Ochrona danych osobowych na przykładzie wyroku Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu w sprawie z dnia 16 grudnia 2008 r. Huber C-524/06. :)

Dnia 12 grudnia 2008 roku zapadł wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu poruszający kwestie ochrony danych osobowych.

Wyrok potwierdził, tylko jaką wartość stanowią dane osobowe oraz jak prawo powinno gwarantować ich przestrzeganie, a także nakładać na stosowne organy obowiązek ich właściwego przechowywania i chronienia.

Scentralizowany rejestr cudzoziemców zobowiązany jest przechowywać tylko takie dane, które są konieczne dla stosowania przepisów dotyczących prawa pobytu. Przetwarzanie i przechowywanie danych dotyczących obywateli Unii w celach statystycznych oraz w celach zwalczania przestępczości jest niezgodne z prawem wspólnotowym.

Powyższa sprawa dotyczyła mieszkańca Niemiec Heinza Hubera W efekcie procesu rejestracji jego dane osobowe zostały umieszczone w co najmniej dwóch bazach: miejscowej, a także w centralnej, prowadzonej przez federalny urząd ds. migracji i uchodźców . Pan Hubert domagał się usunięcia własnych danych z rejestru krajowego.

Baza centralna zawiera więcej informacji, które mogą być udostępniane – także w sposób automatyczny – wielu różnym podmiotom publicznym i prywatnym.

Dane osobowe gromadzone w rejestrze centralnym dotyczą wszystkich obywateli UE przebywających na terenie Niemiec – z wyłączeniem obywateli tego kraju. Warto zaznaczyć, że dane obywateli Niemiec nie są przechowywane w żadnej innej podobnej bazie (zarówno pod względem centralnego jej charakteru, jak i rodzaju danych oraz procedur przetwarzania). Skarga została rozpatrzona na korzyść pana Hubera przez sąd administracyjny I instancji w wyniku uwzględnienia przezeń przepisów prawa unijnego (które zastosował później również ETS). Sąd odwoławczy, rozpatrujący sprawę w wyniku zaskarżenia ze strony państwa, powziął uzasadnione wątpliwości, z którymi w formie pytania prejudycjalnego zwrócił się do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości.

Trybunał orzekł pierwotnie, że teoria „niezbędności” w art. 7(e) dyrektywy jest terminem wspólnotowym tzn., że wymaga on jednolitego rozumienia na terenie całej Unii. Wynika to z harmonizacji prawa ochrony danych osobowych, tym bardziej że jej efektem nie może być obniżenie poziomu ochrony (par. 50 orzeczenia, preambuły dyrektywy 95/46).

Mechanizm przetwarzania danych o osobowych w sprawie obywateli Unii Europejskiej niebędących obywatelami określonego Państwa Członkowskiego taki jak ustanowiony przez Gesetz über das Ausländerzentralregister (ustawę o centralnym rejestrze cudzoziemców) z dnia 2 września 1994 r., zmienionej przez ustawę z dnia 21 czerwca 2005 r., którego przesłaniem jest wsparcie organów krajowych właściwych do stosowania przepisów dotyczących prawa pobytu, spełnia przewidziany w art. 7 lit. e) dyrektywy 95/46/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 24 października 1995 roku w sprawie ochrony osób fizycznych w zakresie przetwarzania danych osobowych i swobodnego przepływu tych danych wymóg konieczności, interpretowany w świetle zakazu wszelkiej dyskryminacji ze względu na przynależność państwową, tylko wtedy gdy zostaną spełnione odpowiednie przesłanki. Gromadzenie danych niezbędnych do stosowania tych przepisów przez wymienione powyżej instytucje ponadto posiadanie scentralizowanego wymiaru, umożliwiającego skuteczne stosowanie tych przepisów w zakresie prawa pobytu obywateli Unii niebędących obywatelami tego państwa członkowskiego.

Sąd krajowy zobowiązany jest do weryfikacji czy owe przesłanki zostały zrealizowane w sprawie będącej przedmiotem sporu. Nie może zostać uznane za obligatoryjne w rozumieniu art. 7 lit. e) dyrektywy 95/46 przechowywanie i przetwarzanie w ramach rejestru takiego jak centralny rejestr cudzoziemców danych wymieniających dane osoby z nazwiska w celach statystycznych. Natomiast wykładni artykułu 12 akapit pierwszy WE- należy dokonać tą metodą, iż jest on sprzeczny z ustanowieniem przez państwo członkowskie w celu zwalczania przestępczości szczególnego systemu przetwarzania danych osobowych dla obywateli Unii niebędących obywatelami tego Państwa Członkowskiego.

W związku z szybkim rozwojem nowych technologii oraz postępem nauki wykreował się problem ochrony danych osobowych, które w dobie tak „zinformatyzowanego środowiska „są szczególnie zagrożone, a tym samych niejednokrotnie dochodzi do naruszenia prawa do prywatności oraz praw człowieka. Obecnie dostrzega się konieczność objęcia tej sfery prywatności ochroną państwa. Danymi osobowymi są wszelkie informacje dotyczące konkretnej osoby, za pomocą, których bez większego wysiłku można tę osobę zidentyfikować, chociaż nie jest ona wyraźnie wskazana. Możliwą do zidentyfikowania jest taka osoba, której tożsamość można określić bezpośrednio lub pośrednio, w szczególności poprzez powołanie się na numer identyfikacyjny lub jeden lub kilka specyficznych czynników określających jej cechy fizyczne, fizjologiczne, umysłowe, ekonomiczne, kulturowe lub społeczne. Informacji nie uważa się za umożliwiającą określenie tożsamości osoby, jeżeli wymagałoby to nadmiernych kosztów, czasu lub czynności.( art. 6 ustawy o ochronie danych osobowych).

Przetwarzanie danych osobowych powinno być ciągle ewaluowane z prawnego aspektu oraz przeciwstawiane regule niedyskryminacji i konieczności. Ponadto podkreślić należy iż, nie istnieje domniemanie, że wszystkie organy administracji publicznej mogą mieć dostęp do danych osobowych przechowywanych przez jakiś dział administracji.

W sprawie pana Hubera ETS trafnie powziął wątpliwość, żądając wykreślenia jego danych z rejestru cudzoziemców, czy na przykład centralne przetwarzanie jego danych przez urząd administracyjny ds. migracji i uchodźców nie jest dyskryminujące i czy nie narusza prawa. Zdaniem Trybunału „udostępnianie danych o obywatelach Unii nie tylko organom imigracyjnym, ale w ogóle administracji nie jest usprawiedliwione potrzebą egzekwowania zasad dotyczących pobytu. Nawet jeśli rozpatrywany system jest konieczny do tego, aby służby imigracyjne mogły pełnić swoje funkcje, nie oznacza to, że dane w nim gromadzone powinny być udostępniane innym urzędom i organom administracyjnym czy zajmującym się zwalczaniem przestępczości.” Co więcej Rzecznik stwierdza, iż: „W postanowieniu odsyłającym uznaje się, że informacje gromadzone w rejestrze cudzoziemców mogą być użyte nie tylko przez federalny urząd ds. migracji i uchodźców, ale przez wiele innych urzędów publicznych i organów takich jak policja, służby bezpieczeństwa, prokuratura, sądy. Niektóre z tych urzędów uzyskują dostęp do danych w drodze procedury zautomatyzowanej. Dostęp do tych informacji może być również udzielony jednostkom niepublicznym, organizacjom charytatywnym, urzędom innych państw i organizacjom międzynarodowym.”

Owa baza przechowując powyższe dane w znacznym stopniu narusza wymóg konieczności oraz niezbędności gromadzonych danych. Zbiór posiada informacje niebędące konieczne do realizacji celów sprawdzenia prawnych podstaw pobytu cudzoziemców. Co więcej owe informacje nie są przewidzian
e prawem UE, zatem ich znajdowanie się w powyższym rejestrze, pozbawione jest usankcjonowania normą prawą.

Ponadto zgodnie z przyjętą linia orzeczniczą ETS sprecyzował, iż status obywatela Unii Europejskiej ma stanowić podstawowy status obywateli państw członkowskich, pozwalający tym spośród nich, którzy znajdują się w takiej samej sytuacji, na korzystanie z takiego samego traktowania z punktu widzenia prawa, bez względu na ich przynależność państwową i bez uszczerbku dla wyraźnie przewidzianych w tym względzie wyjątków.

Kwestia ochrony danych osobowych stanowi ważnie zagadnienie prawne, gdyż dotyczy każdej jednostki, której państwo powinno zapewnić stosowne mechanizmy przed przedostaniem się informacji w „niepowołane ręce”. Już sam fakt, iż powyższa sprawa trafiła na wokandę Luksemburga dowodzi z jakim poważnym, wręcz globalnym problemem mamy obecnie do czynienia. Nieodpowiednie przechowywanie i udostępnianie danych osobowych może powodować nieodwracalne skutki, których efekt będziemy odczuwać przez wiele lat.

Powyższy wyrok podkreśla doniosłość problematyki danych osobowych, nadmiernego ich gromadzenia w celach, która nie są już konieczne oraz braku proporcjonalności w ich wykorzystywaniu.

Warto zaznaczyć, że ów problem zbierania nadmiernej ilości informacji o obywatelach dotyczy także i nas, z uwagi na powyższy wyrok warto bliżej zapoznać się z problematyką danych osobowych oraz ich ochrony także w naszym najbliższym otoczeniu. A także wykorzystywać orzecznictwo ETS w sprawach konkretnych jednostek, które jest przecież wiążące oraz nadrzędne wobec prawa polskiego.

Prawo do ochrony danych osobowych przysługuje każdemu obywatelowi, powyższy wyrok stanowi inspirację do czerpania wiedzy i zdobywania świadomości o przysługujących gwarancjach i prawach.

Bibliografia:

1.) Wyrok ETS z dnia 16 grudnia 2008 r. Huber C-524/06.

2.) Bundesverwaltungsamt.

3.) Ausländerzentralregiste.

4.) Verwaltungsgerich.

5.) Dyrektywa 95/46/WE Parlamentu Europejskiego i Rady z dnia 24 października 1995.

 

Dwa narody. Nie ma sprawiedliwości bez wolności :)

W niniejszym artykule przytoczone zostały fragmenty wystąpienia Dwa Narody Bronisława Geremka w Instytucie Francuskim w Warszawie, w listopadzie 1986 roku, przedrukowanego w „Krytyce” (nr 25, 1987). Drugi tekst wykorzystany w artykule to wystąpienie Geremka w październiku 1986 roku na spotkaniu zorganizowanym także przez Instytut Francuski z okazji 50-lecia miesięcznika „Esprit” (francuski przedruk tego wystąpienia ukazał się pod tytułem Pas de justice sans liberté w „Esprit”, VI, 1987).


1. Czy w naszych czasach można być konserwatywno-liberalnym socjalistą?

Nomenklatury polityczne mają ogromną siłę inercji. Zmienia się kontekst cywilizacyjny i socjologiczny, zmieniają się struktury władzy, zmieniają się treści programów- a nazwy orientacji i partii politycznych, uformowane w większości w XIX wieku, nadal się utrzymują. Można to uznać za rezultat konwencjonalizacji gry politycznej. Zjawisko to występowało już w dawnych społeczeństwach- w Bizancjum stronnictwa określały się odmienną barwą- ale w epoce nowoczesnej stało się ono naturalną konsekwencją upowszechnienia się systemu parlamentarnego: zasadą zmiany lub kontynuacji władzy jest odniesienie do programów partyjnych. Zaangażowanie ludzi w życie publiczne dokonuje się również wedle pewnych zagregowanych opcji, na mocy których opowiadają się oni za czymś i przeciw czemuś, za i przeciw pewnym celom, a nie tylko za kimś i przeciw komuś.

W wypadku pojęcia socjalizmu sprawa komplikuje się z wielu powodów. Pojęciem tym w dyskursie politycznym określa się nie tylko ruch polityczny, ale także organizację społeczeństwa, która stanowić ma realizację tego ruchu. Pojęcie „socjalizmu realnego” najpierw wprowadziła do obiegu antykomunistyczna politologia, a potem zostało ono przejęte afirmatywnie przez oficjalną propagandę państwową w krajach bloku wschodniego. Logiczną konsekwencją tego nawyku językowego jest konkluzja, że poza socjalizmem realnym może być tylko socjalizm nierealny. Wreszcie termin „socjalizm” funkcjonuje już od ponad półtora stulecia i obejmuje różnych ludzi i różne sytuacje. Socjalistami ogłosili się twórcy falansterów i chrześcijańscy szermierze sprawy robotniczej w XIX wieku, w okresie amerykańskiego New Deal’u prezydent Franklin D. Roosevelt otwierał posiedzenie swojego gabinetu słowami „Witajcie koledzy socjaliści” i mianem socjalistycznej określał Józef Stalin konstytucję radziecką 1936 roku. Do socjalizmu odwoływały się ruchy totalitarne XX wieku- i Czerwoni Khmerowie także. Można pozbywać się problemu twierdząc, że pojęcia socjalizmu nieraz nadużywano. Jest to jednak uchylenie się od refleksji nad słabościami wewnętrznymi programów socjalistycznych. Powstaje bowiem pytanie, jak to się mogło stać, jakie to niedopowiedzenia- lub też jakie „dopowiedzenia”- stworzyły możliwości eksploatowania pojęcia i przybierania nazwy „socjalistyczny” przez ruchy, które zagroziły cywilizacji europejskiej i ładowi świata. Odpowiedzi na to pytanie jest wiele. Wskazują one zwłaszcza na to, że radykalna negacja status quo i towarzysząca jej pretensja do budowy nowego ładu generalnego- do stworzenia „nowego człowieka” i „nowego ludu”, jak to głosiły ideologie rewolucyjne- zagraża wartościom leżącym u samych podstaw ładu, człowieka i ludu.

Paradoks ironicznej i gorzkiej propozycji Leszka Kołakowskiego– moje pokolenie nigdy do końca nie wypowie swojego długu wobec jego refleksji- aby dać prawo obecności konserwatywno-liberalno-socjalistycznemu programowi jest tylko pozorny. Jest to apel o poddanie polityki światowi wartości. Wszelka reasumpcja musi tu być ułomna, ale można chyba powiedzieć, że w rozwichrzonym, niepewnym i nieszczęśliwym (myślę tu o braku szczęścia, a nie o jego przeciwieństwie) schyłku XX wieku chodzi o poszanowanie dorobku przeszłości, o pochwałę godności człowieka i wolności ludzi, grup, narodów, o sprawiedliwość, w której mieści się równość szans, przezwyciężenie egoizmu jednostek i klas, solidarność ludzi.

2. Konstatacja „dwa narody” przybiera w XX w. odmienne znaczenie, niż miała w ubiegłym stuleciu: zniewolenie polityczne wysuwa się przed zniewolenie ekonomiczne.

„Dwa narody, między którymi nie ma żadnych stosunków wzajemnych, jak też żadnej sympatii, które wzajemnie nie znają swoich zwyczajów, myśli i uczuć, jakby byli mieszkańcami odmiennych stref lub różnych planet; które uformowane zostały przez różne systemy wykształcenia i wychowania; które żywiły się innym pożywieniem i podlegają odrębnym stylom życia i nie podlegają tym samym prawom”. Tak pisał w połowie XIX wieku Benjamin Disraeli w powieści Sybil or Two Nations (1845). Po tym opisie padały słowa: „Chodzi- powiedział Egremont z wahaniem- o bogatych i biednych”.

Ta właśnie sytuacja leżała u podstaw moralnych ubiegłego stulecia. Była wyzwaniem dla refleksji społecznej, budziła uczucie rewolty u jednych i burzyła spokój sumienia u innych. Poczucie sprawiedliwości społecznej zakorzenione w przekazie Ewangelii i artykułowane w programach socjalistycznych, kazało ten podział potępiać, bo był wynikiem zniewolenia jednych przez drugich, zasadzał się na poniżeniu godności ludzkiej i uprzedmiotowieniu szerokich mas. Teorie historiograficzne podboju dokonywały nawet osobliwej racjonalizacji owego podziału na dwa narody, wyprowadzając genezę „narodu bogatych” z ludu najeźdźców i „narodu biednych” z ludu podbitego.

W sytuacji gospodarczej tkwiła niesprawiedliwość paląca i krzycząca. W tej płaszczyźnie sytuował się przeto punkt ciężkości programów socjalistycznych i przeciwko zniewoleniu gospodarczemu człowieka kierowały się wizje porządku sprawiedliwego.

Ale obraz „dwóch narodów” poddaje się także innej lekturze. Pojawił się on w refleksji nad aktualną sytuacją polską, ale można tej metaforze- bo przecież jest to tylko metafora- przyznać walor bardziej generalny. Egremont nam współczesny mógłby powiedzieć, że chodzi o rządzących i rządzonych. A nad Wisłą powiedziałby „my” i „oni”; odrębne więzi przyjaźni, wzajemna nieufność i obcość, odmienność obyczajów, myśli i uczuć. Idąca w parze z odmiennością systemów wartości różnica w rzeczywistych prawach, ba, nawet różnice w języku. Podział ten jest ostry i dramatyczny właśnie dlatego, że owa wizja dwóch narodów jest tylko metaforą, a naprawdę chodzi o jeden i ten sam naród, którego ogromna większość ma poczucie zniewolenia, utraty podmiotowych praw, poniżenia.

Miejscem tego uprzedmiotowienia człowieka jest sfer
a życia publicznego. Dotyczy to w największej mierze krajów, w których z jednej strony państwo dysponuje monopolem własności wielkich środków produkcji (albo do niego zmierza), bowiem sfera życia publicznego panuje bezpośrednio nad sferą pracy, z drugiej zaś strony system polityczny nosi charakter niedemokratyczny. Dramatyczne rozdarcia, które miały miejsce w krajach Zachodu w latach sześćdziesiątych każą jednak myśleć, że w jakiejś mierze dotyczy to także systemów demokratycznych.

Jeżeli zatem współczesny dramat „dwóch narodów” przesunął się z domeny materialnej ku domenie politycznej, to imperatywem poczucia sprawiedliwości jest upodmiotowienie polityczne człowieka-obywatela, grup społecznych i społeczeństwa.

3. Rynek to wolność, ale może nie ma sprzeczności między rynkiem a sprawiedliwością?

W myśli dawnego i współczesnego liberalizmu powiedziano dostatecznie wiele o dobrodziejstwach rynku, a dawni i współcześni krytycy liberalizmu powiedzieli dostatecznie wiele o okrucieństwie i braku racjonalności gry rynkowej, żeby można było uznać, iż inwentarz wad i zalet został dokonany. Spór ten tkwi u podstaw podziałów ideologicznych i wielkich kontrowersji epoki nowożytnej.

Optymistycznemu zachwytowi Adama Smitha nad doskonałością mechanizmów rynkowych, w których „niewidzialna ręka” dokonuje samoistnej syntezy interesów partykularnych i interesu zbiorowego, już od XVIII stulecia przeciwstawia się krytyka negatywna. Przedmiotem odrzucenia jest nie tylko rynek, ale w ogóle handel. Bowiem w handlu Rousseau widzi pokusę zła, a Babeuf głosi niemoralność konkurencji faworyzującej posiadaczy pieniędzy i pogarszającej jakość produktów. Saintsimoniści i socjaliści chrześcijańscy XIX wieku widzieli w handlu i konkurencji czynnik ustawicznej, morderczej wojny między jednostkami i między narodami. Tę głęboką odrazę do rynku odziedziczyły ruchy i programy socjalistyczne XIX i XX w. – rynkowi przeciwstawiały planowanie i państwo, albo też planowanie, czyli państwo. Utrwalało się przekonanie, że po to, aby uśmiercić kapitalizm, trzeba uśmiercić rynek, niszczyć jego podstawy, tropić jego ślady i pozostałości. Zbędne byłoby podkreślanie, że nie była to tylko zapamiętałość doktrynalna i dyskurs teoretyczny, ale że miało to konsekwencje praktyczne dla ogromnej połaci świata. Antagonizm socjalizm versus rynek jest groźny dla przyszłości wszelkiej ideologii socjalistycznej. A co ważniejsze, jest groźny dla ludzi. Spojrzenie historyka na dzieje wymiany i rolę rynku w historii tej kontrowersji ideologicznej nie może rozwiązać. Chciałbym jednak przywołać w tym miejscu myśl Fernanda Braudela, który dokonał operacji niezwykle istotnej- rozłączenia bliźniąt syjamskich rynku i kapitalizmu. Ukazał kapitalizm jako sferę, w której dążenie do zysku jakby potwornieje, doprowadzone zostaje do granic możliwości, do utraty tchu, a gospodarcze korporacje zdobywają pozycję uprzywilejowaną. Stają one ponad rynkiem, zmierzając do uwolnienia się od jego praw. Można wtedy podawać w wątpliwość kapitalizm jako wykwit gospodarki rynkowej, zachowując zarazem dla niej poszanowanie.Bo rynek jest duszą dynamiki gospodarczej i katalizatorem energii ludzkich. „Rynek- pisze Braudel- to wyzwolenie, otwarcie, dostęp do innego świata”. Zmierzając do łagodzenia lub burzenia struktur nierówności, do łagodzenia lub burzenia struktur dominacji i eksploatacji nie wolno naruszać tego, co wielki historyk francuski uważa za elementarny i zasadniczy dobytek nowożytnego rozwoju: „wolność u podstaw, niezależną kulturę, gospodarkę rynkową bez szulerskich kart plus trochę braterstwa”.

Powiedzieć można, że im więcej braterstwa, tym mniejsza jest presja rynku na potęgowanie nierówności społecznych. Lecz we wszelkich poczynaniach reformatorskich należy przyjąć za punkt wyjścia to, iż najpierw trzeba uznać rynek. Nie tylko dlatego, że dotychczasowe doświadczenie historyczne uczy, iż jest on generatorem wolności. Może także dlatego, że łamanie niesprawiedliwości rynku wprowadzało, jak dotąd, niesprawiedliwość przemocy. A zastępowanie wszechwładzy kapitału wszechwładzą państwa prowadzi do pogorszenia efektywności gospodarczej i do pogorszenia losu ludzi, bo odbiera sensowność pracy człowieka i eliminuje wartości osobowe.

W encyklice Jana Pawła II Laborem exercens [Encyklika o pracy ludzkiej – red.] znajduje się wywód o szczególnej sile krytycznej w stosunku do porządku gospodarczego opartego na zawłaszczaniu przez państwo podstawowych środków produkcji. Wskazując na racje osobowe przemawiające za prywatną własnością, encyklika stosuje „argument personalistyczny” także do zbiorowej własności środków produkcji, w której tworzyć trzeba sytuację analogicznej świadomości pracowania „na swoim”. W ślad za przesłaniem krytycznym zarysowany jest tam jednak pewien projekt zwrócony w przyszłość. Brzmi on: „O uspołecznieniu można mówić tylko wówczas, kiedy zostanie zapewniona podmiotowość społeczeństwa (.) Droga do osiągnięcia takiego celu mogłaby być drogą połączenia, o ile to jest możliwe, pracy z własnością kapitału i powołania do życia w szerokim zakresie organizmów pośrednich (.), które cieszyłyby się rzeczywistą autonomią w stosunku do władz publicznych”.

Odnajd[uj]ę w tym tekście myśli i poszukiwania nowożytnej wyobraźni społecznej, ale i nadzieję, otwartą polskim doświadczeniem sierpnia 1980 roku.

4. Wolność i państwo: a może jak najmniej państwa, jak najwięcej „systemu porozumień”?

W kraju, w którym na granicy ubóstwa pozostają miliony ludzi, w którym sytuacja materialna ogromnej większości emerytów uwłacza godności ludzkiej, w którym system opieki zdrowotnej cierpi na drastyczny brak środków – niepokój o nadmiar funkcji opiekuńczych państwa czy też o nieprawowitość „państwa dobrobytu” (welfare state), może się zdawać mało zasadny, odległy, metafizyczny. Jest jednak rzeczą znamienną, że pomimo tego ubóstwa opieki państwowej- a i ono wydaje się niektórym propagandystom rządowym zbytkiem- społeczne funkcje państwa jawią się jako wyzuwanie człowieka z odpowiedzialności za innych ludzi, jako ograniczanie sfery podejmowania decyzji podmiotowych, jako paternalistyczna pretensja państwa.

Z państwem łączyły się nadzieje ruchów reformatorskich. W programach socjalistycznych ubiegłego stulecia państwu przypisywano rolę organizatora harmonijnego ładu, promotora dobra zbiorowości, strażnika sprawiedliwości społecznej. Wybór środków, jakimi państwo mogło dysponować dla spełnienia tych funkcji nie był problemem technicznym, ale dotyczył jego istoty: był to bowiem wybór między- mówiąc skrótowo- policją a fiskusem, między przemocą a regulacją. Rezultat zależy od siły mechanizmów demokratycznych, które stwarzają gwarancje przeciw
arbitralności władzy. Przykład Szwecji można przytoczyć jako argument na rzecz takiej szerokiej regulacyjnej i sprawiedliwej tendencji rozwoju państwa, lecz jest to argument obosieczny: przecież Ingmar Bergman uciekał ze swojego kraju nie tylko chroniąc swe mienie przed fiskusem, ale w poczuciu niemocy wobec niewolącej siły biurokracji.

Europa współczesna zdaje się [być] uwikłana w jakobińską tradycję państwa, która gwarancję szczęścia abstrakcyjnego ludu widziała w centralizacji, w obejmowaniu coraz szerzej i coraz pełniej życia ludzkiego sferą działania państwa. W tej tradycji państwo jest naturalnym nosicielem wolności, w tym przynajmniej sensie, że wytwarzać ma ono przymus wolności – obywatela, jeżeli tego trzeba, należy zmusić do bycia wolnym. Doświadczeniem historycznym demokracji jest zasadnicze zanegowanie tej mentalności politycznej, bo człowiek obywatelem staje się poprzez potrzebę wolności, przez własną wolę bycia wolnym. Może jednak należy pójść o krok dalej i poddać w wątpliwość trend rozwoju etatyzmu, którego zwieńczeniem jest „pokusa totalitarna”, jest państwo, które z woli abstrakcyjnego ludu poddaje represji i opresji lud realny?

U progu naszego stulecia w polskiej myśli socjalistycznej rozlegał się głos, który uległ potem przytłumieniu, ale który u schyłku tego stulecia zachowuje jednak pewną siłę. Myślę tu o niepokojach Edwarda Abramowskiego, który w ideologii „socjalizmu państwowego” widział przeszkodę w przemianie moralności powszechnej, bo realizacja tej ideologii prowadzi ku etatyzmowi, ku wszechwładzy biurokracji i policji. Abramowicz mówił, że w tej tendencji tkwi groźba ujarzmienia moralnej indywidualności człowieka. Te słowa o przemianie etycznej zdają się w szczególny sposób współbrzmieć z Emanuela Mouniera postulatem „drugiej rewolucji”, tej, która poza nowym porządkiem społecznym i technicznym doszukiwałaby się przywrócenia człowiekowi zdolności panowania nad rzeczami. Bo przecież państwo jest „rzeczą”.

Przyjmując, że wytyczną polityki demokratycznej powinno być „zawężenie zakresu państwa”, Abramowski- nie wchodzę tu w analizę ewolucji jego poglądów w tej sprawie – dowodził, że drogą realizowania politycznej podmiotowości społeczeństwa są „stowarzyszenia: zespolenie się dobrowolne na mocy wspólnych interesów ludzi mających równe prawa, rządzących i współwłaścicieli „. Program rozwoju stowarzyszeń i instytucji samorządu nie jest prostym zanegowaniem państwa, lecz przede wszystkim ideą pozytywnej realizacji praw człowieka i obywatela, zakorzenionej w projekcie etycznym. „Członek stowarzyszenia– pisał Abramowski- decydujący sam o tym, co go obchodzi, współdziałający myślą i pracą w twórczości społecznej, jest istotnie nowym typem moralnym, typem indywidualisty, który umie być świadomie solidarnym i czuje się panem życia„.

Czy sięgam tu do myśli antykwarycznej, anachronicznej, naiwnej? Sądzę, że nie. Zawarte w niej niepokoje brzmią współcześnie. A co ważniejsze- współcześnie brzmią jej nadzieje. Sytuują się one całkowicie poza destrukcyjnym projektem anarchizmu, tej prostej antytezy jakobińskiego etatyzmu, i z dala od iluzji anarchosyndykalizmu. Celem tak zarysowanym jest uczynienie podmiotem politycznym człowieka i społeczeństwa, a więc stawanie się obywatela i społeczeństwa cywilnego w toku dobrowolnego łączenia się jednostek w solidarność zbiorowości.

Na tej drodze można szukać sposobów takiej zabudowy przestrzeni publicznej, ażeby zagwarantowane były prawa obywatelskie, żeby jednostki mogły je realizować i żeby zapewniona była koordynacja działań w ramach całej zbiorowości. Stanisław Ossowski kreślił perspektywę takiego ładu opartego na „systemie porozumień”, pisząc o modelu społeczeństwa, w którym „wielostopniowe porozumienie i więź społeczna miały zastąpić przymus, zapewnić szerokim rzeszom obywateli udział w społecznym planowaniu i pogodzić swobodne ścieranie się idei i skal wartości z racjonalnie skoordynowaną gospodarką”. Polski socjolog pisał te słowa w 1959 roku. Ćwierć wieku później można tylko powiedzieć, że nie ten model ładu społecznego był w Polsce realizowany, ale ten właśnie stawał na horyzoncie polskiego życia 1980-1981.

Może zatem właśnie na tej drodze zawężania roli państwa, negowania tożsamości przestrzeni życia publicznego z państwem, leżą nadzieje wolności? Im mniej państwa tym lepiej – pisał Andrzej Kijowski. Sądzę, że oznacza to, po pierwsze, że im bardziej państwo jest niepodległe i demokratyczne, tym łatwiej akceptuje suwerenność społeczeństwa i niezależność obywatela, a po drugie, że samoorganizowanie się społeczeństwa ogranicza ingerencję państwa w życie indywidualne i niweczy „pokusę totalitarną” władzy.

5. Braterstwo i solidarność.

W 1979 roku na łamach „Esprit” Tadeusz Mazowiecki, zastanawiając się nad tym co osobliwe i nad tym co uniwersalne w polskim doświadczeniu historycznym, pisał: „nabyliśmy wiedzę, że nic nie zostanie nam dane z góry, że absolutyzm oświecony socjalizmu jest złudnym ognikiem, wszystko lub prawie wszystko zależy od siły społeczeństwa, od jego wartości duchowej, od jego mądrości w rewindykowaniu praw człowieka i praw narodu”. Czy tego typu wiedza zawiera przesłanie o bardziej powszechnym znaczeniu dla współczesnej Europy? Doświadczenie historyczne Polski w czasach nowożytnych rozmijało się z doświadczeniem Europy- dotyczy to 123 lat zaborów, dotyczy to lat powojennych. Kiedy Europa gruntowała suwerenność narodów, byliśmy jej pozbawieni. To samo można powiedzieć o wykształceniu systemu demokratycznego, opinii publicznej, realizacji praw człowieka i obywatela. Była jednak w polskich losach pewna lekcja poczucia wspólnoty.

Ulotki rozrzucane w Stoczni Gdańskiej 7 VIII 1980 r. wzywały do strajku w obronie Anny Walentynowicz. „Była zawsze pracownikiem nienagannym. Występowała przeciwko wszelkiej niesprawiedliwości, wszelkiej nierówności. Dlatego zdecydowała się na działania, które miały na celu stworzenie wolnego związku zawodowego”. I strajk się wówczas rozpoczął. Mógł się skończyć 15 sierpnia, gdy żądania stoczniowe zostały zaspokojone, podwyżki płac uzyskane- ale się nie skończył [Geremek odwołuje się do powszechnie wówczas znanego faktu, że 15 sierpnia wybuchł strajk ogólny na czele z Wałęsą, dzisiaj znany powszechnie jako „główny strajk sierpniowy” – red.]. Bo poczucie solidarności z innymi wymagało działań dla innych. W ciągu
16 miesięcy polskiego porywu nadziei stale coś trwało z tego wstępnego poczucia solidarności. Sądzę, że trwa nadal i że nie zginie.

Były w polskim doświadczeniu ostatnich lat [Geremek pisze tu o okresie tzw. pierwszej Solidarności w latach 1980-81 – red.] wysokie aspiracje społeczne i poszukiwanie rozsądnych dróg do ich spełnienia. Było wśród nich zadanie zmniejszania krzywd – i tej zbiorowej, i tych indywidualnych. Było zadanie rzeczywistego uczestnictwa ludzi w życiu publicznym, poszukiwanie dróg budowy demokracji bezpośredniej – co stanowiło odpowiedź na brak demokracji, ale także propozycję wobec kryzysu demokracji w Europie. Poszukiwanie pluralizmu w organizacji życia społecznego, pluralizmu w systemach przedstawicielskich, było odpowiedzią na sytuację ubezwłasnowolnienia w obowiązującym tu i teraz modelu władzy, ale było także pewną propozycją dla europejskiej polis.

Wyrastająca z polskiego doświadczenia wizja nie była projektem świata sprawiedliwości, równości braterstwa, ale projektem świata, w którym byłoby więcej sprawiedliwości, równości i braterstwa. W tym polskim posłaniu znajduje się ślad myśli Mouniera i ludzi „Esprit” [„Esprit” – katolickie czasopismo francuskie o profilu chrześcijańsko-personalistycznym, założone przez E. Mouniera w 1932 roku – red]. Tkwi w nim, sądzę, pewna propozycja, która dla Europy nie powinna być bez znaczenia, bo przypomina jej o wartości tego, co ona ma, a co może utracić, jak też o wartości tego, czego nie ma, a co może zyskać.

Zobacz też:

W niniejszym artykule przytoczone zostały fragmenty wystąpienia Dwa Narody Bronisława Geremka w Instytucie Francuskim w Warszawie, w listopadzie 1986 roku, przedrukowanego w „Krytyce” (nr 25, 1987). Drugi tekst wykorzystany w artykule to wystąpienie Geremka w październiku 1986 roku na spotkaniu zorganizowanym także przez Instytut Francuski z okazji 50-lecia miesięcznika „Esprit” (francuski przedruk tego wystąpienia ukazał się pod tytułem Pas de justice sans liberté w „Esprit”, VI, 1987).


1. Czy w naszych czasach można być konserwatywno-liberalnym socjalistą?

Nomenklatury polityczne mają ogromną siłę inercji. Zmienia się kontekst cywilizacyjny i socjologiczny, zmieniają się struktury władzy, zmieniają się treści programów- a nazwy orientacji i partii politycznych, uformowane w większości w XIX wieku, nadal się utrzymują. Można to uznać za rezultat konwencjonalizacji gry politycznej. Zjawisko to występowało już w dawnych społeczeństwach- w Bizancjum stronnictwa określały się odmienną barwą- ale w epoce nowoczesnej stało się ono naturalną konsekwencją upowszechnienia się systemu parlamentarnego: zasadą zmiany lub kontynuacji władzy jest odniesienie do programów partyjnych. Zaangażowanie ludzi w życie publiczne dokonuje się również wedle pewnych zagregowanych opcji, na mocy których opowiadają się oni za czymś i przeciw czemuś, za i przeciw pewnym celom, a nie tylko za kimś i przeciw komuś.

W wypadku pojęcia socjalizmu sprawa komplikuje się z wielu powodów. Pojęciem tym w dyskursie politycznym określa się nie tylko ruch polityczny, ale także organizację społeczeństwa, która stanowić ma realizację tego ruchu. Pojęcie „socjalizmu realnego” najpierw wprowadziła do obiegu antykomunistyczna politologia, a potem zostało ono przejęte afirmatywnie przez oficjalną propagandę państwową w krajach bloku wschodniego. Logiczną konsekwencją tego nawyku językowego jest konkluzja, że poza socjalizmem realnym może być tylko socjalizm nierealny. Wreszcie termin „socjalizm” funkcjonuje już od ponad półtora stulecia i obejmuje różnych ludzi i różne sytuacje. Socjalistami ogłosili się twórcy falansterów i chrześcijańscy szermierze sprawy robotniczej w XIX wieku, w okresie amerykańskiego New Deal’u prezydent Franklin D. Roosevelt otwierał posiedzenie swojego gabinetu słowami „Witajcie koledzy socjaliści” i mianem socjalistycznej określał Józef Stalin konstytucję radziecką 1936 roku. Do socjalizmu odwoływały się ruchy totalitarne XX wieku- i Czerwoni Khmerowie także. Można pozbywać się problemu twierdząc, że pojęcia socjalizmu nieraz nadużywano. Jest to jednak uchylenie się od refleksji nad słabościami wewnętrznymi programów socjalistycznych. Powstaje bowiem pytanie, jak to się mogło stać, jakie to niedopowiedzenia- lub też jakie „dopowiedzenia”- stworzyły możliwości eksploatowania pojęcia i przybierania nazwy „socjalistyczny” przez ruchy, które zagroziły cywilizacji europejskiej i ładowi świata. Odpowiedzi na to pytanie jest wiele. Wskazują one zwłaszcza na to, że radykalna negacja status quo i towarzysząca jej pretensja do budowy nowego ładu generalnego- do stworzenia „nowego człowieka” i „nowego ludu”, jak to głosiły ideologie rewolucyjne- zagraża wartościom leżącym u samych podstaw ładu, człowieka i ludu.

Paradoks ironicznej i gorzkiej propozycji Leszka Kołakowskiego– moje pokolenie nigdy do końca nie wypowie swojego długu wobec jego refleksji- aby dać prawo obecności konserwatywno-liberalno-socjalistycznemu programowi jest tylko pozorny. Jest to apel o poddanie polityki światowi wartości. Wszelka reasumpcja musi tu być ułomna, ale można chyba powiedzieć, że w rozwichrzonym, niepewnym i nieszczęśliwym (myślę tu o braku szczęścia, a nie o jego przeciwieństwie) schyłku XX wieku chodzi o poszanowanie dorobku przeszłości, o pochwałę godności człowieka i wolności ludzi, grup, narodów, o sprawiedliwość, w której mieści się równość szans, przezwyciężenie egoizmu jednostek i klas, solidarność ludzi.

2. Konstatacja „dwa narody” przybiera w XX w. odmienne znaczenie, niż miała w ubiegłym stuleciu: zniewolenie polityczne wysuwa się przed zniewolenie ekonomiczne.

„Dwa narody, między którymi nie ma żadnych stosunków wzajemnych, jak też żadnej sympatii, które wzajemnie nie znają swoich zwyczajów, myśli i uczuć, jakby byli mieszkańcami odmiennych stref lub różnych planet; któ
re uformowane zostały przez różne systemy wykształcenia i wychowania; które żywiły się innym pożywieniem i podlegają odrębnym stylom życia i nie podlegają tym samym prawom”. Tak pisał w połowie XIX wieku Benjamin Disraeli w powieści Sybil or Two Nations (1845). Po tym opisie padały słowa: „Chodzi- powiedział Egremont z wahaniem- o bogatych i biednych”.

Ta właśnie sytuacja leżała u podstaw moralnych ubiegłego stulecia. Była wyzwaniem dla refleksji społecznej, budziła uczucie rewolty u jednych i burzyła spokój sumienia u innych. Poczucie sprawiedliwości społecznej zakorzenione w przekazie Ewangelii i artykułowane w programach socjalistycznych, kazało ten podział potępiać, bo był wynikiem zniewolenia jednych przez drugich, zasadzał się na poniżeniu godności ludzkiej i uprzedmiotowieniu szerokich mas. Teorie historiograficzne podboju dokonywały nawet osobliwej racjonalizacji owego podziału na dwa narody, wyprowadzając genezę „narodu bogatych” z ludu najeźdźców i „narodu biednych” z ludu podbitego.

W sytuacji gospodarczej tkwiła niesprawiedliwość paląca i krzycząca. W tej płaszczyźnie sytuował się przeto punkt ciężkości programów socjalistycznych i przeciwko zniewoleniu gospodarczemu człowieka kierowały się wizje porządku sprawiedliwego.

Ale obraz „dwóch narodów” poddaje się także innej lekturze. Pojawił się on w refleksji nad aktualną sytuacją polską, ale można tej metaforze- bo przecież jest to tylko metafora- przyznać walor bardziej generalny. Egremont nam współczesny mógłby powiedzieć, że chodzi o rządzących i rządzonych. A nad Wisłą powiedziałby „my” i „oni”; odrębne więzi przyjaźni, wzajemna nieufność i obcość, odmienność obyczajów, myśli i uczuć. Idąca w parze z odmiennością systemów wartości różnica w rzeczywistych prawach, ba, nawet różnice w języku. Podział ten jest ostry i dramatyczny właśnie dlatego, że owa wizja dwóch narodów jest tylko metaforą, a naprawdę chodzi o jeden i ten sam naród, którego ogromna większość ma poczucie zniewolenia, utraty podmiotowych praw, poniżenia.

Miejscem tego uprzedmiotowienia człowieka jest sfera życia publicznego. Dotyczy to w największej mierze krajów, w których z jednej strony państwo dysponuje monopolem własności wielkich środków produkcji (albo do niego zmierza), bowiem sfera życia publicznego panuje bezpośrednio nad sferą pracy, z drugiej zaś strony system polityczny nosi charakter niedemokratyczny. Dramatyczne rozdarcia, które miały miejsce w krajach Zachodu w latach sześćdziesiątych każą jednak myśleć, że w jakiejś mierze dotyczy to także systemów demokratycznych.

Jeżeli zatem współczesny dramat „dwóch narodów” przesunął się z domeny materialnej ku domenie politycznej, to imperatywem poczucia sprawiedliwości jest upodmiotowienie polityczne człowieka-obywatela, grup społecznych i społeczeństwa.

3. Rynek to wolność, ale może nie ma sprzeczności między rynkiem a sprawiedliwością?

W myśli dawnego i współczesnego liberalizmu powiedziano dostatecznie wiele o dobrodziejstwach rynku, a dawni i współcześni krytycy liberalizmu powiedzieli dostatecznie wiele o okrucieństwie i braku racjonalności gry rynkowej, żeby można było uznać, iż inwentarz wad i zalet został dokonany. Spór ten tkwi u podstaw podziałów ideologicznych i wielkich kontrowersji epoki nowożytnej.

Optymistycznemu zachwytowi Adama Smitha nad doskonałością mechanizmów rynkowych, w których „niewidzialna ręka” dokonuje samoistnej syntezy interesów partykularnych i interesu zbiorowego, już od XVIII stulecia przeciwstawia się krytyka negatywna. Przedmiotem odrzucenia jest nie tylko rynek, ale w ogóle handel. Bowiem w handlu Rousseau widzi pokusę zła, a Babeuf głosi niemoralność konkurencji faworyzującej posiadaczy pieniędzy i pogarszającej jakość produktów. Saintsimoniści i socjaliści chrześcijańscy XIX wieku widzieli w handlu i konkurencji czynnik ustawicznej, morderczej wojny między jednostkami i między narodami. Tę głęboką odrazę do rynku odziedziczyły ruchy i programy socjalistyczne XIX i XX w. – rynkowi przeciwstawiały planowanie i państwo, albo też planowanie, czyli państwo. Utrwalało się przekonanie, że po to, aby uśmiercić kapitalizm, trzeba uśmiercić rynek, niszczyć jego podstawy, tropić jego ślady i pozostałości. Zbędne byłoby podkreślanie, że nie była to tylko zapamiętałość doktrynalna i dyskurs teoretyczny, ale że miało to konsekwencje praktyczne dla ogromnej połaci świata. Antagonizm socjalizm versus rynek jest groźny dla przyszłości wszelkiej ideologii socjalistycznej. A co ważniejsze, jest groźny dla ludzi. Spojrzenie historyka na dzieje wymiany i rolę rynku w historii tej kontrowersji ideologicznej nie może rozwiązać. Chciałbym jednak przywołać w tym miejscu myśl Fernanda Braudela, który dokonał operacji niezwykle istotnej- rozłączenia bliźniąt syjamskich rynku i kapitalizmu. Ukazał kapitalizm jako sferę, w której dążenie do zysku jakby potwornieje, doprowadzone zostaje do granic możliwości, do utraty tchu, a gospodarcze korporacje zdobywają pozycję uprzywilejowaną. Stają one ponad rynkiem, zmierzając do uwolnienia się od jego praw. Można wtedy podawać w wątpliwość kapitalizm jako wykwit gospodarki rynkowej, zachowując zarazem dla niej poszanowanie.Bo rynek jest duszą dynamiki gospodarczej i katalizatorem energii ludzkich. „Rynek- pisze Braudel- to wyzwolenie, otwarcie, dostęp do innego świata”. Zmierzając do łagodzenia lub burzenia struktur nierówności, do łagodzenia lub burzenia struktur dominacji i eksploatacji nie wolno naruszać tego, co wielki historyk francuski uważa za elementarny i zasadniczy dobytek nowożytnego rozwoju: „wolność u podstaw, niezależną kulturę, gospodarkę rynkową bez szulerskich kart plus trochę braterstwa”.

Powiedzieć można, że im więcej braterstwa, tym mniejsza jest presja rynku na potęgowanie nierówności społecznych. Lecz we wszelkich poczynaniach reformatorskich należy przyjąć za punkt wyjścia to, iż najpierw trzeba uznać rynek. Nie tylko dlatego, że dotychczasowe doświadczenie historyczne uczy, iż jest on generatorem wolności. Może także dlatego, że łamanie niesprawiedliwości rynku wprowadzało, jak dotąd, niesprawiedliwość przemocy. A zastępowanie wszechwładzy kapitału wszechwładzą państwa prowadzi do pogorszenia efektywności gospodarczej i do pogorszenia losu ludzi, bo odbiera sensowność pracy człowieka i eliminuje wartości osobowe.

W encyklice Jana Pawła II Laborem exercens [Encyklika o pracy ludzkiej – red.] znajduje się wywód o szczególnej sile krytycznej w stosunku do porządku gospodarczego opartego na zawłaszczaniu przez państwo podstawowych środków produkcji. Wskazując na racje osobowe przemawiające za prywatną własnością, encyklika stosuje „argument personalistyczny” także do zbiorowej własności środków produkcji, w której tworzyć trzeba sytuację analogicznej świadomości pracowania „na swoim”. W ślad za przesłaniem krytycznym zarysowany jest tam jednak pewien projekt zwrócony w przy
szłość. Brzmi on: „O uspołecznieniu można mówić tylko wówczas, kiedy zostanie zapewniona podmiotowość społeczeństwa (.) Droga do osiągnięcia takiego celu mogłaby być drogą połączenia, o ile to jest możliwe, pracy z własnością kapitału i powołania do życia w szerokim zakresie organizmów pośrednich (.), które cieszyłyby się rzeczywistą autonomią w stosunku do władz publicznych”.

Odnajd[uj]ę w tym tekście myśli i poszukiwania nowożytnej wyobraźni społecznej, ale i nadzieję, otwartą polskim doświadczeniem sierpnia 1980 roku.

4. Wolność i państwo: a może jak najmniej państwa, jak najwięcej „systemu porozumień”?

W kraju, w którym na granicy ubóstwa pozostają miliony ludzi, w którym sytuacja materialna ogromnej większości emerytów uwłacza godności ludzkiej, w którym system opieki zdrowotnej cierpi na drastyczny brak środków – niepokój o nadmiar funkcji opiekuńczych państwa czy też o nieprawowitość „państwa dobrobytu” (welfare state), może się zdawać mało zasadny, odległy, metafizyczny. Jest jednak rzeczą znamienną, że pomimo tego ubóstwa opieki państwowej- a i ono wydaje się niektórym propagandystom rządowym zbytkiem- społeczne funkcje państwa jawią się jako wyzuwanie człowieka z odpowiedzialności za innych ludzi, jako ograniczanie sfery podejmowania decyzji podmiotowych, jako paternalistyczna pretensja państwa.

Z państwem łączyły się nadzieje ruchów reformatorskich. W programach socjalistycznych ubiegłego stulecia państwu przypisywano rolę organizatora harmonijnego ładu, promotora dobra zbiorowości, strażnika sprawiedliwości społecznej. Wybór środków, jakimi państwo mogło dysponować dla spełnienia tych funkcji nie był problemem technicznym, ale dotyczył jego istoty: był to bowiem wybór między- mówiąc skrótowo- policją a fiskusem, między przemocą a regulacją. Rezultat zależy od siły mechanizmów demokratycznych, które stwarzają gwarancje przeciw arbitralności władzy. Przykład Szwecji można przytoczyć jako argument na rzecz takiej szerokiej regulacyjnej i sprawiedliwej tendencji rozwoju państwa, lecz jest to argument obosieczny: przecież Ingmar Bergman uciekał ze swojego kraju nie tylko chroniąc swe mienie przed fiskusem, ale w poczuciu niemocy wobec niewolącej siły biurokracji.

Europa współczesna zdaje się [być] uwikłana w jakobińską tradycję państwa, która gwarancję szczęścia abstrakcyjnego ludu widziała w centralizacji, w obejmowaniu coraz szerzej i coraz pełniej życia ludzkiego sferą działania państwa. W tej tradycji państwo jest naturalnym nosicielem wolności, w tym przynajmniej sensie, że wytwarzać ma ono przymus wolności – obywatela, jeżeli tego trzeba, należy zmusić do bycia wolnym. Doświadczeniem historycznym demokracji jest zasadnicze zanegowanie tej mentalności politycznej, bo człowiek obywatelem staje się poprzez potrzebę wolności, przez własną wolę bycia wolnym. Może jednak należy pójść o krok dalej i poddać w wątpliwość trend rozwoju etatyzmu, którego zwieńczeniem jest „pokusa totalitarna”, jest państwo, które z woli abstrakcyjnego ludu poddaje represji i opresji lud realny?

U progu naszego stulecia w polskiej myśli socjalistycznej rozlegał się głos, który uległ potem przytłumieniu, ale który u schyłku tego stulecia zachowuje jednak pewną siłę. Myślę tu o niepokojach Edwarda Abramowskiego, który w ideologii „socjalizmu państwowego” widział przeszkodę w przemianie moralności powszechnej, bo realizacja tej ideologii prowadzi ku etatyzmowi, ku wszechwładzy biurokracji i policji. Abramowicz mówił, że w tej tendencji tkwi groźba ujarzmienia moralnej indywidualności człowieka. Te słowa o przemianie etycznej zdają się w szczególny sposób współbrzmieć z Emanuela Mouniera postulatem „drugiej rewolucji”, tej, która poza nowym porządkiem społecznym i technicznym doszukiwałaby się przywrócenia człowiekowi zdolności panowania nad rzeczami. Bo przecież państwo jest „rzeczą”.

Przyjmując, że wytyczną polityki demokratycznej powinno być „zawężenie zakresu państwa”, Abramowski- nie wchodzę tu w analizę ewolucji jego poglądów w tej sprawie – dowodził, że drogą realizowania politycznej podmiotowości społeczeństwa są „stowarzyszenia: zespolenie się dobrowolne na mocy wspólnych interesów ludzi mających równe prawa, rządzących i współwłaścicieli „. Program rozwoju stowarzyszeń i instytucji samorządu nie jest prostym zanegowaniem państwa, lecz przede wszystkim ideą pozytywnej realizacji praw człowieka i obywatela, zakorzenionej w projekcie etycznym. „Członek stowarzyszenia– pisał Abramowski- decydujący sam o tym, co go obchodzi, współdziałający myślą i pracą w twórczości społecznej, jest istotnie nowym typem moralnym, typem indywidualisty, który umie być świadomie solidarnym i czuje się panem życia„.

Czy sięgam tu do myśli antykwarycznej, anachronicznej, naiwnej? Sądzę, że nie. Zawarte w niej niepokoje brzmią współcześnie. A co ważniejsze- współcześnie brzmią jej nadzieje. Sytuują się one całkowicie poza destrukcyjnym projektem anarchizmu, tej prostej antytezy jakobińskiego etatyzmu, i z dala od iluzji anarchosyndykalizmu. Celem tak zarysowanym jest uczynienie podmiotem politycznym człowieka i społeczeństwa, a więc stawanie się obywatela i społeczeństwa cywilnego w toku dobrowolnego łączenia się jednostek w solidarność zbiorowości.

Na tej drodze można szukać sposobów takiej zabudowy przestrzeni publicznej, ażeby zagwarantowane były prawa obywatelskie, żeby jednostki mogły je realizować i żeby zapewniona była koordynacja działań w ramach całej zbiorowości. Stanisław Ossowski kreślił perspektywę takiego ładu opartego na „systemie porozumień”, pisząc o modelu społeczeństwa, w którym „wielostopniowe porozumienie i więź społeczna miały zastąpić przymus, zapewnić szerokim rzeszom obywateli udział w społecznym planowaniu i pogodzić swobodne ścieranie się idei i skal wartości z racjonalnie skoordynowaną gospodarką”. Polski socjolog pisał te słowa w 1959 roku. Ćwierć wieku później można tylko powiedzieć, że nie ten model ładu społecznego był w Polsce realizowany, ale ten właśnie stawał na horyzoncie polskiego życia 1980-1981.

Może zatem właśnie na tej drodze zawężania roli państwa, negowania tożsamości przestrzeni życia publicznego z państwem, leżą nadzieje wolności? Im mniej państwa tym lepiej – pisał Andrzej Kijowski. Sądzę, że oznacza to, po pierwsze, że im bardziej państwo jest niepodległe i demokratyczne, tym łatwiej akceptuje suwerennoś
ć społeczeństwa i niezależność obywatela, a po drugie, że samoorganizowanie się społeczeństwa ogranicza ingerencję państwa w życie indywidualne i niweczy „pokusę totalitarną” władzy.

5. Braterstwo i solidarność.

W 1979 roku na łamach „Esprit” Tadeusz Mazowiecki, zastanawiając się nad tym co osobliwe i nad tym co uniwersalne w polskim doświadczeniu historycznym, pisał: „nabyliśmy wiedzę, że nic nie zostanie nam dane z góry, że absolutyzm oświecony socjalizmu jest złudnym ognikiem, wszystko lub prawie wszystko zależy od siły społeczeństwa, od jego wartości duchowej, od jego mądrości w rewindykowaniu praw człowieka i praw narodu”. Czy tego typu wiedza zawiera przesłanie o bardziej powszechnym znaczeniu dla współczesnej Europy? Doświadczenie historyczne Polski w czasach nowożytnych rozmijało się z doświadczeniem Europy- dotyczy to 123 lat zaborów, dotyczy to lat powojennych. Kiedy Europa gruntowała suwerenność narodów, byliśmy jej pozbawieni. To samo można powiedzieć o wykształceniu systemu demokratycznego, opinii publicznej, realizacji praw człowieka i obywatela. Była jednak w polskich losach pewna lekcja poczucia wspólnoty.

Ulotki rozrzucane w Stoczni Gdańskiej 7 VIII 1980 r. wzywały do strajku w obronie Anny Walentynowicz. „Była zawsze pracownikiem nienagannym. Występowała przeciwko wszelkiej niesprawiedliwości, wszelkiej nierówności. Dlatego zdecydowała się na działania, które miały na celu stworzenie wolnego związku zawodowego”. I strajk się wówczas rozpoczął. Mógł się skończyć 15 sierpnia, gdy żądania stoczniowe zostały zaspokojone, podwyżki płac uzyskane- ale się nie skończył [Geremek odwołuje się do powszechnie wówczas znanego faktu, że 15 sierpnia wybuchł strajk ogólny na czele z Wałęsą, dzisiaj znany powszechnie jako „główny strajk sierpniowy” – red.]. Bo poczucie solidarności z innymi wymagało działań dla innych. W ciągu 16 miesięcy polskiego porywu nadziei stale coś trwało z tego wstępnego poczucia solidarności. Sądzę, że trwa nadal i że nie zginie.

Były w polskim doświadczeniu ostatnich lat [Geremek pisze tu o okresie tzw. pierwszej Solidarności w latach 1980-81 – red.] wysokie aspiracje społeczne i poszukiwanie rozsądnych dróg do ich spełnienia. Było wśród nich zadanie zmniejszania krzywd – i tej zbiorowej, i tych indywidualnych. Było zadanie rzeczywistego uczestnictwa ludzi w życiu publicznym, poszukiwanie dróg budowy demokracji bezpośredniej – co stanowiło odpowiedź na brak demokracji, ale także propozycję wobec kryzysu demokracji w Europie. Poszukiwanie pluralizmu w organizacji życia społecznego, pluralizmu w systemach przedstawicielskich, było odpowiedzią na sytuację ubezwłasnowolnienia w obowiązującym tu i teraz modelu władzy, ale było także pewną propozycją dla europejskiej polis.

Wyrastająca z polskiego doświadczenia wizja nie była projektem świata sprawiedliwości, równości braterstwa, ale projektem świata, w którym byłoby więcej sprawiedliwości, równości i braterstwa. W tym polskim posłaniu znajduje się ślad myśli Mouniera i ludzi „Esprit” [„Esprit” – katolickie czasopismo francuskie o profilu chrześcijańsko-personalistycznym, założone przez E. Mouniera w 1932 roku – red]. Tkwi w nim, sądzę, pewna propozycja, która dla Europy nie powinna być bez znaczenia, bo przypomina jej o wartości tego, co ona ma, a co może utracić, jak też o wartości tego, czego nie ma, a co może zyskać.

Zobacz też:

Safjan w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości :)

Członek Rady Patronackiej Liberte! prof. Marek Safjan został polskim przedstawicielem w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości. Swoją funkcję zacznie pełnić od 2 października 2009.

Serdecznie gratulujemy!

Trzecia era demokratycznej polityki :)

„Poparcie [wyborców] dla partii politycznych stało się kwestią tożsamości, a nie preferencji politycznych”. Ta sformułowana przez badacza z Uniwersytetu Yale, Jacka M. Balkina, myśl jak w soczewce, w sposób najbardziej zwięzły z możliwych, wskazuje na przyczyny aktualnego kryzysu demokracji liberalnej.

1.

W ciągu ostatnich 20 lat wszystko się zmieniło. Rozwój technologiczny otworzył nowe pola i pomógł ulepić nowego „demokratycznego człowieka”. Świadomość krzywd, dyskryminacji i niesprawiedliwości stała się powszechna i nieodwracalnie zmieniła tor myślenia licznych grup obywateli. Emocje z tym związane sięgnęły zenitu. Aktywizm okołopolityczny stał się popularny, lecz nie zawsze nosi znamiona zaangażowania obywatelskiego – bywa przeżywany raczej w schemacie krucjaty. Wiele dawnych praktyk społeczno-politycznych utraciło legitymizację, zaś inne – choć często moralnie niewiele mniej wątpliwe – uzyskały szeroki poklask. Uprzywilejowanym przez dekady w końcu wydarto przywileje, ale miast zatrzymać wahadło w punkcie „wszystkim po równo praw”, przyszła i wygrywa pokusa uprzywilejowania dawniej dyskryminowanych. Polityka tożsamości przejęła lejce narracji/debaty i doprowadziła do punktu, w którym uznano, że to cechy przypisujące człowieka do zbiorowości decydują o jego pozycji, a nie indywidualne predyspozycje, wybory, osiągnięcia czy poglądy. W reakcji na to ukształtowały się nie mniej silne tożsamości krytyków tych procesów, co doprowadziło do czołowego zderzenia i eksplozji konfliktów politycznych. Te kryzysy postanowili napędzać wrogowie demokracji i liberalizmu, dostrzegając w nich szansę na odwrócenie wyniku „zimnej wojny” i przełom geopolityczny na miarę kopernikańską. Racjonalizm uleciał, zaś debata została naszpikowana śmiertelnymi pułapkami, wobec czego dystansują się wobec ludzie umiarkowani, uznając politykę za obce sobie pole działania.

W realiach napędzanych tymi zjawiskami wykuwa się obecnie coś na kształt „trzeciej ery” demokratycznej polityki. Odsuwając okres demokratycznej prehistorii Zachodu, gdy prawa wyborcze zwykle nie były jeszcze powszechne, a świadomość polityczna lwiej części elektoratu dopiero kiełkowała, na bok, możemy w okresie po 1945 r. wskazać na dwie „ery” funkcjonowania liberalnej demokracji na Zachodzie. Były one odmienne od dogłębnej logiki je kształtującej.

2.

W pierwszej z nich demokratyczna polityka miała wymiar klasowy lub klasowo-religijny. Nie zawsze w poszczególnych krajach istniały tylko po dwie wielkie partie, choć niekiedy taki właśnie model się klarował. Robotnicy przemysłowi i nisko opłacani pracownicy innych gałęzi głosowali na wielką partię lewicy, zaś klasa średnia na wielką partię centroprawicy. W ówczesnych zachowaniach wyborczych istniał niemal pełen automatyzm. Wielkie partie były masowe, ale nie ludowe – nie widziały sensu ubiegać się o głosy wyborców spoza „swojej” warstwy społecznej. Niekiedy krajobraz ten urozmaicały podziały religijne w poprzek klasy średniej, niekiedy struktura gospodarki zwiększała znaczenie rolnictwa i interesów mniejszych ośrodków peryferyjnych, niekiedy w kraju istniała duża mniejszość narodowa. Te fakty powodowały istnienie większej liczby partii niż dwie, pociągały za sobą politykę koalicyjną, lecz ściśle zdefiniowana przynależność wyborcy do swojej naturalnej partii była zasadą w znacznej mierze porządkującą ówczesny ład.

Gdzieś w latach 80. lub 90. XX w. ten model począł się kruszyć, czego ogniwem była narastająca indywidualizacja ludzi. Osiągnąwszy dorosłość i dojrzałość, pokolenie kontestacji i rewolucji kulturowej sprzed 20 lat, odrzucało klasowe schematy. Nastawała druga „era” demokratycznej polityki, której zasadą stał się indywidualny wybór i jego zmienność w czasie. Żadnym ewenementem nie był pracownik fizyczny głosujący na prawicę z powodu swojej wiary i przywiązania do wartości tradycyjnych czy narodowych. Żadnym ewenementem nie był dobrze sytuowany przedstawiciel elit intelektualnych, który głosował nawet na skrajną lewicę, niesiony odruchem charytatywnym i pragnieniem zwiększenia zakresu redystrybucji społecznej. Wokół wartości postmaterialnych – czyli całkowicie obcych pierwszej „erze” – powstał cały nowy nurt ideowy, czyli Zieloni. Także partie liberalne wzrosły nieco w siłę, przyciągając zarówno córki i synów z rodzin robotniczych, jak i z rodzin dobrze sytuowanych hasłami wolności słowa, praw obywatelskich, redukcji państwa i jego wpływu na życie prywatne czy na gospodarkę. Czynnikami o wielkiej doniosłości politycznej stały się: konflikt pokoleń, nakazujący młodym wyborcom popierać inną partię niż rodzice (co w „erze” klasowej polityki uznano by za absurd); oraz tymczasowość sympatii politycznych, czyli zmienianie przez tego samego wyborcę często politycznych preferencji z kadencji na kadencję (w „erze” pierwszej ludzie najczęściej głosowali na „swoją” partię dożywotnio).

Duże partie ogłosiły się partiami ludowymi, czyli mającymi ambicję walczyć o wyborców we wszystkich grupach społecznych. Partie mniejsze uzyskały niebagatelną przestrzeń na kreatywność w staraniach o nowe elektoraty, a nawet możliwość kształtowania elektoratów poprzez własne zabiegi programowe. Treść programów politycznych i narracji partyjnych, a także osobowości samych liderów zyskały zupełnie nowe, kolosalne znaczenie dla wyników wyborczych. Polityka wyszła z utartych kolein i stała się przestrzenią dla pomysłowości, kreatywności, ale także dla ludzi zorientowanych na słuchanie postulatów obywateli i rozwiązywanie ich realnych problemów. 

3.

„Era” trzecia to swoisty miks obu wcześniejszych. Nie stajemy się dzisiaj nagle, jakoby z racji urodzenia w danym miejscu społecznej stratyfikacji, przypisani do danej partii. Nadal jest tak – i jest to cecha wspólna „ery” trzeciej z drugą, z „erą” indywidualizmu – że sobie wybieramy, do kogo nam najbliżej i jaką politykę chcemy wspierać. Pojawia się jednak swoista presja – w jakimś stopniu przypominającą realia „ery” pierwszej – aby z wyboru politycznego uczynić funkcję/pochodną naszych cech socjologicznych: koloru skóry, wyznania lub jego braku, orientacji seksualnej, miejsca zamieszkania, poziomu wykształcenia, wieku, płci, rodzaju związku, w którym żyjemy, ilości dzieci lub ich braku, preferencji co do środka transportu, diety, doboru lektur lub ich braku, etnicznego pochodzenia przodków i wielu innych, jeszcze bardziej nonsensownych przesłanek. Istnieje też presja, aby raz dokonanemu wyborowi pozostać wiernym, bo w polityce tożsamości zmiana poglądów to akt najwyższej zdrady, niewybaczalny niczym odejście z sekty. Polityka przestała być strefą płynności, gdzie obywatele próbują raz tego, raz owego. Dziś to przestrzeń podzielona na sektory. To przestrzeń agresywnej wrogości pomiędzy obozami. Kontrolę nad lojalnością i prawomyślnością rekrutów obozy sprawują za pomocą mediów społecznościowych. Klasyk mawiał, że wojna to kontynuacja polityki innymi środkami. W trzeciej „erze” polityka wydaje się aktem wojny przy rezygnacji z tylko najbardziej drastycznych jej metod. 

Byłoby to wszystko bardziej znośne i nie niosło zagrożeń ustrojowych, gdyby dawny model politycznych podziałów, czyli lewica-centrum-prawica, został zachowany. Gdyby w batalii szło o polityki sektorowe, lecz żadna ze stron nie poddawała w wątpliwość trwania systemu. Niestety, coraz bardziej oczywistym jest, że w trzeciej „erze” zasadnicza oś sporu przebiegać będzie według schematu mainstream-ekstrema. W ramach mainstreamu skupia się niemal całość nurtów politycznych „ery” drugiej: socjaldemokraci, liberałowie, zieloni, chadecy, umiarkowani konserwatyści i inne mniejsze grupy. Po drugiej stronie stają ekstrema: rosnąca wszędzie w siłę skrajna prawica, która stawia postulat przebudowy ustrojowej oraz gdzieniegdzie także skrajna lewica, która na razie wybiera w sporze prawicy z mainstreamem postawę symetrysty, lecz coraz więcej wskazówek pozwala sugerować, że jakaś forma jej sojuszu ze skrajną prawicą się wykuwa. Nawet jeśli będzie chodziło li tylko o podział łupów na trupie liberalnej demokracji. 

Od strony socjologicznej elektoraty dwóch nowych biegunów polityki można wyodrębnić najprecyzyjniej, używając pojęcia „percepcja własnego położenia”. Mainstream popierają ludzie zadowoleni ze swojej sytuacji życiowej i wiążący z przyszłością nadzieje. Ekstrema popierają ludzie postrzegający swoje położenie jako złe, pogorszone lub antycypujący jego pogorszenie, wiążący z przyszłością tylko obawy, pogrążeni w fatalizmie. To nie jest w żadnym wypadku prosta kalka z podziałów „ery” pierwszej. Nie jest tak, że pierwsza grupa to po prostu ludzie o silnym statusie materialnym, zaś druga to tylko warstwy społeczne zdegradowane, upośledzone realiami ekonomicznymi, określane jako prekariat, warstwa ludowa czy NINJA. Owszem, status materialny jest jednym z czynników kształtowania się tych wrogich obozów, lecz na to nakłada się cały szereg – zasygnalizowanych powyżej – czynników kulturowo-społecznych. Sfrustrowani utratą społecznej estymy przez swoją grupę społeczną (rasową, etniczną, przez swój Kościół itd.) wybierają obóz ekstremów, nawet jeśli dysponują dużymi środkami finansowymi. Odwrotnie, ubodzy ludzie dostrzegający nowe szanse życiowe dla siebie lub swoich dzieci, które otwarły się relatywnie niedawno wskutek reform liberalnych, popierają siły mainstreamu, nawet jeśli nadal żyją bardzo skromnie. 

4.

Skrajna prawica trzeciej „ery” zresztą różni się diametralnie od (centro)prawicy poprzednich okresów. Tamte były konserwatywnymi partiami o mocnym poparciu dla wolnorynkowego ładu gospodarczego, niskich podatków i deregulacji. W „erze” pierwszej był to miks skrojony pod klasę średnią i wyższą klasę średnią, posiadaczy mniejszych czy większych majątków, którzy identyfikowali niskie podatki jako swój żywotny interes, zaś obawa przed utratą tychże majątków skłaniała ich do popierania społecznego konserwatyzmu zgodnie z logiką „chwilo, trwaj!”. W „erze” drugiej, gdy konserwatywna czy chadecka centroprawica została partią ludową i zaczęła werbować wyborców z uboższych warstw społecznych, jako narzędzia tej rekrutacji używała nacjonalizmu, tradycjonalizmu, religijności, konfliktu pokoleniowego, zagrożenia przestępczością i tym podobnych dźwigni. Miały one służyć do tego, aby np. osoby pobierające zasiłki popierały partię proponującą ich cięcia z innych niż polityka socjalna powodów.

Obecna skrajna prawica porzuciła wolnorynkowe elementy programu i do haseł nacjonalizmu, szowinizmu, wrogości międzykulturowej (czy po prostu rasizmu) dołożyła, kojarzone dotąd z lewicą, hasła socjalne. Jej sukces dzisiaj, zagrożenie stwarzane przez nią mainstreamowi, ale także jej wyraźna przewaga nad ofertą ekstremum lewicowego polega na tym, że odpowiada na wszystkie potrzeby ludzi oceniających swoje położenie jako złe lub żyjących w lęku przed jego relatywnym pogorszeniem. Jest równocześnie nacjonalistyczna, wroga „obcym” sięgającym po pomoc socjalną, ale równocześnie optuje za hojnym wspieraniem świadczeniami „swoich”, rodaków, współwyznawców, wspólnotę etniczną. Czy w świecie polityki tożsamości jest to kombinacja niepokonana, swoisty mat w politycznych szachach?

Wybory 2023 r. w Polsce oczywiście jaskrawo pokazały, że niekoniecznie. Niestety, polski wyczyn przy urnach i nadzieje, jakimi od tamtego dnia żyjemy, idą pod prąd szerszym doświadczeniom krajów zachodniej demokracji. O końcach kadencji i przyszłych wyborach myśli się tam z reguły z dużym niepokojem. Koincydencja, jaką zapewne jest zbliżające się nastanie lat trzydziestych, działa na wyobraźnie tych, którzy analizują dzieje sprzed 100 lat. Słowem: mainstream nadal słabnie, a skrajna prawica przybiera na sile. Mogą ją reprezentować kolejni prezydenci USA i Francji, a rozpoczynająca się rychło nowa kadencja Parlamentu Europejskiego może być ostatnią, w której jeszcze będzie w mniejszości. W Niemczech landy dawnej NRD wydają się stracone na jej rzecz. We Włoszech już rządzi. 

5.

Siły polityczne mainstreamu nie mogą liczyć na powrót do drugiej „ery” demokratycznej polityki. Te realia, choć po prostu lepsze od współczesnych, są nie do otworzenia w tym środowisku technologicznym. Zmiany mentalnościowe obywateli demokracji będą raczej postępować z dużym tempem w kierunku, który wyznaczą jeszcze nowsze technologie. Mainstream musi znaleźć sposób na rekonstrukcję tożsamości ludzi wiążących się z nim, tak aby stała się ona ponownie atrakcyjna dla liczniejszych elektoratów. 

Jedną z dróg, już punktowo stosowaną, która skupiła na sobie wiele krytyki, ale ujawniła także – przynajmniej przez pewien czas – pewną dozę skuteczności, była imitacja. Ugrupowania mainstreamu usiłowały osłabić impuls popychający obywateli lękających się imigracji w stronę skrajnej prawicy poprzez przejmowanie niektórych elementów ich narracji oraz nadawanie im nieco bardziej umiarkowanego charakteru. Także w kwestiach polityki socjalnej mainstream przechodzi coraz częściej do strategii zerowania sporu, jakoby wszyscy się teraz już zgadzali, że państwo winno udzielać hojnego wsparcia i że jest to poza polityczną dyskusją. Takie podejście niewątpliwie spowolniło postępy ekstremów i umożliwiło mainstreamowi utrzymanie władzy na kolejne kadencje, m.in. w Holandii, Belgii czy Danii. Istnieje jednak duża wątpliwość, czy jest to recepta na trwałe oddalenie wyzwania, skoro mamy tu raczej konfirmację tożsamościowych postaw skrajnej prawicy, zamiast ustanowienia dla nich alternatywy. 

Drugą drogą ataku na ekstrema jest zainfekowanie ich kryzysem demokracji liberalnej. Ustrój Zachodu nie tkwiłby w kłopotach, gdyby nie splot kryzysów, które nieustannie uderzają w nasze kraje od mniej więcej 2008 r. Opozycja wobec demokracji liberalnej została zrodzona, a cała tożsamość ekstremów ufundowana na ograniczonej zdolności radzenia sobie i rozwiązywania tych kryzysów przez mainstream. Dalej: istotnym filarem tożsamości zwolenników skrajnej prawicy jest wiara w to, że z tymi kryzysami można było i jest łatwo sobie poradzić. To kazus haseł o zakończeniu wojny w Ukrainie w 24 godziny, zbudowaniu muru lub zapory na granicy, wprowadzeniu tarcz osłonowych, aby radzić sobie z pandemią czy płaskowyżem inflacji. Tymczasem, gdy skrajna prawica rzeczywiście ma władzę, to jej pomysły kończą się kupnem niedostosowanych respiratorów od handlarza bronią, propozycją leczenia koronawirusa wybielaczem, rozebraniem bloku w Ostrołęce czy ławeczką na 100 lat niepodległości. Mainstream powinien uwikłać skrajną prawicę w realia złożoności i kolosalnego poziomu skomplikowania naszej rzeczywistości, aby jej poplecznikom uświadomić, że liderzy ekstremów nie mają zielonego pojęcia, jak kryzysy rozwiązywać, a ich hasełka o „prostych rozwiązaniach” są głupsze niż bajki dla małych dzieci. Pytanie (i wada tego rozwiązania): jak to zrobić, nie oddając ekstremom władzy? W Polsce udało się nam prawicę skompromitować, lecz za cenę oddania jej władzy na osiem lat, w których doprowadziła do dewastacji państwa, które obecnie nie jest w pełnym tego słowa znaczeniu już liberalną demokracją i musi ulec rekonstrukcji. 

Trzecią możliwością jest odwołanie się do kraju. Ekstrema często podkreślają swoją bliskość wobec ludu, twierdzą, że są wsłuchane w głos ludzi, słyszą ich rozterki. Mainstream ma zaś być złożony z ludzi zimnych, zdystansowanych, elitarnych, zarozumiałych i obojętnych na los „małego człowieka”. Jak to wygląda w praktyce, także ujawnia polskie doświadczenie, gdzie rząd ekstremum w praktyce usunął instancję konsultacji społecznych ze ścieżki legislacyjnej, na spotkania partyjne wpuszczał wyłącznie lokalny aktyw z rodzinami, a z resztą społeczeństwa dialogował najchętniej przy pomocy pałki teleskopowej. Politycy mainstreamu muszą wręcz demonstracyjnie otworzyć się na słuchanie ludzi. Oto ostatecznie nadszedł w trzeciej „erze” demokracji czas szerokich konsultacji społecznych, paneli obywatelskich, grup fokusowych, internetowych referendów konsultacyjnych, otwartych drzwi do udziału w zespołach eksperckich dla wszystkich grup zainteresowanych daną problematyką. Przedstawiciele mainstreamu w samorządach mają tutaj do wykonania szczególnie wielką pracę. Trzeba nauczyć się słuchać i jak najczęściej się da, robić także to, czego życzy sobie opinia publiczna. Skoro, imitując ekstrema, mainstream i tak zboczył już na ścieżkę populizmu, to niech to przynajmniej jest populizm, który zapunktuje mocno na plus w odbiorze społecznym. 

Czwartą i najlepszą z dróg jest natomiast budowa nowej tożsamości politycznej wyborcy mainstreamu wokół postawy racjonalizmu. Czas pandemii był co prawda żyznym gruntem także pod liczne teorie spiskowe, ale jednak objawił się również jako moment, choćby chwilowej, restytucji autorytetu, wiedzy naukowej i ekspertyzy jako istotnego czynnika w debacie publicznej. Strach przez chorobą zwrócił wielu ponownie ku wiedzy i rozsądkowi. Trzeba nam dojść do tego, aby obywatele sami z siebie zinternalizowali w sobie niechęć do zajmowania bezrozumnego stanowiska w różnych sporach politycznych. Aby przestali popierać ewidentnych szarlatanów, kłamców i manipulatorów. Aby zgadzali się, że zanim podniesie się na coś wydatki, trzeba najpierw inne wydatki obciąć, znaleźć nowe źródło finansowania, zwiększyć efektywność gospodarki lub wskazać na możliwie mało ryzykowne metody spłaty tak powstałego długu. Aby nie stali na stanowisku, że każdy imigrant to terrorysta lub leń stroniący od pracy. Aby wszelka inność nie wzbudzała w nich paniki. Aby w zmianach kulturowych i pokoleniowych nie widzieli ataku na ich wiarę i rodzinę, a zjawisko nieustannie dokonujące się co dwie dekady od dobrych 200 lat. 

I w końcu, aby dostrzegli (a my razem z nimi), że nieustanna wrogość wyrażana w debacie politycznej ani nie wzmacnia wspólnoty, ani nie generuje lepszych perspektyw na przyszłość.

Uniwersytet w czasach bezmyślności :)

Jaka powinna być rola Uniwersytetów w czasach bezmyślności? Po pierwsze powinny one uczyć odwagi samodzielnego krytycznego myślenia, zdolnego do namysłu nad własnymi przekonaniami i szacunku dla przekonań innych. Możliwe będzie to wówczas, gdy powrócimy do źródłowego sensu kształcenia, którego uniwersytety są tylko zwieńczeniem.

W rozwoju cywilizacji znaleźliśmy się współcześnie w sytuacji szczególnej. Szeroki dostęp do wiedzy, olbrzymi rozwój nauki i nowych technologii, nie tylko nie wyhamował bezmyślności, ale wręcz ją pogłębił, a może tylko ujawnił. Można mieć wrażenie, że doświadczamy obecnie jakiejś wyjątkowej intensyfikacji irracjonalizmu, braku krytycznego myślenia, naiwności, kwestionowania naukowych autorytetów, np. w dziedzinie szczepionek, przede wszystkim jednak panoszących się w formie językowego słowotwórstwa tworów wyobraźni, które uznawane za faktyczną rzeczywistość kształtują nasze życie indywidualne i społeczne. Symbolicznym tego przejawem jest dość modne ostatnio słowo: „postprawda”. „Postprawda”, to nie kłamstwo, lecz pewien stan poza prawdą i nieprawdą, zapowiedziany kiedyś przez Friedricha Nietzschego, w którym nie mamy już czasu, a nawet możliwości, na zweryfikowanie informacji, gdyż musimy reagować na setki następnych informacji. Zresztą nie wiemy czy autorem tych informacji jest człowiek, czy algorytm. Nie mówimy już tylko o faktach i ich interpretacjach, ale wręcz o faktach alternatywnych. Postprawda stała się możliwa zarówno przez rozwój technologii informacyjnych i komunikacyjnych oraz ich upowszechnienia, jak i z powodu bezmyślności. Znajdujemy się już w zupełnie innym położeniu niż pewien krakowski introligator prowadzący stary zakład z tradycjami, do którego przed laty przyszedł pewien absolwent wyższej uczelni i przyniósł pracę magisterską z prośbą o oprawę. Starszy nobliwy pan wziął od niego numer telefonu i obiecał, że zadzwoni. Faktycznie zadzwonił po dwóch dniach i powiedział: Proszę odebrać pracę. Nie oprawiłem jej. Jej poziom jest tak słaby, że naraziłaby ona na szwank godność mojego zawodu. Introligator miał jednak czas i możliwość, by pracę przeczytać. Był także człowiekiem oczytanym i myślącym. Sytuacja ta stawia przed nami trzy kwestie, na które postaram się odpowiedzieć:  Czym jest myślenie i jak myślimy? Jakie są współczesne przyczyny bezmyślności? Jaka powinna być rola uniwersytetów w czasach bezmyślności?

Czym jest myślenie i jak myślimy? Patrząc na człowieka z perspektywy natury, musimy stwierdzić, że jest on zwierzęciem wybrakowanym, nieprzystosowanym, posiadającym rozmaite naturalne deficyty – stwierdził Królewiecki filozof Immanuel Kant. Nie ma on siła lwa, kłów tygrysa, ani pazurów orła, by przetrwać. Natura przeznaczyła mu jednak odmienną drogę rozwoju. Nie dając mu naturalnego instynktu zmusiła go do rozwoju intelektualnego potencjału. To właśnie dzięki niemu mógł przezwyciężyć swe naturalne deficyty. Człowiek nie tylko zrekompensował te deficyty, ale wytworzył urządzenia, dzięki którym porusza się szybciej od najszybszych zwierząt, potrafi latać, pomimo braku naturalnych po temu zdolności. Wręcz zapanował nad procesami natury, próbuje panować nad procesami społecznymi, a także nad własnym życiem.

Ten sposób kompensaty jest jednak dwuznaczny. Jak pokazał to Max Horkheimer i Theodor Wissengrund Adorno w Dialektyce oświecenia,jest źródłem władzy. Najcelniej ten związek między władzą i wiedzą wyraził renesansowy myśliciel i badacz Francis Bacon: „Tyle możemy ile wiemy”. Wiedza jest nie tylko źródłem otwierającego się pola możliwości, ale także źródłem panowania. Kto w Renesansie posiadł umiejętność żeglowania, posługiwania się kompasem i prochem strzelniczym, przed tym otwarła się nie tylko perspektywa odkryć nowych lądów, ale także, w następstwie, ich podboju, niszczenia rodzimych kultur, mordowania tubylców. Uruchomiliśmy niewyobrażalne źródła mocy. W XX wieku zbudowaliśmy obozy koncentracyjne i gułagi. Wciąż produkujemy coraz bardziej zaawansowaną technologicznie broń i toczymy wojny. Straszymy się potencjałem atomowym. Z perspektywy renesansowego humanizmu nie mamy już podstaw mówić, że „człowiek to brzmi dumnie”. Owszem, stworzyliśmy dzieła, które dają nam podstawę bycia, jak pisał Blaise Pascal „chlubą wszechświata”. Jednocześnie jednak, jak w tej samej sentencji stwierdził myśliciel, jesteśmy „jego zakałą”.  60 lat temu O.F. Bollnow w artykule „Rozum a siły irracjonalne” stwierdził: „Sytuację dzisiejszego człowieka w zgodnym przekonaniu różnych obserwatorów znamionuje świadomość całkowitego braku osłony pośród wrogo napierającego świata. Człowiek stał się w daleko idącym sensie bezdomny i czuje, mówiąc za Rilkem, że „nie jest bezpiecznie zadomowiony w świecie, który chce zrozumieć”[1].

Z czego wynika ta dwuznaczność myślenia? Mylimy się, gdy sprowadzamy myślenie jedynie do czynności intelektu. Intelekt ma charakter narzędziowy. Jest sztuką pojęciowego konstruowania i nadbudowanego nad nim technicznego opanowania zadań postawionych człowiekowi przez życie. Nie ulega wątpliwości, że dzięki zdolnościom intelektualnym rozwinęliśmy naukę i dokonaliśmy niewyobrażalnego dotąd postępu technicznego.

Intelekt stanowi jednak tylko niewielki fragment naszych procesów myślowych. Niezmiernie ważną rolę odgrywają w naszym myśleniu przekonania, nazywane także czasami wiarą. Każdy z nas w coś wierzy, nie ma zatem niewierzących. Różnimy się jedynie przedmiotem tej wiary. Jedni wierzą w istnienie Boga, inni w jego nieistnienie. Jedni w materię, inni w ducha. Są i tacy, którzy wierzą w płaską Ziemię. Przekonania kształtują się w procesie naszego życia i są z nimi tożsame. To nie o nich myślimy, lecz myślimy w nich i dzięki nim. Są dla nas niepodważalne. Myślimy bowiem z głębi naszego życia. Przekonania kształtują się w sposób dość tajemniczy. Możemy wyodrębnić w nich jedynie pewne wątki.

Po pierwsze na nasze przekonania ma wpływ historyczna epoka w jakiej żyjemy. Nikt nie decyduje o czasie swego życia, a zatem także o ideach swojej epoki. Niejednokrotnie możemy mieć wrażenie, że urodziliśmy się nie na czasie. Tak było na przykład w przypadku Jana Husa. Gdyby urodził się w XX wieku nie tylko nie zostałby spalony na stosie, ale, być może, zasiadłby obok Karola Wojtyły w ławach Soboru Watykańskiego II. Jego „winą”, czy „błędem”, nie było to, że głosił m.in. ideę religijnej tolerancji, lecz że jego epoka nie była gotowa na przyjęcie jego idei. W podobnych okolicznościach każdy geniusz wyprzedzający swoją epokę staje przed dylematem: Czy głosić swe myśli narażając się na niezrozumienie i szykany, czy nawet na śmierć, czy też je ukryć? Dalej, na przekonania ma wpływ kultura i język. Różnimy się przekonaniami ze względu na uwarunkowania kulturowe. Są to też uwarunkowania indywidualne związane z rodziną, jej tradycją, religią, światopoglądem. Następnie zdarzenia losowe. Na żadne z tych uwarunkowań nie mamy wpływu. Nie decydujemy ani o czasie naszego życia, kulturze, języku, rodzinie, zdarzeniach losu. Te uwarunkowania powodują, że stajemy po różnych stronach światopoglądowych i politycznych sporów.

Nie wiemy jak kształtują się przekonania, które radykalnie nas różnią. Z pewnością ma na to wpływ nasza wrażliwość, rodzina, lektury, nauczyciele. Możemy jedynie wyodrębnić przekonania otwierające i zamykające. Pierwsze rozwijają nasze myślenie, drugie je zasadniczo ograniczają i zamykają. Przekonania zamknięte budzą emocje, lęk dają pierwszeństwo tworom wyobraźni, które uznajemy za rzeczywistość. W ten sposób kształtuje się myślenie mityczne. Istotą mitu jest bowiem to, że brak w nim rozróżnienia między rzeczywistością a sferą wyobraźni. Wbrew temu, co sądził August Comte, rozwój nauki wcale nie wyparł mitów. Jedynie je unowocześnił jako narzędzie społecznej zmiany. Do myślenia mitologicznego, jak pokazał Ernst Cassirer w „Micie państwa” sięgamy w czasach kryzysu społecznego, kiedy myślenie intelektualne okazuje się bezsilne.

Kolejną władzą myślenia jest rozum, który za Otto Friedrich Bollnowem chciałbym wyodrębnić od intelektu. Intelekt ma jedynie charakter narzędziowy. Nie jest on ani dobry, ani zły, podobnie jak narzędzia, którymi się on posługuje. Internet jako narzędzie może służyć do komunikacji, ale także hejtu i cyberprzestępczości. Umiejętność wymiany genu nie jest moralnie ani zła, ani dobra. Czy jednak wykorzystamy ją do leczenia wad genetycznych, czy eugeniki, nie jest zależne od intelektu. Stwierdził kiedyś Blaise Pascal: „Silmy się tedy dobrze myśleć: oto zasada moralna”[2]. Dobrze, to nie znaczy tylko prawidłowo, bezbłędnie, zgodnie z zasadami. Tak myśli intelekt. Dlatego może on łączyć się zarówno z dobrem i wartościami, jak i z przekonaniami irracjonalnymi, fanatycznymi i mitologią. Pisał Bollnow: „Zimny i wyrachowany intelekt może wstąpić na służbę przestępczej namiętności. (…) Intelekt już z góry kryje w sobie autentyczne niebezpieczeństwo, wydając w  połączeniu z namiętnością krańcowy fanatyzm. Fanatyzm zdefiniować można wręcz jako zracjonalizowaną namiętność”[3]. Dlatego intelekt powinien być kierowany przez rozum. A rozum „myśli dobrze”, nie wtedy, gdy myśli prawidłowo, lecz gdy kieruje się dobrem. Jest to ta władza myślenia, która kształtuje się pod wpływem rozmowy i zdolna jest do rozumienia innych. „Rozum oznacza tu więc medium wspólnoty, w której ludzie, nawzajem się sobie przysłuchując, mogą spotkać się w rozmowie. (…) Kto pozwala ze sobą mówić, ten jest człowiekiem, który nie upiera się tępo przy swoich zamiarach, który ze swej strony wychodzi naprzeciw drugiemu, i w obopólnych staraniach gotowy jest do twórczego kompromisu. (…) Usunąć napięcia i stworzyć możliwość bezkolizyjnego współżycia – oto dokonanie rozumu”[4]. Intelekt, stwierdził Bollnow, nauczy nas jak zbudować dom. Ale to za mało. Jedynie rozum nauczy nas jak w nim pokojowo współzamieszkiwać.

Rozum jest bliski mądrości. Słowo obecnie rzadkie. Nie występuje w Krajowych Ramach Kwalifikacji, tak jakby celem uniwersytetu było jedynie kształcenie intelektualnie sprawnych, ale nie koniecznie mądrych ludzi. Już ta różnica między intelektem a rozumem pokazuje, że można jednocześnie być człowiekiem niezmiernie intelektualnie sprawnym i bezmyślnym. Nasze czasy bardziej cenią intelekt niż rozum. To dobre przejście do punktu drugiego.

Spośród wielu przyczyn współczesnej bezmyślności chciałbym wskazać na cztery zasadnicze. Pierwszą z nich jest przeciętność, drugą pragmatyczność,trzecią mierzalność, czwartą merkantylność. W wierszu „Otchłań” Ewa Lipska pisze z goryczą: Siedzę pod byle jakim niebem/ I słucham co mówi przeciętność [5].

Przeciętność można zdefiniować jako uwięzienie w łatwej do powtarzania słownej papce płynącej z radia, telewizji, przelewającej się w Internecie. Ksiądz Józef Tischner trafnie wyraził ją poprzez metaforę targowiska: „Targowiska mają swoja siłę przyciągania. Zniewalają nasze oczy, zmuszają do patrzenia na to, co jest wystawione. Zniewalają nasze uszy, zmuszają do słuchania tego, co jest wykrzyczane. Targowisko nie pozwala przekroczyć swej przestrzeni, wciąż zmusza do powrotu, do oglądania wiele razy tego samego. Przede wszystkim targowisko narzuca nam swój język. Kto przebywał czas jakiś na targowisku, nie umie mówić inaczej niż językiem targowiska. Nie potrafi również myśleć inaczej – staje się częścią targowiska” [6].

Współczesnym diagnostą  bezmyślności jako przeciętności był hiszpański myśliciel  Jose Ortega y Gasset. Nazwał ją buntem mas. Stwierdził: „Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym. (…) To właśnie uznałem (…), za cechę charakterystyczną dla naszych czasów: nie to, że człowiek pospolity wierzy, iż jest jednostką nieprzeciętną, a nie pospolitą, lecz to, że żąda praw dla pospolitości, czy wręcz domaga się tego, by pospolitość stała się prawem” [7].

Współczesny, nowy bunt mas, który ogarnia różne rejony Europy i świata,został jeszcze wzmocniony przez rozwój nowych technologii informacyjnych i medialnych. Współczesnym targowiskiem stał się Internet, który zamienił życie wielu ludzi w nieustający karnawał. Karnawał średniowieczny, przewracający do góry nogami istniejący porządek i poddający krytyce obowiązujące hierarchie norm i wartości trwał kilka dni. Internetowy karnawał życia jest permanentny. Karnawał średniowieczny posługiwał się maską. Istotą dzisiejszego karnawału jest demaskacja. 

Paradoksalnie, rozwój nowych technologii nie wspiera naszej odpowiedzialności, a wręcz z niej zwalania. Postęp oznacza bowiem nie tylko akumulację, ale także polepszenie. Gdyby oznaczał tylko akumulację, to o zbieraczu śmieci, którego zasoby codziennie się zwiększają musielibyśmy powiedzieć, że jest człowiekiem postępowym. W średniowieczu, gdy przepisywano księgi ręcznie całymi latami na kosztownym pergaminie, przepisywano jedynie arcydzieła. Od wynalezienia czcionki przez Gutenberga było już coraz gorzej. Kto pisał jeszcze na maszynie do pisania czuł odpowiedzialność za słowo na swoich palcach. Wiedział co się stanie, gdy źle sformułuje myśl. Dzisiaj, gdy piszemy na komputerach metodą „wytnij”, „wklej” spadł radykalnie poziom naszego myślenia, a półki biblioteczne i Internet zalane są przeciętnością.

Nowe technologie nie tylko zwalniają nas z odpowiedzialności, ale także rozleniwiają. Współczesna cywilizacja techniczna, która jest cywilizacją ułatwień przyczynia się także do intelektualnego lenistwa. W świecie techniki wszystko jest skuteczne. Wystarczy szybko poruszać prawym kciukiem. Naciskamy i działa. W sferze ducha nic tak nie działa. Przeczytanie książek, przemyślenie myśli, refleksja, wymaga dużego wysiłku i nakładu pracy.

Na dominację przeciętności wpływa wreszcie brak odwagi myślenia. Przeciętność sytuuje się bowiem zawsze pośrodku między tymi, którzy żyją ideologią lub z ideologii, a tymi nielicznymi, którzy mają odwagę krytycznie o niej myśleć. Pisał Immanuel Kant w artykule „Sapere Aude”: „Do wejścia na drogę Oświecenia nie potrzeba niczego prócz wolności (…), mianowicie wolności czynienia wszechstronnego, publicznego użytku ze swego rozumu. A jednak ze wszystkich stron słyszę pokrzykiwanie: nie myśleć! Oficer woła: nie myśleć! Ćwiczyć! Radca finansowy: nie myśleć! Płacić! Ksiądz: nie myśleć! Wierzyć! (…) Wszędzie więc mamy do czynienia z ograniczeniami wolności. Które jednak z nich są przeszkodą dla Oświecenia, a które nie i raczej nawet pomagają Oświeceniu — na to pytanie odpowiadam: publiczny użytek ze swego rozumu musi być zawsze wolny i tylko taki użytek może doprowadzić do urzeczywistnienia się Oświecenia wśród ludzi” [8].

Drugą współczesną przyczyną bezmyślności jest redukcja myślenia do wymiaru pragmatycznego. Preferuje ona rozwój intelektu kosztem rozumu. W epoce, w której o wszystkim decyduje ekonomia i wskaźniki, myślenie liczy się tylko w mierze w jakiej przynosi realne skutki. Zmiana jaka dokonała się w myśleniu europejskim widoczna jest szczególnie w pojęciu teorii. Od początków nowożytnego rozwoju nauk przez teorię rozumiemy śmiałą hipotezę badawczą, dającą się doświadczalnie zweryfikować i, co najważniejsze, mającą istotne pragmatyczne skutki. Dlatego badacze składający wnioski grantowe do Narodowego Centrum Nauki muszą zadeklarować, jakie patenty, nowe technologie, lub przynajmniej rozwiązania problemów społecznych wynikną z ich badań. Tymczasem dla Platona theoros to dusza, która zanim znalazła się w ciele, żyła w świecie idealnym i za boskimi duszami zmierzała do miejsca prawdziwego i pięknego bytu, który był jej pokarmem. A kiedy nakarmiła się nim wpadała w zachwyt, czyli theoria. Teoria to dla Platona zachwyt widokiem. W nastawieniu teoretycznym znajduje się zatem ten, kto słuchając muzyki Pergolesiego lub Mozarta, czytając wiersze Celana lub Herberta, kontemplując obrazy Rembrandta, wpada w zachwyt. W zachwyt może wpaść także matematyk nad fraktalem czy wzorem. Dlatego humaniści składając granty do Narodowego Centrum Nauki powinni raczej odpowiadać na pytanie: W jaki rodzaj zachwytu zamierzają wpaść w trakcie badań? Jak zmieni on ich duszę? Kto jednak da im na to pieniądze, szczególnie, gdy nie będą w stanie wykazać pragmatycznych korzyści zachwytu? Myślenia nie można mierzyć jedynie skutkami. To bezmyślność. W myśleniu ważniejszy jest sam proces myślenia, który nas kształci i zmienia. Kiedyś, podczas egzaminu z historii filozofii, student, gdy nie był w stanie odpowiedzieć na trzecie już moje pytanie, z pretensją stwierdził: Dlaczego pan wymaga ode mnie tej wiedzy? Przecież mam ją w twardej pamięci. Odpowiedziałem mu. To co pan mówi jest inspirujące. Jednak moje pokolenie, ponieważ nie było twardej pamięci musiało korzystać z miękkiej. A różnica między pierwszą pamięcią a druga jest taka, ze pierwsza jedynie przechowuje dane, a druga nas kształci. Gdy wyłączą prąd, to pana baza zniknie, a moje wykształcenie pozostanie.

Przyczyną bezmyślności jest także związana z pragmatyzmem myślenia współczesna ideologia mierzalności. Według Kartezjusza przedmiotem nauki może być tylko to, co da się zmierzyć. Dlatego wolność i zaufanie, które były zawsze podstawą Uniwersytetu, zastępuje obecnie biurokratyczna kontrola. Uniwersytet zaczyna przypominać Benthamowski Panopticon, wieżę nadzoru i kontroli, w której gro czasu i uwagi poświęca się nie na myślenie, lecz na planowanie i sprawozdawczość. Już nie tylko planujemy i sprawozdajemy, ale planujemy sprawozdania i sprawozdajemy plany. Gdy linie graniczne między planami i sprawozdaniami zleją się, zniknie szczelina wolnego myślenia. Czy biurokracja zwiększa efekty naszego myślenia? Wątpię. Kopernik, o zgrozo, nigdy nie był na Erazmusie. Gdy jednak dotarł na Uniwersytet w Padwie bez problemu porozumiał się z tamtejszymi profesorami. Immanuel Kant miał zerową „mobilność naukową”. Tylko raz wyjechał z Królewca do Morąga, by wygłosić kilka wykładów stacjonującym tam pruskim oficerom. Przez 11 lat był bezproduktywny, gdyż niczego nie opublikował. Co prawda po 11 latach wydał Krytykę czystego rozumu, ale według aktualnych standardów oceny powinien był co 4 lata otrzymać ocenę negatywną. Chciałbym być dobrze zrozumiany: Nie twierdzę, że efekty naszej pracy się nie liczą. Przeceniamy jednak nasze osiągnięcia kosztem tego kim jako ludzie i obywatele jesteśmy.

Współczesnym źródłem bezmyślności jest wreszcie dominacja orientacji merkantylnej, związana z ekonomiczną funkcją rynku. Zgodnie z logiką tej orientacji zamieniamy samych siebie w towar i produkt rynkowy. Orientacja merkantylna ma zasadniczy wpływ na proces kształcenia. Nie chodzi w nim już o rozwój i samorealizację, lecz o osiągnięcie sukcesu w procesie sprzedaży siebie. W orientacji merkantylnej, pisze Erich Fromm, myślenie „pełni funkcję jak najszybszego ogarnięcia świata przedmiotów, aby móc nimi efektywnie manipulować. Szybka, szeroka i skuteczna edukacja prowadzi do rozwoju inteligencji, nie rozumu. Do celów manipulacyjnych potrzebna jest jedynie wiedza o zewnętrznych cechach rzeczy, wiedza powierzchowna. Prawda, którą winno się osiągać poprzez zgłębianie istoty zjawisk, staje się pojęciem przestarzałym. (…) Kategorie porównawcze oraz mierzenie kwantytatywne, nie zaś dogłębna i wszechstronna analiza danego zjawiska i jego cech jakościowych stanowią istotę tego typu myślenia  (…) myślenie i wiedza stają się narzędziami na usługach sukcesu” [9].

Jaka powinna być rola Uniwersytetów w czasach bezmyślności? Po pierwsze powinny one uczyć odwagi samodzielnego krytycznego myślenia, zdolnego do namysłu nad własnymi przekonaniami i szacunku dla przekonań innych. Możliwe będzie to wówczas, gdy powrócimy do źródłowego sensu kształcenia, którego uniwersytety są tylko zwieńczeniem. Nie możemy ograniczać kształcenia jedynie do nabywania wiedzy i usprawniania intelektu, pomijając kształcenie rozumu i rozsądku. Stajemy bowiem przed trudnymi do przewidzenia możliwościami rozwoju technologicznego. Intelekt podpowie nam jak zbudować autonomiczną broń wyposażoną w sztuczną inteligencję. Ale tylko rozum może nam powiedzieć, czy w ogóle powinniśmy ją budować. Dlatego Max Horkheimer w swoim słynnym wykładzie „Odpowiedzialność i studia” wygłoszonym w 1952 roku po powrocie z USA, gdzie po dojściu nazistów do władzy wyemigrowała cała Szkoła Frankfurcka, stwierdził: „Czyż student nie jest siłą rzeczy świadkiem tego, że rozwój rozumu i wszystkie implikowane przezeń zdolności są obowiązkiem kogoś, kto traktuje prawdę poważnie – a czy bez tego można w ogóle mówić o studiach? (…) To, że absolwent studiów nie jest w stanie połączyć z kompetencjami zawodowymi siły i odwagi, niezbędnych do rozwiązywania problemów życia, prowadzi do takiego powiązania wiedzy fachowej i obskurantyzmu, które uzasadnia przypuszczenie, że ludzie wykształceni nie byli bardziej od niewykształconych odporni na totalitarne szaleństwo w przeszłości i nie będą w przyszłości” [10].

Obecnie przez kształcenie rozumiemy wyposażanie człowieka w wiedzę, umiejętności i kompetencje konieczne do sprawnego funkcjonowania na rynku pracy. Celem kształcenia nie może być jednak jedynie przygotowywanie podmiotów na rynek pracy. Jeszcze raz posłuchajmy Horkheimera: kształcenie „powinno być poznaniem tego, co obchodzi nas jako ludzi, a nie tylko jako członków społeczeństwa przemysłowego” [11]. Kształcenie musi polegać na wyposażeniu w wiedzę, ale także w moralne wartości, egzystencjalne sensy jako punkty oparcia, estetyczne przeżycia, które mają wystarczyć człowiekowi na całe życie. Musi dokonywać się poprzez przekaz kulturowy, gdyż to wielkie dzieła kultury europejskiej, wielkie wzorce moralne odsłaniają sens człowieczeństwa i sens życia. Dlatego L.A. Seneka napisał kiedyś do swego ucznia prokuratora Lucyliusza: „Wiesz co jest potrzebne by być dobrym prokuratorem, ponieważ kształciłeś się u mnie: littere” (literatura, sztuka, filozofia). Bez nich nie można być człowiekiem kulturalnym, a bez kultury nie można być dobrym prokuratorem. 

Do kształcenia rozumu potrzebna jest kultura. Żyjemy zbyt krótko, by móc nabyć pełni doświadczenia, a przez to mądrości. Dlatego tak ważną rolę odgrywają dzieła kultury. Dzięki lekturze, jak pisał Wilhelm Dilthey, możemy przeżyć wiele różnych rodzajów egzystencji. Skrępowani i określeni przez realia życia zyskujemy wolność w czasie i przestrzeni [12]. Możemy odtwórczo przeżyć życie ludzi innych czasów i innych od naszego miejsc. Możemy podczas jednego własnego życia żyć wielokrotnie i dzięki temu nabyć rozumu.„Wbrew  tradycji (…) trzeba stwierdzić, że rozumiemy siebie jedynie odbywając dookolną drogę pośród znaków ludzkości utrwalonych w dziełach kultury. Cóż wiedzielibyśmy o miłości i o nienawiści, o uczuciach etycznych i ogólnie o tym wszystkim, co nazywamy sobą, gdyby nie zostało to wypowiedziane i sformułowane przez literaturę?” [13].

Kształcenie jest zatem wewnętrzną formacją, kształtowaniem humanitaryzmu. Szczególnie na ten ostatni zwrócił uwagę Horkheimer mając na myśli grozę wojny: „Po tej grozie, która się niedawno wydarzyła, i na przekór jej, nie mogę porzucić nadziei, że nie tylko w pierwszym okresie po katastrofie, ale i w nadchodzących dziesięcioleciach owa zapomniana już postawa stanie się znów celem kształcenia uniwersyteckiego. Ograniczenie studiów do nabywania umiejętności (…) nie wystarczy. Sędzia pozbawiony empatii oznacza śmierć sprawiedliwości” [14].

Jak jednak realizować takie zadanie kształcenia w sytuacji, w której uniwersytety będące zawsze miejscem niezależnego myślenia i poszukiwania prawdy stają się częścią światowej przedsiębiorczości. Na naszych oczach uniwersytet przekształca się w korporację, w fabrykę wiedzy, w której wiedza staje się formą akumulacji kapitału, a profesorzy zarządzającymi bazami danych.

Uniwersytet-Korporacja stał się podmiotem gry rynkowej, prawa popytu i podaży. Zważywszy na tyranię przeciętności stawia nas to przed dramatycznym pytaniem: Czy należy usunąć humanistykę i kulturę z uniwersytetu tylko dlatego, że nie znajduje odpowiednio dojrzałych nabywców, jak dzieje się to już w wielu krajach? Czy zatem uniwersytet powinien służyć prawdzie, czy społeczeństwu? Czy alternatywa jest fałszywa? Na czym powinna zatem polegać ta służba? Czy na uleganiu najniższym gustom, demokracji bezpośredniej narzucającej swe przekonania i zasady na internetowych forach i ulicach, czy też na wychowywaniu społeczeństwa? Czy uniwersytet ma pełnić funkcję autorytetu, czy ma godzić się na coraz dalsze obniżanie wymogów kształcenia, by zrealizować ideał równości? Czy ma bronić wzorców, kanonów kultury języka, czy też poddać się społecznej presji. Odpowiedzi na tą alternatywę związane są z odpowiedzią na pytanie kim jest człowiek i na czym polega jego dobro? Czy ma ono być określane przez społeczne i kulturowe mody, zapotrzebowania rynku pracy, ekonomiczne możliwości, politykę? Czy też jego określenie powinno wymagać namysłu nad europejską tradycją kultury i myśli? Rzecz w tym, że aktualnie uniwersytet w coraz mniejszym stopniu stwarza warunki by takie pytania stawiać i usiłować na nie odpowiadać.

„Uniwersytet-Korporacja” przestał być też „uniwersytetem świątynią”, miejscem zatrzymania, refleksji. Stał się „Uniwersytetem Pasażem”, miejscem pospiesznego przejścia z domu do pracy i z pracy do domu, z pracy bądź domu na inną uczelnię lub inny kierunek studiów, na kurs i z kursów, na wolontariat i z wolontariatu. „Uniwersytet Pasaż” przestaje być miejscem kształcenia, a staje się miejscem zaliczania punktów koniecznych do uzyskania dyplomu i budowy CV pod kątem rynku pracy. Wypełnia się ów pasaż jedynie podczas okresu rekrutacji i sesji egzaminacyjnych. „Uniwersytet Pasaż” pływa w „płynnej nowoczesności”. Wszystko jest w nim chwilowe, zmienne i płytkie: ustawy, rozporządzenia, systemy ocen, autorytety, a nawet notatki studenckie krążące w Internecie.

Jaka czeka nas przyszłość? Uniwersytet powinien na nowo stać się przestrzenią wolnej myśli, niezależnej od nacisków polityki i rynku. Powinien wyzwolić się spod biurokratycznego jarzma i odzyskać zaufanie, by mógł oddać się pełnemu, uniwersalnemu kształceniu. Nie tylko intelekt się liczy, ale przede wszystkim rozum. Powróćmy do metafory Bollnowa. Intelekt uczy nas jak zbudować dom. Jeśli ten dom będzie nawet nowoczesny, energooszczędny, na nic nam się nie zda, jeśli nie będziemy umieli go rozumnie współzamieszkiwać.

___

[1] O.F. Bollnow, Rozum a siły irracjnalne, tłum. E. Paczkowska-Łagowska, w: „Znak” nr 11(305) 1979, s. 1188.

[2] B. Pascal, Myśli, tłum. T. Żeleński, Warszawa 1953, s. 113.

[3] F. Bollnow, Rozum a siły irracjonalne, s. 1203.

 [4] Tamże, s. 1203–1204.

[5] E. Lipska, Otchłań, w: Gdzie Indziej, Kraków 2005, s. 29.

[6] J. Tischner, Wędrówki w krainę filozofów, Kraków 2008, s.63.

[7] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, przekład P. Niklewicz, Muza, Warszawa 2002, s. 78-79.

 [8] I. Kant, Was istAufklärung, w: T. Kroński, Kant, Warszawa 1966, s. 166.

[9] E. Fromm, , Niech się stanie człowiek. Z psychologii etyki, tłum. R. Saciuk, Warszawa – Wrocław 1994,s. 67-68.

[10] M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, „Kronos”, nr 2 2011, s. 244.

[11] Tamże, s. 240.

[12] W. Dilthey, Budowa świata historycznego w naukach humanistycznych, tłum. E. Paczkowska-Łagowska, Warszawa 2004, s. 205.

[13] P. Ricoeur, Język, tekst, interpretacja, wybór i oprac. K. Rosner, tłum. P. Graff, K. Rosner, Warszawa 1989, s. 243.

[14] M. Horkheimer, Odpowiedzialność i studia, s. 245.

Nie pomagać mafii :)

Rozpoczynając swoje rządy Donald Tusk obiecał sto konkretów na pierwsze sto dni. Z góry było jednak wiadomo, że większość tych zamierzeń można w tym czasie co najwyżej rozpocząć, a ich finalizacja bądź z powodów proceduralnych, bądź pisowskich zaszłości w postaci prezydenta i Trybunału Konstytucyjnego, będzie musiała poczekać. Zdrowy rozsądek nakazywał więc traktować te obietnice jako wyjście naprzeciw oczekiwaniom elektoratu od początku sprawowania demokratycznej władzy w państwie, a nie jako zobowiązanie do jego  naprawy po rządach PiS-u. Ten proces naprawczy we wszystkich dziedzinach trwa i będzie trwał jeszcze długo.

Tymczasem w mediach zawrzało i dziennikarze, zwłaszcza młodzi, zajęli się na poważnie rozliczaniem demokratycznego rządu po stu dniach jego funkcjonowania. Okazało się, że z tej setki planowanych zadań, co najwyżej kilkanaście można uznać za sfinalizowane. Więc zaczęło się wydymanie warg i kręcenie nosem: „Tusk obiecał i nie dotrzymał słowa, więc albo jest niewiarygodny, albo nieskuteczny. Jedno i drugie go dyskwalifikuje”. Ach, z jaką radością przyjęli politycy PiS-u ten nurt widoczny w niezależnych mediach. Wydaje się, że postawa dziennikarzy krytykujących z tego powodu rząd Tuska, wynika z chęci prezentowania swojej niezależności i obiektywizmu: „Krytykować będziemy każdy rząd, bo taka jest nasza rola”. Trudno jest jednak uznać za obiektywną ocenę samego faktu, bez wnikania w jego przyczyny. Publicyści, którzy to robią, demonstrują nie obiektywizm, tylko własną niekompetencję.

Rozliczanie ekipy Tuska dokonuje się nie tylko w mediach, ale i w samej ekipie, co przenosi się także na elektoraty partii koalicyjnych. Buntują się kobiety, słusznie domagając się liberalizacji prawa aborcyjnego. Ze swoich postulatów doczekały się jedynie finansowania in vitro i pigułki „dzień po” bez recepty. Co prawda prezydent tę ostatnią ustawę zawetował, ale sprawę ma załatwić rozporządzenie ministry zdrowia. Sprawa aborcji do 12 tygodnia jest jednak znacznie bardziej skomplikowana. Są gotowe projekty ustaw, ale przyjęcie którejś z nich jest mało prawdopodobne ze względu na zróżnicowanie poglądów w samej koalicji. Nawet gdyby się  to udało, to trudno mieć nadzieję, że ustawę liberalizującą prawo dotyczące aborcji podpisze prezydent.

Kłótnie w koalicji „15 października” o takie sprawy, jak aborcja, składki zdrowotne dla przedsiębiorców czy kwotę wolną od podatku, które prowadzą do osłabienia koalicji rządzącej lub nawet gróźb wycofania się z niej, świadczą o partykularyzmach. Tym samym eliminują z pola widzenia najważniejszy cel, jakim jest odbudowa ustroju demokracji liberalnej i stworzenie warunków, aby ani PiS ani żadna partia podobna do niego nigdy już nie doszła do władzy. Najważniejsze są zatem zmiany w wymiarze sprawiedliwości, a w tym obszarze rząd, a w szczególności minister Bodnar, w krótkim czasie zrobił już bardzo wiele.

W tej dziedzinie polityczną ślepotę można darować laikowi , ale jeśli wykazują ją politycy jest to dla nich kompromitujące. Ze smutkiem, chociaż bez większego zdziwienia, biorąc pod uwagę przeciętny poziom wiedzy w zakresie spraw ustrojowych, przyjąłem w swoim czasie wyniki sondażu, z których wynikało, że demontaż ustroju, którego dokonał PiS, był dla większości respondentów albo w ogóle niezauważalny, albo był traktowany jako mało istotny z punktu widzenia oceny rządów Zjednoczonej Prawicy. Nie tylko zwykli ludzie, ale też duża część polityków koalicji demokratycznej skłonna jest traktować PiS wraz z jej przyległościami, jako normalną partię polityczną. Tymczasem jest to sekta, która nie ma prawa istnieć w demokracji liberalnej. Jeśli warto zmienić aktualną konstytucję, to przede wszystkim po to, aby znalazły się w niej bezpieczniki uniemożliwiające funkcjonowanie takiej partii, która swobodnie zmienia znaczenie pojęć, drwi z praworządności i otwarcie dąży do ustroju autorytarnego.

Wielkim niebezpieczeństwem dla demokracji w Polsce jest traktowanie zasadniczego sporu politycznego między Koalicją Obywatelską a Zjednoczoną Prawicą, jako osobistego konfliktu między starszymi panami dążącymi do władzy, czyli między Tuskiem a Kaczyńskim. Taką narrację wprowadził Hołownia, wchodząc ze swoim ugrupowaniem na scenę polityczną. Nazwanie koalicji tego ugrupowania z PSL-em „Trzecią Drogą”, sugeruje potrzebę unieważnienia tego zatargu. Tymczasem jest to spór o Polskę. Czy ma ona być krajem wyizolowanym z międzynarodowego otoczenia, a przez to w pełni suwerennym, z jednym centralnym ośrodkiem władzy politycznej, czyli autorytarnym, wrogim liberalnym wartościom świata zachodniego i będącym w ścisłym sojuszu z Kościołem katolickim? Czy przeciwnie – ma być aktywnym członkiem wspólnoty europejskiej, podzielającym jej liberalne wartości, mającym ustrój demokracji liberalnej? Ten zasadniczy spór musi być rozstrzygnięty na korzyść demokracji liberalnej, żeby wreszcie spełniło się marzenie Polaków po II wojnie światowej, aby pozbyć się wschodnich wpływów i stać się częścią cywilizacji i kultury Zachodu. Denerwujące są niby-pragmatyczne poglądy, aby dezawuować sprawy polityczne i ideologiczne, i dążyć do integracji społecznej w sprawach rozwoju ekonomicznego, nie troszcząc się o rozwiązania ustrojowe. Warto zwolennikom tego poglądu zadać pytanie: czy chcieliby żyć w Chinach – kraju niewątpliwie bardzo rozwiniętym ekonomicznie?

Demokracja liberalna oparta na prawach człowieka daje wolność jednostce ludzkiej. Wszelkie inne rozwiązania ustrojowe ją ograniczają. Oczywiście są ludzie, którzy wyżej cenią bezpieczeństwo i mają do tego prawo. Wolność jest jednak warunkiem samorealizacji i wykorzystania własnego potencjału. Im więcej ludzi ma na to szansę, tym lepsze są warunki życia i tym silniejsze jest państwo. Nie można ustawać w przekonywaniu naszego społeczeństwa, że uczestnictwo w Unii Europejskiej jest dla nas korzystne nie tylko ze względów ekonomicznych i swobody podróżowania, ale przede wszystkim społeczno-kulturowych. Może tym powinni zająć się progresywni dziennikarze, zamiast inkwizytorskimi pytaniami przyciskać do muru członków obecnego rządu. Piszę o tym nie dlatego, żeby domagać się rezygnacji z krytyki tego rządu. Należy to jednak robić z wyczuciem, aby odbiorcy nie mieli powodu do stawiania znaku równości między tym a poprzednim rządem, który był emanacją mafii gotowej pogrążyć Polskę w otchłani ciemnoty i autorytaryzmu dla dobra własnych interesów.

Dzisiejsza opozycja wykorzystuje każdą krytykę pod adresem koalicji „15 października”, nazywając ją koalicją 13 grudnia, aby przywołać odpowiednie skojarzenie historyczne. Należy zwrócić uwagę z jaką arogancją i brutalnością przypisuje tej koalicji swoje własne winy i niegodziwości: łamanie konstytucji, dezawuowanie opozycji, klientelizm i kumoterstwo. Wszelkiej maści symetryści i obiektywiści, w poczuciu uczciwości, świadomie lub nie, rzucają PiS-owi koło ratunkowe, pomagając mu w odzyskaniu władzy. Najgorsze co mogłoby nas spotkać, to utrwalenie się w szerokich kręgach społecznych przekonania, że ten rząd wcale nie jest lepszy od pisowskiego, a może nawet pod takim czy innym względem jest od niego gorszy. Powstrzymajmy się zatem z jego oceną i cierpliwie poczekajmy na spełnienie postulatów różnych grup społecznych.

Niebezpieczne są, z pozoru koncyliacyjne i rozważne, nawoływania do zaprzestania „walki plemion” i odnowy wspólnoty przez koncentrację na sprawach, które nie są konfliktogenne, jak bezpieczeństwo czy rozwój infrastruktury gospodarczej. Konflikt ideologiczny między liberalizmem a autorytaryzmem ma znaczenie fundamentalne i nie można od niego uciekać. Wynika on z dwoistości natury ludzkiej i ma bezpośredni wpływ na przestrzeganie praw człowieka. Ten spór będzie się toczył zawsze i nie jest obojętne, która opcja ideologiczna zyska przewagę. Kultura Zachodu ukierunkowana jest na wartości liberalizmu, co wcale nie oznacza, że zwolennicy wartości autorytarnych są prześladowani i zepchnięci na margines. Liberalizm pozwala ludziom żyć jak chcą, pod warunkiem, że nie krzywdzą innych. W przeciwieństwie do niego, autorytaryzm zawsze określa jakieś zakazy i nakazy, którymi należy się kierować, także tym, którzy z różnych powodów zasad tych nie akceptują. Tylko liberalizm daje wolność wszystkim, podczas gdy autorytaryzm tylko niektórym. Zwolennicy PiS-u w ustroju demokracji liberalnej mogą pozostać zgodni ze swoimi przekonaniami: chodzić do kościoła, unikać aborcji i stosowania in vitro, korzystać z wolności słowa i prawa do zgromadzeń. W państwie PiS wolności osobiste były stopniowo ograniczane przepisami prawa i propagandową nagonką, o czym wiele mogą powiedzieć kobiety domagające się prawa decydowania o własnym ciele, ludzie LGBT+ chcący równych praw z heteroseksualnymi, uchodźcy brutalnie wyrzucani za granicę czy traktowane po macoszemu różne środowiska społeczne krytykujące poczynania władzy. Obrona demokracji liberalnej jest więc moralnym obowiązkiem ludzi dobrej woli. Jakakolwiek próba porozumienia z wyznawcami autorytaryzmu oznacza odstępstwo od humanistycznej idei praw człowieka.

Trzeba też zaprotestować przeciwko pojawiającym się tu i ówdzie apelom o abolicję dla PiS-u. W imię jakoby zgody narodowej zwycięska koalicja 15 października powinna – zdaniem niektórych publicystów – odstąpić od kategorycznych rozliczeń poprzedniej władzy. Pojawiły się nawet nieśmiałe propozycje, aby wzorem włoskich mediów publicznych pozostawić w TVP jeden kanał dla opozycji. Takie rozwiązanie jest jednak możliwe tylko wtedy, gdy między rządem a opozycją występują różnice w sprawach technicznych, a nie zasadniczych kwestiach ustrojowych, a także wtedy, gdy relacje między tymi podmiotami są konkurencyjne, ale nie wrogie. Niektórzy powiadają, że krytykując PiS, trzeba wziąć pod uwagę liczny elektorat tej partii. Wiele Polek i Polaków jest szczerze jej oddanych i nie ponosi winy za jej niegodziwości. Nie rozumiem tej obawy. Rozliczenie rządów PiS-u i ukaranie winnych powinno otworzyć oczy wielu jego dotychczasowym zwolenników. Jeśli mimo to, wielu z nich nie uwierzy w winę swoich uwielbianych polityków, to trudno. Wszyscy w Polsce kochać się wzajemnie nie możemy. Byłoby to dziwne, a nawet niepożądane. 

Zastosowanie strategii „grubej kreski” byłoby niewybaczalnym błędem rządu Tuska. I to nie tylko dlatego, że Zjednoczona Prawica ani myśli przyznawać się do popełnionych przestępstw. Przeciwnie, twierdzi że jej rządy były bez skazy, najbardziej patriotyczne i najbardziej demokratyczne. Ekipie Tuska zarzuca, że to ona gwałci konstytucję, kłamie i prześladuje ludzi niewinnych i oddanych służbie Polsce, jak Kamiński, Wąsik, Glapiński, zwalniani ze stanowisk prokuratorzy awansowani przez Ziobrę, kierownictwo Polskiego Radia i TVP, kuratorzy oświaty i ambasadorowie. Abolicja jest niemożliwa z innego powodu. PiS i jego wspólnicy dopuścili się zbyt poważnego przestępstwa jakim jest zamach stanu. Likwidując trójpodział władzy i zawłaszczając instytucje demokratyczne, dokonali zmiany ustroju państwa. Ukaranie tych, którzy do tego doprowadzili jest konieczne, aby w przyszłości nie znaleźli naśladowców.

Nieprzypadkowo, bodaj pierwszy raz w historii, po przegranej przez Niemcy II wojnie światowej ich przywódców postawiono przed Międzynarodowym Trybunałem w Norymberdze. Zrobiono to dlatego, że hitlerowcy złamali wszelkie pisane i niepisane reguły prowadzenia wojny, dopuszczając się ludobójstwa na niespotykaną skalę. To nie był akt zemsty ze strony aliantów, to był wyraz elementarnej sprawiedliwości. Zachowując odpowiednie proporcje, PiS również złamał wszelkie reguły walki politycznej w ustroju demokratycznym. Z tego powodu partia ta zasługuje raczej na delegalizację aniżeli na dalsze funkcjonowanie w życiu politycznym demokratycznego państwa.

 

Czy Kraków potrzebuje metropolii? :)

Problemy mieszkańców dużych miast i problemy mieszkańców sąsiadujących miejscowości generowane są przez wzajemne oddziaływania. Przyjęty w Polsce model ustroju samorządu terytorialnego nie kreuje dostatecznie skutecznych narzędzi dla ich rozwiązywania. Podział administracyjny kraju, w tym instytucjonalne oddzielenie miast na prawach powiatu od powiatów ziemskich, nie sprzyja integracji i wspólnemu działaniu.

Samorządy miejskie różnorako próbują sobie radzić z problemami generowanymi przez rozwijający się układ osadniczy. Część z nich inicjuje zmiany granic, poszerzając swój obszar, inne tworzą lokalne stowarzyszenia, korporacje samorządowe, nawiązują współpracę z okolicznymi gminami. Wszystkie te działania okazują się jednak niewystarczające. Korporacje samorządowe nie mają dostatecznych narzędzi do zarządzania wspólną przestrzenią, a poszerzające się miasta muszą w pierwszej kolejności zderzyć się z problemami niegdysiejszych przedmieść, ponieść koszty ich integracji w jeden organizm miejski.

Jest to problem wymierny, który w sposób realny dotyka samych mieszkańców. Mieszkańcy sąsiadujących z dużym miastem miejscowości nie rozumieją, dlaczego korzystając ze wspólnego systemu transportu zbiorowego, muszą płacić więcej za przejazd od mieszkańców dużego miasta. Z drugiej strony mieszkańcy tego dużego miasta często uskarżają się na niekorzyści wynikające z faktu pełnienia przez ich miejscowość roli lokalnego centrum komunikacyjnego i usługowego.

Problemy warunkują się wzajemnie i wzajemnie się przenikają. Ich rozwiązaniem jest tworzenie związków metropolitalnych, które dają możliwość kształtowania nowych, skutecznych narzędzi prawnych. Co ważne, związki metropolitalne nie powinny być tworzone jako konkurencja dla istniejących już jednostek samorządowych, ale jako ich funkcjonalne uzupełnienie, tak jak przewidywał to w swoich założeniach senacki projekt Ustawy o krakowskim związku metropolitalnym.

Układ urbanistyczny aglomeracji krakowskiej już dawno rozrósł się poza granice administracyjne Krakowa, tworząc zespół jednostek osadniczych liczący około 1,3 mln. mieszkańców. Aglomeracja krakowska ma charakter wybitnie monocentryczny, jej główną cechą jest występowanie jednego obszaru centralnego o dominującej funkcji społeczno-gospodarczej i dużej koncentracji ludności oraz kilku pierścieni zewnętrznych, podporządkowanych centralnemu miastu, w skład których wchodzą najbliżej położone Krakowa satelickie miejscowości: Wieliczka, Skawina, Niepołomice, Zabierzów, Zielonki, Węgrzce oraz te bardziej peryferyjne, powiązane z miastem centralnym funkcjonalnie, ale już nie urbanistycznie: Bochnia, Krzeszowice, Świątniki Górne, Słomniki, Myślenice.

Co bardzo charakterystyczne, obszar zwartej zabudowy krakowskiej aglomeracji nie pokrywa się w pełni z granicami administracyjnymi samego miasta. Przyłączone do Krakowa w latach 80. ubiegłego wieku wsie (zwłaszcza te we wschodniej części Nowej Huty) zachowały do dziś swoją odrębność, swój własny układ przestrzenny. Proces suburbanizacji, tak charakterystyczny dla polskich miast, w krakowskiej aglomeracji najsilniej przebiega wzdłuż głównych arterii komunikacyjnych na osi północ-południe, a w zdecydowanie mniejszym stopniu zachodzi w kierunku wschodnim.

Szczegółowa analiza tego zjawiska pokazuje nieadekwatność odgórnych, administracyjnych procesów powiększania obszaru miasta, które nijak mają się do rozwoju jego układu urbanistycznego. Podobne działania, podejmowane w ciągu ostatnich lat przez polityków Prawa i Sprawiedliwości w stosunku do mniejszych miast wojewódzkich: Opola czy też Rzeszowa, również były dokonywane w sprzeczności z procesem rozwoju ich układów osadniczych. Tworzenie związków metropolitalnych stanowi zatem alternatywę wobec odgórnego, administracyjnego powiększania obszarów miast, jest też bardziej akceptowalne społecznie, gdyż nie skutkuje likwidacją już istniejących wspólnot samorządowych, ale nadaje im nowe ramy prawne. Tą drogą próbuje iść Kraków z inicjatywy krakowskich środowisk Platformy Obywatelskiej. Senat RP poprzedniej kadencji przyjął projekt Ustawy o utworzeniu Krakowskiego Związku Metropolitalnego. Do wejścia w życie przyjętych przepisów konieczna była ich akceptacja przez Sejm RP, tak się jednak nie stało z uwagi na zakończenie kadencji parlamentu.

Senacki projekt ustawy tworzył nowe ramy prawno-ustrojowe dla współpracy Krakowa i jego satelickich miejscowości, współdziałających do tej pory w ramach stowarzyszenia Metropolia Krakowska. Samorządy, współdziałając w tej formule od ponad 9 lat, efektywnie realizują projekty w ramach Strategii Zintegrowanych Inwestycji Terytorialnych (ZIT), opartych o fundusze europejskie.

Utworzenie związku metropolitalnego, jako kontynuatora prac i zadań stowarzyszenia Metropolia Krakowska, podkreślić miało ważną i pozytywną rolę tej formy współpracy miasta Krakowa z sąsiadującymi gminami, która powinna być kontynuowana w formule o wiele bardziej stabilnej organizacyjnie i finansowo, na podstawie nowej struktury prawno-organizacyjnej.

Co niezmiernie istotne, projekt Ustawy o Krakowskim Związku Metropolitalnym zawierał rozwiązania legislacyjne nieznane do tej pory polskiemu systemowi prawnemu. Szczególnie pozytywnie należy w tym kontekście ocenić konstrukcję prawną pozwalającą na przekształcenie obecnie funkcjonującego stowarzyszenia Metropolia Krakowska w związek publicznoprawny. Przyjęte rozwiązanie zapewnić miało możliwość kontynuowania w nowej formule prawnej rozpoczętych już działań i programów, na co wskazywał również przyjęty w projekcie ustawy katalog zadań obowiązkowych związku, pochodnych w stosunku do obszarów współpracy metropolitalnej ujętych w Strategii Metropolii Krakowskiej 2030 opracowanej przez stowarzyszenie.

Podobny, nowatorski charakter rozwiązań nadano normom określającym ustrój organów związku metropolitalnego. Wprowadzenie jednoosobowego, monokratycznego organu wykonawczego w postaci dyrektora związku, silnie powiązanego z samorządem miasta Krakowa, w założeniu było nacechowane chęcią uniknięcia konfliktów oraz zapewnić miało sprawne zarządzanie jego strukturami i aparatem.

Decyzje organu uchwałodawczego związku – zgromadzenia delegatów – miały zapadać podwójną większością głosów. Warunek uzyskania podwójnej większości głosów miał zostać spełniony, jeżeli za przyjęciem uchwały zagłosowałaby większość ustawowego składu zgromadzenia reprezentująca gminy posiadające łącznie większość ludności zamieszkałej na obszarze związku. 

Sposób podejmowania decyzji kwalifikowaną większością głosów miał zapewnić ochronę działań związku przed partykularyzmami poszczególnych jego członków. Z drugiej strony wprowadzenie wymogu podwójnej większości głosów gwarantować miało szczególną pozycję Krakowowi – stolicy metropolii, bez zgody którego zgromadzenie nie byłoby w stanie przyjąć konkretnych rozstrzygnięć.

System finansowania zadań związku oparto w większym stopniu niż w przypadku funkcjonującej obecnie metropolii Górnośląsko-Zagłębiowskiej na dochodach zewnętrznych, w tym na dodatkowym udziale, jaki miał otrzymać Krakowski Związek Metropolitalny w podatku od osób fizycznych, wynoszącym nie 5, ale 10 proc. Składki samorządów, będących członkami związku, mające swoje źródło w ich dochodach własnych, miały mieć jedynie charakter uzupełniający w stosunku do dochodów własnych samego związku.

Podsumowując, przyjęty przez Senat RP projekt Ustawy o Krakowskim Związku Metropolitalnym był przykładem indywidualnie przygotowanej normy prawnej do zarządzania konkretnym obszarem metropolitalnym. Charakter rozwiązań przyjętych w projekcie dobrze korespondował ze specyfiką krakowskiego obszaru metropolitalnego, metropolii o charakterze wybitnie monocentrycznym z bardzo silnym ośrodkiem centralnym w postaci miasta Krakowa oraz uwzględniał kilkuletnie doświadczenia stowarzyszenia Metropolia Krakowska w zarządzaniu zadaniami publicznymi. 

Jestem przekonany, że obecna kadencja parlamentu przyniesie ze sobą wznowienie prac nad krakowską ustawą metropolitalną, które zakończą się jej przyjęciem. Rozwiązanie takie jest bardzo potrzebne do zagwarantowania ram prawnych dla sprawnego rozwoju Krakowa i sąsiadujących z nim miejscowości.

Ciemna strona kandydatów niezależnych :)

Wszelkie afery nie ruszają już mieszkańców, którzy wybaczą władzy wszystko, byle nie dopuścić do rządzenia miastem „tego drugiego stronnictwa”. W tak zabetonowanym środowisku, kandydat drugiej strony nie przejdzie.

Uśmiechnięci, pełni energii, z chustą zamiast garnituru z ciasno zawiązanym krawatem. Z pięknymi hasłami na ustach ogłaszają się jako niezależni kandydaci. Przekonują jak bardzo obrzydza ich krajowa polityka i wypowiadają jej przedstawicielom otwartą wojnę „w imię mieszkańców”. Dopiero po dokładnym przyjrzeniu możemy dostrzec jak wiele elementów ich ubioru i stylu bycia jest zwykłą przykrywką, pod którą kryje się stary system, a piękna chusta powiewa, bo przyczepionym do niej sznurkiem zręcznie kołysze lalkarz – stary partyjny włodarz.

Choć zarzekamy się, że nienawidzimy zmian, to jednak często po cichu ich wyczekujemy. Rutyna staje się po dłuższym czasie nudą, od której wygodnie nam jest po prostu uciec. W takiej sytuacji znajdują się mieszkańcy wielu miast, w których lokalni włodarze zapuścili swoje korzenie w każdym aspekcie życia miasta, szczególnie w miejskich spółkach. Jakakolwiek rotacja w tych organach jest fikcją, realizowaną na potrzeby marketingowe i tworzenie ułudy „świeżości”. Ta ułuda w niektórych miejscach przechodzi na zupełnie inny poziom – do wystawienia „niezależnego” kandydata na prezydenta.

Wiele miast w Polsce jest pochłonięte PO-PiSowską wojną. Jedna strona trzyma twardo całe miasto, a druga występuje w roli opozycji totalnej. W konsekwencji co wybory toczy się między dwoma stronnictwami wojna totalna. Jej wynik rzadko jednak nas zaskakuje. I platforma i PiS mają w Polsce swoje bastiony. Miasta zdobyte już dawno temu, w których każdy ich kandydat wygrywa wybory w cuglach. Wszelkie afery nie ruszają już mieszkańców, którzy wybaczą władzy wszystko, byle nie dopuścić do rządzenia miastem „tego drugiego stronnictwa”. W tak zabetonowanym środowisku, kandydat drugiej strony nie przejdzie.

Tak powstają więc kandydaci niezależni. Pierwszy ich rodzaj. Przemycony pod płaszczykiem niezależności kandydaci partii, która sama na tyle wielki elektorat negatywny, że nie przebije betonowego muru. Zamiast walić w niego głową, wrzucają swojego „niezależnego” kandydata w wielkim koniu trojańskim.

Istnieje jednak gorszy rodzaj kandydatów niezależnych. Są to kandydaci niezależni od tych głównych partii politycznych. Ta niezależność jest jednak w rzeczywistości o wiele gorsza, bo w gruncie rzeczy nikt nie jest w pełni niezależny. My po prostu nie wiemy od kogo taki człowiek jest zależny. W takiej sytuacji do gry wchodzą ukryci gracze, rozgrywający szachy polityczne naszym kosztem. Właściciele wielkich fabryk, przedsiębiorstw niekoniecznie lubianych w mieście rzucają tony pieniędzy na człowieka, który ma być „wreszcie kandydatem ludzi”. W ten sposób ci wielcy ludzie mający swoje własne interesy i wielkie środki finansowe na ich realizację znajdują to, czego brakowało im do tej pory – poparcie ludzi. Ci ludzie manipulowani kłamstwami o pięknej nowej rzeczywistości wolnej od starych koneksji i nepotyzmu idą do wyborów rozentuzjazmowani, żeby wybrać wreszcie rozwiązanie wszystkich ich problemów. Prawdziwy problem majaczy jednak dopiero na horyzoncie. Wtedy, gdy ten wspaniały, niezależny kandydat po zwycięstwie wyborczym podpisze zgodę na wybudowanie nowej fabryki, spalarni śmieci, czy innej niechcianego wielkiego zakładu. 

W zbliżających się wyborach samorządowych kandyduję do Rady Miejskiej w swoim mieście, więc najprościej mi o takich zjawiskach pisać na lokalnych przykładach. W Inowrocławiu niektórzy widzą w tych wyborach szansę na polityczne przesilenie i zmianę władzy. Z tego powodu swoją kandydaturę w wyborach prezydenckich zgłosiły aż cztery osoby „niezależne”. Jedna z nich z ramienia prawa i sprawiedliwości  zasiadała kilka kadencji w różnych radach, a przez dwa tygodnie pełniła obowiązki prezydenta mocą rozporządzenia pisowskiego wojewody. Druga niezależna kandydatka przez kilka lat była wiceprezydentką, a nawet zasiadała w zarządzie spółek miejskich. Dzisiaj na jej banerach widnieją piękne podpisy „Nie róbmy polityki. Twórzmy miasto”. Liderem jej listy do Rady Miejskiej w moim okręgu jest Przewodniczący Rady, słynący z umiejętności ubezpieczenia wszystkiego, czego ubezpieczenie, nawet w pokręcony i bardzo absurdalny sposób, wydaje się możliwe. Kolejny kandydat na prezydenta kampanię wyborczą prowadzi de facto od sierpnia, pół roku przed rozpoczęciem formalnej kampanii, wydając potężne pieniądze, dosyć wielkie jak na właściciela szkoły jazdy z kilkoma pojazdami. 

Może się zdarzyć, że kandydat niezależny będzie naprawdę kandydatem ludzi, bez żadnego cichego wsparcia lokalnych magnatów. Przy takich kandydatach radzę sprawdzać i weryfikować dokładnie ich jedną umiejętność – skuteczność. Czy bowiem niezależny kandydat, który trzykrotnie musiał podchodzić do rejestracji listy, żeby w końcu uzyskać uchwałę o przyjęciu rejestracji będzie prezydentem skutecznym? Czy będzie w stanie prowadzić ciężką i skomplikowaną politykę miasta, wymagającą wnikliwego zapoznania się ze specjalistyczną dokumentacją, gdy nie jest w stanie zarejestrować szybko i skutecznie list wyborczych, a jego pełnomocnikiem jest żona?  Taki kandydat nie ma po prostu struktury ludzi odpowiednio przygotowanych do pełnienia w mieście funkcji publicznych. Prawdziwego sztabu ludzi gotowych do przejęcia władzy w mieście nie tylko z dobrodziejstwem inwentarza, ale z całą skrzynią wyzwań stojących nie tylko przed nowym włodarzem, ale przed jego drużyną. Bo nikt nie rządzi samodzielnie.

W najbliższych wyborach każdemu czytelnikowi życzę, aby głosował na ludzi, których zna. Często mieszkamy obok siebie i mamy wspólne zmartwienia i problemy. Wiemy kto i jak sobie z nimi radzi. Wiemy kto naprawdę zna nasze potrzeby, bo te potrzeby są jego własnymi. Wiemy, że pochodzi z naszego miasta i rzeczywiście o to miasto będzie dbał, jeśli nie dla nas, to dla siebie i dla swojej rodziny. Takich kandydatów drodzy czytelnicy Wam życzę. 

Porozmawiajmy o wyborach z Ricardo Silvestre i Leszkiem Jażdżewskim [PODCAST] :)

Dlaczego wyniki ostatnich wyborów w Polsce, Holandii i Hiszpanii mają znaczenie? Co oznaczają dla Europy? Czego można się spodziewać po nadchodzących wyborach w Portugalii i wyborach europejskich? Nowy sezon Liberal Europe Podcast rozpoczynamy dającą do myślenia rozmową pomiędzy naszymi dwoma gospodarzami, Ricardo Silvestre (Movimento Liberal Social) i Leszkiem Jazdzewskim (Fundacja Liberte!).

Ricardo Silvestre (RS): Jak oceniasz to, co wydarzyło się ostatnio w Polsce? A co się dzieje teraz?

Leszek Jażdżewski (LJ): To była ogromna zmiana, bo po ośmiu latach rządów partii prawicowej nastąpił nieoczekiwany zwrot wydarzeń. Przy najwyższej w historii Polski frekwencji wyborczej (prawie 75%) zwyciężyła koalicja partii opozycyjnych i obecnie sprawuje władzę. Wciąż mamy prezydenta z PiS-u, Andrzeja Dudę, który grozi zawetowaniem większości ustaw, które nowy rząd chce wprowadzić. Istnieje zatem swego rodzaju szara strefa, jeśli rządzący chcą zmienić to, co PiS zrobił w przeszłości – szczególnie w zakresie praworządności. Jest to zatem czas nieco chaotyczny i trudny, bo prawo wydaje się obecnie najważniejsze.

Z drugiej strony widzimy interesującą zmianę, bo teraz to PiS protestuje, macha flagami i skanduje „Konstytucja!”. Wierzę jednak, że po kilku miesiącach może się okazać, że wreszcie dojdziemy do etapu, w którym Polska będzie mogła aktywnie działać także na arenie międzynarodowej, a nie tylko patrzeć do wewnątrz. Czekam na to.


European Liberal Forum · Let’s Talk Elections with Ricardo Silvestre and Leszek Jazdzewski

RS: Obecny rząd ma całkiem dobry start – jeśli chodzi o środowisko, Europę, czy stanowisko Polski wobec Ukrainy. Chciałbym jednak porozmawiać o tej „kontr-władzy”. Pochodzę z kraju, w którym panuje półprezydencki system rządów, a prezydent może być przeciwwagą, która będzie próbować zrównoważyć różne polityki i politykę jako taką. Czy boicie się, że w Polsce Prezydent Duda rzeczywiście może stanowić przeszkodę w tym nowym okresie rządów w Polsce?

LJ: Technicznie rzecz biorąc, za sprawą przysługującego mu prawa weta jest to możliwe. Mógłby spowolnić niektóre procesy. Jednak wybory prezydenckie i tak mamy w 2025 roku, więc nie może tego robić w nieskończoność. Koalicja rządząca nie pozwoliła prezydentowi nabrać rozpędu, więc wierzę, że znajdą sposób (i już to robią) na obejście prawa weta – ale oczywiście nie we wszystkich kwestiach. Po stronie bardziej progresywnej zwłaszcza legalna aborcja może okazać się prawem niemożliwym do wprowadzenia. Jednak sprawowanie urzędu przez tego prezydenta mogłoby być swego rodzaju pretekstem do utworzenia koalicji od centrum do centrolewicy, aby nie wprowadzać przez koalicję kontrowersyjnego prawa.

RS: Do niedawna w Polsce władzę sprawowała partia populistyczna. Zmiana rządu jest więc prawdziwym sukcesem. W całej Europie byliśmy bardzo szczęśliwi – także w moim kraju. W Portugalii z radością obserwowaliśmy, jak koalicja partii demokratycznych rozgromiła PiS i wyciągnęła tę partię ze struktur władzy.

Z drugiej strony w Europie populizm wciąż rośnie. Widzimy, co wydarzyło się na Słowacji, co dzieje się w Niemczech, Francji, ale – dokładniej – co wydarzyło się w Holandii, gdzie faktycznie zwyciężyła Partia Wolności (PVV) Geerta Wildera. To był szok. Doświadczałeś tego w swoim kraju przez wiele lat, zatem – mając na uwadze ogólną perspektywę europejską – czy myślisz, że uda nam się pokonać te ruchy populistyczne, tak jak to zrobiliście w Polsce?

LJ: Nie jestem ekspertem od polityki holenderskiej, ale wydaje mi się, że istnieje ogólna tendencja, zgodnie z którą pozycja sprzeciwiająca się migracji stanowi siłę napędową populistów na Zachodzie. Na Wschodzie wydaje się to być zjawiskiem bardziej złożonym. Oczywiście na Zachodzie też pojawiają się inne kwestie, ale wygląda na to, że problem migracji i integracji istniejących mniejszości, które wydają się – przynajmniej zdaniem części prawicowych populistów – nie chcieć integrować się w sposób, jakiego się od nich oczekuje. Wygląda na to, że wyborcy dostrzegają tę tendencję we Francji i Holandii.

Co więcej, widzimy, że zgodnie z tym trendem pojawiają się także nowe partie. Półwysep Iberyjski wydawał się już wcześniej odporny na prawicowe ruchy populistyczne. Ale co Ty sądzisz na temat Geerta Wildera? Czy to jego charyzmatyczna osobowość, czy może jakieś inne kwestie, które nie zostały poruszone przez partie głównego nurtu, przyczyniły się do sukcesu PVV? A może była to porażka poprzedniego rządu?

RS: Bardzo uważnie śledzę sondaże Politico Europe. Jestem swego rodzaju „pasjonatem ankiet”, próbującym dowiedzieć się, co będzie dalej. W Holandii występują pewne problemy strukturalne. Nasi przyjaciele z D66 i VVD, których mam przyjemność znać i rozmawiać w Brukseli, mówią mi, że w Holandii doświadczyli regresu w zakresie niektórych liberalnych wartości i idei – od praw jednostki, aborcji, po wolność słowa.

W sondażach Politico mogliśmy zaobserwować ogromną zmianę, gdy doszło do konfliktu w Strefie Gazy między Izraelem a Palestyną. Skutkowało to licznymi wiecami na ulicach głównych miast Holandii, podczas których ludzie wyrażali swoje niezadowolenie z działań podejmowanych przez Izrael w Palestynie – i słusznie. Ta zmiana, którą zaobserwowaliśmy, doprowadziła do gwałtownego wzrostu liczby osób głosujących na PVV.

To zjawisko jest zgodne z tym, co mówiłeś. We Włoszech, Niemczech, Belgii są oczywiście także inne problemy – między innymi koszty życia, inflacja, energia. Przeważa jednak tendencja skrajnie prawicowych populistów, którzy starają się przekazać przesłanie, że Europa powinna zamknąć się na nielegalną migrację – a kto wie, może idąc za przykładem Stanów Zjednoczonych, nawet na legalną migrację. Nie sądzę jednak, aby to drugie miało miejsce tutaj, w Europie, ponieważ potrzebujemy, aby ci ludzie pracowali w przestrzeni Unii Europejskiej.

To wszystko sprawia, że ​​trochę się boję. Oczywiście Unia Europejska i Komisja Europejska ustalają obecnie nowe pakiety dotyczące migracji, więc zobaczmy, jak to będzie wyglądać, ponieważ wdrożenie ich zajmie dużo czasu – szczególnie w obliczu zbliżających się wyborów do Parlamentu Europejskiego i rozwoju partii radykalnych. Spróbujmy – i mam tu na myśli liberałów, demokratów, centrystów i postępowców – przeciwdziałać tego rodzaju sloganom i narracjom szerzonym przez populistów.

LJ: Całkowicie się zgadzam, szczególnie z tym, co powiedziałeś o kontr-narracji. Nie powinniśmy biernie przyjmować wszelkich lęków, jakie prawica chce zaszczepić w społeczeństwie. Jednocześnie uważam, że liberałowie nie powinni być postrzegani jako ludzie, którzy nie chcą granic, ponieważ uważam, że niestety wyborcy byliby bardzo sceptyczni, gdyby liberałowie poparli to stanowisko polityczne w sprawie granic i migracji.

Tymczasem Portugalię wkrótce czekają przedterminowe wybory – w marcu 2024 r., na chwilę przed wyborami europejskimi. Populizm rośnie także w Portugalii – działa u Was partia Chega. Jestem bardzo ciekaw, jakie jest Twoje zdanie na ten temat? Jaki jest powód zorganizowania przedterminowych wyborów? Jaki skandal rozbił rząd w listopadzie 2023 r. i co się naprawdę wydarzyło? Dlaczego Antonio Costa musiał podać się do dymisji i wezwał do przedterminowych wyborów?

RS: Socjaliści w Portugalii sprawują władzę już od ośmiu lat. Jeśli chodzi o rząd, Portugalia zawsze miała w tym obszarze przykłady korupcji i staramy się z nią walczyć nie tylko wewnętrznie, ale także na szczeblu UE, ale jest to po prostu bardziej korupcja na wyższych szczeblach partii politycznej. Nasz system sądowy prowadzi dochodzenie w sprawie naszego premiera w związku z handlem wpływami, a nawet korupcją w drodze otrzymywania pieniędzy w celu uzyskania decyzji na szczeblu rządowym.

Podobne praktyki stosowane są od lat. Niedawno nasz minister infrastruktury został oskarżony o korupcję. Odnotowano również wiele przypadków korupcji, dotyczących między innymi naszego przewoźnika lotniczego i systemów energetycznych.

Doszło do tego, że dwie osoby z gabinetu premiera, które były mu bardzo bliskie (właściwie jedna z nich była jego najlepszym przyjacielem) miały w swoich biurach, które znajdowały się tuż obok biura premiera, tysiące euro, ukryte w książkach i skrzynkach na wino. Teraz brzmi to jak żart, ale niestety tak właśnie było. Istnieją nagrania rozmów tych osób z premierem, w których znów sytuacja jest nieco niejasna, dlatego też wymiar sprawiedliwości bada tę sprawę. W rezultacie prezydent Portugalii przyjął dymisję premiera i zarządził nowe wybory.

Tymczasem mamy do czynienia ze wzrostem sił populistycznych. Partia, o której wspomniałeś, Chega (co po polsku oznaczałoby „Dość!”), jest partią niezdecydowaną, pozbawioną ideologii i idei. Po prostu wrzeszczą jak tylko mogą najgłośniej na temat rzeczy postrzeganych jako problemy, które nie mają rozwiązania. Lider partii jest w pewnym stopniu zaprzyjaźniony z Marine le Pen, Viktorem Orbanem i Geertem Wilderem.

Dwa lata temu byliśmy w dokładnie takiej samej sytuacji. Socjaldemokraci mieli wygrać, ale ponieważ portugalski elektorat obawiał się, że socjaldemokraci wprowadzą wówczas do rządu skrajną prawicę (tak jak to miało miejsce w Hiszpanii), ostatecznie socjaliści zdobyli większość. Obecnie, tuż przed wyborami, socjaliści mogą znowu wygrać, bo znowu elektorat nie chce mieć prawicowej koalicji, w której są socjaldemokraci, chrześcijańscy demokraci, być może liberałowie, ale także skrajna prawica.

LJ: Korupcja była bardzo często wykorzystywana przez populistów jako hasło. „Osuszyć bagno” skandowali Trumpiści w Stanach Zjednoczonych. Czy to zjawisko ma wpływ na sondaże i potencjalne wyniki wyborów u Was? Czy są jakieś inne powody powstania prawicy? Jak widzisz przyszłość prawicy w Portugalii?

RS: Rozwój skrajnej prawicy w Portugalii jest zupełnie inny niż w Hiszpanii. W Hiszpanii partia Vox ma inny zestaw pomysłów i polityk. W Portugalii Chega tak naprawdę nie jest partią polityczną nastawioną na rozwiązania – skupia się bardziej na wytykaniu mankamentów bardzo wadliwego systemu rządów i samego rządu.

15-20% populacji – i widzimy to w całej Europie i w Stanach Zjednoczonych – to ludzie sprzeciwiający się wartościom i ideom liberalnym. W głębi serca są nieliberalni. Dotyczy to także Węgier, Polski i Słowacji. Ci ludzie nie chcą migracji, gejów, aborcji, dekryminalizacji lekkich narkotyków ani eutanazji. Są antysystemowi i będą próbowali zahamować postęp.

W Portugalii znaleźliśmy się w punkcie, w którym ludzie głosują na socjalistów – mimo że socjaliści pokazują, że mają złe metody sprawowania rządów i są skorumpowani – ponieważ nie chcą, aby skrajna prawica znalazła się w rządzie, a tym samym u władzy. To właśnie wydarzyło się w Hiszpanii. Partia PP musiała wygrać wybory z partią PSOE. Kiedy zwyciężyli, nie mieli wystarczającej liczby głosów, aby utworzyć rząd – a resztę historii wszyscy znają. PSOE weszła do bardzo dziwnej koalicji, aby tylko móc wejść do rządu.

Co zatem może wydarzyć się w Portugalii? Socjaliści mogą ponownie zwyciężyć, a nawet jeśli to socjaldemokraci nie będą mieli wystarczającej liczby głosów do utworzenia rządu, jeśli nie sprowadzą do koalicji skrajnej prawicy. Następnie socjaliści zwrócą się w stronę zielonych, czyli umiarkowanej lewicy – ​​nieco mniej umiarkowanej lewicy, zwanej Blokiem Lewicy (podobnie jak Die Linke w Niemczech) – a następnie utworzą rząd o bardziej socjalistycznej, centrolewicowej ideologii. Krótko mówiąc, możemy mieć socjalistów w rządzie przez kolejne cztery lata.

LJ: Jak na ironię, ludzie bardziej boją się partii Chega w rządzie niż powrotu partii oskarżonej o korupcję. Jednym z powodów, dla których populiści wykraczają poza poparcie wspomnianych już 15-20% społeczeństwa i czasami stają się partią głównego nurtu, jest to, że wiele osób jest zmęczonych polityką głównego nurtu. W ostatecznym rozrachunku może się wydawać, że głosują ciągle na tę samą partię lub partie bardzo podobne pod względem polityki gospodarczej i społecznej.

Co więcej, widzimy, że wzrost liczby ruchów skrajnie prawicowych stanowi duży problem dla partii prawicowych. W Niemczech widzimy, jak Manfred Weber próbuje pozyskać przynajmniej część bardziej umiarkowanych (jeśli w ogóle można tak powiedzieć) partii skrajnie prawicowych, aby konkurować z socjalistami – co ma miejsce w niektórych krajach. Z drugiej strony lewica wydaje się słabnąć z wielu powodów – w tym ze względów strukturalnych.

Wracając do Hiszpanii, byłem zdumiony powrotem Pedro Sancheza do polityki. Jest wytrwały i udało mu się stworzyć nieprawdopodobną koalicję wszystkich mniejszości popierających jego rząd. Jak myślisz, co przyczyniło się do jego sukcesu? Dlaczego tym razem prawica nie wygrała?

RS: Hiszpania jest naszym bliskim sąsiadem, dlatego bacznie obserwujemy to, co się tam dzieje. W tej chwili dla całej Europy Hiszpania jest przykładem tego, jak ekstremalnym można się stać, próbując zdobyć władzę po drugiej stronie spektrum – czyli mieć w koalicji niezależne lub skrajnie lewicowe partie polityczne. Koalicje te są bardzo kruche, a wręcz mogą być bardzo toksyczne.

Kiedy Pedro Sanchez powrócił, musiał uwzględnić wszystkich – od baskijskich separatystów, przez partie na północy Hiszpanii, aż po skrajną lewicę. Można to porównać do odczuwania przez ludzi zmęczenia systemem. Aby jednak wypracować nowe systemy, trzeba eksperymentować, bo ludzie nie chcą głosować na partie, które są w centrum. To mnie martwi.

Teraz w Holandii utworzenie koalicji rządowej będzie raczej niemożliwe, bo nikt nie chce tworzyć rządu z Geertem Wildersem. Z drugiej strony w Szwecji udało się utworzyć koalicję z demokratami (i z partią Liberala) i wszystko układa się pomyślnie.

Tego rodzaju eksperymenty mnie stresują. W Portugalii wprowadzenie Chegi (a więc skrajnej prawicy) do rządu mnie przeraża. Z drugiej strony przykład Portugalii jest łagodniejszy, ponieważ jeśli socjaliści zwrócą się w stronę zielonych, umiarkowanej lewicy, a nawet radykalnej lewicy, nadal będzie to łatwiejsze do opanowania niż to, co widzimy w Hiszpanii. Jednocześnie obawiam się, że ten sam eksperyment w Hiszpanii zakończy się ogromnym niepowodzeniem.

Jeśli chodzi o wybory europejskie, prognozuje się, że Grupa Tożsamość i Demokracja będzie obecnie trzecią co do wielkości rodziną w Parlamencie Europejskim. Partie Lega, PVV, Chega, AfD, FPÖ – to nie są ludzie, którzy tak jak Ty i ja chcą budować europejski projekt.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję