Jaka ekologia? :)

W zaostrzającym się od jakiegoś czasu ogólnonarodowym konflikcie nie sposób nie dostrzec istotności wątków związanych z ochroną przyrody. Nie sposób też nie zauważyć, że niektóre działania decydentów w tej sferze wykraczają poza ramy możliwe do usprawiedliwienia jakimikolwiek względami merytorycznymi, co sugeruje całkowitą ich ideologizację. Utrudnia to lub wręcz uniemożliwia jakąkolwiek merytoryczną dyskusję.

Adwersarze z jednej strony zarzucają sobie chęć bezmyślnego niszczenia przyrody, wycinania drzew i zabijania zwierząt dla samej chorej potrzeby dominacji nad światem, z drugiej strony chęć marginalizowania wpływu człowieka na środowisko kosztem zatrzymania rozwoju cywilizacji i ubożenia społeczeństwa. Gdzie leży prawda? Aby odpowiedzieć na to pytanie, warto się zastanowić nad motywami ochrony przyrody.

Zieloni sprzed wieków

W animistycznych kulturach pierwotnych elementy przyrodnicze chronione były przez stawianie ich powyżej lub na równi z ludźmi. Wynikało to zapewne zarówno ze strachu, jak i z poczucia zależności od otaczającej przyrody. W późniejszych czasach zdarzało się ludziom chronić przyrodę z powodów etycznych, pod wpływem empatii w stosunku do żywych organizmów. Motywy takie przypisuje się hinduskiemu królowi Aśoce, który w III stuleciu p.n.e. ograniczył ubój na cele konsumpcyjne, zabronił bezmyślnego zabijania zwierząt i objął ochroną niektóre z nich, np. nietoperze, żółwie i kilka gatunków. Także motywy estetyczne stały u podstaw ochrony pewnych elementów przyrodniczych, tak jak w wypadku chronionych już w średniowieczu koreańskich Gór Diamentowych.

Największe korzyści z perspektywy czasu przyniosła jednak ochrona przyrody motywowana względami praktycznymi. Często dyktowana była ona próbą ratowania zmniejszającej się liczebności populacji gatunków użytkowych, na przykład objętego w Polsce ścisłą ochroną już w XI w. bobra czy pewnych gatunków ryb, dla których pierwsze okresy ochronne wprowadzono w podobnym okresie w Szkocji. Ochronę zasobów przyrodniczych dyktowała też (jak np. w Puszczy Białowieskiej) chęć utrzymania terenów łowieckich przez rody magnackie i królewskie.

Czasy się zmieniały, a motywy pozostały te same. Nadal próbujemy chronić miejsca uważane za piękne, takie jak park Yellowstone czy nasze Tatry. Pełni empatii wzruszamy się, patrząc na pandy, i nawet nie zdajemy sobie sprawy, że są one wykorzystywane jako tzw. gatunek parasolowy (umbrella species), a więc chroniąc je i ich siedliska, ratujemy przed wyginięciem tysiące innych, rzadkich i cennych przyrodniczo gatunków. Szczególnego znaczenia nabierają względy praktyczne, a kolejne lata badań udowadniają, w jak niewielkim stopniu do niedawna zdawaliśmy sobie sprawę z konsekwencji niszczenia środowiska, w którym żyjemy…

Do sinic sporo nam brakuje

Systemy ekologiczne są niebywale złożone i zarówno na poziomie lokalnym, regionalnym, jak i globalnym negatywny wpływ na środowisko konkretnej ingerencji nie jest często widoczny w miejscu, gdzie się dokonała, lecz ujawnia się w miejscach nieraz bardzo odległych.

Przykłady można mnożyć. W najprostszym, wyrzucając śmieci gdzieś w lesie, nie dostrzegamy w swoim otoczeniu negatywnego efektu tego działania. Dostrzeże je inna osoba, traktująca las jako miejsce wypoczynku, zwłaszcza gdy inni powielą nasze zachowania. Nawet wycieczki na grzyby skończą się wtedy brnięciem w śmieciach. Także wycięcie jednego drzewa nie przyniesie, być może, zauważalnej straty. Jak jednak zauważyło ostatnio wielu naszych rodaków, kumulacja wycinki w okolicy negatywnie wpływa na krajobraz, klimat, pogarsza jakość powietrza i zmienia, często niekorzystnie, skład zespołu towarzyszących nam organizmów.

W większej skali dobrym przykładem czasowego i przestrzennego oddzielenia działania na środowisko od jego skutków jest zarządzanie zlewnią rzeki, a więc obszarem, który jest przez nią odwadniany. Naturalna, pokryta mieszanym lasem i terenami podmokłymi zlewnia działa jak ogromna gąbka. Woda deszczowa zatrzymuje się (jest retencjonowana), zwilżając liście, gałęzie, nawilżając spróchniałe pnie, mchy i glebę, tworząc okresowe drobne zbiorniki i kałuże, zasilając wody podziemne. Przez długi czas gąbka ta oddaje wodę, pozwalając rzekom płynąć nieprzerwanie, pomimo braku opadów.

Im bardziej naturalna jest zlewnia, im bardziej naturalne i meandrujące są koryta strumieni i rzek, im więcej jest wokół nich terenów podmokłych, tym ten przepływ jest bardziej wyrównany i mniejsza jest groźba powodzi i suszy. Likwidacja buforujących możliwości zlewni poprzez wycinkę lasów lub ich zamianę na ubogie monokultury, prostowanie, regulacja i odmulanie potoków i rzek, a więc zwiększanie prędkości odprowadzania wody ze zlewni, zwiększa nierównowagę przepływów.

Gmina prowadząca takie prace, często notabene w zupełnie bezsensownych miejscach, jedynie dla ochrony nieużytków i wydania europejskich funduszy, skazuje się na mniej lub bardziej zauważalne osuszenie terenu w miejscu prac i często znaczący wzrost zagrożenia powodzią oraz suszą poniżej. Wpływa więc negatywnie na obszary odległe często o wiele kilometrów, leżące w innej gminie, województwie, a nawet państwie.

Analizując dynamikę opadów rejestrowanych w różnych punktach pomiarowych (dane dostępne na stronie IMGW), trudno dostrzec w ostatnich latach drastyczne zmiany uzasadniające obserwowane zwiększenie amplitudy przepływów w naszych dużych rzekach (silne wezbrania i drastycznie niskie stany wody). Jedyne, co się zmieniło, to trwające od kilku lat masowe, bezprecedensowe, jeśli chodzi o skalę, regulowanie i udrażnianie małych rzek i strumieni przyśpieszające odpływ wody deszczowej ze zlewni i kierowanie jej niżej. Obserwowane ostatnio susze i nagłe wezbrania w dużych rzekach mogą więc być głównie efektem kumulacji wielu nieszkodliwych z pozoru działań.

Analogiczny problem z przestrzennym rozdzieleniem działań w środowisku od ich skutków w nieco większej skali występował w latach 70. i 80. XX w. w wypadku kwaśnych deszczów niszczących skandynawskie jeziora. Docierały do nich związki siarki z fabryk w środkowej i zachodniej części Europy. Rozwiązanie problemu wymagało więc tym razem uzgodnień międzynarodowych. Problem w jeszcze większej skali widoczny jest aktualnie w lasach tropikalnych, które mają ogromny wpływ na obieg wody w atmosferze. Ich wycinanie istotnie zmniejsza intensywność opadów i powoduje susze na obszarach oddalonych często o wiele tysięcy kilometrów.

Efekt kumulacji negatywnych oddziaływań najlepiej widać, gdy się weźmie pod uwagę procesy globalne. Jedna lodówka z freonem nie powodowała widocznej szkody. Freon we wszystkich lodówkach był jednym z czynników grożących nam zagładą na skutek likwidacji warstwy ozonowej chroniącej naszą planetę przed szkodliwym promieniowaniem UV. Z problemem tym udało się uporać w skali globalnej, co jest niewątpliwym sukcesem wspólnoty międzynarodowej.

Obecnie podobny problem występuje w wypadku globalnego ocieplenia. Brak bezpośredniego powiązania pomiędzy spalaniem kopalin w domowym piecu a globalną temperaturą umożliwia proste podważanie takiego związku. A przecież nawet nie trzeba wchodzić na świetną stronę <naukaoklimacie.pl>, by go dostrzec.

Fakt zależności globalnej temperatury od ilości gazów cieplarnianych w atmosferze nie jest przez nikogo kwestionowany. Podobnie jak fakt uruchamiania przez nas ogromnych ilości dwutlenku węgla zdeponowanych od tysięcy lub milionów lat w różnych kopalinach. Powiązanie tych dwóch faktów stało się jednak z jakiegoś powodu elementem ideologii i polityki, choć – jak słusznie zauważył w swojej encyklice „Laudato si” papież Franciszek – „istnieje bardzo solidny konsensus naukowy wskazujący, że mamy do czynienia z niepokojącym ociepleniem systemu klimatycznego” i „liczne badania naukowe wskazują, że większość globalnego ocieplenia ostatnich kilkudziesięciu lat zawdzięczamy wysokiemu stężeniu gazów cieplarnianych […] emitowanych głównie z powodu działalności człowieka”. Nic dodać, nic ująć.

To, że większość naszych ingerencji w naturalne środowisko przynosi negatywny skutek dla funkcjonowania społeczności lokalnych, nie podlega już w tej chwili dyskusji. Często jesteśmy w stanie dość dokładnie określić te skutki, z wielu zapewne jeszcze nie zdajemy sobie sprawy. Czy oznacza to, że powinniśmy zaprzestać ingerencji w naturę? Oczywiście, że nie. Każdy gatunek zamieszkujący Ziemię zmienia środowisko, w którym żyje.

Nie jest prawdą, jak twierdzą niektórzy, że nasz wpływ jest bezprecedensowo duży. Daleko nam na szczęście do rekordzistów. Przynajmniej na razie. Dla przykładu przodkowie współczesnych sinic, którzy pojawili się około 3,5 mld lat temu, wprowadzili do atmosfery zabójczy dla żyjących ówcześnie organizmów tlen, zabijając praktycznie całe życie na Ziemi. Wielkie ekstynkcje gatunków pojawiały się później w dziejach naszej planety kilkukrotnie. Rozwój naszej cywilizacji wymaga eksploatacji zasobów i przekształcania środowiska, w którym żyjemy. Każde nasze działanie powinna jednak poprzedzać rzetelna analiza zysków i strat, będąca podstawą racjonalnych decyzji o ich podjęciu.

Zyski z przyrody

Aby decyzje takie ułatwić, stworzono koncepcję tzw. usług ekosystemowych (ecosystem services), pozwalających wycenić profity, jakie możemy uzyskać z różnych składowych danego ekosystemu w zależności od stopnia i sposobu jego przekształcenia. I tak, gdy mowa o rzekach, możemy obliczyć wartość dostarczonej lub zmagazynowanej wody, kwoty możliwe do uzyskania od wędkarzy i rybaków za połów ryb, pracę rzeki jako naturalnej, efektywnej oczyszczalni ścieków, zyski z turystyki wodnej itd. Zmiana sposobu zagospodarowania (regulacja bądź renaturyzacja) zmieni potencjalne zyski z poszczególnych źródeł.

Przykładowo wybudowanie zapory z elektrownią wodną da nam zyski z produkcji prądu, pozwoli pobierać wodę przy minimalnym przepływie rzeki, lecz zmniejszy zyski za pozwolenia wędkarskie w całym dorzeczu i zlikwiduje populację ryb wędrownych (tzw. przepławki umożliwiające forsowanie zapory przez ryby nie uratują sytuacji) i odetnie zyski ze związanego z przepływem rzecznym procesu samooczyszczania. Pojawią się liczne koszty związane z koniecznością usuwania ze zbiornika zatrzymywanych przez niego osadów rzecznych i ochrony przed zatorami lodowymi. Ponieważ zbiorniki zaporowe nie są z założenia wielofunkcyjne (ich podstawowa funkcja determinuje reżim zrzutu wody, a ten różni się zasadniczo zależnie od ich funkcji) w zależności od priorytetu uzyskamy wzrost lub spadek zagrożenia powodzią, wzrost lub spadek zysków z turystyki, wzrost lub spadek zysków z transportu itd.

Jedną z analizowanych od niedawna usług ekosystemowych jest nasz dobrostan (well-being). Coraz więcej badań pokazuje, że doświadczanie przez nas kontaktu z naturalnym, zróżnicowanym w czasie i przestrzeni środowiskiem wpływa na nasze samopoczucie i zdrowie, co w ujęciu ekonomicznym może się przełożyć na koszty ubezpieczeń i ochrony zdrowia. Zachowanie naturalnych krajobrazów wiąże się z koniecznością ochrony unikatowych obszarów, w niewielkim stopniu zmienionych przez człowieka, takich jak Puszcza Białowieska. Jak to robić najlepiej?

Jak chronić

Generalnie obowiązują dwa różne podejścia do ochrony obszarów cennych przyrodniczo. Pierwsze zakłada, że ekosystemy poddane wielowiekowej presji człowieka nie mogą funkcjonować w sposób naturalny i muszą być okresowo lub ciągle utrzymywane przez człowieka w „pożądanym” stanie. Bez wątpienia jest to prawda w wypadku systemów na tyle zdegradowanych, że nie zachodzą w nich naturalne procesy warunkujące ich funkcjonowanie. Potrzeba często wielu lat i środków, aby te procesy przywrócić i umożliwić ekosystemom samodzielne funkcjonowanie. Na przykład ze względu na zaburzone przez działalność człowieka stosunki wodne zdecydowana większość polskich mokradeł zarośnie szybko lasem, jeżeli nie będzie systematycznie koszona. Wyjątkiem są torfowiska w Dolinie Rospudy – stąd niegdyś tak gorąca temperatura sporu o ich zachowanie.

Czynna ochrona jest konieczna również w ekosystemach, których nie da się wyłączyć spod istotnego wpływu człowieka. Wówczas taki wpływ trzeba stale kompensować. Jest to wreszcie prawda, jeśli chodzi o zespoły mające swoje źródło w działalności człowieka, będące poniekąd tworem kulturowym. Znakomitym przykładem jest tzw. dąbrowa świetlista, las powstały w wyniku wypasu bydła i uzależniony od tego wypasu. W razie zaprzestania wypasu traci on swój unikatowy charakter.

Jednak większość lasów w Polsce to lasy gospodarcze. Trudno więc mówić o metodach ochrony, warto jednak, ze względu na ich potencjalne liczne usługi ekosystemowe oraz dla zwiększenia ich odporności na choroby i inne zaburzenia, aby były to lasy wielogatunkowe i wielowiekowe.

Od jakiegoś czasu międzynarodowe środowisko naukowe jest zgodne, że do ochrony czynnej nie powinno dochodzić w środowiskach, którymi sterują naturalne procesy. Mówi się, że ochronie podlegają procesy, a nie stany. Powodem jest uświadomienie sobie, że obowiązująca jeszcze kilkadziesiąt lat temu koncepcja klimaksu, a więc stanu uzależnionego od warunków abiotycznych (w tym klimatycznych), do którego „dąży” ekosystem, jest całkowicie błędna. Ekosystem lądowy naszej strefy klimatycznej jest mozaiką obszarów znajdujących się na różnym stadium sukcesji, po kolejnych zaburzeniach niszczących jego fragmenty. Wszystko się w nim zmienia i nie istnieje żaden stan ostateczny.

Co ważne, po każdym zaburzeniu fragmenty ekosystemu odradzają się w inny sposób. System jest na tyle skomplikowany, że nawet przy założeniu, że procesy w nim zachodzące są w pełni deterministyczne, co nie jest do końca pewne, to nie da się za pomocą dostępnych narzędzi informatycznych przewidzieć jego stanu w kolejnych etapach. Aby procesy zachodziły naturalnie, nie można w istotny sposób ingerować w system, dokładając do niego składniki (gatunki lub elementy abiotyczne) lub je usuwając.

Nie oznacza to niemożności jakiejkolwiek ingerencji w takie ekosystemy. Nie wyklucza to ich ekstensywnej, tradycyjnej eksploatacji przez lokalną społeczność i przemyślanego, ograniczonego ruchu turystycznego. Piękny przykład znaczenia ochrony biernej prezentuje wspominana już encyklika „Laudato si”, w której czytamy, że święty Franciszek z Asyżu „proponuje nam uznanie przyrody za wspaniałą księgę, w której Bóg do nas mówi i przekazuje nam coś ze swego piękna i dobroci”. W konsekwencji święty ten nakazywał, „aby w klasztorze zawsze zostawiano część ogrodu nieuprawianą, aby rosły w niej dzikie zioła, tak aby ci, którzy je podziwiają, mogli wznieść myśl do Boga, twórcy tak wielkiego piękna”.

Eko do szkół

Jednym z głównych problemów ochrony przyrody w Polsce jest włączenie jej jako ważnej sfery w spór ideologiczny, uniemożliwiając merytoryczną dyskusję. Paradoksalnie problemem jest też bogactwo polskiej przyrody. W odróżnieniu od silnie zurbanizowanych i uprzemysłowionych zamożnych krajów rozwiniętych, gdzie naturalnych krajobrazów już prawie nie ma, nie dostrzegamy wartości tego, co uważamy za naturalny element naszej rzeczywistości. Znaczenie ma też zapewne niższa niż w bogatych krajach stopa życiowa. Brak zaspokojonych potrzeb podstawowych może wszak ograniczyć świadomość potrzeb wyższych, takich jak np. warunkujące well-being doświadczanie „dzikiej” przyrody.

Dodatkowo dyskusję nad sensownością i sposobami ochrony przyrody utrudnia całkowita izolacja części kadry akademickiej, głównie uczelni technicznych i rolniczych, od współczesnej literatury dotyczącej procesów zachodzących w środowisku. Wynika to z trwającego dziesięciolecia braku wymogu publikowania badań w międzynarodowych czasopismach, co z jednej strony pozwalałoby utrzymać na tych uczelniach standardy badań, z drugiej strony wymuszałoby śledzenie najnowszych osiągnięć światowej nauki. W wielu miejscach postęp ogranicza się więc do wymuszanego przez rynek pracy aktualizowania technicznych metod stosowanych podczas zabiegów „porządkujących” siedliska, a wiedza o procesach przyrodniczych czerpana jest z podręczników sprzed kilkudziesięciu lat. Wywołuje to często przykry szok u absolwentów niektórych uczelni, gdy na konferencjach naukowych wysłuchują kolejnych prezentacji sprzecznych z wiedzą, jaką wynieśli ze studiów.

Niestety takie obrazki nie należą do rzadkości. Sytuację próbują naprawić niektórzy naukowcy, tworząc w internecie recenzowane platformy informacyjne takie jak portal <naukadlaprzyrody.pl>. Ich ambicją jest analiza aktualnych problemów ochrony przyrody na podstawie najnowszej wiedzy naukowej, a zarazem za pomocą stylu zrozumiałego dla przeciętnego Kowalskiego.

Generalnie problemu stosunku do przyrody nie da się kompleksowo załatwić inaczej niż poprzez radykalne zmiany w systemie edukacji. Nie chodzi bynajmniej o wymóg zdobywania w tym systemie kompletnej, szczegółowej i aktualnej wiedzy o świecie. Wiedza ta postępuje zbyt dynamicznie, aby było to możliwe i miało sens. Ważna jest jednak wiedza o sposobie funkcjonowania nauk ścisłych, stanowiąca gwarancję zaufania do ich odkryć, oraz, co chyba najważniejsze w świecie dryfującym w rzece informacji, wiedza o sposobie weryfikacji ich wiarygodności. Jeżeli tak się nie stanie, to prawda utonie w powodzi „postprawd” również w sporach o ochronę przyrody. Z katastrofalnym skutkiem dla nas zarówno w ujęciu osobistym oraz społecznym, jak i gospodarczym.

Andrzej Mikulski – doktor nauk biologicznych, pracuje na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, współzałożyciel ruchu Nauka dla Przyrody

Od redakcji: tekst ukazał się pierwotnie w XXVII numerze Liberté!. Cały numer do kupienia w e-sklepie.

Foto: Specious Reasons/flickr.com, CC BY-NC 2.0.

Ciapaci, kozojebcy i terroryści. Islamofobia w Polsce :)

Realne problemy z integracją imigrantów i ich potomków w Europie Zachodniej, krwawe zamachy fundamentalistów, niekontrolowany napływ uchodźców, postkolonialne poczucie wyższości dawnych imperiów to realne czynniki, które mogą sprawiać, że w krajach takich jak Francja, Wielka Brytania czy Niemcy poglądy islamofobiczne, choć godne pożałowania, mogą być w jakimś stopniu zrozumiałe. Skąd jednak islamofobia w Polsce, gdzie nie ma potrzeby tworzenia ideologii obronnej przed islamem?

15 Newsha Tavakolian, Listen (Imaginary CD Covers), 2011W Polsce nie może być mowy o zagrożeniu ekonomicznym czy kulturowym ze strony islamu, niezależnie od percepcji społecznych tego problemu. Nie tylko ze względu na znikomą liczebność tej grupy, lecz także z uwagi na jej dobrą integrację. Katarzyna Górak-Sosnowska pisze o islamofobii platonicznej – istniejącej przy braku bezpośrednich doświadczeń z muzułmanami, a na marginesie odnotowuje, że islamofobia nie jest w Polsce statystycznie odnotowywana z braku danych1.

Polska wytworzyła własny mit „Polski jagiellońskiej”, następnie Kresów, który służył uwiarygodnianiu polskiej ekspansji, a potem pretensji na wschodzie – tam, gdzie etniczni Polacy znajdowali się w mniejszości. Przedrozbiorowa Rzeczpospolita Obojga Narodów, będąca wyobrażonym punktem odniesienia, mogłaby być zaklasyfikowana zarówno do świata Wschodu, jak i Zachodu. Polska wobec własnego Orientu, tj. Kresów, występowała z innych pozycji niż Zachód wobec kolonii. Polska, kolonizując wschód, jednocześnie się nim stawała w stopniu, jaki był niemożliwy dla potęg morskich, takich jak Wielka Brytania czy Francja, w stosunku do Afryki Północnej, Bliskiego Wschodu czy Indii. Polonizacja Rusinów oznaczała też inkulturację Rzeczpospolitej pierwiastkami orientalnymi. Wilno i Lwów stanowiły realne przestrzenie przenikania się Orientu i Okcydentu.

Słynny amerykański politolog Samuel Huntington przeprowadza linię podziału między cywilizacjami na linii oddzielającej katolicyzm od prawosławia (Polska jawi się jako „przedmurze chrześcijaństwa”), ale współczesna Polska placet potwierdzający pełnoprawną przynależność do Zachodu otrzymała w istocie dopiero w roku 2004, przystępując do Unii Europejskiej. Kraje Europy Środkowej zdominowane przez ZSRR wybitny czeski pisarz Milan Kundera opisywał jako „Zachód porwany”. A może Kundera nie miał racji, a Polska to Orient, któremu tymczasowo udało się przyłączyć do Zachodu, do którego – pozbawiona suwerennego rozwoju w czasach kształtowania się nowoczesnych pojęć na kanwie oświecenia – w znacznej mierze nie pasuje?

Muzułmanie w Polsce

Do lat 80. XX w. polscy Tatarzy stanowili większość polskich muzułmanów. W tamtym czasie zaczęły się pojawiać grupy napływowe, przede wszystkim z zaprzyjaźnionych z PRL-em socjalistycznych państw Bliskiego Wschodu. Z czasem, zwłaszcza po roku 1989, pojawili się imigranci ekonomiczni będący w drodze „na Zachód” bądź traktujący Polskę już jako kraj docelowy, a także uchodźcy z Bośni, Iranu, Afganistanu czy Czeczenii2. Do tego doliczyć można około tysiąca konwertytów na islam, co razem daje około 0,1 proc. populacji (30 tys. osób). Według badań CBOS-u z roku 2010 zaledwie 3 proc. Polaków miało kontakt z Arabem, a 1 proc. z Turkiem. Z konieczności obraz muzułmanina jest obrazem medialnym, a nie pochodzącym z bezpośredniego doświadczenia3.

W badaniach GUS-u czy spisie powszechnym wyznawcy islamu nie stanowią wystarczająco dużej próby statystycznej, żeby móc dokładnie oszacować ich liczbę, tym bardziej że wyznawcy tej religii są historycznie skoncentrowani na wschodnich rubieżach obecnej Rzeczpospolitej (polscy Tatarzy). W szacunkach liczebności społeczności muzułmańskiej uwzględnia się członków wspólnot religijnych. Dane GUS-u mówią o wzroście liczby członków sunnickiego związku religijnego Ligi Muzułmańskiej z 208 w 2006 r. do 3800 w 2010 r. W ciągu czterech lat prawie podwoiła się liczba członków Muzułmańskiego Związku Religijnego w RP – polskiego związku muzułmanów hanafickich, z 604 w 2007 r. do 1132 w roku 20114. Centrum Badań nad Uprzedzeniami szacuje, że liczba muzułmanów w Polsce wynosi od około 5 tys. do nawet 65 tys.5. Jak widać, nie są to twarde, ale raczej mocno szacunkowe dane.

Rozważania na temat polskiej islamofobii są szczególne, ponieważ mniejszość muzułmańska w Polsce jest na tyle niewielka, że w zasadzie niedostrzegalna. To tworzenie wizerunku muzułmanina wyobrażonego, ale – jak twierdzi Jean Baudrillard – prawdziwe jest to, co zobaczymy w telewizji, rzeczywistość stała się hologramem samej siebie. Tym, co uwodzi naprawdę, jest rzeczywistość „zredukowana o jeden wymiar mniej”6.

Przejawy islamofobii w badaniach opinii

Mimo że muzułmanie stanowią ułamek procenta populacji Rzeczpospolitej i w przeważającej części są dobrze zintegrowani – nie mieszkają w gettach, najczęściej nie wyróżniają się wyglądem ani ostentacją religijnych praktyk – stosunek Polaków do muzułmanów jest negatywny. 44 proc. Polaków deklaruje niechętny stosunek do muzułmanów, a niespełna jedna czwarta ma wobec nich uczucia pozytywne7. Arabowie od kilku lat znajdują się na końcu rankingu najmniej lubianych narodów razem z Romami (Arabów i muzułmanów się w Polsce ze sobą utożsamia, podobne zjawisko występuje w niemal całej Europie). A „przekonania na temat islamu – pisze Katarzyna Górak-Sosnowska – są nie tylko negatywne, ale także błędne”8.

Badanie w ogólnopolskim panelu badawczym Ariadna – który, jak piszą jego twórcy, „zbiera opinie Polaków na różne tematy dotyczące codziennego życia”9 – z września 2015 r. poświęcone identyfikacji postaw islamofobicznych i próbom ich diagnozy przyniosło kilka ciekawych spostrzeżeń. Panel skonstruowany był z wielu szczegółowych pytań i badał skojarzenia z islamem, muzułmanami, deklarowany stosunek do nich. Obejmował 711 osób. Wydaje się, że to za mała próba, żeby wyciągać daleko idące wnioski z cząstkowych korelacji przy podziale próby na mniejsze grupy (np. jaki stosunek do muzułmanów mają osoby z wyższym wykształceniem zamieszkałe na wsi i oceniające przeciętnie swoją sytuację materialną), powinna natomiast być wystarczająco reprezentatywna na potrzeby ogólnej analizy [Wykres 1].

1

Między 49 a 54 proc. ankietowanych odczuwało zagrożenie – rzeczywiste bądź symboliczne – ze strony muzułmanów (rzeczywiste zagrożenie to możliwość utraty pracy czy mieszkania na rzecz muzułmanina, zagrożenie symboliczne to zagrożenie, jakie stanowi islam dla polskiej kultury; pytano też o poczucie zagrożenia terroryzmem). Większość ankietowanych deklarowała duży dystans społeczny do muzułmanów, przy czym muzułmanki oceniano wyraźnie lepiej niż mężczyzn wyznających islam. Ponad 65 proc. badanych deklarowało, że odczuwałoby dyskomfort w relacjach z muzułmanami, a jedynie 15 proc. – że by go nie odczuwało [patrz: Wykres 2].

2Krytyka islamu korelowała w badaniu z postawami islamofobicznymi. Sugeruje to, że osoby mające najwięcej informacji o islamie zwykle jednocześnie odczuwają wobec niego największą niechęć. Prawdopodobnie jest tak, że niechęć do islamu wyczula na (selektywne) informacje na jego temat. Jednocześnie starsi ankietowani w mniejszym stopniu wyrażali postawy islamofobiczne.

Autorka raportu z badań nie poświęca szczególnej uwagi odpowiedziom na pytanie o postawy ekstremalne wobec muzułmanów. Wprawdzie większość osób sprzeciwia się przemocy fizycznej i podpalaniu meczetów (odpowiednio 10 i 12 proc. nie widziało w tym nic złego), ale to i tak szokujące dane. Co gorsza, wypędzenie z Polski muzułmanów popiera już przeszło 23 proc. (!) ankietowanych. To bardzo wiele wyjaśnia, jeśli chodzi o licytację między partiami o miano najbardziej niechętnej muzułmanom oraz otwarte deklaracje o islamofobii polityków, nawet tych zajmujących najwyższe stanowiska. Trudno sobie wyobrazić podobne deklaracje choćby w stosunku do przedstawicieli narodowości żydowskiej, niemieckiej czy ukraińskiej, choć i tu dokonuje się negatywny przełom.

Większość skojarzeń ankietowanych z islamem można sprowadzić do klisz pt. „religia”, „terroryzm”, „Arabowie”. Polacy nie są też szczególnie wyczuleni na mowę nienawiści wobec muzułmanów i w niewielkim stopniu są skłonni na nią reagować lub jej zakazywać. Badanie „Postrzeganie muzułmanów w Polsce” wskazało, że to młodzi ludzie najczęściej skłonni są do islamofobii, agresji fizycznej wobec muzułmanów; charakteryzuje ich też największa nieufność i dyskomfort w relacjach z muzułmanami. 80 proc. ankietowanych zadeklarowało, że nie ma kontaktu z muzułmaninem, a ponad 60 proc., że nikt z ich rodziny nie zna żadnego muzułmanina11.

Próba badania dokonywanego przez internet przeszacowywała, jak się wydaje, liczbę mieszkańców wsi (37 proc.) oraz korzystanie z internetu (ponad 4 godz. dziennie) w stosunku do średniej. Mimo to nie można lekceważyć ujawnionych w badaniu postaw, zwłaszcza że bardzo wyraźnie zarysowuje się grupa ewidentnie wroga islamowi, gotowa akceptować przemoc zarówno werbalną, jak i fizyczną. Brak styczności osobistej i bazowanie na wizerunkach medialnie zapośredniczonych sugeruje wyraźnie, że to przekazy medialne, a nie bezpośredni kontakt są podstawą budowy określonych postaw. Z drugiej strony brak realnej styczności nie powoduje wcale spadku poczucia zagrożenia ze strony muzułmanów.

Akty fizycznej agresji związane z islamofobią

Rzecznik praw obywatelskich Adam Bodnar podał do wiadomości publicznej informację o przestępstwach pochodzących z nienawiści w przedziale czasowym od 1 stycznia do końca sierpnia 2016 r. W tym okresie wszczęto 493 postępowania przygotowawcze w sprawach o przestępstwa z nienawiści. To o 41 więcej niż w porównywalnym okresie w roku poprzednim (w ogóle, bez względu na przesłankę/cechę osobistą). RPO stwierdza gwałtowny przyrost spraw, w których pokrzywdzonymi były osoby wyznające islam. W roku 2016, we wskazanym okresie, wszczęto aż 116 postępowań przygotowawczych (podczas gdy w 2015 r. było ich 50), a w sprawach dotyczących osób pochodzenia arabskiego takich postępowań podjęto 80 (gdy w roku 2015 odnotowano jedynie 14 takich spraw). Łącznie liczba spraw, w których podmiotami ataków były osoby pochodzenia arabskiego i wyznania muzułmańskiego, wzrosła zatem trzykrotnie (196 we wskazanym okresie w stosunku do 64 rok wcześniej).

Brunatna księga”, czyli zestawienie prasowych informacji o incydentach na tle rasistowskim, szczegółowo wylicza około 30 takich aktów wymierzonych w muzułmanów w ciągu dwóch lat – od kwietnia 2014 r. do kwietnia 2016 r. Te niekompletne materiały pozwalają jednak stwierdzić, z czym muszą się liczyć osoby o „muzułmańskim (zdaniem napastników) wyglądzie”.

Wrocław, 5–6 kwietnia 2014 r. Dwóch Polaków bije do nieprzytomności Marokańczyka, łamiąc mu kości twarzy.

8 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Wrocław, 1 czerwca 2014 r. Atak na Egipcjanina, wyzywanie od „ciapatych” i „brudasów”, grożenie spaleniem lokalu, uderzenie pięścią w oko.

Kruszyniany, 28–29 czerwca 2014 r. Zdewastowanie tatarskiego cmentarza i meczetu w trakcie trwania ramadanu.

Bydgoszcz, 24 sierpnia 2014 r. Pobicie przez troje ludzi Libańczyka, właściciela lokalu gastronomicznego, i broniącego go policjanta po służbie w cywilu.

Białystok, 7 września 2014 r. Pobicie w autobusie i obrzucenie wyzwiskami dwóch czeczeńskich uchodźców przez dwóch mieszkań́ców miasta.

Zambrów, 13 października 2014 r. Pobicie przez trzech mężczyzn 14-letniego chłopca z Czeczenii na przystanku autobusowym.

Zabrze, 25 stycznia 2015 r. Atak sześciu mężczyzn na dwóch Algierczyków w tramwaju. Gdy napastnicy wsiedli do pojazdu, obrzucili cudzoziemców wyzwiskami: „Śmierdzące Araby”, „Czarnuchy” i „Brudasy, won z Polski”, a następnie użyli wobec nich przemocy fizycznej.

Poznań, 3 listopada 2015 r. Atak z powodów rasistowskich na obywatela Syrii. Napastnicy, trzej mężczyźni, grozili mu śmiercią i obrzucili go obelgami, Syryjczyk musiał być operowany.

Chełm, 11–12 listopada 2015 r. Brutalne pobicie przez zamaskowanego mężczyznę Palestyńczyka zatrudnionego w jednym z lokali gastronomicznych. Poszkodowany relacjonował: „Od razu wskoczył za ladę i zaczął mnie bić po nerkach ogromną pałką. W lokalu byli ludzie, ale nikt nie próbował go powstrzymać”.

Wrocław, 14 listopada 2015 r. Atak czterech mężczyzn na obywatela Egiptu. Sprawcy obrzucili go rasistowskimi wyzwiskami odnoszącymi się do jego koloru skóry i religii (islamu), a jeden z nich uderzył go pięścią w twarz.

Września, 15 listopada 2015 r. Na ulicy Sądowej małżeństwo Hindusów zostało zaatakowane przez mieszkańca miasta, który obrzucił ich rasistowskimi obelgami, a pod adresem mężczyzny krzyknął: „Jesteś Syryjczykiem” i uderzył go w twarz.

Adelsheim (Niemcy), 9 stycznia 2016 r. Próba wdarcia się przez grupę obywateli Polski na teren miejscowego ośrodka dla uchodźców. Napastnicy byli uzbrojeni w noże.

Warszawa, 20 lutego 2016 r. Pobicie z powodów rasistowskich obywatela Chile przez nierozpoznanego mężczyznę w pociągu Kolei Mazowieckich relacji Sochaczew–Warszawa. Napastnik pytał: „A kim ty właściwie jesteś? Arabem?” i bił go po głowie, kopał, uderzył też w twarz butelką i wybił mu ząb.

Łódź, 5 marca 2016 r. Atak dwóch mężczyzn na obywatela Egiptu, wykładowcę Uniwersytetu Łódzkiego w tramwaju linii 3. Mężczyzna został wypchnięty z tramwaju na przystanku kopnięciem w brzuch12.

Przejawy islamofobii w sieci i mediach

Piąty raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI) na temat Polski stwierdził w roku 2015, że w Polsce narasta problem islamofobii w sieci, zaznaczając obecność portalu agresywnie antymuzułmańskiej Polskiej Ligii Obrony, której celem jest niedopuszczenie do tego, żeby Polska stała się „islamskim kalifatem”13.

Portal naTemat.pl opisał akcję bloga Freikorps Polen, który zestawiał komentarze w polskim internecie na temat uchodźców ze zdjęciami nazistów. Nawet bez tego zabiegu ich wydźwięk jest jednoznacznie rasistowski. „Bydło. Strzelać, póki jeszcze możemy coś zrobić”, „Pobudować komory gazowe na granicach i jazda z ku**ami, a nie przygarniać!!!” albo „Porównanie tych robaków do szlachetnych i pożytecznych zwierząt, jakim jest bydło, jest obraźliwe14. Przejawów nietolerancji było tak wiele, że spółka wydawnicza Agora pod tekstami o uchodźcach na swoich portalach gazeta.pl i wyborcza.pl wyłączyła możliwość ich komentowania15.

Wspomniana „Brunatna księga” opisuje przypadek islamofobicznych, a przy okazji też antysemickich wypowiedzi osób powszechnie znanych. „21 stycznia Mariusz Pudzianowski, zawodnik MMA i właściciel firmy transportowej, zamieścił na swoim profilu na Facebooku następujący komentarz na temat uchodźców, którzy we francuskim porcie Calais z powodu dramatycznej sytuacji bytowej próbowali nielegalnie przedostać się do Wielkiej Brytanii: «Nie mam litości – śmiecie ludzkie! Mnie tam dać! Nie pożałuję bejsbola, zero tolerancji! Ludzie, jaka tolerancja? Ja już nie mam tolerancji dla tych śmieci – co niby nazywają się ludźmi!»”. Pudzianowski wyzwał na Facebooku działaczkę akcji HejtStop Joannę Grabarczyk, która do-

niosła na niego do prokuratury od „judeopolonii”. Poparł go Paweł Kukiz, poseł i lider ugrupowana parlamentarnego Kukiz’15, który o Grabarczyk napisał: „Gdybym był na jej miejscu, to też marzyłbym (marzyłabym) o imigrantach w kontekście sylwestrowej nocy”. Prokuratura sprawę umorzyła [patrz: wykres 3]16.

3Raport firmy Sotrender, badającej trendy w sieciach społecznościowych, wykazał, że profil „Nie dla islamizacji Europy” jest piątym wśród organizacji pozarządowych profilem na Facebooku z 308 tysiącami lajków17.

Pozornie tak „niewinne” z punktu widzenia islamofobii publikacje jak okładka „Newsweeka” z Antonim Macierewiczem w turbanie i podpisem: „Amok. Czy język nienawiści wywoła prawdziwą wojnę?”, która oburzyła nie tylko prawicowych komentatorów, utwierdza negatywny stereotyp muzułmanów18. Turban z tradycyjnego nakrycia głowy, kojarzącego się z beduinami czy historycznymi przedstawieniami muzułmanów, staje się w tym wypadku narzędziem stygmatyzacji nielubianego polityka jako fanatyka.

Skrajnym przypadkiem nietolerancji wobec muzułmanów w mediach głównego nurtu był tekst szefa działu opinii „Rzeczpospolitej” (czyli osoby decydującej o tym, jakie publicystyczne teksty ukazują się na łamach dziennika) – Dominika Zdorta – który wezwał do deportacji polskich Tatarów, którzy mieszkają na tych ziemiach od średniowiecza. Tatarzy jego zdaniem stanowią zagrożenie, ponieważ przez lata nie nawrócili się na chrześcijaństwo, a ich tożsamość opiera się na wierze. Powinny się nimi zainteresować odpowiednie służby i poważnie rozważyć konieczność ich deportacji19.

Zdort rozważał tekst amerykańskiego politologa George’a Friedmana, który sugerował, że konieczna będzie wywózka muzułmanów z Europy. Jak pisał Zdort, pomysł „w praktyce jednak byłby niesłychanie skomplikowany w realizacji. Nawet gdyby – dzięki „współpracy” islamskich terrorystów – udało nam się uciszyć głosy protestu naiwnych wyznawców praw człowieka, to trudno sobie wyobrazić, jak mielibyśmy usunąć z Europy wyznawców islamu”. Zastanawiał się też, w jaki praktyczny sposób można by deportować Tatarów z Polski ze względu na bunty i zdrady tatarskie w przeszłości.

Zdort został skrytykowany także na łamach mediów prawicowych, którym Tatarzy służą jako przykrywka dla ich własnej islamofobii, jednak nie spotkały go ani ostracyzm, ani konsekwencje zawodowe. Co więcej, przez dwa tygodnie jego tekst przeszedł w zasadzie niezauważony. Był to ważny sygnał przesuwania się dopuszczalnych granic debaty na łamach najbardziej opiniotwórczych mediów.

Należy sobie postawić pytanie, czy w Polsce panuje kultura przyzwolenia dla agresji wobec muzułmanów. Trzeba ze smutkiem stwierdzić, że niestety tak. Brakuje uniwersalnego potępienia agresji na osoby o odmiennym wyglądzie (często omyłkowo za Arabów uznawani są np. Latynosi). Liderzy polityczni nie zajmują w tej kwestii jednoznacznych postaw. Akty agresji są przemilczane, mimo że równolegle w sprawie antypolskiej ksenofobii w Wielkiej Brytanii następuje reakcja na najwyższym szczeblu, z niezapowiedzianą wizytą ministrów spraw zagranicznych i wewnętrznych włącznie.

Medialne przedstawienia islamu w Polsce – spór o karykatury proroka Mahometa

Pierwsza poważna debata na temat islamu w obrębie kultury europejskiej odbywała się w Polsce w latach 2005 i 2006 przy okazji publikacji karykatur proroka Mahometa w polskiej prasie, w geście solidarności w związku z groźbami pod adresem duńskiej gazety „Jyllands-Posten”. Autor karykatur, Kurt Westergaard, został we własnym domu zaatakowany przez młodego Somalijczyka i o mało nie zginął20.

Ówczesny redaktor „Rzeczpospolitej” – Grzegorz Gauden – napisał wtedy: „Doszło do najpoważniejszego w ostatnim czasie zderzenia między dwiema wielkimi kulturami. Spór dotyczy fundamentalnych dla nas wartości. Prawa do wolności, w tym swobody wypowiedzi. Zdecydowaliśmy się przedrukować te karykatury, bo całkowicie odrzucamy metody, do których odwołali się islamscy przeciwnicy publikacji. Wolności wypowiedzi trzeba bronić. Także wtedy, kiedy nie zgadzamy się z ich treścią”21.

Premier Danii Anders Fogh Rasmussen mimo gwałtownych protestów na całym świecie i retorsji wymierzonych w jego kraj ze strony niektórych państw muzułmańskich odmówił spotkania z ambasadorami krajów arabskich protestujących przeciwko karykaturom i domagających się potępienia przez rząd ich publikacji, stając na gruncie liberalnego państwa prawa, w którym kontrowersje wokół wolności słowa rozstrzyga niezależny sąd.

Był to pierwszy tak ostry konflikt dotyczący sfery wartości pomiędzy światem zachodnim a islamem, w którym aktywny udział wzięła również Polska. Można uznać, że publikacja karykatur i opowiedzenie się za wolnością słowa było w tamtym kontekście opowiedzeniem się po stronie Zachodu, tym bardziej że świat muzułmański zareagował nie tylko protestami, lecz także zerwaniem stosunków dyplomatycznych (m.in. Irak zerwał stosunki z Danią i Norwegią), bojkotem duńskich towarów i zamieszkami pod placówkami dyplomatycznymi Danii. W pewnym sensie była to próba sił – wystąpienie na pozycjach tradycyjnie zdystansowanych wobec religii ze strony prasy europejskiej, która zastosowała wobec islamu te same kryteria co wobec innych religii, tj. nie zawahała się poddać go krytyce, a nawet wyśmiać. Mniejszość muzułmańska w znacznej mierze nie dopuszcza obrażania ich religii czy drwin z niej. Jak podaje sondaż Instytutu Gallupa, potrzeba ochrony muzułmańskich symboli religijnych i Koranu przed bluźnierstwem w krajach europejskich jest „ważna” lub „bardzo ważna” aż dla 89 proc. ankietowanych [patrz: wykres 4].

4Koncepcja zakresu debaty publicznej i rozdziału religii od państwa okazała się radykalnie inna w koncepcji postoświeceniowej Europy Zachodniej i islamu. Co ciekawe, Polska, która sama nie jest krajem o silnej oświeceniowej i sekularnej tradycji, w tym aspekcie plasowała się gdzieś pomiędzy. Sojusz sił religijnych i państwowych, uznających potrzebę szczególnej ochrony religii przed satyrą czy krzywdzącą ich zdaniem krytyką przeciwko „obozowi oświeceniowemu”, tj. lewicowo-liberalnym zwolennikom wolności słowa stojącej ponad uczuciami religijnymi, w sporze o karykatury był faktem.

Jedynym rządem na świecie, który postanowił przeprosić za publikację karykatur, był rząd Prawa i Sprawiedliwości z premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem22. Hierarchia kościelna także jednoznacznie potępiła publikację. Przewodniczący Komitetu ds. Dialogu z Religiami Niechrześcijańskimi bp Tadeusz Pikus napisał w oświadczeniu: „Wolność słowa, która wyśmiewa, raniąc uczucia innych, jest wypaczoną wolnością, a solidaryzowanie się z nią jest źle pojętą solidarnością. Incydent ten potwierdza wątpliwej jakości szkołę dialogu społecznego, międzykulturowego i międzyreligijnego. Przez łamanie prawa człowieka wierzącego, zwłaszcza do należnego mu szacunku, uderza się w jego godność i wprowadza się «dyktaturę relatywizmu»23. Dla polskiej prawicy radykalizm dopuszczalnej w Europie Zachodniej czy USA krytyki prasowej był trudny do przyjęcia. Zakres tolerancji dla radykalnie odmiennych poglądów – niewielki. Polskie prawo penalizujące „obrażanie uczuć religijnych”24 jest odzwierciedleniem takiego stanu rzeczy.

Paradoksalnie większa religijność w wypadku Polaków mogłaby służyć budowaniu pomostów z kwestionującymi zasadność sekularnego prawa wspólnotami muzułmańskimi. Muzułmanów i polskich katolików podejście do „świętości” nie musiałoby koniecznie dzielić, tak jak oddziela zsekularyzowany Zachód od muzułmańskich imigrantów. W USA sojusz różnorodnych wspólnot religijnych (głównie protestanckich i katolickich fundamentalistów) opowiada się m.in. za radykalnym wsparciem dla Izraela, mimo że większość amerykańskich Żydów popiera demokratów. Tzw. „pas biblijny” (Bible Belt), tj. stany w USA, w których większość stanowią chrześcijańscy fundamentaliści, odgrywa bardzo istotną rolę w republikańskich prawyborach prezydenckich; kieruje do Izby Reprezentantów i do Senatu radykalnie konserwatywnych polityków, pokazuje, że możliwe są strategiczne sojusze religijnych fundamentalistów przeciwko sekularnemu państwu, nawet jeśli – jak w wypadku protestantów i katolików – występuje między nimi zadawniony głęboki konflikt (wywodzący się jeszcze z czasów zerwania Anglii z Rzymem).

Benjamin Barber w klasycznej już pracy „Dżihad kontra McŚwiat” opisuje modernizację i sprzeciw wobec niej25. Według niego świat jest areną starcia procesów globalizacji z „dżihadem” definiowanym szeroko, szerzej niż tylko w świecie arabskim, jako sprzeciw wobec nowoczesności, kosmopolityzmu, sekularyzacji. W tych kategoriach polscy religijni czy narodowi fundamentaliści sytuują się blisko swojego wroga, czyli muzułmańskiego fundamentalizmu, stanowią więc lokalną wariację tej samej odpowiedzi na globalny proces. Interpretacja Barbera stawia nas w sytuacji konfrontacji „dwóch dżihadów”. Muzułmański fundamentalizm i europejski nacjonalizm, mimo że wspólnie są wrogie globalizacji, w co najmniej równym stopniu wrogie są także sobie.

Przedstawienia medialne muzułmanów – zamachy w Paryżu i kryzys uchodźczy

6 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Zagadnienie islamofobii stało się palące w momencie, w którym tematem numer jeden w Unii Europejskiej stał się niekontrolowany napływ uchodźców z Bliskiego Wschodu i Afryki. Kryzys uchodźczy nie sięgnął wprawdzie Polski bezpośrednio, jednak setki tysięcy uchodźców, którzy przedzierali się przez Turcję, Bałkany i południowe Włochy do Niemiec i innych bogatych krajów UE sprawiły, że konieczność rozwiązania problemu stała się istotna dla całej wspólnoty. Propozycja tzw. kwot uchodźców wzbudziła gwałtowny opór krajów dawnego bloku komunistycznego, które nie zostały dotknięte kryzysem, więc nie odczuwały potrzeby stosowania nadzwyczajnych rozwiązań poza tymi dotychczas obowiązującymi (rozporządzenie Dublin II, konwencje genewskie itp.). Obrazy z dworca Keleti w Budapeszcie, z Grecji, z Lampedusy, z otwierających się na uchodźców w bezprecedensowy sposób Niemiec w połączeniu z gorącą dyskusją wokół zgody na przymusowe rozlokowanie uchodźców przez Komisję Europejską (ostatecznie stanęło na nieco ponad 7 tys. osób w Polsce, ale dotychczas nawet nie rozpoczęto relokowania pierwszych uchodźców) we wszystkich krajach UE spowodowały gigantyczną społeczną falę sprzeciwu.

Na kryzys uchodźczy nałożyły się doniesienia o serii zamachów we Francji: w Paryżu na redakcję „Charlie Hebdo”, a następnie 13 listopada w klubie Bataclan i trzech innych miejscach oraz zamachu w Nicei. Każdy z nich wywołał, co zrozumiałe, ogromne poruszenie, falę solidarności z ofiarami, ale też podsycał i tak już bardzo silną niechęć do mniejszości muzułmańskiej. Utożsamienie terrorystów z całą wspólnotą islamu stawało się przyczynkiem do dyskusji o tym, czy muzułmanie w Europie stanowią zagrożenie dla jej wartości. Przytoczone poniżej relacje medialne i komentarze polityków nie pretendują do pełnej medialnej analizy dyskursu, są jednak ilustracją dla bardzo wyraźnej tendencji. Wypowiedzi polityków dominowały na portalach i serwisach informacyjnych, to do nich odnosiły się komentarze ekspertów i publicystów.

Z wyjątkiem niektórych liberalnych mediów i polityków lewicy stanowisko było jednoznaczne: Polska nie zgodzi się na żadnych uchodźców ze względu na zagrożenie, jakie stanowią oni dla bezpieczeństwa jej obywateli. Świeżo zaprzysiężony rząd Beaty Szydło ustami przyszłego sekretarza stanu ds. europejskich Konrada Szymańskieg26o odmówił wykonania nawet tych bardzo ograniczonych zobowiązań rządu Ewy Kopacz, która dopiero postawiona w sytuacji bezalternatywnej zgodziła się na przyjęcie owych 7 tys. uchodźców, a wcześniej głośno protestowała przeciwko próbom wymuszania na Polsce jakichkolwiek tzw. kwot27.

Sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców uwiarygadniał generalną linię nowego rządu przeciw „europejskiemu mainstreamowi” i dawał amunicję do walki z wrogiem zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym. „Musimy dotrzeć do społeczności muzułmańskiej, która nienawidzi tego kontynentu i chce go zniszczyć. Musimy dojść również do lewicowych ruchów politycznych, które z uporem uważają, że należy się w dalszym ciągu otwierać” – mówił minister spraw zagranicznych Witold Waszczykowski w RMF FM. „Słyszę od rana dyskusje tego oszalałego lewactwa, które tłumaczy nam, że absolutnie to państwa zachodnie są winne, to myśmy nie stworzyli warunków do integracji dla tych ludzi. Biczowanie się, iż cała nasza cywilizacja jest ułomna, to ślepa uliczka” – odpowiedział na pytanie, czy zamachy w Paryżu można wiązać z falą uchodźców28.

Każdy zamach powodował, że opinie wcześniej radykalne, jak cytowana poniżej opinia Łukasza Warzechy z wPolityce.pl, zaczęły nadawać ton w głównym nurcie debaty: „[…] [To] oczywiste, że celem fanatyków jest wywołanie konfliktu pomiędzy muzułmanami, mieszkającymi w Europie, a jej rdzennymi mieszkańcami. Dlatego trzeba unikać stosowania odpowiedzialności zbiorowej. Zarazem jednak nie wolno dłużej unikać stwierdzenia podstawowego faktu: że źródłem problemów jest odmienność kulturowa, a pożywką dla fanatyków jest islam w jednej ze swoich, wcale nie najmniej popularnych, postaci. Werbalne potępienie zamachów przez francuską Radę Kultu Muzułmańskiego ma pewne znaczenie, lecz nie zapominajmy, że islam jest religią skrajnie zdecentralizowaną, a organizacje takie, jak rada nie mają żadnej mocy regulacyjnej wobec radykalnych imamów, którzy mogą głosić pochwałę fanatyzmu tuż pod jej nosem. Nawet jeśli wciąż większość żyjących w Europie muzułmanów odcina się od takich aktów (czego w obecnej chwili trudno być pewnym), to w najlepszym przypadku pozostają bierni. Czy gdziekolwiek odbył się masowy muzułmański protest przeciwko islamskiemu terroryzmowi? Czy wiadomo, aby jakakolwiek grupa europejskich muzułmanów efektywnie współdziałała ze służbami na rzecz ujawniania dżihadystów? Nie”29. Nawet fragmenty, w których autor sam sobie zaprzeczał – i to w tym samym akapicie (fragmenty pogrubione) – nie zmieniały podstawowego faktu – tę walkę wygrywali, i to zdecydowanie, przeciwnicy polityki otwartości na uchodźców i radykalni krytycy islamu. Notabene protesty się odbywały, i to masowe30, a informację prowadzącą do poznania tożsamości „mózgu” paryskiej operacji ujawniła policji muzułmanka31, o czym w Polsce w krótkiej notce poinformował niszowy antymuzułmański portal Euroislam.pl32.

W debacie pojawiały się bardziej wyważone eksperckie wypowiedzi. Andrzej Barcikowski, były szef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, stwierdził, mocno upraszczając, że zamachy biorą się z braku możliwości społecznego awansu muzułmanów w Europie Zachodniej, gdyż dla młodych bezrobotnych wyznawców islamu autorytetami stają się radykalni imamowie33. Sławomir Sierakowski na łamach lewicowej „Krytyki Politycznej” pisał: „Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu”34. Wypowiadali się także eksperci, których interpretacje można by podważać, o czym świadczy ta relacja z portalu popularnego tabloidu: „To dopiero początek! To efekt polityki francuskiej i ich mocarstwowych planów” – mówi o zamachach w Paryżu ekspert ds. stosunków międzynarodowych i znawca kultury islamu dr Wojciech Szewko. Sygnalizuje też, że „istnieją plotki o radykalnych uciekinierach niemieckich, którzy mogli się pojawić w Polsce”35. Znaczenie tych odmiennych od głównego nurtu głosów, a przede wszystkim ich ranga były nieporównywalne z dominującą narracją o „zagrożeniu” ze strony muzułmanów generalnie i uchodźców w szczególności.

Kolejne zamachy stawały się pretekstem do dyskusji, czy model integracji muzułmanów zawiódł. Kwestia kryzysu uchodźczego i dyskusja o przyjmowaniu – na wniosek Brukseli – uchodźców w Polsce uczyniła temat wcześ>niej gorący i emocjonujący, ale wciąż odległy, tematem bliskim. „Zagrożenie” stało się czymś realnym – i trzeba było zareagować. Milczy się o tym, że jedno ma związek z drugim. Założenie, w którego ramach to na muzułmanach czy raczej ich rzecznikach (przeciwnikach stereotypizacji) leży konieczność udowodnienia, że muzułmanie jako całość w Europie Zachodniej nie są rozsadnikiem terroryzmu. W ramach tego przedstawienia każda odmienność – burkini, zasłanianie twarzy, tradycyjna rola kobiety, rytualny ubój zwierząt – przynależą do kategorii wzmacniania stereotypu groźnego obcego.

Miałem okazję występować m.in. z Łukaszem Warzechą w sztandarowym programie „Debata” w TVP, przedstawianym jako poważna dyskusja na temat uchodźców w godzinach najlepszej oglądalności i przyglądać się tej manipulacji od wewnątrz36. W trzeciej części programu żonę opozycjonisty z Tadżykistanu skazanego na 15 lat więzienia w obozie dla uchodźców na warszawskim Targówku przedstawiono jako żonę terrorysty, którego ugrupowanie walczy o ustanowienie kalifatu w Azji Środkowej we współpracy z Al-Kaidą. Partia Islamskiego Odrodzenia Tadżykistanu, o której była mowa w materiale, jest ugrupowaniem opozycyjnym, działającym przez lata w sposób legalny, ostatecznie zdelegalizowaną przez autorytarne władze Tadżykistanu dopiero w roku 2015. Jej działacze, którzy występowali przeciwko terrorystycznym metodom walki, byli prześladowani, torturowani, skazani na wieloletnie wyroki więzienia. Przedstawienie kobiety nieświadomej kontekstu, w jakim zostanie ukazana, jako żony terrorysty ukrywającej się przed wymiarem sprawiedliwości w Polsce było skrajnie nieuczciwą manipulacją narażającą ją na poważne zagrożenie. List do TVP, wysłany przez Ludwikę Włodek, socjolożkę, pisarkę i znawczynię Azji Środkowej pozostał, wedle mojej wiedzy, bez odpowiedzi37.

Poprzedzająca materiał debata była sformułowana w sposób mający wykazać niegotowość – mentalną i praktyczną – Polaków do przyjęcia uchodźców. Kontekst, dla którego ci uchodźcy w ogóle znaleźli się w Europie, został w zasadzie pominięty. Za „eksperta” uchodzi m.in. Miriam Shaded38, walczącą otwarcie z islamem. W ten sposób jako równoważne przedstawia się głosy osób, które mówią o delegalizacji Koranu, i te, które próbują tłumaczyć kontekst, w jakim Unia Europejska, w tym Polska, znalazła się w związku z kryzysem uchodźczym wywołanym przede wszystkim przez wojnę w Syrii. W sondzie towarzyszącej programowi głosujący w stosunku 95 do 5 poparli wniosek o to, żeby Polska nie przyjmowała uchodźców39.

Medialne relacje i opinie islamofobicznych komentatorów charakteryzuje jedna lub wiele z opisanych metod. W ewidentny sposób lokują się one po stronie „zamkniętej wizji” islamu, opisanej w raporcie o islamofobii dla Runnymede Trust:

  1. wyrwanie z kontekstu szokujących, często okrutnych przykładów zachowań muzułmanów;
  2. podparcie ich cytatami z Koranu lub osób, które wypowiadają się, zdaniem autorów, w „imieniu” islamu, umieszczając poszczególne niepowiązane ze sobą wydarzenia w kontekście;
  3. pokazanie słabej, nieadekwatnej reakcji w Europie Zachodniej, gdzie doszło do danego wydarzenia. Cytowanie wyrwanych z kontekstu wypowiedzi osób, które mają usprawiedliwiać zachowania muzułmańskich fundamentalistów;
  4. Mniej szokujące, ale powszechne przykłady łamania zachodnich standardów w Europie Zachodniej przez tzw. „zwykłych muzułmanów”;
  5. Przedstawianie skrajnych, nieakceptowalnych zachowań jako typowych, ilustrujących to, czym jest islam, np. wiek poślubianych kobiet;
  6. statystyki, które mają udowodnić nielojalność muzułmanów, nieakceptowanie przez nich zachodniego porządku;
  7. przedstawianie islamu jako całości;
  8. muzułmanie przedstawiani nie tylko jako wspólnota religijna, lecz także rodzaj tajnej struktury o tych samych celach politycznych. Teorie spiskowe powielające zimnowojenne schematy, w których komuniści spiskowali, żeby obalić rząd USA w czasach maccartyzmu, czy antysemickie teorie o Żydach, którzy rządzą światem.

Takie zjawisko nie jest czymś zupełnie swoistym dla polskich mediów. Jeśli chodzi o treść, to o jej doborze decydują różne czynniki. Przede wszystkim założenie o istniejących różnicach i podziale na Wschód i Zachód, muzułmanów i niemuzułmanów, często z podkreśleniem niższości tych pierwszych, nie odbiega od tego prezentowanego przez brytyjską prasę, np. „Daily Telegraph”, które dzieli społeczeństwo na Brytyjczyków i muzułmanów, mimo że ci drudzy są pełnoprawnymi obywatelami kraju40. Terroryzm, poniżanie kobiet, fundamentalizm religijny to częste tematy nie tylko brytyjskich, lecz także amerykańskich publikacji.

James Fallows na łamach „The Atlantic” już w roku 1996 oskarżał media o podkopywanie fundamentów demokracji, między innymi w związku z fałszywą zasadą równowagi, w której argumenty obu stron przedstawia się jako równoprawne, podobnie jak słabości i mocne strony kandydatów, mimo że w żadnym razie nie mogą być one porównywalne, pozorując pluralizm, a faktycznie negując sens debaty publicznej41.

Podobna fałszywa równowaga panowała również w polskich mediach. Dziennikarze „tylko zadawali pytania”: „Czy zamachy to jest kwestia nieudanej integracji muzułmanów w Europie?”, „Czy napływ uchodźców grozi nam kolejnymi zamachami?”. Dla uatrakcyjnienia debaty poszukiwali coraz radykalniejszych głosów. Budowali atmosferę strachu, przywoływali zmyślone lub niemal zmyślone fakty, jak słynne „strefy szariatu w Szwecji”, do których policja rzekomo się nie zapuszcza (co zdementowała ambasada Szwecji w Warszawie), z przemówienia prezesa PiS-u Jarosława Kaczyńskiego42.

Władza ramy – czyli jak komunikacja kształtuje przekonania

Manuel Castells, wybitny hiszpański socjolog, opisuje system, w którym procesy komunikacji, zaprogramowane i kontrolowane odpowiednio przez elity, mogą znacząco wpłynąć na przekonania odbiorców, a tym samym zmienić ich polityczne wybory43. Polityka dziś toczy się w mediach i przez media, do jej analizy należy zastosować narzędzia dekonstruujące władzę medialną.

Według badań Pew Research Center tylko 7 proc. informacji może liczyć na zwiększoną uwagę widzów amerykańskich mediów44. Są to informacje, które budują poczucie zagrożenia, odnoszą się do bezpieczeństwa oraz informacje donoszące o łamaniu konwencji społecznych. Bodźce w postaci newsów

wystarczą do tego, żeby wzbudzić odpowiednią reakcję, nie potrzeba samodzielnego przeżycia określonej sytuacji. Zgodnie z opisanym wcześniej mechanizmem emocje powodują skupienie uwagi na danym problemie i skłaniają do poszukiwania większej ilości informacji na jego temat10. Newsy medialne mogą budzić w odbiorcach gniew i niepokój. Niepokój służy unikaniu ryzyka i uruchamia skrypty racjonalne, gniew osłabia ocenę ryzyka, zwiększa zachowania ryzykowne, uruchamia skrypty emocjonalne. Gniew i niepokój wobec interwencji Amerykanów w Iraku w roku 2003 decydował o tym, czy dana osoba popierała wojnę, czy się jej sprzeciwiała.

5 Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Newsy telewizyjne (główne źródło informacji politycznych) ustalają ważność określonych tematów poprzez powtarzanie wiadomości, umieszczanie poszczególnych wydarzeń w nagłówkach, zwiększanie czasu poświęconego danej informacji, podkreślanie ważności informacji, dokonywanie wyboru słów i obrazów ilustrujących wydarzenie oraz zapowiadanie informacji, która pojawi się w wiadomościach. Tworzenie ramy odbywa się za pośrednictwem struktury i formy narracji oraz poprzez dobór dźwięków i obrazów.

Castells wyróżnia trzy elementy procesu tworzenia ram w umysłach za pomocą przekazu. Są to: wyznaczanie hierarchii tematów (agenda-setting), wyjaskrawianie (priming) i ramowanie (framing).

Hierarchizowanie tematów przez odbiorców odbywa się na podstawie tego, w jaki sposób media podkreślają wagę danej informacji. „Badania wskazują też, że świadomość widowni, zwłaszcza dotycząca kwestii politycznych, jest silnie związana z czasem, jaki poświęcają jej media o zasięgu krajowym”45.

Wyjaskrawienie, jak podaje za Scheufelem i Tewksburym Castells, polega na tym, że treść przekazu sugeruje go jako punkt odniesienia do innych tematów, niezwiązanych nawet wprost z tym przekazem. W efekcie odbiorca zaczyna oceniać polityków czy debatę publiczną przez pryzmat wyjaskrawionego tematu.

Ramowanie jest procesem „wybierania i podkreślania pewnych aspektów wydarzeń i kwestii oraz tworzenia między nimi związków w celu propagowania określonej interpretacji, oceny lub rozwiązania”. Co ważne, „tylko te ramy, którym udaje się połączyć przekaz z ramami istniejącymi wcześniej w umyśle, stają się aktywatorami przewodzenia”46.

Gdyby założyć, że w Polsce otrzymaliśmy podobną jak w innych krajach Europy dawkę informacji na temat muzułmanów, terroryzmu, uchodźców i w efekcie wzrost nastrojów islamofobicznych był większy niż gdzie indziej, oznaczałoby to, że albo informacje podane w polskich mediach były sformatowane tak, by uruchamiać ramy strachu, niechęci, a nie np. współczucia lub też że zbliżona treściowo informacja dała inny efekt ze względu na wcześniej istniejące uwarunkowania. Analiza porównawcza przekazu w polskich i zachodnich mediach na tle stosunku do muzułmanów byłaby tu ciekawym i wiele wyjaśniającym zabiegiem.

Ramowanie to nie „formatowanie”, ale raczej aktywizowanie odpowiednich sieci neuronowych, co zakłada, że określone schematy powstały już w mózgu odbiorcy i reagują – bazując na informacjach i emocjach już zgromadzonych – na określony komunikat. Jeśli jest on powtarzany i nie wystąpi zjawisko przeciwramy inaczej definiującej dane zjawisko, to interpretacje zaczynają się utrwalać.

Opisywany przez Castellsa proces kształtowania opinii publicznej to nic innego niż najbardziej wyrafinowany przykład smart power, pojęcia zdefiniowanego przez Josepha K. Nye’a, gdzie zamiast koercji czy próby przekonania do własnego poglądu najbardziej efektywnym mechanizmem jest takie ułożenie agendy i zdefiniowanie problemu, żeby obiekt naszego działania nieświadomie zadziałał zgodnie z naszym interesem47.

Polityczne elity głównego nurtu sprawują największą kontrolę nad ramami newsów. Poziom ich kontroli się intensyfikuje, kiedy ramy

newsów odwołują się do wydarzeń spójnych kulturowo (np. obrony państwa przed wrogiem po wydarzeniach z 11 września 2001 r. lub w czasie wojny). Wpływ ram medialnych na elity polityczne okazuje się wyraźniejszy, kiedy decyzje polityczne nie są pewne. Przeciwramy, żeby okazały się skuteczne, muszą być zakorzenione kulturowo albo mieć wsparcie przynajmniej części elit i mediów, które podzielają dany punkt widzenia48.

Bardzo istotne jest również to, czy w mediach panuje jednomyślność w ocenie danego tematu – przykładowo jednomyślność panowała w kwestii 11 września i konieczności prowadzenia wojny z terroryzmem. W warunkach walczącej o dominację ramy bardzo ważnym elementem jest przedstawianie jej jako już dominującej – tę rolą odgrywają przede wszystkim sondaże opinii publicznej, ale także teksty opinii w gazetach, wypowiedzi komentatorów w telewizjach i radiu, a ostatnio w znacznej mierze ton nadają media społecznościowe, zwłaszcza ważny w kręgach opiniotwórczych Twitter. Konformizm elit i natura współczesnej polityki polega na tym, że po wstępnym ustaleniu hierarchii sił szybko znika potrzeba zmiany tej hierarchii, następuje chęć dostosowania się i niewalczenia z tym, co postrzegane jest jako opinia publiczna. Problem polega na tym, że im bardziej ulega się danej ramie zamiast występować z własną kontrramą, tym bardziej oddaje się pole (odbiorcę) przeciwnikowi, uniemożliwiając sobie przedstawienie spójnej i skutecznej kontrnarracji w danym temacie, co oznacza konieczność próby podjęcia innego zagadnienia lub dostosowania się do wyznaczonego pola przez przeciwnika.

Taki mechanizm wystąpił w Polsce, gdzie po stronie elit politycznych nie znalazła się żadna grupa, która w sposób zdecydowany i jednoznaczny przeciwstawiłaby ramę strachu i zagrożenia ze strony uchodźców (powiązanej z ramą terroryzmu) innej ramie, np. dumy i otwarcia w geście solidarności, zakorzenionej w historycznym doświadczeniu przymusowej emigracji i wojny. Potwierdzają to sondaże opinii publicznej. Według powtarzanych od maja 2015 r. badaniach CBOS-u w ciągu 14 miesięcy liczba osób niechętnych wobec przyjmowania uchodźców wzrosła dwuipółkrotnie, z 21 proc. do 53 proc., a liczba zwolenników ich przyjmowania spadła z 72 proc. do 40 proc. [patrz: Wykres 5]49.

5W omówieniu cytowanego badania pada spostrzeżenie, że w wypadku pytania o relokację do Polski uchodźców z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu, znajdujących się na terenie UE, wyniki są jeszcze bardziej jednoznaczne: 66 proc. przeciw, 26 proc. za. „Mimo że w pytaniu nie ma mowy o pochodzeniu uchodźców, na wykresie prezentującym stosunek Polaków do pomocy osobom uciekającym przed wojną wyraźnie zaznaczają się ataki terrorystyczne. Do zamachu w Paryżu (w listopadzie 2015 r.) opinia publiczna była na ogół przychylna przyjmowaniu uchodźców, choć w przeważającej części za słuszne rozwiązanie uznawano azyl tymczasowy. Po tych wydarzeniach przewagę liczebną zyskali niezgadzający się na ich przyjmowanie, którzy od tego momentu stanowią ponad połowę badanych. Kolejny wzrost poziomu sprzeciwu w tej sprawie, który nastąpił po zamachu w Brukseli (w marcu 2016 r.), miał już charakter krótkotrwały”.

Niemiecki politolog mieszkający w Polsce, Klaus Bachmann, w odniesieniu do niechętnych uchodźcom deklaracji Polaków zauważył na spotkaniu w Fundacji Batorego, że przy takich nastrojach społecznych obecnie żaden polski rząd nie mógłby w kwestii uchodźców prowadzić innej polityki niż rząd PiS-u50.

Setki tysięcy uchodźców przestały być tematem „samym w sobie”, a stały się jedynie odpryskiem debaty o terroryzmie w Europie. Radykalizmem stało się w Polsce głoszenie wcześniej zupełnie umiarkowanego „centrowego” postulatu przyjmowania ograniczonej liczby uchodźców. Podjęcie walki w ramach tak zdefiniowanego sporu („Czy mimo wszystko powinniśmy przyjmować uchodźców?”) było z góry skazane na porażkę.

Zakończenie

Problem islamofobii jest zjawiskiem realnym i narastającym. Nie jest łatwo znaleźć odpowiedź na pytanie, czemu akurat w Polsce – która nie ma większych doświadczeń z mniejszością muzułmańską i której nie dotknął ani żaden atak terrorystyczny, ani kryzys uchodźczy – zjawisko islamofobii występuje z taką intensywnością. Wydaje się, że doszło do splotu kilku czynników i dopiero ich dokładne zbadanie pozwoli na udzielenie jednoznacznych odpowiedzi. Przede wszystkim warto wykorzystać wiedzę i doświadczenie z badań nad antysemityzmem. Co prawda w Polsce historia Żydów i muzułmanów jest nieporównywalna, jednak mechanizm konstruowania inności muzułmanina w ramach dyskursu zachodniego – a także w warunkach polskich – przypomina uderzająco to, w jaki sposób konstruowano bazujące na sklejeniu kategorii religijnej i rasowej pojęcie Żyda. Jak pisze Katarzyna Górak-Sosnowska: „idea kulturowego determinizmu Saida jest bardzo popularna w Polsce”, a muzułmanin, wobec braku możliwości osobistego z nim kontaktu, pełni tu funkcję „odległego obcego”51.

Obiecującym tropem w odkryciu przyczyn islamofobii jest analiza dyskursu medialnego na temat muzułmanów w połączeniu z zastosowaniem teorii neuropsychologicznych do badań nad komunikacją polityczną i polityką. Komunikaty dotyczące zamachów terrorystycznych w Paryżu były zestawiane z tematem muzułmanów oraz uchodźców i tworzyły skrypty wywołujący ogromny efekt społeczny oraz polityczny, co potwierdzało teorie Manuela Castellsa. Żeby uzyskać twarde dane dotyczące postaw islamofobicznych, należałoby przeprowadzić badania na grupach konfrontowanych z tradycyjnymi zachowaniami kojarzonymi z muzułmanami (np. modlitwa w miejscu publicznym) w zależności od kontekstu, w jakim są one przedstawiane – czy jest to tradycyjny kraj muzułmański, czy kraj europejski, czy też np. modlitwa terrorystów, film dokumentalny albo materiał prasowy. Warto poddać analizie szczególnie reakcje na materiały filmowe, tzw. migawki, z głównych wydań dzienników telewizyjnych, w których aktom terrorystycznym (podłożonym bombom, dekapitacji) towarzyszą obrazy przedstawiające muzułmanów w tradycyjnych strojach lub modlących się, i zbadać, jaki wpływ na postawy wobec islamu mają tak zmontowane materiały.

Ciekawa byłaby analiza porównawcza przekazów medialnych w kilku krajach europejskich oraz w Polsce pod kątem intensywności przekazu dotyczącego terroryzmu, muzułmanów oraz uchodźców. Gdyby się okazało, że przekazy te są zbliżone, oznaczałoby to, że Polacy pozostają bardziej podatni na islamofobię lub że skrypty uruchamiane za pomocą określonych przekazów medialnych działają na nich silniej. Gdyby jednak wyszło na to, że polskie przekazy medialne są bardziej nacechowane otwartą bądź ukrytą stereotypizacją islamu, wówczas to one byłyby odpowiedzialne za nieproporcjonalny do problemu wzrost islamofobii w Polsce.

Bez tworzenia uruchamiającej odpowiednie skrypty w mózgu narracji (ramy) dany przekaz nie może być skuteczny – zwłaszcza wtedy, gdy bazuje wyłącznie na suchych faktach. Jeśli tworzy się ramę, w której zestawia się zamachy terrorystyczne z uchodźcami, i do takiej dyskusji zaprasza ekspertów, to nawet ktoś tłumaczący, że nie można pociągać do odpowiedzialności całej grupy, w kontekście całej konstrukcji przekazu wyda się skrajnie niewiarygodny. Będzie wzmacniał stereotyp spisku elit próbujących ukryć prawdę przed społeczeństwem. Teoria komunikacji wyjaśnia, dlaczego próby objaśniania i tłumaczenia, czym jest islam w takim kontekście, okazały się społecznie zupełnie nieskuteczne. Jedynym sposobem byłoby wytworzenie innego skryptu – z innym przekazem – i odpowiednie jego nagłośnienie.

Tu dochodzimy do kolejnego elementu, czyli braku silnego i jednoznacznego głosu elit politycznych w Polsce sprzeciwiających się utożsamianiu islamu z terroryzmem i przede wszystkim zamachów terrorystycznych z uchodźcami. Ustąpienie pola tym, którzy na islamofobii zdobywali polityczne korzyści, sprawiło, że nastroje społeczne, początkowo akceptujące przyjęcie uchodźców, jednoznacznie zmieniły się na wrogie uchodźcom. Żaden polityk i żaden rząd nie mógłby w takich warunkach optować za przyjmowaniem uchodźców.

Islamofobia ma daleko idące konsekwencje społeczne i polityczne. Jest na rękę muzułmańskim terrorystom. Dzięki niej mogą oni pozyskiwać kolejnych wyalienowanych członków społeczności Europy Zachodniej. Muzułmanie widzą, że nie są obywatelami pierwszej kategorii. Poczucie niższości i upokorzenie prowadzą do poszukiwań ideologii, która może dać odpór poniżeniu, zapewnić poczucie wartości.

Podsycanie konfliktu na linii Zachód–islam jest jednym z najważniejszych celów i narzędzi budowania własnego wpływu przez liderów dżihadu, co potwierdza lektura prywatnego listu, który lider światowej Al-Kaidy – Ajman al-Zawahiri – napisał do przywódcy irackiej gałęzi Al-Kaidy, al-Zarkawiego. Wyrazisty konflikt z „niewiernymi”, taki jak w Iraku, oraz globalny konflikt wynikający z „prześladowania” muzułmanów są zdaniem ówczesnego lidera Al-Kaidy kluczem do zwycięstwa52. Jednym z najlepszych narzędzi propagandowych i rekrutacyjnych Al-Kaidy jest założenie, że Zachód znajduje się w stanie wojny z islamem i muzułmanami – argument, który jest wzmacniany każdego dnia przez tych, którzy sugerują, że wszyscy muzułmanie są terrorystami i wszyscy ci, którzy wyznają islam, stanowią zagrożenie dla bezpieczeństwa USA53.

Narastająca islamofobia w Polsce i Europie jest pokłosiem tego, w jaki sposób definiuje się tożsamość muzułmańską, ale też sposobu formułowania medialnych i politycznych komunikatów oraz ich wykorzystywania. Bez zrozumienia natury tych procesów ci, którym za względów moralnych, społecznych i politycznych zależy na tym, by islamofobię ograniczać, będą skazani na porażkę.

Tekst bazuje na pracy licencjackiej „Islamofobia w Polsce: przyczyny i konsekwencje” napisanej w Katedrze Bliskiego Wschodu i Północnej Afryki na Wydziale Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego pod kierunkiem dr Marty Woźniak-Bobińskiej.

1 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Warszawa 2014, s. 10.

2 A. Stefaniak, Postrzeganie muzułmanów w Polsce: raport z badania sondażowego, Centrum Badań nad Uprzedzeniami, Warszawa 2015, s. 4.

3 K. Górak-Sosnowska, Dz. cyt.

4 K. Sadowa, Muzułmanie w Europie – asymilacja czy koegzystencja?, „Wrocławskie studia erazmiańskie”, zeszyt VIII, Wrocław 2014., s. 374.

5 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 4.

6 J. Baudrillard, Symulakry i symulacja, Warszawa 2005, s. 134.

7 Stosunek Polaków do innych narodów, badanie CBOS, luty 2012 r.

8 K. Górak-Sosnowska, Wizerunek islamu i muzułmanów w Polsce w świetle badań socjologicznych, [w:] Współczesne problemy świata islamu, M. Malinowski, R. Ożarowski (red.), Gdańsk 2007, s. 141–153.

9 Ariadna, Ogólnopolski panel badawczy, <http://panelariadna.pl/userpanel.php> (26 września 2016 r.).

10 Patrz: selektywny dobór informacji przez filtr istniejących już matryc poglądów i postaw – M. Castells, Władza komunikacji, Warszawa 2013; D. Westen, Mózg polityczny, Poznań 2014; J. Haidt, Prawy umysł, Smak Słowa, Sopot 2014.

11 A. Stefaniak, Dz. cyt., s. 22.

12 Brunatna księga, Stowarzyszenie Nigdy Więcej, nr 22, 2016, s. 1–14.

13 Raport Europejskiej Komisji przeciwko Rasizmowi i Nietolerancji (ECRI), <https://www.coe.int/t/dghl/monitoring/ecri/Country-by-country/Poland/POL-CbC-V-2015-20-POL.pdf> (18.07.2016 r.).

14 P. Marszałek, Zestawili komentarze Polaków ze zdjęciami nazistów. Przerażające, jak bardzo pasują, <http://natemat.pl/154067,blokowanie-mozliwosci-komentowania-tekstow-o-uchodzcach-nic-nie-zmieni> (26 czerwca 2016 r.).

15 Agora zablokowała w swoich serwisach możliwość komentowania tekstów o uchodźcach, <http://www.press.pl/tresc/40986,agora-zablokowala-w-swoich-serwisach-mozliwosc-komentowania-tekstow-o-uchodzcach> (28 września 2016 r.).

16 Tamże, s. 11.

17 Fanpage Trends, Sotrender, sierpień 2016 r., <https://www.sotrender.pl/trends/facebook/reports/201608/ngo#trends> (20 września 2016 r.).

18 „Newsweek”, nr 17/2012.

19 D. Zdort: Dokąd deportować Tatarów, „Rzeczpospolita”, 6 lutego 2015 r., <http://www.rp.pl/artykul/1177173-Dominik-Zdort–Dokad-deportowac-Tatarow.html?template=restricted> (24 września 2016 r.).

20 Karykatury Mahometa. Między satyrą a bluźnierstwem, <http://www.dw.com/pl/karykatury-mahometa-między-satyrą-a-bluźnierstwem/a-18756602> (18 września 2016 r.).

21 „Rzeczpospolita”, 4–5.02.2006, s. A5.

22 K. Fuchs, I.C. Kamiński, Spór wokół publikacji karykatur Mahometa, „Problemy współczesnego prawa międzynarodowego, europejskiego i porównawczego”, vol. VII, 2009.

23 Karykatury Mahometa – dezaprobata biskupów, 4 lutego 2006, <http://www.kosciol.pl/article.php/20060204212952134> (18 września 2016 r.).

24 Art. 196 Kodeksu karnego: Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.

25 B.R. Barber, Dżihad kontra McŚwiat, Warszawa 2007.

26 Wobec tragicznych wydarzeń w Paryżu Polska nie widzi politycznych możliwości wykonania decyzji o relokacji uchodźców, http://wpolityce.pl/swiat/271757-polska-musi-zachowac-pelna-kontrole-nad-swoimi-granicami-nad-polityka-azylowa-i-migracyjna, opublikowano 14 listopada 2015 r. (22 września 2016 r.).

27 RMF FM, <http://www.rmf24.pl/fakty/polska/news-zaden-unijny-kraj-nie-zrobil-ws-uchodzcow-mniej-niz-rzad-ewy,nId,1922022> (20 września 2016 r.).

28 Zamach w Paryżu. Przyszły minister ds. europejskich: „Nie wykonamy decyzji o przyjęciu uchodźców”, „Gazeta Wyborcza”, 14 listopada 2015 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19186929,zamach-w-paryzu-przyszly-minister-ds-europejskich-przeciw.html> (24.09.2016 r.).

29 Ł. Warzecha, Zamachy w Paryżu. To jest otwarta wojna. Wojna tutaj, u nas, na naszym kontynencie, nie na Bliskim Wschodzie, 14 listopada 2015 r., <http://wpolityce.pl/polityka/271740-zamachy-w-paryzu-to-jest-otwarta-wojna-wojna-tutaj-u-nas-na-naszym-kontynencie-nie-na-bliskim-wschodzie> (23 września 2016 r.).

30 Reakcje świata muzułmańskiego na zamach w Paryżu, Notatka BBN, <http://www.bbn.gov.pl/pl/prace-biura/publikacje/analizy-raporty-i-nota/6404,Notatka-BBN-Reakcje-swiata-muzulmanskiego-na-zamach-w-Paryzu.html> (25 września 2016 r.).

31 G. Miller, S. Mekhennet, One woman helped the mastermind of the Paris attacks. The other turned him in., „Washington Post”, 10 października 2016 r., <https://www.washingtonpost.com/world/national-security/one-woman-helped-the-mastermind-of-the-paris-attacks-the-other-turned-him-in/2016/04/10/66bce472-fc47-11e5-9140-e61d062438bb_story.html> (20 września 2016 r.).

32 Przywódcę zamachowców paryskich wydała muzułmanka, <https://euroislam.pl/przywodce-zamachowcow-paryskich-wydala-muzulmanka/> (20 sierpnia 2016 r.).

33 Szef ABW: Zamachy w Paryżu to zemsta za marginalizowanie muzułmanów, „Dziennik Gazeta Prawna”, 14 listopada 2016 r., <http://www.gazetaprawna.pl/artykuly/905085,abw-zamachy-payz-zemsta-za-marginalizowanie-muzulmanow.html> (25 maja 2016 r.).

34 S. Sierakowski, Uchodźcy to ofiary, a nie sprawcy terroryzmu, 14 listopada 2016 r., <http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/francja/20151114/sierakowski-zamachy-paryz-uchodzcy> (23 września 2016 r.).

35 Ekspert o zamachach w Paryżu: to dopiero początek!, <http://www.fakt.pl/wydarzenia/polityka/zamachy-w-paryzu-ekspert-o-przyczynach-zamachu/zf556zp> (13 listopada 2016 r.).

36 Debata: Uchodźcy, 23 lutego 2016 r., <http://vod.tvp.pl/23869358/23022016> (25 września 2016 r.).

37 L. Włodek, TVP manipuluje. Przedstawia kobietę z Tadżykistanu jako „żonę terrorysty”. To nieprawda. „Gazeta Wyborcza”, 11 marca 2016 r., <http://wyborcza.pl/1,75398,19754547,tvp-manipuluje-przedstawia-kobiete-z-tadzykistanu-jako-zone.html> (20 marca 2016 r.).

38 Miriam Shaded – działaczka NGO walcząca o delegalizację islamu, kandydatka do parlamentu partii KORWiN, szefowa Fundacji Estera, sprowadzającej do Polski wyłącznie uchodźców chrześcijańskich, <http://wiadomosci.dziennik.pl/wydarzenia/artykuly/514964,miriam-shaded-islam-konstytucja-religia-zakaz-szariat-dzihad.html> (27 sierpnia 2016 r.).

39 Debata: Uchodźcy, Dz. cyt., 55 minuta materiału (25 września 2016 r.).

40 M. Wolf, Orientalism and islamophobia as continuous sources of discrimination?, licencjat, University of Twente, Enschede 2015, <http://essay.utwente.nl/67684/>, s. 6, (28 września 2016 r.).

41 J. Fallows, Why Americans Hate the Media, „The Atlantic”, luty 1996 r., <http://www.theatlantic.com/magazine/archive/1996/02/why-americans-hate-the-media/305060/> (15 sierpnia 2016 r.).

42 Strefy szariatu w Szwecji? Jest reakcja na słowa prezesa PiS, 18 września 2015 r., <http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/jaroslaw-kaczynski-o-prawie-szariatu-w-szwecji-reakcja-szwecji,578242.html> (24 września 2016 r.).

43 M. Castells, Dz. cyt., s. 36–61.

44 Tamże, s. 162.

45 Tamże, s. 164.

46 Tamże, s. 163–164.

47 J.K. Nye, The Future of Power, New York 2011.

48 Tamże, s. 170–171.

49 Komunikat z badań CBOS, Stosunek do przyjmowania uchodźców, <http://www.cbos.pl/SPISKOM.POL/2016/K_111_16.PDF> lipiec 2016 r., (28 września 2016 r.).

50 Okrągły stół Fundacji Batorego, materiały własne.

51 K. Górak-Sosnowska, Deconstructing Islamophobia in Poland, Dz. cyt., s. 49.

52 Cyt. za: M. Cook, Ancient religions, modern politics. The Islamic case in comparative perspective, Princeton 2014, s. 360–370.

53 A. Wajahat, E. Clifton, M. Duss, Fang Lee, S. Keyes, F. Shakir, Fear, Inc.: The Roots of the Islamophobia Network in America, Waszyngton 2011, s. V, <http://www.americanprogress.org/issues/2011/08/pdf/islamophobia.pdf> (27 września 2016 r.).

Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Miasta-państwa :)

Miasta-państwa istniały przez całą historię świata, istnieją nadal i miejmy nadzieję będzie ich coraz więcej. Polis tego typu mogą być cywilizacyjnie zintegrowane, tworząc jeden spójny kulturowo kraj – podobnie jak dziś Monako jest kulturowo zintegrowane z Francją, Andora z Katalonią, Liechtenstein ze Szwajcarią (czy nawet kantony wchodzące w skład Szwajcarii ze sobą), Watykan i San Marino z Włochami, Singapur z Malezją czy Hong Kong, Gibraltar i Malta ze Zjednoczonym Królestwem, a nawet Dubaj i inne emiraty ze sobą w ramach ZEA. Jeszcze silniej były zintegrowane strożytne polis greckie, średniowieczne księstwa Świętego Cesarstwa Rzymskiego czy renesansowe, włoskie komuny miejskie. Decentralizacja nie oznacza likwidacji pewnego jednolitego obszaru kulturowego, choć oczywiście daje możliwości większej różnorodności. Można być zjednoczonym w różnorodności i od mieszkańców danego regionu powinno zależeć z jaką kulturą chcą się identyfikować i integrować.

Gdańsk w XVII wieku
Gdańsk w XVII wieku

Pięć tysięcy lat temu wszystkie miasta rządziły się samodzielnie, a ich mieszkańcy sami stanowili i egzekwowali swoje prawo. W zasadzie pierwsze ludzkie cywilizacje wyłoniły się w postaci miast – najsłynniejsze to Jerycho (które nota bene prawdopodobnie było społecznością anarchistyczną) i sumeryjskie Uruk, Ur i Lagasz na terenie południowej Mezopotamii (gdzie wynaleziono pismo klinowe). Nawet starożytne imperia były silnie zdecentralizowane i na dobrą sprawę przypominały konfederacje autonomicznych państw podporządkowanych stolicy. U zarania imperiów zawsze było jakieś miasto-państwo: dotyczy to zarówno Rzymu, jak i Kartaginy. Cywilizacja starożytnego Egiptu zaczęła się od Teb i Memfis a cywilizację Fenicji zapoczątkował Tyr i Sydon. Najlepiej rozwiniętym cywilizacyjnie ośrodkiem w świecie starożytnym było miasto-państwo Ateny.

Mniej więcej do wieku XIV Europa była słabiej rozwinięta niż Chiny i Bliski Wschód, jednak czterysta lat później, to Europa zdominowała świat. Zmianę tę tłumaczy Eric Jones w swojej słynnej książce „The European Miracle” („Cud europejski”). Po upadku Rzymu na kontynencie europejskim nie zdołało się już rozwinąć żadne uniwersalne imperium. Od tego czasu zamiast doświadczać hegemonii uniwersalnego imperium, Europa stała się mozaiką królestw, księstw, wolnych miast, dominiów kościelnych i innych podmiotów politycznych.

W tym systemie próby łamania praw własności przez jakiegokolwiek władcę, jak zazwyczaj czyniono to w innych częściach świata, były wielką nierozwagą. W toku stałej wzajemnej rywalizacji książęta odkryli bowiem, że jawne wywłaszczenia, nadmierne opodatkowanie i blokowanie handlu nie mogły ujść bezkarnie. Karą było bowiem skazanie się na oglądanie względnego postępu gospodarczego swoich rywali, często wynikającego z przenoszenia się kapitału i kapitalistów do sąsiednich królestw. Owa możliwość „wyjścia”, ułatwiana przez geograficzną jednorodność i przede wszystkim podobieństwo kulturowe, była czynnikiem przekształcającym europejskie państwo w liberalnego stróża nocnego.

Teoria cudu europejskiego podkreśla przede wszystkim konkurencję lokalizacyjną małych jednostek politycznych na terenie Europy. Ponieważ różne jednostki polityczne były w niemal nieustannym wzajemnym konflikcie, aby przetrwać, każde z zachodnich państw, autonomicznych regionów i quasi-państewek musiało szybko adaptować innowację swoich rywali.

Dla przykładu na terenie Niemiec od podpisania traktatu westfalskiego w 1648 r. aż do wojen napoleońskich było około 234 „państw”, 51 wolnych miast i około 1500 niezależnych dworów rycerskich. Wśród tego bezliku niezależnych jednostek politycznych tylko Austria mogła być traktowana jako wielkie mocarstwo, i tylko Prusy, Bawaria, Saksonia i Hanower mogły być uznane za liczących się graczy politycznych. Z kolei w 1815 r. kongres wiedeński, który nastąpił po klęsce Napoleona, w zsadzie kontynuował post-rewolucyjną tendencję centralizacyjną i zredukował ilość niezależnych jednostek politycznych w Niemczech do 39.

Nic dziwnego, że to właśnie na terenie Niemiec w późnym średniowieczu narodził się potężny związek niezależnych, kupieckich miast – Hanza. Bogate miasta Związku Hanzeatyckiego były w stanie wystawiać większe i silniejsze armie zaciężne niż niektórzy monarchowie, polegający często na pospolitym ruszeniu szlachty. W szczytowym okresie rozwoju Hanza liczyła około 160 miast pod przewodnictwem Lubeki. Delegaci z miast hanzeatyckich zjeżdżali się co jakiś czas i opracowywali wspólną politykę (tzw. Hansetage).

W Polsce blisko związany z Hanzą był Gdańsk, który został wcielony do Polski 6 marca 1454 roku przez króla Kazimierza IV Jagiellończyka, na wniosek poselstwa Związku Pruskiego i po gdańskim powstaniu antykrzyżackim, udzielając mu jednocześnie przywileju bicia własnej monety (przywilej ten miał również Toruń). Gdańsk został zwolniony z prawa nabrzeżnego, a także dopuszczono przedstawicieli ziem pruskich do elekcji króla Polski. W 1457 – podobnie jak Toruń – miasto otrzymało tzw. Wielki Przywilej, zapewniający swobodny przywóz towarów Wisłą z Polski, Litwy i Rusi bez konieczności kontroli oraz inne przywileje, które miały wynagrodzić miastu wkład w wojnę trzydziestoletnią.

W 1525 miał miejsce tumult gdański – wystąpienie luterańskiego pospólstwa i plebsu przeciwko burmistrzowi Eberhardowi Ferberowi. Król Zygmunt August odpowiedział najpierw represjami, lecz później specjalnym dekretem tolerancyjnym dla Gdańska z 1557 uspokoił nastroje społeczne i położył kres walkom religijnym w mieście. Następnie sejm zatwierdził tzw. Konstytucje Gdańskie, które precyzowały zwierzchnie prawa króla polskiego i Rzeczypospolitej w Gdańsku oraz na morzu. Król Stefan Batory potwierdził przywileje miasta i rozszerzył tolerancję religijną na inne wyznania. Gdańsk stał się schronieniem dla obcokrajowców prześladowanych w swoich krajach za przekonania religijne, wśród których były osoby wybitne i uzdolnione. Dekret tolerancyjny był pierwszym tego rodzaju aktem prawnym w Europie.

Gdańsk pod panowaniem polskich królów cieszył się olbrzymią autonomią. Miał przywilej bicia swojej monety, odpowiadał za bezpieczeństwo całego regionu, odpowiadał za morską wymianę handlową, miał wyłączność praw miejskich w regionie, kontrolował port i udzielał obcym kupcom pozwoleń na prowadzenie handlu, wreszcie jego przedstawiciele brali udział w elekcji króla Polski. Dzięki swojej wolnej samorządności Gdańsk stał się dynamicznym ośrodkiem handlowym i posiadał rozległe kontakty handlowe z całą Europą. Jeśli historia Gdańska nas czegoś uczy, to właśnie tego, iż powinniśmy mu przywrócić utraconą władzę.

Jeśli spojrzymy na holenderskie miasta-państwa w XVI i XVII wieku, historia pokazuje nam, że nie były one samowystarczalne. Dla przetrwania były zmuszone do handlu, dlatego też ich polityka była bardziej otwarta i liberalna. Nie dziwi zatem, że po obaleniu hiszpańskich Habsburgów, Holandia stała się liberalną republiką. Trwał intensywny rozwój gospodarczy kraju, zwłaszcza części południowej. W XV w. kupcy niderlandzcy wyparli Hanzę z Morza Bałtyckiego. W XVI w. Antwerpia stała się europejskim centrum finansów. Rozwijały się porty, które dzięki związkom z Hiszpanią, mogły wziąć udział w handlu kolonialnym. W XVII w. nastąpił rozkwit gospodarczy, w wyniku którego Holandia stała się jednym z najbogatszych państw, a także potęgą morską i handlową Europy; była głównym pośrednikiem w wymianie między krajami leżącymi nad Bałtykiem a Europą Zachodnią i Europą Południową oraz koloniami. Kupcy holenderscy wypierali Francuzów z handlu z Lewantem, Portugalczyków z Afryki i Indii. Podjęli także ekspansję kolonialną w 1602 założyli Kompanię Wschodnioindyjską, a w 1621 Kompanię Zachodnioindyjską; nastąpił rozkwit nauki i sztuki, na który wpływ miał także napływ emigrantów (m.in. hugenotów z Francji oraz Żydów).

Odpowiedzią na obecne problemy gospodarek europejskich państw jest lekcja historii. Większość europejskich krajów nie funkcjonowała jako scentralizowane państwa aż do ich narodowej unifikacji między połową XIX a poczatkiem XX wieku w wyniku zidiociałego romantyzmu-nacjonalizmu i na przekór wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. Bez tego ciągu centralizacji nie byłoby zbrodni wieku XX. (Pozwolę sobie przypomnieć często pomijany fakt przez wszechobecnych etatystów: rządy w poprzednim stuleciu zabiły, jak szacuje amerykański politolog R. J. Rummel, około 262 milionów swoich własnych poddanych – pomijając zabitych w czasie wojen obywateli innych państw! Dla porównania, czarna śmierć zabiła około 100 milionów ludzi, a grypa hiszpanka około 50 milionów ludzi  – zatem nasze własne państwa są większym zagrożeniem dla naszego przetrwania niż pandemie. Bez tej XIX-wiecznej centralizacji nie byłoby XX-wiecznych totalitaryzmów, nie byłoby dwóch wojen światowych i oczywiście dzisiejsze państwa zachodnie byłyby zdecydowanie zdrowsze fiskalnie i prawdopodobnie nie popadłyby w obecny kryzys demograficzny, który zagraża ich przetrwaniu.)

Gdy porównamy dynamikę i bogactwo greckich i włoskich miast-państw z odpowiednikami ich obecnych impotentnych i skorumpowanych rządów narodowych, przewaga tych pierwszych jako model ustrojowy wydaje się dość oczywista. Wenecja, najdłużej istniejąca republika w historii świata, dlatego tak rozkwitła, bo była zmuszona do konkurencji z Genuą i Mediolanem. Miasta-państwa miały zrównoważone ustroje polityczne, nie popadające w skrajności ani demokracji totalnej, ani dyktatury. Politycznym modelem większości włoskich komun miejskich była Signoria, coś na kształt rządów kupieckiej arystokracji z elementami wyborów. Ustrój zdecydowanie zapewniający więcej swobody swoim obywatelom niż współczesna tzw. „liberalna” demokracja.

Pierwszy w historii cud gospodarczy miał miejsce w Grecji na przełomie VI i V wieku p.n.e. Był to właśnie okres powstawania i integorwania się ze sobą w luźny, nieformalny związek greckich polis – Aten, Koryntu, Teb i skolonizowanych przez Hellenów wybrzeży Azji. W owym czasie ludy greckie wyspecjalizowały się w czterech obszarach: rolnictwie, przetwórstwie spożywczym, górnictwie i produkcji ceramiki. Decentralizacja pociągnęła za sobą boom gospodarczy, a ten powiódł za sobą rewolucję technologiczną. Narzędzia z żelaza wyprodukowane w Grecji w VI wieku p.n.e. były tak zaawansowane, że służyły jeszcze długo potem do produkcji zbroi dla Rzymu i Egiptu ptolemejskiego.

Ożywiony handel łączył ściśle wszystkie części ojkumene (gr. obszar zamieszkany), zbliżał je, a w znacznej mierze także uzależniał od siebie. Człowiek interesu mógł wszędzie czuć się jak w domu: wszystkie monarchie hellenistyczne przeszły na gospodarkę pieniężną, zastępując nią barter, wszyscy królowie bili podobne monety, we wszystkich miastach greccy bankierzy chętnie wymieniali obce pieniądze.

Zapotrzebowanie na inwestycje w czasie boomu gospodarczego zaowcowało rozwojem finansów i bankowości. Bicie stabilnej monety w polis greckich ułatwiło handel pomiędzy kupcami z najdalszych zakątków świata helleńskiego. Dobrej jakości pieniądz – czego uczy nas tak historia, jak i ekonomia – umożliwił również oszczędzanie i inwestowanie w znacznie większym zakresie. Pogłębił się podział pracy doprowadzając do niebywałego wręcz w tamtych czasach dobrobytu. Bogate społeczeństwo uniezależniło się od patronatu władzy arystokracji rodowej i wzmocniły się relacje handlowo-obywatelskie między mieszkańcami.

Rozwój handlu doprowadził do integracji dialektów plemion greckich w jeden grecki język „handlowy” (Kojne). Była to w zasadzie pierwsza, strarożytna lingua franca obowiązująca na większości obszaru Morza Śródziemnego. Kojne stała się również narzędziem i zarazem najwymowniejszym wyrazem jedności kulturalnej całego świata hellenistycznego. U stóp Akropolu w Atenach, nad jeziorem Moeris w Egipcie czy też w Suzjanie nad Eufratem Grecy zachowują te same zwyczaje i sposób życia, modlą się do jednych bogów (choć oczywiście nigdy nie odmawiają należnej czci także bóstwo miejscowym), obchodzą podobne święta, czytają podobne książki, oklaskują te same sztuki w teatrze, a przede wszystkim tak samo wychowują młodzież. Hellenem był każdy, kto był nim z ducha i kultury, kto otrzymał helleńskie wychowanie, a pochodzenie i krew nie miały w tym świecie znaczenia. I to dziedzictwo, zapoczątkowane wymianą handlową plemion greckich, na zawsze już miało odmienić tożsamość Europy i zbudować fundamenty pod jej przyszły sukces.

Zróżnicowanie regionalne starożytnej Grecji z kolei wspomagało innowacje i popularyzację najlepszych wzorców. Będąc świadkami gospodarki Aten opartej na prywatnej własności i ścisłego kolektywizmu Sparty, zarówno Arystoteles, jak i Demokryt uznali, że ta pierwsza jest lepszą formą organizacji gospodarczej polis. Niemal cała starożytna Grecja w konsekwencji przyjęła za standard ochronę własności prywatnej swoich obywateli. Koncentracja bogactwa jednak nie umożliwiała bogatym stawać ponad prawem. W Atenach, greckiej ojczyźnie prywatnej własności, system prawny nie pozwalał na zróżnicowanie wyroków sądowych wedle posiadanej własności. Obywatele byli równi wobec prawa.

Podobnie w miastach-państwach renesansowych Włoch nie było jednego (one-size-fits-all) modelu politycznego dla wszystkich. Liberalna Florencja była inna niż despotyczny Mediolan, które z kolei jeszcze różniły się od małej i względnie niezależnej Lukki. Merkantylistyczna Genua była inna niż (względnie) wolno-handlowa Wenecja. Wszystkie miasta włoskie wiązała ze sobą konkurencja gospodarcza i polityczna o przewagę na półwyspie po tym, jak Święte Cesarstwo Rzymskie wycofało się z Italii w XIV wieku, pozostawiając kraj bez rządu centralnego. Konkurencja ta stała się źródłem rozwoju, dobrobytu i potęgi politycznej włoskich miast.

W owym czasie pierwszy raz w historii człowiek mógł awansować i zyskać status społeczny niezależnie od swojego urodzenia. Była to rewolucja, którą słynny szwajcarski historyk Jacob Burckhardt nazwał „narodzinami Jednostki”. Pierwsze pokolenie humanistów renesansowych, takich jak Leonardo Bruni, Francesco Barbaro, oraz Matteo Palmieri sławili dobrobyt materialny, jako warunek niezbędny dla rozwijania „aktywnej cnoty obywatelskiej”. Renesans włoski stworzył podwaliny pod współczesną koncepcję Homo oeconomicus, człowieka racjonalnie dbającego o interes własny.

Zmagania pomiędzy miastami-państwami doprowadziły do takiej konkurencji za granicą, że eksport zaczął przewyższać import. Nawet regionalni tyrani wspierali tę konkurencję. W krajach republikańskich, takich jak Florencja i anty-despotycznych i anty-imperialnych miastach toskańskich wytworzył się sojusz, który stał się również strefą wolnego handlu. Rozkwitła w tym czasie wymiana wełną, solą, jedwabiem, oliwkami, prowadząc jednocześnie do modernizacji transportu i podziału pracy. Wyłonił się indywidualny przedsiębiorca jako funkcja społeczna, która zastąpiła średniowieczne cechy rzemiosła.

Wymownym symbolem sukcesu włoskiego renesansowego miasta-państwa była Lukka. W przeciwieństwie do Pizy, Sieny, Perguii i innych większych miast toskańskich, Lukka nie poddała się dominacji Florencji czy Mediolanu i konsekwentnie budowała swoją niezależność gospodarczą w przemyśle jedwabnym. Przywódca Lukki, Paolo Guinigi, zmodernizował system bankowy, wspierał produkcję jedwabiu i handel marmurem z Carrarą. Jednocześnie prowadził efektywną dyplomację – czasami odpierając ataki, a czasami zawierając sojusze – z potężnym rodem Visconti z Mediolanu.

Model miasta-państwa nie znikł zupełnie z dzisiejszego świata. Oligrachiczne raje wolnorynkowe, jak Singapur i Hong-Kong oraz kontony Szwajcarii (zwłaszcza Zug) oparte na demokracji bezpośredniej są ich spadkobiercami. Niemal autonomiczne regiony, jak Bawaria w Niemczech, również są podobne. Wszystkie te kraje i regiony mają dobrze wykształconą populację, niską przestępczość i bezrobocie oraz skuteczne modele gospodarcze, przypominające wysokowykwalifikowane mikro-imperia gospodarcze.

Nawet współczesne Włochy mają swój odpowiednik miasta-państwa w postaci autonomicznej prowincji Tyrolu Południowego (Prowincja Bolzano). Przez 25 lat pełnił w nim swój urząd prefekt (Landeshauptmann) Luis Durnwalder (zasłużenie pobierając za to wyższą pensję niż prezydent USA). Na przełomie wieków Tyrol Południowy stał się jednym z najlepiej prosperujących regionów Włoch i całej Europy. Niemalże nie ma w nim bezrobocia i jest wolny od długu publicznego. PKB per capita jest wyższy o 30% niż średnia włoska i dwukrotnie wyższy niż PKB per capita Sycylii. Aby ukarać swój najzdolniejszy region za sukces gospodarczy i polityczny, rząd Włoch nałożył na Tyrol Południowy trybut: od 2010 roku musi oddawać bandyckiemu Rzymowi 10% swojego budżetu, czyli około 500 milionów euro. Miejmy nadzieję, że zachęci to Tyrolczyków do secesji.

Miasta-państwa są modelem niezależności i dynamizmu ekonomicznego i społecznego. Konkurencja regionalna, nieodzowność własności prywatnej, wolna przedsiębiorczość, ambitne i odważne, wizjonerskie plany rozwoju oraz przywództwo uczciwych, lokalnych polityków przyniosły miastom-państwom dobrobyt i międzynarodowy sukces. Najwyższa pora, żebyśmy skorzystali z lekcji historii i wyciągnęli wnioski.

Obecna struktura polityczna, spadek po tragicznym wieku XX-tym, jest dysfunkcjonalna. Choć niemal 3/4 rozwiniętych krajów jest zurbanizowana – dla przykładu, prawie 3/4 Amerykanów żyje w średnich bądź dużych miastach; podobnie jest w większości krajów Europy Zachodniej – a miasta są większe, bogatsze i liczebniejsze niż kiedykolwiek wcześniej, to większość ich władzy została wchłonięta przez państwa narodowe albo quasi-państwa ponad-narodowe (UE). Miasta zostały podprządkowane władzy centralnej.

Absurdy centralizacji jednak skłaniają coraz więcej ludzi do przemyślenia tej struktury. Coraz powszechniejszym poparciem, nie tylko wśród radykalnych liberałów, cieszy się idea delegacji władzy do niższych szczebli administracyjnych, zwłaszcza w przypadku dużych miast, które konkurują ze sobą na globalnym rynku. Zaskakujące, iż idea autonomicznych (eko-wege-bio-zrównoważonych) miast cieszy się nawet wśród wszelkiej maści hipsterstwa-lewactwa.

Zmiany widać nawet wśrórd mainstreamowych intelektualistów. Dla przykładu, miasta czarterowe czy statuowe, tj. formę specjalnych okręgów administracyjnych, które miałyby swoje niezależne od reszty państwa statuty prawne, odpowiadające na problemy społeczno-gospodarcze danego miejsca, zaproponował ekonomista amerykański Paul Romer (i podał przykład możliwości powstania takiego miasta w Hondurasie). Romer został zainspirowany w dużej mierze sukcesem gospodarczym Hong-Kongu: „świat potrzebuje nie jednego, a 100 Hong-Kongów”. Jeśli uda mu się przekonać polityków choć jednego państwa do tego typu projektu i odniesie on sukces, to efekt demonstracji może zachęcić resztę świata do decentralizacji i lokalne społeczności do walki o niezależność.

Potencjał polityczny autonomicznych miast jest ogromny: administracja miast działa efektywniej i taniej, decentralizacja prowadzi do większej róznorodności i daje większy wybór społeczeństwu jaki model miasta mu odpowiada najbardziej, różne struktury polityczne i reżimy regulacyjne konkurują ze sobą wyłaniając rozwiązania najbardziej efektywne. Struktura gospodarcza miast może być bardziej innowacyjna dzięki większej elastyczności regulacji władz miejskich od regulacji rządu centralnego. Najbardziej wrogi temu transferowi władzy zapewne będzie establishment polityczny istniejących państw narodowych.

W ostatnim czasie, w miejscu narodzin nowożytnego liberalizmu, Zjednoczonym Królestwie, rząd planuje przywrócić większą władzę miastom. Financial Times okrzykł te plany „Angielską rewolucją”. UN-Habitat, agenda ONZ ds. urbanizacji, w ostatnich latach zaczęła rekomendować rządom poszerzenie uprawnień władz miejskich. Coraz więcej mówi się o polityce zrównoważonego rozwoju na poziomie miast, a nie państw narodowych.

Ostatni raport OECD dot. globalnych trendów w edukacji twierdzi, że większość dużych miast ma więcej wspólnego ze sobą w kwestii problemów z systemem szkolnictwa niż z resztą swojego kraju. Duże miasta mają podobne problemy i odpowiedzi na te problemy ze strony lokalnych władz są bardziej pragmatyczne niż przesiąknięta ideologiczną walką polityka w parlamentach narodowych. To, co nie może zostać zaadoptowane z różnych przyczyn przez rząd PiS od rządu Torysów, może zostać zadoptowane przez władze Warszawy naśladujące władze Londynu. Problemy takie jak przestępczość zorganizowana, terroryzm, korki i komunikacja miejska, wywóz śmieci czy zamieszki uliczne to są zagadnienia znacznie istotniejsze dla dużych miast niż małych miasteczek i wsi, dlatego rząd centralny próbujący zadowolić wszystkich, z konieczności będzie prowadził do konfliktów między wsią a miastem.

Ani rząd brytyjski, ani ONZ, ani OECD nie kieruje się rzecz jasna ideałami libertariańskimi. Główne czynniki sprzyjające współczesnej decentralizacji i emancypacji miast to pieniądze, technologia i demografia. Miasta po prostu stały się głównymi ośrodkami światowego rozwoju gospodarczego, a przetrwanie każdej struktury politycznej jest bezpośrednio zależne od opodatkowania struktury gospodarczej. Duże populacje i silne gospodarki miast dają im silniejszą pozycję polityczną względem władzy centralnej państw narodowych.

We Francji i Japonii, dla przykładu, 3/4 wzrostu PKB w latach 2000-2010 przypisuje się dużymi miastom. Urbanizacja postępuje a siła gospodarcza megapolis, takich jak Meksyk, Seul, Delhi, Szanghaj czy Tokio, których aglomeracje mają populacje powyżej 20 milionów mieszkańców, będzie gigantyczna. Według McKinsey Global Institute w nadchodzącej dekadzie na ponad 600 największych miast będzie składało się 20% populacji i ponad połowa PKB świata. Już teraz miasta takie jak Nowy Jork mają większe PKB niż wiele innych krajów.

Ponadto globalne miasta stają się coraz bardziej podobne do siebie. Firmy, takie jak Starbucks, H&M czy Zara, zaczęły swoje funkcjonowanie od kilku sklepów w kilku miastach na początku tego wieku. Dziś są już we wszystkich większych miastach świata. W 1860 roku w Londynie zaczęto budowę pierwszego metra na świecie. Teraz jest ponad 100 sieci metra w 27 krajach-członków OECD. Miejskie wypożyczalnie rowerów zapoczątkowane w Kopenhadze w 1995 roku dziś mają naśladowców w ponad 600 miastach na całym świecie (najwięcej w Chinach; w Hangzhou dla przykładu jest 80 tysięcy rowerów miejskich). Globalne miasta stają się międzynarodowe. Restaruacje, języki, media lokalne, idee i mody stają się podobne na całym świecie.

Trendy globalne dotyczą w dużej mierze miszkańców wielkich miast. Zadłużenie gospodarstw domowych wzrasta w całym uprzemysłowionym świecie (na pierwszym miejscu jest Dania, co zwolennicy „modelu skandynawskiego” często przemilczają). Wiele z tego typu problemów można łatwiej rozwiązać na poziomie miast niż rządów centralnych. Historycznie to miasta były oazami rozwoju. Rządy centralne jedyne w czym były dobre, to organizacja dwóch wojen światowych i rujnowanie własnych obywateli opodatkowaniem, przeregulowaniem i biurokratyzacją (jak dowodzi zresztą świeży jeszcze przypadek Grecji). Globalne miasta i globalne firmy dają nadzieję na ograniczenie władzy rządów narodowych.

Jeśli rolą liberalnego rządu jest zachowanie bezpieczeństwa jednostki i jej mienia, to władza powinna być zorganizowana na jak najniższym poziomie. Nawet jeśli uważamy, że rola rządu jest większa niż liberalne pryncypia, to nadal rozsądnie jest zakładać, że miasta będą sprawniej wypełniały te zadania niż rządy narodowe. Ponadto miasta to aktywne oazy społeczeństwa obywatelskiego, gdzie rodzą się inicjatywy oddolne, aby sprostać zarówno problemom jego mieszkańców, jak i zaadresować problemy globalne. To w miastach rodzą się ruchy, które zmieniają świat.

Amerykański (socjaldemokratyczny!) think tank Brookings Institution wydał publikację pt. „Metropolitan Revolution”, dokumentującą przypadki, w których zmniejszenie wsparcia miast przez rząd federalny w czasie obecnego kryzysu finansowego spowodwało, iż miasta zaczęły same finansować rozwój budownictwa, infrastruktury, edukacji i technologii w niespotykanym dotychczas stopniu. Niektórym miastom, którym się to nie udało, jak np. Detroit, straciły panowanie nad swoimi finansami i pogrążyły się w kryzysie. Reszta miast natomiast silniej zintegrowała się z globalną gospodarką i innymi prosperującymi metropoliami.

Relatywnie szybkie wyjście Wielkiej Brytanii z globalnego kryzysu finansowego pod rządami konserwatystów, wprowadzających w życie politykę cięć wydatków i bilansowania budżetu, sprawiło, że władze miast zaczęły naśladować tę politykę. We Włoszech i Hiszpanii rządy centralne nie prowadziły tak liberalnych działań w odpowiedzi na recesję, ale ich miasta podobnie do brytyjskich starają się racjonalizować swoje budżety.

Podczas gdy Rzym nie może zapanować nad podstawowymi sprawami zarządzając budżetem centralnym, to bogatsza Wenecja protestuje, że płaci ponad 20 mln euro w podatkach federalnych więcej niż otrzymuje od Rzymu w postaci dóbr i usług. W konsekwencji w zeszłym roku przeszło 2 miliony mieszkańców Wenecji (89% populacji) zagłosowało za niepodległością miasta w niewiążącym i nieuznawanym przez Rzym referendum. Podobnie Katalonia płaci znacznie więcej Madrytowi niż uzyskuje z powrotem w postaci dóbr i usług i podobnie w listopadzie zeszłego roku lokalne władze zorganizowały niewiążące referendum, uznane za nielegalne przez hiszpański sąd najwyższy, w sprawie niepodległości. Około 80% Katalończyków opowiedziało się za wolnością. Paradoksalnie, w ostatnich latach jedynym legalnym referendum niepodległościowym był przypadek Szkocji w 2014 roku i za niezależnością zagłosowało jedynie 44,7% mieszkańców.

Miasta, które próbują się modernizować nigdyś prosiły o pomoc władze centralne, dziś coraz częściej zachowują się jak inwestorzy, zachęcając do zakładania firm pod ich „jurysdykcją”, aby firmy te rozwijały dobra i usługi na ich terytorium i wzmacniały ich markę na globalnym rynku miast. Inwestycyjną politykę miast widać zwłaszcza po kooperacji z gigantami IT, aby unowocześnić usługi miejskie (tendencja określana jako „Smart cities”). Rozwój technologii i informatyzacja usług finansowanych przez władze prowadzi do większej emancypacji i samoorganizacji społeczności lokalnych. Dla przykładu społeczności, które dążą do secesji od rządów centralnych używają ankiet internetowych do legitymizacji swoich argumentów za organizacją referendum w swojej sprawie.

Tendencja decentralizacyjna wydaje się globalna. W Europie niezależność i świetność miast i regionów jest w pamięci historycznej w wielu miejscach. W USA tradycja secesji jest żywa do dziś – ruchu libertariańsko-scesjonistyczne są prawie w każdym stanie, najsilniejszy prawdopodobnie w Teksasie. W 1969 r. Norman Mailer i Jimmy Breslin w swojej kampanii na burmistrza i wice-biurmistrza Nowego Jorku zaproponowali secesję miasta i utworzenie nowego, 51-ego stanu w ramach USA. W czerwcu zeszłego roku premier Indii po raz pierwszy w historii tego kraju zapowiedział politykę decentralizacyjną: trzeba „zakończyć politykę od góry do dołu i zacząć wprowadzać rozwój urbanistyczny zorientowany na ludzi”. Malezja planuje dalszą decentralizację swojej struktury politycznej. Nawet Chiny zmieniają swój stosunek do władz miejskich.

Zanim miasta zostały podporządkowane rządom centralnym, ich względna suwerenność w późnym średniowieczu pomogła przyciągnąć populację i bogactwo, a tym samym osłabić feudalną wieś oraz władzę centralną monarchy. Słynna bostońska Tea Party, która rozpocząła Rewolucję amerykańską, była protestem mieszkańców miasta wymierzonym w podatkowy ucisk monarszej władzy centralnej. Miejmy nadzieje, że i dziś rządy centralne nie będą miały zbyt wielkiej siły, żeby tę transformację zapoczątkowaną przez miasta powstrzymać. Miejmy nadzieję, że mieszkańcy miast zaczną się organizować politycznie przeciwko władzy centralnej. Dla prawdziwego liberała cała nadzieja na powstrzymanie marszu centralizacji politycznej pozostała w emancypacji miast i regionów.

Nieprzyjemna woń reform :)

Tekst pochodzi z XX numeru Liberté! „O naprawie Rzeczpospolitej”, dostępnego w sklepie internetowym Liberté! oraz za pośrednictwem prenumeraty.

 

Zmagania Trzeciej Rzeczpospolitej z systemem edukacji narodowej przypominają trochę pogoń Achillesa za żółwiem znaną z jednego z paradoksów Zenona z Elei. Chociaż Achilles biega dwa razy szybciej od żółwia, to jednak zawsze będzie się znajdował za żółwią skorupą, niezależnie od tego, że odległość między nimi w nieskończoność będzie się zmniejszać. Podobnie jest z naszą edukacją: kolejni ministrowie przekonują, że potrzeba tylko kilku drobnych zabiegów, żeby dokończyć, poprawić bądź doszlifować reformę przeprowadzoną przez Jerzego Buzka i Mirosława Handkego w roku 1998. Tylko kilka drobnych zabiegów i już wkrótce ów stan permanentnej reformy zostanie skutecznie zakończony. Niestety, trwa to już ponad 15 lat i końca nie widać, a przy każdym kolejnym zabiegu pojawiają się nowe problemy.

Hasło reform w edukacji budzi już nawet nie strach czy gniew, ale wręcz śmiech. Jeszcze jakiś czas temu w kontekście zmian edukacyjnych rodzice werbalizowali swoje niezadowolenie bądź poczucie zagubienia i niepewności. Symbolem tego poczucia pozostaje znane całej Polsce małżeństwo, które stworzyło niewielkie, acz głośne towarzystwo ludzi na tyle zamożnych i świadomych, aby pozwolić sobie na wypromowanie oddolnej inicjatywy, której celem byłoby wymuszenie na ministrze edukacji wstrzymania objęcia obowiązkiem szkolnym dzieci sześcioletnich. Trudno jednak doszukać się aktualnie większych i poważniejszych inicjatyw obywatelskich w zakresie kształtu polskiego systemu szkolnictwa. Jeszcze jakiś czas temu przynajmniej nauczyciele – protestując bądź zgłaszając swoje wątpliwości co do planowanych zmian – dawali wyraz swemu zainteresowaniu. Dziś środowisko nauczycielskie jest raczej ospałe, a całą swą ospałością daje wyraz bardziej bezradności i rezygnacji niż niezadowoleniu.

Z edukacji nie uczyniono tym samym – pomimo wielu politycznych deklaracji – obszaru o szczególnym znaczeniu dla państwa. Media masowe chętniej zajmują się zbrojeniowymi złudzeniami naszych polityków, którzy w kontekście wojny we wschodniej Ukrainie czują się zobowiązani do zabrania głosu w tej sprawie. Przez ostatnie kilka lat przeciętny Polak miał więcej okazji, by stać się specjalistą od przepisów regulujących funkcjonowanie lotnictwa cywilnego, od momentu rzekomego uprowadzenia dziecka do osadzenia zabójczyni w zakładzie karnym niemalże codziennie towarzyszył Katarzynie W., brał udział w sesjach fotograficznych pani premier, a wcześniej wsłuchiwał się w opowieści o sekcjach zwłok w wykonaniu tejże, tylko w roli pani minister… Ten przeciętny Polak oglądał już buty Jarosława Kaczyńskiego, dresik Anny Grodzkiej, jadłospis Radosława Sikorskiego, zdjęcia z podróży lotniczych Adama Hofmana, szpitalną piżamkę Leszka Millera, ale o stanie polskiej edukacji dowiadywał się czegokolwiek jedynie w trakcie medialnych ubolewań nad kolejną maturalną porażką polskiej młodzieży bądź podczas przerwy świąteczno-noworocznej, kiedy to okrutni i pozbawieni empatii nauczyciele odmówili (sic!) stawienia się w szkole. Ot, cała nasza edukacja.

Start: Reforma Handkego i Buzka

Najsmutniejsze jednak jest nie to, że właściwie w Trzeciej Rzeczpospolitej – wyłączając oczywiście okres przygotowań i wdrażania reformy edukacyjnej Handkego – brak jakiejkolwiek dyskusji, której nadrzędnym celem byłoby ustalenie, jaki kształt ma mieć system edukacyjny w Polsce oraz jakie mają być efekty jego funkcjonowania, ale to, że debata ta została zastąpiona stanem permanentnej reformy rozpoczętej w roku 1998. Kolejne kroki, tudzież etapy (choć akurat samo domniemanie, że wszystko to składa się na jakąś jedną spójną wizję reformy systemu edukacyjnego przeprowadzanego systematycznie i sukcesywnie nie ma żadnych podstaw) z reguły nie były poprzedzone konstruktywną rozmową z całym środowiskiem zainteresowanym oświatą. Wprowadzanie w życie zmian w prawie oświatowym i organizacji systemu edukacji narodowej z reguły odbywało się ad hoc i w sposób pozostawiający wiele do życzenia, bez prowadzenia odpowiedniej polityki informacyjnej oraz troski o tych, którzy konsekwencje zmian muszą ponieść w największym stopniu, czyli uczniów. Ponadto nie dokonywano nigdy rzetelnych badań efektów wprowadzanych zmian, a przywoływanie przez kolejnych ministrów wyrywkowo i często bezmyślnie wyników badań PISA czy raportów OECD trudno nazwać szczątkową chociażby formą ewaluacji.

Historia zmian edukacyjnych w Trzeciej Rzeczpospolitej rozpoczęła się oczywiście od niezwykle istotnego procesu, jakim było przejmowanie szkół przez samorządy terytorialne, a wtedy konkretnie przez gminy. Od 1993 r. samorządy gminne miały prawo do dobrowolnego przejmowania szkół podstawowych, zaś od roku 1996 wprowadzono obowiązek takiego przejmowania. W roku 1999 – w ramach reformy administracyjnej kraju sprzężonej wówczas z reformą edukacyjną rządu Buzka – szkoły podstawowe i gimnazja znalazły się przy gminach, natomiast szkoły ponadgimnazjalne zostały przekazane nowo utworzonym powiatom. Wraz z przejmowaniem szkół przez jednostki samorządu terytorialnego nałożono na samorządy obowiązki związane z finansowaniem szkolnictwa, co sfinalizowano sformułowaniem zasad naliczania części oświatowej subwencji ogólnej dla jednostek samorządu terytorialnego.

Sam fakt przekazania szkół samorządom terytorialnym nie może chyba budzić żadnych wątpliwości. Proces ten był istotnym krokiem w decentralizacji zarządzania oświatą w Polsce i pozwolił wziąć odpowiedzialność za jakość i kierunki rozwoju szkolnictwa wspólnotom lokalnym. Zabieg ów na pewno pozwolił szkoły doinwestować i zmodernizować, choć należy zdawać sobie sprawę z faktu, że proces ów odbywał się i nadal odbywa nierównomiernie, a jego przebieg jest uzależniony od zamożności samorządu i światłości lokalnych elit politycznych. Co prawda nadal toczą się dyskusje, czy słusznie szkoły ponadgimnazjalne w miastach niebędących miastami na prawach powiatu znalazły się pod zarządem samorządów powiatowych, a nie miejskich, ale chyba z dzisiejszej perspektywy okazuje się, że nie musi to rodzić większych problemów, jeśli sąsiadujące samorządy mają wolę i zdolność współpracy. Natomiast dla uczniów i rodziców – jak się wydaje – kwestia, który samorząd jest organem prowadzącym danej szkoły, pozostaje zazwyczaj bez znaczenia.

Więcej wątpliwości – żeby nie użyć sformułowania „nieustanne wątpliwości” – budzi już sam strukturalny aspekt reformy edukacji przygotowanej przez Mirosława Handkego, ministra edukacji narodowej w latach 1997–2000 w rządzie Jerzego Buzka. Zlikwidowano wówczas system opierający się na ośmioklasowej szkole podstawowej, a stworzono sześcioklasową podstawówkę i trzyletnie gimnazjum. Trzyletnie zasadnicze szkoły zawodowe zostały przekształcone w szkoły dwu- bądź trzyletnie, czteroletnie licea ogólnokształcące – w szkoły trzyletnie, pięcioletnie technika – w czteroletnie. Oprócz tego w miejsce dawnych liceów zawodowych powołano nowe twory – trzyletnie licea profilowane.

Najważniejszym i chyba jedynym niekwestionowanym sukcesem reformy strukturalnej, która weszła w życie 1 września 1999 r., było wydłużenie okresu faktycznej obowiązkowej edukacji szkolnej młodzieży z ośmiu do dziewięciu lat (6 lat podstawówki i 3 lata gimnazjum). Ustawa o systemie oświaty (art. 15 ust. 2) precyzuje, że obowiązek nauki obejmuje edukację między 6. a 18. rokiem życia, obowiązek szkolny dotyczy zaś edukacji w szkole podstawowej i gimnazjum, czyli po ich ukończeniu młody człowiek może dowolnie wybrać nie tylko szkołę ponadgimnazjalną, lecz także jakąkolwiek formę edukacji publicznej czy niepublicznej dopuszczonej przepisami prawa.

Żeby jednak unaocznić sobie ów permanentny stan reformy edukacyjnej w Polsce od tamtego czasu, trzeba przyjrzeć się całej „reformatorskiej” machinie, jaka wówczas – 1 września 1999 r. – została rozpędzona. Przekształcenia o charakterze strukturalnym dotknąć musiały wszystkich szkół i placówek w kraju. W pierwszej kolejności trzeba było podjąć decyzję, które szkoły podstawowe zostaną w nowym systemie zreformowanymi sześcioklasowymi podstawówkami, a które przekształcone zostaną w gimnazja. Retoryka reformatorów budowała wizję nowo powoływanych gimnazjów jako kontynuacji tradycji szkół gimnazjalnych uruchamianych w roku 1932 w ramach reformy oświaty przygotowanej przez Janusza Jędrzejewicza. Ówczesne czteroletnie gimnazjum po dziś dzień kojarzy się z doskonałą edukacją i głębokim wychowaniem patriotycznym, stąd też nie ma się co dziwić, że dyrektorzy szkół podstawowych zaczęli walczyć ze sobą o to, żeby dostąpić swoistego awansu, jakim miało być właśnie przekształcenie w gimnazjum. Oczywiście zapomniano zupełnie, że gimnazja przedwojenne nie miały charakteru powszechnego, ale elitarny, podczas gdy szkoła współczesna ma raczej iść w kierunku – jak zresztą zakładano – egalitaryzacji kształcenia i wychowania. Retoryka świetlanej przyszłości wykształconych gimnazjalistów działała i kusiła, a wielu jej uległo!

Nowa/stara klasa nauczycielska

W toku przekształceń strukturalnych musiało dojść do przesunięć zatrudnieniowych. Największym problemem okazali się nauczyciele szkół średnich (teraz ponadgimnazjalnych), których część nie mogła pozostać w swoich dotychczasowych miejscach zatrudnienia. Z ogólniaków miał zniknąć jeden rocznik młodzieży, czyli de facto liczba młodzieży licealnej musiała w perspektywie trzech lat skurczyć się o 25 proc. Podobnie zresztą w technikach i większości szkół zawodowych. Część tych nauczycieli musiała szukać dla siebie miejsca przede wszystkim w gimnazjach, co w środowisku niejednokrotnie było traktowane jako swoista degradacja.

Zupełnie odwrotnie rzecz się miała z nauczycielami podstawówek, którzy mieli zostać oddelegowani do pracy w gimnazjum. Taka zmiana miejsca zatrudnienia była traktowana z kolei jako swoisty awans. Cały czas naiwnie wyobrażano sobie reaktywację gimnazjum w wersji Jędrzejewiczowskiej. Miesiące targów, sporów i kłótni między dyrektorami, nauczycielami i samorządowcami nie zawsze skutkowały realizacją zamierzeń ministra Handkego (przede wszystkim zaś celem była racjonalizacja siatki szkół). W niektórych samorządach terytorialnych echa tych sporów odbijają się jeszcze teraz, czyli ponad 15 lat po wdrożeniu reformy. Nie zawsze nowa struktura terytorialna sieci szkół odpowiadała założeniom reformy, częściej stanowiła zgniły kompromis między ambicjami politycznymi lokalnych działaczy i zawodowymi ambicjami określonych środowisk nauczycielskich. W niektórych wypadkach organizacja sieci szkół już dziś nadawałaby się do poprawki, a niektórzy nauczyciele gimnazjalni z wdzięcznością przyjęliby ofertę pracy w szkole podstawowej.

Duch reformy strukturalnej zakładał również wprowadzenie nowego systemu awansu zawodowego nauczycieli, który w założeniu w większym stopniu miał odpowiadać rzeczywistemu zaangażowaniu nauczycieli w wykonywanie swoich obowiązków zawodowych. Miał to być system motywujący, a ta kluczowa motywacja miała się sprowadzać – jak nietrudno się domyślać – do finansów. Wprowadzone w roku 2000 nowe szczeble awansu zawodowego nauczycieli miały przynosić nauczycielom kolejne stopnie zaszeregowania finansowego. Absolwent szkoły wyższej miał rozpoczynać staż w szkole jako nauczyciel stażysta. Po odbyciu dziewięciomiesięcznego stażu musiał stanąć przed szkolną komisją kwalifikacyjną, która na podstawie analizy jego dorobku przeprowadzała z nim rozmowę na temat jego działalności w okresie stażu. Takim sposobem stażysta miał szansę stać się nauczycielem kontraktowym. Ten zaś po odbyciu kolejnego stażu, tym razem trwającego 2 lata i 9 miesięcy, miał stanąć przed komisją powoływaną przez organ prowadzący szkołę, która przeprowadzała egzamin pod kątem wymagań określonych w odpowiednim rozporządzeniu ministra. Nauczyciel kontraktowy stawał się wówczas mianowanym, czyli – jak mawiają niektórzy – „nietykalnym”, gdyż z tym stopniem awansu zawodowego uzyskiwał szereg uprawnień i przywilejów, między innymi tych, które utrudniają jego zwolnienie z pracy (choć – wbrew temu, co twierdzą niektórzy – zwolnienia nie uniemożliwiają). Wreszcie po kolejnym niespełna trzyletnim stażu nauczyciel stawał przed komisją kwalifikacyjną powoływaną przez organ sprawujący nadzór pedagogiczny, czyli kuratorium oświaty, które z kolei nadawało stopień nauczyciela dyplomowanego.

Przepisy te – z niewielkimi zmianami dotyczącymi procedur i wymaganej dokumentacji – obowiązują do dziś. Z założenia na każdym etapie awansu zawodowego nauczyciel musi się wykazać odpowiednim dorobkiem, zaś wymagania co do niego zostały dookreślone w rozporządzeniu. Niestety w pierwszych latach obowiązywania nowych zasad opracowywanie dorobku przez nauczycieli opierało się przede wszystkim na produkcji ton papieru, w których zamieszczano opisy, sprawozdania, zdjęcia i notatki z rozmów z uczniami, przygotowywanych walentynek czy pogawędek z młodzieżą podczas tzw. godzin wychowawczych. Rzeczywiste sukcesy o charakterze naukowym i dydaktycznym mieszały się z wątpliwymi co do poziomu realizacji i wpływu społecznego działaniami podejmowanymi przez tych, którym zwyczajnie zależało na jak najszybszym zapewnieniu sobie podwyżki.

System awansowania nauczycieli w praktyce stał się jedynie formalnością, gdyż sito rekrutacyjne właściwie nie istniało, a odmowy nadania stopnia nie dość, że były rzadkością, to niejednokrotnie kończyły się na mało przyjemnych procedurach (czasem i procesach) odwoławczych. Jeśli awans zawodowy jest tylko kwestią czasu i zależy od ilości wyprodukowanego papieru zadrukowanego literami, to czy taki system można nazwać motywującym? De facto nie ma on nic wspólnego z awansem sui generis, albowiem unika różnicowania na lepszych i gorszych, bardziej i mniej skutecznych, mniej i bardziej pracowitych. Nie chodzi, rzecz jasna, o to, by zamienić szkołę w korporację, ale dysproporcje w zaangażowaniu w pracę wśród nauczycieli – co wielu z nich werbalizuje dość głośno i nazbyt często – są znaczne i jak zwykle to nie ci lepsi są beneficjentami profitów i przywilejów.

Stopień nauczyciela dyplomowanego miał być zwieńczeniem kariery nauczycielskiej. Mieli go otrzymać jedynie ci najlepsi, tylko ci z namacalnymi i niekwestionowanymi sukcesami na polu naukowym, dydaktycznym czy opiekuńczo-wychowawczym. I początkowo – w pierwszych latach działania systemu awansu – rzeczywiście tak było. Z czasem jednak okazało się, że słabsi gonią lepszych, z tym że niekoniecznie w zaangażowaniu w pracę, ale w produkcji dokumentacji dorobku. To z reguły wystarczało.

Nowelizacją Karty nauczyciela wprowadzono jeszcze tytuł honorowy profesora oświaty nadawany przez ministra edukacji na wniosek specjalnie do tego powołanej Kapituły do Spraw Profesorów Oświaty. Kandydat na profesora oświaty musi posiadać co najmniej 20-letni staż w zawodzie nauczyciela, w tym 10-letni jako nauczyciel dyplomowany, a oprócz tego powinien wykazać się znaczącym i uznanym dorobkiem zawodowym. Tytuł honorowy profesora oświaty nie jest traktowany jako szczebel awansu zawodowego, oprócz jednorazowej gratyfikacji finansowej nie przynosi on więc nauczycielowi zmiany finansowego zaszeregowania i rzeczywiście pozostaje tytułem dość elitarnym ze względu na przyznawanie go mniej więcej dwudziestu nauczycielom rocznie. Jednakże obowiązujące w kuratoriach oświaty procedury przekazywania i kwalifikowania wniosków o nadanie tytułu profesora oświaty pozostają nader ogólne i „rozciągliwe”, a reguły gry trudno nazwać klarownymi. Mimo to ten honorowy element systemu awansu – choć przecież będący w rzeczy samej niezależnym od procedur awansowych – wydaje się tą częścią machiny wprowadzonej rzeczoną reformą, który w największym stopniu spełnia swoją funkcję: zakłada bowiem honorowanie najlepszych i nielicznych, a zamiast ślepego „równania do dołu” gwarantuje ekskluzywizm i elitarność.

Co do zasady jednak nowy system awansu zawodowego nie do końca spełnił swoją funkcję. Jeśli bowiem każdy bez większego problemu i szczególnego zaangażowania może pokonać w minimalnych terminach wszystkie szczeble, to oznacza, że system zwyczajnie nie działa. Młodzi – niejednokrotnie trzydziestokilkuletni – nauczyciele dyplomowani osiągają najwyższe laury nauczycielskie, przez co ich motywacja ginie pod ciężarem chwały najwyższego zaszeregowania finansowego. Brak kolejnej motywacji finansowej oraz brak dalszych możliwości awansu nie działają motywująco także na tych, którzy pracują z radością, a szkoła jest dla nich zwieńczeniem marzeń zawodowych. Tak przecież nie może być! Człowiek trzydziestokilkuletni dopiero zaczyna swoją karierę zawodową, a tymczasem w branży nauczycielskiej może już osiągnąć jej szczyty! Ministerstwo powinno poważnie wziąć pod uwagę rewizję niespełniającego swoich funkcji systemu awansu (ale pozostawić honorowy tytuł profesora oświaty w bieżącym kształcie). Szkoda, że nie pomyślano wcześniej, by stopień nauczyciela dyplomowanego przyznawać tymczasowo (przykładowo na 5 lat), po czym wymagany byłby kolejny staż i kolejna procedura kwalifikacyjna, dzięki czemu ciągłe samokształcenie nauczycieli zostałoby wymuszone przepisami.

Zupełnie nic nowego nie wymyślono w sprawie kształcenia nauczycieli. Dziś właściwie nauczycielem w Polsce może być każdy, kto ukończy kierunkowe (bądź pokrewne) studia wyższe oraz studium pedagogiczne, czyli nabędzie uprawnienia pedagogiczne. Powołane w toku reformy Jędrzejowiczowskiej, a istniejące do roku 1963 licea pedagogiczne – choć były „zaledwie” średnimi szkołami zawodowymi – dawały nieporównywalnie większe kwalifikacje do wykonywania zawodu nauczyciela niż współczesne studia uniwersyteckie w połączeniu z rodzącymi się jak grzyby po deszczu pedagogicznymi studiami podyplomowymi prowadzonymi przez mniej lub bardziej „dystyngowane” uczelnie państwowe czy prywatne. Brak dziś wyższych szkół pedagogicznych z prawdziwego zdarzenia, w których kształcenie podporządkowane byłoby właśnie dążeniu do przygotowania dobrych nauczycieli. Brak nowoczesnych i elitarnych centrów ustawicznej edukacji nauczycieli, które pozwalałyby na permanentne dokształcanie się przedstawicieli tej profesji, bo przecież w orientacji w tej tak szybko zmieniającej się rzeczywistości to właśnie nauczyciel powinien wyprzedzać ucznia i być o krok przed nim. Tymczasem nasz system skutkuje tym, że z dokształcania i rozwijania kompetencji nauczycielskich korzystają przede wszystkim nauczyciele realizujący staże na kolejne szczeble awansu zawodowego, zaś nauczyciele dyplomowani – choć przecież mieli być elitą elit – korzystają z tych możliwości najmniej.

Za godny powtarzania, propagowania i może częściowego przeszczepienia uznaje się duński system kształcenia nauczycieli, w którym odrębne trzyletnie instytuty pedagogiczne kształcą nauczycieli przedszkolnych, czteroletnie specjalne kolegia przygotowują nauczycieli szkół podstawowych, a w toku sześcioletnich studiów uniwersyteckich wzbogaconych 120 godzinami praktyk w każdym roku przygotowywani są nauczyciele szkół średnich. Studia pedagogiczne obejmują nie tylko kształcenie specjalistyczne, lecz także ogólnopedagogiczne, przede wszystkim zaś rozwijają talenty pedagogiczne, wrażliwość psychologiczną, uczą metodyki wychowania, a także poprawiają znajomość języka obcego. Niezwykle rozbudowany i wkomponowany w system awansu zawodowego oraz wynagradzania nauczycieli jest również system edukacji podyplomowej i kursów dokształcających. Większość z nich organizuje Wyższa Szkoła Nauczycielska w Kopenhadze specjalizująca się właśnie w obsłudze i kształceniu nauczycieli. Tak ukształtowany system sprawia, że nabór do zawodu nauczyciela w Danii nie może być przypadkowy, gdyż obwarowany jest szeregiem wymogów, które musi spełnić kandydat na nauczyciela. Trwa to z reguły minimum trzy lata, czyli absolwent szkoły średniej, już po maturze, musi zdecydować się na obranie ścieżki kształcenia w kierunku przygotowania nauczycielskiego.

Mirosław Handke doskonale zdawał sobie sprawę z konieczności zmian w kształceniu i przygotowaniu nauczycieli, dlatego reforma awansu zawodowego została sprzężona z całą reformą oświaty. W wywiadzie udzielonym jednej ze stacji radiowych w roku 2006 były minister edukacji mówił tak: „Musielibyśmy powiedzieć o systemie przygotowania, kształcenia nauczycieli, systemie motywacji, o selekcji do tego zawodu. To nie jest prosty zawód. To jest powołanie”. Często w toku dyskusji na temat nauczycieli – ostatnio chociażby podczas grudniowej przerwy świątecznej – zapomina się o specyfice tego zawodu będącego właściwie profesją, aktywnością o szczególnym znaczeniu społecznym.

Upadki pięknych idei

Chociaż system awansu zawodowego nauczycieli okazał się de facto porażką, to jednak kluczowe okazuje się zawsze dostrzeżenie tego faktu, a w dalszej kolejności przygotowanie działań zaradczych i naprawczych. Niestety również w tym zakresie Ministerstwo Edukacji Narodowej okazuje się nosicielem immanentnej niemocy ewaluacyjno-korekcyjnej – nie bez powodu klasyk znający instytucje polskie od podszewki mówił, że „państwo działa tylko teoretycznie”. Brak w Polsce albo odwagi, albo determinacji, albo rozumu, żeby wszelkie wprowadzane zmiany poddawać gruntownemu prześwietleniu, a w efekcie wprowadzać do nich korekty czy też innego rodzaju działania naprawcze. Sztandarowymi przykładami pomysłów reformatorów szkolnictwa, które okazały się totalnym fiaskiem, ale nieprędko podjęto decyzje o wycofaniu się z nich bądź o ich naprawieniu, okazały się: po pierwsze, powołane w miejsce niejednokrotnie bardzo dobrych liceów zawodowych licea profilowane, po drugie zaś, wprowadzona w 2005 r. nowa formuła ustnego egzaminu maturalnego z języka polskiego, czyli tzw. prezentacja maturalna.

Porażka liceów profilowanych była oczywista dla nauczycieli w nich zatrudnionych już po ukończeniu pierwszego cyklu kształcenia w tych szkołach, czyli w roku 2002. Wynikało to z tego, że kształcenie ogólne przygotowujące do egzaminu maturalnego na takich samych zasadach jak w liceach ogólnokształcących zostało uzupełnione kształceniem ogólnozawodowym. Co ważne, absolwenci liceów profilowanych nie uzyskiwali żadnego zawodu, lecz jedynie ogólne kompetencje w zakresie wybranego profilu (ekonomiczno-administracyjny, elektroniczny, elektrotechniczny, mechatroniczny, rolniczo-spożywczy, socjalny, transportowo-spedycyjny, usługowo-gospodarczy, chemiczne badanie środowiska, kreowanie ubiorów, kształtowanie środowiska, leśnictwo i technologia drewna, mechaniczne techniki wytwarzania, zarządzanie informacją). Już to stanowiło dla wielu młodych absolwentów zaskoczenie będące, rzecz jasna, zazwyczaj efektem niedoinformowania. Ponadto realizacja podstawy programowej kształcenia ogólnego i jednoczesne przygotowanie do egzaminu maturalnego w połączeniu z elementami kształcenia zawodowego okazało się nieefektywne. Licea profilowane po wejściu w życie w roku 2005 zasad regulujących przeprowadzanie egzaminów maturalnych staczały się po równi pochyłej: notowano coraz gorsze wyniki matur w szkołach tego typu i coraz wyższy współczynnik oblewających egzaminy. Wszystko to sprawiło, że z dniem 1 września 2012 r. szkoły te zaczęto wygaszać i nie przeprowadzono do nich naboru, ostatecznie przestały one istnieć 1 września 2014 r.

Potrzeba było 15 lat, by przychylić się do nawoływania środowiska nauczycielskiego, które od samego początku domagało się przemyślenia i poprawienia formuły liceum profilowanego. Jak to zwykle bywa (nie powiem: „jak to w Polsce zwykle bywa”), założenia były szczytne, bowiem chodziło o połączenie wykształcenia ogólnego z ogólnym przygotowaniem zawodowym, dzięki któremu przyszły absolwent mógłby po maturze podjąć albo specjalistyczne studia zawodowe czy uniwersyteckie, albo zdecydować się na jakąś inną formułę kształcenia pomaturalnego czy policealnego. Jak można było wyczytać w ówczesnej podstawie programowej liceów profilowanych celem było także „tworzenie warunków do organizacji i prowadzenia kształcenia ogólnozawodowego, z uwzględnieniem zastosowania technologii informatycznej”, a także „przygotowanie do działań przedsiębiorczych i możliwości podejmowania własnej działalności gospodarczej lub pracy w przedsiębiorstwach”. Idea stworzenia formuły szkoły kształtującej w młodych ludziach szereg kompetencji miękkich, które w przyszłości staną się dla nich przepustką albo do dalszej edukacji, albo do założenia własnej działalności gospodarczej, była wartościowa, jednak może nazbyt naiwna. Licea profilowane okazały się marnymi kopiami ogólniaków usiłującymi udawać technika, do których trafiała młodzież z reguły lepiej nadająca się do szkół zawodowych.

Niewypałem, który doczekał się dłuższego życia, acz dogorywał już od kilku lat, okazała się maturalna prezentacja w ramach matury ustnej z języka polskiego. W roku szkolnym 2014/2015 przeprowadzono pierwszy egzamin według poprawionej formuły, nawiązujący w pewnym stopniu do egzaminu ustnego z czasów tzw. starej matury. Prezentacja maturalna z języka polskiego musiała być przeprowadzona dziesięciokrotnie, żeby Ministerstwo Edukacji Narodowej wycofało się z tego pomysłu, który – pozwolę sobie przypomnieć – również od samego początku był krytykowany przez środowisko nauczycielskie, w szczególności zaś przez nauczycieli języka polskiego będących jednocześnie egzaminatorami. Jednakże i w tym wypadku intencje reformatorów były jak najbardziej czyste i – kolejny raz – szczytne. W prezentacji wybranego zagadnienia literacko-naukowego zdający egzamin maturalny miał się wykazać zdolnościami komunikacyjnymi, umiejętnościami retorycznymi i kulturą słowa, sama zaś prezentacja miała być jedynie kwintesencją jego systematycznej półrocznej pracy udokumentowanej złożonym wcześniej konspektem i bibliografią. Czym się stał egzamin maturalny w tej formule? Wylęgarnią patologii usankcjonowanych przepisami prawa. Na masową skalę rozwinął się handel gotowymi prezentacjami i wątpliwej jakości usługami internetowych quasi-przedsiębiorców. Uczniowie zaś w sposób płynny zostali wchłonięci przez tak zorganizowany system, dawali wyraz swojemu postępującemu lenistwu i szli na łatwiznę. Kolejny raz ideał sięgnął bruku. Aż dziw, że dopiero po 10 latach ministerstwo podjęło decyzję o rezygnacji z tego absurdalnego eksperymentu, który powinien być przerwany po maksymalnie dwóch edycjach.

Głębsza refleksja nie została jednak jak dotychczas podjęta w kwestii podnoszonych przez środowisko nauczycielskie problemów obecnych w szkołach gimnazjalnych. W opinii publicznej, a także według części środowisk politycznych, gimnazja okazały się kolejną – jeśli nie największą – klapą reformy oświaty. Wskazuje się na szereg problemów wychowawczych, z jakimi borykają się nauczyciele tych szkół, podkreślając przede wszystkim kwestię „trudnego wieku” gimnazjalistów i kłopotów towarzyszących „wydobywaniu się z dziecięctwa”. Temu wydobywaniu się z dziecięctwa niejednokrotnie towarzyszą narkotyki, alkohol, dopalacze, a ostatnio także coraz częściej przemoc psychiczna, seksualna czy też cyberprzemoc. Krótko mówiąc, wszystko, co złe, dzieje się w gimnazjum i pochodzi z gimnazjum.

Niektóre środowiska polityczne mamią nas populistycznymi hasłami odwrócenia reformy edukacyjnej, przywrócenia ośmioklasowej szkoły podstawowej. Takim sposobem wszystko miałoby wrócić do dawnego porządku. Tymczasem niewielu – jak się wydaje – dostrzega, że ten nowy porządek został nie tylko zdeterminowany kształtem polskiego systemu szkolnictwa, ale w zdecydowanie większym stopniu jest wykwitem współczesnej kultury, w której ogromną rolę odgrywają media i komercjalizacja; kultury, w której tabu nie istnieje, seks i erotyka są na wyciągnięcie ręki, a młody człowiek zagubiony w tej skomplikowanej rzeczywistości czasami nie potrafi znaleźć oparcia nawet w swoich najbliższych, tak skupionych na karierze i zarabianiu pieniędzy. Problemy naszych gimnazjalistów są niestety w mniejszym stopniu wynikiem struktury polskiego szkolnictwa, a w większym stopniu odpowiedzią na współczesność.

Pomstowanie na gimnazjalną porażkę zupełnie nie znajduje swojego odzwierciedlenia w badaniach Programu Międzynarodowej Oceny Umiejętności Uczniów (PISA) przeprowadzanego na 15-latkach, a koordynowanego przez Organizację Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Jak pokazują wyniki PISA z roku 2013, polscy gimnazjaliści znajdują się w czołówce europejskiej we wszystkich poddawanych ocenie umiejętnościach (czytanie, umiejętności przyrodnicze, umiejętności matematyczne), a wyprzedzają nas takie zamożna kraje europejskie jak Liechtenstein, Szwajcaria czy Finlandia, które od lat znajdują się w czołówce tego rankingu. Ostatnie wyniki pokazują, że w Polsce od 15 lat mamy do czynienia z systematycznym podnoszeniem się wszystkich badanych kompetencji, a w ostatnich latach dostrzegalny jest także wzrost liczby uczniów z najlepszymi wynikami i jednocześnie spadek wyników najsłabszych. Wszystko wskazuje na to, że sukcesem reformy okazało się wyrównanie poziomu kształcenia polskich nastolatków niezależnie od miejsca, w którym podejmują oni naukę. Dzięki temu wszyscy uczniowie gimnazjów mają równe szanse na dobre przygotowanie do egzaminów kończących szkołę oraz w rekrutacji do szkół ponadgimnazjalnych. Czy więc to nie wystarczy, żeby obronić ideę gimnazjum?

To chyba jednak trochę za mało. Ewidentny sukces w kształtowaniu kompetencji kluczowych, dostrzegalny w badaniach PISA, niekoniecznie musi iść w parze z sukcesem wychowawczym i w tym wypadku chyba rzeczywiście nie idzie. Problemy wychowawcze, z którymi borykają się nauczyciele w szkołach gimnazjalnych, są równie ewidentne i nawet bardziej namacalne. Autor reformy edukacyjnej minister Handke twierdzi, że nie można mówić o klęsce idei gimnazjum. Jego zdaniem odpowiedzialnością za te problemy należałoby obarczyć tych, którzy zepsuli jego reformę w samym momencie jej krystalizowania się. Jak wskazuje były minister, „istotą gimnazjum było oddzielenie od szkoły podstawowej, ale skierowane wyraźnie na szkołę licealną. Stąd […] zakaz łączenia gimnazjów ze szkołą podstawową”. W zamierzeniu – jak wskazuje minister – chodziło o system 6+6, czyli gimnazja miały tworzyć klasy licealne tam, gdzie nie było liceum, z kolei tam, gdzie były mocne licea, miały one tworzyć klasy gimnazjalne.

Gimnazja istniejące przy szkołach średnich nigdy nie stałyby się gettami problemów młodzieży dojrzewającej – wręcz przeciwnie, starsi koledzy nie dość, że budziliby respekt, to jednocześnie stawaliby się pozytywnym wzorcem zachowań, co zapewne odgrywałoby szczególną rolę w liceach cieszących się bardzo dobrą opinią. Duch reformy zakładał oddzielenie od siebie sześcioletniej edukacji dziecięcej od sześcioletniej edukacji młodzieżowej, co znowu zostało zaprzepaszczone głównie z powodu politycznych interesów lokalnych liderów pragnących zaspokoić oczekiwania rodzimych środowisk. Bo przecież znajdujące się w jednym zespole szkoła podstawowa i gimnazjum de facto niczym się nie różnią od dawnej ośmioklasowej szkoły podstawowej, a nie o to w reformie chodziło!

Centralizacja w służbie jakości i transparentności

Na rok 2002 planowano wprowadzenie nowej formuły egzaminu maturalnego z obowiązkowym egzaminem maturalnym z matematyki. Miało to być finalizacją procesu związanego z przekształcaniem szkolnictwa polskiego, gdyż właśnie w tym roku pierwsi absolwenci kończyliby zreformowane trzyletnie licea. Tymczasem od samego początku lewicowa opozycja hucznie protestowała przeciwko nowej maturze, zaś po przejęciu władzy przez koalicję Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego, kiedy to ministrem edukacji narodowej została Krystyna Łybacka, natychmiastowo przyjęto przepisy wykonawcze odraczające nową formułę egzaminu, a dla uniknięcia ewentualnych protestów dano chętnym uczniom możliwość zdawania matury także według planowanych nowych zasad. Działania Łybackiej wyraźnie pokazały schizofrenię polskich elit politycznych w zakresie polityki edukacyjnej oraz brak politycznego konsensusu w tych sprawach. Nowa minister wolała wykonać krok wstecz, zamiast skupić się na działaniach informacyjnych i pomocowych, dzięki którym egzamin w nowej formule mógłby jednak zostać przeprowadzony. Dezorientację wprowadzoną przez nową ekipę rządową, nawet jeśli była spowodowana wieloma głosami środowiska nauczycielskiego, uczniów i rodziców, trudno scharakteryzować jako działanie naprawcze. Łybacka zwyczajnie postanowiła schować głowę w piasek.

Nie dość, że zaczęto polską szkołę i jej otoczenie przyzwyczajać do permanentnego stanu tzw. reformy, to o samej reformie każde środowisko polityczne mówiło innym głosem, a głos ów był niejednokrotnie tożsamy z głosem środowiska wspierającego aktualnie rządzącą ekipę polityczną. Ministerstwo edukacji pod kierownictwem Łybackiej przesunęło reformę egzaminu maturalnego o trzy lata. Co istotne, matura od tamtego czasu bynajmniej nie osiągnęła swojego finalnego kształtu. W roku 2009 rozpoczęto wprowadzanie w gimnazjach nowej podstawy programowej, co poskutkowało pewnymi zmianami w egzaminie kończącym gimnazjum. Rocznik zreformowanej podstawy programowej w 2015 r. przystąpił do matury w formule dostosowanej do nowej podstawy programowej w liceum. Zniknęła możliwość zdawania przedmiotu wybranego (historia, biologia, fizyka, geografia, wiedza o społeczeństwie itp.) na poziomie podstawowym, uczeń będzie go mógł zdawać wyłącznie na poziomie rozszerzonym. Odpowiednie sylabusy zostały zaprezentowane uczniom w ostatnich możliwych terminach, dlatego tegoroczni abiturienci dopiero po pierwszej klasie dowiedzieli się, jak mniej więcej (sic!) będzie wyglądał ich egzamin maturalny. Czy nowa (choć właściwie trzeba by powiedzieć: najnowsza) matura zda egzamin? Tego dowiemy się pod koniec czerwca, kiedy maturzyści odbiorą swoje zaświadczenia z wynikami egzaminów.

Tymczasem jednak – po doświadczeniach próbnego egzaminu maturalnego przeprowadzonego w grudniu na podstawie arkuszy przygotowanych przez Centralną Komisję Egzaminacyjną – nauczyciele i uczniowie mają wielkie obawy. Arkusze maturalne właściwie ze wszystkich przedmiotów zostały odebrane przez środowisko jako znacznie trudniejsze od tych z lat ubiegłych. Sposób punktowania zadań promuje uczniów bardzo dobrych lub wybitnych, a dyskryminuje przeciętniaków, którzy popełniając jeden błąd w kilkuelementowym zadaniu, mogą nie uzyskać za nie żadnych punktów. Nauczyciele na własną rękę i z pewnym wsparciem niektórych wydawnictw przygotowywali młodzież do tego, co może się okazać wielką niespodzianką.

Jeśli rzeczywiście wyniki tegorocznych maturzystów będą dużo gorsze od ubiegłorocznych, wówczas okaże się, że miejsca na obleganych kierunkach medycznych, prawniczych czy politechnicznych zajmą ubiegłoroczni abiturienci, którym wtedy nie udało się przekroczyć progów wymaganych przez uczelnie. Oczywiście uczelnie nie mają zielonego pojęcia, że tegoroczne i ubiegłoroczne wyniki egzaminów maturalnych de facto są wynikami niepoddającymi się porównaniu, bo czy ktoś słyszał, aby w tym roku ze względu na zmiany formuły rozszerzonego egzaminu maturalnego któraś z polskich uczelni dokonywała jakichkolwiek korekt w zasadach rekrutacji na studia wyższe? Nauczyciele przedmiotów maturalnych doskonale zdają sobie sprawę, że tegoroczne 50 proc. na maturze rozszerzonej bynajmniej nie musi znaczyć to samo co ubiegłoroczne 50 proc. Kolejny raz otrzymujemy dowód, że koordynacja działań między różnymi instytucjami naszego państwa szwankuje, a rozdzielenie ministerstwa edukacji od ministerstwa nauki zakrawa na absurd.

Tegoroczna, najnowsza formuła matury – w szczególności chodzi oczywiście o maturę rozszerzoną z wybranych przedmiotów – miała być podsumowaniem licealnego cyklu kształcenia wedle nowej podstawy programowej i na nowo rozpisanych siatek godzin. Nowa organizacja pracy w liceum niestety również pozostawia wiele do życzenia. Pierwsza klasa liceum stanowi bowiem dokończenie programu etapu gimnazjalnego (za tym pomysłem przemawia wiele argumentów), zaś realizacja przedmiotów rozszerzonych odbywa się w klasie drugiej i trzeciej (taki dwuletni kurs przygotowawczy do matury na podstawie przeładowanych wytycznych podstawy programowej, których nie sposób dobrze przyswoić w czasie założonym w rozporządzeniu).

Pod względem programowym od prawie 3 lat mamy więc w Polsce do czynienia z czteroletnimi gimnazjami i dwuletnimi liceami. Tylko czekać, aż któryś z ministrów wpadnie na pomysł przełożenia struktury programowej na strukturę organizacyjną polskiego szkolnictwa, co będzie musiało skończyć się katastrofą dla wielu bardzo dobrych liceów ogólnokształcących nieprowadzących własnych oddziałów gimnazjalnych. Nie jest to bynajmniej sprawa abstrakcyjna, bo – jeśli dobrze sobie przypominam – w którymś z dokumentów Ministerstwa Administracji i Cyfryzacji pod kierownictwem Michała Boniego wprost była o tym mowa. Boże, chroń nas przed dalszym rozmontowywaniem edukacji ponadgimnazjalnej!

W obliczu reformy programowej kolejny raz wylano dziecko z kąpielą. Celem było bowiem wyjście naprzeciw oczekiwaniom szkół wyższych, które od lat podkreślają, że próg zdawalności matury (30 proc. punktów) jest zdecydowanie zbyt niski, zaś poziom licealistów, nawet tych zdających maturę rozszerzoną, pozostawia wiele do życzenia. Mamy już liczne przykłady uczelni, które we wrześniu, przed rozpoczęciem roku akademickiego organizują dla nowo przyjętych studentów korepetycje wyrównujące ich kompetencje. Jakkolwiek tego typu działanie uczelni wyższych uznać należy za chwalebne i godne naśladowania, to jednak niekoniecznie maturze w najnowszej postaci uda się zaradzić wskazywanemu problemowi.

Potwierdzeniem niech będzie następująca kwestia. Otóż ministerstwo wprowadziło obowiązek zdawania przez ucznia szkoły licealnej egzaminu na poziomie rozszerzonym z przynajmniej jednego przedmiotu. Świetny pomysł, który na pewno należałoby uznać za krok w kierunku podnoszenia poziomu kształcenia przyszłych studentów. Niestety nie wprowadzono żadnego procentowego pułapu zdawalności tego egzaminu, przez co wystarczy, że abiturient pojawi się na egzaminie, pokwituje odbiór arkusza maturalnego, rozpakuje go i zakoduje. Oddawszy pusty arkusz, będzie wiedział jedno: zdał maturę rozszerzoną, na 0 proc., ale jednak zdał! Czy w takim razie obowiązek zdawania matury rozszerzonej z przynajmniej jednego przedmiotu nie jest z założenia fikcją? Ilu lat potrzebować będzie ministerstwo edukacji, żeby wycofać się z tego absurdu?

Sam fakt wprowadzenia w 2005 r. egzaminów zewnętrznych, czyli matury sprawdzanej niezależnie przez egzaminatorów utworzonej Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i zreorganizowanych Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych zasługuje na pochwałę. Egzaminy nie są już sprawdzane w szkołach, a ich wyniki są porównywalne – tylko dzięki temu szkoły wyższe (poza kierunkami o szczególnych wymaganiach) zrezygnowały z egzaminów wstępnych i przeprowadzają rekrutację na podstawie wyników egzaminu państwowego. Choć założenie było takie, że wszystkie wyniki zostaną opublikowane i każdy będzie mógł porównać szkoły pod kątem ich efektów kształcenia widocznych przez pryzmat egzaminu maturalnego, to jednak po dziś dzień znalezienie wyników matur uczniów konkretnej szkoły jest niemal niemożliwe. Wyniki matur publikują jedynie szkoły najlepsze, które mają się czym chwalić. Inni zasłaniają się danymi osobowymi (choć przecież nikt nie oczekuje publikacji imiennie konkretnych wyników) lub obrażają się, jeśli ich porównywać z lepszymi.

Jak jednak pokazuje ostatni raport Najwyższej Izby Kontroli, również w systemie organizacji egzaminów zewnętrznych można znaleźć mnóstwo mankamentów. Błędy w sprawdzaniu arkuszy, źle naliczane punkty, niewyciąganie konsekwencji wobec popełniających błędy egzaminatorów, niewypracowanie systemu analizy efektów i wyciągania wniosków z wyników egzaminów przez zarządzających oświatą. Pokazuje to wyraźnie, że politycy kierujący szkolnictwem unoszą się nieprzerwanie w przestrzeni iluzji, a reformy przygotowywane wybiórczo, niedokańczane, psute i niedopracowane często zaczynają żyć własnym życiem w oderwaniu od początkowych celów i motywów, jakie leżały u ich źródeł.

Brak odpowiedzi na niż demograficzny

Wreszcie – jak pokazują ostatnie lata – brakuje jakiegokolwiek kompleksowego programu zarządzania polską oświatą w dobie niżu demograficznego. Oczywiście, teraz to już raczej zbyt późno na jakikolwiek program, jednak przez ostatnie lata cała filozofia walki z niżem polegała na jednym: na likwidacji szkół. Polscy politycy, zarówno ci na szczeblu centralnym, jak i politycy lokalni przyjęli niezwykle prostą perspektywę spoglądania na logikę zarządzania edukacją: logikę pani księgowej. Trudno nazywać taką logikę kapitalistyczną czy neoliberalną, albowiem ogranicza się ona wyłącznie do zliczania cyferek i powtarzania niczym mantry formułki „Nie opłaca się”. Tymczasem żeby coś nam się opłaciło, to najpierw trzeba zainwestować. Przedsiębiorca, który chce w przyszłości dorobić się majątku, musi najpierw na określone działanie albo wydać swoje oszczędności, albo zapożyczyć się w banku. Podobnie jest przecież z edukacją: jeśli w nią nie zainwestujemy, to nie wyedukujemy młodych ludzi. Jeśli nie podniesiemy poziomu kształcenia, to nie wychowamy kreatywnych i prorozwojowo nastawionych pracowników. Wydawałoby się to całkiem oczywiste, jednak wśród naszych włodarzy kierujących się logiką pani księgowej niestety tak nie jest. Zachęcam więc, żeby nasi premierzy, ministrowie, prezydenci, burmistrzowie i wójtowie przesiedli się do tanich samochodów, wtedy może zrozumieją, że tanie rzadko jest dobre. Jakim więc sposobem coraz tańsza edukacja ma być edukacją coraz lepszą?

Likwidowanie kolejnych szkół i przekazywanie ich organizacjom pozarządowym oczywiście bardzo często ma swoje uzasadnienie, jednak w sytuacji, kiedy motywem takiego postępowania jest wyłącznie nieudolność władz samorządowych, należy takie działanie bezwzględnie potępić. To rolą władz samorządowych jest podejmowanie działań mających na celu utrzymanie racjonalnej i zarazem korzystnej dla obywateli siatki szkół. To rolą władz samorządowych jest poszukiwanie dodatkowych form finansowania prowadzonych przez nie placówek. Niestety, część gmin i powiatów nawet nie próbuje pozyskiwać pieniędzy unijnych, dzięki którym udałoby się chociaż w jakimś stopniu i na pewien czas uniknąć radykalnych działań w lokalnej oświacie, a już na pewno można by rozszerzyć ofertę dydaktyczną czy też podnieść poziom szkolnej infrastruktury.

Jeśli samorządowcy nie mają tak szerokich horyzontów, by samodzielnie wpadać na podobne pomysły, to zachęcam, aby uczyć się od najlepszych bądź zatrudniać kompetentnych urzędników, którzy są w stanie nauczyć się skutecznego pozyskiwania pieniędzy. Ponadto szkoła jako budynek wraz z całą jej infrastrukturą nie musi przecież pełnić wyłącznie funkcji edukacyjnych. Współpraca z organizacjami pozarządowymi oraz przedsiębiorczością prywatną daje możliwość pozyskiwania dodatkowych pieniędzy z najmu pomieszczeń, sal konferencyjnych czy infrastruktury sportowej. Wymaga to jednak przedsiębiorczego myślenia i działania urzędników samorządowych, dla których likwidacja placówki będzie zawsze – bo tak powinno być – ostatecznością.

Niż demograficzny powinien być asumptem do podnoszenia poziomu kształcenia. To nie likwidacja szkół i oddziałów powinna być pierwszą odpowiedzią na zmniejszającą się liczbę młodych Polaków. Powinno się zmierzać raczej w kierunku zmniejszania liczebności oddziałów klasowych, w których praca okazywałaby się bardziej efektywna, wówczas – chyba nikt nie ma co do tego żadnych wątpliwości – i realizacja założeń podstawy programowej przebiegałaby jeszcze skuteczniej. Nie zamierzam się nawet wdawać w tym miejscu w próby udzielenia odpowiedzi na nieschodzące z ust polityków pytanie: „A skąd na to wziąć pieniądze?”. To rolą władzy jest udzielenie na to pytanie odpowiedzi! Narzekać na niedobór pieniędzy potrafi każdy, a polityk i urzędnik mają wykroczyć poza to narzekanie i znaleźć sposób na uruchomienie dodatkowych źródeł finansowania, jeśli finansowanie państwowe czy samorządowe jest niewystarczające. Chciałbym choć raz posłuchać w czasie kampanii wyborczej nie o tym, co politycy mi dadzą „za darmo” po tym, jak wykradną mi z kieszeni kolejne złotówki, ale o tym, skąd wezmą dodatkowe pieniądze, żeby nie trzeba ich było wyciągać od podatnika.

Kiedy minister Katarzyna Hall wprowadziła konkursy na finansowanie olimpiad przedmiotowych, czyli tych form naukowej już aktywności młodzieży, dzięki którym wielu młodych Polaków może już w liceum rozwijać swoje akademickie pasje, tłumaczyła, że chodzi o racjonalizację i uporządkowanie tego sektora działalności edukacyjnej. W efekcie doprowadzono zwyczajnie do obcięcia finansowania i likwidacji szeregu wieloletnich inicjatyw umacniających w młodzieży chęć nauki, samorozwoju i przygotowujących ich do podjęcia studiów wyższych. Zastanawiające jest, czym wspieranie finansowe sportowców – którego rzecz jasna nie jestem przeciwnikiem – różni się od wsparcia finansowego młodych chemików, biologów czy historyków? Z perspektywy społecznej i rozwojowej trzeba by wręcz uznać, że to stypendium dla chemika, biologa czy historyka z większym prawdopodobieństwem przełoży się w przyszłości na rozwój gospodarczy czy technologiczny niż wspieranie finansowe biegacza czy koszykarza. Tymczasem nie widziałem jeszcze, żeby pan prezydent czy pani premier brylowali w głównym wydaniu „Wiadomości”, „Informacji” czy „Faktów” w otoczeniu laureatów olimpiady biologicznej, matematycznej czy wiedzy o Polsce i świecie współczesnym. A to właśnie tej młodzieży w przyszłości zapewne któryś z kolejnych panów prezydentów będzie wręczał tytuł profesorski. W polityce niestety zwycięża tani populizm i prymitywna demagogia, a naszym ograniczonym intelektualnie elitom należałby się raczej jakiś dotkliwy pakiet kar cielesnych niż kolejny artykuł, którego z dużym prawdopodobieństwem nie przeczytają.

Edukacja niemedialna

Mirosław Handke w przywoływanym już przeze mnie wywiadzie przekonuje: „Edukacja jest rzeczą zbyt skomplikowaną i delikatną, tu nie ma prostych rozwiązań. Dramatem jest, jeśli w edukację wchodzi polityka”. Nie do końca jednak trzeba się z profesorem zgodzić. Edukacja – jeśli mamy utrzymać edukację publiczną i powszechną – zawsze będzie zarządzana przez polityków i finansowana z pieniędzy, o których decydować będą właśnie politycy. Rzecz w tym, aby osoby prywatne, wspólnoty lokalne i organizacje samorządowe nie dały politykom wolnej ręki w decydowaniu o sprawach dotyczących oświaty. Angażowanie się w oddolne inicjatywy i protesty, a także wywieranie różnych form nacisku na naszych polityków to jedyne sposoby, dzięki którym edukacja nie zostanie pozostawiona wyłącznie politykom. W tym kontekście akcja zorganizowana przez państwa Elbanowskich jest chyba pierwszą na tak dużą skalę tego typu akcją obywatelską. Szkoda tylko, że to inicjatywa o charakterze antyedukacyjnym, u której podstaw leży niezdolność do systemowego spojrzenia na kształcenie młodego człowieka i niezrozumienie społecznego oraz kulturowego znaczenia edukacji narodowej.

Problemy edukacyjne niestety rzadko są na tyle medialne, aby trafiać do czołówek serwisów informacyjnych i porywać tłumy. Dlatego właśnie problematyka edukacyjna pojawia się w mediach standardowo dwa razy w roku: w czerwcu, kiedy to publikowane zostają wyniki egzaminów maturalnych (wtedy media i politycy standardowo wyrażają swoje ubolewanie z powodu obniżającego się poziomu kształcenia i wzrastającej liczby oblewających egzamin), oraz we wrześniu, kiedy to dzieci i młodzież ruszają do szkoły (wtedy media i politycy werbalizują swoje niezadowolenie z powodu wysokich kosztów szkolnej wyprawki i podręczników). Możliwe że tematyka edukacyjna w następnych latach pojawiać się będzie jeszcze w grudniu, kiedy to media i politycy dają wyraz swemu zatroskaniu losem biednych dzieci, które zostają w domu bez opieki (wtedy to przypomina się społeczeństwu, jak to paskudnym i leniwym nauczycielom nie wystarczają dwa miesiące wakacji letnich i dwa tygodnie ferii zimowych, a żądają jeszcze wydłużonej przerwy świąteczno-noworocznej).

Medialne są rzecz jasna również sześciolatki, których problem podbudowano już tyloma emocjonalnymi interpretacjami, że kolejne wałkowanie tego tematu w tym miejscu nic nowego nie wniesie. W sprawie sześciolatków jedno jest faktem: jest to kolejna sprawa, w której uwidacznia się ignorancja rządzących i urzędników, którzy we właściwym czasie i w odpowiednim zakresie nie podjęli się organizacji szerszej akcji informacyjnej, a za kontrolę przygotowania szkół do realizacji tego działania zabrali się poniewczasie. Tym sposobem tak ważna dla polskiego systemu edukacyjnego sprawa, jak wysłanie sześciolatków do szkoły, zamiast symbolem wyrównywania szans edukacyjnych, stała się symbolem omnipotencji bezlitosnego państwa, które zabiera dzieci ich rodzicom.

Części opinii publicznej nie przekonuje nawet to, że – jak podkreśla Mirosław Handke – „te sześciolatki de facto były już w szkole, tylko ona mieściła się w przedszkolu. Obserwowałem to na własnych wnukach. Zerówka to obecna klasa pierwsza”. Największym dramatem jest jednak pani Karolina Elbanowska siedząca w miejscu prezydenta, która potrafiła przeprowadzić gigantyczną batalię pod hasłem niepuszczania dzieci do szkoły i budowania atmosfery nieufności do całego środowiska szkolnego. Niewielu osobom spoza świata polityki w Trzeciej Rzeczpospolitej tak skutecznie udało się wzbudzić w polskim społeczeństwie przekonanie, że szkoła to anachronicznie zorganizowane więzienie, w którym zamęcza się biedne dzieci. Niewielu osobom spoza świata polityki udało się uczynić tyle zła dla wizerunku polskiej szkoły i całego polskiego systemu edukacji. Nie zmienia to faktu, że pani Elbanowska to nic w porównaniu z większością naszych polityków i włodarzy, dla których edukacja to w pierwszej kolejności zbyt duży wydatek. Obawiam się, że rację ma Handke, wskazując, że w aktualnym zarządzaniu polską edukacją „nie widać żadnego systemowego działania, nie widać pomysłu na edukację, […] działań stricte merytorycznych, ale jedynie rozporządzenia, które są wygodne z tych czy innych względów politycznych”. Nieprzyjemna woń ciągłych reform – bez pomysłu, bez sensu, bez wniosków.

Polska zwyczajna nienormalność – rozmowa Tomasza Chabinki z Janem Sową :)

Panie profesorze, kiedy w Polsce będzie wreszcie normalnie?

To ciekawe pytanie, bo tłumaczy, dlaczego w Polsce non stop coś się reformuje. Mocniejszą wersją określenia „normalnie” jest „jak w cywilizowanym kraju”. Kiedy coś w Polsce nie działa, to często można usłyszeć, zwłaszcza w mediach, że „w cywilizowanym kraju to nie do pomyślenia”.

O jaki to kraj chodzi, tego nigdy się nie doprecyzowuje, ale na pewno nie chodzi o Chiny, Indie czy kraje Ameryki Południowej, chociaż bez wątpienia istnieją cywilizacje: chińska, hinduska czy latynoamerykańska. To sformułowanie odnosi się więc przeważnie do państw należących do głównego nurtu kultury zachodniej.

Historycznie rzecz biorąc, Polska to nazwa pewnej formacji, która definiowała się poprzez odrębność od Zachodu. Kiedyś zamiast kapitalizmu kupieckiego i rewolucji przemysłowej mieliśmy system folwarczny, zamiast monarchii absolutystycznej – demokrację szlachecką. Dziś zamiast świeckiego państwa mamy specyficzny układ Kościoła i władzy. Na pewno nie jest to państwo wyznaniowe, takie jak na przykład Mauretania czy Iran, ale nie jest to też państwo laickie. To jest państwo, w którym konkordat jest niezgodny z konstytucją, a więc mamy do czynienia z państwem dualistycznym, stojącym w rozkroku.

Odpowiedziałbym więc prowokacyjnie, że w Polsce nigdy nie będzie normalnie. Jeżeli miałoby być normalnie, to Polska musiałaby przestać być Polską. Ewentualnie zachowalibyśmy samą nazwę, która oznaczałaby wtedy coś zupełnie innego.

Ale przecież – tak przynajmniej się wydaje – jeszcze przed II wojną światową było normalnie, a większość problemów, z którymi borykamy się obecnie, ma swoje źródła w zmianach, do których doszło między rokiem 1939 a 1989.

Wciąż mieliśmy wówczas relikty feudalizmu. Nawet sąsiednie Czechy były wtedy zupełnie gdzie indziej, nie mówiąc o Francji czy krajach Europy Północnej. Studia Józefa Obrębskiego na Polesiu pokazują, że wciąż istniał wówczas świat niewolniczo-feudalny. Nie wiem zatem, czy to było „normalnie”.

My mieliśmy relikty feudalizmu, ale Zachód miał swoje kolonie, przeniósł tę strukturę i wynikające z niej problemy na zewnątrz.

Tak, zgoda, ja też nie jestem jakimś bezkrytycznym apologetą nowoczesności. Państwa zachodnie mogły wyeksportować pewne negatywne konsekwencje swojego rozwoju wewnętrznego. Polska takich możliwości nie miała, bo swoją kolonię – Ukrainę – straciła wcześniej. Przez długi czas to tam eksportowano negatywne konsekwencje działania modelu folwarcznego. Ukraińcy wciąż świetnie to pamiętają i nie mogą tego Polakom wybaczyć.

Dwudziestolecie międzywojenne to był taki kocioł. Trudno mówić o normalności, ale na pewno zdarzały się próby normalizacji, jak na przykład systematyczne inwestycje gospodarcze w COP-ie. Od mojego kolegi Piotra Korysia, socjologa i ekonomisty, wiem jednak, że wszystkie te próby były zbyt słabe, podejmowane za późno i nieudolne.

Ciekawe były dla mnie reakcje na książkę Andrzeja Ledera ze strony apologetów dwudziestolecia, którzy podkreślają impulsy reformatorskie po prawej stronie. Mówi się, że w 1941 r. miały się odbyć wybory parlamentarne, w których wystartować zamierzała cała plejada postępowych polityków. Wyciąga się też list Edwarda Rydza-Śmigłego, w którym pisał, że trzeba znieść resztki pańszczyzny i uwłaszczyć chłopów. Porównajmy to z rzeczywistością: pierwszą ustawę wprowadzającą reformę rolną obalono jako niezgodną z konstytucją, a druga okazała się w dużej mierze nieskuteczna. Według szacunków do roku 1939 tylko 20% gruntów zostało rozparcelowanych zgodnie z tą ustawą. Nie jestem więc przekonany, czy zwolennicy Drugiej Rzeczpospolitej mają rację.

Ale można też sięgnąć nieco głębiej, do czasów Pierwszej Rzeczpospolitej. Wydaje się, że wtedy byliśmy nie tyle normalnym krajem, ile krajem wyprzedzającym swoją epokę, z demokracją szlachecką, gdzie król był praktycznie równy szlachcie i gdyby nie te wstrętne zabory, to prawdopodobnie po dziś dzień nieślibyśmy sztandar postępu…

Traktowanie demokracji szlacheckiej jako prekursorki nowoczesnej demokracji jest wielkim nieporozumieniem. Ona ma przecież o wiele więcej wspólnego z demokracjami antycznymi, na przykład demokracją grecką, niż z demokracją nowoczesną.

W nowoczesnej demokracji, jak to ujmuje Konstytucja RP, posłowie są przedstawicielami narodu, nie swoich wyborców, ich głos jest więc wolny. W Pierwszej Rzeczpospolitej było zupełnie inaczej, bo posłowie byli związani instrukcjami sejmikowymi. Byli też związani instrukcjami, które przekazywali im w nieformalny sposób różni możnowładcy.

Pamiętajmy też, że z definicji demokracja szlachecka była zamknięta, a nowoczesna demokracja jest otwarta. Pierwsze demokracje przedstawicielskie w XVIII w. są wciąż zamknięte na poziomie praktyki, są natomiast całkowicie inkluzywne na poziomie ideałów. Dominują sformułowania „wszyscy”, „każdy” i tak dalej.

Demokracja szlachecka taka nie jest. Wypełnia miejsce władzy w bardzo szczelny sposób, stawiając tam kolektywne ciało szlachty. Wyraźnie określono, że tylko szlachta jest pełnoprawnym uczestnikiem i beneficjentem tego systemu. Wiadomo zresztą, że Polak to szlachcic. Można odwołać się do Claude’a Leforta i jego „pustego miejsca władzy”. Tego miejsca ewidentnie nie było. Nie ma żadnej sensownej linii ewolucji, która rozwinęłaby demokrację szlachecką w ustrój demokratyczny we współczesnej postaci.

A co z Konstytucją 3 maja?

Konstytucja 3 maja jest efektem wpływów zachodnich. Środowisko „Monitora” stanowili reformatorzy, którzy jeździli na Zachód. Szlachta zresztą robiła, co mogła, żeby wpływ myśli zachodniej ograniczyć. Jerzy Jedlicki w swojej książce „Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują: studia z dziejów idei i wyobraźni” zwraca uwagę, że szlachta bardzo ściśle broniła wszystkich swoich praw i tylko w jednej kwestii żądała ograniczenia samej siebie. Żądała mianowicie zakazu podróży dzieci szlacheckich na Zachód, bo wracały stamtąd „zepsute”. Podobną sytuację mamy teraz. Program Erasmus ma gigantyczny wpływ modernizacyjny na Polskę, na pewno większy niż różne projekty stymulowane przez rząd.

Konstytucja 3 maja to triumf tego oświeceniowego, zachodniego dyskursu. Ona kończy z porządkiem szlacheckim, wycina wszystkie jego filary. Kończy się liberum veto, wolna elekcja, ale nie ma w niej żadnych autonomicznych polskich idei. Przede wszystkim naśladuje to, co dzieje się na Zachodzie, nie jest wynikiem naszej wewnętrznej formacji. Jeśli Konstytucję 3 maja uznać za triumf polski szlacheckiej, to Okrągły Stół trzeba by nazwać triumfem PRL-u.

Czy wobec tego istnieje możliwość stworzenia autonomicznego pojęcia normalności dla Polski, bez odwoływania się do wzorców zachodnich, z uwzględnieniem „dziedzictwa chrześcijańskiego”? Na przykład: „sprawne państwo – tak, zgnilizna moralna (np. prawa dla osób LGBTQ) – nie”.

Bardzo dobrą koncepcję nowoczesności, która świetnie się w tym kontekście sprawdza, ma Fredric Jameson. Według niego nowoczesność składa się z dwóch komponentów: modernizacji – czyli wszystkich kwestii infrastrukturalnych i organizacyjnych – oraz modernizmu – czyli pewnego zestawu wartości emancypacyjnych, które dotyczą sposobu funkcjonowania jednostek.

Projekt konserwatywnej modernizacji, bo tak naprawdę o nim mówisz, to pomysł, by mieć samą modernizację bez modernizmu. Musimy się zmodernizować i być silni, by Zachód niczego nam nie narzucił. Musimy być potęgą gospodarczą, żeby nie być zmuszonym do podpisania Karty praw podstawowych UE. Bo jak będziemy słabi, to nas zdominują i narzucą swoje zgniłe wzorce.

Można próbować coś takiego osiągnąć, ale wątpię, czy to się okaże skuteczne. Weźmy na przykład kwestię praw kobiet. Bez wątpienia kapitalistyczny rynek pracy jest czynnikiem emancypacyjnym. Po prostu rozbija tradycyjny sposób istnienia rodziny będący podstawą dla patriarchatu, który zakłada, że kobieta siedzi w domu, opiekuje się dziećmi, gotuje i sprząta, a mężczyzna idzie do pracy. Ponieważ kapitalizm stwarza ekonomiczną konieczność pracy jednej i drugiej osoby, to podstawowy argument „Skoro ja pracuję i przynoszę pieniądze, to ty siedź cicho i mnie słuchaj” zostaje wytrącony z ręki. A nie da się stworzyć nowoczesnej, wydajnej gospodarki, w której pracują wyłącznie mężczyźni.

Czy Japonia nie jest kontrprzykładem? To chyba gospodarka dosyć nowoczesna, a struktura feudalna i patriarchalna wciąż się tam utrzymują.

Japonia niesamowicie się w XX w. zreformowała społecznie i kulturowo. Rzeczywiście, pewne elementy dawnej formacji kulturowej wciąż trwają, ale widać, jak negatywny wpływ mają na sytuację Japonii. Problemy gospodarcze, cała historia z awarią elektrowni atomowej w Fukushimie… Ludzie na wysokich stanowiskach zawalili, a ci, którzy byli ich podwładnymi, po prostu respektowali te decyzje, nie chcieli ich podważać. Nie jestem absolutnie zwolennikiem całkowitego determinizmu, że nadbudowa dostosowuje się w pełni do bazy, ale wydaje mi się, że uczestnictwo w globalnym kapitalizmie wymusza jednak określone przemiany społeczne.

Jest jeszcze jedna kwestia. Japonia to o wiele bardziej zamknięty system. To jednocześnie wyspa i cywilizacja. Polska nigdy nie była wyspą. Cywilizacją, co prawda, starała się być – mam na myśli całą formację sarmacką – ale ten projekt został przekreślony. W tym momencie nie mamy zasobów, które by pozwoliły całkowicie odciąć się od tych przemian.

W Warszawie tylko połowa par zawierających związek małżeński bierze ślub kościelny. To jest proces, który – jeśli nic gwałtownie się nie zdarzy – będzie postępował. Całkowicie oddolnie, często zupełnie nieświadomie, nie ze względu na jakiś odgórny cel emancypacyjny, ale po prostu ze względu na praktykę życia i funkcjonowania.

Jeżeli chodzi o autonomiczny polski projekt, który mógłby się jakoś wygenerować, to trzeba pamiętać, że nowoczesność to nie jest zestaw gotowych reguł, których należy przestrzegać. Michael Foucault w tekście „Czym jest Oświecenie?” wraca do rozważań Immanuela Kanta z końca XVIII w. i pokazuje, że nowoczesność to gotowość nieustannej rewizji tego, co się robi, ze względu na warunki, w których się działa. Taka skierowana na samego siebie refleksyjność i gotowość do rewizji wszystkiego na podstawie danych, które mamy. Albo – mówiąc po heglowsku – próba przemyślenia aktualności.

Może w takim razie powinniśmy przemyśleć nowoczesność w taki (prawicowy) sposób:

Prawa człowieka są OK, prawa kobiet też są akceptowalne, ale nie ulegajmy temu zachodniemu feminizmowi trzeciej fali, bo przyjdą islamiści i nas zjedzą”?

Janusz Korwin-Mikke usiłował niedawno w Parlamencie Europejskim wejść do frakcji z holenderskimi eurosceptykami, którzy jednak powiedzieli mu coś takiego: „W wielu kwestiach się z tobą zgadzamy, ale mamy jeden problem: jesteś homofobem. Tolerancja wobec homoseksualizmu to jest wartość kultury europejskiej przeciwko islamowi, w związku z tym nie chcemy być z tobą w koalicji”. Środowisko LGBTQ jest coraz lepiej widoczne, więc teza, że to są degeneraci, którzy psują społeczeństwo, się nie utrzyma. Demonizacja była możliwa w czasach, kiedy te osoby musiały się ukrywać. A teraz weźmy takiego Roberta Biedronia, który jest po prostu grzecznym, dobrze wychowanym i chodzącym w garniturze młodym człowiekiem.

Kościół w Polsce, w przeciwieństwie do Kościoła na przykład niemieckiego, postawił na absolutną konfrontację z nowoczesnością. Nie chce ustąpić ani kroku, broni Okopów Świętej Trójcy. Wszędzie dookoła widzi zło. Z jednej strony Polska w wielu aspektach przypomina kraj wyznaniowy, a z drugiej strony Kościół uważa, że żyje w czasach apokalipsy i rządów Szatana. Ma syndrom oblężonej twierdzy i wydaje mi się, że się na tym przejedzie.

Teoretycznie istnieje środowisko skupione wokół „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego” czy „Gazety Wyborczej”, ale nie jestem pewien, czy rzeczywiście ma siłę, by zmodernizować polski Kościół.

Czas, gdy to środowisko było opiniotwórcze, się skończył, to już przeszłość, choć w latach 90. „Gazeta Wyborcza” rzeczywiście dyktowała, co ludzie mają myśleć. Szkoda, że nie zastanowiła się wówczas, czy rzeczywiście „bezrobotni są nierobotni” i tak dalej, bo wtedy mielibyśmy dzisiaj zupełnie inną sytuację.

Rzeczywiście, tradycyjne media tracą swoją siłę, partie też jej chyba nie mają. Kto więc w najbliższych latach będzie kształtował dyskurs?

Będziemy mieli sytuację znacznie bardziej amorficzną, bez wyraźnego centrum.

Zostaniemy z polityką ciepłej wody w kranie, z duopolem PO i PiS na scenie politycznej i będziemy tak trwać?

Wydaje mi się, że bardzo dużo zmieni się na skutek przemiany pokoleniowej. Trzy czwarte, może nawet 90 proc. głównych rozgrywających to ludzie, którzy zaczynali swoją karierę w PZPR-ze albo Solidarności. Politycy postsolidarnościowi często płacili za swoje zaangażowanie ogromną cenę, ich postawa była heroiczna.

Ławki rezerwowych tych partii są bardzo słabe. Dzisiaj elity partyjne są kształtowane przez działania koniunkturalne. Kto jest gotów, by przez 10 lat dawać się wykorzystywać w młodzieżówce jakiejś partii, ten awansuje. To produkuje takich miałkich osobników jak Adam Hofman czy Sławomir Nowak.

Dzisiejsi przywódcy – Bronisław Komorowski, Donald Tusk, Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz – w pewnym momencie skończą się w sensie biologicznym. Nie sądzę, żeby zostali zastąpieni przez kogoś, kto będzie w stanie utrzymać formacje polityczne w dzisiejszym kształcie. To będzie moment na jakąś zmianę w polityce i wydaje mi się, że mówimy tu o perspektywie najbliższych 20 lat.

A jaka przyszłość czeka lewicę? Czy jest szansa, że pojawi się jakaś znacząca siła, która będzie promować postulaty gospodarcze? Skupi się na prawach pracowniczych czy związkowych?

Wydaje mi się, że lewicowy sposób myślenia przebija się do głównego nurtu myślenia ekonomicznego. Na przykład raport i prognoza OECD ogłoszone pod koniec listopada 2014 r. Mówi się tam o zagrożeniu stagnacją w Europie, a recepty szuka się – co wydaje mi się bardzo obiecujące – po stronie pobudzenia popytu.

To fundamentalne przekształcenie tego, co znaliśmy do tej pory, czyli skupienia się na podaży. Neoliberalizm należy do grupy ekonomii podażowych, które zakładają, że problemy w gospodarce zawsze należy rozwiązywać przez skupienie się na stronie podażowej, ułatwiać życie przedsiębiorcom i producentom, bo to oni tworzą miejsca pracy. Teraz zaczyna się przebijać do powszechnej świadomości, że ludzie mają za mało pieniędzy, a skoro tak, to nie kupują, a gdy nie kupują, to nie można produkować i mamy deflację. Jeżeli natomiast kupują to…

produkty ze Wschodu, z Chin

Dokładnie. I to też nie tworzy miejsc pracy w Europie. Mainstreamowe organizacje zaczynają zauważać, że problemem jest niedostateczny popyt – to jest „lewicowy” sposób patrzenia na gospodarkę. Używam określenia „lewica” ostrożnie, bo podobnie jak Alain Badiou uważam, że jest to dzisiaj nazwa problemu, a nie rozwiązania.

Ta cała formacja koniunkturalistów z post- czy neosocjaldemokratycznych partii, która nazywa się lewicą, to nie jest żadna lewica – Tony Blair i Gerhard Schröder dobrze symbolizują ten upadek. Sam paradygmat polityki gospodarczej, odwołujący się do klasycznego socjalizmu czy keynesizmu, również wydaje mi się wątp-liwy. Tak samo myślą radykalni krytycy marksistowscy tacy jak Michael Hardt czy Antonio Negri.

Ten ostatni napisał zresztą książkę „Goodbye, Mr Socialism”, w której mówi między innymi, że trzeba wyjść poza opozycję państwo–rynek i szukać gdzieś indziej. Jego zdaniem – uważam, że ma rację – rozwiązanie kryje się w innym paradygmacie gospodarczym, w dobrach wspólnych.

Jest też głośna, pisana z pozycji nie neomarksistowskich, ale socjaldemokratycznych książka Thomasa Piketty’ego. Jednak to wszystko dzieje się na Zachodzie, a w Polsce ton debacie ekonomicznej wciąż nadaje środowisko skupione wokół Leszka Balcerowicza.

Tak? A mnie się wydaje, że nawet „Gazeta Wyborcza”, która kilka lat temu „broniła profesora”, dzisiaj podchodzi do jego tez z rezerwą. Mówi coś w stylu: „Co innego Balcerowicz historyczny, z którym się zgadzamy i któremu dużo zawdzięczamy, a co innego Balcerowicz dzisiaj” i że gdyby dzisiaj „stary Balcerowicz” usłyszał „młodego Balcerowicza”, toby się za głowę złapał i uznał go za lewicowego dziwaka. Balcerowicz nie ma już tej siły co kiedyś. Widać to po tym, co się stało z OFE. Przecież Balcerowicz i jego Forum Obywatelskiego Rozwoju zrobili, co mogli, żeby tę reformę powstrzymać.

Problemem jest to, że nie ma kogoś, kto mógłby go zastąpić. To podejście fundamentalizmu rynkowego i ekonomii podażowej naprawdę bardzo skutecznie zdominowało dyskurs. A nie da się wciąż przywoływać w kontrze Tadeusza Kowalika. Potrzeba jakieś młodej, charyzmatycznej i inteligentnej osoby. Takiego polskiego Piketty’ego.

SLD chyba też nie zmieni się na tyle, by pojawili się tam tacy ludzie.

SLD jest formacją skończoną. Największym nieszczęściem, które się przydarzyło polskiej lewicy w ciągu ostatnich 10 lat, jest to, że nie dobito tego ugrupowania w momencie, kiedy można je było dobić. Niestety, część towarzyszek i towarzyszy wolała podlansować się wtedy, symbolicznie wyciągając rękę do SLD. I tak na przykład „Krytyka Polityczna” w swoim czasie przyczyniła się do utrzymania autorytetu tej partii.

Kto przejmie dotychczasowych wyborców lewicy? Jakieś nowe środowisko polityczne? Partia chadecka?

Myślę, że ostatnie wybory samorządowe dobitnie pokazały, że lewicowe hasła będą przenikać do mainstreamu. Pamiętam z protestów Occupy taki slogan: „Politicians don’t lead, they follow”. Politycy głównego nurtu po prostu przechwytują hasła, które stają się chodliwe, i wykorzystują je do tego, żeby zwiększyć swoją popularność. Joanna Erbel przegrała wybory z kretesem, ale nie można tego powiedzieć o jej ideach, bo sporą część podchwycił zespół Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Warto przyglądać się ruchom miejskim, które często uciekają od tradycyjnych podziałów politycznych. Z jednej strony na kwestie dotyczące własności, przestrzeni publicznej czy reprywatyzacji potrafią patrzeć oczami Henriego Lefebvre’a czy Davida Harveya. Z drugiej strony dystansują się wobec polityki, mówią, że obchodzą ich konkretne sprawy – miasto – a to, co ktoś uważa o aborcji, to jego sprawa.

Lewica powinna też przyjrzeć się wysypowi ruchów politycznych po prawej stronie, politykom, którzy nie boją się politycznej niepoprawności i mówią to, co uważają za słuszne. Powinna się od nich uczyć. Nie szukać w środku, nie mówić tylko tego, co spodoba się przeciętnemu czytelnikowi „Gazety Wyborczej”, bo to droga donikąd. Centrum jest niesamowicie zagęszczone. Zamiast tego należy – jak zrobił to na przykład Bush – pójść do ekstremów.

Wyborcy coraz chętniej będę głosować na populistów, na przykład na Prawo i Sprawiedliwość.

Trzeba zrobić coś, żeby ludzie biedni przestali być biedni, a nie tylko starać się im wmówić, że są biedni ze swojej własnej winy. Być może nie mają takich środków symboliczno-dyskursywnych, żeby z tym walczyć, ale gdy przyjdzie populista, to na niego właśnie zagłosują, bo to będzie ktoś, kto ich potraktuje podmiotowo, kto zaprzeczy, że są winni swojej własnej biedy. Oni się z taką osobą utożsamią, tak po prostu działa demokracja.

Dlaczego najbardziej prorynkowe reformy wprowadzały rządy, które miały oparcie w związkach zawodowych? Najpierw Solidarność, która przecież mówiła o „socjalizmie z ludzką twarzą”, a wprowadziła plan Balcerowicza, później cztery wielkie reformy rządu AWS-UW i wspomniany już PiS.

I rząd SLD, który po wygranych wyborach w roku 2001 chciał likwidować bary mleczne i sklepy z odzieżą używaną…

Wydaje mi się, że to wszystko jest konsekwencją bardzo głębokiej transformacji, która dokonała się równolegle w Solidarności i w PZPR-ze w drugiej połowie lat 80. Gdyby nie było dekady lat 80., gdyby Okrągły Stół nastąpił zaraz po strajkach sierpniowych, żylibyśmy w zupełnie innej rzeczywistości.

Niestety, stan wojenny zdał egzamin, spełnił swoją funkcję. Zniszczył Solidarność jako gigantyczny, oddolny, horyzontalny ruch społeczny. Solidarność, która po stanie wojennym się powoli odradza i wraca formalnie w roku 1986, jest zupełnie inną formacją.

Program I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ Solidarność z września–października 1981 r. to był dokument naprawdę radykalnie lewicowy, wręcz komunistyczny. W ogóle nie pojawia się w nim słowo „kapitalizm”. Robotnicy chcieli po prostu, by władza ludowa zrobiła to, co deklarowała: państwo dla klasy robotniczej. Równe, sprawiedliwe i demokratyczne. I by to oni mogli rządzić tym państwem zamiast zwyrodniałej elity.

Po stanie wojennym wiele się zmieniło. Radykalnie zmieniła się też elita partyjna. Jadwiga Staniszkis, z której wieloma opiniami się nie zgadzam, przeprowadziła trochę rzetelnych badań i pokazała, jak w drugiej połowie lat 80. nastąpiło uwłaszczanie elity partyjnej. Zakładowi sekretarze, dyrektorzy przedsiębiorstw zaczynają bardzo szybko prowadzić swoje biznesy.

W roku 1989 po jednej stronie jest Solidarność – występująca nie jako związek zawodowy, lecz jako ruch normalizacyjny żądający skopiowania zachodnich rozwiązań, po drugiej Partia, w której też nie ma żadnych ideowców, którzy wierzyliby w socjalizm, tylko sami pragmatycy, którzy chcieliby modelu chińskiego, czyli liberalizacji gospodarczej, ale gdyby mogli utrzymać władzę. To się nie udaje, więc chcą pozostawić władzę, ale zachować jak najwięcej wpływów. Kiedy takie dwie strony spotkały się, żeby negocjować, to rezultatem nie mogła być żadna „trzecia droga”.

Czy gdyby się to nie stało, żylibyśmy dziś w drugiej Szwecji?

Być może żylibyśmy w świecie globalnie innym. To radykalnie rynkowe przekształcenie bloku postsowieckiego miało gigantyczny wpływ na legitymizację pewnego typu polityki gospodarczej. W „Końcu historii” ten ówczesny triumfalizm świetnie ujął Francis Fukuyama. Okazało się, że wolny rynek, własność prywatna i nieskrępowana przedsiębiorczość wygrały. Droga obrana wówczas przez Polskę i resztę obozu postradzieckiego była najlepszym empirycznym dowodem. Nie było już co o tym gadać, tylko trzeba było brać się do roboty i wcielić tę politykę w życie.Myślę, że to był moment o znaczeniu analogicznym do tego, jakie przypisuje się rewolucji na Haiti. Ona przyjęła ideały rewolucji francuskiej i uczyniła je w ten sposób uniwersalnymi. Pokazała, że nie są one wzorcem rozwoju konkretnego społeczeństwa, tylko wyrażają dążenie ogólnoludzkie. Ludzie w zupełnie innym kontekście chcą tego samego. Identyczną rolę dla neoliberalizmu odegrało przekształcenie Europy Środkowej w bloku postsowieckim.

Polska w ten sposób naprawdę zyskała miejsce w historii powszechnej. Gdyby ten region wybrał jakąś inną drogę i ona zakończyłaby się sukcesem – co mogłoby się zdarzyć, nie mówię, że na pewno by się zdarzyło – to krajobraz instytucjonalny na świecie byłby zupełnie inny. W tym sensie Polska nie byłaby drugą Szwecją, bo Szwecja pełni dziś funkcję takiego kuriozum, na które można popatrzeć i ze zdziwieniem powiedzieć: „O, jest taka Szwecja z równym społeczeństwem i tempem wzrostu na poziomie Stanów Zjednoczonych”.

W którą stronę powinniśmy zatem spoglądać, szukając zmian na lepsze?

Stawiałbym na Amerykę Łacińską jako takie koło zamachowe, awangardową przestrzeń wyprowadzającą ku przyszłości jakieś nowe rozwiązania.

Bardziej w kierunku radykalnej demokracji czy autorytaryzmu?

Zdecydowanie w kierunku radykalnej demokracji. Urugwaj to państwo – mówiąc po heglowsku – prowadzące ludzkość do przodu. Wystarczy spojrzeć na fantastyczne zdjęcie przedstawiające prezydenta Urugwaju czekającego na wizytę u lekarza w zwykłej kolejce. Nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie tego ani w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych, ani w Chinach, ani w Rosji, nigdzie. Warto dodać, że to nie był element żadnej kampanii wyborczej, tylko coś, co wyszło zupełnie naturalnie.

Oczywiście, w Ameryce Łacińskiej są też ogromne nierówności społeczne, system bywa często bardzo opresyjny. Jest jednak przestrzeń, w której mogą się narodzić nowe idee społeczne.

Europa jest zrezygnowana, zmęczona tym wszystkim, co się tu wydarzyło, i napakowana infrastrukturalnie. Chiny w ciągu najbliższych lat zaczną pewnie dominować gospodarczo, ale to kraj z ogromnymi napięciami wewnętrznymi. Stany Zjednoczone nie są zaś wcale tak innowacyjne, jak by się wydawało. Po prostu mają pieniądze, by ściągać najlepszych naukowców z całego świata i na tym budować swój wzrost. W Ameryce Łacińskiej jest natomiast mnóstwo młodych ludzi, jest niesłychana energia. Jeśli uda się jeszcze trochę podnieść poziom życia, wyeliminować radykalną biedę i zainwestować w infrastrukturę, to ten rejon stanie się laboratorium przyszłości.

Artykuł pierwotnie został opublikowany w XX numerze drukowanego wydania Liberté!

Polska na globalnej szachownicy, rozdział V. Obraz kraju i jego idee :)

Obraz kraju i jego polityczne znaczenie

Znaczenia danego państwa jako społeczności politycznej nie określa jedynie wysokość dochodu narodowego, liczba ludności i wielkość sił zbrojnych. Aktywność dyplomacji, myśl polityczna, inicjatywa w sytuacjach kryzysowych i wobec długofalowych wyzwań, dojrzałość elit politycznych – to niebanalne walory, które w dużym stopniu określają rangę danego kraju, dającą mu większe lub mniejsze możliwości realizacji własnych celów i interesów oraz wpływania na określanie celów szerszej społeczności międzynarodowej. Również w państwie średniej wielkości, jakim jest Polska, można budować scenariusze globalnego rozwoju, organizować liczące się międzynarodowe konferencje, tworzyć ważne i wpływowe ośrodki akademickie i analityczne, współdziałać ponad granicami z innymi i wpływać na innych. Można być też producentem idei i często bywa to niezły towar eksportowy.

Warto w tym miejscu przytoczyć opinię doświadczonego dyplomaty, jakim jest długoletni ambasador RP we Francji, Jerzy Łukaszewski:

Mechanicznie pojęta «obrona własnych interesów» – recytowanie litanii postulatów, żądań i rekryminacji – prowokuje z reguły obojętność i znudzenie, lepiej lub gorzej maskowane przez dyplomatyczną uprzejmość. Sytuacja jest całkowicie odmienna, jeżeli negocjator osądza sprawę, o którą chodzi, w szerszej perspektywie historycznej, filozoficznej albo prawniczej; jeżeli konstruuje odniesienia do przewidywanej ewolucji sceny międzynarodowej. Wtedy zamiast obojętności i znudzenia rodzi się zainteresowanie, odruchowy respekt, otwartość na przedstawione życzenia i projekty, chęć kontynuowania dialogu.

Obraz kraju jest narzędziem politycznym o dużym znaczeniu. Gdy dominują w nim negatywne stereotypy i ciemne barwy, stanowi to z pewnością utrudnienie. Każdy błąd czy skaza wyolbrzymiane są niepomiernie, pasują bowiem do negatywnego stereotypu. Gdy natomiast obraz kraju jest pociągający i budzi zainteresowanie – takiemu państwu wybacza się wiele. Wiemy, jak wielką rolę dla pozycji Francji odgrywała jej frankofońska kultura czy mit rewolucji francuskiej. Oczywiście, dużym i silnym państwom łatwiej propagować swój pozytywny obraz, dla mniejszych i słabszych jest on jednak tym ważniejszy.

Słusznie zauważa Jan Szomburg, prezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, że Polska w najbliższym czasie będzie musiała zmobilizować do dalszego rozwoju swoje najgłębsze rezerwy: „Należy zatem sięgać do subtelniejszych zasobów, a to oznacza takie czynniki jak wspólne dla Polaków wartości, tożsamość, zasoby symboliczne, kapitał kulturowy”.

Warto zaznaczyć, że jest to opinia ekonomisty, podkreślającego pozaekonomiczne czynniki rozwoju i rankingu gospodarczego kraju. Kwestie tożsamości wydają się nader odległe od danych o przyroście dochodu narodowego, a jednak w długim okresie są ze sobą powiązane. Raport Michała Boniego „Polska 2030. Wyzwania przyszłości” zwraca uwagę na niepokojące wyniki badań opinii publicznej, wskazujące na skrajny indywidualizm Polaków, ich wzajemną nieufność i słabą identyfikację z politycznym podmiotem, jakim jest państwo – dodajmy też – przy jednoczesnym bardzo emocjonalnym traktowaniu w wielu kręgach symboli narodowych. Owe cechy statystycznego Polaka mają swoje skutki nie tylko dla wewnętrznego rozwoju, ale także mogą ujawniać się w polityce zagranicznej. Tak zdawałoby się abstrakcyjna kwestia, jak poczucie zbiorowej tożsamości wiąże się z praktycznym problemem, jak promować własny kraj i opowiadać o nim, jak odpowiadać na pytanie: „Gdzie leży Polska?”.

Trudność, z jaką współcześni Polacy spotykają się, zadając sobie to pytanie, nie jest zresztą nowa. Była problemem dla wielu polskich myślicieli politycznych już dużo wcześniej. Jaką właściwie wagę ma Polska? Jakim jest krajem – dużym czy małym, potencjalnie silnym i wielkim czy też małym i narażonym ze wszystkich stron na zagrożenia? Czy Polska to duży gracz w Europie – prawie mocarstwo regionalne – otoczone w Europie Środkowej państwami mniejszymi, którym w sprzyjających okolicznościach mogłoby przewodzić, czy też kraj mały w skali globalnej, mający nieustannie historycznego pecha i do pewnego stopnia prowokujący własne nieszczęścia, z niefortunnym położeniem między groźnymi gigantami – Moskwą i Niemcami? A może Polska to europejski średniak i przeciętniak, którego chata z kraja? Paradoksalnie te motywy często się łączą, gdy megalomania przenika się z lękami.

Pytania te, obsesyjnie niemal powtarzane, będące niekiedy zarzewiem ostrych sporów, m.in. między warszawską a krakowską szkołą historyków na przełomie XIX i XX w., czy między wybitnymi geografami – Eugeniuszem Romerem i Wacławem Nałkowskim – o ocenę położenia geopolitycznego, mają swoje źródło w dziejach Polski, a przynajmniej w sposobie, w jaki się je opowiada.

Te ogólne pytania, zdawałoby się o bardziej publicystycznym niż analitycznym charakterze, mają wbrew pozorom spore znaczenie właś­nie dla kształtowania tożsamości, dla sposobu, w jaki się o własnym kraju opowiada, dla jego obrazu wśród innych i w konsekwencji dla doktryny polskiej polityki zagranicznej.

Historyczne polskie kompleksy i sukcesy

W okresie przed 1989 r. obraz Polski nie był pełny. Wizja socjalistycznej Polski w obozie demokracji ludowych nie mogła być autentyczna. Stąd wyjątkowa rola kultury artystycznej jako niezwykle cennego ambasadora polskości w tamtych trudnych czasach. Polska szkoła filmowa z Andrzejem Munkiem i Andrzejem Wajdą, polski jazz z Krzysztofem Komedą, polski modern classic z Witoldem Lutosławskim i Krzysztofem Pendereckim, polskie malarstwo z Magdaleną Abakanowicz i Andrzejem Wróblewskim czy polski teatr z Jerzym Grotowskim reprezentowały Polskę prawdziwszą, żywą intelektualnie i przynależną duchowo do Zachodu.

Już epoka Solidarności przyczyniła się do zmian w obrazie Polski, dostrzegania nie tylko jej życia artystycznego, ale także dążeń politycznych pozbawionego pełnej reprezentacji społeczeństwa. Sylwetka Lecha Wałęsy stała się ikoną polskości, znaną na całym świecie, symbolizującą niepodległościowe i wolnościowe dążenia. Podobnie postać Karola Wojtyły – Jana Pawła II ujawniała całemu światu duchowy obraz Polski o uniwersalnym wymiarze. Te zmiany obrazu były istotne, ale dopiero rok 1989 wytworzył całkowicie nową sytuację.

Od 1989 roku chodzi nie tylko o obraz Polski jako kultury i społeczeństwa, ale obraz Polski jako państwa i podmiotu politycznego. Znaczenie kultury artystycznej w żadnym stopniu nie zmalało, ale odgrywa ona inną rolę. Ponieważ Polska stała się ośrodkiem podejmowania samodzielnych decyzji, pojawiło się – również dla innych – pytanie, jakie są ich motywy i tło historyczne. Narodziło się pytanie, jak prezentują się polska kultura polityczna i polskie dążenia polityczne.

Obraz Polski jest w dużym stopniu pochodną obrazu nas samych. Jest tak pewnie nie tylko w polskim przypadku. Oczywiście, w Niemczech czy we Francji patrzy się na Polskę przez własne okulary, a nie tylko wysłuchuje, co mówią o sobie samy Polacy. Nasz obraz na świecie uległ wyraźnej poprawie w ostatnich dekadach. Niestety, […] [za granicą wciąż funkcjonuje sporo stereotypów Polski i Polaków]. Jeśli jednak obraz Polski kreowany w naszym państwie i wśród Polaków oraz służący jej promocji (to bardzo modne słowo) jest nieadekwatny, blady i nieciekawy dla innych, to niewiele już można poradzić.

Zacznijmy więc przede wszystkim od krótkiego namysłu nad obrazem naszego kraju wśród nas samych. A później zastanówmy się, jaki on jest wśród innych i jak możemy przekonać ich do ewentualnej zmiany zdania.

Patrząc na naszą najnowszą historię, pozytywy są oczywiste. Polska jest krajem ruchu Solidarności, który walnie przyczynił się do pokojowego obalenia komunizmu, polskie społeczeństwo dawało dowody niezależności i odwagi w oporze przeciw totalitarnej władzy. Polska podczas II wojny światowej nie znała szerszego zjawiska kolaboracji, a nasze państwo podziemne stanowi imponujące zjawisko samoorganizacji. W sumie […] [składa się to na całkiem niezły obraz] państwa i społeczeństwa.

Polska wraz ze swoją najnowszą historią, podobnie jak Czechy czy Węgry, wniosła do Unii istotną tradycję ruchów obywatelskich na rzecz praw człowieka i demokracji. Nie bez racji można i trzeba przypominać, że nowy etap integracji europejskiej rozpoczął się wraz z powstaniem Komitetu Obrony Robotników, Karty 77 i Solidarności. To ważne przypomnienie dla zbiurokratyzowanych instytucji i znudzonych polityką zachodnich społeczeństw (niestety, społeczeństwo polskie wydaje się jeszcze mniej zainteresowane polityką – czego przejawem jest bardzo niska frekwencja wyborcza), że demokracja ma być ostatecznie zawsze obywatelska i znajduje oparcie w zaangażowaniu obywateli.

W tym też sensie społeczeństwa byłego bloku wschodniego, w tym zwłaszcza Polska, to nie tylko uczniowie w szkole demokracji. Społeczeństwa te wnoszą szczególne doświadczenie historyczne – konfrontacji społeczeństw obywatelskich z rządami totalitarnymi i autorytarnymi, a wraz z tym wzorce obywatelskiego zaangażowania i samoorganizacji, które dla demokracji zachodnich i całej Unii są nie bez znaczenia. Współczesna unijna Europa obywateli ma się czego uczyć z historii Europy Środkowej.

Oczywiście, ten apologetyczny obraz należy uzupełnić autokrytycznym spojrzeniem związanym ze świadomością takich mrocznych kart w naszej najnowszej historii jak Jedwabne czy przejawów ksenofobii, śladów i ran po etnicznych konfliktach itd. O tym też trzeba otwarcie i samokrytycznie mówić. Debaty […] [dotyczące jeszcze do niedawna tematów tabu] z naszej przeszłości toczą się w Polsce i niezależnie od wszystkich emocji, jakie budzą, są otwarcie i odważnie podejmowane. […] [W polskiej kulturze publicznych debat nie ma] w zasadzie […] tabu, a jeśli jakieś tematy nie są właściwie podejmowane lub są podejmowane opacznie, to raczej z braku umiejętności ich nazwania i niedostatku intelektualnej przenikliwości.

Niestety, Polacy zbyt rzadko potrafią rzetelnie ocenić i przeanalizować siłę i słabości swego kraju, nasze porażki i sukcesy. Zbyt często na pytanie, jaki jest rzeczywisty potencjał Polski, nie potrafią poprawnie odpowiedzieć. Polska jest też często w ich oczach albo za duża, albo zdecydowanie za mała. Ma to swoje przyczyny w przeszłości i wyniesionych z niej kompleksach.

Rok 1989 odmienił oczywiście polski los. Ale stało się tak po ponad 200 czy nawet 300 latach ciągłych porażek, z krótkim oddechem, jaki dały lata 1918–1939. Pierwsza Rzeczpospolita, potężne państwo, została utracona. Wysiłek wielu wieków został zmarnowany. Wieki XIX i XX to seria bohaterskich, ale i nieudanych, a czasami wręcz nieprzemyślanych powstań. Druga Rzeczpospolita trwała zaledwie 20 lat. Odzyskana niepodległość budzi dumę, ale rok 1939 przyniósł klęskę w momencie, gdy Polska zaczęła przyśpieszoną modernizację, goniąc skutecznie Europę Zachodnią. Wielki wysiłek zbrojny podczas II wojny światowej i ogromne ofiary nie przyniosły sukcesu, zwycięski z pozoru aliant, jakim była Polska, poniósł całkowitą porażkę. Polska straciła suwerenność. Nie zniknęła z mapy Europy, ale powrócił koszmar XVIII w.

Utrata potężnego państwa, jakim była Pierwsza Rzeczpospolita, prowokowała wśród Polaków nieustanne dyskusje o braku umiejętności politycznych i zaprzepaszczonych możliwościach. Spór o to, czy w kolejnych okresach historycznych społeczeństwem i państwem można było lepiej rządzić, a dzięki lepszej polityce uniknąć historycznych porażek, zdawał się w Polsce porozbiorowej toczyć nieustannie.

Nasze spory o przyczyny porażek stały się niemal istotą polskości. Debata ta jest Polakom dobrze znana i są w niej dwa modelowe stanowiska: Polacy sami są sobie winni, bo są politycznie nierozsądni i niedojrzali – oraz – to obcy byli perfidni i źli i powodowali wszystkie polskie nieszczęścia. Każdy z tych obrazów ma nadal wpływ na zbiorową psychologię i myślenie o polskiej polityce. Przejawem pierwszej tendencji są przesadne samooskarżenia, drugiej – bezkrytyczna gloryfikacja polskiego narodu i twierdzenie o jego niewinności. Te skrajne reakcje są materią skomplikowaną i często niezrozumiałą dla postronnych.

Ton samooskarżycielski, wręcz masochistyczne biczowanie, zakłada niesłusznie, że w taki właśnie sposób zyska się zaufanie i akceptację innych narodów, że na tym ma polegać polska europejskość. Jednak przejaskrawiona samokrytyka utrudnia zrozumienie własnych błędów i win oraz stoi w opozycji do prawdziwie europejskiego podejścia, które polega na unikaniu skrajności i postrzeganiu świata takim, jaki jest, czyli pełnym szarości, nie zaś jednoznacznie białym lub czarnym.

Na zewnątrz ten malkontentyzm przynosi efekt całkowicie odwrotny od zamierzonego. Kto nie umie rzetelnie opowiedzieć o swoim kraju i mówi o nim jedynie rzeczy złe, potwierdza ten negatywny obraz i nie wzbudza sympatii. Słuchacz, nie zawsze przecież życzliwy, myśli sobie, że skoro ktoś sam daje takie świadectwo, to coś w tym musi być i nie ma powodu myśleć o Polsce dobrze.Z drugiej strony gdy Polak peroruje w tromtadrackim tonie o swojej wielkości, a jednocześnie przedstawia się jako ofiarę dziejów i obcych mocarstw, to jest niewiarygodny, wydaje się żałosny: jednocześnie zakompleksiony i zadufany w sobie, robi wrażenie neurotycznego prowincjusza, którego nie warto słuchać. Nagle okazuje się, że pod powłoką twardziela kryje się wystraszony, zakompleksiony frustrat.

Dwa skrajne stanowiska uzupełniają się i mieszają. Dlatego często obraz własny Polaków jest pełen sprzeczności. Przecenianiu własnej siły towarzyszy wyolbrzymianie zagrożeń. Niedocenianie własnego potencjału, tłumaczone skromnością i realizmem (cechy pozytywne), jest czasami pretekstem dla lenistwa i braku działania (cechy negatywne).

Centralnym pytaniem Polaków przez dziesięciolecia było: dlaczego ponieśliśmy porażkę? Czy jednak wielkiego pytania dotyczącego polskiej przeszłości nie należy dzisiaj odwrócić? Zapytać, jak to się stało, że zdołaliśmy to wszystko przetrwać przez 300 lat? Co dało społeczności polskiej jako społeczności politycznej taką wytrwałość? Trzeba zadać sobie pytanie nie tylko o źródła historycznych polskich porażek, ale ostatecznie o źródło dzisiejszego polskiego sukcesu. Czy jest on tylko przypadkiem i czymś wyjątkowym? Czy sukces Polski po 1989 r. to jedynie produkt jakiegoś fermentu społeczno-politycznego ostatnich lat, czy też jego źródła tkwią głębiej w polskiej przeszłości? Jak opowiadać o polskich sukcesach, nie odwołując się jedynie do bitwy pod Grunwaldem, odsieczy wiedeńskiej i Cudu nad Wisłą?

Jesteśmy przekonani, że atrakcyjnie napisana opowieść o polskiej przeszłości może być dziś użytecznym narzędziem promocji na świecie całkiem współczesnej Polski. Musi ona mieć, jak w przypadku każdego narodu, pozytywny i uniwersalny przekaz.

Uważamy, że Rzeczpospolita od XV do XVII w. – przy wszystkich swoich znacznych wadach i słabościach – może zostać przedstawiona jako imponujący przykład przednowoczesnej demokracji, jak tego chce amerykański historyk z Harvardu Timothy Snyder. Jest też ona przykładem związku państw, etnosów, religii i wyznań, który powstał w dużym stopniu bez podboju i na zasadzie dobrowolności. Co najważniejsze charakteryzował się on wówczas wyjątkową w skali Europy tolerancją religijną. Stąd nasuwająca się prefiguracja Unii Europejskiej. To, kiedy Polska była nowoczesna i od kiedy stała się zacofana, budziło i budzi zainteresowanie naszych najwybitniejszych historyków. Wiek XV, jak pisze Henryk Samsonowicz: „wprowadził nasz kraj do koncertu głównych potęg kontynentu. Wydarzenia we Włoszech, w Hiszpanii, na Bałkanach nie tylko interesowały polskiego króla, miał on także spory w nich udział”.

Powyższych zdań nie trzeba czytać, jak było to w XIX w., dla pokrzepienia serc. Można przyjąć, że historia polityczna Pierwszej Rzeczpospolitej w okresie jej rozkwitu, z jej republikańską tradycją, to ciekawa opowieść o ważnym fragmencie europejskich dziejów – nie tej zacofanej i odtrącanej Europy Wschodniej, ale Europy Środkowej w samym centrum europejskich dziejów tamtej epoki.

Interesujące jest też pytanie, jak ten kulturowy zasób i rezerwuar, powstały w tamtym czasie, pozwolił przetrwać okres najtrudniejszy, a także dotrwał do czasów najnowszych. W jakim stopniu tradycja republikańska, i w tym sensie demokratyczna, nigdy w Polsce do końca nie wygasła i mogła spontanicznie odrodzić się w takim ruchu, jakim była Solidarność? Nie przypadkiem wybitny czeski historyk Miroslav Hroch zaliczył Polskę do narodów dużych, przy czym wielkość ta nie jest mierzona siłą, lecz polityczną ciągłością państwową, w odróżnieniu od innych „małych narodów Europy”.

Polski renesans i złoty wiek to nie dzieje potęgi i bogactwa, które byśmy z sentymentem wspominali, lecz tradycja myśli państwowej, prawnej i politycznej, która tworzy podwaliny współczesności. Ów wielonarodowy commonwealth, w którym swoje miejsce znaleźli chrześcijanie różnych wyznań, żydzi, muzułmanie. To mocarstwo kontynentalne było otwarte na inne kultury, tworząc oryginalne formy, łączące elementy wschodnie i zachodnie, a jego kultura oddziaływała na sąsiadów. Dziś może dostarczać niejednego użytecznego symbolu dla integrującej się Europy. I to jest ważniejsze dla opowieści o Polsce od zwycięstwa pod Grunwaldem i wiktorii wiedeńskiej, a tym bardziej od polskiej martyrologii.

Niezależnie jednak od tego, jaki jest obecny obraz Polski na świecie – czasem lepszy, czasem gorszy – nasz kraj robi od roku 1989 oszałamiającą karierę. W dużej części nasze marzenia się spełniły. Polska jest na Zachodzie i z Zachodem. To najlepszy okres w naszych dziejach od połowy XVII w. Obie postawy – narodowej tromtadracji i pełnych kompleksów samooskarżeń – nie znajdują dziś uzasadnienia wobec polskiego sukcesu ostatniej doby, choćby nawet uznawał go ktoś za niepełny i jeszcze niezakończony.

Tylko szaleniec lub człowiek złej woli może stwierdzić, że lata 1989–2013 to czas porażek. Dlatego Polska w wymiarze tożsamościowym potrzebuje nowego modelu, który można nazwać amerykańskim, czyli opartego na wierze we własne umiejętności (yes, we can), dumie z własnych sukcesów, a jednocześnie ambicji i asertywności, aby osiągnąć więcej. Takie podejście, uznając wielki sukces Polski, nie unika krytycznej, lecz rzetelnej refleksji nad naszymi słabościami. Jej uzasadnieniem nie jest jednak biczowanie, lecz dążenie do doskonałości, do coraz większych sukcesów, żeby maksymalnie wykorzystać nasz potencjał.

W tej sytuacji niepełne zadowolenie z naszych dotychczasowych osiągnięć wynika z głębokiego przekonania, że Polska naprawdę mogłaby być bardziej skuteczna, gdyż stać ją na to. Takie podejście wyklucza megalomanię, nie jesteśmy przecież i nigdy nie będziemy mocarstwem, które współdecyduje o losach świata. Jednak równocześnie ten pozytywny model zakłada, że jeszcze bardzo wiele możemy osiągnąć, aby stać się jednym z ważnych pionków na światowej szachownicy. Takie nastawienie w spolaryzowanej Polsce nie jest łatwe. Trudno krytykować słabości, gdy można trafić do jednego worka z osobami nazywającymi Polskę kondominium lub republiką bananową czy zostać oskarżonym o kalanie własnego gniazda. Z drugiej strony, podkreślając polski potencjał (potęga średniego kalibru), łatwo zostać wyśmianym i zaszuf­ladkowanym jako egzaltowany hurraoptymista.

Ta z natury bardzo skrótowa i nieuchronnie upraszczająca refleksja o naszym własnym obrazie i jego recepcji na zewnątrz ma sygnalizować znaczenie polskich opowieści o współczesności i dziejach dawniejszych dla pozycji Polski w Unii. Tym więc, co dla Polski i polskiej polityki zagranicznej wciąż trzeba zrobić, jest ukształtowanie właściwego obrazu Polski jako części współczesnej europejskiej narracji.

Wydaje się, że obraz Polski na świecie i w Europie nie jest aż taki zły, jak sobie przeciętni Polacy wyobrażają, a zarazem nie jest taki dobry, jakiego moglibyśmy sobie życzyć i na jaki zasługujemy. Te ciemniejsze, negatywne barwy obrazu bywają czasami lepiej widoczne i bardziej zwracają uwagę niż kolory jaśniejsze i pozytywy. Niepotrzebne i mało owocne jest dopatrywanie się w tej sytuacji jakiejś niechęci świata zewnętrznego do Polski i Polaków. Dobrze jest natomiast analizować przyczyny takiego stanu rzeczy.

O polskich kompleksach niższości i wielkości była już mowa. Istotne są też odmienne percepcje przeszłości, które czasami przeradzają się nawet w europejski konflikt pamięci. Tłem ogólnoeuropejskich procesów świadomościowych było zasadniczo różne doświadczenie historyczne europejskiego Zachodu i Europy Środkowo-Wschodniej. Proces dziejowy w obu częściach naszego kontynentu zapisał się inaczej i powoduje to różnice między zachodnią a środkowo-wschodnią częścią kontynentu, nie mówiąc już o oczywistym konflikcie z wersją postsowiecką.

Przede wszystkim II wojna światowa na terenach Europy Środkowo-Wschodniej była bez porównania bardziej krwawa i zagarnęła znacznie więcej ofiar niż na Zachodzie. Okrucieństwo i represje, jakich doznali tu Żydzi, Polacy, Litwini, Ukraińcy czy Romowie, jest nie do wyobrażenia we Francji czy Holandii. Należy wziąć pod uwagę, że o ile dla naszej części kontynentu to właśnie II wojna stanowi przeżycie traumatyczne i centralne w XX w., dla znacznej części Zachodu podobne znaczenie ma I wojna światowa.

Jest też drugi czynnik. Europa Zachodnia doznała tych krzywd jedynie ze strony nazistowskich Niemiec. Europa Środkowa ze strony nazistowskich Niemiec i sowieckiej Rosji. Społeczeństwa Europy Środkowo-Wschodniej były w równym, a niekiedy większym stopniu ofiarami komunizmu i sowieckiej Rosji. Tego typu represji społeczeństwa zachodnie nie tylko nie znały, ich znacząca część ulegała wręcz złudzeniom związanym z komunistyczną utopią. Wydaje się, że za centralną ikonę owej historycznej odmienności Europy Środkowo-Wschodniej w dziejach najnowszych służyć może pakt Ribbentrop-Mołotow.

Czterdzieści pięć powojennych lat (żelazna kurtyna) jedynie pogłębiło te różnice, a zarazem wzmocniło pewne stereotypy odziedziczone po wieku XIX. Przede wszystkim wskutek II wojny światowej Europa Środkowa znowu przestała być suwerenna. Zachód nie mógł mieć suwerennych partnerów w stolicach tego regionu ze względu na dominację sowiecką i swoją uwagę musiał poświęcić Moskwie. Dla znacznej części zachodnioeuropejskiej lewicy mówienie o zbrodniach stalinowskich było przejawem „chorobliwego antykomunizmu”. Dla społeczeństw bloku sowieckiego była to ukryta prawda. W okresie polityki odprężenia mało kto chciał drażnić Moskwę przypominaniem niewygodnej historii.

Dopiero rok 1989 przywołał trudne tematy. Wcześniejsze wyobrażenia wciąż posiadają wielką inercję i oddziaływanie. Długa polska nieobecność do roku 1989 w wielkich europejskich debatach jest zasadniczą przyczyną naszych problemów wizerunkowych w Europie, a przede wszystkim wśród zachodnioeuropejskich partnerów w Unii.

Europejska pamięć (kim byliśmy) oraz ściśle z nią związana współczesna autodefinicja Europy (kim jesteśmy i kim będziemy) są bardzo istotnymi komponentami integracji europejskiej, zwłaszcza gdy chodzi o długofalowe procesy tożsamościowe (wspólnota kulturowa). Kluczową kwestią jest, aby Polska w tych narracjach zajmowała należne jej miejsce ważnego podmiotu w dawnej i dzisiejszej Europie. W tym kierunku winny być przede wszystkim skierowane nasze działania promocyjne. Jeszcze raz: gdzie leży Polska? Pierwsza odpowiedź brzmi: w zjednoczonej Europie, w zglobalizowanym świecie. Druga, uzupełniająca odpowiedź brzmi: w Europie Środkowej, w Unii Europejskiej, z całą specyfiką tego regionu.

Animowanie europejskiej debaty

Jeśli w krajach bez porównania silniejszych od naszego, takich jak Francja, Niemcy czy Wielka Brytania, uważa się, że nie mogą one już samodzielnie realizować swoich celów politycznych i że muszą to czynić w grupie państw, to tym bardziej dotyczy to Polski. Nadmiar źle rozumianej samodzielności dla państwa średniej wielkości, bez współdziałania z innymi, może być politycznie zgubny. W polskim interesie jest jak najgęstsza sieć powiązań międzynarodowych i uczestnictwo w ponadnarodowych organizmach politycznych. Po pierwsze jednak i przede wszystkim – w europejskim klubie.

Dlatego też Polska winna posiadać dobry kompas w sprawach europejskich. Europa żegluje od początku XXI w. po coraz bardziej burzliwym morzu historii. Każdy, kto chce i oczekuje, że Polska zajmie silną pozycję w Europie i świecie, życzyć sobie powinien polityki zagranicznej, która opiera się na polskiej strategicznej wizji Europy i świata.

Jeśli tak jak w tej książce określi się polskie położenie, to jaka powinna być odpowiednia do tego położenia strategia i jaką długotrwałą ideę ma reprezentować polska polityka zagraniczna? Jaki powinien być polski plan dla Unii? Z jakimi ideami mamy występować na europejskim rynku idei?

Nie można sięgać zbyt dosłownie do tradycji polskiej myśli politycznej, skoro położenie geopolityczne tak dalece się zmieniło. Choć polskiego doświadczenia dziejowego w żadnym wypadku nie należy lekceważyć. Nigdy ciągłość nie zostaje przecież zerwana całkowicie. Dziesięć lat temu Bronisław Geremek wskazał w ciekawy sposób, jakie wciąż aktualne elementy zawiera polityka zagraniczna kształtowana przez marszałka Józefa Piłsudskiego.

Wracając w debatach publicznych do wybitnych myślicieli i książek okresu Drugiej Rzeczpospolitej, przy całej ich historycznej wartości, trzeba zdawać sobie sprawę z ograniczeń ich przydatności we współczesnym świecie. Prace tak wybitnych osobistości epoki, jak Włodzimierza Wakara czy Tadeusza Hołówki, choć tak interesujące w lekturze, zajmują się problemem, którego już nie ma – położenia Polski między Niemcami a Rosją. Ich myślenie, całkiem logiczne i konsekwentne – z propagandowych względów skazane w PRL-u na zapomnienie, a czasem ośmieszane – szukało sposobu wyjścia z tej pułapki i znajduje go w idei związku państw położonych pomiędzy Rosją a Niemcami.

W oczywisty sposób wielką inspiracją dla polskiej polityki zagranicznej po roku 1989 była myśl polityczna paryskiej „Kultury”. Trudno wyobrazić sobie teksty, które wywarły silniejszy wpływ od esejów Juliusza Mieroszewskiego i inspiracji Jerzego Giedroycia. Myśl obu tych wybitnych postaci wyrastała w jakimś stopniu z doświadczeń Drugiej Rzeczpospolitej, ale uczyć się można od nich odwagi zrywania z długą tradycją i otwarcie się na to, co w roku 1945 tak mało widoczne, z czasem jednak miało się okazać nowym czynnikiem polskiej polityki.

Wielkie poparcie dla zjednoczonej Europy oraz wizjonerskie przekonanie o nieuchronności polskiej integracji z nią, poparcie dla zjednoczenia Niemiec, konieczność podmiotowego traktowania przez Polskę wschodnich sąsiadów, budowy z nimi bliskich relacji i pojednania na partnerskich zasadach z Rosją należy uznać za wciąż aktualne i wartościowe tematy. Jednak wyzwania globalne, przemiany w skali świata i Eurazji powodują, że potrzebujemy dzisiaj znacznie szerszego spojrzenia.

Jaki powinien być więc polski plan dla Europy i świata w XXI w.? Nie trzeba go budować zupełnie od zera. Pewne wskazówki wynikają z polskiego doświadczenia historycznego. Inne są wynikiem doświadczeń po roku 1989, zakorzeniły się już w polskim myśleniu politycznym i są istotnymi wątkami naszej polityki zagranicznej. W sferze merytorycznej ten plan musi być klarowny, spójny i długoterminowy. Poddanie polskiej polityki zagranicznej przejściowym modom i nadmiarze taktycznych kombinacji zaszkodziłoby jej skuteczności.

Oto dekalog Polski w pierwszej połowie XXI w.:

Po pierwsze, Polska powinna mocno wspierać proces integracji ekonomicznej i politycznej Unii Europejskiej, która dzięki temu może stać się globalnym graczem. Pozycja Polski na arenie międzynarodowej jest ściśle związana z kondycją UE. Im większe wpływy Unii na rozwój wydarzeń w skali globu, tym mocniejsza pozycja Polski jako jednego z ważnych jej członków. Rola globalnego gracza wymaga jednak samoograniczenia od państw członkowskich. Ta konstatacja oznacza więc świadomą akceptację dalszego ograniczenia polskiej suwerenności. Poparcie dla integracji europejskiej powinno opierać się na założeniu, że Unia kilku częściowo pokrywających się kręgów i różnych specjalizacji jest rzeczywistością, którą należy zaakceptować, pod warunkiem znalezienia odpowiedniej formuły instytucjonalnej.

Po drugie, Polska winna stać się rzecznikiem Unii, podejmującej wielkie wyzwania technologiczne XXI w. oraz dokonującej głębokiej transformacji bilansu energetycznego. Ta deklaracja, brzmiąca z natury rzeczy ogólnie, traktowana z powagą, niesie ze sobą nader istotne konsekwencje dla Polski. Oznacza decyzję o potraktowaniu budżetu Unii jako źródła finansowania nauki, badań i rozwoju najnowszych technologii oraz rezygnacji z nadmiernego finansowania rolnictwa i tradycyjnie rozumianej spójności. Oznacza to także konieczność podjęcia zdecydowanych działań na rzecz polskiej wersji Energiewende, niebędącej jednak kopią niemieckiej drogi.

Po trzecie, polski projekt Unii powinien popierać więzy transatlantyckie. Związek UE z USA jest warunkiem sine qua non zachowania przez Unię jej pozycji na świecie. Polska może śmiało wyrażać swoją proamerykańskość, ale rozumną, bez naiwności i sentymentalizmu. Nie ma co dążyć do specjalnych stosunków Warszawy z Waszyngtonem ani szukać tam pomocy, należy natomiast z całą siłą podkreślać, że związki z Ameryką są Unii niezbędne i vice versa. Powinniśmy być jednym z ważniejszych adwokatów rozwoju CSDP oraz współpracy wojskowej między NATO i UE. Wiarygodność tych ambicji będzie w olbrzymim stopniu zależała od zdolności do głębokiej modernizacji polskich sił zbrojnych i gruntowego zwiększenia ich potencjału.

Po czwarte, Polska winna być rzecznikiem większej Unii. Ten scenariusz leży w naszym interesie, a także w interesie całej Unii. Dalsze rozszerzenie nie nastąpi szybko, ale jest to cel strategiczny. Życzenie, by Ukraina mogła wejść do Unii, jest w Polsce niemal powszechne. Nie widać na pierwszy rzut oka, jaki polski interes miałby się wiązać z przyszłym członkostwem Turcji, ale jest ono jak najbardziej strategicznym interesem Unii i […] ma także duże znaczenie dla Polski.

Po piąte, najważniejszym partnerem dla Polski w UE powinny być Niemcy. Zacieśnienie strategicznych i partnerskich relacji z Niemcami będzie miało kluczowe znacznie dla naszej pozycji w Unii. Jeśli uda się Polsce przekonać Niemcy do najważniejszych celów naszej polityki zagranicznej i rozwoju wewnętrznego, wówczas szansa na ich realizację radykalnie wzrośnie.

Po szóste, Polska winna być głównym współtwórcą unijnej polityki wobec Rosji, Azji Centralnej oraz krajów Partnerstwa Wschodniego. Długoterminowo istotnym zagrożeniem nie jest rosyjska ekspansja (choć dzisiaj trzeba stanowczo przeciwstawiać się rosyjskim tendencjom imperialnym), większe wyzwanie stanowi niekontrolowany rozwój wypadków w Rosji, spowodowany strukturalną słabością tego terytorialnego olbrzyma.

Powinniśmy pokazywać nie to, jak bardzo boimy się Rosji albo jak wiele krzywd nam wyrządziła, lecz to, jak dobrymi jesteśmy znawcami problematyki rosyjskiej i jak bardzo nasze doświadczenia transformacji mogłyby stać się wzorem dla tego państwa. Niezwykle […] [istotne] jest także to, abyśmy pokazali Unii, jak ważne dla nas (czytaj dla Unii) są relacje z rosyjskim społeczeństwem oraz potrzeba demokratyzacji i modernizacji Rosji.

Zdolność do kształtowania polityki unijnej w Europie Wschodniej będzie zależeć od naszej umiejętności budowania w regionie, we współpracy z krajami Europy Środkowej, pozycji zbliżonej do tej, którą posiada Francja w basenie Morza Śródziemnego, co umożliwi Warszawie oddziaływanie na procesy zachodzące w tych państwach. W przypadku krajów poradzieckich niezwykle ważne jest dostosowanie polskiej polityki wschodniej do głębokich przemian demograficznych i geopolitycznych, jakim będą one podlegać w najbliższych dekadach (wzrost wpływów Chin, Turcji i Iranu, wyraźne zwiększenie się udziału procentowego muzułmanów).

Po siódme, Polska winna w szczególny sposób być aktywna na terenie szerokiej Europy Środkowej, wzdłuż osi Północ–Południe, i podkreślać geopolityczne znaczenie tego regionu w ramach całej Unii. W tym celu możemy wykorzystać swoją kompetencję kulturową i najlepsze wątki naszej historycznej tradycji (nie zapominając o tym, co w niej może być przeszkodą i balastem). Bardzo duże znaczenie dla sukcesu naszej aktywności wzdłuż nowej osi będzie miało wyraźne zwiększenie polskiej obecności gospodarczej i zaangażowania w wymiarze miękkiej siły (budowa propolskiego lobby) w regionach, przez które przebiega.

W XXI w. Europie Środkowej grozi nowy prowincjonalizm (który nie jest tożsamy z peryferyjnym położeniem w Unii, lecz z izolacjonizmem i introwertycznością). Może mieć on znacznie poważniejsze przyczyny niż obecne zapóźnienie gospodarcze w stosunku do najbardziej rozwiniętych państw europejskich. Może być konsekwencją kilku negatywnych trendów: pozostania na marginesie strefy najbardziej rozwiniętej części świata oraz geopolitycznego centrum kontynentu pomimo członkostwa w Unii (czyli poza strefą euro), nieumiejętności przezwyciężenia problemów wewnętrznych (pułapka średnich dochodów, wyludnienie i starzenie się, przyrost ludności romskiej) i pogranicza z zamkniętą, kurczącą się lub niestabilną Europą Wschodnią (Rosja, Białoruś, Ukraina) czy też nieprzewidywalną Turcją w przypadku Bałkanów. W tym kontekście kluczowe znaczenie ma wspólne dokonanie przez Europę Środkową drugiego skoku modernizacyjnego.

Po ósme, Polsce nie wolno lekceważyć wymiaru południowego i relacji Unii ze światem islamu. Polska powinna być także zwolenniczką UE otwartej kulturowo i uniwersalnej, w której jest miejsce dla Turcji. Modernizacja i demokratyzacja krajów południowego wybrzeża Morza Śródziemnego to w dłuższej perspektywie być albo nie być Europy jako kontynentu dobrobytu i bezpieczeństwa. Zachowując jako priorytet wymiar wschodni (ale niejedyny!), Polska nie może traktować go konkurencyjnie wobec polityki południowej UE. Taka prowincjonalizacja naszej polityki zagranicznej prowadziłaby do jej osłabienia.

Europa ma w pewnym stopniu do spłacenia wielki dług historyczny wobec świata islamu. To arabska nauka z ośrodkami w Toledo, Kordobie i na Sycylii przekazała Europe część starożytnego dziedzictwa, które umożliwiło jej późniejszy wspaniały rozwój. Dzisiaj Unia musi w ostrożny i rozważny sposób pomóc światu islamskiemu w modernizacji. Jeśli jej się to uda, zrobi to w najlepiej pojętym własnym interesie.

Wydaje się, że ten region i problemy z nim związane są tak daleko od Polski. Jednak mogą one okazać się boleśnie bliskie w zglobalizowanym świecie. Musimy zdać sobie sprawę, że coraz częściej naszymi partnerami w ramach Unii Europejskiej będą politycy, dziennikarze, naukowcy i biznesmeni pochodzenia muzułmańskiego. Dlatego Polska musi zadać sobie już dziś kilka ważnych pytań, które mają charakter europejski.

Czy tradycja wielokulturowej Pierwszej Rzeczpospolitej stanie się częścią ogólnoeuropejskiego dyskursu o islamie? Czy polska religijność może być pomocą w porozumieniu się z wyznawcami islamu i Polak będzie lepiej rozumiał swego muzułmańskiego sąsiada niż bardziej zlaicyzowany mieszkaniec Zachodu?Czy polskie doświadczenie opozycji demokratycznej i transformacji, przy wszystkich swoich odmiennościach, może być źródłem inspiracji dla mieszkańców Tunezji czy Turcji?

Po dziewiąte, Polska powinna popierać globalne zaangażowanie UE i jej jak najszerszy horyzont. Polska sama potrzebuje wypłynięcia na szersze wody poprzez zdecydowane zwiększenie swojej aktywności poza Europą i jej bezpośrednim sąsiedztwem. W ramach tego wielkiego rejsu szczególne nasze zainteresowanie powinien wzbudzić Daleki Wschód. Jeśli nie odważymy się na tę wyprawę, skażemy się na zaściankowość nie tylko na świecie, ale także w samej Europie. Ten rejs dookoła świata potrzebny jest także polskiej gospodarce, która musi poszukiwać nowych źródeł wzrostu. Motywem przewodnim naszej obecności globalnej niech będzie wizja Polski jako gracza wagi średniej, który jest w Europie najbardziej podobny do licznej i ważnej grupy wyłaniających się mocarstw regionalnych.

Po dziesiąte, Polska powinna wspierać wizję Unii na arenie międzynarodowej jako organizacji wyznającej określony system wartości (demokracja liberalna, wolny rynek, rządy prawa). W sferze wartości naszą politykę winien cechować pewien pragmatycznie traktowany idealizm, prezentowany jako owoc ważnego dla całej Europy doświadczenia historycznego. Silne zaangażowanie dla praw człowieka i rządów prawa jako normy międzynarodowej winno stać się jedną z linii przewodnich polskiej polityki w ramach zewnętrznego zaangażowania UE.

***

Wszelkie jednak plany w polityce należy traktować elastycznie. Przyszłości nie da się w szczegółach ani przepowiedzieć, ani tym bardziej zaprojektować. Wschodnie rozszerzenie Unii może okazać się procesem bardzo długotrwałym. Turcja może odwrócić się plecami do UE i stać się jej rywalem. W Rosji mogą nastąpić negatywne zmiany (zdecydowanie bardziej autorytarny i antyzachodni reżim), które zmienią poważnie sytuację geopolityczną całego obszaru Europy Wschodniej itd., itd. Wiemy, że sytuacja współczesnego świata jest nader dynamiczna. Najbliższe dwie dekady przyniosą zmiany o zasadniczym znaczeniu. Może nie przeżyjemy takiego jednorazowego przełomu, jakim był rok 1989, ale dzisiejszy świat zmieni się do roku 2050 nie mniej, niż zmienił się tak niespodziewanie w latach 1989–1990.

Bardziej w centrum jest ten, kto trafniej podejmuje wyzwania swego czasu. Dziś mała Finlandia z firmą Nokia jest bliżej tego, co wypada nazwać centrum świata niż wiele krajów znacznie od niej większych i położonych bliżej jego środka. Centrum wyznacza dziś udział w tworzeniu najnowszych technologii i idei, przy jednoczesnej umiejętności rozwiązania problemów socjalnych, związanych szczególnie ze starzeniem się części społeczeństw i migracjami.

Prawdziwie strategiczne pytanie dla naszego kraju brzmi: czy będziemy aktywnie uczestniczyli w tej rewolucji i czy Polska będzie miała wystarczająco dużo aktywnych zawodowo i dobrze wykształconych obywateli oraz odpowiednie zasoby naturalne i infrastrukturę, aby sprostać temu zadaniu? W żadnym wypadku nie trzeba wyrzekać się naszej przeszłości ani zapominać o polskiej zbiorowej biografii, ale musimy zwrócić się w stronę przyszłości, aby uczynić kraj nowoczesnym i nowatorskim. Od tego, w jakim stopniu Polska potrafi sprostać tym zadaniom, zależy, jaka będzie jej pozycja w europejskim klubie, czy będzie jego drugorzędnym, czy też liczącym się członkiem.

Dawne pytanie, jak dużym krajem jest Polska, uzyska wtedy nowe sformułowanie: jak silną pozycję ma Polska w europejskim klubie, co tylko pośrednio uzależnione jest od wielkości państwa. Aby mieć silną pozycję, trzeba zabierać głos nie tylko tam, gdzie zaangażowane są nasze partykularne interesy, ale też tam, gdzie interesy całego politycznego kontynentu przecinają się z długofalowym polskim interesem. Od kompetencji takiego polskiego głosu i skuteczności działania zależy obraz naszego kraju i jego możliwości polityczne. Stając się istotnym członkiem silnego europejskiego klubu, będziemy też w centrum świata. Od tego też zależy dobrobyt, bezpieczeństwo i wolność przyszłych polskich pokoleń.

okladka_liberte_w18_facebook


Adam Balcer

Absolwent Studium Europy Wschodniej i Instytut Etnologii i Antropologii Kulturowej na Uniwersytecie Warszawskim. W latach 2001-2009 był analitykiem ds. bałkańskich Ośrodka Studiów Wschodnich. W latach 2005-2009 kierował projektem „Turcja po rozpoczęciu negocjacji akcesyjnych – polityka zagraniczna i sytuacja wewnętrzna” w OSW. Od 2003 r. wykłada w SEW Uniwersytetu Warszawskiego. Od 2005 r. jest doktorantem w SEW Uniwersytetu Warszawskiego. Jest autorem licznych artykułów na temat Bałkanów; Turcji i regionu Morza Czarnego.

Kazimierz Wóycicki

 polski publicysta i dziennikarz.

Okiem organizatora – próba przypomnienia, jak to było :)

Od 25 lat jestem aktywnym uczestnikiem i organizatorem wydarzeń kulturalnych i rozrywkowych w dawnym mieście włókniarzy. Włókniarzy w Łodzi praktycznie już nie ma, a podobnie jak zmieniała się historia miejskiej kultury i festiwali, zmienia się ich publiczność. W mojej opinii z wielu powodów rozwój kultury jest tu dużo szybszy niż ewolucja publiczności. Dlatego w Łodzi sukces osiągnęły tylko wydarzenia przyciągające publiczność co najmniej krajową. Oznacza to, że w naszym mieście są warunki do twórczego rozwoju i inkubowania nowych, często ryzykownych przedsięwzięć w sferze przemysłów czasu wolnego. Te, które znamy, istnieją głównie dzięki sile, pasji i uporowi ich twórców oraz, oczywiście, wsparciu instytucji miejskich i sponsoringowi. Byłem zarówno świadkiem, jak i uczestnikiem, a także organizatorem kilku z nich, dlatego chętnie podzielę się – oczywiście subiektywną – refleksją o tym, jak to było w naszym mieście, co dzieje się obecnie i dokąd zmierzamy.

Z racji swojej profesji i doświadczenia zajmę się obszarem działań pozainstytucjonalnych, które znam najlepiej. Dzisiaj Łódź wszem i wobec ogłasza, że kreuje, ale przecież kreowała już wcześniej. I jak potrafiła stworzyć, tak samo potrafiła zniszczyć. Dlatego uważam, że warto przypomnieć sobie wydarzenia poprzedzające dzisiejszą strategię miasta – Łódź miejscem przemysłów kreatywnych – być może po to, by nie powtarzać błędów z całkiem nieodległej przeszłości.

Lata 90. – kreują

Ostatnia dziesięciolatka minionego stulecia zakwitła obficie wszelkiego rodzaju pomysłami kulturalnymi, chociaż do dzisiaj trudno określić, którą działalność opisać jako tę już kulturalną, a nie zwyczajnie imprezową. Cały naród, w tym również łodzianie, budził się do życia po latach komuny. Sami musieliśmy się nauczyć, czym jest twórczość i organizacja wydarzeń w przestrzeni publicznej. Przedtem podział na duże, zwłaszcza plenerowe, imprezy był jasny: święta państwowe (np. obchody 1 Maja), święta kościelne (np. Boże Ciało) i wydarzenia sportowe (mecze piłki nożnej). Poza tymi przestrzeniami nie działo się praktycznie nic, co i tak nie byłoby finalnie kontrolowane przez władzę. Pamiętamy jeszcze z lat 80. masowe demonstracje opozycji – wtedy wielkiej Solidarności – ale te i tak kończyła władza. Dlatego pojawiający się na początku lat 90. organizator kultury niezależnej, jeśli nie chciał działać pod którymś z trzech wymienionych parasoli, musiał się uczyć wszystkiego samodzielnie i na własną odpowiedzialność pokonywać kolejne stopnie wtajemniczenia – często boleśnie to odczuwając. Dlatego ten okres był bardzo kreatywny, a zarazem trudny, szczególnie jeśli pracowało się na zupełnie niezbadanym terenie. Spośród ogromnego grona organizatorów z tamtego czasu do dzisiaj aktywnych pozostało niewielu. Z drugiej strony okres ten to pierwsze lata wolnego rynku i lawinowego napływu wszelkich światowych marek, które na gwałt potrzebowały promocji, z czego stosunkowo łatwo było korzystać, organizując imprezy i wydarzenia. O sponsoring już nigdy potem nie było tak łatwo. Paradoksalnie młode, powstające w wolnym kraju samorządy dość nieufnie spoglądały na nowe formy działalności kulturalnej, sponsorzy zaś bardzo łatwo ulegali namowom, a często sami poszukiwali imprez, przy których chcieli się promować, lub sami kreowali nowe wydarzenia, stając się sponsorami tytularnymi. Zdecydowana większość ze stworzonych „marketingowo” pomysłów już nie istnieje i prawie nikt ich nie pamięta. Oczywiście, przetrwały tylko te imprezy i festiwale, które wyrosły z pasji oraz wiedzy i które przede wszystkim zgromadziły dużą publiczność, tworząc z nią stałe więzy, a tym samym aktywując nowe subkultury, współtworząc obraz kultury i atmosferę naszego miasta. Pozwolę sobie wspomnieć kilka przykładów imprez powstałych w tamtych czasach, przy których również miałem zaszczyt pracować, tak aby oddać choć jakąś część tego ducha kultury festiwalowej w latach 90. i pierwszej dekady nowego stulecia w Łodzi.

Wunder Wave – nadal kreuje

Ta inicjatywa to cykl już 79 koncertów, począwszy od roku 1989, w których trakcie w łódzkich klubach i innych pomieszczeniach wystąpiła cała czołówka polskiego i światowego punk rocka. Na początku lat 90. jedną z silnych grup „młodzieży alternatywnej” w naszym mieście z pewnością byli punk rockowcy, zgromadzeni wokół łódzkiej sceny, na której królował zespół Moskwa. Środowisko to było bardzo zróżnicowane, ale pomysł Krzysztofa Lacha (Lolka) i Wiktora Skoka, mimo zmiennych losów, przetrwał do dziś. Spójny, charakterystyczny, czarno-biały, drapieżny styl ulotek, plakatów, okładek i wszelkiego rodzajów gazetek (zinów) przejęli później członkowie klanu Depeche Mode. Praktycznie od początku lat 90. do dzisiaj każdy, kto w Łodzi potrzebował spotkania z kulturą undergroundu, wcześniej czy później trafiał na Wunder Wave. W imprezach brało udział kilkaset osób, a na ostatni koncert w Dekompresji można było wejść za mało zbuntowaną cenę 70 zł. Charakter imprezy przetrwał próbę czasu i nawet jeśli nie jesteśmy fanami The Exploited, powinniśmy docenić, że przez ponad 20 lat Łódź istniała na mapach europejskiej kultury undergroundowej i gromadziła kolejne pokolenia młodych ludzi poszukujących czegoś dla siebie poza nurtem centralnym.

Komiksy – kreują

Historię łódzkiego festiwalu komiksu znam wyjątkowo dobrze, bo jestem obecny przy jego organizacji od pierwszych dni. Jeszcze w latach 80. w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych w Łodzi powstała nieformalna grupa młodych rysowników o nazwie ZENEK (Zbiór Elementów Niezidentyfikowanych Ewentualnie Kroczących), której członkowie byli zafascynowani komiksem i ilustracją. Spotkania odbywały się po lekcjach w klasie przeznaczonej na zajęcia z chemii i fizyki. W roku 1990 we współpracy z Maciejem Okuńskim odbyła się pierwsza wystawa grupy w siedzibie firmy Sto Films. W lutym 1991 r. w Kielcach odbył się pierwszy Ogólnopolski Konwent Twórców Komiksu, gdzie stawiła się silna reprezentacja łodzian i natychmiast podjęto decyzję, że następna impreza, już z otwartym konkursem na krótka formę komiksową, odbędzie się w Łodzi. Po długich poszukiwaniach udało się namówić do współpracy Łódzki Dom Kultury, gdzie pod okiem Andrzeja Sobieraja rozpoczęła się historia festiwalu. W roku 1994 powstało Stowarzyszenie Twórców Contur, a prace nad festiwalem gwałtownie przyśpieszyły i przyśpieszają nadal. W tym roku festiwal pod nazwą Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier odbędzie się już po raz 25. i mamy nadzieję, że uda nam się zorganizować imprezę prawdziwie jubileuszową.

Kiedy w roku 1991 odbywały się pierwsze imprezy w Polsce, nikt nie wydawał komiksów. Nowy rynek wydawniczy dopiero się tworzył, a kolorowa literatura praktycznie była nieosiągalna. Rozwój łódzkiego festiwalu spowodował zainteresowanie wydawców rosnąca grupą czytelników i śmiało można powiedzieć, że wszyscy do dzisiaj prosperujący wydawcy swoją premierę mieli właśnie w Łodzi. Rytm festiwalu wyznacza też dzisiaj cykl wydawniczy komiksów na naszym rynku, ponieważ największa liczba premier i wznowień jest przygotowywana właśnie na łódzkie święto komiksu. Udało nam się także wychować już dwa pokolenia rysowników, ludzi, którzy pod wpływem festiwalu zdecydowali się rozwijać swoje talenty w stronę komiksu i tworzenia opowieści rysunkowych. Dzisiaj na konkurs rokrocznie swoje prace przysyła ponad 200 autorów, nie tylko z Polski. Dzisiaj bez wątpienia jesteśmy największym komiksowym wydarzeniem w naszej części Europy, blisko połowa naszych gości jest spoza Łodzi, a nawet z zagranicy. Dzisiaj pracujemy w Łódzkim Centrum Komiksu – będącym częścią Domu Literatury w Łodzi.

Sukces tego festiwalu potwierdza tezę, że w Łodzi mogą się narodzić pomysły, które – tak jak nasza impreza – były wspierane zarówno przez samorząd regionu (w okresie pierwszej współpracy z Łódzkim Domem Kultury), jak i potem (w pierwszej dekadzie nowego stulecia) przez Urząd Miasta Łodzi. Przy olbrzymim zaangażowaniu członków stowarzyszenia, w którym wszystkie czynności praktycznie podporządkowaliśmy rozwojowi naszego pomysłu, udało się zdobyć zaufanie urzędników, a potem sponsorów. Nieustająca zmiana formuły imprezy, rozbudowa programu, powiększenie go o część poświęconą grom komputerowym powoduje stały przyrost publiczności, a w związku z tym konieczność poszukiwania nowych miejsc zdolnych pomieścić całość programu. Dlatego festiwal odbywa się obecnie w największym obiekcie sportowo-widowiskowym w Łodzi – Atlas Arenie. Wielkość i dynamika rozwoju przedsięwzięcia przyciąga też sponsorów, których dzisiaj trudno pozyskać. Jednak duże wydarzenia, gromadzące sporą publiczność, przyciągają też uwagę marketingowców z różnych stron rynku i różnych gałęzi biznesu. Dlatego o objęciu funkcji Głównego Sponsora zdecydowała Grupa Atlas, która – jak wiemy – nie ma z produkcją komiksów zbyt wiele wspólnego, ale za to postrzega festiwal jako jedno z najważniejszych wydarzeń kulturalnych w Łodzi i jako firma łódzka wspiera nas już od trzech lat.

Festiwal komiksu z pewnością jest imprezą będącą dzisiaj wizytówką Łodzi, kształtującą pożądany, pozytywny wizerunek miasta i jego mieszkańców. To świetny przykład tego, że w naszym mieście są warunki i szanse dla konsekwentnych organizatorów.

Parada Wolności – obraz smutny

Organizowana w latach 1997–2002 Parada Wolności jest przykładem smutnym. Historia tego wydarzenia dowodzi, że w naszym mieście można bezpowrotnie zniszczyć pomysł i inicjatywę przynoszącą pozytywne efekty i rozgłos, nie licząc się ze zdaniem mieszkańców ani dziesiątek tysięcy uczestników. Jako jeden z organizatorów parady przekonałem się wtedy, że bezmyślność i motywowana religijnym fundamentalizmem furia prezydenta miasta potrafi nie tylko zniszczyć czyjąś działalność kulturalną i gospodarczą, lecz także zatrzymać rozwój rodzimej sceny muzycznej.

Parada Wolności to przykład imprezy, która wystartowała w latach 90. na modnej wówczas w Europie fali clubbingu i tanecznych imprez ulicznych. W Polsce fala nowej muzyki i stylu bycia w rytmach techno była wtedy czymś zupełnie nowym, a przez to atrakcyjnym. Od samego początku imprezie towarzyszył sponsor – firma Sony – który w pierwszych latach praktycznie w całości pokrywał potrzeby finansowe w zakresie organizacji i promocji. Miasto nigdy nie dokładało do parady nawet złotówki, bo sprzątaliśmy po sobie sami (całą trasę przemarszu), wszystkie atrakcje zapewnialiśmy w ramach własnego budżetu, a jedyną kwestią, w którą angażowały się służby miejskie, była ochrona uczestników imprezy (obowiązek ustawowy). Na szczęście w trakcie sześciu edycji nigdy nie doszło do incydentu, który wymagałby interwencji policji. Jak wspominali funkcjonariusze pracujący przy zabezpieczeniu imprezy, na paradzie przez wszystkie lata działo się mniej niż na jednym meczu ligowym piłki nożnej. Nasz pomysł nie obciążał więc kasy miejskiej, a wręcz przynosił korzyści sklepom, restauracjom i klubom mieszczącym się na terenie i w pobliżu imprezy. Wraz z rozwojem parady rosła łódzka scena muzyki klubowej, dla której również istotny był otwarty konkurs didżejów. Powstały liczne formacje robiące błyskawiczną karierę na początku w mieście, a później w całym kraju, np. Sonic Trip i Weekenders. Pojawiały się nowe kluby, miejsca, gdzie można było usłyszeć każdy rodzaj tanecznej muzyki elektronicznej. Parada sławiła miasto włókniarzy – miejsce tradycyjnie wypełnione industrialnym łoskotem – jak żadne wydarzenie w jego historii. Dowodem na to niech będzie fakt, że dyskusje o przywróceniu imprezy nie milkną do dzisiaj. Pierwsza impreza uzyskała patronat prezydenta Marka Czekalskiego i potem spotykaliśmy się wyłącznie z przychylnością władz miejskich, aż do roku 2002, kiedy to wybory wygrał Jerzy Kropiwnicki. W pierwszym wywiadzie w powyborczy poniedziałek nowy włodarz ogłosił – jako jedno z najważniejszych zadań swojej kadencji – likwidację parady. Był to dla nas szok, tym bardziej że wtedy wydawało nam się, że żyjemy już w wolnym kraju i odgórny, administracyjny zakaz gromadzenia się w przestrzeni publicznej jest niemożliwy.

Festiwal swiatla  Fot. Piotr Kamionka/ANGORA

Na przełomie lipca i sierpnia 2003 r. Jerzy Kropiwnicki ogłosił referendum dla łodzian z pytaniem, czy nadal chcą parady. Referendum odbywało się zaraz po kilkudniowych świętach kościelnych, gdzie w parafiach całej Łodzi – wbrew regulaminowi referendum – zbierano głosy, które przed rozpoczęciem plebiscytu naiwnie umieszczono w potem zapieczętowanych urnach. Podstęp ten się nie udał, gdyż głosy te przed rozpoczęciem referendum usunęliśmy z urn. Opcja prezydencka poległa z kretesem w stosunku mniej więcej 30 proc. do 70 proc. na rzecz zwolenników imprezy. Prezydent Kropiwnicki nie uznał jednak wyniku głosowania, w publicznym oświadczeniu lekceważąc po raz pierwszy łódzką społeczność. Ostatecznie za ten i podobne czyny łodzianie odwołali go ze stanowiska 7 lat później w podobnym referendum.

Gdzie mogłaby być dzisiaj Parada Wolności? Z pewnością tempo, w jakim impreza się rozwijała, właściwie wobec braku jakiejkolwiek konkurencji, rosnąca publiczność, plany organizatorów dotyczące ewolucji wydarzenia mogły spowodować, że mielibyśmy dzisiaj łódzki Open’er. Chcieliśmy zmieniać paradę, tak jak zmieniała się rzeczywistość wokół niej, wzbogacać ją o nową muzykę, nowe konkursy, pokazywać się w rosnącym w siłę internecie. Irracjonalna nienawiść, powodowana podobno rozluźnieniem obyczajowym uczestników i ich rzekomą narkomanią, ale przede wszystkim faktem, iż biorący udział w imprezie nie chcą przed nikim klęczeć, ostatecznie zmiotła z mapy łódzkich wydarzeń naszą paradę, a próby jej reaktywacji do dzisiaj spełzają na niczym.

Druga brutalna lekcja demokracji – tam, gdzie władza świecka (z publicznego nadania) miesza się z dyktatem religijnym, demokracji nie ma.

Jakie będą losy idei Parady Wolności w Łodzi w nowym stuleciu – nie potrafię powiedzieć. Społeczeństwo w sferze obyczajowej spolaryzowało się i podzieliło znacznie bardziej niż na początku lat 90. W miarę upływu czasu, wbrew logice, radykalizujemy się coraz mocniej, a postawy różnych środowisk, które pamiętam z zabawy na paradzie, stają się coraz bardziej skrajne. Obawiam się, że dzisiaj powrót parady na ulice jest niemożliwy, bo stanie się ona areną starć słownych i przemocy. A gdzie ta wolność?

Wiek XXI – kreujemy jeszcze bardziej

Nie będę w stanie opisać wszystkich wydarzeń kulturalnych, jakie pojawiły się w Łodzi w pierwszych latach nowego stulecia. Dość przypomnieć, że na jednym z pierwszych spotkań założonej przeze mnie i Krzysztofa Candrowicza platformie Łódź Festiwalowa pojawiło się mniej więcej 40 organizatorów, a to i tak nie byli wszyscy. Można by powiedzieć: kto żyw, robi festiwal! Większość tych inicjatyw już nie istnieje lub znajdują się wciąż w stanie szczątkowym, ale niektóre osiągnęły sukces. Z pewnością w tym okresie wyróżniają się dwie postacie: wspominany już Krzysztof Candrowicz – założyciel Łódź Art Center, Fotofestiwalu i Design Festiwalu, a także lider inicjatywy 2016 Łódź Kulturalną Stolicą Europy, i Marek Żydowicz – dla łodzian przede wszystkim organizator festiwalu Camerimage.

Krzysztof Candrowicz – kreuje

Krzysztof Candrowicz jest łodzianinem, któremu pod wspólnym sztandarem po raz pierwszy w historii naszego miasta udało się zgromadzić praktycznie wszystkie środowiska obszaru kultury, częściowo również inne, na co dzień od kultury odległe. Okres starania się o Europejską Stolicę Kultury to czas niezwykłej mobilizacji mieszkańców, olbrzymiej pracy i wielkich nadziei, jakich przedtem nie doświadczaliśmy. Łódź po raz pierwszy wystartowała w konkursie o coś… Po raz pierwszy mierzyliśmy się na pomysłowość i wpływy z innymi miastami w obrębie europejskiego programu. Piotrkowska, Manufaktura, instytucje kultury, szkoły, ulice – wszyscy żyli tym tematem. Nawet z niewytłumaczalnych powodów z reguły wrogo nastawione do miasta lokalne media w pewnym momencie nie wytrzymały i też podchwyciły temat, choć pamiętam, że wyjątkowo niechętnie. W plebiscycie lokalnych mediów Krzysztof Candrowicz został Łodzianinem Roku i wtedy już nie można było lekceważyć udziału w wyścigu o ESK. Także politycy i radni na pewien czas w tej sprawie zawiesili broń i wspierali swoje miasto w wyścigu. Nie udało się nam wejść do finału konkursu – trudno, ale okres przygotowań nie poszedł na marne. Dzisiaj gołym okiem widać, że społeczność zarówno aktywnych odbiorców, jak i animatorów kultury jest większa. Łódź nagle zaczęła być powszechnie świadoma swojego dziedzictwa oraz obecnych możliwości. Wszystkie środowiska zaczęły dyskutować o przyszłości, spotykać się, tworzyć nowe pomysły i plany. Atmosfera tego czasu, niestety, już przeminęła i powinniśmy życzyć sobie jej szybkiego powrotu – być może niebawem, w trakcie konkursu o International Expo 2022. Dlaczego nie zostaliśmy Europejską Stolicą Kultury 2016? – to temat na oddzielną dyskusję.

Festiwale zapoczątkowane w Łódź Art Center trwają nadal, choć kondycja Fotofestiwalu jest w tym roku na tyle trudna, że jeszcze nie wiadomo, czy i w jakim kształcie się on odbędzie. Design Festiwal bije wszelkie rekordy frekwencyjne, wzrósł jego poziom i w krótkim czasie festiwal stał się jednym z najważniejszych wydarzeń w Łodzi. W mojej opinii na sukces tej imprezy złożyły się dobra współpraca organizatorów z władzami samorządowymi oraz niewielki – ale jednak – wzrost zamożności Polaków, którzy zaczynają aktywnie poszukiwać lepszego otoczenia życia i nabierać chęci do zmian na lepsze w estetyce swojej codzienności. Jednym słowem – nowoczesne projektowanie jest teraz bardzo modne, a my staramy się nadganiać różne zapóźnienia w tym obszarze i gwałtownie otaczamy się nowym designem. Festiwal znalazł szybko rosnącą grupę odbiorców i jego organizatorom należy się niekłamany podziw. Z pewnością działalność Łódź Art Center zostawiła i nadal zostawia trwały ślad w kulturalnej historii miasta, ślad zdumiewająco istotny jak na krótki okres działania tej organizacji.

Camerimage – kreuje w Bydgoszczy

Najgłośniejszą postacią ostatnich lat w łódzkiej kulturze jest z pewnością Marek Żydowicz – twórca festiwalu Camerimage, sprowadzony do Łodzi przez prezydenta Jerzego Kropiwnickiego, jest postacią nietuzinkową. Festiwal sztuki operatorskiej to idealny pomysł dla Łodzi – szansa na odbudowę wizerunku stolicy polskiego filmu, z nadziejami na wielką międzynarodową promocję miasta. Dla Kropiwnickiego było to pewnego rodzaju remedium na zniszczenie Parady Wolności i na draki urządzane w podległych miastu instytucjach kultury. Pierwszą rzeczą, jaką zrobił po przyjeździe do Łodzi ten niezwykle utalentowany organizator i przyjaciel wielu filmowców z całego świata, było wypowiedzenie otwartej wojny wszystkim istniejącym tu już festiwalom i instytucjom prowadzącym widoczną działalność kulturalną, głównie słowami i zachowaniem, jakie nie przystoi ani organizatorowi czegokolwiek, ani nawet zwykłemu człowiekowi uważanemu za kulturalnego. Na początku wszyscy byliśmy zaskoczeni tym atakiem, dopiero później zrozumieliśmy, że była to realizacja strategii odegrania się na środowiskach kultury, inspirowana przez jego lennika. Dochodziło do publicznego poniżania innych projektów i ich organizatorów, o czym starano się głośno nie mówić, bo wszyscy byli pod urokiem wielkiego festiwalu. Pamiętam, jak w trakcie krótkiej rozmowy (byłem przy tym) Krzysztof Candrowicz zaproponował Markowi Żydowiczowi wejście do honorowego komitetu organizacyjnego ŁSK 2016 i usłyszał krótkie: „spierdalaj”! Tymczasem festiwal Camerimage rósł coraz bardziej i z pewnością stał się w drugiej połowie pierwszej dekady XXI w. wydarzeniem najgłośniejszym spośród wszystkich łódzkich festiwali. Wtedy to powstała idea nowego centrum festiwalowego oraz studia filmowego Davida Lyncha w rewitalizowanej EC1 i wybuchło wielkie zamieszanie wokół tych projektów, na którego temat powstało już mnóstwo artykułów. Wszystkie te pomysły legły w gruzach razem z przedwczesnym końcem sprawowania urzędu prezydenta przez Jerzego Kropiwnickiego. Marek Żydowicz źle ocenił sytuację w Łodzi i zbliżył się do rządzącej opcji, stając się też czynnym uczestnikiem kampanii wyborczej. Oprócz ludzi zbliżonych do ówczesnego prezydenta nikt już nie wierzył w jego wizje i obietnice, zresztą prostowane publicznie nawet przez ministra kultury. Atmosfera, jaka pozostała w Łodzi po „okresie toruńskim” wokół pana Marka i jego projektów, jest dzisiaj taka, że 17 grudnia 2013 r. ponad 300 przedstawicieli łódzkiego świata kultury, biznesu, organizacji pozarządowych podpisało petycję do miejskich radnych o zaakceptowanie ugody z fundacją reprezentowaną przez Marka Żydowicza. Ugoda miała zakończyć najfatalniejszy mezalians we współczesnej historii Łodzi. Co ciekawe, prawie ci sami radni, którzy kilka lat wcześniej bezwarunkowo pragnęli zakończyć przygodę ze słynną fundacją, w trakcie prac nad zakończeniem tej sprawy już głosować nie chcieli (jakimi to drogami chodzi polityka w naszym mieście?). Obecnie Camerimage odbywa się w Bydgoszczy, a w Łodzi jeszcze długo będzie trwało sprzątanie po „okresie toruńskim”. Podsumowując część poświęconą Camerimage, mogę tylko wspomnieć, że w Łodzi tęsknimy za wielkim festiwalem, ale nie tęsknimy za jego organizatorem.

Fashion Week – kreuje

Bez wątpienia łódzkim numerem jeden jest od kilku lat Fashion Week organizowany przez Jacka Kłaka i Irminę Kubiak. On też generuje największą ilość informacji medialnych z przestrzeni kultury w naszym mieście. Impreza odbywająca się dwa razy do roku to także największe wydarzenie modowe w Polsce. Chociaż zazdrosnym okiem patrzy na to zwłaszcza Warszawa, organizując swoje pokazy, to Łódź tym razem zdecydowanie przoduje. Budzą się też przy tej okazji przyjemne sentymenty dawnej Łodzi włókienniczej i chociaż wielkiej reaktywacji fabryk tekstylnych próżno się spodziewać, to jednak powstaje coraz więcej małych firm odzieżowych, studiów projektantów, co widzimy choćby na Off Piotrkowskiej. Ruch na tym rynku to zasługa Fashion Week i aury roztaczanej przez festiwal. Do tego należy dołożyć wkład i potencjał Akademii Sztuk Pięknych imienia Władysława Strzemińskiego (Wydziału Tkaniny i Ubioru) i możemy mieć pewność, że żyjemy w stolicy polskiej mody. Należy tylko życzyć organizatorom i wszystkim łodzianom dalszego rozwoju tego pomysłu – bo prawdziwie kreuje.

Pisząc ten artykuł, uświadomiłem sobie, że by zaprezentować wszystkie najważniejsze i te mniej ważne, ale istotne pomysły kreatywne w obszarze organizowanych pozainstytucjonalnie wydarzeń, trzeba by zetrzeć na proch klawiaturę. Postanowiłem więc wybrać te najbardziej spektakularne i ważne, które w mojej opinii stanowią obecnie o części kulturalnego wizerunku miasta. Pominąłem dwie imprezy, które organizowałem i współorganizowałem w ostatnich latach (Festiwal Reklamy AD Days i festiwal Otwarta Wystawa), bo projekty te znajdują się aktualnie w zawieszeniu i nie są przedmiotem powszechnego zainteresowania. Nie opisałem też szerzej świetnego festiwalu Sound Edit Macieja Werka, który osobiście bardzo cenię i o którym myślę, że jest obecnie jedynym pomysłem na stworzenie dużej imprezy muzycznej w Łodzi. Sądzę jednak, że w przyszłości będę jeszcze miał okazje pisać co nieco o swoim mieście, i obiecuję rozszerzyć obszar analizy.

Co Łódź wykreuje?

Przyszłość rozwoju sektora kreatywnego w mieście włókniarzy wydaje mi się bardzo obiecująca. Powstają nowe instytucje: Centrum Dialogu im. Marka Edelmana pod dowództwem Joanny Podolskiej, które już w tym roku będzie realizowało obchody Roku Jana Karskiego oraz 70. rocznicę likwidacji Litzmannstadt Getto. Otwiera się także Art Inkubator pod dyrekcją Macieja Trzebińskiego, gdzie swoje pomysły będą mogli realizować artyści ze wszelkich dyscyplin oraz autorzy nietuzinkowych pomysłów. Wielkimi krokami zbliża się także otwarcie pierwszej części EC1 – to największy projekt realizowany w obszarze łódzkiej kultury. Jednak po niedawnych opisywanych już wydarzeniach, kiedy, jak i w jakiej formie to nastąpi, nie wiemy. Jest tu pole do popisu dla obecnego Zarządu Miasta, który – jak zapewne zdaje sobie sprawę – może być windą do następnej kadencji albo końcem kolejnego rozdziału władzy w mieście. Jest wreszcie projekt International Expo 2022 – czy porwie łodzian, tak jak niegdyś Łódź Europejską Stolicą Kultury 2016? Mam nadzieję, że realizatorzy tej aplikacji uważnie wyciągną wnioski z poprzedniego konkursu i mądrzejsi o nasze wspólne doświadczenia osiągną zamierzony cel. Jak rozwinie się łódzki inkubator przemysłu gier komputerowych, który na razie nieśmiało realizowany jest pod patronatem prezydent Hanny Zdanowskiej?

Gdybanie nie jest moją najsilniejsza stroną, a wróżeniem nie zajmuję się w ogóle. Wiem, że w Łodzi są dzisiaj wszelkie warunki do rozwijania się w przestrzeniach kreatywnych, powstają nowe miejsca, po swoich projektach widzę, że przybywa odbiorców. Pieniędzy przeznaczonych na działalność kreatywną w tym mieście również jest coraz więcej, rośnie też powoli zainteresowanie potencjalnych sponsorów. Nigdy, oczywiście, nie będzie tak, aby zaspokoić wszystkie ambicje animatorów. Nie ma też z pewnością miasta, które w pełni samodzielnie zaspakaja wszelkie potrzeby twórcze swoich mieszkańców. Na program realizowany przez nowo powstające instytucje wszyscy możemy mieć wpływ, angażując się w proponowane tam projekty, lub przynosić i forsować swoje. Podoba mi się też, że obecna władza – zamiast od razu inwestować w „kulturalne pałace” – porządkuje legendarne łódzkie drogi, remontuje skrzyżowania i wdraża projekty mające na celu cywilizacyjne zbliżenie nas do Europy, której jeszcze nie tak dawno chcieliśmy być kulturalną stolicą.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Miasto z przyszłością? – rozmowa Błażeja Lenkowskiego z Prezydent Łodzi Hanną Zdanowską :)

Czy Hanna Zdanowska widzi się w roli Rafała Dutkiewicza lub Wojciecha Szczurka, czyli prezydenta, który myśli o zarządzaniu miastem w długiej perspektywie kilku kadencji? Czy ma pani prezydent wizję rozwoju Łodzi do roku 2030? Czy bardzo trudno jest się oderwać od bieżącej polityki?

Mam dokładnie rozpisane to, jak powinna się rozwijać Łódź do roku 2020, a także wizję tego, jak nasze miasto powinno wyglądać w roku 2030, choć pewnie wtedy miastem będzie rządził już ktoś inny, a ja będę mogła spokojnie obserwować, jakie efekty przyniosły zmiany, które dziś zapoczątkowałam. Uważam, że to, z czego mogą być dumne inne miasta – Wrocław, Gdynia, Poznań, Rzeszów – nie udałoby się, gdyby nie dbano o kontynuację. Kontynuację działań z daleką perspektywą. Mimo że u nas rządy nie były aż tak nietrwałe – Jerzy Kropiwnicki rządził teoretycznie bez mała przez dwie kadencje – to perspektywy planowania nie było widać. I myślę, że to było najgorsze. Ja od początku, od pierwszego dnia swojej pracy w urzędzie starałam się wyznaczyć długoterminową perspektywę: dokąd Łódź ma zmierzać i co ma być strategiczne dla rozwoju naszego miasta. Odważne decyzje, które podejmuję w tej chwili, zmiana, która dotyka tak wielu sfer życia mieszkańców, to posunięcia będące konsekwencją planowania długoterminowego (zresztą niektórzy mi to zarzucają, również ci z mojej opcji politycznej, że nie patrzę z perspektywy przyszłości własnej formacji, ale wyłącznie z perspektywy miasta). Jednak gdybym nie była w 100 proc. przekonana, że za kilka miesięcy lub za kilka lat te decyzje przyniosą pozytywny efekt, nigdy nie decydowałabym się na te trudne projekty, które realizujemy obecnie. Niestety, mój poprzednik skupiał się na procesie bieżącego zarządzania miastem. Myślał o tym, co zrobić, by zapewnić sobie reelekcję, bał się podejmować ryzyko trudnych decyzji. Ja patrzę inaczej, staram się odpowiedzieć na fundamentalne pytanie, czyli co zrobić, aby zapewnić dalsze życie Łodzi. I dla mnie to jest najważniejsze – zapewnić rozwój mojego miasta, niezależnie od konsekwencji, jakie mogę ponieść. Tego rodzaju zmiany na początku nigdy nie są akceptowane przez wszystkich, ale stan naszego miasta nie pozostawia nam innej drogi.

Zapytam zatem przewrotnie, czy w takim razie pani prezydent jest przeciwnikiem haseł swojego partyjnego szefa Donalda Tuska, które zakładają, że należy realizować politykę „ciepłej wody w kranie”. Osobiście uważam inwestycje realizowane w Łodzi za kluczowe, ale też ryzykowne polityczne. Czy ma pani jakąś konkretną strategię komunikacyjną, w jaki sposób łagodzić potencjalne niezadowolenie społeczne, np. w związku z tak dużymi utrudnieniami w ruchu?

Odpowiem też przewrotnie: kiedy rozpoczynaliśmy pierwszą z tych trudnych inwestycji, czyli budowę podziemnego dworca, prawie wszyscy wróżyli totalną katastrofę. Przypomina pan sobie, jak wszystkie stacje telewizyjne, które zwykle się Łodzią nie interesują, nagle pojawiły się na dworcu Łódź Widzew o godzinie piątej z minutami, z podekscytowaniem czekając na paraliż komunikacyjny Łodzi? A nic takiego się nie stało. Doświadczamy kolejnej zmasowanej fali krytyki związanej z rozpoczętymi na ogromną skalę remontami w centrum. Znów wszyscy czekali, aż miasto się zakorkuje, tymczasem funkcjonuje ono w miarę sprawnie, choć oczywiście wciąż musimy ulepszać organizację ruchu i stale informować mieszkańców o utrudnieniach. Mam wrażenie, że idzie nam coraz lepiej. Może niektóre rzeczy bym poprawiła, ale wydaje mi się, że akurat komunikacja z mieszkańcami – krok po kroku – zmierza w dobrym kierunku. Zaczynamy również proces, który za Jerzego Kropiwnickiego był nieosiągalny: stały, konsekwentny, do bólu szczery dialog z mieszkańcami. Myślę, że komunikacja z mieszkańcami zaczyna przynosić efekty. Nie doszło w tych kluczowych momentach do totalnego paraliżu miasta, ponieważ – jak sądzę – mieszkańcy zaczęli nam wierzyć, że może lepiej wyjechać z domu albo nieco wcześniej, albo odrobinę później lub w ogóle zostawić samochód w garażu i korzystać z komunikacji miejskiej. Oczywiście, musimy nieustannie pracować nad jakością transportu miejskiego. To jedno z moich największych wyzwań.

Chciałbym jednak wrócić do rozmowy o długofalowej perspektywie zarządzania miastem. Wiadomo, że czynnikiem rozwojowym, w który pani prezydent bardzo inwestuje, jest infrastruktura drogowa. A czy byłaby pani w stanie zdefiniować więcej obszarów strategicznych?

Według mnie strategiczna jest rewitalizacja. To hasło, które od początku swojej kadencji odmieniam przez wszystkie przypadki i które wciąż będę odmieniać. Nie ma ważniejszej sprawy dla odrodzenia się Łodzi niż odtworzenie tkanki śródmiejskiej i budowa miasta do wewnątrz, zapobieganie jego dalszemu rozlewaniu się na tereny peryferyjne. Myślę, że to odrodzenie zapoczątkuje kolejne procesy, ale musimy rozpocząć od śródmieścia. Jednocześnie chciałabym podkreślić, że rewitalizacja to nie wyłącznie inwestycja w mury, to musi być jednocześnie inwestycja w ludzi. Ja nie chcę wyłącznie ekskluzywnej enklawy w centrum, bo to spowoduje utratę tożsamości naszego miasta. Miasto jest miastem tylko wtedy, gdy żyje w symbiozie ze swoimi mieszkańcami. Prawdziwe miasto, prawdziwa Łódź to przenikanie się różnych kultur, ludzi o różnej zamożności żyjących obok siebie i razem budujących wspólnotę miejską. To idealistyczne, ale może przynieść pożytek wszystkim stronom. Jeśli różne grupy społeczne będziemy od siebie separować, to nigdy nie stworzymy prawdziwego organizmu, nie stworzymy społeczeństwa, tylko wrogie, nierozumiejące się zgromadzenia ludzi.

Trzecim priorytetem – obok budowy infrastruktury i rewitalizacji – jest tworzenie miejsc pracy. Od niej przecież wszystko się zaczyna. Jeśli chcemy, by miasto w ogóle przetrwało, to musimy stworzyć podstawy do tego, by chcieć w tym miejscu mieszkać i żyć. Trzeba mieć z czego się utrzymać. W związku z tym miejsca pracy to bezsprzecznie kluczowy obszar mojego zainteresowania.

Nie mogę też pominąć czwartego obszaru, czyli partycypacji społecznej. Chodzi o faktyczne, a nie pozorowane zaangażowanie mieszkańców w sprawy życia miasta, ciągłe namawianie łodzian, by wspólnie działać i rozwijać naszą małą ojczyznę. To jest esencja mojego patrzenia na zarządzanie: aby wdrażać nie tylko to, co wymyśli i wypracuje władza, lecz także to, czego chcą i za czym głosują łodzianie. I stąd moje zabiegi, aby zaktywizować jak najszerszą część społeczeństwa, aby zachęcić ich do partycypacji, czyli – mówiąc prostym językiem – do udziału w zmianie, która się dokonuje. Bo przecież inaczej patrzy się na miasto, bardziej się je szanuje, jeśli można o nim współdecydować. „Jeśli to ja zadecydowałem, by wybudować ten skwerek, ten kawałek chodnika, to będę dbał, by on jakoś wyglądał, bo jest mi bliski. To był mój pomysł, to ja się w to zaangażowałem i nie będę się przyglądał, gdy ktoś zacznie mi to niszczyć”. I to jest fantastyczne, bo tym sposobem jesteśmy w stanie z powrotem zintegrować ludzi z naszą miejską rzeczywistością. Wyniki i skala zaangażowania łodzian w nasz pierwszy projekt budżetu obywatelskiego napawa mnie optymizmem. Ale, co ważne, przy zarządzaniu miastem trzeba spojrzeć z szerszej perspektywy. Nie zawsze interes całej grupy społecznej może być tożsamy z interesem jednego czy drugiego aktywnego obywatela, polityka czy radnego. Nie tak dawno bardzo trafnie sformułowała tę myśl prof. Ewa Kucharska–Stasiak, że „czasem musi stracić jednostka, by zyskało miasto”. I w tym momencie włodarz miasta czy rada miejska też powinni spojrzeć z perspektywy dobra ogółu, a nie tylko z perspektywy pojedynczego obywatela.

Jeśli rozmawialiśmy o rewitalizacji miasta, to jaką funkcję powinno pełnić centrum Łodzi?

Kiedyś – to było wiele lat temu – byłam zwolenniczką koncepcji, by w jakiś sposób separować niektóre sfery życia, np. sferę rozrywki, sferę biznesu, sferę życia, ale to bardzo szybko się zmieniło, kiedy pojechałam do Australii, do Melbourne, i zamieszkałam w hotelu mieszczącym się w dzielnicy typowo biznesowej. Przeżyłam tam szok, widząc, że o ile w ciągu dnia wszystkie restauracje i kawiarnie tętniły życiem, o tyle po godzinie 18 robiło się tam zupełnie pusto. Sprawiało to tak przygnębiające wrażenie, że nigdy więcej nie chciałabym się znaleźć w takiej przestrzeni. Wydawała mi się ona obca i niebezpieczna. Zwyczajnie bałam się chodzić po tych wymarłych ulicach. Od tego momentu jestem zwolenniczką mieszania funkcji. Wiem, że gdy mieszkania sąsiadują z przestrzenią rozrywkową, to często na tym tle rodzą się konflikty. Każdy chciałby mieszkać w centrum, ale też uniknąć dolegliwości z tym związanych. Albo mieć ciszę, dom i las za domem, ale jednocześnie w pobliżu budynki użyteczności publicznej. To się nie zdarza. Ja jestem zwolenniczką tego, by centralna część miasta żyła przez 24 godziny na dobę, by miasto tętniło życiem. Tak jak w dużych metropoliach. To na obrzeżach powinny znajdować się sfery „uspokojonego życia”, gdzie można się wyciszyć. Jeśli natomiast ktoś decyduje się na życie w centrum, to musi się liczyć ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jeżeli ktoś ma ochotę o godzinie 23 iść ze znajomymi do restauracji czy o 2 w nocy do klubu, to restauracja i klub powinny o tej porze funkcjonować. Jestem zwolenniczką tego, by miasto nie zamierało w centralnej części.

A czy to jest możliwe? Może powinniśmy zacząć od ograniczeń dotyczących ciszy nocnej?

Na pewno tak! Ja pierwsza podpiszę projekt zakładający, że miasto może wskazać przestrzeń, która ma być przestrzenią metropolitalną, gdzie tego typu zakazy nie będą obowiązywały. Wiem, że nad takim projektem pracują moi koledzy z Unii Metropolii Polskich. Rozmawialiśmy o tym już wielokrotnie i wiemy, że potrzeba regulacji prawnej w tym zakresie. Trzeba popatrzeć na Paryż, Rzym i na inne metropolie. Ja już nie mówię o Hongkongu, gdzie życie nie zamiera nigdy… Rzeczywistość zostanie skorygowana przez rynek, ale trzeba stworzyć ku temu szansę.

z12891158Q,Ul--Wolczanska-147--Jeden-z-budynkow-wyremontowany

W takim razie wróćmy do tworzenia miejsc pracy. Gdzie Łódź może szukać swoich przewag konkurencyjnych nad Warszawą? Czy nasze miasto to idealne miejsce dla rozwijania małego biznesu, małych inicjatyw?

To jest bardzo złożone pytanie i tak naprawdę dotyczy kilku głównych kwestii, którymi powinien się zajmować prezydent miasta. Jakie są nasze przewagi? Przede wszystkim położenie i komunikacja. To jest nie do przecenienia, jeśli chcemy myśleć o konkurencyjności. Ten właśnie atut powinniśmy przedstawiać jako główny. Druga sprawa to dostęp do wykwalifikowanej kadry, szczególnie młodych ludzi. Mam, niestety, świadomość, ilu absolwentów naszych uczelni jest wchłanianych przez rynek Warszawy, Poznania czy Wrocławia, choć akurat ostatnie badania pokazały, że ten trend się odwraca. Mnie się marzy, by ci, którzy zdecydują się studiować na łódzkich uczelniach, znaleźli tu przestrzeń do kontynuowania swojego życia zawodowego. Czyli na pewno tym, co powinno stanowić zachętę dla inwestorów, jest to, że Łódź stała się eksporterem ekspertów, a u nas koszty pracy są nieco niższe niż w innych metropoliach. Atutem miasta są wyższe uczelnie, dlatego nieustannie powinniśmy pracować nad poziomem nauczania. Zadaniem miasta powinna być również pomoc w zabezpieczeniu potrzeb bytowych młodych ludzi. Przecież Łódź jest zdecydowanie tańsza od wszystkich innych dużych miast. Mamy nieporównywalnie niższe ceny… Ja się tym nie szczycę, bo wolałabym wyższe ceny i więcej ludzi. Ale to też działa jak swego rodzaju magnes, gdy za tę samą cenę można kupić prawie dwukrotnie większą powierzchnię mieszkaniową niż w Warszawie. Może to będzie kontrowersyjne, co powiem, ale cały czas uważam, że nie potrzeba nam megalomańskich zapędów i że przyszłość Łodzi leży w kontaktach z Warszawą. Dlaczego nie mieszkać w Łodzi i nie pracować w Warszawie? To jest tylko – w niedługiej perspektywie – 70 minut podróży pociągiem. Dłużej do pracy dojeżdża się z niektórych dzielnic Warszawy! To może być skuteczna symbioza. Już dziś 20 proc. studentów łódzkich uczelni pochodzi z województwa mazowieckiego! Również coraz więcej ludzi przyjeżdża z Warszawy do Łodzi w celach zarobkowych. Chcemy, by Polska miała prawdziwą metropolię, która liczy się na globalnym rynku konkurencyjnym, ale powiedzmy sobie szczerze: Warszawa z dwoma milionami ludzi nie jest konkurencją dla Berlina, Rzymu czy Londynu. Musimy myśleć, w jaki sposób stworzyć większą kondesację kapitału, wiedzy i potencjału społecznego. Według mnie koncepcja duopolis Warszawa–Łódź jest rozwiązaniem dla przyszłości Polski w ogóle, a nie wyłącznie dla tych dwóch miast.

Łódź stara się też pomagać w działalności start-upów. Jestem przekonana, że młodym ludziom należy dawać szansę. Trzeba zapewnić im tę przysłowiową wędkę, by sami mogli zawalczyć o swoją przyszłość. Tak przecież rozwija się biznes w Dolinie Krzemowej. Wiadomo, że wiele zależy od mentalności, ale przekazywanie pozytywnych praktyk również ma swój sens. Myślę, że takie inwestycje jak Art Inkubator to świetne narzędzie, które może przyciągać młodych i kreatywnych chcących związać się z Łodzią. Ostatnio wysłuchałam paru historii o start-upach powstających w Łodzi, których udziały są potem sprzedawane do Stanów Zjednoczonych, a firmy wchodzą na tamten rynek – np. firma Listonic. Napawa mnie to olbrzymim optymizmem, że łodzianie są bardzo kreatywnymi, dynamicznymi ludźmi. Chcemy skojarzyć projekt rewitalizacji elektrowni EC1 z produkcją gier komputerowych, stworzyć infrastrukturę pozwalającą ściągnąć projektantów gier. Art Inkubator jest z kolei skierowany do osób z pogranicza sztuki i nowych mediów. Prowadzimy również w Łodzi – nowatorski w skali kraju – pilotażowy program mieszkań dla młodych i najzdolniejszych studentów.

To jest bardzo ciekawy kierunek. Łódź ma przecież ogromne zaplecze mieszkań komunalnych, pytanie tylko, jak je wykorzystywać. Czy miasto potrzebuje tych wszystkich lokali?

Jeżeli dalej będziemy sukcesywnie inwestować w działania rewitalizacyjne, z sukcesem starać się o środki europejskie, to powstanie wiele ciekawej, żywej, nowoczesnej przestrzeni, którą młodzi ludzie będą mogli wykorzystać. Naszym celem jest przywracanie zdewastowanych mieszkań w centrum miasta, które od dawna nie były w użytku lub znajdują się w fatalnym stanie, choć często walczymy ze skomplikowanym stanem prawnym i własnościowym. Na skutek rewitalizacji odzyskujemy naprawdę sporo przestrzeni. Myślę, że w niedalekiej perspektywie będziemy mówili nie o stu budynkach, jak w ramach mojego Programu „Mia100 Kamienic”, tylko o tysiącu, które będziemy w stanie odnowić w ramach nowej perspektywy środków unijnych. Tu potencjał jest duży. Marzy mi się, aby w remontowanych famułach mieszkania mogli dostać młodzi, przedsiębiorczy ludzie. Jednocześnie zaczyna już być widoczny efekt skali – oddziaływanie tego procesu na innych właścicieli, którzy zaczynają dbać o swoje mienie, porównując je ze stojącymi obok odnowionymi budynkami miejskimi. O to chodzi!

Czyli koncentracja inwestycji rewitalizacyjnych zaczyna się opłacać?

Tak, jak najbardziej. Ja, kiedy tylko objęłam stanowisko prezydenta, zorganizowałam spotkanie z deweloperami, a wcześniej jeszcze z właścicielami nieruchomości, pytając: co stoi na przeszkodzie, by remontować swoje budynki. Usłyszałam tylko jedno: „Co z tego, że ja je wyremontuję? Kto mi to wynajmie?”. I faktycznie, sytuacja rynkowa jest taka, że to miasto musi dać impuls do rozwoju w tym zakresie. Jeżeli miasto remontuje należące do niego kamienice, to prywatny inwestor, który ma swoją kamienicę obok, zaczyna dostrzegać w tym sens. Dzięki temu będzie mógł proponować inne stawki i ma szansę pozyskania innych lokatorów. Dopiero wtedy to zaczyna dobrze funkcjonować i napędzać rynek związany z prywatnym biznesem i remontami. Co więcej, dzięki tym remontom trochę rozkręciliśmy rynek budowlany. Jeszcze do niedawna małe firmy remontowe podupadały, bo nie miały dla siebie odpowiedniego zakresu robót. Teraz przedsiębiorcy uwierzyli, że z tej działalności można żyć i że coś zaczyna się dziać. A to są w końcu miejsca pracy, w dodatku bardzo szybko powstające. Gdy rozmawiam z właścicielami firm, mówią oni często, że odczuwają brak specjalistów. Bezrobocie jest duże, ale hydraulika czy specjalisty od renowacji zabytków ze świecą szukać. To samo mówią wykonawcy. I tu jest miejsce dla jednego z moich priorytetów jeszcze z kampanii wyborczej na prezydenta miasta, czyli dla inwestowania i rozwoju szkolnictwa zawodowego. Ono powinno i może znów przeżywać swój renesans. Niestety, wciąż istnieje w tej kwestii problem z mentalnością rodziców, którzy pragną, by każde z ich dzieci miało maturę, ukończyło studia wyższe, nieważne jakie. Tylko że potem tacy młodzi ludzie z dyplomem w kieszeni sprzątają ulice albo zasilają grono bezrobotnych. Naprawdę, by być fajnym i mądrym człowiekiem nie trzeba mieć dyplomu magisterskiego. Niech ten dyplom zacznie coś znaczyć i będzie przeznaczony dla osób z naprawdę dużym zasobem intelektualnym. Współcześnie z pracy fizycznej można żyć na bardzo wysokim poziomie. Trzeba dać tym dzieciakom szansę na zdobycie dobrego zawodu. Jeśli ludzie chcą mieć samych omnibusów… cóż, to się nie może udać.

Proszę opowiedzieć o idei Nowego Centrum Łodzi.

To trudny, a zarazem fascynujący temat. To idea oddania mieszkańcom części bardzo ważnego terenu znajdującego się w centrum miasta. Stworzenie szóstej dzielnicy. Na miejscu zdegradowanych terenów, rozpadającej się elektrowni, ruder po budynkach kolejowych chcemy stworzyć dookoła nowego podziemnego dworca tereny inwestycyjne, wielkie centrum kultury, tereny przyjazne do mieszkania. Co ważne, oddalone od Warszawy tylko o 70 minut jazdy pociągiem. To odnowa i odbudowa centralnej części miasta na niespotykaną w Polsce skalę. Zainicjował ten pomysł Jerzy Kropiwnicki, potem były władze komisaryczne po referendum, które na szczęście plan kontynuowały. Wysiłki mojej administracji to próba wyprostowania spraw związanych z Nowym Centrum Łodzi, bo wiadomo, że to była głównie wizja i dworzec. Myśmy przejęli pomysł wizji stworzenia strefy kultury i nowej części miasta, korzystając z tradycji rewitalizacji i nowoczesności, w korelacji z budową najnowocześniejszego dworca podziemnego w Polsce. Dla mnie osobiście jest to bardzo ważny projekt, ale będący elementem koncepcji rewitalizacji śródmieścia. Co równie istotne, nie chcę, by po zakończeniu mojej kadencji istniało osobno nowe centrum i części starego. Moim marzeniem jest zintegrowanie nowego centrum z Piotrkowską i całym śródmieściem, potraktowanie tego jako globalnej rewitalizacji śródmieścia Łodzi. Na pewno jest to projekt wizjonerski, nadający miastu zupełnie inne oblicze. Nowy dworzec otworzy ciąg komunikacyjny i naturalnie spowoduje wreszcie zbliżenie Łodzi i Warszawy. Cała przestrzeń wokół dworca ma być nowym otwarciem dla miasta, zasadniczą zmianą jakościową i nadaniem Łodzi nowego kierunku rozwoju przy uwzględnieniu zarówno nowoczesności, jak i historii oraz tradycji Łodzi. EC1 i EC2 to przecież tradycja wielkiej Łodzi przemysłowej i elektrownie działające na rzecz łódzkiego przemysłu. W związku z tym Nowe Centrum Łodzi spaja wszystkie części, o których już mówiliśmy. Tak jak jego symboliczna Brama Miasta będzie magnesem przyciągającym inwestorów z racji bliskości z Warszawą, ale i nietuzinkowości przestrzeni. A do tego dochodzi jeszcze pomysł Expo – właśnie w temacie rewitalizacji miast. Mam  nadzieje, że uda nam się o to wydarzenie skutecznie powalczyć, a nawet jeśli nie – pozostanie przynajmniej możliwość pokazania tej przestrzeni, co też jest elementem prorozwojowym naszego miasta, możliwością zaistnienia w świadomości inwestorów i zwykłych ludzi, że miasto z taką przestrzenią w centrum na mapie Polski w ogóle istnieje. A naprawdę trudno jest się przedostać z tą informacją do szerszego grona. Nie wspomnę, że Nowe Centrum Łodzi to również tysiące miejsc pracy, generowane przez inwestycje – zarówno te tymczasowe, jak i trwałe. W końcu dziesiątki, setki ludzi pracują już tam w tej chwili.

Jak tlenu potrzebujemy dobrej i właściwej promocji, również – a może przede wszystkim – tej do wewnątrz. Łódź to wyjątkowe miejsce, wyjątkowa architektura, świetne imprezy, miłe kafejki, udane koncerty, niezwykły projekt rewitalizacyjny. Ta łódzka wizerunkowa łatka jest do odklejenia, bo już dziś zaczyna być po prostu nieprawdziwa. Co to za problem, by przyjechać do Łodzi na weekend, skoro z najodleglejszego punktu Polski podróż potrwa maksymalnie 4 godziny?

A co, zdaniem pani prezydent, jest symbolem miasta, który warto promować?

Na pewno cały czas warto promować unikalną tkankę miejską – budynki i klimat związany z Łodzią pofabryczną. Chodzi o całą spuściz-nę fabrykancką, unikalną w skali Europy. Niektórzy z nas nie potrafią się tym zachwycać, ale kiedy rozmawiam z osobami spoza Łodzi, słyszę ich zachwyt i niedowierzanie. Z chwilą, gdy zakończymy budowę Nowego Centrum Łodzi, jeśli chodzi o jakość budynków, ze spokojem będziemy mogli rywalizować np. z Barceloną czy Paryżem. Wiadomo – one są zupełnie inne. Barcelona to XVII w., podczas gdy Łódź to wiek XIX. Nie mamy zabytków starożytnych, jak Rzym, ani nawet XV-wiecznych, ale mamy niesamowitą tkankę i miasto zbudowane w całości przez fabrykantów, które pokazuje historię burżuazji i powstanie klasy kapitalistów. To jest coś niebywałego, a my tego nie doceniamy. Blisko 250 pałaców i willi fabrykanckich! Tak naprawdę powinno się zrobić ścieżkę śladami łódzkich fabrykantów i pokazać łódzkie dziedzictwo. Poza tym powinniśmy promować sferę kultury. Kultura offowa w Łodzi jest niespotykana na skalę całej Polski. Nie ma innych miejsc, gdzie oddolnie tworzyłby się tak pozytywny ferment. Cały czas za mało znane są Muzeum Sztuki i MS2. To są jedne z największych zbiorów sztuki współczesnej w Europie. Kolejnym najnowszym zjawiskiem są murale, o których już dziś swoje programy produkuje CNN. W Łodzi potrafimy świetnie zorganizować przestrzeń miejską i skojarzyć ją ze sztuką ulicy. Myślę też, że owocnie rozwinie się sfera związana z designem i modą – niejako wnuczętami łódzkiego dziedzictwa przemysłu tekstylnego. Powinniśmy iść w stronę przemysłów kreatywnych, bo to ta rzecz, która może Łódź wyróżnić na mapie i Polski, i całej Europy.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję