Demokracja to nie system dla aniołów – rozmowa z Januszem A. Majcherkiem. :)

Regulacje społeczne, polityczne i ekonomiczne wynikają z faktu, że nie jesteśmy wszyscy satysfakcjonująco wyposażeni w predyspozycje naturalne, ani nawet nie jesteśmy w nie wyposażeni po równo – w związku z tym musimy tę nierówność wyposażenia naturalnego kompensować czynnikami kulturowymi. – z Januszem A. Majcherkiem, filozofem i publicystą, Kierownikiem Katedry Socjologii Instytutu Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie rozmawiamy o tym jak lepić demokrację z materii, którą dysponujemy.

Agnieszka Rozner: W ostatnich tygodniach w Sejmie rodzice dzieci niepełnosprawnych prowadzili protest okupacyjny domagając się podniesienia zasiłków pielęgnacyjnych do poziomu pensji minimalnej. Protest podnieśli również opiekunowie dorosłych osób niepełnosprawnych. Sytuacja ta skłania do zadania pytania dlaczego społeczna korekta obecna w doktrynie liberalnej pod postacią Teorii sprawiedliwości Rawlsa – w tym szczególnie jego zasady dyferencji – w polskiej rzeczywistości nie znajduje zastosowania?

Janusz A. Majcherek: Pani pytanie opiera się na błędnej tezie. W polskiej polityce ostatnich lat zasada ta jest realizowana. Świadczenia dla osób opiekujących się niepełnosprawnymi dziećmi, jak i wiele innych świadczeń społecznych, wzrosły w sposób o wiele znaczniejszy niż przeciętne dochody obywateli, a w szczególności niż dochody najwyższe. Najniższa płaca dziesięć lat temu była niższa o połowę: w 2004 roku wynosiła ona średnio 820zł, obecnie 1680zł. To ponad dwukrotnie więcej, podczas gdy przeciętna płaca wrosła we wskazanym czasie mniej więcej o połowę. Ostatnio opublikowano również materiał, z którego wynika, że wzrost płac menadżerów, a więc najwyżej opłacanego personelu w polskiej gospodarce wyhamował, co więcej płace te spadają. By posłużyć się jeszcze jednym argumentem – kilka tygodni temu opublikowano raport, z którego wynika że rozwarstwienie społeczne mierzone wskaźnikiem Giniego w Polsce od kilku lat spada. Jeśli więc zastosujemy regułę maksyminu Johna Rawlsa do polskiej polityki społeczno-gospodarczej, to okazuje się ona całkowicie spełniona.

Reguła maksyminu dopuszcza jednak pewną niesprawiedliwość dystrybucji jeśli przebiega ona z korzyścią dla najmniej uprzywilejowanych.

Właśnie, a w Polsce sytuacja najgorzej sytuowanych, najbardziej dotkniętych rozmaitymi nieszczęściami i utrapieniami poprawia się szybciej niż bogatszych obywateli. Można co najwyżej dyskutować czy kryterium rawlsowskie jest jedynym albo najlepszym, by poziom sprawiedliwości mierzyć. Jeśli je jednak zastosujemy, okaże się że Polska jest pod tym względem państwem sprawiedliwym.

Może więc nie powinny nas martwić wysokie pensje menadżerów, bo jeśli ich płace byłyby jeszcze wyższe – w myśl zasady maksyminu – ogólna sytuacja społeczna byłaby jeszcze lepsza?

W przypadku jakiejkolwiek rozwijającej się sytuacji można oczywiście sformułować postulat, iż dałoby się jeszcze szybciej i jeszcze lepiej. To jednak bardzo wątpliwe. Jeśli weźmiemy pod uwagę sytuację protestujących opiekunów osób niepełnosprawnych, wszyscy niemal podzielają obawę, że spełnienie ich postulatów spowoduje, iż wkrótce pod sejmem będą koczować całe tabuny przedstawicieli rozmaitych grup społecznych uważających się za upośledzone, lub traktowane niesprawiedliwie, żądających podobnych lub nawet dalej idących przywilejów, subwencji czy świadczeń. Czy jest to model państwa, który chcemy akceptować? Czy zgadzamy się na to by dystrybucja dochodów w Polsce przebiegała według zasady sformułowanej przez szefa Solidarności Piotra Dudę, iż należy „wyrwać temu rządowi z gardła”? Czy to jest akceptowalna dla nas metoda kreowania polityki społecznej? Jeśli tak, to – ujmijmy sprawę szczerze – państwo byłoby wówczas niepotrzebne. W takiej sytuacji zbędna jest demokracja, zbędne są wybory, a także jakakolwiek instytucjonalizacja konfliktów społecznych. Wystarczy wówczas zdać się na mechanizmy walki o przywileje, po zastosowaniu których jednak z całą pewnością zwycięzcami nie będą najsłabsi. Zgoda na takie mechanizmy oznacza bowiem zgodę także na to, że finalnie zwycięzcami nie będą najsłabsi lecz najsilniejsi, najbardziej agresywni i najbardziej zdeterminowani.

Znaleźlibyśmy się wtedy na powrót w klasycznej sytuacji pierwotnej.

Otóż to. Trzeba też sobie jasno powiedzieć, że zasady rawlsowskie również budzą pewne wątpliwości. Porównam ten problem do sytuacji wyprawy wysokogórskiej, albo rywalizacji sportowej: im szybszy jest bieg czy wspinaczka, tym bardziej rozciągnięta jest stawka uczestników. Im szybciej chcemy biec, w tym większym stopniu musimy się pogodzić z tym, że nie wszyscy nadążą. Co więcej, im szybciej chcemy biec – innymi słowy, im szybciej chcemy się rozwijać – tym bardziej musimy się liczyć z rozciągnięciem owej stawki. Podobnie jest w przypadku wypraw wysokogórskich. Znamy wszak przypadek wyprawy zimowej na K2, w trakcie której dwóch najsilniejszych uczestników szybko wspięło się na szczyt i wróciło do bazy, a dwóch najsłabszych zginęło, ponieważ tamci na nich nie poczekali. To przykład ekstremalny, na który godzić się nie możemy. Jeśli jednak wykluczymy warunki ekstremalne, musimy pogodzić się z tym, że szybkie tempo rozwoju powoduje wzrastanie grupy tych, którzy nie nadążają. Zasada Rawlsa wykazuje tu moim zdaniem pewną zasadniczą słabość. Otóż w tej sytuacji żąda ona, żebyśmy zwolnili tempo, poczekali na tych najsłabszych. W ten sposób nie da się postąpić w wielu życiowych sytuacjach, także w sytuacji makrospołecznej. Na odpowiednio wysokim poziomie rozwoju pojawiają się wprawdzie teorie czy pytania o ewentualne zaniechanie wzrostu w ogóle, czy nie powinniśmy się pogodzić z ustabilizowaniem standardu życia na poziomie jaki już osiągnęliśmy, ponieważ znaczące jego podniesienie wymagałoby ogromnych kosztów społecznych czy choćby dewastacji środowiska. Otóż tak mogą dyskutować Szwajcarzy, Norwegowie, ale nie Polacy. Sugestia by Polacy poprzestali na obecnym poziomie życia, dla miażdżącej ich większości wydaje się po prostu nie do przyjęcia. Jeśli więc chcemy się rozwijać i to rozwijać szybko, to musimy biec szybko, na pewno szybciej niż zachodnia Europa, by zbliżać się do jej standardów. Szybki bieg powoduje zaś rozciągnięcie stawki uczestników, nie ma innej możliwości.

Inną użyteczną metaforą jest bieg maratoński. W biegu maratońskim ostatni uczestnicy przybiegają na metę w czasie dwukrotnie gorszym niż zwycięzcy. Nie możemy literalnie zastosować takiej zasady, która przekładałaby się na postulat, że czasy uczestników biegu maratońskiego mają być jak najbardziej wyrównane, bądź że czas najwolniej biegnącego uczestnika ma być jak najbardziej zbliżony do czasu przeciętnego lub czasu zwycięzcy. Metafora sportowa może mieć pewne ułomności w zastosowaniu do stosunków społecznych, rywalizacja sportowa nie do końca przekłada się bowiem na model społeczny, w którym konieczne jest więcej kooperacji niż rywalizacji, niemniej i tu pojawia się pewien problem. Ceniony sportowiec południowoafrykański Pistorius otrzymał pomoc w postaci protez, czyli system społeczny zapewnił mu możliwość uczestnictwa w biegach lekkoatletycznych mimo niepełnosprawności. Otóż pojawił się problem, czy przypadkiem to udogodnienie nie pozwala mu na lepsze osiągnięcia niż osobom pełnosprawnym. Pełnosprawni biegacze są bowiem narażeni na naciągnięcie ścięgna Achillesa, zakwaszenia mięśni w dolnej partii nóg, lub inne kontuzje, których ów ułomny sportowiec, wyposażony w protezy z włókna węglowego, nie zaznaje. Formułowano więc nawet takie sugestie, że niektórzy ludzie mogą w przyszłości decydować się na okaleczenie, by otrzymać tego rodzaju urządzenia zastępcze, dające im w rezultacie przewagę nad osobami pełnosprawnymi. Ta analogia pokazuje przed jaką pułapką stoimy także w życiu społecznym. Jeśli powstał wielki szum w internecie po opublikowaniu zdjęć jednej z opiekunek dzieci niepełnosprawnych, ilustrujących jej pobyt w Chorwacji, wynikał on właśnie z faktu, że dla wielu ludzi – nie znajdujących się w sytuacji tak przykrej jak ona – jej poziom życia jest nieosiągalny. Czy to jest realizacja zasady sprawiedliwości?

Rekapitulując, zasada sprawiedliwości Rawlsa ma swoje słabe punkty i z całą pewnością nie może ona przerodzić się w karykaturę, która sprawia, że obraca się ona w swoje własne przeciwieństwo. Nie może być tak, że medale w biegu maratońskim przyznajemy tym, którzy przybiegli na końcu stawki. Zwycięstwo w rywalizacji jaką jest życie społeczne i ekonomiczne nie może przypadać tym, którzy wnoszą mniejszy wkład.

Wróćmy raz jeszcze do tekstu Rawlsa, pisze on: „Naturalna dystrybucja nie jest sprawiedliwa ani niesprawiedliwa; nie jest też niesprawiedliwe, że ludzie rodzą się w określonych społecznych pozycjach. Są to po prostu fakty naturalne. Sprawiedliwe czy niesprawiedliwe jest to, w jaki sposób instytucje z tymi faktami sobie radzą”. (Teoria sprawiedliwości, Warszawa 1994, s. 146-147). Prof. Irena Lipowicz, RPO skierowała sprawę opiekunów dorosłych osób niepełnosprawnych do Trybunału Konstytucyjnego, który orzekł, że odebrane świadczenie pielęgnacyjne winny jednak tym osobom przysługiwać. Rzecznik zapowiedziała wyciągnięcie konsekwencji za niedopatrzenia w tej sprawy wobec konkretnych urzędników. Czy to właściwa ścieżka postępowania?

Jest to przedmiotem nieustannych negocjacji i na tym właśnie polega polityka. Regulacje społeczne, polityczne i ekonomiczne wynikają z faktu, że nie jesteśmy wszyscy satysfakcjonująco wyposażeni w predyspozycje naturalne, ani nawet nie jesteśmy w nie wyposażeni po równo – w związku z tym musimy tę nierówność wyposażenia naturalnego kompensować czynnikami kulturowymi. Wytwory kultury kompensują ułomności natury. Nie możemy jednak przekroczyć pewnych granic. Modyfikacje naturalnych predyspozycji przez kulturowo-cywilizacyjne reguły nie może tym naturalnym zaprzeczać ani całkowicie ich negować. Jeśli bowiem godzilibyśmy się na ingerencję w naturalne predyspozycje w sposób nieograniczony, musimy wówczas zgodzić się np. na eugenikę. Problem ten jest obecny w literaturze ostatnich lat, zwłaszcza od czasu wydania Końca człowieka Francisa Fukuyamy. Do jakiego stopnia jesteśmy w stanie godzić się na ingerencję w naturalne wyposażenie każdego osobnika, modyfikując je pod kontem oczekiwań jego rodziców, środowiska społecznego bądź jego własnych? Odwołajmy się tu do bardziej realnego przykładu, mianowicie form poprawiania wyglądu, związanych z możliwościami współczesnej chirurgii plastycznej. Otóż, czy powinniśmy ze środków publicznych refundować powiększanie biustów, liposukcję, operacje likwidujące zmarszczki oraz generalnie mające poprawiać wygląd…

Wygląd mniej uprzywilejowanych pod względem urody…

Właśnie. Jeśli ktoś urodził się z poważną wadą wrodzoną, poważną dysfunkcją bądź nawet poważnym mankamentem urody stanowiącym wyjątkowo przykrą ułomność, wówczas z łatwością godzimy się na refundowanie korekcji tego rodzaju wady ze środków publicznych. Sądzę jednak, że wpisanie korekcji biustu, likwidacji zmarszczek lub innych zabiegów upiększających na listę zabiegów refundowanych wzbudziłoby ogromne zastrzeżenia. Stajemy tu wobec pewnych możliwości, które każą nam się zastanowić nad granicami ich wykorzystywania. Niegdyś polityka społeczna wynikała w części z braku jakichkolwiek możliwości modyfikowania naturalnego wyposażenia człowieka. Dziś sytuacja uległa diametralnej zmianie. Ponieważ jednak możliwości kompensacji braku naturalnego wyposażenia tak znacznie się powiększyły, rodzą się pytania, w jakim stopniu chcemy z nich korzystać. Dziś dylemat ów może dotyczyć modyfikacji chirurgicznych, w przyszłości zostaniemy postawieni wobec problemu ingerencji genetycznych.

Podam pewien przykład związany z sytuacją rodziców dzieci niepełnosprawnych. Otóż Jacek Żakowski w sposób zawoalowany stwierdził, że należałoby różnicować wsparcie dla tych osób, które nie miały świadomości, że ich dziecko urodzi się upośledzone, od tych, którzy świadomie podjęli decyzję o urodzeniu upośledzonego dziecka. Już to wywołało poważne oburzenie. Dominika Wielowieyska zarzuciła mu – choć również nie wprost – że to wypowiedź skandaliczna. Sugeruje bowiem, że należałoby karać tych rodziców, którzy mając świadomość znacznego uszkodzenia płodu nie podjęli decyzji o aborcji. To jedynie przedsmak tego, co czekałoby nas gdybyśmy uruchomili dyskusję dotyczącą granic ingerencji w naturalne wyposażenie człowieka. Inżynieria genetyczna, bo o niej tu mówimy, zaoferuje kiedyś możliwość modyfikowania lub kreowania niemal wszystkich elementów naturalnego wyposażenia człowieka. Zaistnieją możliwości modyfikowania genotypu przyszłego człowieka w bardzo wczesnej fazie rozwoju płodowego, w stopniu i kierunku praktycznie nieograniczonym. Czy się na to zgadzamy? Sądzę, że większość współczesnych ludzi mówi nie. Eugenika tak rozumiana spotyka się ze zdecydowanym sprzeciwem. Można zadać pytanie, czy słusznie i dlaczego? Dlaczego nie miałyby się w przyszłości rodzić dzieci zdrowsze, pozbawione ułomności? Tym bardziej gdy będzie to możliwe nie za pomocą eliminacji (aborcja) lecz przez bezpośrednią ingerencję metodami inżynierii genetycznej w pożądanym kierunku, by rodziły się dzieci wyposażone we wszystkie atrybuty pożądane w danej kulturze czy w środowisku społecznym. Gdybyśmy się na to zgodzili, cały problem redystrybucji społecznej mógłby zniknąć, bo nie byłaby już potrzebna.

Nadal otwartym pozostawałoby pytanie, kto ma ponieść koszty takich zabiegów i tu znów stanęlibyśmy wobec kwestii równości.

To fundamentalny problem. Pytanie to jednak niczym nie różni się od pytania o finansowanie dzisiejszej służby zdrowia.

majcherek

W polskich mediach debata na temat sytuacji osób niepełnosprawnych rozbija się głównie o kwestie fiskalne. Czy umieszczenie całej sprawy w szerszym kontekście, o jakim tu mówimy, byłoby szansą na przełamanie impasu?

Inżynieria genetyczna to kwestia przyszłości, choć pewne działania są możliwe już dziś. Sądzę, że w całej tej sprawie ulegamy pewnej hipokryzji. Z jednej strony bowiem chcielibyśmy wszyscy być piękni, młodzi, zdrowi i sprawni, a także by udzielono nam pomocy, jeśli utracimy któryś z tych walorów. Oczekujemy, że nasza ułomność, przypadłość czy dolegliwość zostanie skorygowana ze środków publicznych. Zarazem jesteśmy jednak mniej skłonni płacić na to, by takie ułomności refundowano u innych. Dyskusja o tym czy pani opiekująca się niepełnosprawnym ma prawo wypoczywać z nim nad Adriatykiem dotyczy właśnie tej kwestii. W sporze tym zostają wyartykułowane pytania o to komu mamy pomagać – czy wszystkim, czy tylko tym najbardziej potrzebującym? Czy pomagać najbardziej upośledzonym, czy tym których rodzice najsłabiej sobie z tym radzą? W związku z tym powstaje także problem różnicowania wysokości świadczenia w zależności od rozmaitych kryteriów, w tym od kryterium dochodu w rodzinie czy stopnia niepełnosprawności. Opiekunowie osób niepełnosprawnych opowiadają się w tym względzie za równością, podczas gdy – jak się okazuje – w różnym stopniu sobie z tym radzą. Jedni chcą by świadczeń nie różnicować, drudzy uważają, że jest to fundamentalny wymóg sprawiedliwości. Dyskusja, która się toczy dotyczy zatem pytania na czym w istocie polega sprawiedliwość, czy sprawiedliwie znaczy równo, czy sprawiedliwie znaczy w zależności od kontekstu. A jeśli tak, to jaki kontekst miałby tu kluczowe znaczenie.

Dochodzi tu więc do zderzenia pewnych arbitralnych z moralnego punktów widzenia stanowisk. Czy mimo usilnych prób sformułowania neutralnej teorii sprawiedliwości, nadal jesteśmy w tej kwestii bezradni?

W kwestiach moralnych nie możemy zbytnio liczyć na uniwersalne i ogólne teorie. One zwykle bowiem zawodzą. Najlepszym przykładem jest tu imperatyw kantowski. Wystarczy przyjrzeć się konsekwencjom płynącym ze stanowiska Kanta, jakie Benjamin Constant prezentował w znanej z nim polemice, dotyczącej problemu prawdomówności. W sporze tym Kant upierał się, że należy zawsze mówić prawdę, nawet wtedy gdy Constant podawał przykład sytuacji, w której oprawca dopytuje się nas gdzie ukryła się jego ofiara. Kant utrzymywał, że również w tym przypadku należy powiedzieć prawdę, gdyż dopuszczanie kłamstwa w jakiejkolwiek pojedynczej sytuacji łamie zasadę zaufania publicznego w ogóle. Jak zrekapitulował Kołakowski, zatem zgodnie z tym stanowiskiem należy wydać gestapowcom miejsce schronienia ukrywających się przed nimi Żydów. Podobnie jest z innymi ogólnymi regułami. Jestem przeciwnikiem reguł etycznych wyznaczających pewne zobiektywizowane i uniwersalne dyrektywy moralne. Sądzę, że moralność jest kwestią sumienia i kwestią uczuć, a nie racjonalnej rachuby. Jestem zwolennikiem etyki sytuacjonistycznej zbliżonej do utylitaryzmu w duchu Popperowskim, a więc negatywnego. Nie należy dbać o to jak spełnić wymogi jakiejś określonej reguły, lecz w danej sytuacji oceniać jak pomóc konkretnemu człowiekowi. Nie próbujmy zatem zbawić ludzkości, lecz rozglądajmy się wokół jak ulżyć w cierpieniu konkretnemu człowiekowi. Zdaję sobie sprawę, że jest to stanowisko minimalistyczne, które także nie jest wolne od pewnych problemów, ale zbyt rozległa hojność i pomoc społeczna ma z całą pewnością destruktywny wpływ na efektywność ekonomiczną. Jeśli bowiem wszystkim opiekunom osób niepełnosprawnych zaoferujemy świadczenie, pewnym jest, że nikt z nich nie będzie już szukał pracy. To dotyczy także innych grup społecznych, w tym bezrobotnych. Im więcej będziemy rozdawać, tym więcej będzie tych, którzy wyciągają rękę po pomoc. Przymykanie oczu na tę oczywistą zależność byłoby wyrazem naiwności i niezrozumienia najbardziej elementarnych mechanizmów społecznych.

Sprawa protestów opiekunów osób niepełnosprawnych w ciekawy sposób nałożyła się na tocząca się od kilku miesięcy debatę dotyczącą polskiego liberalizmu. Krytyczne teksty Andrzeja Walickiego i Marcina Króla znalazły oddźwięk w licznych, mniej lub bardziej, udanych polemikach. W Magazynie „Gazety Wyborczej” z końca marca Marcin Król odpowiadając polemistom stwierdził, że musimy ponieść ryzyko zmiany. Pisał: „Ryzyko polega na rozszerzenie uczuć prywatnych na publiczne, wolności prywatnej na publiczną”. Jak to rozumieć, czy chodziłoby tu o szersze zastosowanie etyki sytuacjonistycznej, o której pan wspomniał?

Choć jestem zwolennikiem emotywizmu w etyce, jednocześnie mam świadomość – zresztą większość filozofów zawsze to podnosiło – że nie można opierać się jedynie na uczuciach, bo są one chwiejne i ulotne, trzeba więc oprzeć się na rozumie, bo ten operuje stałymi zasadami. Uleganie emocjom zwykle było postrzegane jako słabość, jako wodzenie na pokuszenie, jako schodzenie na manowce. Otóż zdaję sobie sprawę z tego, że miłość może być ślepa, nie twierdzę więc, że powinniśmy całkowicie zdać się na emocje, ale bez miłości życie nasze i innych z nami będzie gorsze.

W książce Rozkosze demokracji Philippe Braud zauważa, że w filozofii polityki zbyt dużo jest teoretyzowania à la Rawls, prób wypracowywania sztywnych reguł formalizacji życia społecznego i politycznego, które jakoby miałyby poprawić jego jakość. Podobnie jak on nie wierzę w to i rzeczywiście pod tym względem jestem emotywistą, zdecydowanie bardziej przywiązanym do uczuć niż do reguł. Mamy jednak całe spektrum rozmaitych emocji: miłości i nienawiść, podziw i zawiść, współczucie i zazdrość, entuzjazm i szał. Chodziłoby tu zatem przede wszystkim o uczucia pozytywne. Po drugie zaś, uczucia pozytywne nie powinny nam zaciemniać rozumu. To rada, którą można dać zarówno obywatelom państwa, jak i młodym ludziom wkraczającym w życie. Nie możesz bowiem tak się zakochać, żeby stracić rozum. Nie możesz tak dalece zaangażować się w życie publiczne, by doprowadziło cię to do utraty jasności rozumienia. Nie możesz ze współczucia rozdać wszystkiego potrzebującym. Wzrost znaczenia emocji w życiu publicznym przywitałbym z zadowoleniem, gdyby były to uczucia pozytywne. Eliminacja złych uczuć na rzecz pozytywnych, nie może jednak przebiegać wbrew rozumowi. Nasza hojność, szczodrość, współczucie i sympatia nie może sprawiać, że zachowujemy się infantylnie i naiwnie. Wzruszenie, jakiemu uległeś widząc dziecko żebrzące na ulicy, jest uczuciem fałszywie wywołanym, które ma nakierować na fałszywe działanie. Nie wolno nam ulegać odruchom serca i rozdawać wszystkim, którzy wzbudzą w nas współczucie. Mówiąc o byłych pracownikach PGR-ów Marcin Król ulega, niestety, takiemu właśnie odruchowi serca, który zaburza rozumowanie.

Gdy chodzi natomiast o liberalizm, Andrzej Walicki popełnił na ten temat kilka znakomitych esejów, w których przekonuje nas do jednak wątpliwej tezy. Utrzymuje, że jedyny prawdziwy liberalizm to liberalizm linii Milla, Rawlsa, etc. Walicki zmierza do zdeprecjonowania neoliberalizmu jako uzurpacji, zarazem jednak równie zafałszowuje liberalizm przez sprowadzenie go do nurtu socjal-liberalnego. Takie stanowisko wyraża zresztą również Marcin Król. Otóż Walicki przekonuje nas, że neoliberałowie zawłaszczyli liberalizm, uzurpując sobie prawo do reprezentowania liberalizmu jako jego najbardziej prawowierni przedstawiciele. Z tezą tą mogę się zgodzić, jednak Walicki przeciwstawia temu listę rozmaitych liberalnych myślicieli ostatnich kilkuset lat, by pokazać, że są to jedyni prawdziwi liberałowie. To też tendencyjne i wybiórcze rozumienie liberalizmu, który jest bardzo szerokim nurtem intelektualnym, w jaki wpisują się różne stanowiska. Uzurpowanie przez którąkolwiek z odmian liberalizmu prawa do wyłączności czy reprezentatywności liberalizmu jest nieuprawnione takiej uzurpacji dopuszczają się zarówno neoliberałowie, jak i Andrzej Walicki. Szukanie czegoś takiego jak prawdziwy liberalizm jest sprzeczne z samą tą doktryną, będącą w istocie apologią pluralizmu, wielości i odmienności. Liberalizm jest aprobatywny dla rozmaitych, odmiennych nurtów myślowych, intelektualnych i politycznych, należałoby więc się z tym pogodzić zamiast wymawiać innym, że są fałszywymi liberałami.

To trochę jak z casusem prawdziwej demokracji.

Pojęcia takie jak prawdziwy liberalizm, prawdziwy konserwatyzm, lub prawdziwa demokracja to zwykle coś bardzo podejrzanego. Jeśli ktoś mówi o prawdziwej demokracji, na ogół ma na myśli coś innego niż demokracja liberalna. Demokracja jako taka ma wiele odmian i wariantów. Warto rozmawiać o tym, czy któreś z nich nie sprzeniewierzają się demokracji. Analogicznie, istnieją więc na pewno takie nurty liberalizmu, które sprzeniewierzają się liberalizmowi i to trzeba demaskować. Nie należy jednak wskazywać kto z nas jest fałszywym, a kto prawdziwym liberałem.

Może więc czas na to by porzucić antagonizujące przeciwstawienia: jednostka vs. wspólnota, uczucia prywatne vs. uczucia publiczne? Może wystarczy skupić się na kulturze politycznej?

Jestem bardzo krytyczny wobec stwierdzenia, że nie będziemy mieć lepszej demokracji dopóki nie będziemy mieć lepszej kultury, czy to obywatelskiej czy publicznej, czy wreszcie osobistej. Trzeba robić demokrację z takimi ludźmi jakich mamy. Trzeba ją robić jak najlepszą, lepiąc ją z tej materii, którą dysponujemy. Jestem pod tym względem optymistą. Demokracja liberalna to nie jest system dla aniołów. Demokracja jest konieczna właśnie dlatego, że ludzi są podli, ułomni, wredni, ulegają pokusom, złym emocjom i skłonnościom, a także fałszywym wyobrażeniom. Wojciech Orliński w „Gazecie Wyborczej” przytoczył kiedyś wyniki badań na temat tego w co wierzą Amerykanie. W niektóre z tych absurdalnych rzeczy czy zjawisk wierzy więcej osób, niż w Polsce w zamach smoleński. Mimo tego jest to jedna z najlepiej działających demokracji w świecie. Demokracja nie w tym ma przeszkodę, że ludzie wierzą w jakieś absurdy, mają swoje przywary czy ułomności. Demokracja cierpi gdy pojawiają się jakieś środowiska, które uzurpują sobie prawo do władzy, do urządzania życia publicznego według ich norm i standardów. Temu należy się przeciwstawiać, a nie głupocie, zacofaniu, prymitywizmowi czy marnej kulturze. Choć temu także, ale nie jest to warunek fundamentalny dla istnienia demokracji. Jeśli czytam u tegoż Marcina Króla, że musimy budować na prawdzie, to trochę się śmieję, a trochę drżę z niepokoju. Od tego rodzaju stwierdzenia pozostaje już tylko krok do uzurpacji. Budować na prawdzie to ryzykować dyktaturę prawdy, która unicestwi demokrację, jak to wiemy z historii.

Dochodzimy do starej tezy Churchilla.

Trafne byłoby także inne powiedzenie: „Dzięki naszym zaletom tworzymy społeczeństwo, z powodu naszych wad musimy tworzyć państwo”. Konieczność regulacji życia politycznego wynika z naszych ułomności. Każdy system polityczny jest zatem zły, gdyż jest konieczną próbą radzenia sobie z ludzkimi ułomnościami. Jako że demokracja robi to przy największym możliwym stopniu poszanowania wolności, z tego punktu widzenia jest ustrojem najmniej złym. I tu fraza wypowiedziana przez Churchilla jest absolutnie słuszna. Kiedy słyszę powszechne w Polsce utyskiwanie jak wredną i podłą jest polityka, to też trochę się śmieję, a trochę drżę z niepokoju. Polityka z zasady swej taka jest. To tak jakby powiedzieć, że wojna jest okropna. Tak, ale wojna, jak pokazują dzieje, jest niestety czasami czymś nieuniknionym i koniecznym, broniącym przed czymś jeszcze gorszym. Paradoks polega na tym, że wojnie najlepiej zapobiegają dobrze uzbrojone armie. Zachodzi tu więc pewna analogia z demokracją: nie dlatego ją mamy by uczynić świat wspaniałym, lecz dlatego, że jesteśmy podłymi ludźmi. Musimy wprowadzać regulacje żeby podłość, zawiść, egoizm i inne przywary mimo wszystko pozwoliły nam ze sobą żyć, i byśmy przy tym nie obrócili się wzajemnie w niewolników. Bez tego, jak powiedział Hobbes, życie ludzkie byłoby krótkie, podłe i pozbawione wszelkiej radości. Gdybyśmy zdali się na spontaniczność relacji międzyludzkich, skutki byłyby opłakane, więc próbujemy je jakoś uregulować. Z drugiej jednak strony instytucje, które relacje te mają regulować, nie mogą być zbyt rozbudowane, ponieważ z doświadczenia wiemy, że wówczas zaczynają służyć jakiejś formie opresji. Odpowiedzią jest więc demokracja liberalna w ograniczonym państwie, ze świadomością, że nie osiągnie się w ten sposób żadnego idealnego modelu. Chodzi więc o to by zapobiec jak największej liczbie cierpienia jak największej liczby ludzi. Pod tym względem zgadzam się z Millem lub raczej z Popperem. Nie zastanawiajmy się zatem ile szczęścia ludziom można przysporzyć, najpierw starajmy się jak najwięcej bólu, krzywdy i cierpienia wyeliminować.

Janusz A. Majcherek – filozof i publicysta, kierownik Katedry Socjologii Instytutu Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego im. KEN w Krakowie.

Błażej Filanowski: Miasto to wszystko :)

by Wikipedia
by Wikipedia1515

„Mieszkam w Londynie” – londyńczyk nie powie, że mieszka w Anglii. Informacja o Londynie to znacznie bogatszy komunikat. W jednym słowie zawarte są liczne informacje: moje środowisko to metropolia, kosmopolityczne społeczeństwo, funkcjonuję w centrum życia kulturalnego i gospodarczego. W światowym wyścigu miast polskie ośrodki wystartowały daleko za peletonem. Komunikaty zawarte w ich nazwach nie są jeszcze tak czytelne i atrakcyjne. Samorządy szukają nowej siły napędowej, aby to zmienić. Do osiągnięcia celu potrzebne są kompleksowe działania, które trudno zrealizować w czasie jednej kadencji, dlatego kusząca staje się droga na skróty.

Łatka Polski jako rolniczego, zacofanego kraju odeszła do lamusa, przynajmniej w Europie. Mimo to w oczach wielu osób z Zachodu Europa Wschodnia wydaje się bardziej prowincjonalna. Miasta stają na pierwszej linii frontu w walce o zmianę wizerunku Polski. Dla współczesnych Polaków są symbolem przynależności do europejskiego kręgu kulturowego i cywilizacyjnym papierkiem lakmusowym. Mistrzostwa Europy w piłce nożnej w 2012 r. czy krajowe zmagania o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016 pokazują, że ciężar zmiany wizerunku Polaków ponoszą w ogromnej mierze największe miejskie ośrodki. Zbudowanie stadionu dorównującego standardom tzw. starej unii okazało się możliwe. Generalna poprawa jakości życia, kondycji gospodarczej miast oraz ich wizerunku to wciąż aktualne wyzwania. Jak sobie z nimi radzić? Poszukajmy przykładów.

Nieco poniżej pół miliona mieszkańców, bezrobocie, popadające w ruinę zakłady przemysłowe i doniesienia o kolejnym zamachu terrorystycznym – tak wyglądało Bilbao w latach 80. XX w. Obecnie to jedno z najlepiej rozpoznawalnych miejsc w Hiszpanii – „efekt Bilbao” stał się dowodem na możliwość stosunkowo szybkiej zmiany wizerunku i sytuacji gospodarczej miasta oraz przykładem, że inwestycja w kulturę może przynosić zyski.

Efekt Bilbao Crtl+C

 

Pewnego ranka w biednym Bilbao pojawił się genialny architekt zza oceanu. Wysiadł z odrzutowca, z którego pokładu bystrym wzrokiem wypatrzył przestrzeń w znakomitym punkcie miasta. Wskazującym palcem zarysował bryłę budynku Muzeum Guggenheima, która wkrótce stała się ikoną architektury, jak magnes przyciągającą pielgrzymki miłośników sztuki współczesnej. Marzenie każdego prezydenta miasta – wielkie nazwiska, mecenat nad kulturą, wywiady, gale, wreszcie wspaniały pomnik własnej kadencji i jeszcze wzrost dochodów do miejskiej kasy. Brzmi idealnie. Efekt Bilbao miał jednak miejsce w Bilbao i nie jest „patentem”, który można odkupić. Proces rewitalizacji (słowo często w Polsce nadużywane) był kompleksowy, wynikał z głębokiego przekonania elit baskijskich o konieczności posiadania prężnego miejskiego ośrodka gospodarczego, naukowego i kulturalnego. Baskowie, utrzymując względną autonomię w ramach Królestwa Hiszpanii, zawsze odgrywali ważną rolę w wymianie handlowej z północą Europy. Wiek XIX przyniósł silniejsze podporządkowanie regionu prawu i urzędom hiszpańskim, ale jednocześnie rewolucja przemysłowa i nowe uwarunkowania prawne stymulowały rozwój górnictwa (głównie rud żelaza), dzięki czemu Bilbao stało się miastem hut i stoczni. Przemysł pozostał motorem napędowym miasta do lat 70. XX w., kiedy okazał się za mało konkurencyjny. Upadek zakładów oznaczał widmo katastrofy społecznej i gospodarczej. Z drugiej strony lata 70. przyniosły kres dyskryminującej Basków dyktatury generała Francisco Franco i nadzieję na możliwość łatwiejszego budowania własnej tożsamości. Wczesne lata 80. to czas wysokiego bezrobocia i prawdziwy koniec ery przemysłowego Bilbao, które zaczyna być kojarzone z bazą radykalnej baskijskiej organizacji terrorystycznej ETA – popieranej przez społeczność miasta w czasie dyktatury Franco, w nowej sytuacji stanowiącej coraz większy problem dla Basków umiarkowanych i otwartych na kompromis. W roku 1986 Hiszpania weszła do Unii Europejskiej, co otworzyło nowe perspektywy rozwoju. Wtedy Baskowie postawili sobie jasny cel – dla dobra regionu musimy uratować Bilbao. Pierwszym krokiem na drodze do odnowienia miasta były plany zagospodarowania przestrzennego oraz opracowanie wieloetapowej strategii mającej na celu przyciągnięcie nowych inwestorów i turystów. Wdrożono plan naprawy i rozwoju infrastruktury miejskiej (w tym komunikacji publicznej), przebudowy portu morskiego oraz lotniczego. Aby odnieść sukces, miasto miało też stać się bardziej kosmopolityczne, a sposobem na jego umiędzynarodowienie była kultura. Turyści z całego świata pod koniec lat 80. zaczęli oblegać śródziemnomorskie kurorty, odwiedzać Madryt i Barcelonę. Skierowanie choć kilku procent tego ruchu do stolicy Basków uznano za impuls, który momentalnie pobudzi gospodarkę miasta. Zmianę tras wycieczkowych autokarów zapewnić miały dwie wielkie osobowości świata sztuki: Peggy Guggenheim (1898–1979) i Frank Gehry (ur. 1929). Peggy była jedną z najwybitniejszych mecenasek sztuki XX w. Dzięki szerokim kontaktom w świecie awangardy (wyszła za mąż za surrealistę Maxa Ernsta) oraz fortunie rodziny Guggenheimów zgromadziła imponującą kolekcję, na której do dziś swoją pozycję w artystycznym świecie buduje szacowna międzynarodowa instytucja – Muzeum Guggenheima. Zaprojektowanie dla Bilbao oddziału tego muzeum powierzono Frankowi Gehry’emu, architektowi znanemu z niekonwencjonalnych pomysłów i zamiłowania do rzeźbiarskich form. Gehry właśnie w tej realizacji po raz pierwszy na dużą skalę użył zaawansowanego programu służącego m.in. do projektowania samolotów CATIA, co przyniosło efekt, jakiego dotąd w architekturze nie widziano. Poskręcane formy z tytanu i szkła przypominają przycumowany pancernik, niewiarygodnie zaawansowanej technicznie floty. Muzeum otwarto w roku 1997. Wprowadzenie prestiżowej instytucji w innowacyjną przestrzeń budynku Gehry’ego dało znakomity efekt. Bilbao i nazwisko Gehry’ego poszybowały w rankingach popularności. Architekt dostał zlecenia na kolejne spektakularne budynki.

Pewnego ranka Gehry sprawdza skrzynkę pocztową przed swoją rezydencją. Otwiera list od młodego chłopca, zaczynający się słowami „Panie Frank, jest pan genialny, uratuj nasze miasto, budując w nim coś wspaniałego!” – tak zaczyna się odcinek serialu Simpsonowie. Autorzy prześmiewczej kreskówki nie zostawili suchej nitki na powierzchownym kopiowaniu „efektu Bilbao”. W miasteczku Simpsonów słynny architekt buduje operę, do której mieszkańcy przychodzą… tylko raz. Ostatecznie drogi w utrzymaniu budynek popada w ruinę i staje się filią więzienia stanowego. W tym scenariuszu zawarta jest gorzka prawda. Od roku 1997, dzięki sukcesowi muzeum w Bilbao, w kraju Basków powstały kolejne imponujące obiekty autorstwa Gehry’ego. Żaden jednak nie był równie rozpoznawalny, nie stał się manifestem rzeźbiarskości w architekturze z zastosowaniem zaawansowanego oprogramowania. Nie powtórzył efektu szokującej, kosztownej „amerykańskiej interwencji” na europejskiej prowincji. Architektura muzeum w Bilbao zrobiła wrażenie, bo była czymś zupełnie nowym w swojej formie, konstrukcji, wyrazie. A co równie ważne, zadawała pytanie o przyszłość instytucji kultury. Czy budynek o takim przeznaczeniu ma być sam w sobie dziełem sztuki? Dyskusja na ten temat rozpalała nadzieje zwolenników takiego rozwiązania i niepokoje przeciwników. Dziś widzimy, że efektowne budynki muzealne (Muzeum w Bilbao lub Muzeum Żydowskie w Berlinie) nie są chętniej odwiedzane ani bardziej dochodowe od chociażby londyńskiego Tate Modern, mieszczącego się w doskonale przystosowanym do nowej funkcji budynku starej elektrowni.[1]

Florencja postmodernizmu

Bilbao postawiło poprzeczkę bardzo wysoko. Architektoniczna przemiana nie miała skończyć się na jednym spektakularnym budynku. Architekt Rafael Moneo wybudował zwróconą ku muzeum Gehry’ego bibliotekę uniwersytecką, stanowiącą kolejny architektoniczny przekaz – Bilbao realizuje ambicje ośrodka naukowego. W swoim wyrazie budynek biblioteki jest zupełnie inny od znanego sąsiada. Cechuje go minimalizm, a jednym z jego najciekawszych elementów jest przeszklony taras widokowy, z którego można obserwować „kosmiczny pancernik”. Dzieło Moneo to manifest architektury kontekstu, która obserwuje otoczenie i wchodzi z nim w dialog, w tym przypadku oddając hołd nowatorskiej dominancie architektonicznej. W przemianę miasta zaangażowano także architekta i inżyniera Sebastiana Calvano, który zaprojektował Zubizuri – most dzieło sztuki oraz imponujący terminal lotniczy. Architekturę nowej linii metra stworzył sam sir Norman Foster, jeden z najwyżej cenionych architektów świata. Bilbao unowocześnia się, ale nie zrywa z industrialną przeszłością. Palacio Euskalduna, autorstwa architektów Federica Soriano i Dolores Palacios, to przykład modernizacji istniejącego obiektu i zmiany jego funkcji: z przemysłowego budynku należącego do dawnej stoczni w centrum konferencyjno-widowiskowe. Wykorzystaniem przemysłowej architektury jest także AlhóndigaBilbao, gdzie wyjątkowy twórca – Philippe Starck – dokonał interesującej rewitalizacji, ujawniając talent architekta i designera. Wszystkie te obiekty sprawiają, że Bilbao nie jest przeciętnym miastem z jednym niezwykłym budynkiem, lecz – niczym Florencja na przełomie XV i XVI w. – prawdziwym fenomenem, skupiającym dzieła wielu wybitnych artystów i architektów. Przekształcanie miasta jest kompleksowe – należy podkreślić to słowo, aby od opisu architektury wrócić do samej podstawy sukcesu. Poprawa wizerunku i walka z kompleksami wywołanymi przez upadek miasta była rozpatrywana w ścisłym związku z podniesieniem jakości życia oraz rozwojem gospodarczym. Impulsem do zmian stały się rewitalizacja i nowe inwestycje. „Efekt Bilbao” to w rzeczywistości rezultat konsekwentnych, długofalowych i starannie zaplanowanych działań.

Wewnętrzna ekspansja

Słowo „rewitalizacja” nie jest zarezerwowane dla miast upadających. Jedną z najciekawszych inwestycji tego typu jest HafenCity w Hamburgu – kompleksowe przekształcenie miejskiego obszaru o powierzchni 2,2 km². HafenCity było ogromnym obszarem strefy wolnocłowej, która wraz z rozwojem Unii Europejskiej straciła na znaczeniu. W latach 90. XX w. postanowiono zredukować obszar wolnocłowy i wykorzystać „miasto w mieście” do stworzenia prestiżowej dzielnicy z przemieszanymi funkcjami: mieszkalnymi, biurowymi, kulturalnymi oraz handlowymi. Hamburg to obecnie jedno z najbogatszych miast niemieckich. Pełni funkcję portu obsługującego nawet największe jednostki, jest siedzibą wielu światowych firm transportowych i wyspecjalizowanych zakładów przemysłowych, a także koncernów medialnych. Jest beneficjentem procesu zjednoczenia Niemiec. Z ośrodka znajdującego się niemal na granicy bloku kapitalistycznego w latach 90. ubiegłego wieku stał się jednym z najważniejszych łączników handlowych obsługujących ruch kontenerów między Azją, Stanami Zjednoczonymi a przyjmującą nowy model gospodarczy Europą Wschodnią. HafenCity stało się areną nowych koncepcji architektonicznych. Trudno jeszcze oceniać ich efekty, bo tak jak w Bilbao proces przekształcenia nadal trwa. Niemieckie miasto postawiło na różnorodność wrażeń, wymieszanie funkcji, nową architekturę i renowację historycznych ceglanych magazynów. Brak wyraźnego centrum dzielnicy ma skłaniać odwiedzających i mieszkańców do przemieszczania się, zwiększając atrakcyjność punktów handlowych i usługowych. Nowa przestrzeń jest przyjazna dla ruchu pieszego. Przestrzenie mieszkaniowe, usługowe, kulturalne i biurowe sąsiadują ze sobą tak, by nowo wytyczone ulice tętniły życiem przez całą dobę. Kultura, biznes, turystyka, obiekty mieszkalne, komercja i funkcje publiczne mają się w HafenCity przeplatać, tworząc środowisko pełne doznań, zachęcające do odkrywania i kreowania. W gęstniejącej zabudowie pierzejowej pojawiają się ciekawe realizacje architektoniczne. Preferowane są budynki średniej wysokości, stanowiące kompromis między zachowaniem „ludzkiej” skali dzielnicy a rachunkiem ekonomicznym. Obiektem wyróżniającym się swoją skalą będzie zaprojektowany przez szwajcarską pracownię Herzog & de Meuron budynek opery. Obok swojej podstawowej funkcji kulturalniej będzie on mieścić luksusowy hotel, co zapewni stały dopływ środków potrzebnych do utrzymania obiektu. Budynek jest połączeniem masywnego, surowego ceglanego magazynu z wyrastającą ponad jego bryłę lekką i przeszkloną częścią nowoczesną. Dzieło szwajcarów ma budzić skojarzenia z żaglowcem oraz być symbolem idei HafenCity: nowoczesności połączonej z historią.

 

Nowa ziemia obiecana

Ważnym projektem przekształcenia dużego obszaru w okolicach śródmieścia jest Nowe Centrum Łodzi. W latach 90. Łódź, dotychczas jeden z największych w Europie ośrodków przemysłu włókienniczego, wraz z ograniczeniem produkcji popadła w kryzys. Coraz silniejsza zagraniczna konkurencja i przerost zatrudnienia, jaki utrzymywał łódzki przemysł w okresie PRL-u, wygenerowały duże bezrobocie. Po zamknięciu wielkich zakładów część wykwalifikowanej siły roboczej zagospodarowały młode, stosunkowo niewielkie zakłady produkcyjne. Mimo to miasto straciło swoją pozycję, a wielu bezrobotnych do dziś nie znalazło zatrudnienia. Mało kto wie, że Łódź ma jeden z największych obszarów śródmiejskich w Polsce. Powojenna nacjonalizacja, dokonana w dużej mierze na mieniu pożydowskim i poniemieckim, spowodowała, że do wielkomiejskich kamienic wprowadzono ludzi z prowincji – nieodczuwających odpowiedzialności za swoje nowe otoczenie. Zrezygnowano z dostosowania zabudowy do nowych funkcji, snując plany o modernistycznej przebudowie centrum, które ostatecznie zaowocowały kilkunastoma realizacjami, ale nie zmieniły zasadniczo struktury urbanistycznej i architektonicznej. Pokłosiem tej polityki jest zły stan niezniszczonego w czasie wojny łódzkiego śródmieścia. Centrum stało się obszarem najmniej reprezentacyjnym, co czyni z Łodzi kuriozalny wyjątek na tle innych miast. Ma to zasadniczy wpływ na postrzeganie miasta przez przyjezdnych, w tym przedsiębiorców i turystów.

Teraz ma powstać tzw. Nowe Centrum Łodzi. To określenie weszło na stałe do języka łodzian. Określa się nim wschodnią część centrum, obszar „otworzony” dla całego miasta dzięki kilku istotnym zmianom. Pierwszą z nich było zamknięcie jednej z najstarszych i najlepiej zachowanych, pełnej zabytków techniki i secesyjnych zdobień elektrowni EC1. Miejsce to przykuło uwagę trzech ludzi kultury: Marka Żydowicza – twórcy i organizatora festiwalu Camerimage, Davida Lyncha – amerykańskiego reżysera, malarza, zaangażowanego w promocję ruchu na rzecz medytacji oraz Andrzeja Walczaka – architekta, mecenasa kultury i współwłaściciela grupy ATLAS. Niczym w scenariuszu sequelu „Ziemi Obiecanej” Władysława Reymonta ci trzej panowie stworzyli projekt przekształcenia budynku w nowe miejsce kultury. Obok wyłączonej z użytku elektrowni znajdował się istniejący od 1868 r. budynek Dworca Łódź Fabryczna. Jego perony znane są każdemu, kto oglądał słyną scenę pogoni za pociągiem w filmie „Przypadek” Krzysztofa Kieślowskiego. „Ślepy” dworzec, wbijający się w centrum miasta, jest przenoszony pod ziemię i przekształcany w nowoczesny, przelotowy węzeł komunikacyjny. Siłą sprawczą tego „przypadku” był projekt budowy Kolei dużych prędkości. Pierwotny pomysł zakładał, aby mieszkańcy Łodzi wsiadali do superszybkiego pociągu w Strykowie. Zauważono jednak dwa problemy: zbyt bliskie sąsiedztwo autostrad i pominięcie liczącego 700 tys. mieszkańców miasta. Ostatecznie zdecydowano się więc na podziemny dworzec i tunel pozwalający na swobodny ruch ze wschodu na zachód do stacji Łódź Kaliska. KDP wciąż jest na etapie studium wykonalności. Możliwe, że „polskie TGV” szybko nie powstanie – jednak nawet konwencjonalna, ale szybsza i lepiej zorganizowana kolej jest ważna dla rozwoju kraju i integracji europejskiej. Dlatego kolejowa inwestycja w Łodzi jest kontynuowana. Dworzec będzie kluczową stacją jednego z najważniejszych węzłów komunikacyjnych w Europie Środkowej. Linia kolejowa, dotąd stanowiąca barierę dzielącą wschód miasta na północną i południową część, od zawsze stanowiąca bolączkę urbanistów i kierowców, dzięki inwestycji zejdzie pod ziemię. Uwolniona w ten sposób przestrzeń w centrum miasta stała się atrakcyjna dla inwestorów, a podwaliny układu urbanistycznego tego obszaru stworzył w roku 2007 luksemburski architekt i urbanista Rob Krier. W Nowym Centrum miały powstać dwa ikoniczne budynki: centrum festiwalowo-kongresowe projektu Franka Gehry’ego i Specjalna Strefa Sztuki grupy Moeller Architekten.

Do tej pory Łódź popełniała grzechy wielu polskich miast – próbowała sprzedać lichy towar i to często poprzez słabe kampanie reklamowe. Rzeczywistości nie dało się oszukać. Zły wizerunek budowały nie tylko wieloletnie zaniedbania tkanki miejskiej, lecz także medialne afery kryminalne, skandale korupcyjne oraz przeróżne patologie (choćby sprawa „łowców skór”). Nowe Centrum miało szansę odmienić obraz miasta… Problemy z realizacją NCŁ pojawiły się bardzo szybko, a wszystko rozbiło się o koszty. Padły pytania o możliwość sfinansowania budowy i utrzymania dwóch nowych, wielkich i kosztownych obiektów. Zaczęto się zastanawiać, czy warto przeznaczyć miliardy złotych na budowę ogromnych budynków, skoro reszta centrum niszczeje, czy wieloletnia budowa nie pochłonie środków, których Łódź nie będzie w stanie udźwignąć mimo dotacji unijnych. Brak jasnego biznesplanu doprowadził do tąpnięcia. Kompromisu nie udało się wypracować. Z miasta w atmosferze konfliktu wycofał się Marek Żydowicz, zabierając z sobą festiwal Camerimage. Znów skandal stał się treścią przekazu medialnego o Łodzi i nie tylko zatrzymał tworzenie „produktu eksportowego”, lecz także – co gorsze – samych mieszkańców nastawił do pomysłu sceptycznie. Łodzianie nie zostali włączeni w proces powstawania centrum. Nie otrzymali jasnych odpowiedzi na kluczowe pytania: ile pieniędzy zostanie na ten cel przeznaczonych z ich podatków? Dla kogo powstaje centrum? Jakie są plany zagospodarowania przestrzeni i poszczególnych obiektów? Większość mieszkańców poczuła, że traci kontrolę nad losami miasta. Mieszkańcy, którzy nie mają zaufania do władzy, do instytucji, wreszcie do siebie nawzajem, potrzebują dialogu. Trzeba jednoznacznie zdefiniować miasto jako wspólnotę. Droga na skróty – efektowny budynek czy udana kampania promocyjna – nie doprowadzą do prawdziwej rewitalizacji. Edukacja, transparentne plany rozwoju, społeczeństwo obywatelskie, partnerstwo publiczno-prywatne i przyjazne mieszkańcom instytucje to ważne elementy rewitalizacji, rozumianej nie jako „remont”, ale jako proces zmian społeczno-gospodarczych.

Mogłoby się wydawać, że nad Łodzią wisi fatum – ale to nieprawda. Odnawianie EC1 trwa, dworzec powstaje, a rola Nowego Centrum coraz częściej jest rozpatrywana w kontekście śródmieścia i całego miasta. Marek Janiak – obecny architekt miasta, wykładowca, kontrowersyjny artysta, współzałożyciel grupy Łódź Kaliska – przeforsował nową strategię rozwoju. Jest to pierwszy tak kompleksowy dokument, który zakłada docentryczny rozwój miasta – najprościej mówiąc, maksymalne wykorzystanie wolnych terenów zurbanizowanych i zatrzymanie „rozlewania się miasta” na coraz większą powierzchnię. Rozrost przedmieść kosztuje budżet coraz więcej, a ponieważ Łódź wciąż traci mieszkańców, koszty utrzymania infrastruktury drogowej, mediów i komunikacji miejskiej w przeliczeniu na jednego mieszkańca muszą znacząco rosnąć. Oprócz czysto ekonomicznej kalkulacji nowa strategia ma służyć długofalowemu rozwojowi centrum, w którym wciąż na zagospodarowanie czekają wolne działki. W tym roku ruszył także remont najsłynniejszej łódzkiej ulicy – Piotrkowskiej. Wprowadzane są również programy mające na celu ratowanie łódzkich kamienic, tak by wzrosła ich potencjalna wartość rynkowa. Wciąż jednak Nowe Centrum kryje wiele „tajemnic”, wciąż widoczne są liczne palące problemy społeczne, w tym atomizacja różnych łódzkich środowisk. Zmierzenie się z tymi problemami byłoby prawdopodobnie największym sukcesem. Być może po latach nazywano by je „efektem łódzkim”?

Tekst został opublikowany w XIV numerze Liberte! (kwiecień 2013).



[1] Według statystyk: The Art Newspaper, no. 223, April 2011.

Przeciw oligopolowi :)

Pozwolę sobie na polemikę z przeciwnikiem przeciwników ACTA, autorem tekstów piosenek
i złodziejem Michałem Augustynem – zadeklarowanym złodziejem, zaznaczę. Ale chyba
i tak czującym się moralnie lepszym od tych „postpeerelowskich”, którym w masie („hydrze”?) należy się „strzał w łeb”. Pozwolę sobie na polemikę, jak autor tekstów z autorem tekstów, jak złodziej ze złodziejem i oburzony z oburzonym.

http://www.flickr.com/photos/double-h90/6857348471/sizes/m/in/photostream/
by Obstschale

Dlaczego?

Tekst ACTA la vista baby… Michała Augustyna, który ukazał się na portalu „Liberte!”
jest nie tylko niespójny, niemerytoryczny, emocjonalny i nieprzejrzysty. Jest także pełen przeinaczeń, uproszczeń i niewybaczalnych błędów. Na tyle rażących, że pomimo pewnej abstynencji w pisaniu, zdecydowałem się na replikę w dość swobodnej formie. Przede wszystkim jest to jednak konflikt opinii w dyskusji bieżącej i ważnej, bo dotyczącej i roli praw autorskich, i Internetu we współczesnym świecie, a także problemu rozbieżności interesów między jednostką a władzą (czy korporacją) oraz ścierania się koncepcji postępowych przemysłuz koncepcjami zachowawczymi. Starej Szkoły z Nową Szkołą.

Wybrałem więc stosowne fragmenty artykułu Pana Michała, przytoczyłem bez jakichkolwiek zmian – jedynie je wyodrębniając, a następnie opatrzyłem komentarzem. Uważam to za niezbędną ilustrację do tekstu.

Jak na szkołę Hitchcocka przystało, zaczyna się od trzęsienia ziemi.

W sieci wszyscy kradną. Anonimowo i bezkarnie. Nie ma to nic wspólnego z wolnością, anarchizmem, wymianą dóbr i walką z systemem. Sieć stanowi w gruncie rzeczy społeczność anonimowych złodziei i jeden z najbardziej zafajdanych systemów, jaki człowiek do tej pory stworzył.

Czym w istocie jest sieć? Łamią sobie nad tym głowę publicyści, politycy, pisarze i eksperci,
w tym socjolodzy, antropolodzy, filozofowie, kulturoznawcy. I nikt nie dochodzi
do jednego ostatecznego wniosku. Poza Panem Michałem, oczywiście. Mówiąc jednako „społeczności anonimowych złodziei”, proponuję, Panie Michale, eksperyment: wybrać się do oddychającego bardziej europejskim powietrzem po udanej „twitterowej” rewolucji Kiszyniowa czy na plac Tahrir lub na Plac Czerwony i powtórzyć te słowa przy względnie szerszym forum słuchaczy. Reakcje tłumu zanotować i przedstawić do wglądu. Ten  złowieszczy system, za jaki Pan uważa Internet, jest najbardziej demokratyczną sferą publiczną, jaką kształtowało ostatnie 20 lat zabawy i wysiłku, formą współczesnej agory niedokonującej rozróżnienia na płeć, rasę, wiarę, zawód czy miejsce zamieszkania. Każdemu sprawiedliwie daje możliwość ekspresji i partycypacji w równym stopniu (choć
w jaki sposób, to już kwestia dyskusyjna), a przy tym kształtuje się oddolnie i samoistnie. Jeżeli jest to „zafajdany system”, to zastanawia mnie Pański stosunek do PRL-u, do którego odwołuje się Pan tak chętnie i często w swojej retoryce.

Zacząłem kraść późno i, jak każdy złodziej, z konieczności, zdefiniowanej przez okoliczności.

Krótko: zwroty takie jak „każdy” i „konieczność” są najskuteczniejszymi zabójcami każdej wartości logicznej. Jakkolwiek wątpliwa by wartość tej wartości była.

Wiecie, dlaczego kiedyś dla gwiazd polskiej piosenki pisali Kofta, Przybora, Osiecka, Loebl, Mogielnicki, Cygan, Kondratowicz…? Bo nie mieli do czynienia z setkami tysięcy złodziei, którzy dzisiaj nie mają zamiaru wydać jednorazowo choćby dziesięciu groszy, żeby zapłacić
za pracę tekściarza (pamiętajmy: artysta, autor tekstu i producent płyty, biorą od nas pieniądze raz, bo słuchać kupionej płyty możemy przez następne lata setki razy).

Czy wiecie, jak trudno jest skomponować melodię, która jest choćby odrobinę świeża? Nie wiecie?

Dlatego często słuchacie piosenek, których nikt nie jest w stanie zaśpiewać z tekstami tak grafomańskimi jak wypociny gimnazjalistki. Na to właśnie sobie zasługujecie: wy, oburzeni
i zbuntowani hakerzy od siedmiu boleści (każdy z was jest przecież Neo, chociaż nikt z was nie potrafi wiele więcej niż proste wytnij wklej-prawda?).

No i tutaj robię pauzę na wdech. Panie Michale, przyznaję się: nie wiem, dlaczego Przybora, Kofta, Osiecka, Loebl czy Cygan pisali dla gwiazd. Byli (i niektórzy nadal są) tak wielcy
i sprawni w słowie i w piórze, że stawiałbym raczej na splot nieprzewidywalnych
i różnorodnych motywacji i emocji. Na kolaż fascynujących osobowości wraz z ich ambicjami
i marzeniami, które odnalazły się we właściwych okolicznościach. Pan widzi to trochę prościej i bardziej uniwersalnie – pisali i tworzyli, bo nie było NAS. Nie było złodziei. Istniał natomiast fantastyczny wolnorynkowy system, było wsparcie wielkich korporacji i promocja niezależnych komercyjnych mediów. Panie Michale, zdradzę Panu sekret.

Manierę polegającą na sprowadzaniu  złożonych, często nierozstrzygalnych dla człowieka procesów,  w których jedną ze zmiennych jest (wybitna) jednostka, do wymuszonych
i jednowymiarowych wyjaśnień, nazywa się determinizmem. Silnie ukształtowała ona kilku – nomen omen – wybitnych: Hegla, Marksa i Freuda. Porównanie Pana paranaukowej maniery do tych trzech historycznych postaci jest pierwszym z dwóch komplementów, jakie mogę Panu w swojej polemice zaoferować.

Polemika jednak nie powinna opierać się na czysto zgryźliwej krytyce. Podobno dobrze, jak jest trochę konstruktywna. Niech więc będzie. Brak następców Osieckiej, Przybory, czy Cygana i nadreprezentacja grafomanów to nie efekt złodziejstwa i piractwa. To efekt sztucznego nakręcania koniunktury na rynku. To efekt postępującej korporatyzacji
i komercjalizacji branży muzycznej i całej sfery kultury. Szwajcarski ekonomista Paul H. Dembinski nazywa ten proces finansjalizacją. Chodzi o niezdrowy dla nikogo (poza wąską grupą bogacących się pośredników) trend do przekuwania relacji w transakcję. Nie odbiegając od przykładu określonej branży: chodzi o zamianę opartej na szacunku, zaufaniu
i wzajemnych korzyściach relacji muzyk–słuchacz na wyprofilowaną na szybki zysk transakcję. Wtedy w sferę sztuki z buciorami wchodzą mechanizmy rynkowe, które same
z siebie nie są niczym złym, ale w tym wypadku z pewnością nie powstają samoistnie
i z potrzeby, a są narzucane z zewnątrz.  To dlatego giganty jak BMG, czy Sony Music specjalizują się w manufakturze gwiazd („talent shows”), masowej produkcji ich muzyki
i skoncentrowanej promocji medialnej. Panie Michale, jak się tworzy materiał muzyczny
dla Rihanny w takim tempie, żeby starczało na jeden album i cztery przeboje rocznie, to pomysłów na teksty i podkłady może braknąć. Wtedy schodzi się do bezpiecznego poziomu gimnazjalnego, na który tak Pan narzeka. Przy okazji robi się też wiele, żeby zniszczyć niszę
i wycisnąć jak największą sumę pieniędzy z bombardowanej zewsząd medialnym komunikatem masy. Jeżeli ma Pan jeszcze jakieś wątpliwości, dlaczego nie ma i u nas starych dobrych kompozytorów i starych dobrych tekściarzy, to proszę włączyć sobie „Vivę”
albo „MTV”.

Dlaczego polskim zespołom bardziej opłaci się grać na jarmarkach, festynach i sylwestrach niż pracować nad nowymi hitami? Ponieważ muszą na siebie zarabiać , odłożyć na emeryturę i na czarną godzinę, bo gdy artysta straci na przykład głos, nie będzie w stanie utrzymać się z muzyki. Wiecie ile przebojów mają na koncie w wolnej Polsce takie legendy piosenki jak Maryla Rodowicz, Edyta Geppert i im podobne? Żadnych! A ile ma Justyna Steczkowska, czy Edyta Górniak: jeden, góra dwa. To przypadek?

Otóż nie. To system, który zawdzięczamy pokoleniu złodziei i nieudaczników.

To system, w którym artystów okrada się pod płaszczykiem obrony wolności, sprawia, że Kora Jackowska musi chałturzyć w „Idolu” czy  „Must be the music”, choć jej genialne dokonania z lat PRL-u  powinny jej wystarczyć do godziwego, a nawet dostatniego życia.

Uważałbym ze zrzucaniem winy za nieudolną karierę Edyty Górniak na „złodziei”. Proponuję uważnie przypatrzeć się jej sylwetce muzycznej, w szczególności kluczowym decyzjom
w kwestiach współpracy producenckiej i wyborom natury medialnej. Można też przestudiować archiwa „Gali”, „Vivy” i „Życia na Gorąco”. Podpowiedzi jest pod dostatkiem.

Czy naprawdę jest Pan tak naiwny, że sprawia wrażenie osoby uważającej dokument ACTA
za przygotowany na gruncie polskim, przez Polaków, w obronie polskich artystów
i przeciwko polskim złodziejom? Czy autor śledzi inne rynki muzyczne? Na przykład te zachodnie? Te, które za sprawą globalizacji kapitału mają przemożny wpływ na nasz rodzimy rynek muzyczny? Czy autor świadomy jest reguł rządzących ich polityką? Tym, jaki procent
ze sprzedanego wydawnictwa trafia do ich kieszeni, a jaki stanowią tantiemy dla artysty?

A czy autor kojarzy może nazwy dwóch legendarnych i sztandarowych dla muzyki alternatywnej lat 90. zespołów Radiohead i Nine Inch Nails? W 2007 roku, w tym samym miesiącu, ci artyści dokonali małej rewolucji – wydali swoje albumy w zupełności za darmo. Do pobrania z sieci, bez haczyków. Wybrali nowoczesny, dostosowany do zmieniających się okoliczności społeczno-ekonomiczno-technicznych model biznesowy. Zrezygnowali z drogiego i nie zawsze uczciwego pośrednika, oferując muzykę bez jakichkolwiek opłat. Taki model nazywa się freemium albo premium i stanowi przykład  subsydiowania krzyżowego – zjawiska ekonomicznego i marketingowego zrywającego ze stereotypowym wyobrażeniem transakcji. Idea jest taka: na dziesięciu fanów, dziewięciu ściąga album udostępniony za darmo przez autorów, a jeden kupuje album w wersji premium – kosztujący kilkaset dolarów, ale w najwyższej, audiofilskiej jakości dźwięku, z materiałami w wersji demo, albumem ilustracji, gadżetami itd. Wszystkim tym, czego pożądałby prawdziwie zaangażowany fan. Zakup jednej wersji premium przez „tego dziesiątego” spokojnie pokrywa koszty darmowego nabycia przez pozostałą dziewiątkę. To nie wszystko. Artyści tak prominentni jak Nine Inch Nails i Radiohead (podkreślam: artyści, a nie wyhodowani przez korporacje rzemieślnicy) doskonale zdają sobie sprawę, że podstawowym i najważniejszym źródłem utrzymania każdego muzyka jest występ na żywo. W tym rozumieniu darmowa płyta jest pewną zachętą – elementem budowy i umacniania wspomnianej wcześniej relacji z odbiorcą, drogą wzbudzania zaufania i wdzięczności (forma brand loyalty). Słuchacz nie płaci więc za produkt w danym momencie, ale w perspektywie czasu zapłaci z nawiązką za obecność na koncertach, czy wszelkiej maści gadżety: koszulki, banery, plakaty.

Od roku 2007 w stronę modelu Radiohead i NIN poszło więcej artystów niż w stronę przeciwną. Drwią z korporacyjnych molochów, bo znają ich politykę od wewnątrz, od kuchni.
Z pomocą Internetu właśnie dostrzegli to, czego korporacje dostrzec nie chcą – alternatywne drogi dotarcia z dziełem/produktem do odbiorcy. I to z zyskiem, bo przez rezygnację z zachłannego wydawcy. O niematerialnych wartościach wynikających z pielęgnowania relacji z konsumentem nie wspomnę. To sami muzycy, nie pseudofani-złodzieje, wypowiedzieli wojnę wytwórniom muzycznym i świetnie im się to opłaciło.

Warto też wspomnieć o gigantycznych stratach, które za sprawą złodziejstwa w sieci ponosimy my wszyscy. Otóż każdy dochód z piosenki, wiersza, książki itd. byłby opodatkowany. Ale nie jest, bo go nie ma. Piosenka po jednym dniu nie ma już prawie żadnej wartości rynkowej, nie zwiększa PKB i nie zasila pośrednio np. systemu opieki społecznej. Jest to zasługa piratów.

Trudno właściwie wykrzesać jakąś sensowną refleksję przy tak paraliżującej tezie. To dalsze operowanie manierą deterministyczną albo cyniczna sofistyka. Skomentuję pytaniem: rozumiem, że kiedyś było lepiej – kiedyś wiersze, piosenki i książki dzielnie pracowały
na budżet państwa i fundowały nam opiekę społeczną? Były to pierwszorzędne towary nakręcające koniunkturę i PKB, tak jak kombajny eksportowane do Związku Radzieckiego?

Wiersze, książki i piosenki to nie papierosy ani wódka, na które można zwiększać podatek konsumpcyjny. Raz jeszcze – przestańmy myśleć o sztuce w ramach procesu finansjalizacji.

Miliony ludzi na świecie urządziły sobie świat po swojemu, za nic mając prawa i moralność, a ponadto udało się tym milionom przekonać resztę , że na tym właśnie polega nowy wspaniały świat.

Drogi Panie Michale – tak. Przyjęło się nazywać to demokracją.

Setki tysięcy młodych ludzi staje się w ten sposób awatarami, które żyją w świeci iluzji.

Sieciowi narkomani opanowali do perfekcji obsługę strzykawki, do tego sprowadzają się często ich umiejętności i kreatywność. Wytnij, wklej, kopiuj, ściągnij…

Jak nie wierzycie, to powiedzcie, ilu polskich Gatesów i Jacobsów [sic!] mamy dzięki upowszechnieniu sieci i fascynacji nią? Żadnych.

„Gatesów” i „Jobsów”. Czy nie mamy? Panie Michale, chyba jednak mamy. Twórcę Gadu-Gadu Łukasza Fołtyna. Twórcę Naszej Klasy Macieja Popowicza, który w moim wieku był już milionerem. Twórców Allegro. Czy wreszcie naczelnego księcia internetowych złodziei III RP – założycieli portalu FilesTube – Arkadiusza Seńko. To są nasi Jobsowie.

Opis internetowej narkomanii bardzo plastyczny. Bardzo poruszający. Natomiast intencjonalnie pomijam mało ciekawy narracyjnie fragment o narzekaniu autora
na nieudolność młodych ludzi w tworzeniu stron internetowych na zamówienie – wynikać ma to z braku kontaktu z płytami gramofonowymi. Tu nawet Freud biłby brawo na stojąco.

Nie wierzę w to, że aktywiści anty ACTA bronią mnie przez Wielkim złym Bratem, który zabroni nam korzystać z wiedzy w sieci, nie pozwoli wymieniać się informacjami i, śledząc nas noc i dzień, na koniec zamknie w więzieniu.

Nikt nie zabroni mi dzielić się moim dorobkiem z innymi, (napisałem, samodzielnie, niezłą pracę o polityce Thatcher wobec pierestrojki – chętnie ją darmo udostępnię) ani wymieniać się informacjami i nikt, także na Zachodzie, nie będzie bawić się w Wielkiego Brata (który przypomnijmy, bo nie wszyscy czytali, był synonimem totalnej i realnej władzy nad jednostką).

Aktywiści anty ACTA  bronią darmowego dostępu do efektów czyjejś pracy i wyrażają potrzeby ludu, który ma gdzieś zarówno indywidualne dobro i interes twórcy, jak i interes zbiorowy.

Ruch anty ACTA jest spadkobiercą peerelowskiej mentalności przyodzianej w matrixowskie szaty .

Może więc należy jego zwolenników przekonać, że płyty, książki i bilety do kina, są drogie, bo tak nieliczni je kupują. Przestańcie kraść, kochani, a zobaczycie, że artyści będą sprzedawali wam swój dorobek znacznie taniej niż dziś.

Wyjdźcie wreszcie z domów, niekoniecznie tylko po to, aby protestować. Za drzwiami naprawdę nie czają się agenci w czerni i nie podgląda was Wielki Brat. Za to można tam spotkać drugiego człowieka. Prawdziwego! I to jest dopiero rock and roll!

Tymczasem złodziejskiej hydrze należy się strzał prosto w łeb; trawestując klasyka: ACTA la vista baby!

I tutaj dochodzimy do kluczowego fragmentu polemiki, w którym najważniejsze moje dotychczasowe komentarze zbieram w całość i wykorzystuję do zadania „mortalkombatowego” fatality (żargon zrozumiały dla wielu złodziei).

Panie Michale, wykazuje się Pan przykrą ignorancją. Istnieją prawa autorskie osobiste
i majątkowe. Te pierwsze przysługują twórcy na wieczność, ale mają znaczenie raczej symboliczne. Te drugie należą do tego, kto wykłada na dzieło środki i na czyje zlecenie ono powstaje. Jeżeli formułuje się wniosek, że jeśli przestaniemy kraść, to artyści będą sprzedawać swoją twórczość taniej, a jest się zarazem obrońcą konserwatywnego modelu ekonomicznego, to wypada mieć chociaż świadomość, że w takim modelu artyści mają minimalny wpływ na politykę sprzedażową swojego dzieła. O tym wszystkim decydują wytwórnie i wydawnictwa – pośrednicy. Wolnorynkowy guru Milton Friedman wyciągnął pouczający wniosek: amerykańska służba zdrowia kuleje nie dlatego, że jest w niej za dużo wolnego rynku (z tym można się spierać), ale dlatego, że jest go w niej za mało! Pomiędzy dwiema podstawowymi stronami transakcji znajduje się „ten trzeci” – ubezpieczyciel-biurokrata, dyktujący lekarzowi kiedy i w jakim zakresie może pacjentowi pomóc. Teraz proszę się przyjrzeć casusowi Empiku, sieci sprzedażowej o nawykach monopolizujących rynek książek, która wchodząc stopniowo w buty wydawcy próbuje już nie tylko narzucać skandaliczne marże, ale autonomicznie dyktować rynkowe ceny i książkowe trendy. Alternatywą dla hegemonii Empiku jest – „surprise, surprise” – właśnie Internet. Taki Amazon Jeffa Bezosa, który nie potrzebuje pośredników, trafia bezpośrednio do klienta, zarazem sprawiedliwie i z szacunkiem traktując swoich partnerów, czyli i pisarzy
„z nazwiskiem”, lansowanych, i tych „bez nazwiska”, niszowych. Taka polityka to direct marketing – najmodniejsze narzędzie promocyjnego miksu, w którym klient sam testuje, porównuje, wybiera i kupuje towar w kilku kliknięciach. Identycznie działa eBay i iTunes. Twórca/sprzedawca sam wrzuca do oferty swój produkt, komunikuje się z klientem bezpośrednio, drogą mailową albo telefoniczną i uzyskuje czysty zysk. A jeżeli ma ochotę, to udostępnia owoce swojej pracy za darmo, bo może w ten sposób budować markę
i wcale na tym nie tracić. To nie utopia ani socjalizm. To tak zwany self-publishing i krok
w stronę bardziej wolnego rynku. Mówi Pan o udostępnieniu swojej pracy o Margaret Thatcher za dramo. Zapraszam. Taką możliwość daje Google Books i iTunes. Nikt Panu tego nie zabroni, jak Pan mówi, póki nie podpisze Pan kontraktu/umowy z jakimś wydawcą. Wtedy nie Pan będzie o tym decydować. Tylko Wielki Brat.

I tu pewna niespodzianka: dochodzenie BBC dostarczyło informacji, że głównym pomysłodawcą powstającego  w USA od 2004 r. protoplasty ACTA były największe koncerny fonograficzne i filmowe. Innymi słowy: grupy wielkiego interesu – kilkadziesiąt korporacji, które dziś z zachowania przypominają XIX-wiecznych luddystów. Podobnie jak oni chcą niszczyć i podpalać, tylko nie maszyny, a Internet. Dlaczego? Bo psuje im intratny biznes, oparty na stuletniej recepcie, najwyraźniej niezmiennej i nienaruszalnej, niczym przepis na panierkę kurczaka pułkownika Sandersa.

To źle, bo ACTA jest aktem celowo niedoprecyzowanym, zostawiającym szeroki margines interpretacyjny. Próbuje on konserwować stary porządek narzucony w innej epoce,
z lekceważeniem dla zmieniających się realiów technologicznych, społecznych i kulturowych. I ekonomicznych. Piractwo nie jest zagrożeniem dla rynku, bo rynek to suma potencjalnych
i właściwych konsumentów, którym oferuje się jakąś wartość za wartość zwrotną. Tyle tylko, że nie musi to być równowartość, wartość natychmiastowa, ani nawet wartość materialna. Piractwo jest natomiast zagrożeniem dla grupy pośredników, którzy bez wytchnienia próbują narzucać rynkowi własne reguły, zabiegając o wyłączność na wszelką wartość. ACTA jest prawem mającym utrzymać taki stan rzeczy, taką nierynkowość i, co gorsza, godzi ono w podstawowe prawa obywatelskie. Nie jest to z mojej strony demagogia. Niesławny artykuł 12 gwałci prawną zasadę audiatur et altera pars i daje zaskakująco skuteczne instrumentarium represyjne grupom, których interes został naruszony (czyli wydawcom raczej, nie artystom). John Stuart Mill, zwracał uwagę na groźbę dyktatu grup monopolizujących wolny rynek. W jaki sposób? Poprzez „ciche” wpływanie na kształt prawa formami lobbingu i korupcji. Rozwiązaniem proponowanym przez Milla miały być nienaruszalne przepisy antymonopolowe i zakaz cenzury, czyli jakichkolwiek prób ograniczania wolności ekspresji i zrzeszania się. Nazywał to prawem do bycia mniejszością.

Dziś „złodzieje” stojący w opozycji do ACTA pełnią rolę takiej mniejszości, chociaż
w rzeczywistości są przytłaczającą większością. Tych, którzy nie chcą dać przyzwolenia
na podporządkowanie władzy i prawa interesom nielicznych (oligoi to dobre określenie), nazywa Pan, Panie Michale, „spadkobiercami peerelowskiej mentalności”. To raczej typowa dla polskich polityków zabawa w chwytliwe memy i retoryka skrzydlatych słów, ale na pewno nie dyskusja na argumenty w wymagającej argumentów dyskusji. Niestety, nie jest Pan w swoim podejściu odosobniony.

Nie mogę oprzeć się zabawnemu wrażeniu, że zdecydował się Pan na ryzykowną inwestycję. Cała błyskotliwość została roztrwoniona na pomysłowy i chwytliwy bon mot „ACTA la vista, baby”, czyli na tytuł i słowo końcowe zarazem. I to jest ten drugi komplement, który obiecałem wcześniej. Pełne erudycji subtelne odniesienie do skarbu kultury, niestety, odciągnęło uwagę od czegoś istotniejszego. Panie Michale – strzał Hydrze „prosto w łeb” sprawy nie załatwi. Bo Hydra ma to do siebie, że łbów ma kilka, które na dodatek ucięte natychmiast odrastają.

Czego chcieć od Niemców? :)

Czego chcieć od Niemców w Brukseli?

Stronie niemieckiej należy prezentować nie polski eurosceptycyzm, lecz ofensywną proeuropejską politykę (co znajduje pokrycie w badaniach polskiej opinii publicznej). Polska winna być demonstracyjnie bardziej europejska niż Niemcy i ową proeuropejskość stosować jako rodzaj nacisku na partnerów niemieckich (np. w sprawach polityki energetycznej, wspólnej armii i poszerzania współpracy wojskowej, tworzenia wspólnych planów badań naukowych).

W stosunkach polsko-niemieckich Brukseli powinno być tak dużo, jak to tylko możliwe. Europeizację stosunków polsko-niemieckich należy wzmacniać i pogłębiać. Współpraca tych dwóch krajów jest przede wszystkim niezbędna i konieczna na płaszczyźnie różnych polityk wspólnotowych, jak Europejska Polityka Sąsiedztwa, Wspólna Polityka Zagraniczna i Bezpieczeństwa itd.

Niemcy są płatnikiem netto Unii Europejskiej i zależy im, aby na Unię płacić jak najmniej. Polsce – która korzysta z europejskich funduszy – zależy, aby Bruksela miała jak najwięcej pieniędzy. Warszawa życzyłaby sobie, żeby unijny podatek wynosił maksymalne 1,24% dochodu narodowego, Niemcy chcieliby, aby podatek ten spadł do minimalnego poziomu 1%. Przyczyny są jasne.

Jeszcze większe różnice dotyczą tego, jak unijny budżet winien być skonstruowany. Polska czerpie krocie z europejskiej polityki rolnej. Wspólna Polityka Rolna pochłania 35% budżetu Unii, a Niemcy czerpią stąd niewielkie korzyści. Berlin, a także Londyn, chciałyby wszelkie dopłaty do rolnictwa poważnie ograniczyć. Warszawa i Paryż są jak dotychczas po drugiej stronie barykady.

Należy poważnie zastanowić się, czy sytuacji tej nie powinno się zmieniać w trakcie obecnej debaty o perspektywie finansowej na lata 2014-2020. Strona polska, w rozmowach z Niemcami, musi dokonywać wyboru priorytetu między finansowaniem Wspólnej Polityki Rolnej i funduszami strukturalnymi a inwestowaniem w przyszłościowe gałęzie wiedzy i przemysłu. Obydwa pierwsze działy mogą być redukowane i w obu przypadkach zainteresowane są tym Niemcy. Przesunięcie finansów UE może (i powinno) następować natomiast szybciej niż dotychczas w kierunku finansowania badań naukowych i nowych technologii. Do takiego rozwoju przede wszystkim winniśmy dążyć i taki właśnie rozwój w Polsce winien być wspierany europejskim finansowaniem. Musimy zadać sobie pytanie, jak i na czym ma się opierać nasz przyszły rozwój i dobrobyt – na ciągłym wspomaganiu zacofanej strukturalnie polskiej gospodarki z europejskiej kasy czy też na wykorzystaniu europejskich pieniędzy na wybicie się na nowoczesność? Jeśli chce się tego drugiego, nie ma się co z Niemcami targować w Brukseli, lecz można się z nimi dogadywać w sprawach strategicznych.

Czego chcieć od Niemców w gospodarce i energetyce?

Polska jest krajem w dużym stopniu zależnym od gospodarki niemieckiej. Eksport towarów i usług z Polski do Niemiec wyniósł w roku 2007 26,1 miliarda euro, a import 28,4 mld euro, co stanowi 25,8% całego polskiego eksportu i 23,9% importu. Polska również stała się istotnym partnerem dla Niemiec, i tak na liście importerów zajmuje ona 12. miejsce, a na liście eksporterów 10. miejsce..

Dysproporcja rozwoju gospodarczego Niemiec i Polski nie polega jedynie na tym, że Polska produkuje mniej. Różnica jest przede wszystkim jakościowa. Polska gospodarka wytwarza nieproporcjonalnie mniej (w stosunku do dysproporcji ilościowej) produktów związanych z wysokimi technologiami.

Polska goni obecnie Niemcy, gdy chodzi o dochód na głowę. Trzeba jednak stwierdzić, że niezależnie od tempa tej pogoni, odbywa się ona dzięki nadrabianiu tych elementarnych braków i zaległości, jakie spowodowała druga wojna światowa oraz katastrofa gospodarcza PRL-u. Aby dogonić Europę, trzeba Polsce gospodarki wyposażonej w zaawansowane technologie. Zachodzi pytanie, czy Polska będzie jedynie konsumentem tego, co nowoczesne, czy też będzie wytwórcą tego, co nowoczesne i technologicznie zaawansowane?

Współpraca z Niemcami winna służyć temu, aby dostać się do wyższej ligi krajów o zaawansowanej technologicznie gospodarce.

Wśród wielu dziedzin, w których można dostrzegać możliwości takiej owocnej współpracy, na pierwszym miejscu należy wymienić energetykę – dziedzinę nabierającą w XXI wieku zasadniczego znaczenia. Politycznie oznacza to „zdobycie” Niemiec dla polskich projektów europejskiej solidarności energetycznej. Gospodarczo doprowadzenie do współpracy technologicznej. To właśnie w dziedzinie energetyki będzie się dokonywać przede wszystkim współczesna „rewolucja technologiczna”.

W podejściu do problematyki energetycznej są oczywiście nader istotne różnice. Mimo to polsko-niemieckim pomysłom nie może zabraknąć rozmachu. Zadeklarowana niegdyś jako wielka perspektywa przez ministrów spraw zagranicznych Polski i Niemiec „Wspólnota Węgla i Stali XXI wieku”( Wspólna deklaracja ministrów Bronisława Geremka i Joschki Fiszera „Polacy i Niemcy w XX wieku”) nigdy nie stała się przedmiotem poważniejszej politycznej debaty. Tymczasem istotnie Polska winna zaproponować Niemcom wielkie porozumienie na miarę XXI wieku, dotyczące transferu technologii. Dane demograficzne i gospodarcze mówią o słabnięciu naszego zachodniego sąsiada, co przy utrzymaniu się zacofania Europy Środkowej może doprowadzić do utraty przez Niemcy obecnej czołowej pozycji w Europie na rzecz Francji i Wielkiej Brytanii. Otóż silniejsza Polska może gwarantować Niemcom utrzymanie ich znaczenia. Nowa geopolityka Unii Europejskiej może decydować o tym, że współpraca polsko-niemiecka posłuży obu stronom do utrzymania w przypadku RFN, czy w przypadku Polski osiągnięcia lepszej pozycji w Europie.

Czego chcieć od Niemców w polityce wschodniej?

Gdy mówi się o polskiej polityce wschodniej w kontekście niemieckim, pytanie – jakie często się pojawia – brzmi, czy Niemcy mogą wybrać sojusz z Rosją kosztem leżącej pomiędzy nimi Europy Środkowej? Odpowiedz brzmi: „Nie”. Polskie obawy o zbyt bliskie stosunki Moskwy i Berlina są najczęściej przesadzone. Każdy polski polityk mógłby śmiało powiedzieć to, co stwierdza Kanclerz Merkel:

Będę postrzegała Rosję jako partnera, jeśli Rosja będzie zachowywała się według naszych wspólnych wartości. (.) Chcemy rozsądnego partnerstwa z Rosją, ale nie za nic, lecz opierając je na rozsądnych wartościach (Angela Merkel: Glaubwürdigkeit muss sein, 24.08.2008, wywiad dla ZDF).

W Niemczech w niektórych kręgach panuje też przekonanie, że strona polska posiada szczególne kompetencje w sprawach wschodnich. Jak wyraził to jeden z czołowych polityków CDU:

Polska ze względu na swe położenie i historię zawsze była aktywnie zaangażowana w politykę wschodnią Unii Europejskiej. Właśnie w dialogu ze wschodnimi sąsiadami widzę dla Polski jej wiodącą rolę, co również popieramy, bowiem jest to w naszym wspólnym interesie (Wolfgang Schäuble, Polacy i Niemcy wspólnie w Europie, Kraków 2007).

Należy takie przekonanie mądrze podsycać. Trzeba jednak przy tym zdawać sobie sprawę z tego, jakiej ewolucji ulega nasza własna polityka wschodnia m.in. wskutek niespełniania się tych nadziei, jakie żywiliśmy jeszcze kilka lat temu. Europejskie Partnerstwo Wschodnie wydaje się jednak narzędziem, które znalazło niemiecką akceptację i stanowi podstawę obecnej polityki UE wobec Ukrainy, Mołdawii, Azerbejdżanu, Armenii, Gruzji oraz Białorusi. To jest właściwe pole współpracy.

Nie lęki i obawy winny kierować stroną polską. Niemcy mają z pewnością znacznie więcej predyspozycji, by podzielać polskie poglądy w sprawach europejskiej polityki wschodniej niż Francuzi, Hiszpanie czy Włosi. Należy mnożyć wszelkiego typu wspólne działania polsko-niemiecko-ukraińskie oraz polsko-niemiecko-białoruskie. Na przykład istotną rolę mogłaby odegrać wspólna polsko-niemiecka polityka stypendialna wobec młodej ukraińskiej i białoruskiej inteligencji.

Czego chcieć od Niemców w Europie Środkowej?

Zbyt rzadko natomiast Europa Środkowa postrzegana jest jako teren polsko-niemieckiej współpracy. Niemcy są w całym regionie silnie obecni gospodarczo. I nie jest to wbrew polskim interesom. Jak najściślejsze związki Niemiec z Europą Środkową mogą stanowić gwarancję, że UE nie zacznie się rozpadać na tych bardziej „rozwiniętych” na Zachodzie i tych „zapóźnionych”. Niemcy, będąc w centrum UE, poprzez swoje silne powiązania z Europą Środkową, mogą gwarantować spójność Unii i kontynuowanie procesu integracji.

Polska polityka środkowoeuropejska winna się wspierać nie tylko na grupie Wyszehradzkiej, ale na jak najdalej posuniętej współpracy z Niemcami. Jej celem musi być budzenie jak największego zainteresowania Niemiec tym regionem, co zaowocuje uznaniem jej w Niemczech za równie ważne sąsiedztwo jak Francja, Beneluks i Włochy. Właśnie polityka środkowoeuropejska może stanowić najlepsze antidotum na potencjalne ciągoty Berlina do zbytniego zbliżenia z Rosją.

Czego chcieć od Niemców na pograniczu?

Teren pogranicza winien Polskę i Niemcy w dzisiejszej Europie łączyć. To tam znajdują się polsko-niemieckie mosty.

Obszar pogranicza może jednak stawać się coraz większym obciążeniem dla stosunków polsko-niemieckich. Wniosek ten nasuwa się, gdy analizuje się wątpliwe dokonania transformacji Niemiec Wschodnich. Tereny te po stronie niemieckiej ulegają coraz większej degradacji społeczno-gospodarczej, która za tło i przyczynę ma niemal katastrofalną sytuację demograficzną i niedostatki transformacji ustrojowej.

Od strony niemieckiej należy domagać się stworzenia na tych terenach warunków do owocnej polsko-niemieckiej współpracy. Ponadto należy przekonywać niemieckich partnerów, że problemy występujące na terenie przygranicznym trzeba rozwiązywać razem, a nie osobno (Markus Mildenberger, Grenznahe Kooperation zwischen Deutschland und Polen, Polen-Analysen 10, 03.04.2007). Należy zapobiec temu, aby Polskę i Niemcy dzielił obszar niedorozwoju gospodarczego. Choć dla niektórych może to zabrzmieć jak paradoks, poprawa na pograniczu polsko-niemieckim może nastąpić w dużym stopniu dzięki polskim przedsiębiorcom, gdy stworzy się im warunki do inwestowania po drugiej stronie granicy.

Obie strony nie posiadają szerokiego i długofalowego programu kształtowania regionu pogranicza. Na symbol pogranicza wykreowano Frankfurt-Słubice. Należy jednak poważnie zastanowić się, czy Szczecin na północy i Zgorzelec-Goerlitz na południu nie powinny odgrywać podobnej roli polsko-niemieckich mostów.

Kłopoty z obrazem Polski

Polska winna oczekiwać od Niemiec większego wysiłku na rzecz przezwyciężania wielu antypolskich stereotypów albo też przejawów zawstydzającej niewiedzy. Jest to wytwór ostatnich 200 lat i trudno wymagać, by to się nagle zmieniło, tym bardziej że obraz Polski wciąż się poprawia. Mamy jednak prawo wymagać od Niemców, by wciąż podejmowano odpowiednie działania.

Odpowiednim narzędziem poprawy obrazu Polski w Niemczech może być i winna być polityka szkolna, która oddziałuje długofalowo i głęboko. W tej dziedzinie powinno dziać się więcej niż dzieje się dotychczas.

Czy rozmawiać z Niemcami o historii?

Niektórzy w Polsce myślą, że już nie trzeba. Wojna była dawno, Niemcy się zmieniły, a Polacy będę się w gruncie rzeczy wydawali staroświeccy i nieeuropejscy, jeśli wciąż będą opowiadać o swoich ofiarach i swoim bohaterstwie. Takie uproszczone i pozbawione rozsądku sądy daje się niestety dość często słyszeć.

Polski minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski ma natomiast z pewnością rację, gdy stwierdza:

Europa nie zjednoczy się mentalnie, dopóki nasi zachodni partnerzy nie zadadzą sobie trudu, aby zrozumieć, naprawdę zrozumieć, że nasza walka o wolność w drugiej połowie XX wieku to takie samo europejskie doświadczenie, jak ich dobrobyt tamtych lat (Informacja ministra spraw zagranicznych na temat polityki zagranicznej RP w 2008 roku).

Jest to postulat skierowany z pewnością również w stronę Niemiec. Nie chodzi więc już o samą wojnę, tylko o głębsze i wspólne zrozumienie tragicznych dziejów XX wieku. Wspólna interpretacja została już zaproponowana. Jest nią „antytotalitarny konsensus”, jaki w Niemczech zaproponował Jürgen Habermas w debacie o rozrachunku z komunistyczną NRD wiedząc, że Niemcy muszą też nieustannie pamiętać o okresie nazizmu. W Polsce antytotalitarnego konsensusu nie trzeba było proponować, bo jest on zrozumiały.

Ukształtowane w okresie zimnej wojny interpretacje muszą w Niemczech, i ogólnie na Zachodzie, w wielu punktach ulec przemyśleniu i zmianom. Nie docenia się np.: znaczenia paktu Hitler-Stalin, choć był jedną z przyczyn pogrążenia Europy Środkowej i Środkowo-Wschodniej nie tylko w chaosie wojny, ale też zdeterminował jej losy na następne kilkadziesiąt lat. Jego skutki przestały obowiązywać na dobre dopiero w roku 1989.

Polska polityka pamięci nie może być jedynie reakcją na to, co nie podoba się nam po stronie niemieckiej. Nie do zaakceptowania przez Polskę jest np. wizja XX wieku jako wieku wypędzeń. Dla Polski i całej Europy Środkowo-Wschodniej wiek XX jest przede wszystkim wiekiem ludobójstwa. Polska ma prawo domagać się i starać się być centralnym miejscem interpretacji drugiej wojny i europejskiego depozytariusza pamięci o jej ofiarach. Wymaga to starannych i przemyślanych działań oraz współpracy z Niemcami, których nie można traktować jedynie jako sprawców zła, ale jako partnerów zainteresowanych i ponoszących odpowiedzialność za proces przezwyciężania trudnej przeszłości. Niemcy będą zajmować się swoją przeszłością, nawet jeśli Polacy będą chcieli im wszystko zapomnieć. Lepiej jednak jest pamiętać razem, ponieważ przyszłość buduje się jedynie na dobrym zrozumieniu przeszłości.

Społeczność polskojęzyczna w Niemczech. Czego po niej oczekiwać?

W Niemczech mieszka ponad 1,5 miliona ludności polskojęzycznej, która według zapisów w Traktacie o dobrym sąsiedztwie i przyjaznej współpracy z roku 1991 przyznaje się do języka, kultury i tradycji polskiej. W Niemczech nie ma natomiast żadnej polskiej mniejszości, w tym sensie, w jakim mniejszość jest prawnie zdefiniowana, to znaczy historycznie zasiedziałej ludności obcego pochodzenia (kryteria konwencji kopenhaskiej). Istnieje natomiast w Niemczech szeroka społeczność polskiego pochodzenia, mająca bogate związki z kulturą i polską tradycją. Gdyby te 1,5 miliona stało się ambasadorami polskości w Niemczech, obraz Polski, wciąż niezbyt korzystny, szybko zacząłby się zmieniać. Istnieją jednak głębokie przyczyny natury socjopsychologicznej, które powodują, że społeczność polskojęzyczna nie odgrywa takiej roli.

Błędy w polskiej polityce wobec społeczności polskojęzycznej w Niemczech wynikają w dużej części z błędnej percepcji historii. Całkowicie fałszywy obraz historii grupy polskojęzycznej jako rzekomej kontynuacji „starej, XIX-wiecznej polonii” podpowiada fałszywą politykę. Wciąż wraca „problem polskiej mniejszości”, którym zainteresowani są jedynie działacze rachitycznych stowarzyszeń polonijnych, zamiast poważnej polityki skierowanej w sprawie tak dużej społeczności polskojęzycznej. Polityka taka powinna polegać na ścisłej współpracy z Niemcami i zwracaniu uwagi na realizację odpowiednich punktów traktatu, co jest w interesie obu stron.

Negocjowanie przyszłości z Niemcami

Oba kraje opierają swoją politykę na Unii Europejskiej i oba kraje mogą zachować swój dobrobyt i bezpieczeństwo jedynie pod warunkiem przetrwania silnej wspólnoty unijnej. W tym też względzie polsko-niemieckie stosunki nie mogą być rozważane bez tego europejskiego kontekstu.

Polska w swojej polityce wobec Niemiec winna za główny cel stawiać poprawę własnej sytuacji gospodarczej. Im silniejsza gospodarczo pozycja Polski, tym bardziej Berlin będzie się liczył z Warszawą. Niebezpieczeństwo polega jednak na tym, że Europa Środkowo-Wschodnia może pozostać trwale terenem niedorozwoju, a to będzie oznaczało ograniczone zainteresowanie Niemiec. Niedorozwój regionu Europy Środkowo-Wschodniej będzie też oznaczał pogorszenie się pozycji Niemiec w Unii Europejskiej i w dużym stopniu utratę wpływów w UE na rzecz przede wszystkim Francji. Polska i Niemcy powinny być niejako naczyniami połączonymi w regionie Europy Środkowo-Wschodniej, ponieważ tylko wtedy oba kraje na tym zyskują.

Wielki Deal, jaki Polska może zawrzeć z Niemcami w wieku XXI, to technologia w zamian za ustabilizowanie centralnego położenia Niemiec w Europie.

Możliwość takiego historycznego polsko-niemieckiego dealu (ładu) należy widzieć w kontekście współczesnej polityki europejskiej i światowej. Nie może to być żadna osobna formalna umowa. UE nie dopuszcza czegoś takiego i byłoby to zaprzeczeniem aksjomatu, że relacje polsko-niemieckie mają być jak najgłębiej zakorzenione w stosunkach europejskich. Chodzi raczej o wzajemne głębokie porozumienie się i zrozumienie, za którymi winny pójść polityczne i gospodarcze współdziałania.

Aby to uzyskać, Polacy muszą okazać się twardymi negocjatorami, świadomymi własnych celów. W strategiach negocjacyjnych musi być uwzględniony fakt, że Polska pod wieloma względami jest stroną słabszą, z drugiej jednak strony wcale nie musi się uważać za mniej kompetentną w sprawach europejskich.

Polska winna być stroną aktywniejszą we wzajemnych stosunkach i ma wszelkie możliwości utrzymania inicjatywy. Powinna mieć odwagę zadawania Niemcom zasadniczych i niekiedy trudnych pytań: Jak widzą swoją rolę w Europie Środkowo-Wschodniej? Jak traktują Sojusz Atlantycki? Jak kształtować wspólną politykę wschodnią? Jak poradzić sobie z agresywną polityką Rosji, jeśli będzie ona kontynuowana? Jakich przeobrażeń idei europejskiej dziś potrzebujemy, aby integracja Europy Środkowo-Wschodniej przebiegała sprawnie?

Nie wszystkie polskie inicjatywy zakończą się powodzeniem, ale Berlin powinien być nimi zasypywany i prowokowany do namysłu i odpowiedzi.

Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi :)

„Uważam, że społeczeństwo powinno stworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie powinny być przestrzegane”

Panie pośle, współczesna lewica zaczęła głosić swoje hasła na końcu osiemnastego wieku, podczas rewolucji francuskiej, następnie zostały one przewartościowane przez tradycje socjalistyczne. Jak powinny brzmieć współcześnie? A może – jak głoszą krytycy lewicy – w ogóle zostały one wyczerpane?

W poszczególnych europejskich pokoleniach lewicowość i lewica są cały czas tym samym – dotyczą marzeń, wartości i celów życia wspólnotowego. Zmieniają się natomiast okoliczności. Lewicowość określa specyficzna dla lewicy relacja pomiędzy człowiekiem a społeczeństwem.

 

Co w tym stosunku jest specyficznego?

Uwaga poświęcana wspólnotowemu charakterowi społeczeństwa: więziom międzyludzkim, wzajemnej odpowiedzialności i współuczestnictwu. Bardzo istotna dla lewicy jest jakaś przyzwoita relacja między rentą z kapitału a wynagrodzeniem za pracę oraz odpowiedzialność wspólnoty za los każdego człowieka, wedle specyficznej formuły: „Każdy człowiek, który – nie z własnej winy – nie potrafi sobie poradzić w życiu, może oczekiwać pomocy ze strony społeczeństwa”. Kluczem do uczynienia tego hasła czymś realnym jest tu fragment „nie z własnej winy”. Wyklucza on lub ogranicza, doraźnie, obowiązek alimentacyjny w przypadku braku woli dbałości o siebie ze strony zainteresowanej osoby. Odnotowuje jednak, że urodzenie się w gorszej, z punktu widzenia obowiązujących paradygmatów społecznych, rodzinie jest obiektywnym faktem, a nie efektem wolnej woli.

Tego rodzaju pomoc może jednak przerodzić się w kontrolę społeczeństwa.

W jakiejś mierze nawet powinna, aczkolwiek to bardzo delikatna materia. Należy szukać złotego środka – tak aby ta pomoc nie ograniczała fundamentalnie wolności. Najpierw trzeba uważać, aby ta część społeczeństwa, która alimentuje pozostałą, nie była w relatywnie gorszej sytuacji co alimentowani. W przeciwnym razie może dojść do słusznego buntu, zmiany polityki w zakresie tych spraw. Co do kontroli – ja stoję na gruncie wolności człowieka. Wspólnota ma obowiązek posiadania szerokiej palety propozycji pomocy, zainteresowany ma prawo wyboru. Ma też, oczywiście, prawo do rezygnacji z czegokolwiek, co mu się proponuje. Dopóki nie zmieni zdania, niech radzi sobie sam. Droga powrotu powinna być zawsze otwarta. Rzecz w tym, żeby potrzebującego nie upokarzać. I żeby instrumenty pomocy odnosiły się do realnych możliwości zainteresowanego, bez jakiegokolwiek dogmatyzmu. W sferze światopoglądowej, dopóki nie ma sytuacji jakiegoś wymuszenia, lewicy nic nie powinno przeszkadzać. Osoba ludzka ma wolność swojej ekspresji, wyboru sposobu życia, wierzeń i obyczaju. Dla lewicy dbającej o jakość życia i jego estetykę powinno być jednak jasne, że są sprawy, w których wolność jednostki powinna być wyraźnie ograniczona. Dotyczy to na przykład przestrzeni publicznej: jej estetyki, czystości, ciszy oraz przeznaczenia. Społeczeństwo powinno tworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie muszą być przestrzegane. Egzekucję praw uznaję za najważniejszy czynnik ładu społecznego i rozwoju. Odrzucam to polskie „Wolnoć Tomku w swoim domku”, kiedy wolność jednostki oddziałuje negatywnie na innych, zabiera coś cennego innym współuczestnikom wspólnoty. Możesz mieć w mieszkaniu robactwo, zgniliznę i brud – dopóki ani jeden robak, ani jakiś przykry zapach nie wydrze się poza ściany tego twojego domku. W rzeczywistości jednak mówimy nie o ekstremach, a o rzeczach powszechnych. Chaos urbanistyczny naszego kraju, szerzej – chaos w przestrzeni publicznej, mnie przeraża. Nie ma drugiego takiego kraju w Europie. Jesteśmy porównywalni z biedniejszymi krajami Maghrebu. No i z czarną Afryką.

Mówi Pan jednak o prawie – pod tym względem lewica nie wyróżnia się na tle innych ruchów politycznych.

Pod względem wszystkiego, co mieści się w zbiorze norm i wartości liberalizmu kulturowego, to dzisiaj lewica zasadniczo się wyróżnia na tle innych ruchów politycznych. Wyróżnia się od nich także w kwestii zasady republikańskiego i świeckiego charakteru państwa. A to jest jednym z fundamentów demokracji i równości obywateli wobec prawa. Powinna też wyróżniać się w sferze estetyki przestrzeni publicznej, bo ona ma znaczący wpływ na jakość życia jednostki i całej wspólnoty. Idealną ilustracją tej tezy jest 60-tysięczne miasto Santa Fe w Nowym Meksyku. Tam każda belka konstrukcji domu – jej kształt, kolor i proporcje – musi być uzgodniona z władzą regulującą przestrzeń publiczną. Wszystko jest określone – rozmiary domów, ich kolorystyka. To bynajmniej nie jest socjalistyczne miasto, tylko sam środek liberalnych Stanów Zjednoczonych! Zresztą jedna z najzamożniejszych gmin Ameryki. Po Nowym Jorku i San Francisco trzeci rynek sztuki w Stanach! Miasto bogatych emerytów zjeżdżających tam wygrzewać na starość swe kości. Co interesujące, te ścisłe reguły dają w efekcie wyrafinowaną w swojej różnorodności architekturę! To jest trochę tak – teraz już żartuję – jak cenzura dobrze służyła sztuce w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tam te ograniczenia prowadzą do niespotykanej gdzie indziej sublimacji architektury, zagospodarowana przez człowieka przestrzeń staje się jemu przyjazna, zachęca do obecności.

A czy w Polsce postulaty lewicowe powinny być inne niż w pozostałych państwach?

Polska jest krajem dość prymitywnym – jej realny ustrój, wciąż w jakiejś mierze jest bolszewicki, antywolnościowy i antyrepublikański. Społeczeństwo nasze, mówię o jakoś określanej większości, w większym stopniu niż demokracje zachodnie jest tradycjonalistyczne i korporacyjne zarazem. Nasze prawo, zwłaszcza cywilne, jest w głębokiej depresji. Mniejsza o powody i usprawiedliwienia. Istotny byłby projekt wszechstronnej modernizacji. Do tego potrzeba nam otwarcia zasobów informacji publicznej, lepszego skomunikowania ludzi ze sobą, promocji postaw otwarcia na nowe. Innowacyjności, twórczości i odwagi. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaniemy na wieki ze swoimi kompleksami jakiejś koszmarnej prowincji. Ze wstydem skarlenia. Wiele się zmienia na lepsze. Ale te zmiany nie obejmują wielkich połaci – w sensie geograficznym i w sensie społecznym – naszego kraju. Dlatego zdaje mi się, że pewne idee szczególnie właściwe lewicy to nie zwykły polityczny wybór, ale w Polsce wspólny obowiązek. Polski nie stać na neoliberalizm, tradycjonalizm, konserwatyzm. Jak sprostać konkurencji w europejskiej gospodarce opartej na wiedzy, gdzie rzeczywiście profitodajnym kapitałem jest kapitał własności intelektualnej albo szerzej – społeczny kapitał ludzkich umiejętności, gdy połowa studentów to studenci jakichś niedzielnych szkółek, z niewiadomych względów nazwanych uczelniami wyższymi? Jak sprostać tym wyzwaniom przyszłości – gdzie bramy do dobrostanu prowadzą przez wytwarzanie i sprzedawanie ekskluzywnego produktu, który wymyślony, wyprodukowany i sprzedany opłacić ma te nasze europejskie cudowne urządzenia budujące jakość naszego życia – jeśli rozwój wiedzy opiera się głównie na prywatnym jej finansowaniu? Inwestycje w mózgi ludzkie to inwestycje w przyszłość – nie tylko pojedynczych ludzi, ale też w przyszłość wspólnoty. My, w jakimś stopniu, skazani jesteśmy na wielkie publiczne inwestycje. Czyli na wysoki poziom redystrybucji dochodu narodowego poprzez budżet. Sęk w tym, że dzisiaj przychody państwa wynikające z wysokiego poziomu redystrybucji dochodu narodowego są bezmyślnie przejadane przez korporacyjne społeczeństwo i myślących kategoriami ekonomii sprzed kilkudziesięciu lat polityków, przy okazji konserwujących niemrawe dziedziny gospodarki i trudne do zaakceptowania nierówności. Ostateczna odpowiedź na pytanie o specyficzność naszej lewicy jest taka: postulaty polskiej lewicy z pewnością powinny być własne, odpowiadające okolicznościom, odnotowujące różnice.

Co determinuje Pańską lewicowość?

Nie jestem typowym przedstawicielem lewicy – wyróżniają mnie m.in. moje poglądy gospodarcze. Nie powinno tu być żadnego dogmatu w kwestii własności. Ten pogląd dotyczy także własności podmiotów świadczących usługi publiczne, także w dziedzinie zdrowia, kultury i edukacji. Istotą usług publicznych jest priorytet opisany stosownymi systemami finansowania, zawsze celowościowymi, a nie wynikającymi z jakichś dogmatów. Ścisła akredytacja poziomu usług musi być obowiązkiem państwa, takim jak audyt środków publicznych, regulacja i kontrola. To nie oznacza konieczności prywatyzacji, ale też nie ma tu miejsca dla dogmatów. Jest jednak jeden bardzo słaby punkt mego rozumowania w tej kwestii. Korupcja jako element kultury i słabość instytucji kontroli społecznej. Być może jakiś postęp odnotujemy tu dopiero wtedy, gdy egzekucja prawa stanie się w Polsce bezwzględna, skuteczna i trwała. Dzisiaj anomia jest mocno osadzonym elementem naszej kultury życia we wspólnocie. Istotne jest więc nie tylko państwo i prawo, ale również dominujące postawy społeczne. W każdym razie etatyzm jest ciężkim grzechem polskiej lewicy. Zupełnie zresztą niepotrzebnym. Jest on przeciwskuteczny w realizacji celów, którymi bywa uzasadniany. Ale to wszystko to teoretyczne dywagacje. To, co zawsze powinno być kryterium lewicowości, zawiera się w relacji do innego człowieka. Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi.

„Lubię być blisko drzwi”

Polska lewica Pana zawiodła?

Tak! Polska zorganizowana lewica nie widzi – poza samym swym istnieniem, zwłaszcza w strukturach państwa – celu swego uczestniczenia w polityce. Przez wiele lat byłem związany z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. To nie było moje naturalne środowisko. Ja wywodzę się z niepodległościowej tradycji socjalistycznej. Nic mnie z komunizmem i jego późniejszymi odsłonami nie łączy, a bardzo wiele dzieli. Mimo funkcjonowania w środowisku Sojuszu Lewicy Demokratycznej pozostałem, mam taką nadzieję, sobą. Na początku ich to dziwiło, ale później się do mnie przyzwyczaili. Miałem przyjemność zobaczyć kiedyś na to dowód w postaci świetnego, bo drugiego, wyniku przy okazji udzielania absolutorium ustępujących władz Sojuszu. I to przy znaczących różnicach. Dla ludzi, których ja sam lubię, jestem miły. A większość z nich lubię. Ze wszystkim, co dla nich musi być trudne. Bo ja właśnie jestem z lewicy! Zawsze we wtorki, przed posiedzeniem rządu, mieliśmy zebrania kierownictwa partii. Siadałem zwykle naprzeciwko Leszka Millera, obok drzwi – lubię być blisko drzwi. Mój ojciec też parkował auto zawsze przodem do wyjazdu. [A1] Któregoś dnia Leszek przyjechał szczęśliwy i rozpromieniony; zaczął opowiadać o pobycie na ranczo u księdza Jankowskiego. Kiedy zadowolony z siebie skończył, oczekiwał aplauzu. Powiedziałem: Z czego się cieszysz? Z tego, że premier lewicowego rządu w katolickim państwie pojechał do Gdańska i odwiedził księdza Jankowskiego? Jeśli chciałeś pokazać swoją otwartość na Kościół, to miałeś w Gdańsku do wyboru: księdza Jankowskiego w św. Brygidzie albo księdza Bogdanowicza z kościoła Mariackiego. Dwa odmienne, bardzo czytelne znaki. A jeśli nie chciałeś zostawiać znaku politycznego, to trzeba było pójść do palotynów. Nawiasem – tam, gdzie w sierpniu 1980 roku, zaraz po przyjeździe, do wreszcie wolnego na chwilę miasta Gdańska, udali się Bronisław Geremek z Tadeuszem Mazowieckim.

Relacja z Kościołem jest dla lewicy aż tak ważna?

Bardzo ważna. Lewicowiec musi mieć republikańskie poglądy. Jeśli nie jest republikaninem, to swoją lewicowość udaje, zmyśla, nie wie, o co chodzi. Jak Józef Oleksy. Nie ma dla człowieka lewicy innej władzy niż ta, która pochodzi z wyborów. Prawicowiec może, jak sobie wyobrażam, ograniczać demokrację. W sensie mentalnym oczywiście, nie prawnym, bo tego nikt nie może. Dla myślenia lewicowego to strzał w stopę. Nie może Kościół, w jego aktywnościach pozakościelnych, istnieć inaczej, jak przez weryfikację wyborczą. To kwestia odpowiedzialności. Wracamy zresztą do rewolucji francuskiej (śmiech). Leszek Miller może nawet nie zdaje sobie sprawy, jak negatywne to odległe wydarzenie – Wielka Rewolucja Francuska – w przeciętnym polskim biskupie budzi emocje. Polscy lewicowcy nie mają o takich rzeczach pojęcia. Oni tego nie czują. To nie jest ich własne przeżycie. Bo oni kiedyś byli „na lewicy”, bo „lewica” miała władzę. W tej sprawie istnieją badania socjologiczne przeprowadzone, chyba jeszcze w 1950 roku, przez dwie panie: Renatę Tully i Marię – jeśli dobrze zapamiętałem imię – Jarosińską. O tyle wiarygodne, że pani Jarosińska była żoną bardzo wysoko pozycjonowanego działacza partyjnego. Oni – działacze partyjni – w dzieciństwie bywali ministrantami. Jak ambitne dzieci z ludu. Nie czytali właściwych książek. W szkole średniej zapisywali się do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Na pierwszym roku studiów do partii. Skąd to się bierze? Z wielkiej chęci uzyskania jakiejś pozycji. Na miarę kryteriów środowiska rodzinnego. W Starym Sączu miejscem widzialnym dla innych, miejscem, w którym można się innym pokazać, był kościół. Ministrant dla dziesięciolatka to pozycja, że ho, ho! Gdyby nie 1989 rok, ci ludzie byliby zupełnie gdzie indziej. Część z nich, jak Aleksander Kwaśniewski, żałuje, że przed 1989 rokiem była po stronie reżimu. Gdyby mogli wtedy przewidzieć przyszłość, mieliby inne biografie. Ale nie przewidzieli. Nie mieli charakteru, żeby pójść za racją, a nie karierą. Do dzisiaj nas to dzieli. Oni nazywają to pragmatyzmem. Ja – uczciwością. Oni są w pewien sposób zaprzeczeniem lewicowości, ponieważ człowiek lewicy musi być demokratą. Zawsze. I musi mieć odwagę do podejmowania ryzyka przeciwstawiania się większości, kiedy większość jego zdaniem błądzi. A tu szepce się po kątach, ale publicznie kadzi. Oni są z tradycji Polskiej Partii Robotniczej. Ja – Polskiej Partii Socjalistycznej. To jest różnica. Nie można głosić szczerze i prawdziwie lewicowych idei, jeśli się pozostaje postkomunistą. Czyli bez obrachunku ze swoimi wcześniejszymi decyzjami i z podobnym paradygmatem zachowań.

Już nie postkomunistą.

(śmiech) Tak, teraz jest – był [A2] – politykiem średnio starszego pokolenia. Kwestia tożsamości to najważniejszy problem polskiej lewicy. Ja sam nie uznaję komunistycznych świąt – Dnia Kobiet i Święta Pracy. Wzrastałem, kiedy one były wymuszane, w pełni wprzęgnięte w rydwan władzy. Nigdy nie byłem na pochodzie pierwszomajowym, w czasach komunizmu i po 1989 roku. Na marginesie – włos mi nie spadł z głowy z tej akurat przyczyny. To jest znaczące świadectwo. Jest prawdziwe i pokazuje prawdziwą historię Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej: że można było nie chodzić. Trzeba było tylko chcieć nie chodzić. I mieć w sobie gotowość do zapłacenia za to. Większość chodziła. Dziś dla mnie, podobnie jak w stosunku do tamtych „obowiązkowych” pochodów pierwszomajowych, nie do pomyślenia jest to, że rozpoczęcie roku szkolnego odbywa się w kościele. Ilu jest takich, którym to się nie podoba i którzy wstaną i powiedzą „Nie!”? Przeciw lizusom proboszcza? Przeciw dyrektorowi szkoły, który jest uzależniony od proboszcza? Nie potrafimy znaleźć miejsca dla religii w demokracji. Od 1989 roku struktury kościelne są w Polsce czynnikiem odpychającym Polaków od wielkich narodowych celów. Sprzeciwiają się modernizacji. Często z niskich, materialnych i władczych pobudek. To jest dla mnie przerażające.

Uważa Pan, że odpowiednią reakcją na Kościół jest język Joanny Senyszyn?

Nie, nie uważam. Kościół bywa uzurpatorski. Nie można mu odpowiadać po chamsku. Senyszyn merytorycznie ma rację. Jednak formy i konwencje w naszej cywilizacji również są istotne. Jej walka o świeckość państwa wydaje mi się mieć fundament botoksu, szminki i amfetaminy.

Są jakieś nadzieje, że to się zmieni? Że lewica zacznie być silna ideowo?

Nie.

A Grzegorz Napieralski?

To jest fenomen, którego nie rozumiem. Co niekoniecznie go obciąża, być może bardziej mnie. Dzisiaj jedynym wytłumaczeniem jego popularności są te dwie panienki fikające nogami, kręcące brzuchami. To w samej swojej treści – pop-polityka! Nie można jednak w rytm ich ładnych, płaskich brzuchów i długich smukłych nóg kreślić wizji rozwoju Polski! To jakiś absurd! Groteska!

Mając do wyboru tylko Grzegorza Napieralskiego i Donalda Tuska, kogo by Pan wybrał?

Tuska.

Mimo wszystko?

Tak, mając taki wybór. Dobrze jest dla Polski, gdy premier ma jakiś wymiar. Choć go nie wybieram. On też jest plastikowy, on się poddał. Społeczeństwu, a ściślej jego bardziej prymitywnej wizji, się poddał. Wściekły jestem, że tylko taki mam wybór.

Czy Pan jako socjalista zawsze dystansował się od środowiska Prawa i Sprawiedliwości, które – przynajmniej teoretycznie – również odwołuje się do tej tradycji?

Pan żartuje – co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z socjalizmem? Co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z człowiekiem – podmiotem swoich działań? Z osobą ludzką? Co wspólnego ma Mariusz Kamiński, jego Centralne Biuro Śledcze i Jarosław Kaczyński, z jego zamiłowaniem do służb specjalnych wprzęgniętych w rydwan jego politycznej władzy, z szacunkiem dla obywatela? Dla praw człowieka? Co ma ich serwilizm wobec Tadeusza Rydzyka do idei republikanizmu? Nie tylko ideologia ma znaczenie, ale również sposób uprawiania polityki. Działanie polityków Prawa i Sprawiedliwości jest oparte na nienawiści do człowieka o odmiennych koncepcjach państwa i polityki. Oni konkurentów mają za wrogów! Co to ma do demokracji? Kiedyś Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo był mocny, dziś Platforma Obywatelska, bo też jest mocna. Paranoiczny stosunek do świata. Ambicje zabijające rozum. Donald Tusk jest przynajmniej kulturalnym człowiekiem. On najwyraźniej przyjął, że Polacy są, jacy są: nie na jego podobieństwo, inni[A3] , ale właśnie tacy. Jest demokracja w Polsce, więc robi politykę pod takich właśnie Polaków, jakich sam widzi. Tymczasem Polska i Polacy żyjący w Polsce są w historycznie nadzwyczajnie istotnym momencie. W czymś, co można nazwać okienkiem transferowym, w momencie możliwości zmiany paradygmatu polityki z takiego, który spychał nas na peryferie, na korzystniejszy, zbliżający Polskę do jądra Europy. To, jak to się skończy, jest prawdziwie ważnym pytaniem. Ja myślę, że Tusk się myli. Nie ma w nim odwagi postawienia na to, co w Polsce jest dobrego i twórczego. On jest realistą, tak jak niemiecka Realpolitik w latach 70. – skrajnie nieprzyjazna ówczesnym polskim aspiracjom, historycznie niemądra. On się poddał.

Polska lewica jest podzielona – niektórzy jej przedstawiciele uważają, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią lewicową.

Prawo i Sprawiedliwość jest przede wszystkim, w jakimś sensie, partią pragmatyczną. Odwołującą się do tej Polski, która naznaczona jest klęską i martyrologią. To circa – połowa. Ale na szczęście dla Polski, Polacy nie lubią skrajności, awantur i pouczania. Więc ta połowa Kaczyńskiego idzie ku ćwierci. To brzmi już bezpieczniej. Prawo i Sprawiedliwość lewicowe to tylko słowa zdeterminowane przez ich bieżące korzyści polityczne. Mieli władzę i rosnący budżet – nie ma lepszego momentu na pokazanie swojej lewicowości. Okazali się partią władzy.

Co może zmienić polską lewicę?

Nowy, młody, demokratyczny, inteligentny, patriotyczny – motywowany dobrem wspólnym – i autentyczny impuls oraz kompromitacja prawicy – szczególnie Prawa i Sprawiedliwości. Ale również Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk traci swój i nasz czas. Jest miejsce na porządną partię lewicową. Powodem do wstydu powinno być to, że wskaźnik Giniego, pokazujący skalę społecznego zróżnicowania, jest wysoki tak jak w Niemczech i Wielkiej Brytanii. I o 60% wyższy niż w Danii. Budujemy społeczeństwo wielkich, niepokonywalnych w kolejnych pokoleniach, różnic. Bo dzisiejsze różnice dochodowe zmieniają się już na różnice majątkowe, czyli na coś trwałego. Odbiorcą przesłania lewicy nie powinien być pijak, nierób i cham. Albo głową zanurzony w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej były aparatczyk, ubek. Ten jest chyba zresztą dzisiaj z Prawem i Sprawiedliwością. Jako frustrat. I czyściciel własnego zafajdanego sumienia. To jest mniejszość! Dzisiaj problemem jest kosmetyczka w Lesznie, fryzjerka w Gorzowie i właściciel sklepu warzywnego w Kościanie. Ludzie, którzy własną, ciężką pracą na bardzo konkurencyjnym rynku próbują ratować się samozatrudnieniem. I którzy nie mają żadnej ochrony państwa. Nie mają ochrony wobec nieuczciwego kontrahenta, wobec gminy, wobec rozmaitych inspekcji, które własny inspekcyjny interes realizują skuteczniej niż interes publiczny. Państwa dla nich nie ma! I lewicy też. Ona siedzi w KGHM. Pod rękę z Prawem i Sprawiedliwością.

W jaki sposób lewica powinna im pomagać?

Rozwijając sądownictwo cywilne, kontrolując kontrole i inspekcje. Pomagając, a nie przeszkadzając. Obecnie spór pomiędzy właścicielami kiosku i sklepu, które są w jednej bramie, trwa pięć lat albo więcej. I kończy się licytacją interwencji[A4] , a nie racją prawną. Ci ludzie mają więc państwo w dupie. Tam dokładnie, gdzie ich ma to nasze wolne i wreszcie niepodległe państwo. Oni sami sobie znaleźli pracę. „Samozatrudnili się”, mówiąc w języku Tuska. W sytuacji krytycznej – państwo im nie pomogło. Dla nich więc ono nie istnieje. Jeśli ktoś ma dojście do posła, najlepiej rządzącej partii – wygrywa. Nie ma służby cywilnej. Jest lęk polityków o własną dupę! Po to robiliśmy tę solidarnościową rewolucję?!

” Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z naszej strony hipokryzją”

Czy obecnie Polska jest ważnym partnerem dla Europy?

Powinna być. Potencjał demograficzny, gospodarczy, terytorium i historia – wszystko to otwiera szanse godnego pozycjonowania Polski w Europie. Ale marnujemy tę naszą szansę. Katastrofalny był czas rządu i prezydentury panów Kaczyńskich. Dzisiaj europejskie stolice mają uczciwego, normalnego i niezaburzonego partnera. Ale jest to partner po prostu wygodny. Niekłopotliwy. Bo, w gruncie rzeczy, bierny. Bez pomysłu na Polskę w Europie i pozbawiony inicjatywy. Proszę spojrzeć na nasze zasoby ludzkie: mamy cztery i pół razy więcej studentów i tylko 75% wzrostu wydatków na edukację. Cztery i pół razy więcej studentów i mniej niż stuprocentowy wzrost wydatków publicznych! I tylko 70% więcej doktorów. Coraz częściej zresztą produkowanych przez byłych pułkowników albo księży, taśmowo, jak w biznesie. Czyli studia sprowadzamy do poziomu marnego, prowincjalnego gimnazjum. Co to mówi o naszym wykształceniu? Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z polskiej strony erupcją hipokryzji. Choć oczywiście należało ten podpis złożyć.

Uważa Pan, że polityka zagraniczna również może być lewicowa?

Tak. Aczkolwiek tu należy zawsze szukać jedności, która czasem jest niemożliwa. Z Kaczyńskim ona po prostu nie jest możliwa. Wystarczy spojrzeć na polskie relacje z Rosją. Od dwudziestu lat nie uwzględniają one jednej, ale fundamentalnej rzeczy: Rosja się zmieniła. Traktuje się ją tak, jakby wciąż była Związkiem Radzieckim. Rosja nie jest Związkiem Radzieckim. Ma problem ze swoją tożsamością i ze swoją historią, ale Związkiem Radzieckim po prostu nie jest! To jest trudny partner, ale z pewnością tam coś się zmieniło. Poza Adamem Rotfeldem i kilkoma mniej znanymi ludźmi, polscy politycy tego nie zauważają. Na szczęście są ludzie kultury i wiedzy: Jerzy Pomianowski, Daniel Olbrychski, Andrzej Wajda. Może im uda się przebić przez jazgot politycznych kretynów?

„Lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki”

Lewicowość jest nierozerwalnie połączona z myślą ekonomiczną. Mówił Pan o wyrównywaniu szans, jednak w Polsce w tej chwili mamy do czynienia niemal wyłącznie z próbami wtórnej pomocy. Prym wiodą w tym związki zawodowe.

Jestem jakoś sceptyczny wobec związków zawodowych. Takich przynajmniej, jakimi w Polsce one dzisiaj są: niesprawiedliwie partykularnymi. Nic z solidarności[A5] ! Mówiliśmy już, że budujemy sobie społeczeństwo korporacyjne, a nie wspólnotowe.

Czy etatystyczna ekonomia nadal powinna być promowana przez lewicowe środowiska?

Nonsens. Złogi bezmyślności. To raczej niedostatki mózgów i wiedzy niż ideologia. [A6] Przedsiębiorstwa powinny być konkurencyjne. Wszelkie. Również te, które świadczą usługi publiczne. One po prostu muszą być efektywne! Muszą realizować cele. Rzecz jasna, spółki użytku publicznego, powołane dla realizacji istotnych zadań państwa, nie istnieją dla maksymalizacji zysku, czyli nie są i nie powinny by poddane temu samemu kryterium oceny ich efektywności. Ale powinny funkcjonować w środowisku i sytuacji konkurencyjnej. Państwo powinno tam być obecne jako kontroler pilnujący, czy cele ich funkcjonowania są realizowane na poziomie przyjętym za właściwy. Ale forma własności? Co to ma do rzeczy, jak idzie o cele? Nie rozumiem, dlaczego lewica opowiada się przeciwko prywatyzacji szpitali. Oczywiste jest, że szpitale powinny być prywatne, w tym znaczeniu prywatności, że trzeba liczyć koszty, zwiększać efektywność i wypełniać misję. W opiece zdrowotnej ważne jest to, za co odpowiada i powinno odpowiadać państwo, czyli my – płatnik! Reszta jest sprawą akredytacji, audytu i kontroli. Prywatyzacja podmiotów świadczących usługi medyczne nie oznacza, że państwo w swojej odpowiedzialności za zdrowie obywateli znika! Inną bardzo istotną kwestią jest to, że nasza polityka zdrowotna też powinna ulec fundamentalnym zmianom. Z takiej, która prawie bez reszty nastawiona jest na interwencję wobec choroby na taką, która promuje zdrowie, w której interwencja wobec choroby, pozostając ważną powinnością, jest jednak ostatecznością, kiedy środki ochrony zdrowia zawiodły. Kurczowe trzymanie się państwowej własności podmiotów opieki zdrowotnej, zresztą przecież już tylko części tych podmiotów, jest przeciwskuteczne wobec celów publicznego systemu opieki zdrowotnej.

Dlaczego?

Argument jest prymitywny, ale prawdziwy: państwo robi to gorzej. Należy doskonalić państwo, jego instytucje, także w jego funkcjach kontrolnych, w akredytacji usług medycznych, w śledzeniu efektywności wydatkowanych pieniędzy. Dzisiaj państwowa własność jest w interesie jedynie jednej grupy – związkowców. Bo państwo ulega argumentacji wyborczej, a nie racjonalnej, celowościowej, misyjnej. Coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, w której interes obywatela, takiego zwyczajnego, niewyróżniającego się z tłumu, stoi w sprzeczności z interesem związkowca. Czasem idzie o chudego obywatela i finansowo tłustego związkowca. Jak w KGHM.

W takim razie – czym powinno zajmować się państwo?

Zawsze bezpieczeństwem gospodarczym. Co nie oznacza, że samo, ze swoimi urzędnikami, ma wszystko robić. Czterdzieści lat temu Indonezja miała problem z cłem, co jest zrozumiałe ze względu na linię graniczną. Rząd Indonezji cło sprywatyzował. Po wygranym przez szwajcarską firmę przetargu, granice państwa się uszczelniły. Tamci żyli z procentu od nadwyżki opłat celnych, jakie zapewnili. Trzeba myśleć. Nie ideologicznie, a pragmatycznie, względem celu. Okazuje się, że nawet pobór cła można sprywatyzować, jeśli taka prywatyzacja służy społeczeństwu. Polityka musi być celowościowa, uzależniona od konkretnej sytuacji gospodarczo-społecznej. Państwo powinno zajmować się regulacją, kontrolą, akredytacją (np. w szkolnictwie wyższym, ochronie zdrowia, opiece społecznej) oraz audytem publicznych pieniędzy. To powinny być zadania władzy. Państwo samo aktywne w działaniach przedsiębiorczych, w Polsce, w kulturze anomii i korupcji, oraz nepotyzmu i kolesiostwa, prawie zawsze jest gorsze niż jego brak. Niech zajmie się tym, do czego jest powołane. I żadnego Stacha, który zapragnął „sprawdzić się w gospodarce”. Marzę o państwie, które określa strategię rozwoju, przedstawia scenariusze i etapy jej realizacji, tworzy ramy prawne, zapewnia bezpieczeństwo obrotu gospodarczego, tworzy systemy finansowania określonych celów – takie, które są najbardziej efektywne – określa kryteria, standardy, sposoby ich egzekwowania, bada, ocenia i rekomenduje, dokonuje akredytacji podmiotów świadczących rozmaite usługi publiczne, tworzy ramy i wspiera rozwój instytucji społeczeństwa obywatelskiego oraz bierze odpowiedzialność za strategiczne dziedziny naszej egzystencji: wodę, powietrze, edukację, kulturę, naukę, energię, sieci transportowe, komunikację, przestrzeń publiczną, ochronę zdrowia, bezpieczeństwo i egzekucję prawa. I we wszystkich swoich aktywnościach nieustannie bada efektywność przyjmowanych systemów.

Kolejnym gospodarczym postulatem lewicy jest progresywny podatek.

Zacznijmy więc od tego, że chociaż dążenie do prostoty systemu podatkowego jest zbożnym celem, system podatkowy nie może być prosty, choć oczywiście powinien być możliwie najprostszy w swoim koniecznym skomplikowaniu. Zawsze, wobec każdej formy i wymiaru daniny publicznej, czy to podatku, czy akcyzy, czy jakichś innych opłat, państwo musi przejrzyście określić rzeczywiste cele, jakim mają służyć. Jeśli jest ich więcej niż jeden – określić ich rangę. A potem kontrolować, czy przyjęte rozwiązania są najlepszą drogą do uzyskania założonych celów. Systemy podatkowe muszą być maksymalnie stabilne, stymulujące rozwój i oszczędność. Systemy podatkowe, i tu znów pojawia się moja lewicowość, powinny maksymalizować przychody budżetu. Jeśli chodzi o podatek dochodowy od osób fizycznych, czy ma to być podatek progresywny czy liniowy? Nie wiem. To zależy od rachunku, a nie od ideologii. Powinien być taki, który, w długiej perspektywie (np. 15-20 lat) maksymalizuje przychody budżetu. A więc tak duży, żeby nie przeciwdziałał rozwojowi i nie wypychał ludzi z przestrzeni polskiego systemu podatkowego.

Co sądzi Pan, z perspektywy dwudziestu lat, o polskiej rewolucji?

Otworzyła nam ona cudowną szansę. Ale nie pokazała późniejszej drogi. Zamiast się rozwijać, zaczęliśmy się zwijać. Mam wrażenie, że mimo tak wielkich i cudownych zmian, wracamy do starych kulturowych kolein. Dzisiaj wielki projekt modernizacji Polski jest w defensywie. Nie wiem, czy to stan przejściowy, czy trwały. Wciąż jesteśmy w korzystnej dla nas sytuacji okienka transferowego. Ale jesteśmy w swoich partykularnych politykach – systemie rządzenia się, edukacji, ochronie zdrowia, egzekucji prawa, ochronie przestrzeni publicznej, innowacji – niesłychanie prymitywni. To jest coś strasznie zaściankowego, pełnego ludzkich kompleksów i braku kompetencji, zniechęcającego. Wydaje mi się, że najgorzej jest z polityką i mediami. Bo w tych dziedzinach jest już najzupełniej jasne, że się cofamy w stosunku do standardów sprzed dekady. Najgorsze jest to, że młodzi, wykształceni, obyci, odważni, otwarci, kreatywni i odpowiedzialni młodzi ludzie nie widzą powodu, a pewnie i nie mają szans na aktywność publiczną i polityczną. Polityka degraduje się. A ona jest przecież piekielnie istotna.

Jakie błędy wtedy popełniliśmy?

Mieliśmy szansę ulokowania w Europie dwóch polskich biznesów, które mogły dominować na europejskim – no, powiedzmy środkowoeuropejskim – rynku. PZU, wsparte dużym bankiem, z pełną gamą produktów finansowych i firma naftowa. W tych sprawach polskie państwo, przez wszystkie rządy, nie miało żadnej polityki. Politycy stchórzyli. Straciliśmy wielką szansę. Ona „se ne vrati”. M.in. również z winy tzw. komisji orlenowskiej. Giertych, Macierewicz, Gruszka, Miodowicz i Grzesik mogą czuć się dumni! I ci wszyscy, którzy byli ich sponsorami. Czyli: Tusk, Pawlak, Lepper i sam Giertych. Polityka okazała się ważniejsza od gospodarki. Marna polityka, partyjniacka. A tak na marginesie – z powodu kompromitującego obu, z początku tajnego, spotkania Kulczyka z Giertychem w refektarzu jasnogórskim, paulini też powinni spłonąć ze wstydu. Paulini nie płoną. Wymienieni politycy są dumni ze swej wielkości. Państwa po prostu nie ma!

Sądzi Pan, że można było tego uniknąć?

Nie wiem. Gdybym wiedział, że nie można było tego uniknąć, nie zajmowałbym się polityką. Drażni mnie jednoznaczne, dla większości absolutnie oczywiste, odrzucenie przez polityków okrągłostołowego pomysłu czteroletniego okresu zazębiania się nowego ze starym. Przecież idea okrągłego stołu, poza oczywistym celem, jakim było rozmontowanie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, zawierała też coś większego – przeprowadzenie w Polsce zmian w pełni kontrolowanych przez rozum tak, aby nie utracić żadnej wartości. Przecież jedynie debil wyrzuci wszystko, co związane z poprzednim ustrojem. To dotyczy zwłaszcza ludzi! My po stronie solidarnościowej mieliśmy moralne prawo przejęcia władzy. I praktycznie żadnych kwalifikacji do tego, by tę władzę skutecznie sprawować. Ani wiedzy, ani umiejętności, ani doświadczenia. Oni nie mieli legitymacji moralnej, ale mieli często nieporównywalnie większe kompetencje. To już nie była przecież Polska Rzeczpospolita Ludowa lat 50., kiedy nie matura, lecz chęć szczera.

Jak Pan ocenia samą reformę Balcerowicza?

Pod względem spraw podstawowych, czyli mechanizmów regulacyjnych – wysoko. Był świetnym organizatorem prac legislacyjnych. Myślał systemowo, był skrupulatny w wypełnianiu przyjętego planu. Ale gospodarka to nie tylko mechanizmy regulacyjne. Gospodarka to także, a nawet przede wszystkim, przedsiębiorstwa. Nie ma gospodarki poza przedsiębiorstwami! Balcerowicz ignorował mechanizmy realne gospodarki 1989/1990. W strukturze rządu był gospodarczym dyktatorem. Zabrakło kogoś vis-a-vis. Zachowywał się tak, jakby nigdy nie widział przedsiębiorstwa. Z jego nawet nie materialną, a ludzka strukturą. SGPiS to jednak co innego niż Politechnika. Zdecydowana większość ówczesnych menedżerów to byli inżynierowie. To są fakty – nie ideologia. Naturalnym, bezpośrednio poprzedzającym funkcję naczelnego dyrektora stanowiskiem było stanowisko dyrektora ds. produkcji. Nie zdarzało się właściwie, żeby na naczelnego awansował dyrektor ds. sprzedaży. A na pewno nie dyrektor ds. finansów. Balcerowicz był dogmatykiem. Zresztą takim pozostał. I chyba ma dość autorytarną osobowość. Nie jest ciekaw opinii, których nie rozumie. Zakłada z góry, że jeśli on nie rozumie, to muszą one być niemądre. Do niego nie dociera żadna argumentacja poza jego własną. W połowie lat 70., raczej drugiej niż pierwszej, wicepremierem był Tadeusz Wrzaszczyk. Kompetentny jak nikt w tamtej ekipie. Ewenement w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Także w spawach, jak to się wtedy mówiło, cybernetyki. W ramach podziału obowiązków w rządzie jemu przydzielono pełnomocnictwo nad rozwojem przemysłu informatycznego w Polsce. Wydawało się wtedy, że informatyka będzie naszą specjalnością – mieliśmy świetny ośrodek, oparty na matematykach i logikach wywodzących się z tradycji lwowskiej szkoły matematycznej – Wrocław z Jackiem Karpińskim. Po kilku latach wiadomo było, że polegliśmy, a Karpińskiego zaszczuto. Jako powód upadku polskiej informatyki najczęściej podawano, że polityk, który się tym zajmował – znał się na tym, ba!, był wybitnym specjalistą. [A7] Ale rzecz działa się w systemie autorytarnym, w warunkach państwowej własności środków produkcji. Po prostu Tadeusz Wrzaszczyk miał za dużą pewność własnych argumentów wynikającą z rzetelnej osobistej kompetencji. I pełnię władzy. Czy ten sam problem nie dotyczy Balcerowicza?

Od pewnego czasu lewicowy dyskurs ekonomiczny jest bardzo krytyczny w stosunku do rewolucji gospodarczej po 1989 roku. Pisał o tym m.in. publicysta „Krytyki politycznej”, Maciej Gdula, który w głośnym tekście porównał reformy Leszka Balcerowicza do stanu wojennego.

No to pojechał. Nie zgadzam się z tym poglądem. Ja myślę nawet, że ta reforma była zbyt płytka. Reforma Balcerowicza powinna być głębsza i szybsza. Zabrakło kontynuacji. Problem nie w Balcerowiczu. Problem w braku równowagi. Balcerowicz odpowiadał za mechanizmy regulacyjne w gospodarce. W tych sprawach był znakomity. Naprzeciw Balcerowicza należało mieć kogoś, drugiego wicepremiera, odpowiedzialnego za realność gospodarki tamtego czasu. Za przedsiębiorczość.

Wracając do lewicy – odrzuca Pan lewicowe dogmaty ekonomiczne, takie jak podatek progresywny czy upaństwowiona służba zdrowia. Czy w takim razie potrafi Pan zaproponować współczesnej ekonomii coś stricte lewicowego?

Nie. Ja uważam, że lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki. Ekonomia nie powinna być upolityczniona. Lewica powinna skoncentrować swoją uwagę na społeczeństwie. Na wspólnocie. Na prawach obywatelskich. Wolności. Na równowadze. Na edukacji. Na takiej redystrybucji majątku, który służyłby wyrównaniu możliwości startu. Lewica powinna wziąć na siebie rolę strażnika szczęścia ludzi zwyczajnych.

Może rozwiązaniem jest trzecia droga?

Nie ma trzeciej drogi. Jest rozum i serce. I konkretne projekty.

„Polska lewica nie zweryfikowała historii”

Tym, co – przynajmniej w Polsce – lewicę wyraźnie odróżnia od prawicy, jest polityka historyczna. Prawica przywłaszczyła sobie polski patriotyzm, innym formacjom pozostawiając to, co w naszej historii najgorsze.

Tak, nad całą lewicą unosi się swoiste piętno komunizmu. Czasami jest to prześmieszne – nikt z mojej rodziny – ani bliższej, ani dalszej – nigdy nie był w partii. Mimo to słyszę czasem, jak ktoś mówi: „Ty stary komuchu”. Wtedy się cieszę, bo wiem, że mam do czynienia z idiotą. Jeśli trafnie uważam się za fizjonomistę, to te słowa słyszę przeważnie od „starych komuchów”, gwałtownie przepoczwarzających się po 1989 roku. Ale kto to sprawdzi?

Jaki powinien być stosunek lewicy do komunizmu?

Po pierwsze – to nie my, Polacy, wybieraliśmy system, w którym żyliśmy do 1989 roku. Po drugie – Polska zawsze, poza krótkimi fragmentami, pozytywnie wyróżniała się na tle innych państw demoludów. Nie można mówić, że nie było w tym żadnej zasługi ówczesnych polskich elit politycznych. Łatwo sobie wyobrazić, że tamten ustrój mógł wyglądać zupełnie inaczej. Że mógłby być bardziej okrutny. Mimo wszystko – polska lewica nie zweryfikowała historii. Tożsamość współczesnej lewicy nadal wywodzi się z Polskiej Partii Robotniczej, kompletnie zapomniano o Polskiej Partii Socjalistycznej, mimo że żyją politycy, którzy się z niej wywodzili – np. Andrzej Werblan.

Dziś mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją – prawica przedstawia Powstanie Warszawskie jako zwycięstwo, a 1989 rok – jako porażkę.

To jest niesłychane! Dla mnie Powstanie Warszawskie jest zbrodnią, zbrodnią z punktu widzenia politycznego. Okrągły Stół jest zwycięstwem narodu. Nie została przelana krew, a niemożliwe i wyśnione – stało się codziennością. Z jednej strony uczy się młode pokolenie o tym, jak biegać z karabinem i umierać, a z drugiej – wdeptuje się w błoto sukces pokojowej drogi do wolności. To aberracja! Zresztą wiadomo przecież, że powstanie wywołano dzięki świadomej dezinformacji. Nie wspominam o tym, że politycznie trzeba było nie mieć więcej niż kilka komórek mózgu, żeby je uzasadnić, tak jak jego rozpoczęcie uzasadniano w ośrodku decyzyjnym ówczesnej Komendy Głównej Armii Krajowej. To przykre i poniżające, że Stalin okazał się o lata świetlne inteligentniejszy niż polscy pułkownicy i generałowie. A dzisiaj my im stawiamy ołtarzyki. Pogratulować!

Może jest to wina samej lewicy, która od 1989 roku zajmuje się przede wszystkim obroną generała Jaruzelskiego oraz ustroju komunistycznego. Zdominowało to cały dyskurs, który – uogólniając – możemy nazwać lewicowo-liberalną polityką historyczną. W obronie generała Jaruzelskiego stawali nie tylko politycy z komunistyczną przeszłością, ale także wielu najwybitniejszych przedstawicieli opozycji.

Niestety tak, ale był to nasz obowiązek. Musieliśmy stanąć w obronie kogoś, kogo niesłusznie oskarżano. Generał Jaruzelski popełnił wiele błędów. Nie miał ani wyobraźni, ani woli szukania kompromisu z Solidarnością. Nie zrobił nic, żeby wtopić Solidarność w tamten system. Jego jedynym usprawiedliwieniem byłoby, gdyby był absolutnie przekonany, że nic z tego nie wyjdzie z powodów zewnętrznych. Zdaje się, że on po prostu nie miał wyobraźni. To był jego grzech. Drugim jego grzechem było to, co zrobił po stanie wojennym. Nie potrafił przeprowadzić żadnych koniecznych reform gospodarczych. Uważam jednak, że sam stan wojenny jest jego zasługą. Gdybym ja był na jego miejscu – najprawdopodobniej byłbym tchórzem, bo nie potrafiłbym tego zrobić. To było wtedy absolutnie koniecznie. I zrobił to, z punktu widzenia interesu narodowego, korzystnie. Było z tego dobre wyjście. I to jest generała Wojciecha Jaruzelskiego wielka dla Polski zasługa. To jest prawdziwie tragiczna postać. Lepiej byłoby, gdyby nie pojawiał się na zjazdach Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdyby zdecydował się, po tym wszystkim, w czym uczestniczył, zachować dystans i dyskrecję. Ale, przyznam, poczułem ciepło w sercu, kiedy zobaczyłem go w ambasadzie amerykańskiej, w lipcu 1989 roku, u boku ambasadora USA, Davisa. Był tam po raz pierwszy. A z jego okna widać tę rezydencję, bo to jest zaledwie sześćdziesiąt metrów. Amerykanie go rozumieli i uhonorowali. Część Polaków – nie. Ta zresztą część, która chętnie emigruje do Ameryki. Schizofrenia? Głupota?

Czy ta obrona – słuszna lub niesłuszna – nie była balastem dla lewicy?

Oczywiście, że była! Profesor Władysław Bartoszewski – wybitny historyk, chodząca encyklopedia II wojny światowej – powiedział kiedyś, że, przy najbardziej liberalnych kryteriach oceny, dwa narody były najmocniej zaangażowane w ruch oporu wobec hitlerowskich Niemiec: Polacy i Serbowie. W obu tych narodach zaangażowanych było około 3% społeczeństwa. Ja mam dobrą pamięć – działałem w opozycji i pamiętam, jak bardzo byłem sam – na ulicy, u fryzjera, w sklepie. Doskonale to pamiętam! Większość ludzi zachowuje się inteligentnie, czyli tak, żeby zapewnić bezpieczeństwo sobie i rodzinie. Takich wariatów jak my – ludzie dawnej opozycji – jest około 3%. Teraz proszę sobie wyobrazić: przychodzi wolność, i kto najbardziej nienawidzi dawnego wroga? Ten, kto dawał mu dupy! [A8] Ten, kto nienawidził, ale jednocześnie miał korzyść ze swojego oportunizmu. Jak bardzo taki człowiek musi nas nienawidzić? My mu przypominamy swoją obecnością, że można było powiedzieć „Nie!”. A ten nie powiedział. Więc pewnie my, mówiąc „Nie!”, byliśmy po prostu ubekami. To jest przekaz do narodu Jarosława Kaczyńskiego. Po to był mu potrzebny Instytut Pamięci Narodowej. Żeby opluć to, co lepsze od nich. Państwo w służbie nikczemności. Tusk niestety uległ temu szantażowi. Stąd w Polakach taka niechęć do generała Jaruzelskiego i do wszystkiego, co jest związane z Polską Rzeczpospolitą Ludową. Moi dawni wrogowie są dla mnie obojętni. Nie wzbudzają we mnie właściwie żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Podobnie jak nie wzbudzają we mnie emocji ci, którzy wówczas byli ze mną po tej samej stronie barykady. Chociaż ostatnio wyjątkiem był Lech Wałęsa – pamiętam, jak obserwowałem w telewizji nagonkę na niego i fizycznie cierpiałem, ponieważ widziałem ból tego człowieka, właściwie bezradnego wobec nikczemności.

Nagonkę rozpoczętą przez środowiska związane z dawną opozycją.

Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś, że w latach 70. zajmował się pisaniem doktoratu, a nie opozycją. A ja zajmowałem się opozycją. Adam Michnik też wybrał coś innego niż Kaczyński. Jacek Kuroń, Barbara Toruńczyk również wybrali coś innego niż Jarosław. On wybrał swój doktorat. Ja się nie dziwię, że on ma z tym problem. Niestety, u wielu takich ludzi rodzi to kompleksy.

Żałuje Pan tego, jak potoczyły się losy Solidarności?

Z pewnością bardzo to przykre. Pomiędzy Solidarnością dzisiejszą, a tą z lat 80. nie ma żadnej ciągłości, poza uzurpowaną kontynuacją. Tamta Solidarność to był ruch narodowo-wyzwoleńczy ubrany w związkowe szaty, dla którego wolność narodu, a nie branżowy interes, była priorytetem. Dzisiaj mamy normalny związek zawodowy, z którym każdy może się zgadzać lub nie.

Jakie wartości powinna promować polityka historyczna lewicy?

Jaka „polityka historyczna”? Postawienie obok siebie polityki i nauki zawsze oznacza gówno, szlam, [A9] nieprawdę i uzurpację. Ja w pewnym okresie, kiedy pisałem ideowy program Sojuszu Lewicy Demokratycznej, posłużyłem się takim zabiegiem – podałem przykłady postaci, które powinny być autorytetami dla ludzi lewicy. Zacząłem od Marii Skłodowskiej-Curie, której osoba łączy kwestie równości płci oraz narodowości. Jej życiorys powinien być fundamentem tworzącym lewicowe, szerzej – ludzkie wartości. Co interesujące – ona przekazała swój majątek Polsce. To też coś niezwykłego. Jak to zaproponowałem, to prawica od razu się oburzyła. Moi koledzy z Sojuszu Lewicy Demokratycznej byli zachwyceni, po czym. nic z tego nie zrozumieli! Uważali to za świetny chwyt marketingowy. Chcieli powiesić sobie portrety w siedzibie i nie wyciągać z nich żadnych wniosków. To nie o to powinno chodzić w polityce historycznej – ona powinna być przede wszystkim ideą, a nie reklamą.

A czy wśród tych postaci, do których powinna sięgać współczesna lewica, jest miejsce dla Józefa Piłsudskiego? W tej chwili wykorzystują go wszystkie partie – od lewej do prawej strony sceny politycznej.

Obowiązkiem każdego polityka jest wskazanie tych nurtów tradycji i historii, które mu są najbliższe. Niestety, Polacy mają tak małą wiedzę historyczną, że nie potrafią sensownie odnosić jej do teraźniejszości. Z Józefem Piłsudskim sytuacja jest bardzo skomplikowana. Marcin Król śmiał się z nas w latach 70., że z artykułów prasy podziemnej wyłania się nowa, wielka postać historyczna – Piłsudskodmowski. O imionach nie wspominał. Jak to przeczytałem – najpierw mnie krew zalała, ale później, gdy to przemyślałem, stwierdziłem, że on ma absolutną rację. To jest skomplikowane, bo należy podkreślić nie tylko, czy odwołuję się do tradycji Piłsudskiego, czy Dmowskiego, ale także, do której fazy ich obecności w polityce. Lewica powinna pamiętać o Piłsudskim, ale na pewno nie o wszystkim, co zrobił w polityce, powinna pamiętać ciepło. Mój dziadek, Roman Lipski – człowiek o korzeniach socjalistycznych – miał nad biurkiem powieszoną płaskorzeźbę przedstawiającą Piłsudskiego. W 1926 roku zdjął ją i włożył do bieliźniarki. Twarzą do ziemi. Jaki wniosek? Lewica nie powinna utożsamiać się z tradycją autorytarną. Oczywiście jest to bardzo skomplikowane. Jak nasze życie.

Lewica nie potrzebuje historycznych mitów?

Absolutnie nie! To jest w ogóle zaprzeczenie podstawowej wartości lewicy – racjonalnego myślenia. Czym więcej ludzie wiedzą, tym lepiej. Im bardziej ich wiedza jest skomplikowana, tym dla nich korzystniej. W końcu cały świat jest skomplikowany!

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Tekst jest pełną wersją wywiadu, który ukazał się w VI numerze „Liberté!” w druku w wersji skróconej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję