakazach, o zwierzchności i posłuszeństwie, o honorze i oddaniu, a więc o wszystkim, co w wyniku przyjęcia politycznego sentymentalizmu albo zniknęło, albo zostało potępione i wygnane poza obszar akceptowalności”.

O potrzebie „polityki” rozumianej jako zmiana nieustannie pisała „Europa” – intelektualny dodatek do „Dziennika”,  gazety, która przez pewien czas była nieformalnym organem „moralnej rewolucji”.

Za największą wadę państwa obóz „rewolucjonistów” uznał „imposybilizm”, czyli bierność. Słabe państwo w publicystyce rewolucjonistów było utożsamione z liberalnym państwem prawa. W praktyce więc polska „konserwatywna rewolucja” była skierowana przeciw liberalizmowi i wolnemu rynkowi.

Odwrót od idei wolnorynkowych nasilił się wraz z rozpoczęciem globalnego kryzysu finansowego. Środowiska lewicowe i konserwatywne uznały, że winę za wybuch kryzysu ponoszą  „neoliberałowie”. „Neoliberalizm” stał się etykietką, którą przylepiają przeciwnicy rozwiązań wolnorynkowych tym, którzy uznają realia rynkowe.

Przeciwnicy wolnego rynku czują wsparcie międzynarodowych autorytetów naukowych i intelektualnych. Przeciwko liberalizmowi opowiedział się brytyjski myśliciel John Gray, przed dwudziestu laty wybitny myśliciel liberalny. Zwolennikami ograniczenia rynku są nobliści: Joseph Stiglitz, Paul Krugman, George Akerlof.

Globalny kryzys został niemal entuzjastycznie przyjęty przez polską inteligencję lewicową. Związany z „Krytyką Polityczną” Jacek Żakowski, powołując się na słoweńskiego filozofa Slavoja ŽiŽka, wzywa: „Znów wolno myśleć”, a rozumie przez to – w polityce gospodarczej i społecznej można wytyczać nowe drogi.

Ale rozwiązania antykryzysowe przyjmowane w USA i w Europie oznaczają raczej powrót do zdrowej polityki rynkowej i ograniczenie roli państwa w gospodarce. Jest to nieuchronne choćby dlatego, że wiele państw niebezpiecznie zbliżyło się do granic wypłacalności. Jest zatem prawdopodobne, że moda na antyrynkowość szybko minie, a polska inteligencja, podążając za głównym nurtem myśli światowej, znów polubi wolny rynek.

Ja, neoliberał :)

Pojęcie mody intelektualnej jest wieczne i bardzo aktualne także w odniesieniu do dzisiejszej publicystyki dotyczącej spraw filozofii polityki oraz polityki ekonomicznej. Obecna moda, ponad 3 lata po ujawnieniu się sytuacji kryzysowej na światowych rynkach finansowych, polega na smaganiu i wyklinaniu neoliberalizmu. Gdy ludzi spotyka nieszczęście, część z nich głowi się, jak mu zaradzić i zabezpieczyć się na przyszłość. Część jednak gorączkowo myśli, jak na tym ogniu upiec własną pieczeń i – poprzez osławione „kreowanie narracji” skłonić współobywateli do zaakceptowania często po wielokroć skompromitowanych już przekonań. Przykładów antyneoliberalnej mody intelektualnej także w polskich mediach, mamy bez liku. Dwa z nich przyniosła „Gazeta Świąteczna” z 30-31 lipca. Chodzi o zapis przemowy Guentera Grassa na zjeździe Netzwerk Recherche oraz o artykuł socjalliberała, prof. Andrzeja Szahaja, który swój tekst przedstawia pod tytułem „Posprzątać po neoliberalizmie”.

W pierwszym momencie robi mi się przykro, a także ogarnia mnie trochę złości, gdy czytam, że po mnie i mi podobnych trzeba sprzątać. Nikt nie lubi być tym, który nabrudził. Jednak sama treść artykułu prof. Szahaja jest o tyle ożywcza, że (a to rzadkość w polskiej debacie publicznej) nadaje się do czysto rzeczowej polemiki. Bardzo słusznie autor zauważa, że neoliberalizm jest tylko jednym z kilku nurtów w liberalizmie i wielkim błędem jest utożsamianie go z całością tradycji liberalnej. Nie mniej zasadne jest wskazanie, że istnieje kilka zróżnicowanych „kultur kapitalizmu” i wybrany rzekomo przez Polskę, od czasów „planu Balcerowicza”, model podobny do anglosaskiego nie jest jedynym możliwym. Co prawda teza o możliwości budowy modelu fińsko-szwedzkiego przy innej skali wielkości kraju, a przede wszystkim w warunkach startowych polskiej gospodarki w 1989 r., jest nader ryzykowna, ale na pewno można założyć jej słuszność teoretyczną.

http://www.flickr.com/photos/subconscience/297682093/sizes/m/in/photostream/

Słowa Szahaja wzbudzają jednak sprzeciw, gdy uznaje on, iż neoliberalizm z premedytacją wykreował wokół siebie aurę bezalternatywności i dlatego sprzeciw wobec jego stylu myślenia jest dziś niemal niemożliwy, tak że mamy do czynienia z „przemocą symboliczną”. Przemoc, także niefizyczna, kojarzy się z wywieraniem przymusu. Tymczasem dominacja recept neoliberalnych w ostatnich 25-35 latach wynikała z tego, że zaskarbił on sobie autentyczną sympatię bardzo licznych naukowców, ekspertów, analityków, komentatorów, polityków, ale także zwykłych ludzi, próbujących rozkręcać mały biznes. Sympatia ta jest pokłosiem jego bezdyskusyjnych sukcesów i efektywności z czasów prosperity lat 80-tych i 90-tych XX w.

Gospodarka wolna, nie poddawana ścisłym rygorom regulacji państwowych, w naturalny sposób podlega fazom koniunktury i dekoniunktury. W czasach „złotych” był przeto neoliberalizm chwalony z każdej strony, nierzadko zresztą przesadnie, bezkrytycznie i na wyrost. Taka była wtedy moda intelektualna. Optymizm generował prace takie jak „Turbokapitalizm” Luttwaka czy „Koniec historii” Fukuyamy. Dziś mamy, ze zrozumiałych powodów, nosy na kwintę i góruje pesymizm. Stąd artykuły takie jak prof. Szahaja, stąd z taką atencją słuchane i publikowane są wynurzenia pisarza i niereformowalnego socjalisty Grassa na temat światowej ekonomii. Ta moda jednak też przeminie, gdy koło gospodarki ruszy do kolejnego cyklu rozwoju. Warto więc na tezy o konieczności „sprzątania po neoliberalizmie” spojrzeć nie przez pryzmat ostatecznie uzasadnionych konkluzji z debaty o właściwym modelu społeczeństwa i ekonomiki, ale przez pryzmat układu odniesienia, wrażeń i nastrojów dominujących akurat w tym momencie, gdy lądują one na papierze. Są one bowiem produktem chwili i za kilka, góra kilkanaście lat ponownie stracą powab, jak ogłoszone onegdaj genialnymi recepty Keynesa z lat 30-tych i 40-tych.

Pod adresem neoliberalizmu Szahaj wysuwa cały szereg zarzutów, z których niektóre są zasadne, ale odnoszą się głównie do jego nadinterpretacji i wynaturzeń, które były dziełem przypadku, a także często opacznie go pojmujących konserwatystów amerykańskich. I tak autor pisze, że

  1. neoliberalizm twierdzi, iż każda działalność ludzka może i powinna polegać wycenie rynkowej, w tym także relacje międzyludzkie, przyjaźnie, miłość, sztuka (co jest oczywistym nadużyciem);

  2. że każdy, kto przegrywa na rynku, jest sam sobie winien (naturalnie nie każdy jeden, co nie znaczy, że brakuje takich, którzy wolą hojne państwo dobrobytu i nieróbstwo);

  3. że każda aktywność państwa jest zła i niepożądana (w swoich pismach von Hayek wyliczał wszakże przedziały, w których ma ona uzasadnienie);

  4. że cele polityki gospodarczej są zawsze takie same i z góry ustalone (a przecież jasne jest, że zależą od wielu zmiennych, a von Hayek ostrzegał przed ograniczeniami ludzkiej percepcji i umysłu w skutecznym rozwiązywaniu problemów ekonomicznych);

  5. że najlepszy ład społeczny wyłoni się z samorzutnych działań jednostek (podczas gdy ład ten będzie wielce niedoskonały, a jego zaletą będzie to, że ograniczona ludzka zdolność do analizy skomplikowanej rzeczywistości niesie ryzyko, iż alternatywny ład zaplanowany będzie gorszy, lub szybko się zdegeneruje).

Z drugiej jednak strony cały szereg zarzutów Szahaja można tylko odrzucić i z otwartą przyłbicą stanąć w obronie tez neoliberalnych. I tak:

  1. własność prywatna, owszem, jest „święta” w tym sensie, że jest naturalnym prawem i potrzebą człowieka;

  2. własność prywatna nie jest może zawsze lepsza niż państwowa, ale jest zawsze lepiej zarządzana i efektywniejsza tam, gdzie pozaekonomiczne czynniki nie muszą być koniecznie uwzględniane jako społecznie doniosłe (a więc może nie w edukacji czy służbie zdrowia, ale już na pewno w usługach fryzjerskich, produkcji gumy do żucia czy blachy dachowej);

  3. jak najbardziej, jednostka jest zawsze ważniejsza od wspólnoty – podporządkowanie jednostki wspólnocie stanowi skrajne zagrożenie dla wolności człowieka i sugestia, że jest inaczej, nie powinna znaleźć się w tekście także socjalliberała (!);

  4. dobro wspólne jest nie tyle sumą interesów jednostek, co wizją stanu rzeczy, będącym preferowanym wytworem poglądów dominujących w danej wspólnocie, która to wizja zostaje narzucona mniejszości na drodze przymusu (oto prawdziwa „przemoc symboliczna”) – realne, rozumiane bez podtekstów „dobro wspólne” jest utopijnym ideałem, który nie istnieje w społeczeństwie, będącym heterogenicznym pęczkiem przeciwstawnych interesów;

  5. w końcu, w istocie „przypływ podnosi wszystkie łódki”, a więc wraz z rozwojem gospodarczym, w czasach prosperity, bogacą się (niemal) wszyscy, z tym że jedni szybciej od innych (czyli analogia do przypływu nie jest dobra), przez co słuszny jest raczej zarzut taki oto – neoliberalizm pogłębia rozwarstwienie dochodów (samorzutność procesów ekonomicznych to powoduje, ponieważ mając większy kapitał posiada się możliwość jego lepszej alokacji i szybszego mnożenia).

Do cyklicznego okresu złej koniunktury doszło w warunkach funkcjonowania systemu ekonomicznego, u którego podstaw w znacznej mierze znajduje się neoliberalizm. Stąd alergiczna reakcja jego krytyków (mam tu na myśli osoby takie jak Grass lub szef ubolewającej nad brakiem przemocy w życiu publicznym „Krytyki Politycznej”, nie prof. Szahaja szukającego zasadniczo jednak argumentacji konstruktywnej) przypomina trochę „psa Pawłowa”, bezwarunkowo reagującego na impuls w sposób z góry do przewidzenia. Tymczasem treść teorii neoliberalnej, tak jak każdej innej, zapełnia się niedoskonałymi działaniami zwyczajnych ludzi, przez co praktyka zawsze odbiega od kart „mądrych ksiąg” bujających w obłokach intelektualistów. Socjalizm wcielony w życie doprowadził do zbrodni, zaś w warunkach neoliberalizmu (i to nie czystego, bo nawet w USA kryzys wywołały także czynniki rządowe, prowadzące marną politykę monetarną czy wspierające praktykę skrajnie nieodpowiedzialnego zaciągania kredytów na nieruchomości przez słynnych NINJA) doszło do obecnego kryzysu. Który los jest jednak, mimo wszystko, lepszy, to pytanie nie budzi większych wątpliwości. Znikają one ostatecznie, gdy porównamy najlepsze okresy obu idei wcielanych w praktyce, a więc w przypadku neoliberalizmu jednak czas niezwykle szybkiego procesu bogacenia się społeczeństw w latach 1970-99.

Sposób, w jaki niektórzy ludzie korzystali z narzędzi oddanych do ich dyspozycji przez neoliberalizm, nie przesądza o jego rzekomej złej naturze. W swojej warstwie zasadniczej neoliberalizm to bowiem idea szlachetna, uznająca człowieka za istotę dobrą, odkrywczą i zdolną z natury, która tejże jednostce chce zapewnić szeroki zakres wolności dla podejmowania prób realizacji swoich aspiracji, marzeń i ambicji. Gdy ludziom daje się wolność, od czasu do czasu skutki bywają opłakane. Doświadczenie historyczne nauczyło nas, że nie jest to jednak argument za pozbawieniem człowieka wolności w sferze politycznej i obywatelskiej, gdyż to prowadzi do totalitaryzmu i katastrofy. Późniejsze doświadczenie z emancypacją społeczną i rewolucją obyczajową pokazało, że także w zakresie wyboru stylu życia zasada wolności jest lepsza od restrykcji. Natomiast w zakresie ekonomicznym postęp w naszym myśleniu się nie dokonuje, ponieważ gospodarka ma cykliczne zapaści i regresy. W efekcie, choć doświadczenie skokowych wzrostów poziomu życia ludzi, czy to w XIX czy w XX w., właśnie w warunkach wolnorynkowej ekonomii, powinno uczyć nas, iż nie warto stawiać wielu barier człowiekowi także wtedy, gdy zarabia na życie i się bogaci, to jednak recesje stale na nowo przynoszą załamanie wiary w wolność. Tak było w czasie kryzysu lat 80-tych i 90-tych XIX w., gdy na nowo wprowadzano bariery handlowe, które miały spory wpływ na wybuch I wojny światowej, tak było gdy powszechna wiara w przeregulowanie gospodarki spowodowała Wielki Kryzys i kolejną wojnę. Tak może być i dziś, jeśli moda intelektualna spowoduje trwałe przełożenie zwrotnic w myśleniu o ekonomii i wolności. Jednak już natura drugiej fazy tego kryzysu, w której problemem numer 1 okazuje się zbyt wysokie zadłużenie finansów poszczególnych państw, pokazuje, że warto zachować ostrożność wobec postulatów leczenia gospodarki zwiększonymi wydatkami socjalnymi i „stymulowania gospodarki” zastrzykami pożyczonych pieniędzy. Rachunek za „reformy socjaldemokratyczne” zapłacą wtedy kolejne pokolenia, które rzeczywiście będą miały po kim sprzątać.

ORDNUNG¬ MUß SEIN? :)

NIEMIECKIE TROPY W MYŚLENIU O WOLNOŚCI

Kiedy chcemy w Polsce powiedzieć, że należy trzymać się pewnych zasad i reguł oraz że należy postępować w zgodzie z założonym wcześniej planem działania, wtedy mówimy po niemiecku: „Ordnung muß sein” („Porządek musi być”). Kiedy chcemy kogoś pochwalić za dobrze wykonane zadanie, porządnie przemyślne i zrealizowane z drobiazgową niemalże dokładnością, wtedy mówimy, że to „niemiecka precyzja” albo „niemiecka solidność”. Nieczęsto jednak powołujemy się na „niemieckiego ducha”, kiedy mówimy o wolności. Czy znaczy to, że nie możemy mówić o niemieckiej refleksji nad wolnością, niemieckim liberalizmie, niemieckiej otwartości i artystycznym szaleństwie tworzenia? Nic bardziej mylnego.

Przyglądając się niemieckiej historii, filozofii, myśli społecznej i politycznej wątki wolnościowe znajdziemy w każdej niemalże epoce. Nie chodzi o to, aby uznać niemieckie myślenie o wolności za istotniejsze niż chociażby zjednoczeniowe dzieło Otto von Bismarcka i Wilhelma „księcia kartaczy” czy wprowadzenie państwowego systemu socjalnego, ani aby uznać niemiecki liberalizm za prąd bardziej wpływowy niż chociażby kontynentalna wersja pozytywizmu prawniczego. Chodzi o dostrzeżenie niemieckiego dorobku liberalnego, jego oryginalności i znaczenia.

Niemiecka historia wolności

Średniowiecze i początek czasów nowożytnych to systematyczna walka niemieckich władców, królów i cesarzy, o uwolnienie się z piętna papiesko-religijnej dominacji. Okres panowania Henryka III, księcia bawarskiego i szwabskiego, króla niemieckiego, burgundzkiego i włoskiego, a wreszcie cesarza rzymsko-niemieckiego, to rozkwit europejskiego cezaryzmu i dominacji władzy świeckiej nad władzą duchową. Ich przejawem było wyznaczanie przez cesarza kandydatów na papieży i wpływanie na kardynałów celem dokonania odpowiedniego wyboru. W taki sposób Henryk III namaścił czterech papieży: Benedykta IX, Damazego II, Leona IX i Wiktora II, z których trzech pochodziło z terenów niemieckich. Idee cezarejskie nie sprowadzały się wyłącznie do sporu o następstwo apostolskie między cesarzem a biskupem rzymskim. Odwoływały się również do wczesnochrześcijańskiego porządku o oddzieleniu sacrum od profanum.

Cezaryzm sam w sobie nie był jeszcze emanacją Chrystusowego „oddajcie cesarzowi, co cesarskie, a Bogu, co boskie”. Cesarze rzymsko-niemieccy dążyli do panowania nad Rzymem ziemskim, ale także nad Rzymem kościelno-duchowym. O cesarskiej dominacji świadczyć miałoby nie tylko to, że w sposób oczywisty miał on być ciągle traktowany jako „boski pomazaniec”, ale również fakt, iż jego władza – w przeciwieństwie do władzy papieskiej -miała swoją ziemską legitymację, gdyż króla niemieckiego wybierali elektorzy, najbardziej wpływowi spośród książąt i duchownych niemieckich. Dopiero w późniejszych latach walka z papiestwem – czy też poprawniej: walka o dominację nad papiestwem – przybrała postać walki o wolność od papieskiego wpływu. Ta zaś objawiła się w narastającym sporze o inwestyturę, który swoją kulminację osiągnął za panowania Henryka IV i pontyfikatu Grzegorza VII.

Spór o inwestyturę na poziomie praktyczno-formalnym dotyczył on nadawania dóbr ziemskich nowo mianowanym biskupom, na poziomie politycznym – dotyczył on władzy i możliwości wpływania na władzę. Najistotniejszy zaś był niewątpliwie jego wymiar filozoficzny. Nieposłuszeństwo Henryka IV trzeba rozpatrywać raczej jako sprzeciw wobec idei papieskiego uniwersalizmu w Europie i zarazem niezgoda na absolutyzm polityczny religijnego przywódcy, jakim był przecież papież. Można powiedzieć, że właśnie w tym miejscu rozpoczynać się powinna refleksja o niemieckich doświadczeniach z wolnością. Spór o inwestyturę był pierwszym tak radykalnym i na tak szeroką skalę uderzeniem w instytucjonalny autorytet religii jako takiej i Kościoła katolickiego, nie zaś tylko sprzeciwem wobec papieskiej notatki Dictatus Papae. W tym przypadku uderzenie to podjęto w imię samodzielności i niepodzielności władzy świeckiej, ale również w imię swobody od religijnej dominacji.

Podobnie jeśli przyjrzeć się strukturze Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, dostrzec można swoiste doświadczenie wolności, wolności pojmowanej w duchu niezależności czy też terytorialnej suwerenności. Istniejące do 1806 roku a odnowione w 962 przez Ottona I Sacrum Imperium do samego końca było państwem, w którym królowie byli wybierani przez elektorów. Choć to królowie elektorów mianowali i choć obowiązywała tradycyjna zasada wyboru króla z dynastii, z której pochodził jego poprzednik, to jednak taka struktura organizacyjna przynajmniej nominalnie dowartościowywała jednostki składowe imperium. Nie rozwinięto monarszego absolutyzmu i utrzymywano ograniczoną centralizację władzy. Finalnie doprowadziło to do upadku I Rzeszy, ale w założeniu do samego końca utrzymywano podmiotowość królestw i księstw składowych. Z przyczyn analogicznych ostatecznie upadła I Rzeczpospolita, w której tak silnie instytucjonalnie umocowana była wolność stanu szlacheckiego. Jak wskazują przykłady polski i niemiecki, wolność może być różnie użyta i różnie wykorzystana, a w efekcie nie jest wykluczone, że stanie się swoim własnym zabójcą.

Reformacyjny powiew wolności

Kiedy w czwartek 31 października 1517 w Wittemberdze augustiański mnich i doktor teologii Martin Luter ogłosił swoje tezy, które miały stać się początkiem debaty nad reformą instytucjonalną i doktrynalną w łonie Kościoła katolickiego, nawet nie zdawał sobie sprawy, jak wielki zapoczątkuje to wstrząs na kontynencie. Pewne przygotowanie do atmosfery, jaką wprowadziło w Rzeszy ogłoszenia 95 tez, miało miejsce wiek wcześniej, kiedy to na terenie Królestwa Czech rozprzestrzeniała się herezja husycka. Jan Hus miał tuż przed spaleniem na stosie przepowiedzieć wystąpienie „śpiewającego łabędzia”, którego utożsamiono z Lutrem. Oba te ruchy reformatorskie wyjściowo podważały autorytet Kościoła katolickiego i były niezwykle bolesnym uderzeniem w jego nauczanie. Kazały jednak podjęć refleksję nad religią i jej wymiarem bardziej indywidualnym, jednostkowym; uczyniły wiernego podmiotem religijnego życia, zdolnym do wejścia w osobistą relację z Najwyższym.

Pamiętać trzeba – co słusznie zauważał Alasdair MacIntyre w swojej Krótkiej historii etyki – że Luter „domagał się jednej, jedynej wolności – wolności głoszenia dobrej nowiny; wszelkie znaczące wydarzenia odbywają się wyłącznie w procesie psychicznej transformacji wierzącej jednostki”. Było to w każdym razie wielkie novum w średniowiecznym myśleniu o człowieku i jego relacjach ze światem religii. Indywidualizacja człowieka, do której przyczynił się ojciec reformacji, była pierwszym krokiem do nowożytnego racjonalizmu, indywidualizmu i liberalizmu, niezależnie od tego, jak bardzo wszystkie one byłyby Lutrowi obce. Fundamentalne zasady protestantyzmu, jak sola scriptura, sola fide, sola gratia czy sola Verbum, sprawiły, że chrześcijaństwo luterańskie zwróciło się ku człowiekowi jako temu, który sam ma prawo czytać i studiować Świętą Księgę, a jego wiara i otrzymana od Boga łaska to jedyne warunki jego zbawienia.

Personalizacja etyki chrześcijańskiej dostrzegalna jest w samych 95 tezach ogłoszonych przez Lutra, choć pamiętać trzeba, co podkreśla w swo
jej Krótkiej historii etyki MacIntyre, że „zarówno Machiavelli, jak i Luter – ze swych bardzo odmiennych punktów widzenia – nie uznają wspólnoty i jej życia za obszar, w którym trwa życie moralne. Dla Lutra wspólnota jest jedynie odwiecznym dramatem zbawienia”. W 4. punkcie Luter wskazuje, że największą karą Bożą w stosunku do człowieka jest to, jak człowiek sam nad sobą czyni surowy sąd wewnętrzny, kiedy to człowiek jest swoim własnym sędzią. Jednostka – wedle myślicieli luterańskich – staje się zdolna do moralnego wglądu, co czyni ją podmiotem w kwestii swoich czynów i w obliczu Boga. Już założenia, że to szczery żal człowieka za grzechy (punkt 36.) jest warunkiem rozgrzeszenia, że uczynki miłosierne czynią człowieka lepszym (44.) i że odpusty mogą przyczynić się do zatracenia przez człowieka bojaźni Bożej (49.), są potwierdzeniem zatroskania Lutra o kondycję człowieka i jego upodmiotowienie. Reformacja – między innymi za sprawą Martina Lutra – okazała się być prądem, który skłonił duchowieństwo do zejścia na „niziny społeczne” z nauczaniem Ewangelii a także zainteresowaniem życiem człowieka.

W dużym stopniu był to również ruch dążący do zerwania kajdan, jakimi opętany był człowiek przez obce i tajemnicze instytucje religijne żerujące na ludzkiej niewiedzy, niezaradności i niewykształceniu. Symptomatyczne jest to, że Luter – skory do rozmowy z przedstawicielami katolickiej hierarchii – nie był przez nich w ogóle słuchany. Wedle postawionego przez papieża Leona X ultimatum, Luter miał całkowicie wyrzec się błędów pod groźbą wieczystej ekskomuniki, którą ostatecznie na niego nałożono. W taki to sposób walka z patologią instytucji odpustu przemieniła się w walkę z patologiami Kościoła katolickiego, to zaś tym bardziej skutkować musiało niechęcią jego przedstawicieli i hierarchów do jakichkolwiek rozmów o reformowaniu jego struktur. Pisma Lutra z 1520 roku: O naprawie stanu chrześcijańskiego, O wolności chrześcijańskiej i O niewoli babilońskiej Kościoła stanowiły radykalną deklarację podjęcia wszelkich możliwych działań celem uwolnienia człowieka od grzesznych wpływów i umocnienia jego wolności. Zdaniem ojca reformacji i autora dzieła O wolności chrześcijańskiej, „jedyna rzecz jest potrzebna do życia, sprawiedliwości i wolności chrześcijańskiej – nieskażone Słowo Boże, Ewangelia Chrystusowa”, natomiast instytucje Kościoła zamiast zbliżać człowieka do tych wartości i zapoznawać go ze Słowem, wręcz go i tego oddalają.

Protestanckie skupienie na Słowie Bożym miało być kolejnym zwrotem ku „zwykłemu człowiekowi”, który nie potrzebował objaśnień i interpretacji, który – jeśli otrzymałby Pismo Święte w swoim języku narodowym – mógłby sam zagłębiać się w jego lekturze i przez nią zbliżać się do Boga. Manifest Lutra to jednoznaczna deklaracja zburzenia barier, jakie dotychczas oddzielały człowieka od religii, a jednocześnie próba uczynienia religii sprawą prywatną, indywidualną. Przyzwolenie na indywidualną lekturę i kontemplację Pisma Świętego było nieocenionym przełomem w kulturze europejskiej, który otwierał ją na indywiduum, subiektywny odbiór i dowartościowywał jednostkę. Jednostkę, która dotychczas – w duchu rozumienia organicystycznego – realizować się mogła wyłącznie jako składowa większej wspólnoty politycznej. Na poziomie doktrynalnym Luter uczynił tegoż samego człowieka niewolnikiem Bożej Woli i Łaski, jednak w życiu społecznym i politycznym wyswobodził go z kajdan kościelnych instytucji i nakazał myśleć samodzielnie.

Wpływ reformacji na cywilizację europejską był gigantyczny, w szczególnie zaś na poziomie antropologicznym. Luter patrzył na człowieka co prawda jako na istotę z natury swej złą, skażoną grzechem pierworodnym i nigdy niezdolną w pełni do realizacji Bożych Przykazań. Z drugiej jednak strony uczynił on jednak każdego człowieka kapłanem, bo – jak sam pisał w O wolności chrześcijańskiej – „oto jest ta nieoceniona moc wolności chrześcijanina. Jesteśmy nie tylko królami najbardziej ze wszystkich wolnymi, ale także kapłanami na wieki, co jest znacznie wspanialsze od królestwa, gdyż przez nasze kapłaństwo jesteśmy godni zjawić się przed Bogiem, modlić się za innych, nauczać siebie nawzajem rzeczy Boskich”. Człowiek miał stać się bardziej aktywny nie tylko w sferze życia religijnego, ale również w swoich codziennych działaniach i czynnościach. Nastawienie na tego typu aktywność indywidualną, tak mocno zakorzenione w antropologii protestanckiej, wskazywane było również w późniejszych okresach – chociażby przez Maxa Webera – jako jeden z kluczowych elementów ethosu protestanckiego. Ten zaś miał leżeć u podstaw kapitalizmu i rewolucji przemysłowej.

Człowiek jako istota twórcza

Na takich podstawach rodził się na ziemiach niemieckich w XVIII wieku nowoczesny liberalizm, częściowo inspirowany wolnościowymi myślicieli anglosaskimi, który jednak ukształtował także swoją lokalną specyfikę. Od uznawanych za myślicieli liberalnych: Immanuela Kanta, Friedricha Schillera, Friedricha H. Jakobiego czy Georga Forstera, uwielbienie dla wolności indywidualnej zaczerpnął Wilhelm von Humboldt. Ten znany językoznawca, kulturoznawca, urzędnik, dyplomata a także twórca niemieckiego systemu edukacyjnego nie stworzył spójnej i rozbudowanej liberalnej koncepcji państwa. Podobnie jak Benjamin Constant, doceniał starożytne struktury państwowe i ich charakterotwórczość, natomiast krytykował państwo nowożytne za jego odstąpienie od pielęgnowania indywidualnych cnót. Humboldt bardzo mocno zaopatrzył tradycję liberalizmu klasycznego w myślenie indywidualistyczne i interpretację działalności człowieka przez pryzmat aktu twórczego

W centrum zainteresowań społeczno-politycznych późniejszego twórcy i patrona uniwersytetu w Berlinie znajdował się człowiek, zaś za proces najważniejszy dla każdego z ludzi uznał on samodoskonalenie. Kult pracy, będący wyznacznikiem ethosu protestanckiego, w klasycznym liberalizmie niemieckim prezentowany był jako ideał pracy nad samym sobą, nad swoim charakterem, zdolnościami i umiejętnościami. Pod tym względem – całkowicie inaczej niż fatalistyczny, nihilistyczny i pesymistyczny Jakobi – Humboldt był optymistycznie nastawiony do natury ludzkiej i wierzył, że ów proces samodoskonalenia nieustannie dokonuje się poprzez angażowanie się człowieka w szereg przedsięwzięć i działań. Zbigniew Rau w książce Liberalizm. Zarys myśli politycznej XIX i XX wieku wskazuje, że Humboldt „przyrównuje ludzką osobowość do organizmu rozwijającego się z własnej, wewnętrznej potrzeby; człowiek sam decyduje o swym rozwoju, nie pozostając w stosunku do swego otoczenia pasywny ani też z niego wyobcowany”. Człowiekiem zdaje się kierować jakiś napęd przypominający w swoim założeniu Bergsonowską élan vital.

Koncepcja Humboldta jest chyba najbardziej optymistyczną i indywidualistyczną z wszystkich wersji liberalizmu i form refleksji wolnościowej w myśli niemieckiej. Jako że sam Humboldt widział w humanistyce dziedzinę badającą wytwory ducha, toteż i na tymże duchu się właściwie skupiał. Widział w człowieku artystę, który – mówiąc słowami Raua z Liberalizmu – „poświęcając swe życie samodoskonaleniu, tworzy swą osobowość tak samo, jak artysta tworzy dzieło sztuki”. Człowiek jest więc istotą wolną nie tylko w swoich działaniach mających na celu zmienianie świata, ale potrafiącą również całkowicie definiować samego siebie. Przypomina ta koncepcja ideał self-made man‚a sformułowany w 1859 przez
Fredericka Douglassa. Także Humboldt widzi w swoim samodoskonalącym się indywidualiście człowieka przedsiębiorczego, aktywnego, twórczego, tolerancyjnego, odważnego, a do tego skłonnego do ryzyka, radzącego sobie w sytuacjach nietypowych i wytrwale realizującego swój życiowy plan. Z punktu widzenia myślenia liberalnego jest to niesamowicie ważna koncepcja i niestety nieczęsto przypomina się o tym, że historia liberalizmu niemieckiego już na przełomie XVIII i XIX wieku zawierała takie postępowe idee.

Jak inni liberałowie klasyczni, twórca uniwersytetu w Berlinie dostrzega również niebezpieczeństwa nadmiernego przerostu państwa, które zaczyna zagrażać człowiekowi w taki radykalnie indywidualistyczny sposób zdefiniowanemu. W późniejszym czasie tę intuicję werbalizował także John Stuart Mill, który pisząc w swoim eseju O wolności, że „w tej części, która dotyczy wyłącznie jego samego, [człowiek – przyp. S. D.] jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Zupełnie tak samo widział to Humboldt: nie wyobrażał sobie, aby społeczeństwo czy państwo w sposób nadmierny ingerowało w tę sferę autonomii jednostkowej człowieka. Wystarczy, że władze państwowe strzec będą bezpieczeństwa swoich obywateli i chronić ich swobód, a wówczas ludzie sami będą mogli zatroszczyć się o swój dobrobyt. Ufał, że wrodzona ludzka przedsiębiorczość wystarcza, aby społeczeństwa funkcjonowały jako wolny rynek myśli i idei, pomysłów i koncepcji, usług i towarów, dzięki którym postęp i rozwój nie będą musiały być regulowane przez żadne instancje odgórne. Już sami socjalliberałowie powiedzieliby zapewne, że tego typu pogląd to przejaw niepoprawnego optymizmu klasycznego liberała. W koncepcji Humboldta ów niepoprawny wręcz optymizm jest zapewne jedynie efektem i naturalna konsekwencją sformułowanej przez niego metafory życia jako dzieła sztuki.

Każdy artysta, także człowiek aktywnie samodoskonalący się, potrzebuje wolności od nacisków zewnętrznych i swobody do podejmowania działań – tego, co Isaiah Berlin określał mianem wolności negatywnej i pozytywnej. Instytucje państwa nadmiernie ingerujące w życie człowieka, kontrolujące zbyt duży zakres obszarów jego działania, sprawiają, że owa twórcza inicjatywa w człowieku zanika, umiera, przez co staje się on niezdolny do działania. Humboldt mówi, że „człowiek, który przyzwyczaił się zdawać na zewnętrzną władzę, zupełnie poddaje się beznadziejnemu losowi” (na fragment ten powołuje się Zbigniew Rau). To, co dziś nazywamy wyuczoną bezsilnością, a co dostrzegł już Humboldt na przełomie XVIII i XIX wieku, okazuje się być skutkiem nadmiernej działalności państwa i jego urzędników, nadmiernej opiekuńczości państwa, a nie jego braku działania. Kontrola i nadmierna pomoc zabijają twórczość, oryginalność i przedsiębiorczość, a tym samym sprawiają, że człowiek przestaje się rozwijać, poddaje się temu, co otacza go z zewnątrz i niejako płynie z prądem. Dla Humboldta zaś człowieczeństwo to tak samo odważne płynięcie pod prąd, jak też radykalne wyprzedzanie owego prądu. Koncepcja ta w najmniejszym stopniu nie przypomina stereotypowego interpretowania niemieckiej myśli społeczno-politycznej przez pryzmat powiedzenia „Ordnung muß sein”. Humboldta przerażał wszelki porządek ustanawiany zewnętrznie, regulowany i rygorystycznie strzeżony przez organy państwowe.

Ład samorzutny czy planowany?

Wyraz swojemu strachowi przed wszelkimi planistycznymi receptami społecznymi, politycznymi i gospodarczymi dali niemieckojęzyczni (niemieccy, ale przede wszystkim austriaccy) liberałowie ekonomiczni. Reprezentantami tego sposobu myślenia o gospodarce, państwie i społeczeństwie byli na pewno przedstawiciele austriackiej szkoły ekonomicznej założonej przez Carla Mengera, reprezentowanej w późniejszych latach przez takich myślicieli, jak Ludwig von Mises, Friedrich von Hayek, Friedrich von Wieser czy Hans-Herman Hoppe, a także niemieckiego ordoliberalizmu, z takimi działaczami jak Franz Böhm, Wilhelm Röpke, Walter Eucken czy Ludwig Erhardt na czele. Oba nurty w kwestiach gospodarczych nawiązywały do klasycznych wersji liberalizmu ekonomicznego w wydaniu leseferystycznym, reprezentowanych przede wszystkim przez Adama Smitha i Davida Ricardo. Narodziny wiedeńskiej szkoły ekonomicznej na przełomie XIX i XX wieku były odpowiedzią na narastające tendencje interwencjonistyczne wśród ekonomistów światowych, a w przypadku ordoliberalizmu – na Keynesistowską wizję gospodarki po wielkim kryzysie gospodarczym lat trzydziestych.

Liberalizm przełomu XIX i XX wieku stawał się w coraz większym stopniu liberalizmem socjalnym, co szczególnie widoczne było wśród myślicieli anglosaskich: Leonarda T. Hobhouse’a czy Thomasa Hilla Greena. Tutaj liberalnie zorientowani ekonomiści niemieccy i austriaccy w sposób zdecydowany wystąpili przeciwko tym tendencjom, nazywając je explicite socjalistycznymi. Kiedy uderzano w przedstawicieli szkoły wiedeńskiej czy ordoliberałów, że ich obrona wolności gospodarczych i wolnego rynku jest jedynie obroną ludzi zamożnych, wtedy ci odpowiadali – jak Ludwig von Mises w Ludzkim działaniu – że „jeśli ktoś walczy o wolny rynek i wolną konkurencję, nie staje w obronie tych, którzy są już bogaci, lecz zabiega o swobodę działania dla anonimowych ludzi, którzy niebawem zostaną przedsiębiorcami, a ich pomysłowość sprawi, że życie przyszłych pokoleń stanie się lżejsze”. Ponownie daje się zauważyć, że u podstaw walki w obronie liberalnych pryncypiów niemieccy i austriaccy liberałowie położyli wolnościową antropologię indywidualistyczną oraz troskę o postęp techniczny i cywilizacyjny.

Niezależnie od ocen argumentacji stosowanej przez ordoliberałów i libertarian trzeba pamiętać o tym, że ich nawiązania do liberalizmu klasycznego są ewidentne i chociażby na tym poziomie – niezależnie od oceny interwencjonizmu państwowego i postulowanego jego zakresu – wymagane byłoby ich zrozumienie. Trzeba by więc oba te nurty uznać za sprzymierzeńców w obronie tych liberalnych fundamentów, które w dobie silnych tendencji lewicowych wydają się być coraz bardziej zagrożone. Wiadomo, że w kwestiach światopoglądowych i społecznych ordoliberałowie są zdecydowanie konserwatywni i zachowawczy, a do podstawowych wartości, których chcą bronić, zaliczają chociażby tradycję i obronę tradycyjnego porządku (zaś co do tych kwestii spora część współczesnych liberałów ma zdecydowanie odmienne podejście). Jeśli więc przypominać kolejne tropy niemieckiego myślenia o wolności, wówczas na pewno powyżej wskazywane koncepcje zasługują na wspomnienie. Celem obu było bowiem stanie na straży liberalnej ochrony człowieka przed rozbudowanym i przerośniętym despotyzmem państwa, bo – jak pisał von Mises w Ludzkim działaniu – „naprawdę, nie ma żadnej istotnej różnicy pomiędzy nieograniczoną władzą państwa demokratycznego, a nieograniczoną władzą autokraty”. System polityczny obowiązujący w danym państwie nie jest celem samym w sobie, ale jedynie środkiem – nie ma większego znaczenia, jaki jest to system polityczny, jeśli tylko broni on ludzkich wolności.

Na pewno podejście takie do ustroju państwa nie było i nie jest wyznacznikiem wszystkich kierunków liberalnych, tym bardziej, że od połowy XIX wieku w kręgach liberalnych przyjęty został kompromis demokratyczny, mocą którego demokracja wskazana została jako ten z ustrojów, który w największym stopniu wolności i praw obywatelskich broni. Szkoła austriacka i ordoliberałowie uwrażliwiają nas jednak na sam stan owej demokracji, wskazują
c, że dopiero demokracja oparta na rozbudowanym katalogu wolności i ich ochronie przez państwo staje się wartością, a nie demokracja sama w sobie. Trudno zaprojektować ustrój polityczny bądź ekonomiczny i projekt ten zrealizować w rzeczywistości. Friedrich von Hayek w Zgubnej pysze rozumu. O błędach socjalizmu wskazywał, że „osobliwym zadaniem ekonomii jest pokazanie ludziom, jak mało w istocie wiedzą o tym, co w ich mniemaniu da się zaprojektować”. Trzeba widzieć więc w tego typu refleksji o wolności przede wszystkim sprzeciw wobec wielkich, odgórnych projektów ustrojowych, systemowych, politycznych czy tym bardziej gospodarczych. Rzeczywistość należy widzieć jako samo się projektującą, jako swoisty ład samorzutny, jako efekt działań pojedynczych jednostek, a efekty te przecież tak trudno przewidzieć, jeszcze trudniej zaś precyzyjnie zaplanować.

Ordoliberałowie widzieli słuszność w takich rozwiązaniach, jak decentralizacja władzy publicznej czy minimalizowanie biurokracji, gdyż tylko takie zabiegi mogły zapobiec wytwarzaniu się autorytarnych, despotycznych struktur władzy. Konieczna jest także ochrona przed despotyzmem większości, niekoniecznie tej zinstytucjonalizowanej, i tutaj ordoliberałowie podzielają pogląd zadeklarowanego przecież demokraty, Johna Stuarta Milla, który w eseju O wolności wskazywał, że „ochrona przed tyranią urzędnika nie wystarcza; potrzebna jest także ochrona przed tyranią panującej opinii i nastroju; przed skłonnością społeczeństwa do narzucania za pomocą innych środków niż kary prawne swoich własnych idei i praktyk jako reguł postępowania tym, którzy się z nimi nie godzą”. Niemiecka i austriacka tradycja liberalizmu ekonomicznego może być więc w pewnym stopniu traktowana jako próba odnowienia, odświeżenia i ponownego zwerbalizowania tych założeń, które legły u podstaw myśli liberalnej, a które odnaleźć można tak u Johna Locke’a, jak i Adama Smitha czy Benjamina Constanta.

Integracja europejska w duchu wolności

Myśliciele niemieccy to również w wielu przypadkach autorzy oraz propagatorzy idei integracji europejskiej. Prawdą jest także, że idea integracji kontynentu nie była pomysłem współczesnych, bo przecież już w średniowieczu cesarze niemiecko-rzymscy Otton I, Otton III i Fryderyk Barbarossa uznawali się za następców cesarzy rzymskich i uniwersalistycznych przywódców politycznych Europy chrześcijańskiej. Najbardziej znana jest – szczególnie zaś w Polsce – koncepcja monarchii uniwersalistycznej Ottona III, wokół której odbyło się spotkanie gnieźnieńskie cesarza z księciem polskim Bolesławem Chrobrym w 1000 roku. Taka monarchia związkowa – swoista „federacja równych” – miała się składać z czterech części: Italii, Galii, Germanii i Sclavinii, choć zapewne główną w niej rolę mieli odgrywać Niemcy. Następca Ottona III, Henryk II, szybko zerwał z polityką dążeń do pokojowej integracji wskazywanych obszarów i rozpoczął szereg wojen z sąsiadami, m.in. z monarchią Chrobrego. Do idei przywództwa cesarskiego w Europie nawiązywał Fryderyk Barbarossa, co skłoniło go zarówno do odnowienia sporu o inwestyturę, jak i zorganizowania pod swoim przywództwem (wraz z Ryszardem Lwie Serce i francuskim Filipem II Augustem) trzeciej krucjaty do Ziemi Świętej. Widać więc, że uniwersalizm europejski był obecny w niemieckiej myśli politycznej już od okresu średniowiecza.

Bardzo wpływową i interesującą okazała się koncepcja polityka i myśliciela liberalnego, Friedricha Naumanna. Znana jako idea Mitteleuropy (sformułowana zresztą w książce pod tym samym tytułem). Przejęta przez przywódców państw centralnych w trakcie I wojny światowej koncepcja przewidywała stworzenie w środkowo-wschodniej Europie wspólnego tworu o charakterze polityczno-gospodarczym. Obejmować on miał obszar Niemiec i Austro-Węgier oraz powojennych nabytków terytorialnych, jakie państwa te miały uzyskać kosztem przede wszystkim Cesarstwa Rosyjskiego (chodziło głównie o ziemie polskie i gubernie nadbałtyckie oraz o Krym, który miał stać się kolonią Mitteleuropy). Plan Naumanna zakładał intensywną germanizację i madziaryzację narodów zamieszkujących ten obszar oraz akcję kolonizacyjną na terenach przyłączonych. W formie zwulgaryzowanej i mocno zmodyfikowanej do koncepcji Mitteleuropy odwoływał się Adolf Hitler i propaganda nazistowska, jednak niewiele miało to wspólnego z planami Naumanna. Projekt Naumanna wydaje się o tyle istotny, o ile zawierał on postulat integracji gospodarczej tych obszarów, a przecież na bazie planów integracji ekonomicznej zrodziła się integracja europejska po II wojnie światowej.

Najbliższą współczesnym projektom liberalnym była jednak koncepcja promowana przez austriackiego arystokratę i polityka, Richarda Coudenhova-Kalergiego, twórcę nowoczesnego ruchu paneuropejskiego. W żyłach Coudenhova-Kalergiego płynęła krew niemiecka, japońska i polska, był synem austro-węgierskiego dyplomaty, studiował we Wiedniu i w Monachium, ożenił się z Żydówką. Już samo jego pochodzenie i zakorzenienie w wielonarodowościowej monarchii habsburskiej ukształtowało jego nowatorski sposób myślenia o europejskiej jedności. Propagował on ideę stworzenia paneuropejskiej federacji, która opierałaby się na wartościach takich, jak wolność, równość czy tolerancja, która byłaby silna swoją wielokulturowością i wieloetnicznością. Swój manifest zawarł on w książce Pan-Europa, do której nawiązywano tworząc chociażby Ligę Narodów. Ruch paneuropejski stworzony przez Coudenhova-Kalergiego miał doprowadzić do zacieśnienia współpracy między narodami i zbudowania Europy pokoju i przyjaźni. Inicjatywa ta nie została zwieńczona żadnym wielkim politycznym sukcesem, ale wielu jej uczestników i sympatyków w przyszłości miało współtworzyć jednoczącą się Europę.

Poparcie liberałów europejskich, także liberałów niemieckich, dla projektu integracji europejskiej wydaje się wyjaśniać to, co na ten temat pisał wspominany już Ludwig von Mises w Ludzkim działaniu, wedle którego „celem liberalizmu jest pokojowa współpraca wszystkich ludzi, jak również pokój pomiędzy narodami. Jeśli wszędzie własność środków produkcji będzie się znajdowała w rękach prywatnych, a prawa, sądy i administracja będą traktowały obcokrajowców i obywateli na takich samych warunkach, to nie będzie miało dużego znaczenia to, gdzie przebiegają granice państw. (…) Nie będzie się już opłacało prowadzić wojen; nie będzie powodów do agresji. (…) Wszystkie narody będą mogły współistnieć w pokoju”. Niezależnie więc od tego, że liberalizm przełomu XIX i XX wieku był głęboko zapatrzony w formułę państwa narodowego, to jednak liberalizm połowy dwudziestego wieku okazuje się być niezwykle integracjonistycznie i federacyjnie nastawiony. Liberałowie niemieccy po II wojnie światowej byli wielkimi zwolennikami procesów związanych z integracją europejską i blisko współpracowali w tej kwestii z rządami chadeckimi. Jak widać jednak, sama idea europejska pojawiała się w niemieckiej myśli polityczno-społecznej już dużo wcześniej.

Nie tylko Ordnung!

Okazuje się, że stereotypowe myślenie o niemieckim czy niemieckojęzycznym dorobku w zakresie myśli społeczno-politycznej może prowadzić nas w błędnym kierunku. Okazuje się również, że wykraczając poza takie wąskie i na pewno krzywdzące dla ideowego dorobku myśli niemieckiej podejście, można pokazać, że Niemcy to nie tylko tradycja pozytywizmu prawniczego i państwa w duchu Heglowskiej prawicy, to nie tylko funkcjonujący ze sprawnością zegarka sz
wajcarskiego aparat państwowy czy żelazna ręka kanclerza Bismarcka. Nie tylko „Ordnung muß sein”, ale również wolnościowe wątki i tradycje, indywidualizm i optymizm antropologiczny, integracja europejska w duchu kontynentalnej aksjologii a nie wyłącznie brutalne podboje. Jak widać, niemieckie tropy myślenia o wolności są dość głęboko osadzone w historii i kulturze krajów niemieckojęzycznych, i choć nie zawsze były prądami w Niemczech dominującymi, to jednak warto o nich pamiętać w podejmowaniu jakiejkolwiek refleksji nad europejskimi wartościami czy historią doktryny liberalnej.

Jaki kapitalizm po kryzysie? :)

Leszek Jażdżewski: Największy od przeszło 30 lat kryzys gospodarczy zdaje się być już za nami. Przykład Grecji pokazuje jednak, że powrót do równowagi nie będzie ani prosty, ani łatwy. Gospodarki niemal wszystkich rozwiniętych krajów świata uginają się pod ciężarem zaciągniętych długów. Dług publiczny USA sięgnął 12 bilionów dolarów (90% budżetu) i nadal rośnie. Niall Ferguson ostrzega i przywołuje przypadki z przeszłości światowych mocarstw, których upadek był nagły i niezapowiedziany – w momencie, w którym małe zachwianie wystarczyło, żeby rozziew między zobowiązaniami a zasobami doprowadził do katastrofy. Temat kryzysu, analizowany szeroko przez media i ekonomistów na całym świecie, stał się tematem do poważnej debaty nad kształtem świata i gospodarki.

Słowo kryzys odmieniano przez ostatnie dwa lata przez wszystkie przypadki, wydano setki miliardów dolarów, państwo znacząco zwiększyło swój udział w gospodarce kosztem ogromnego długu publicznego. Chciwi bankierzy spotkali się z powszechnym potępieniem. Nie widać jednak, żeby cała ta retoryka oraz doraźne państwowe interwencje przyniosły zmianę paradygmatu tak, jak zmieniły go kryzysy lat 30. i 70. – a może to tylko złudzenie wynikające z braku czasowego dystansu? Czy po erze New Dealu, FDR i Keynesa, Reaganomics i Friedmana wkraczamy w nową erę, np. erę Obamy i Krugmana?

Jacek Żakowski: Nie ma żadnego nowego projektu, ale stary także stracił na znaczeniu. Publicznie nikt nie wygłosił tezy o formowaniu się nowego paradygmatu, ale przełom intelektualny jest za nami. Dwie przesłanki zostały zdezawuowane intelektualnie oraz przez rzeczywistość: pierwsza to ta, że rynki się same regulują, druga to przesłanka o racjonalnych oczekiwaniach regulujących rynek. Trudno dziś utrzymywać, iż regulacja państwowa nie jest potrzebna i trzeba ją powstrzymywać. Establishment, który w przeciągu ćwierćwiecza się uformował i wykształcił setki tysięcy swoich ekonomistów nie będzie odrzucał wykształconej przez siebie teorii o samoregulacji rynku tylko dlatego, że się nie sprawdziła.

Ekonomia jako nauka społeczna o konotacjach politycznych, gdzie gry interesów mają znaczenie, reprezentuje wyraziste grupy interesu. Trudno się przebić z racjonalnymi poglądami i trudno w otwarty sposób promować coś, co jest kwestionowane przez ekonomistów. Pozbyliśmy się ekonomicznego wariantu żółtaczki typu C. Rzeczywistość, przed którą stajemy, jest trudna i złożona, nie ma prostych uniwersalnych reguł, aktualnych dla wszystkich. Mamy do czynienia z małymi krokami, analizą, precyzyjnymi narzędziami. Nie siekierą, lecz laserem, choć siekierą jest oczywiście łatwiej. Ciągle chcemy wierzyć, że there is no althernative, a naprawdę są tysiące różnych dróg, którymi trzeba iść.

Jan Winiecki: Ja bym powiedział inaczej. Krytyków kapitalizmu było i jest na pęczki z a w s z e. Stają się tylko głośniejsi wtedy, kiedy pojawiają się problemy, na przykład w poprzedniej fali kryzysu, na przełomie lat 60. i 70. Ale to nie kapitalizm jest winien temu, co się stało. Były trzy źródła amerykańskiego kryzysu, który rozprzestrzenił się na świat.

Po pierwsze, polityka Greenspana, który – składając samokrytykę – zapomina, że nie był prezesem banku prywatnego, tylko banku centralnego państwa i to jego polityka, a nie działania bankierów, rozchybotały gospodarkę (banki reagowały na działania polityki). Bank centralny interweniował bowiem tylko wtedy, kiedy gospodarka spowalniała, ale nigdy wtedy, kiedy ostro przyspieszała (wnioski nasuwały się więc same!). Po drugie, kryzysogenna była presja polityki socjalnej pod hasłem „dostępności mieszkań” na rynki finansowe. Stały nacisk na obniżanie standardów kredytowych wobec mniej zarabiających (bądź w c a l e nie zarabiających!) spowodował erozję standardów w udzielaniu kredytów hipotecznych. W ten sposób standard europejski i amerykański, rozprzestrzeniony w okresie 100-150 lat (20% przedpłaty, 80% kredytów na okres 20-30 lat), stał się wyjątkiem, a nie regułą. W 2006 roku, tuż przed rozpoczęciem kryzysu, tylko 1/3 kredytów amerykańskich spełniała owe standardy. Swoje dorzucali do psucia standardów politycy stanowi. W wielu stanach wprowadzono zasadę no recourse. Oznaczała ona możliwość pozbycia się wszelkich zobowiązań przez kredytobiorcę poprzez oddanie kluczy do domu bankowi. Obniżyło te jeszcze bardziej poziom samodyscypliny kredytobiorców.

Mówi się też, że winę ponoszą agencje ratingowe. Tylko według źle pomyślanej regulacji z 1976 roku mała grupa tych agencji stała się faktycznymi monopolistami w dokonywaniu ocen wiarygodności. Pamiętajmy, że już Adam Smith pisał, że spirit of a monopolist is narrow, lazy, and mean. Zresztą powyższa szkodliwa regulacja to tylko element trzeciego obszaru odpowiedzialności państwa za kryzys. Liczni analitycy wskazują na całą serię cząstkowych regulacji rynków finansowych, które silnie oddziałały na strukturę aktywów banków komercyjnych, zamiast czynić ją bardziej bezpieczną.

Amatorzy majsterkowania przy systemie regulacji nie wyciągnęli z tego żadnych wniosków. Ci, którzy doprowadzili gospodarkę amerykańską i światową do kryzysu będą nam teraz znowu urządzać świat według swoich – amatorskich i podejmowanych z myślą o przypodchlebianiu się wyborcom – wyobrażeń.

Krzysztof Rybiński: Około 1350 roku w okolicach portu Nanjing zaczęto sadzić drzewa, ponieważ cesarz chiński planował za 50 lat wysłać flotę chińską na dalekie morza. W ciągu kilkunastu podroży i na prawie sto lat przez Kolumberm generał Zheng zwiedził połowę świata, budował relacje, starał się poznać inne kultury, zatrudniał tłumaczy, wymagał tylko tego, aby inne narody poddały się i uznały władzę cesarza. Przez ponad 100 lat nigdzie na świecie nie było takiego rozwoju technologii i myślenia strategicznego jak w Chinach. Dopiero potem centrum świata przeniosło się do Europy (Wenecja, Genua, Amsterdam, Londyn), a następnie do USA (Boston, Nowy Jork). Dziś mamy dobę Internetu, i centrum świata przeniosło się dalej na Zachód, do Kalifornii, która gdyby była krajem, byłaby szóstym największym.

Historia, zatoczyła koło. Po 700 latach znów lądujemy w Azji. Za jakiś czas pępek świata, centrum polityczne, kulturalne, gospodarcze i centrum światowych innowacji ponownie znajdzie się w Azji. Nie należy rozpatrywać tego, co się dzieje jako nowy porządek, raczej jako powrót starego porządku.

Zmienia się również teoria i praktyka ekonomii. Międzynarodowy Fundusz Walutowy w czasach kryzysu azjatyckiego rekomendował pełną liberalizację, podniesienie stóp procentowych, aby ustabilizować kurs walutowy i przyspieszenie prywatyzacji, dziś rekomenduje odwrotne rozwiązania. Nie ma uniwersalnych prawd i odpowiedzi. Z jednej strony mamy powtórzenie się historii i przesunięcie się centrum do Azji, z drugiej strony mamy wyjątkową słabość ekonomii, jako dziedziny wiedzy, która nie jest w stanie na dłużej niż 10 lat wymyślać trwałego pomysłu na rzeczywistość. Nie sądzę, żeby w tej sytuacji powstało coś nowego. Martwi mnie klepanie się decydentów po plecach i powtarzanie w kółko tych samych pomysłów, jak naprawić świat po kryzysie. Do kryzysu doprowadziło świat kilka potężnych instytucji finansowych, które obecnie jeszcze bardziej rosną w siłę

Henryka Bochniarz: Był taki film o maklerze z Londynu A good year. Obejrzałam go kilka lat temu z grupą młodych bankierów, dla których oczywiste było, iż można w jeden dzień, chodząc na skróty, zarobić milion dolarów. Teraz, jak się okazało, recepcja jest zupełnie inna. Chciwość, bezkarność, które spowodowały, że ten kryzys przyjął tak ostry wymiar, nie są akceptowane. To główne nauki płynące z tej sytuacji. Musimy brać pod uwagę zachowania człowieka i je racjonalizować. Bez sprawnego państwa nie będzie sprawnego rynku.

Patrzę na kryzys z dużym optymizmem, który wynika z moich doświadczeń jako przedsiębiorcy, kogoś, kto powołał firmę w 1990 roku. Takich kryzysów miałam okazję zaliczyć kilka i każdy z nich przynosił coś dobrego, zmuszał do weryfikacji swojej strategii, myślenia i zachowania. Nie odnajdziemy żadnego fantastycznego instrumentu, który rozwiąże wszystkie problemy, ale będziemy w stanie wyznaczyć sobie nowe zadania. Jeżeli tylko tak się stanie, świat będzie lepszy. Powinniśmy bacznie obserwować udział poszczególnych graczy w gospodarce i patrzeć na obie strony boiska, a nie tylko na to, że trzeba radykalnie ograniczyć zarobki pazernych bankierów. Zwalanie na nich całej winy bardzo upraszcza widzenie tego, co się stało. Winę ponoszą politycy, którzy w 1999 roku zmienili w Stanach Zjednoczonych regulacje kredytowe.

W Polsce wolność gospodarcza była w 1990, 1991 roku. Wtedy rzeczywiście firmę zakładało się w pięć minut. Potem nałożyliśmy kolejne regulacje, które blokowały tę wolność, nie zwiększając przy tym efektywności rynku. Jeśli będziemy cały czas twierdzić, że jesteśmy zieloną wyspą i nic poza tym, ta zielona wyspa stanie się czerwona. Powinniśmy zacząć o tym rozmawiać. Jeżeli coś działa, to działa w małych strukturach: na płaszczyźnie przedsiębiorców i organizacji pozarządowych. Niestety, mamy bardzo słabą administrację i oddanie jej większej władzy będzie przekreśleniem tego, co przez 20 lat udało nam się osiągnąć i z czego możemy być dumni. Powinniśmy czerpać z własnego doświadczenia, a nie oglądać się na działania innych. Kluczem do sukcesu jest dyskusja. Mniej ideologii, więcej praktyki.

Szymon Gutkowski: Mogę potwierdzić, iż największe obecnie firmy z różnych branż na rynku były zakładane właśnie na początku lat 90. i te kilka lat daje im dużą przewagę. Wyjątkiem są firmy internetowe. Każda ingerencja państwa odbija się na przedsiębiorcach. Efekt zielonej wyspy pojawił się w bardzo dobrym momencie. 20 lat po przemianach i reformach pozwala nam poczuć się dużo lepiej. Dotąd polskie sukcesy pojawiały się jak rodzynki, a nagle w najważniejszej dla europejskiej gospodarki klasyfikacji jesteśmy liderem, zieloną wyspą w czerwonym morzu recesji. Może mieć to duży wpływ na poczucie własnej wartości wśród Polaków. Ważne jest to, że o tym fakcie rozmawiają też zwykli ludzie. Myślę, że jako społeczeństwo mamy szansę być dumni z Polski, a zielono-czerwona mapa stała się przez moment nowym symbolem narodowym. Trzeba jednak zrobić wszystko, aby utrzymać tempo rozwoju gospodarczego. Wizerunek Polski „gospodarnej” budowany jest również przez polskich menedżerów – wielu z nich ma mocną pozycje w globalnych firmach. Zatem nie tylko mamy Chopina., o którym trudno nie wspomnieć w tym roku. Myśląc o Chopinie i o przyszłości warto zauważyć że w swojej muzyce oddał również chińską duszę i wrażliwość – dziś większość pośród wybitnych chopinistów stanowią właśnie Chińczycy. Jeśli Chińczycy 50 lat przed planowaniem podróży sadzili las, to my powinniśmy zacząć uczyć się chińskiego i chińskiej kultury. Nam się to już nie przyda, ale naszym dzieciom tak.

Ludwik Sobolewski: Wczoraj byłem w sejmie, czyli w świątyni demokracji jako idei organizacji społeczeństwa. Bardzo niedoskonałej, ale nie mamy lepszej, która byłaby dostępna, podobnie jest z kapitalizmem. Kapitalizm w wydaniu największych banków działających na rynkach finansowych pokazał, że ma w siebie wbudowany element autodestrukcji. Najłatwiej jest powiedzieć, że winna jest instytucja finansowa. Instytucja finansowa nie jest osobowa, składa się z akcjonariuszy. Kapitalizm, który opiera się na istnieniu interesariuszy chcących mieć zysk, jest mechanizmem autodestrukcji pokazującym, iż jest to zjawisko niedoskonałe, a rola państwa jest niezbędna jako regulatora i niesie za sobą odpowiedzialność za jakość tej regulacji.

Ekonomia nie jest tylko zjawiskiem, z którego wykształci się jakaś nauka. Jest nauką, która już istnieje i opiera się na formule „moim zdaniem”. Nie można wypowiadać się o zjawiskach ekonomicznych jakby mówiło się o zjawiskach przyrodniczych. Pozwalamy ekonomistom używać języka, który sprawia, iż postrzegamy ich jako reprezentantów jakiejś niezwykłej dziedziny przyrodniczej. A to jest nauka o człowieku, o społeczeństwie. O społeczeństwie także w kryzysie, lecz nie tylko w sferze wymiany dóbr, ale także w nastawieniu psychicznym. Giełda nie jest tylko niewidzialną ręką rynku, to konglomerat emocji, który może wpływać na indywidualne zachowanie, a także na zachowaniem zbiorowości. Należy zastanowić się, czym jest dla nas ekonomia i czym jest dla nas kapitalizm.

L.J.: Czy kryzys podkopuje teorię racjonalnego wyboru lansowaną przez następców Miltona Friedmana? Czy pokazał, że człowiekiem, zgodnie ze sformułowaniem Keynesa rozwiniętym w książce Akerlofa i Shillera, kierują animal spirits – zwierzęce instynkty?

J.W.: Istnieje szkoła filozofii nauki założona przez Tomasa Kuhna, Michaela Polanyi’ego i von Hayeka, która m.in. dzieliła wiedzę na komunikowalną i niekomunikowalną. Pierwszą można skodyfikować i przekazać drugiemu, druga wynika z doświadczenia indywidualnego oraz ze środowiska, w którym tę wiedzę się nabywa. Hayek nazywał ją „wiedzą czasu i miejsca”. Wiele decyzji nie tylko w świecie nauki, ale także w świecie biznesu, jest podejmowanych właśnie w ten sposób – ludzie wiedzą, dlaczego trzeba coś zrobić tak, a nie inaczej, choć nie do końca potrafią powiedzieć, dlaczego akurat tak.

Działa także prawo niezamierzonych, często nieprzewidywalnych, konsekwencji. Niekiedy te konsekwencje mają wydźwięk pozytywny. Np. amerykańska regulacja finansowa z 1963 roku, wymagająca zgody władz na transfer kapitału amerykańskich korporacji za granicę, doprowadziła do powstania ogromnego rynku eurodolarowego, którego skala obrotów przewyższyła skalę udzielanych kredytów w największym wówczas centrum finansowym świata, czyli w Nowym Jorku.

Pamiętajmy jednak, że niezamierzone konsekwencje działań władz znacznie częściej są negatywne. Dlatego liberalni ekonomiści przestrzegają przed – jak to Hayek nazywał – „grzechem konstruktywizmu”. Próbując regulować cokolwiek, pamiętajmy, że porównania systemów realnie istniejących z konstruktami intelektualnymi są błędne metodologicznie. Te ostatnie bowiem znamy tylko z prezentacji efektów zamierzonych, natomiast nic nie wiemy o efektach n i e z a m i e r z o n y c h.

L.J.: Czy warto rozpędzać ten wózek, czyli model obecnej konsumpcji na kredyt? A może lepiej w ogóle do tego wózka nie wsiadać?

J.Ż.: Uważam, że nie jesteśmy stanie przewidzieć dokładnie, który wózek hamować i w którym momencie. Cały urok kapitalizmu polega na tym, że on pędzi, ale nie powinien pędzić na oślep. Za wroga kapitalizmu ciągle uznaje się państwo, które nie jest wielkim wrogiem wolności ludzkiej. Największym wrogiem kapitalizmu jest dziś lewiatan korporacji bezosobowy twór, który wyżera rynek. Pan profesor wspomniał o firmach ratingowych i o wykreowanych gigantycznych monopolach. Jak się popatrzy na rynek, tam poziom koncentracji jest szalenie niebezpieczny. Model kapitalizmu funkcjonujący w Polsce wygląda następująco: zbudować firmę i sprzedać ją korporacji. Ludzie są świadomi, że możliwość rozwoju kończy się na pewnym pułapie, w momencie zderzenia z jakimś kolosem. Z nim się nie wygra, należy więc sprzedać firmę innej, która dominuje na rynku. Niekontrolowany wzrost kolosów o umiarkowanej efektywności to bardzo niebezpieczne zjawisko, jeśli im się bowiem kompletnie nie powiedzie, to trzeba je utrzymać. Dziś ten, kto udaje, że broni kapitalizmu przed państwem, ten oddaje go na pastwę monopoli. Kapitaliści muszą uwierzyć, że państwo broni ich wolności i muszą wrócić do czytania Adama Smitha – największego krytyka tych niefunkcjonalnych konstrukcji ekonomicznych, które są potrzebne do wielu przedsięwzięć, ale jeżeli nie podlegają kontroli, to niszczą wszystko dookoła. Przestańmy się bać państwa.

Wracając do Adama Smitha, który stawiał tezę: wolność i wymiar sprawiedliwości są źródłem bogactwa. Bez wymiaru sprawiedliwości i skuteczności państwa w ściganiu i rozstrzyganiu sporów cywilnych, żaden rynek nie będzie dobrze działać. Także w Stanach problemy z sądami są źródłem bardzo poważnych problemów gospodarczych. Trzeba odzyskać wiarę w to, że dobre państwo, niekomunistyczne ani niefaszystowskie, musi być gwarantem funkcjonowania rynku i nie musi być jego największym zagrożeniem, wręcz przeciwnie – może być największym obrońcą. Brak wiary w to przeświadczenie może być źródlem kryzysu.

L.J.: Czy bezprecedensowa skala pomocy publicznej może prowadzić do negatywnych konsekwencji?

K.R.: W raporcie OECD, który wczoraj był prezentowany o Polsce, jest wykres, który porównuje wydajność pracy w różnych branżach na przestrzeni ostatnich 10 lat. Zmierzono także wydajność pracy administracji publicznej, która spadła o połowę. Wydajność pracy administracji spada w czasie, kiedy telewizory produkuje się efektywniej i kosztują one kilka razy mniej. Niedawno udział wydatków publicznych w PKB wynosił 42%. W 2010 roku będzie to 48% wydatków publicznych w PKB. W żadnym kraju nie ma tak mało wydajnej administracji publicznej, która się rozrasta i kosztuje coraz więcej. Ze wszystkich krajów OECD państwo polskie najbardziej kontroluje obieg gospodarczy. Polska jest państwem niewydajnym, kosztuje coraz więcej i coraz bardziej ingeruje w prowadzenie biznesu. To powinno się zmienić. Środkiem dyscyplinującym państwo jest kartka, którą wrzucamy do urny raz na cztery lata. Niestety, rządzący się tej dyscypliny boją. Na razie nie widać jaskółek zmiany tego stanu rzeczy, Ale pomimo tej słabości państwa i przeregulowania gospodarki Polska jest zieloną wyspą. Wyobraźmy sobie jak szybko byśmy się rozwijali gdyby zrobić reformy.

Marek Borowski:

Mamy różne rodzaje kapitalizmu, model europejski, anglosaski, skandynawski. Warto zobaczyć, jakie są różnice i który się najbardziej sprawdza. Jak kapitalizm i wolna gospodarka powinny funkcjonować? Muszą być przejrzyste, uczciwe, rynek musi działać na swoich zasadach. Kto powinien to regulować? Państwo, którego ingerencja jest potrzebna. Chodzi o uczciwość, nienaciąganie obywateli, o uprawnienia, które ma komisja nadzoru finansowego, z których skorzystała, podnosząc wymagania co do kredytów walutowych. Te uprawnienia są bardzo cenne i sporo nam pomogły. Potrzebne są działania państwa zmierzające do tego, aby rozbijać monopole i zmuszać je do przejrzystości, aby informacja o towarze i reklama były rzetelne i uczciwe. Kryzys, który mamy teraz, jest wynikiem nieprzestrzegania tych reguł głownie w USA, ale także w Europie. Sprawa płac i wynagrodzeń dla bankierów jest sprawą drugorzędną, chociaż denerwuje mnie, jeśli prezes niespecjalnie dużego banku zarabia kilka milionów złotych. Uważam, że to jest przesada.

L.S.: Tu, w świątyni kapitalizmu, uważamy, że państwo jest bardzo potrzebne. Państwo powinno wziąć odpowiedzialność za wprowadzanie rozwiązań prorozwojowych i bycie państwem produktywnym. Kryzys będzie zjawiskiem permanentnym. Lenin, gdyby pisał dziś swoje dzieło, zatytułowałby je Kryzys jako najwyższe stadium kapitalizmu.

J.Ż.: Kapitalizm to kwestia bezpieczeństwa i ryzyka. Gdyby bank chciał pożyczać pieniądze tylko tym, którzy na pewno je zwrócą, nigdy by na tym nie zarobił. Musi poruszać się na krawędzi ryzyka, jak każdy przedsiębiorca w kapitalizmie. Dobrym przykładem jest slalom narciarski: jeśli zawodnik chce dojechać do mety bezpiecznie, to zajmie 35. miejsce, a jeśli chce się znaleźć na podium, to musi zaryzykować poważny wypadek, czasem nawet śmiertelny. Taki jest kapitalizm i tego nie zmienimy. Jedynie relacje między ryzykiem a bezpieczeństwem mogą się zmieniać. W kryzysie mamy zagwarantowane większe bezpieczeństwo, mniejsze ryzyko.

Pytanie z sali: Ile czasu mamy na naprawienie kryzysu?

Krzysztof Rybiński: Mamy około 10 lat. W 2020 roku na emeryturę przejdzie liczne pokolenie poprzedniego wyżu demograficznego, wejdzie w życie droga polityka klimatyczna i stracimy dopalacz w postaci funduszy unijnych. Mamy tylko 10 lat, żeby dogonić Zachód pod względem poziomu życia.

J.Ż.: Świat i kapitalizm bardzo się zmieniły. Gdyby ktoś trzy lata temu analizował podobny temat, zaprosiłby Leszka Balcerowicza i to by wystarczyło. Dziś trzeba zaprosić 10 osób, każda z nich ma jakiś pogląd, każdy z nich jest niejasny. Ta fundamentalna, radykalna zmiana zaczęła się w Stanach i przyszła do Polski. Nie ma nic gorszego niż poczucie oczywistości. Jeśli wszyscy mówią to samo, to znaczy, że wszyscy się mylą. Ta zmiana już doprowadziła do upadku mitu Ameryki, nie jako mocarstwa, bo mocarstwem ona zawsze będzie, tylko jako wzorca do naśladowania. Kilka lat temu wskazywano amerykański system zdrowia jako wzorzec dla Polski. Dziś nie ma już takiej kwestii. Mity pozostały i są bardzo groźne, na przykład mit zamiany szpitala w spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością, bo tego rodzaju spółki nie mogą zadłużać. A tymczasem ogromna ilość spółek państwowych z ograniczoną odpowiedzialnością zadłuża się śmiertelnie i pada na naszych oczach. Ile mamy czasu? Albo go w ogóle nie mamy, albo się zajmiemy demografią i odzyskamy minimalny poziom równowagi. Nie myślmy, że za 20 lat przyjdzie rocznik, na konto którego możemy się zadłużać. Dziś zadłużamy się na konto pustki. H.B.: W badaniach widać, jak zmieniły się kryteria działania firm. Spadło znaczenie dochodów, wzrosły wartości niematerialne, takie jak przejrzystość, dbanie o pracownika. Są w Europie kraje, które pędzą dalej, przesunęła się jednak meta. Kwestia demografii jest szalenie istotna, a tu mamy mało przykładów na efektywność państwa. Jeżeli ktoś myśli, że becikowym można zniwelować problem demografii, to jest to wydawanie pieniędzy wszystkich podatników w błoto. Mamy przykłady krajów, które świetnie potrafiły ten problem rozwiązać, oczywiście jest on odsunięty w czasie. Jeśli mówimy o państwie, to warto by było, aby słuchało ono innych uczestników tego rynku i lepiej się z nimi komunikowało. Kapitalizm tak, wypaczenia nie.

L.S.: Po kryzysie zmieniło się wiele w sferze debaty, komentowania i refleksji, czym jest kapitalizm. Socjalizm odwoływał się do głównego rejestru ludzkich cech: altruizm, instynkt społeczny, równość, przynależność do grupy, egalitaryzm; na tym zbudował coś społecznie negatywnego. Kapitalizm zaś odwołuje się do egoizmu, indywidualnego interesu, chęci odróżnienia się; na tej bazie produkuje szalenie dobre rzeczy, jak społeczna odpowiedzialność biznesu – z chęci zrobienia interesu robimy rzeczy społecznie użyteczne. W kapitalizmie nic nie może prawidłowo działać, jeśli nie jest oparte na koncepcji interesu, powinniśmy to zaakceptować i okiełznywać, jeśli sytuacja tego wymaga. To jest istota tego systemu i potwierdza jego realne funkcjonowanie. Mamy teraz moment refleksji, ale nie wiem, czy będzie on trwał długo.

Śmierć wielkich idei :)

Znani i poczytni myśliciele filozoficzni postmodernizmu już dawno ogłosili koniec wielkich metanarracji (Jean-Francois Lyotard) oraz śmierć wielkich utopijnych wizji politycznych, zarówno lewicowych, jak i prawicowych (Jean Baudrillard). Myśliciele społeczni i polityczni, przedstawiciele czołowych politycznych ideologii i doktryn w dobie coraz bardziej powszechnej postpolityki przestali poszukiwać właściwej i najlepszej formuły państwa oraz jakiejś nowej, „lepszej” organizacji życia zbiorowego, jakiegoś „lepszego” ustroju konstytucyjnego i prawnego, porządku lepiej spełniającego swoje funkcje i bardziej sprawnie realizującego nasze potrzeby i oczekiwania. W obliczu powszechnego kompromisu demokratyczno-liberalno-kapitalistycznego wszystkie wielkie idee polityczne, które dotychczas wytyczały drogi działania mas i elit – poza rzecz jasna owymi trzema panującymi – zostały odesłane do lamusa historii na margines dziejów.

Ścieżki demoideałów

W XIX wieku – za sprawą pojawiających się po wielkiej rewolucji francuskiej nowych ideałów i upowszechniania się doktryny praw człowieka – klasyczny liberalizm zaczął systematycznie przeobrażać się w liberalizm demokratyczny, którego pierwszym wpływowym przedstawicielem był brytyjski filozof polityki John Stuart Mill. Jego śladami podążyli inni liberałowie, którzy nie tyle skupiali się na refleksji politologiczno-filozoficznej, ile – biorąc sprawy w swoje ręce – rozpoczęli proces rzeczywistego przeobrażania „przestarzałych” – ich zdaniem – systemów państwowych w spełniające w większym stopniu główną zasadę demokratycznego państwa, jaką jest reguła suwerenności ludu. Wyznacznikiem ludowładztwa musiało być systematyczne przyznawanie praw wyborczych coraz większej liczbie obywateli, a przecież w pierwszej połowie XIX wieku w najbardziej zdemokratyzowanych społeczeństwach europejskich praw wyborczych nie miało ponad 95% ludności.

Pierwszą znaczącą reformę prawa wyborczego w świecie europejskim przeprowadzono w 1932 roku w Wielkiej Brytanii. Po wstąpieniu na tron Wilhelma IV i przejęciu władzy w Izbie Gmin przez wigów z Charlesem Greyem na czele rozpoczęto batalię o odebranie miejsc w parlamencie tzw. „zgniłym okręgom” czy „wymarłym miastom” (niektóre z nich, jak np. Old Sarum, liczyły zaledwie siedmiu mieszkańców) i przekazanie ich wielkim miastom przemysłowym powstałym w XVIII wieku (jak np. Manchester). Prawa wyborcze przyznano wszystkim mieszkańcom tych wielkich miast, którzy dzierżawili na ich terenie domy. Wprowadzono również cenzus majątkowy, który sprawił, że prawo głosu uzyskali zamożniejsi mieszczanie, zaś stracili je zubożali przedstawiciele arystokracji i ziemiaństwa. Reformy Greya – wobec których Izba Lordów była skrajnie niechętna, w mniejszym stopniu nowy monarcha – były pierwszym krokiem do demokratyzacji brytyjskiego systemu wyborczego.

Kolejne reformy nazwano od nazwisk ich pomysłodawców: Disrealiego (1867) i Gladestone’a (1884-1885). Obniżono wtedy zdecydowanie cenzus majątkowy, co doprowadziło do zwiększenia się liczby uprawnionych do głosowania dwukrotnie (prawa wyborcze miało więc już ok. 10 proc. społeczeństwa). Kolejnym krokiem w demokratyzacji systemu wyborczego było całkowite zniesienie cenzusu majątkowego w stosunku do mężczyzn, którzy ukończyli 21 lat, które przeprowadzono w ramach tzw. reformy Lloyda George’a w 1918 roku. Początkowo przyznano również ograniczone prawa wyborcze dla kobiet, które ukończyły 30. rok życia i wynajmowały nieruchomość, natomiast ostatecznie cenzus płci zniesiono dopiero cztery lata później (w 1922 roku). W taki sposób – poprzez poszerzanie sfery osób posiadających prawa wyborcze – zadekretowano konsensus demokratyczny nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale niemalże we wszystkich państwach europejskich po I wojnie światowej.

Konsensus demokratyczny

Kryzys demokracji w dwudziestoleciu międzywojennym i doświadczenia totalitaryzmów II wojny światowej jedynie umocniły przekonanie co do szczególnego znaczenia zdobyczy demokratycznych, przez co ustrój ów stał się dominującym nie tylko w atlantyckiej części świata, ale zaczął rozlewać się na inne kontynenty. Ostatnie dekady XX wieku – od procesu dekolonizacji w latach 60. – to faktyczne opanowanie przez rozwiązania demokratyczne większej części świata: od Ameryki Łacińskiej, poprzez Azję i Oceanię, na Afryce skończywszy. Rozwój ów sprawił, że niektórzy – jak chociażby Francis Fukuyama – ogłosili koniec historii i wyrazili swoje przekonanie, że liberalna demokracja jest „punktem dojścia” czy „punktem finalnym historii”, jakiego Marks dopatrywał się w socjalizmie. Przypominają się w tym miejscu wypowiedzi tych, którzy uznawali, że demokracja jest najdoskonalszym z ustrojów politycznych.

Niezależnie od tego czy rzeczywiście przyjąć perspektywę Heglowsko-Marksowskiego rozwoju dziejów i konieczność dotarcia do jakiegoś punktu kulminacyjnego, to oczywistością jest, że w świecie współczesnym demokracja zdecydowanie dominuje. Właśnie w obronie demokracji toczy się szereg wojen i tejże właśnie demokracji podstawowe zasady usiłuje się wszczepiać państwom rozwijającym się bądź wychodzącym z epok autorytaryzmów i rządów dyktatorów. Iran i Afganistan to jedynie niektóre, najbliższe nam z racji polskiego zaangażowania militarnego, przykłady takich prób poszerzania sfery świata demokratycznego. Demokracja w świecie euroatlantyckim stała się wartością samą w sobie, a nie tylko nośnikiem wartości uznawanych za istotne, takich jak: wolność, sprawiedliwość, równość, praworządność. Nie dziwi więc, że w trzecim koszyku praw człowieka znalazło się również – czy słusznie, to temat na całkiem inną dyskusję – prawo do demokracji.

Democentryzm jest dziś zjawiskiem faktycznym, a dowody potwierdzające jego istnienie znajdujemy codziennie we wszelakich mediach. Z democentryzmem stykamy się słuchając polityków z pierwszych szeregów ław poselskich i senatorskich wszystkich niemalże krajów świata. Paradoksalnie, również w krajach de facto niedemokratycznych demokracja wskazywana była jako szczególna wartość i nominalnie wiele z tych państw funkcjonowało jako demokratyczne (chociażby demokracje ludowe w środkowo-wschodniej Europie). Źródłem owego democentryzmu jest przekonanie, że nie trzeba już poszukiwać „dobrej” formy organizacji życia państwowego i społecznego, bo taka „dobra” formuła już została odnaleziona. Po skompromitowaniu się przez reżimy niedemokratyczne – autorytarne czy totalitarne – niewielu w ogóle jest w stanie podważyć democentryczne przekonania większości. Konsensus demokratyczny między przedstawicielami wszelakiej maści ugrupowań, doktryn czy ideologii – zawarty nieświadomie, acz już świadomie podtrzymywany – sprawił, że nie pojawiają się – bądź pojawiają niezwykle rzadko – pomysły dotyczące przekształcenia ustroju demokratycznego, podważające jego najważniejsze i najistotniejsze zasady.

Konsensus liberalny

Podobnie rzecz się ma w sferze idei politycznych. Od XIX wieku żyjemy w świecie, w którym dominują – żeby nie powiedzieć, że panują – wartości i idee liberalne, propagowane, opisywane i charakteryzowane przez myślicieli liberalnych różnej proweniencji. Idee te z biegiem czasu coraz bardziej wdzierały się do doktryn politycznych wcześniej otwarcie i zaciekle zwaśnionych z liberalizmem: głównie konserwatyzmu czy socjalizmu, by coraz częściej tworzyć różnorakie ideologiczno-doktrynalne syntezy. Syntezy socjalistyczno-liberalne czy konserwatywno-liberalne sprawiały, że ruchy dotychczas walczące z liberalizmem zaczęły coraz bardziej się do niego zbliżać. Środowiska socjalistyczne czy konserwatywne zaczęły wchodzić w sojusze z liberałami. Również liberalizm okrzepł i powstało wiele nurtów i innowacji w jego ramach, które nie zawsze opierały się tak bezkrytycznie i bezrefleksyjnie na zrębie antropologicznym czy aksjologicznym, jaki proponowali liberałowie klasyczni.

Konsensus liberalny poskutkował przejęciem większości idei – dotychczas liberalnych – przez myślicieli i przedstawicieli doktryn i ideologii politycznych deklaratywnie nie-liberalnych, a czasami nawet wrogich samemu liberalizmowi. Wolność, równość, demokracja, rządy prawa czy reprezentacjonizm przestały być już ideami sensu stricto liberalnymi, coraz częściej były traktowane jako idee uniwersalne w obrębie świata wysoko rozwiniętego. Prawicowy i lewicowy biegun sceny politycznej zbliżyły się do centrum tak bardzo, że współczesna scena polityczna okazuje się być mniej różnorodna i bardziej jednolita niż to było jeszcze przed II wojną światową. Lewica i prawica zrezygnowały ze swoich wielkich haseł, które jeszcze 50 lat temu pozwalały odróżniać je od doktryn centrowych, dziś nie jest to już takie łatwe. Powstają programy polityczne budowane na bazie kilku doktryn politycznych oraz doktryny polityczne odwołujące się do różnych politycznych ideologii.

Konserwatyzm na modłę XIX-wieczną z bardzo silnym pierwiastkiem tradycjonalistycznym, antydemokratycznym i antyegalitarystycznym został zepchnięty na margines. Wielkie idee troski o tradycję, religię i wartości narodowe jakoś znikły ze sztandarów nowoczesnych konserwatystów, albo co najmniej zbladły. Wierni tym tradycyjnym wartościom i starający się bronić je przed zakusami liberałów zostali zepchnięci na margines, albo uznawani są za „wsteczników”, niejednokrotnie określani mianem „ciemnogrodu”. Socjalizm sprzed II wojny światowej, a już tym bardziej socjalizm z przełomu XIX i XX wieku, całkowicie przepadł. Jeśli przypomnieć sobie deklarację ideową Tony’ego Blaira i Gerharda Schrödera o „trzeciej drodze”, to trudno dostrzec w niej ów miniony socjalizm, a określić by ją można raczej jako socjalliberalną, jeśli nie po prostu liberalną. Lewicowy rewolucjonizm został odrzucony przez społeczeństwa domagające się spokoju i bezpieczeństwa, dobrobytu i zachowania najważniejszych swobód obywatelskich i indywidualnych.

Po 1989 roku i ostatecznym krachu realnego socjalizmu w krajach byłego bloku wschodniego i Związku Sowieckim konsensus ten jeszcze bardziej się umocnił. Historia bowiem dowiodła jednoznacznie, że komunistyczne pomysły i idee – tak silne przecież jeszcze w drugiej połowie XX wieku w krajach Europy Zachodniej, jak chociażby we Francji czy Włoszech (swoją drogą ciekawe, czy owi eurokomuniści nadal byliby tak komunistyczni, gdyby ich kraje znajdowały się pod sowiecką okupacją przez bez mała 50 lat i gdyby doświadczenie stalinizmu zmiotło z ziemi ich polityczne elity) – skompromitowały się totalnie (sic!). Doświadczenie totalitarne – nastawione skrajnie wrogo wobec doktrynalnego liberalizmu – jedynie ów liberalizm umocniło, sprawiając ponadto, że stał się on – i jego najważniejsze ideały – drogą dążeń społeczeństw wybijających się na niepodległość, często jednym z ich najważniejszych celów.

Konsensus kapitalistyczny

Upadek bloku wschodniego jednoznacznie zakończył również mrzonkę gospodarki socjalistycznej. Okazało się, że gospodarka centralnie planowana finalnie prowadzić może jedynie do zapaści, niewydolności systemowej i w najmniejszym stopniu nie pozwala na zrealizowanie potrzeb mieszkańców, co przecież zawsze było ideałem kreatorów komunistycznej utopii. Realizacja zasady sprawiedliwości społecznej przez państwowe planowanie, pozbawienie ludności indywidualnej własności i przekazanie wszystkich środków produkcji totalitarnemu państwu niewiele ze sprawiedliwością miała wspólnego. Nawet przekonanie, że państwa komunistyczne są „sprawiedliwe w biedzie i niedostatku” jest bzdurą, czego dowodem mogły być majątki komunistycznych dygnitarzy państwowych i uwłaszczenie się komunistycznej nomenklatury w państwach bloku poradzieckiego. Państwa pokomunistyczne, łącznie ze Związkiem Radzieckim, a po jego upadku z Federacją Rosyjską, obaliwszy komunistyczną fikcję weszły na ścieżkę wdrażania reguł gospodarki wolnokonkurencyjnej, budowy zasad wolnego rynku i powszechnej demonopolizacji.

Droga kapitalistyczna przed 20 laty nie była żadną alternatywą, nie było możliwości wyboru między kapitalizmem, a jakimś innym systemem organizacji gospodarki. Jedyna alternatywa dla kapitalizmu – komunizm – właśnie odchodziła do lamusa historii. Elity polityczne aktualnie nie stają przed wyborem: kapitalizm albo coś innego. Ich wybór polegać może jedynie na przyjęciu kapitalizmu z mniejszymi bądź większymi korekturami interwencjonistycznymi. Można zdecydować się albo na wprowadzanie mechanizmów wolnorynkowych i ograniczanie roli państwa w gospodarce, czyli ścieżkę bardziej neoliberalną czy neokonserwatywną, albo na korygowanie gospodarki za pomocą państwowych interwencji wszelakiej proweniencji, czyli ścieżkę socjaldemokratyczną. W obu jednak przypadkach nie ma sprzeciwu wobec kapitalizmu.

Kapitalistyczny konsensus stał się faktem wobec upadku jedynej idei, z jaką w przeciągu XX wieku dane mu było się ścierać. Aktualne spory toczą się między zwolennikami wolnego rynku w duchu Ludwiga von Misesa czy Friedricha Augusta von Hayeka a propagatorami interwencjonizmu państwowego skoligaconych z myślą Johna Maynarda Keynesa. W przypadku zadeklarowanych keynesistów nie można jednak mówić o dążeniach do likwidacji wolnego rynku, a jedynie do wprowadzania pewnych jego korektur w sytuacjach kryzysów gospodarczych, dużych spadkach produkcji czy dekoniunktury. Konsensus kapitalistyczny nie zostaje więc w ramach interwencjonistycznego sposobu myślenia o gospodarce zakłócony. A jeśli pojawiają się jakiekolwiek głosy domagające się obalenia systemu kapitalistycznego, to jednak nie idą za nimi propozycje dotyczące tego, jak taki nowy pokapitalistyczny ład miałby być zorganizowany. Trudno więc taką krytykę czy wręcz roszczenie potraktować poważnie.

Zmierzch wielkich projektów

Czasy współczesne ze względu na ów trójczynnikowy konsensus – demokratyczny, liberalny i kapitalistyczny – można by uznać za czasy stosunkowo nudne. Niewiele pojawia się nowych idei bądź tym bardziej wielkich projektów, które zawierałyby postulaty radykalnej przebudowy rzeczywistości społecznej, politycznej czy gospodarczej. Demokratyczno-liberalno-kapitalistyczna zgoda skłania co najwyżej do poszukiwania dróg reformy czy udoskonalenia instytucji i mechanizmów już istniejących i funkcjonujących. Chodziłoby więc raczej o reformę demokracji w duchu jeszcze większej partycypacji obywatelskiej i jeszcze większego obywatelskiego zaangażowania; o wprowadzenie takich instrumentów prawnych, które w jeszcze większym stopniu zapewniałyby prawa i wolności zapisane w konstytucjach i wydedukowane z doktryny praw człowieka, a także o takie zorganizowanie życia gospodarczego, aby żaden z podmiotów nie był uprzywilejowany i nie wpływał na dyktowanie warunków produkcyjno-cenowych innych podmiotom.

Współczesność można więc w tym sensie uznać za mało pomysłową i średnio innowacyjną systemowo – pomimo wszelkich nowostek naukowo-technicznych – jednak niewątpliwym i bezsprzecznym jej atutem byłoby bezpieczeństwo, jakiego ów trójbiegunowy konsensus dostarcza mieszkańcom świata demokratyczno-liberalno-kapitalistycznego. Bezpieczeństwo, które źródło swoje ma przede wszystkim w przewidywalności i ewolucyjności wszelkich zachodzących w rzeczywistości społeczno-politycznej i prawno-gospodarczej zmian. Zmniejszenie się niebezpieczeństwa zajścia wielkich społecznych rewolucji, politycznych i ustrojowych przewrotów, przedefiniowania międzyludzkich relacji gospodarczo-społecznych sprawia, że współczesny człowiek, choć może trochę znudzony i otępiały, czuje się jednak – zazwyczaj – pewnie i bezpiecznie w swoim świecie i doskonale wie, czym ten „jego świat” jest, czego po nim może się spodziewać i na co liczyć.

Zmierzch wielkich metanarracji i śmierć wielkich politycznych idei nie musi jednak oznaczać końca historii, nie musi być Heglowsko-Marksowskim „punktem dojścia”, po którym nic już przyjść nie może i który de facto zamykałby drogę permanentnemu postępowi. Może to być jedynie zmierzch tymczasowy, śmierć pozorna, wynikająca wyłącznie z powszechnego zadowolenia z obowiązującego i funkcjonującego całkiem sprawnie systemu stosunków i relacji. System ten może się jednak – i niewykluczone że wkrótce do tego dojdzie – wyczerpać, przestać spełniać oczekiwania, jakie żywią wobec niego jego mieszkańcy. Wówczas potrzebny będzie jakiś nowy projekt; możliwe, że inne – bardziej adekwatne do przyszłych czasów, wyzwań i niebezpieczeństw idee i wartości staną się podstawą przyszłego porządku. Aktualnie jednak możemy jeszcze spać spokojnie: panujący demokratyczno-liberalno-kapitalistyczny ład ma się dobrze, spełnia swoje funkcje i nie grozi mu wielki krach.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję