Nie opłaca się ratować kobiet. :)

Cóż, zostałyśmy zdradzone. Już nie tylko nazwa „Prawo i Sprawiedliwość”, ale także „Nowoczesna” i „Obywatelska” okazały się przewrotne i fałszywe. Powinniśmy mówić „Wybiórczo Nowoczesna” i „Na Wpół Obywatelska”. Ale czy to jeszcze kogoś dziwi? Polki są przecież od czasu transformacji ustrojowej przedmiotem nieustającego, bezczelnego handlu politycznego – towarem, który sprzedaje się Kościołowi katolickiemu w zamian za wyborcze komendy wydawane maluczkim z kilkudziesięciu tysięcy złoconych ambon. Naszym reprezentantom żal taką ofertę odrzucić w imię jakiejś tam, mało kogo obchodzącej przyzwoitości. Nie opłaca się ratować kobiet.

Pokrętne tłumaczenia, jakoby i tak nie było dziś szans na liberalizację, ośmieszają wypowiadających je polityków i polityczki. Wysyłają oni PiSowi jednoznaczny sygnał – będziemy bronić „kompromisu”, ale za to nie zrobimy ani kroku w przód. Czy to aby na pewno jest dobra pozycja negocjacyjna do utrzymania przyczółku „kompromis”? Niestety nie – ponieważ negocjacje nie zostały rozpoczęte zgodnie z regułą BATNA, to ich przyszły rezultat został zakotwiczony w zupełnie innym miejscu niż obecne regulacje. Jesienią będziemy prawdopodobnie dyskutować nie o tym, czy zaostrzać ustawę antyaborcyjną czy też ją zliberalizować, ale o tym czy wprowadzić wszystkie zaproponowane przez Fundację Pro-prawo do życia zaostrzenia, czy tylko ich część. I to nie z winy PiSu, ale z winy partii, które mając czelność szczycić się hasłami o poszanowaniu liberalnej demokracji i praw człowieka.

Próby zamarkowania wstydu za pomocą stwierdzeń o światopoglądowym charakterze aborcji, wyłączającym ją spod dyscypliny sejmowej, ośmieszają liberałów. Pogwałcenie praw reprodukcyjnych, należących do katalogu praw człowieka jest niewątpliwie sprawą polityczną, a nie światopoglądową. Zostałyśmy właśnie pozbawione reprezentacji w polskim sejmie, o co pretensje do partii podających się za liberalne są mocno uzasadnione.

Raport Europejskiego Komisarza Praw Człowieka z czerwca tego roku na temat stanu ochrony praw człowieka w Polsce określa wyraźnie liczne obszary ich łamania wobec kobiet i nie pozostawia na naszym państwie suchej nitki (https://wcd.coe.int/com.instranet.InstraServlet?command=com.instranet.CmdBlobGet&InstranetImage=2924344&SecMode=1&DocId=2378084&Usage=2). Brak dostępu do edukacji seksualnej, ograniczony dostęp do antykoncepcji, brak dostępu do bezpiecznego i legalnego przerywania ciąży w sytuacjach przewidzianych prawem, stosowanie klauzuli sumienia w gabinetach i aptekach, utrudnienia w dostępie do badań prenatalnych – to obszary łamania wobec kobiet praw człowieka, które gwarantują nam międzynarodowe konwencje. Polska już trzykrotnie przegrała sprawy dotyczące przerywania ciąż przed Europejskim Trybunałem Praw Człowieka. Dwukrotnie ETPCz orzekł, że Polska naruszyła zakaz tortur oraz nieludzkiego i poniżającego traktowania kobiet poszukujących dostępu do legalnego przerwania ciąży lub testów prenatalnych związanych z tym zabiegiem.

To przecież kuriozalne i szokujące… Dlaczego w takim razie partie określające się jako centrowe, liberalne, proeuropejskie i postępowe odcinają się od liberalizacji prawa aborcyjnego a nawet, o zgrozo, blokują debatę na temat łamania praw kobiet w Parlamencie Europejskim?!

Ze strony Platformy Obywatelskiej to chyba syndrom strachu o pogłębienie rozkładu i tak już podzielonej partii. Żałośnie rozpaczliwy gest fazy schyłkowej, jak deklaracja Grzegorza Schetyny o obraniu chadeckiego kursu i oparciu PO na „prawej nodze”. W dodatku przecież kobiet tam niewiele, jeszcze mniej w pierwszym szeregu, a większość konserwatywnych. Ale ze strony Nowoczesnej? Przecież jej sejmowy trzon stanowią niemal wyłącznie kobiety! Niezmordowane wojowniczki o Trybunał Konstytucyjny i filary demokracji – Kamila Gasiuk-Pichowicz, Katarzyna Lubnauer, Joanna Szmidt, Joanna Scheuring-Wielgus, Monika Rosa – świetne kobiety o niewątpliwie postępowych poglądach – w imię czego dały się namówić na zepchnięcie kwestii własnych praw na wyjęty spod dyscypliny sejmowej margines „światopoglądowości”? Jak to możliwe, że łudzą się w kwestii możliwości utrzymania „kompromisu” bez jednoczesnej kontrofensywy?

Czy to strach przed kościołem trzyma Nowoczesną na pozycjach obronnych? Czy nowoczesność tej formacji jest tylko walką o to, by nie dać się zepchnąć do kompletnego ciemnogrodu? Nie warto kapitulować przed kościołem na równi ze Schetyną. Jeśli nie z przyzwoitości, to choćby dlatego, że może to być równia pochyła.  Fakt, że Ryszard Petru ma dzieci w katolickiej szkole nie powinien być wystarczającym powodem do oddania Polek w czujne objęcia kleru. Kościół się w Polsce panoszy, bo partie na to pozwalają, a nie odwrotnie. Poparcie, jakiego Nowoczesna udzieliła obywatelskiemu projektowi Świecka Szkoła, dawało nadzieję że to formacja, która rozumie ten mechanizm.

A może to jednak zwyczajna małostkowość? Może powodem deklaracji braku poparcia dla ustawy liberalizującej prawo antyaborcyjne jest fakt, że złożył go komitet, któremu przewodniczy Barbara Nowacka, w jesiennej kampanii wyborczej wróg nr 1 Ryszarda Petru? Gdyby to była prawda, to jest na to przecież prosty sposób – zamiast lekceważenia zaleceń Komisarza Praw Człowieka, zapisów ratyfikowanych przez Polskę dokumentów międzynarodowych i lekceważenia podstawowych praw 52% polskiego społeczeństwa – własna propozycja nowelizacji ustawy. Tylko to lub zmiana deklaracji w kwestii głosowania mogłoby w tej chwili zrehabilitować nadszarpniętą reputację tej partii.

A sprawa jest śmiertelnie poważna, tu idzie o ludzkie życie. Niewyedukowani politycy, najczęściej płci męskiej, z intelektualnego lenistwa, lekceważenia i konformizmu dający się wciągnąć w narrację o „nienarodzonych dzieciach”, tracą z horyzontu krzywdę kobiet, widzą zaś żywe inkubatory. Nie tylko nadają zarodkom i płodom pełne prawa człowieka, ale też stawiają je ponad prawami żywiących je własnymi ciałami i kosztem własnego zdrowia kobiet. Ludzi.

O ile ignorancja niektórych mężczyzn w kwestii praw reprodukcyjnych kobiet niespecjalnie zaskakuje, to dziwi bardzo stosunek wielu kobiet do dyskusji o aborcji – zasłaniając się stwierdzeniem, że ich ten problem już albo wcale nie dotyczy, nie tylko wykazują postawę aspołeczną, brak solidarności z innymi kobietami, ale także niezrozumienie, że całkowity zakaz aborcji jako gwałt na prawach człowieka zaważy także na ich statusie społecznym i prawnym, nawet jeśli są niepłodne, już niepłodne lub nie planują potomstwa.

Dziwi także całkowite milczenie w tej kwestii ze strony Komitetu Obrony Demokracji. Czy Komitet wierzy, że demokracja jest możliwa bez poszanowania praw człowieka?! Jeśli tak, to nadzieja gaśnie. Jeśli nie, to stanowczo oczekujemy konkretnych deklaracji i działań ze strony zarządu KOD wobec zbliżających się jesiennych głosowań nad obydwoma projektami. Brak reakcji wobec tej kwestii, w obliczu jednoznacznie krytycznego stanowiska Komitetu Praw Człowieka, Komitetu CEDAW ONZ, Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka, Amnesty International i wszystkich bodaj pozarządowych organizacji zajmujących się prawami kobiet byłby całkowicie kompromitujący.

Pozbawiając nas praw reprodukcyjnych chcecie z nas uczynić rozpłodowe samice – zmuszane do rodzenia po gwałcie, mimo zagrażającej choroby, mimo nieodwracalnego lub śmiertelnego upośledzenia płodu. Chcecie to zrobić na życzenie Kościoła katolickiego, mimo że jest to złamaniem wszystkich konwencji międzynarodowych i pogwałceniem praw człowieka. Po to, żeby się podlizać  instytucji trzymającej w Polsce władzę, którą sami wepchnęliście w jej ręce.

Dziękujemy za takie państwo. My wykształcone i pracujące mieszkanki miast bez wątpienia sobie poradzimy. Co więcej, nie damy się wpędzić w narrację „grzechu”. Cierpieć będą tylko najsłabsze z naszych sióstr – to one będą rodzić dzieci swoich gwałcicieli, patrzeć na cierpienie i śmierć swoich donoszonych upośledzonych dzieci, trafiać do więzień za poronienia.  I umierać przy pokątnych zabiegach. Jak zauważa we wspomnianym raporcie Komisarz Praw Człowieka i jak wynika z wieloletnich, przerażających doświadczeń katolickich krajów Ameryki Południowej, całkowity zakaz przerywania ciąży nie zmniejsza liczby aborcji. Prowadzi jedynie do wykonywania nielegalnych zabiegów, które zwiększają śmiertelność kobiet. Ludzi.

Myśli depresyjnego Polaka :)

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”, dostępnego w sklepie internetowym. Zachęcamy również do zakupu prenumeraty kwartalnika na cały rok 2016.

Trująca mgła

Najlepszą metaforą polskiej tożsamości jest mgła. Polska to nie tylko obszar geograficzny, język, historia, system gospodarczy itd., lecz także budulec naszej tożsamości, coś, co mocno naznacza, kim jesteśmy i jak rozumiemy siebie, a w konsekwencji, jak widzimy świat, jego złożoność, kierunek jego ewolucji, jego stosunek do nas oraz swoje w nim miejsce. Dlatego Polska jest jak powietrze, którym oddychamy i w którym jesteśmy zanurzeni: w każdej chwili na nas oddziałuje, również (zwłaszcza) wtedy, kiedy nie zdajemy sobie z tego sprawy. Nawet kiedy się stąd wyjedzie i zacznie oddychać innym powietrzem, wciąż jest się przesiąkniętym polską, wdychaną od dziecka, atmosferą.

Jakie więc jest to powietrze? To jest powietrze, w którym unosi się mgła. Jaka mgła? Trująca mgła naszych uprzedzeń, fobii, kompleksów i paranoidalnych lęków pomieszanych z urojeniami o naszej wyjątkowości, wybraństwie, potędze i misji. Ten mglisty smog częściowo nas oślepia i zatruwa. Czy polskie powietrze jest tylko i wyłącznie taką mgłą? Niekoniecznie. Przecież nie jesteśmy zupełnie ślepi ani zatruci nią całkowicie. Polskie powietrze pozwala nam przecież trwać w świecie, nie jest łatwo, to prawda, ale iść do przodu, przyswajać zdobycze nowoczesności, podnosić jakość życia. Dlaczego jednak przychodzi nam to z takim trudem? Bo w naszym powietrzu unosi się mglisty smog. Jak się pozbyć tej mgły? Czy jest to w ogóle możliwe?

Mgła musi opaść albo podnieść się sama. Jest to równoznaczne z gruntowną przemianą polskiej tożsamości. Przemiana tożsamości sama musi dojrzeć, sama się wyzwolić. Trzeba więc cierpliwie czekać, ale nie z założonymi rękami. Potrzebne jest czekanie aktywne. Nikt z nas nie zdmuchnie mgły, każdy jednak może przyśpieszać jej zniknięcie. Dzieje się tak wtedy, kiedy mimo mgły udaje nam się ukierunkowywać i napędzać nasz rozwój. Bo to właśnie twórczość i rozwój są antidotum na przypominające smog fobie, kompleksy i urojenia. Te ostatnie bowiem biorą się z zahamowania właściwej człowiekowi dynamiki wzrostu – potrzeby ciągłego przerastania i przewyższania tego, co się osiągnęło wczoraj i czym można się cieszyć dzisiaj.

Trzeba nam więc na razie błąkać się w zatrutej mgle. Rozwijać się w sytuacji, w której unoszące się w polskim powietrzu demony paranoidalnych lęków i urojeń będą ciągle nawiedzać nasze głowy. Alternatywy jak dotąd nie ma. W takiej sytuacji za żadną cenę nie można sobie pozwolić na to, aby stracić w tej mgle orientację, bo wtedy czeka nas wszystkich smoleński koniec. Ostateczna smoleńska katastrofa społeczna. Jedyną na to receptą jest próbować tę mgłę chorych wyobrażeń, która wdziera się we wszystkie zakamarki naszego ciała i ducha, wytrwale nazywać chorobą i dokładnie odróżniać to, co ona nam podpowiada, od tego, co w świecie dokoła nas się wydarza.

Mówienie o polskich fobiach, lękach i urojeniach ma więc wartość terapeutyczną. Ma to być terapia wspomagająca, towarzysząca terapii zasadniczej, którą musi być wytrwała praca nad twórczym samorozwojem, przekuwana w zasadniczy kształt polskiego życia społecznego. Myliłby się jednak ten, kto by twierdził, że bez takiej wspomagającej terapii możemy się obejść. Zgoda, ona sama nas społecznie nie uleczy, ale bez niej – zanim zasadnicza terapia przyniesie upragniony skutek – nasz społeczny samolot wciąż będzie się roztrzaskiwał w ponurych wschodnioeuropejskich tundrach zasnuwanych mgłą naszej zbiorowej paranoi.

Dlatego najbardziej niebezpieczni dla przyszłości Polski są ci, którzy próbują udowadniać, że mgła zasnuwająca polskie powietrze jest wynikiem spisku wrogich nam sił, że to jest mgła sztucznie rozpylona na naszą zgubę, że polskie powietrze samo w sobie jest czyste i przejrzyste, więc trzeba wytropić i usunąć spiskowców oraz zdrajców, którzy je zanieczyścili. A wtedy się okaże, że polskie zdrowe i rześkie powietrze uniesie nas aż na sam szczyt nowoczesnych potęg. Nic bardziej pomylonego i urojonego. Kto żywi takie przekonania, potwierdza tylko, że sam całkowicie w tej polskiej mgle zbłądził, że zatruł się polskim smogiem. Ulega bowiem jednemu z najbardziej przykrych spośród zawieszonych i majaczących w tej mgle widm i demonów: przekonaniu, że Polska – sama w sobie niezłomna, piękna, szlachetna i czysta – jest infiltrowana, szpecona, kalana przez wrogie potęgi i siły, uniemożliwiające nam normalność i rozwój. Takie przekonania to właśnie jest patriotyczny obłęd: obarczyć kogoś innego tym, czego się nie jest w stanie zaakceptować w sobie (w Polsce), bo to zbyt przerażające.

Kiedy dajemy się omamić polskiej otaczającej nas mgle, ulegamy zbiorowej halucynacji. I wtedy tygodniami oglądamy na YouTube filmiki, na których gałęzie i krzaki kołyszące się wokół wraku i porozrzucanych polskich szczątków „okazują się” rosyjskimi komandosami dobijającymi naszych jeszcze żywych bohaterów. Zarówno katastrofa smoleńska, jak i społeczna reakcja na nią (w której przekonanie o spisku przybiera postać zbiorowej psychozy i halucynacji, legitymizowanej absurdalnymi „hipotezami” rzekomych ekspertów) stanowią nie tylko metaforę, lecz także naoczny dowód tego, że mgła zbiorowej paranoi unosząca się w polskim powietrzu gęstnieje i odbiera Polakom kontakt z rzeczywistością.

Paranoja

Czym jest ta typowo polska, zbiorowa paranoja? Aby na to pytanie odpowiedzieć, trzeba najpierw zdać sobie sprawę, czym jest paranoja jako taka. Klasyczna teoria psychoanalityczna Melanie Klein podpowiada, że paranoja jest patologicznym sposobem radzenia sobie z popędem śmierci. Popęd śmierci to siła autoagresji obecna w każdym z nas. Sprzeciwia się ona popędowi życia, który popycha nas do twórczości i rozwoju. Popęd śmierci to dążenie przeciwne tym procesom, to ciążenie, aby zanegować każdy postęp i zmianę. A więc to siła regresu, autodestrukcji. Dlatego popęd śmierci już u niemowlęcia budzi lęk przed zniszczeniem i śmiercią, czyli w pewnym sensie przed samym sobą jako podmiotem dążącym do samozagłady. Niemowlę radzi sobie z tym lękiem w ten sposób, że jego źródła doszukuje się poza samym sobą, projektując własny popęd śmierci na agresję ze strony zewnętrznego obiektu, którym dla niemowlęcia jest pierwotnie matczyna pierś. I tak niemowlęcy podmiot w swym własnym odczuciu przestaje być autoagresywny, przestaje dążyć do zniszczenia siebie.

Konsekwencją jest jednak paranoidalna obawa przed zewnętrznym światem (początkowo jest nim pierś matki, ale z upływem czasu rozszerza się on na inne obiekty). Jeżeli ten świat okazuje się niedostatecznie afirmatywny, nie zaspokaja natychmiast wszystkich potrzeb, pragnień i zachcianek, widzi się w nim podstępnego zabójcę, który chce nas zniszczyć, lub – w najlepszym wypadku – oprawcę, który chce nas wykorzystać, a w tym celu zwieść, usidlić i spętać.

Sytuacja, w jakiej znalazło się niemowlę, jest nazywana przez Klein „pozycją paranoidalną”. Z biegiem prawidłowego rozwoju zostaje ona rozwiązana, czyli przekroczona w taki sposób, aby podmiot mógł realnie oceniać świat zarówno pod kątem czyhających w nim zagrożeń, jak i kryjących się w nim szans. Pozycja ta jednak nigdy zupełnie nie znika, ale jest pewną uśpioną predyspozycją, która może się w każdej chwili odrodzić, zwłaszcza w niesprzyjających podmiotowi okolicznościach. I wówczas pojawia się paranoja w życiu dorosłego człowieka. Okropny lęk, że jest się prześladowanym, tropionym, inwigilowanym, że ludzie dokoła czyhają, aby nas zniszczyć i zabić. W jakiejś złagodzonej formie takie epizody każdy z nas przeżywa.

Jeśli spojrzeć w ten sposób na nasze życie społeczne, na popularność wszelkiego rodzaju teorii spiskowych, mających Polskę spowolnić, uzależnić, poddać kontroli, pozbawić niepodległości, wykorzystać, poddać wyzyskowi, wykorzenić, zdominować, zmanipulować, wchłonąć, skonsumować itd., to teza o zbiorowej paranoi Polaków narzuca się sama. Nie jest to problem wąskiego grona paranoidalnych polityków i publicystów, ale tych bardzo szerokich kręgów, które wierzą ich urojeniowym wypowiedziom i z wypiekami na twarzy czytają zatrważające felietony o zamachu smoleńskim, Polsce w ruinie, Tusku w Stasi, rosyjsko-niemieckim spisku, fali uchodźców jako elemencie planowego wynarodowienia itp. A najbardziej może jest to problem tych spośród nas, którzy takich poglądów nie podzielają, co jednak nie przeszkadza im w głosowaniu na głoszących je polityków. Tych spośród nas, którzy popierają owych polityków z wiarą, że są to tylko jakieś marketingowe strategie bez znaczenia. I twierdzących, że za wszelką cenę trzeba odsunąć rzekomo całkowicie zdemoralizowaną dotychczasową władzę.

Dlaczego jednak my, Polacy, tak gremialnie w owej zbiorowej paranoi uczestniczymy? Dlatego, że w ten sposób zwalniamy samych siebie z odpowiedzialności za swój nazbyt powolny rozwój i swoje porażki, a przede wszystkim z odpowiedzialności za indukowany własnym popędem śmierci opór i lęk przed dokonującą się modernizacją i jej konsekwencjami. Zbiorowa paranoja to kształt swoiście polskiego pędu do samozniszczenia. W obszarze polskiej paranoi nie ma miejsca na polskie słabości i zaniechania, na typowo polskie niszczenie tego, co z takim wysiłkiem udało się osiągnąć. Uczestnictwo w paranoi buduje bowiem opozycję: dobry i niewinny podmiot (w tym wypadku Polska i „prawdziwi” Polacy) versus zawistny i krwiożerczy obiekt (w tym wypadku Niemcy i Rosja, ale też zachodnie korporacje i banki, liberałowie, brukselscy technokraci, Żydzi, masoni czy genderyści). MY chcemy się rozwijać, ONI nam nie pozwalają. Paranoja jest więc doskonałym sposobem, żeby się oczyścić i usprawiedliwić. Jest jednocześnie sposobem na to, żeby nic nie robić. Więcej, jest tym, co ostatecznie uniemożliwia robienie czegokolwiek twórczego i rozwojowego. Cała energia musi być spożytkowana na tropienie i zwalczanie wrogów, a podejrzliwość jest tak ogromna, że nie sposób komukolwiek zaufać, a więc z kimkolwiek współpracować. Paranoja to izolacja, stagnacja i osamotnienie. Zamiast przekraczania własnych ograniczeń i kroczenia ku nowych horyzontom – kulenie się w swojej kryjówce, ochrona granic, utrzymywanie lichego status quo, czyli de facto utrwalanie swego ograniczenia. I to wszystko w atmosferze triumfu nad wrogiem!

Uwaga na marginesie. Czy z powyższego nie wynika, że głosowanie opierające się na przekonaniu, że Polska jest dziś w ruinie, nie wynika właśnie z chęci rujnowania? Z biorącej w nas górę siły autodestrukcji, chcącej niszczyć sukces Polski, która zrobiła w ostatnich latach nie idealny, nie taki, o jakim by się marzyło, nie pozbawiony błędów, ale jednak realny i w naszej historii bezprecedensowy krok rozwojowy? Innymi słowy – wydaje się, że polska zbiorowa paranoja jest narzędziem polskiej autoagresji, która właśnie dzięki naszemu uleganiu paranoidalnym obawom i urojeniom jest w stanie nas dopaść.

Schizofrenia

Paranoja, która dopada nas, Polaków, jest powiązana z typowo polskim, schizofrenicznym rozdwojeniem, w którym współczesną Polskę wroga przeciwstawia się Polsce wielkiej i wspaniałej: niezłomnej, dziewiczej, zwyciężającej, kochającej swe dzieci, solidarnej i sprawiedliwej, w gruncie rzeczy pozbawionej wad, słowem – wyśnionej i wytęsknionej idealnej Ojczyźnie. Polska ta ma być wiecznie żywa, ale dziś niestety jest zepchnięta do defensywy lub zgoła nieobecna, ukryta w naszej historii. I znów takie rozdwojenie ma swoje źródło we wczesnodziecięcym (nie)radzeniu sobie z popędem śmierci.

Niemowlę, przypisując matczynej piersi swoją własną autoagresję, która teraz staje się w jego odczuciu agresją złego, matczynego obiektu, potrzebuje wciąż dobrej i opiekuńczej piersi, która zapewni mu pokarm, ciepło i bezpieczeństwo. Dlatego powstaje w życiu niemowlęcia pierwsze schizoidalne roz-

szczepienie: jedna realna pierś rozszczepia się w jego percepcji na dwie piersi: tę złą, agresywną, niszczącą oraz tę dobrą, czułą i opiekuńczą. Wynikiem tego jest idealizacja dobrej piersi, która w odczuciu dziecka nie ma – inaczej niż pierś realna – żadnych skaz i ograniczeń: jej pokarm nigdy się nie kończy, jej czuła obecność nie znika nawet na chwilę, jej matczyna troska jest w stanie odsunąć wszelką frustrację i dyskomfort. A jeśli w jakimś momencie jest inaczej, winna jest ingerencja piersi złej.

Konsekwencją idealizacji tego pierwotnego obiektu, do którego się niemowlę odnosi, jest również idealizacja samego siebie. Negując złą część siebie poprzez przypisanie wszelkiego zła prześladowczej, złej piersi, dziecko tworzy swoje idealne „ja”, żyjące w urojonej symbiozie z wyidealizowaną, dobrą piersią, co bynajmniej nie przeszkadza mu w agresji przeciwko piersi złej, którą bije, gryzie i której szczerze nienawidzi. Tworząc swe idealne „ja”, dziecko traci jednak jakikolwiek przytomny kontakt z tą swoją agresją, która – dodajmy dla ścisłości – jest przekierowaną na zewnątrz, pierwotnie autoagresywną energią popędu śmierci. Niemowlę może więc odtąd żyć w przekonaniu o jej nieistnieniu, jednocześnie cały czas rozładowując ją na otoczeniu. Odczuwa przy tym tę sytuację na opak jako ciągłe ataki ze strony zewnętrznego prześladowcy.

Ta sytuacja psychiczna, nazywana przez Klein „pozycją schizoidalną”, jest ściśle złączona z pozycją paranoidalną i wraz z nią powinna być pozytywnie przekroczona (rozwiązana) w trakcie wczesnodziecięcego rozwoju. Następuje to poprzez ponowne scalenie rozszczepionej piersi w jeden obiekt, który zaczyna być odbierany realnie jako dobry, ale zarazem niepozbawiony złych pierwiastków – ograniczony w swoim potencjale laktacyjnym, nie zawsze obecny, nie zawsze pozostający do wyłącznej dyspozycji dziecka, czyli niedoskonały. Co istotne, to scalenie piersi skutkuje również urealnieniem ego dziecka, które uznaje swą nieidealność, mierząc się z trudną prawdą o obecności w sobie niszczycielskiego, agresywnego popędu śmierci. I znów tak jak w wypadku paranoi tendencja do schizoidalnego rozszczepiania nie znika z podmiotu całkowicie, pozostaje w nim jako predyspozycja, która może się ponownie uaktywnić w dorosłym życiu.

To dość obszerne streszczenie psychoanalitycznej teorii Melanie Klein pozwala zrozumieć naturę typowo polskiego myślenia, które łączy miłość do Ojczyzny z traktowaniem współczesnej Polski jako obiektu złego i prześladowczego. Jest to stan zbiorowej infantylizacji i regresji do opisanych pierwotnych stanów schizoidalnych. Znamienna dla tego stanu świadomości jest nieobecność jednej, realnej, zarazem dobrej i niedoskonałej Polski, która zapewnia nam możliwość rozwoju, bezpieczeństwo, byt itd., ale jednocześnie nas ogranicza, naznacza różnego rodzaju wadami, frustruje i zniechęca.

W to miejsce pojawia się w życiu psychicznym rozszczepienie na Polskę idealną, Polskę-Matkę, która pełna poświęcenia, niezłomności, heroizmu kocha i troszczy się o swoje dzieci – i na Polskę współczesną, stanowiącą jej zaprzeczenie, Polskę-Macochę. Przypomina ona cyniczną i pełną nienawiści macochę, pozbawioną cnoty, sprzedającą się Unii Europejskiej, zbałamuconą przez (post)komunistów i liberałów, przez korporacje i instytucje finansowe. Ta macocha nie myśli o swych dzieciach, ale o własnych rozrywkach i uciechach, rzucając nam co najwyżej jakieś ochłapy i dając do picia pomyje.

Już samo odniesienie Polski do Matki, która ma się o nas troszczyć, jest głęboko infantylne. Ulegamy temu wszyscy, kiedy przyjmujemy roszczeniową postawę wobec państwa. Szczególnie znaczące jest jednak to, jak wielu z nas wpada przy tym w myślenie schizoidalne, widząc we współczesnej Polsce samo zło, a w jej działaniach dążenie do upodlenia, wykluczenia, zmanipulowania i wykorzystania obywateli. Myśląc tak, przeciwstawiamy się postrzeganej w ten sposób współczesnej Polsce w imię swoistego patriotyzmu: wierności prawdziwej Ojczyźnie, która, gdyby mogła, toby się o nas naprawdę troszczyła. A że nie ma jej tu i teraz, to się ją umiejscawia w różnych okresach naszej historii: w Polsce jagiellońskiej, w Polsce przedwojennej, w Polsce walczącej i niezłomnej. Taki patriotyzm jest skierowany ku Polsce, której nigdy nie było – ku naszym własnym mrzonkom i fantazjom.

Nie jest to jednak żaden bierny sentymentalizm, ale podstawa do aktywnej walki i nienawiści względem polskiej współczesności. To usprawiedliwianie nihilistycznej, destrukcyjnej chęci niszczenia wynikającej z urazy, że realna Polska nie jest taka, jak być powinna, że nie daje tyle, ile dać by mogła.

Jeśli zagadnąć kogoś, kto popadł w taką niszczycielską manię, usłyszy się zawsze, że to nie on zwalcza coś i nienawidzi, ale że to z nim się walczy i jego się nienawidzi. W kontekście przywołanej koncepcji psychoanalitycznej to wcale nie dziwi. Przecież rozszczepienie obiektu i idealizacja jego dobrej części związane są z samoidealizacją podmiotu. Dlatego ktoś taki jest przekonany, że ta przeszła, idealna Polska pozostaje dziś żywa w jej niezłomnych wyznawcach, czyli w nim samym. Ten, kto podążył tą drogą, czuje się więc tak święty i czysty, jak jego idealna (nierealna) Matka. I właśnie dlatego on i jemu podobni Polacy czują się dzisiaj prześladowani, tropieni, marginalizowani przez rzekomy układ łączący współczesną Polskę-Macochę oraz jej jawnych i skrytych kochanków. W ten sposób wielu spośród nas obwołuje samych siebie męczennikami za polską sprawę.

Co się za tym wszystkim kryje? Są tam infantylny, nieznający granic, niemożliwy do zaspokojenia głód, a także uraza, że dzisiejsza Polska nie jest w stanie go zaspokoić, oraz przekonanie o własnej moralnej czystości i idealności, wypierające (nazbyt) trudną prawdę, że każdy z nas, również ja sam, przyczyniamy się do tego, jaka jest dzisiejsza Polska – że jest głęboko niesatysfakcjonująca.

I znów trudno się pocieszać, że z całą pewnością tacy niezłomni „patrioci” stanowią u nas mniejszość. Skoro bowiem są w stanie wygrać wybory, to zdobywają poparcie również tych spośród nas, którzy nigdy jawnie się z takim „patriotyzmem” nie utożsamią, ale którym najwyraźniej on nie przeszkadza. Dlaczego? Bo w dużym stopniu trafia on w nasze wyparte, ale realne odczucia i nieświadome przekonania.

Kompleks niższości

Kluczowe wydaje mi się pytanie o przyczynę tych tak szeroko wśród nas, Polaków, rozpowszechnionych, regresywnych, paranoidalno-schizoidalnych postaw. Szukając odpowiedzi, odejdźmy na moment od psychoanalizy i sięgnijmy do przemyśleń Stanisława Ignacego Witkiewicza.

Sytuacja, o której tu mówimy, to wedle Witkacego upośledzenie indywidualnego rozwoju na społeczną skalę. Upośledzenie pojawia się w życiu jednostki w wyniku źle rozładowanego (nieprzepracowanego) kompleksu niższości. Kompleks ten jest cechą każdego ludzkiego podmiotu, ponieważ tworzy go nieunikniony konflikt w obrębie życia popędowego, który – jeśli się wczytać uważnie w myśli Witkacego – można utożsamić z walką popędu śmierci z popędem życia. Jedną stroną tego konfliktu jest „rozpęd ku nieskończoności”, czyli dążenie do ciągłego samoprzewyższania, transgresji będącej motorem twórczości i rozwoju (odpowiednik popędu życia). Zdaniem Witkacego jednostka, która podąża tą drogą, wyrastając ponad siebie, czyli ponad swoją dotychczasową formę, nie traci swojej indywidualności, ale przetwarza, wyprowadzając ją na wyższy poziom jako indywidualność jeszcze bardziej oryginalną, nieprzeciętną i twórczą. Z tym dążeniem do ciągłego przezwyciężania siebie walczy w jednostce siła przeciwna. Jest nią lęk przed transgresją jako czymś kwestionującym status quo, czyli już osiągniętą i utwierdzoną indywidualność. Dynamizm ten, chcąc bronić jednostkę przed potencjalnym zatraceniem, tak naprawdę buduje osobowość mało zindywidualizowaną, mało twórczą, wpisaną w tłum takich jak ona odtwórczych i kształtowanych przez otoczenie przeciętniaków, od których niczym istotnym (indywidualnym) się nie odróżnia. Ta konserwatywna, bo konserwująca status quo, siła przez Freuda nazywana jest właśnie popędem śmierci.

To splot tych dwóch sił-popędów konstytuuje ów typowo ludzki kompleks. Jest to z istoty swej kompleks niższości, ponieważ chęć wybicia się jest tu uwikłana w ciągłą obawę, niechęć i opór przed tym, co wyższe. Każdy człowiek musi sobie jakoś z tym kompleksem radzić. Nie ma bowiem nikogo, komu twórczość przychodziłaby bezboleśnie – sile twórczości sprzeciwia się zawsze obawa i opór.

Zdaniem Witkacego są dwa możliwe sposoby radzenia sobie z tworzącym człowieka kompleksem niższości. Pierwszy, gdy człowiek – wciąż na nowo przezwyciężając obecny w sobie opór, obawę i niechęć – wkracza na ścieżkę transgresyjnej twórczości. Popęd życia jest tutaj górą. To jest ścieżka rozwoju i zdrowia psychicznego. Drugi sposób to ugrzęźnięcie w obawie i oporze. Jest to sytuacja prozaicznej jednostki, która cała zatraca się w codziennych zabiegach o utrzymanie się na powierzchni życia. Szczytem jej marzeń jest codzienna mała stabilizacja. Elementarne bezpieczeństwo i sytość, z małym naddatkiem na rozrywkę i komfort. Tu triumfuje jednak popęd śmierci.

Również w takiej sytuacji potrzeba wielkości nie znika, objawia się jednak nie w twórczości, ale w cichej zawiści względem tych, którzy podjęli ryzyko rozwoju i się wybili. Autoagresja sprzeciwiająca się zmianie zwraca się również przeciwko innym, którzy rozwoju i zmiany się nie boją. Zawiść deprecjonuje ich sukces, podpowiadając, że to tak naprawdę niemoralni oszuści, złodzieje i zdrajcy, którzy weszli we wszechobecny, toczący społeczeństwo jak rak „układ”. Stąd już niedaleko do paranoi. Paranoidalna zawiść nie jest jednak jedynym sposobem objawiania się skrytej tęsknoty za wielkością, w której pobrzmiewa głos zdominowanego i spętanego przez popęd śmierci popędu życia. Drugim jest postawa nazywana przez Witkacego „puszeniem się”. Jest to zupełnie urojone przekonanie, że się ową – mimo oporu i lęku – tak upragnioną wielkość już dawno posiadło. To iluzoryczne przekonanie o własnej wielkości bliskie jest schizoidalnej pozycji podmiotu, ponieważ polega na utożsamieniu się z idealnym, nieistniejącym realnie obiektem pragnień. Tu również triumfuje popęd śmierci, bowiem urojona wielkość to kolejny doskonały argument przeciw twórczej zmianie: skoro jest jej w nadmiarze, nie ma sensu dalej się starać.

Choć regułą społeczną jest współwystępowanie tych postaw, jest coś takiego w polskiej mentalności, że puszenie się (za którym skrywa się zawiść) jest u nas uprzywilejowane. Nierealny, wyidealizowany obiekt, z którym się łatwo utożsamiamy, budując swoją urojoną wielkość, to wielki i wspaniały polski naród. Odwołujemy się przy tym do różnych narodowych mitów: mitu szlacheckiej wolności, mitu przedmurza chrześcijaństwa, mitu powstańczej i konspiracyjnej niezłomności, mitu Solidarności itd. Tym, co dziś szczególnie bolesne, jest uparte przeciwstawianie tych mitów współczesnej, realnej Polsce. I to nie w ten sposób – co byłoby jeszcze do zniesienia – że współczesna Polska do nich nie dorasta, ale że konsekwentnie je zdradza i niszczy. Ujawnia się w ten sposób schizoidalna „logika” polskiego myślenia: właśnie to, że współczesna Polska się rozwija i zmienia, najbardziej nas – puszących się zawistników spętanych popędem śmierci – przeraża.

Skąd jednak ta atmosfera, sprzyjająca paranoidalno-schizoidalnej zawiści i puszeniu się Polaków? Jest to struktura wzmocniona i utrwalona przez naszą tragiczną przeszłość narodową. Przez historię pełną klęsk, katastrof i niepowodzeń. W takiej atmosferze na społeczną (zarówno zbiorową, jak i indywidualną) twórczość i rozwój jest zawsze za wcześnie. Bieżąca chwila wymaga bowiem walki o przetrwanie i ocalenie. Jako długofalowa sytuacja społeczna (a mówimy tu o niemal nieprzerwanej historii trzech ostatnich wieków) przekłada się ona na jednostkową kondycję nas, Polaków, którzy nie tylko jako zbiorowość, lecz także jako jednostki i rodziny skupiamy się na kwestii utrzymania i trwania w obcym i wrogim świecie. Nikt tego lepiej nie opisał niż Brzozowski i nikt lepiej niż on nie rozumiał potencjalnych tragicznych konsekwencji tej sytuacji dla polskiej przyszłości. Mówiąc psychoanalitycznie: polska przeszłość wepchnęła nas w objęcia regresywnego i konserwatywnego popędu śmierci, triumfującego nad popędem życia.

Najbardziej bolesne pytanie wynikające z rozważań Brzozowskiego dotyczy tego, czy przywiązanie do polskiej tragicznej przeszłości, która wymuszała defensywną i samozachowawczą strategię polskiej codzienności, nie jest dziś głównie pretekstem do odrzucenia rozwoju i zmiany? Czy nie utrwala ona w nas oporu przed twórczością i „samoprzewyższeniem”? A skoro tak – bo w świetle naszych ustaleń nieuchronna jest odpowiedź twierdząca – to czy polska przeszłość nie jest pułapką, która nas niewoli i zabija polską przyszłość? Nie tylko Stanisław Brzozowski, lecz także Roman Dmowski (w swoich „Myślach nowoczesnego Polaka”) odpowiadają twierdząco. Brzozowski jednak, inaczej niż Dmowski, nie wyciąga stąd wniosku, że tę przeszłość trzeba całkiem odrzucić. Nie chce jej jednak również, jak Sienkiewicz, wynosić na ołtarze. Chce tę przeszłość wewnętrznie poróżnić i obrócić przeciw niej samej, wydobywając impuls do twórczości i zmiany. Impuls ten ma mieć charakter naszego własnego mitu nowoczesnego, który będzie motywował i napędzał rozwój indywidualny i zbiorowy. Mówiąc psychoanalitycznie, proponuje on nie wyparcie (jak Dmowski) i nie idealizację (jak Sienkiewicz), ale przepracowanie przeszłości. Któż jednak dzisiaj słucha uważnie Brzozowskiego? Od prawa do lewa Dmowski z Sienkiewiczem, trzymając się za ręce, betonują przyszłość, że tak się wyrażę, polskiego narodu.

Potrzeba depresyjnego przepracowania

Czy więc jest jakaś szansa dla nas, Polaków, aby wyjść z toczącego i rozkładającego nasze życie społeczne paranoidalno-schizoidalnego status quo? Szukając odpowiedzi, sięgnę raz jeszcze od psychoanalizy Melanie Klein. Możliwość wyjścia z niemowlęcej pozycji paranoidalno-schizoidalnej jest związana z następującą po niej „pozycją depresyjną”. Ta pierwsza zostaje tu przepracowana w ten sposób, że niemowlę scala w swym życiu psychicznym schizoidalnie rozdwojoną pierś, jednocześnie porzucając jej idealizację. Staje na powrót wobec jednej, realnej piersi, która jest d obra (opiekuńcza, karmiąca) i jednocześnie niedoskonała (nie zawsze dostępna, nie zawsze dysponująca pokarmem). Towarzyszy temu urealnienie ego. Niemowlęcy podmiot przyjmuje na powrót swój uprzednio zakwestionowany i umiejscowiony na zewnątrz popęd śmierci i związaną z nim agresywność. Przyjmuje tym samym swoją nieidealność.

To przepracowanie jest możliwe dzięki przyjęciu i przeżyciu uczuć o charakterze depresyjnym, wśród których dominują uczucie żałoby i poczucie winy. Żałoba dotyczy idealnego matczynego obiektu, jej przejście pozwala uznać i przeboleć jego iluzoryczność, a w konsekwencji przyjąć matkę realną. Pojawiające się poczucie winy dotyczy zaś własnej agresji. Uprzytamnia ono, że jest w nas dynamizm, który chce zniszczyć i skalać ów matczyny obiekt, a więc przyczynia się do utrwalenia i pogłębienia jego niedoskonałości. Depresyjność więc to taka sytuacja psychiczna, która pozwala urealnić i scalić zarówno podmiot, jak i świat jego aktualnych i przyszłych obiektów.

Odnieśmy tę strukturę do naszej sytuacji społecznej. Wyjściem z paranoidalno-schizoidalnego impasu byłaby społeczna pozycja depresyjna. Schizofrenię społeczną uleczyć może tylko uświadomienie sobie, że nie ma dwóch Polsk – tej dzisiejszej, będącej czystym złem, i tej idealnej, będącej jej całkowitym zaprzeczeniem. Zrozumienie, że istnieje jedna, realna Polska, która jest, jaka jest – nie całkiem zepsuta, bo rozwijająca się, ale też w tym rozwoju niedoskonała. Ta świadomość może się jednak zrodzić tylko w trakcie żałoby po naszych narodowych legendach i mitach budujących zafałszowany obraz wielkiej Polski.

Z kolei naszą paranoję społeczną uleczyć może tylko uświadomienie sobie, że my, prawdziwi Polacy, my, polscy niezłomni patrioci, jesteśmy również pełni agresji i chęci destrukcji. I że wierząc w ideał Polski przeciwko Polsce dzisiejszej, przykładamy rękę do niszczenia jedynej Polski, jaką mamy, nieidealnej, ale jednak naszej, nieudolnie, ale jednak troszczącej się o nas i rozwijającej się dla nas tak, że bez niej żyłoby się nam znacznie gorzej. Ta świadomość, że niedoskonałość dzisiejszej Polski ma źródło przede wszystkim w naszej agresji i zacietrzewieniu, może się jednak zrodzić tylko jako przyjęcie własnej odpowiedzialności i pojawienie się w nas poczucia winy, czyli poniekąd jako wejście w żałobę po nas samych – mających o sobie wyidealizowane mniemanie.

Czy stać nas na taką społecznie owocną depresyjność? Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy od niej jak najdalej. Dlatego paranoja i zbiorowa autodestrukcja, „patriotyczne” puszenie się, schizofrenia narodowa i zawiść będę się jednak u nas plenić. Cóż zatem robić? Odpowiedź starałem się zasugerować w przyjętej w tym eseju perspektywie narracyjnej. Konsekwentnie nie pisałem „oni” (paranoicy i zawistnicy), ale pisałem „my”. Jedyną drogą ograniczania, a nie wzmagania paranoi jest uznanie, że to samo co w nich, jest obecne również we mnie, nawet jeśli całe moje społeczne i intelektualne zaangażowanie zwrócone jest przeciwko polskiej zawiści i paranoi. Dlaczego? Ponieważ jestem Polakiem, czyli człowiekiem, który wyrósł w tej samej co oni atmosferze, w tej samej upiornej mgle, w tym samym duszącym smogu. A więc że jest to również mój wewnętrzny kompleks. Czy masz, czy mam odwagę dzisiaj powiedzieć tak: „Mgła smoleńska jest we mnie i jest częścią mnie samego”?

Wejście w pozycję depresyjną nie oznacza popadnięcia w trwałą depresję. To nie jest stan wewnętrznego paraliżu. Przeciwnie, to jest czas oczyszczenia, który pomnaża energetyczny potencjał do twórczego działania. Nie ma sensu spalać się w ideologicznej wojnie. „Oni” właśnie na to liczą. Uznanie polskiej paranoi jako części siebie samego wyzwala. „Oni” właśnie tego nie chcą i nie mogą tego w sobie zobaczyć i uznać. Organizujmy się i stawiajmy opór, tak – z pewnością wkroczyliśmy w trudne czasy, ale niech wypływa to z wewnętrznego zmagania z samym sobą, o które tak dramatycznie apelował Brzozowski. Wtedy bowiem na pierwszym miejscu będzie twórczy – zarówno indywidualny, jak i społeczny – rozwój. Oto najlepszy sposób na społeczną zmianę nawet wtedy, gdy paranoja i zawiść znów osiągają szczyty absurdu.

Kijów, 25–28 października 2015 r.

Po kryzysie :)

Wprowadzenie

Alain Touraine – francuski socjolog urodzony w 1925 r., absolwent znanej École normale supérieure w Paryżu, twórca teorii ruchów społecznych oraz specjalnej metody badawczej „interwencji socjologicznej”, autor ponad 50 książek, laureat prestiżowej Nagrody Księcia Asturii w 2010 r. (wraz z Zygmuntem Baumanem), członek zagraniczny Polskiej Akademii Nauk.

W Polsce znany przede wszystkim dzięki unikatowym badaniom, zrealizowanym w 1981 r. przez polsko-francuską ekipę badawczą nad ruchem „Solidarność”, których wynikiem jest jedna z najbardziej znanych na świecie książek o polskim ruchu społecznym:   „Solidarité – Analyse d’un mouvement social – Pologne 1980–1981” (z Janem Strzeleckim, Michelem Wieviorką i François Dubetem). Jej polskie tłumaczenie ukazało się w 2011 r. nakładem gdańskiego Europejskiego Centrum Solidarności.  Pierwsze, jeszcze podziemne, wydanie ukazało się na początku 1989 r. nakładem wydawnictwa Europa.

Prócz pracy badawczej, naukowej i dydaktycznej od prawie pół wieku stara się wpływać na ewolucję polityczną nie tylko we Francji, lecz także w innych krajach, w szczególności Ameryki Łacińskiej (gdzie żyje spora grupa jego uczniów: m.in. były prezydent Brazylii – Fernando Henrique Cardoso). Jest zwolennikiem modernizacji francuskiej lewicy i francuskiego systemu opieki społecznej, autorem wielu książek obecnych we francuskiej debacie politycznej. Jego córka, Marisol Touraine, jest ministrem spraw socjalnych i zdrowia w obecnym francuskim rządzie premiera Jean-Marc Ayraulta.

http://www.flickr.com/photos/anjan58/1281306048/sizes/m/
by anjan58

Zamieszczony niżej tekst jest fragmentem jednej z jego ostatnich książek „Après la crise” (opublikowanej w Paryżu w 2010 r. w wydawnictwie Seuil), która w grudniu ukaże się w polskim przekładzie, nakładem Oficyny Naukowej. To książka dość wyjątkowa. Jest przede wszystkim reakcją europejskiego intelektualisty na najpoważniejszy kryzys, jaki zagroził światu od czasów wielkiej depresji, próbą syntetycznego i nowatorskiego opisu zarówno jego głównych przyczyn, jak i jego wielowymiarowego charakteru. Specyfiką podejścia Touraine’a do obecnego kryzysu jest stwierdzenie, że choć jego objawy widać przede wszystkim w obszarze gospodarczym, ma on tak naprawdę znacznie szerszy wymiar. Z tego powodu nie sposób pozostawiać publicznej debaty na temat ewentualnych prób jego przezwyciężenia wyłącznie ekonomistom. Potrzebne są inne spojrzenia, w tym również spojrzenie socjologa i historyka. Alain Touraine proponuje takie właśnie podejście, czyniąc to w sposób skromny, ale zarazem bardzo ambitny. Nie tylko jednak analizuje przyczyny i konsekwencje społeczne obecnego kryzysu, lecz także proponuje, w jaki sposób, na drodze jakiego typu „myślenia inaczej” (jedna z jego książek, której tłumaczenie na język polski ukazało się w 2011 r. w wydawnictwie PIW, nosi właśnie tytuł „Myśleć inaczej”) można próbować go przezwyciężyć.

Marcin Frybes

Rozdział VIII – Pojawienie się aktorów niespołecznych

Logika czystej ekonomii

Kryzys gospodarczy ujawnia się najczęściej wtedy, kiedy pieniądz służy przede wszystkim do wytworzenia jeszcze większej ilości pieniądza, a nie do stworzenia dogodnych warunków do rozwoju procesu produkcji. Ta formuła, odwołująca się do myśli Karola Marksa, odpowiada sytuacji, kiedy nad gospodarką dominuje kapitalizm finansowy, a nawet spekulacyjny. W okresie kryzysu nie sposób mówić o aktorach czysto społecznych: decydenci finansowi definiują się bowiem przez ideę zysku (w tym zysku opartego na czystej spekulacji), podczas gdy inni, właściciele przedsiębiorstw (przede wszystkim małych i średnich) oraz zwykli pracownicy, zostają sprowadzeni do roli ofiar. Kryzys dla większości ludzi oznacza przede wszystkim bezrobocie, a dla milionów Amerykanów utratę własnego domu.

Czyż jednak taka sytuacja nie staje się coraz bardziej powszechna i trwała? Popatrzmy wokół siebie: delokalizacja ośrodków produkcji z jednego kraju (czy też kontynentu) na inny, poszukiwanie jak największej „elastyczności” (co oznacza podporządkowanie nie tylko pracy, ale także wszystkich innych aspektów życia pracowników dominacji rynku) przez poszczególne przedsiębiorstwa chcące w ten sposób osiągnąć jak największe zyski.  Proces „wykorzeniania” jest kluczowym składnikiem nowoczesnej gospodarki od czasów ruchu enclosures (ruchu grodzeń)[1] w dawnej Anglii, który popchnął wielu pracujących na roli w stronę miast. Następnie mieliśmy do czynienia z falami Niemców, Irlandczyków, Włochów i Hiszpanów, których bieda wygnała w kierunku Stanów Zjednoczonych czy Argentyny. Ostatnio byliśmy świadkami dość podobnego procesu: mieszkańcy Afryki, krajów Maghrebu i Antyli, ale również wschodu Europy zdecydowali się opuścić swoje kraje, poszukując szczęścia w krajach uprzemysłowionej Europy. W tym samym czasie miliony Latynosów z Meksyku, Ameryki Środkowej, Kolumbii, Ekwadoru i Karaibów dostało się na terytorium Stanów Zjednoczonych.

Dla wielu ludzi tego typu procesy wykorzenienia i poszukiwania elastyczności stanowią właśnie o istocie współczesnych społeczeństw przemysłowych i kapitalistycznych. Taki exodus ludności masowo opuszczającej zubożałe obszary świata, zarówno wiejskie, jak i miejskie, traktują oni jako zjawisko zupełnie normalne.

Można mówić o kryzysie społeczeństwa i jego instytucji zarówno z perspektywy optymistycznej, jak podczas wielkiego podboju Zachodu, jak i z perspektywy pesymistycznej, jak w przypadku wykorzeniania biednych rolników z południa Stanów Zjednoczonych, których cierpienia opisał w sposób pełen dramatyzmu amerykański pisarz Erskine Caldwell[2]. Środki produkcji oraz zasady kierujące konsumpcją, handlem i badaniami naukowymi zmieniają zatem świat, ale stwarzają jednocześnie zagrożenie dla przeżycia tym, którzy nie mogą i nie potrafią uczestniczyć w tych zmianach. Przypomnijmy w tym miejscu o konsekwencjach wynikających z dominacji nad środowiskiem naturalnym tego, co Georges Friedmann nazwał „otoczeniem technicznym”[3].  Nie sposób już bowiem przeciwstawiać tego, co naturalne, temu, co sztuczne. Nie sposób również wyobrazić sobie jakiegoś odwetu „Człowieka” na maszynach. Podobnie nie da się utrzymać poglądu, że rozwój techniczny jest sam przez się równoznaczny z ruchem wyzwolenia. Nawet jeżeli Jean Fourastié[4] i wielu innych mieli w pełni rację, twierdząc, że szybki wzrost produktywności, obserwowalny od końca XIX wieku, spowodował podniesienie się ogólnego poziomu życia oraz zmniejszenie (postępujące wszakże wolniej) czasu przeznaczanego na pracę. Dziś media określają główne formy rozrywki, podczas gdy najbardziej nowoczesne formy pracy związane są z nowymi metodami zarządzania, które generują destrukcyjny dla osobowości stres.

Nie można zresztą mówić ani o wyzwoleniu, ani o destrukcji poprzez pracę w sytuacji, gdy współczesne społeczeństwa oplatają nas coraz silniej siecią różnorakich uwarunkowań, choć jednocześnie chronią nas coraz lepiej przed chorobami, zapewniając nam coraz dłuższy żywot, oddalając widmo masowej biedy, tak dobrze znane w przeszłości społeczeństwom słabiej wyposażonym.

Celem powyższych uwag jest zwrócenie uwagi na to, że w nowej sytuacji post-społecznej ewentualne walki o wolność rozgrywają się już w obrębie życia „społecznego” czy gospodarczego. Wyeliminowanie określonej formy dominacji nie prowadzi do wyzwolenia tych, którzy byli zdominowani. Otwiera natomiast drogę dla zupełnie nowej, zapewne mniej brutalnej, ale może także bardziej szczelnej formy „nadzoru” (w tym sensie, jaki nadał temu pojęciu Michel Foucault[5]). Dalsze mówienie o wyzwoleniu poprzez pracę czy też poprzez rewolucję, która zmienia stosunki społeczne, ma coraz mniejszy sens.  Jak pisze Jean-François Lyotard[6], tego typu „wielkie narracje” mają dziś coraz mniej słuchaczy i zwolenników.

Stwierdzenie to da się interpretować na dwa sposoby. Po pierwsze można uznać, że to nie praca, ale konsumpcja prowadzi ostatecznie do wyzwolenia ludzi. Ogólny czas poświęcony na pracę podczas jednego życia skurczył się w wyniku zmniejszenia samego czasu pracy, wydłużenia okresów uczenia się i kształcenia, a także dzięki szybkiemu wydłużeniu czasu życia poza granice wyznaczone wiekiem emerytalnym. Ponadto i jakby na skutek wspomnianych procesów to nie w świecie społecznym (a w szczególności nie w obrębie świata określonego przez pracę zawodową) należy dziś poszukiwać fundamentów poczucia wolności i odpowiedzialności poszczególnych jednostek. Po drugie należy uznać każdą osobę ludzką za twórcę symboli, co w konsekwencji prowadzi do usytuowania świata świadomości i praw znacznie ponad tradycyjnym światem społecznym.

Z całą pewnością nie można twierdzić, że obecny kryzys niesie ze sobą więcej wolności. Jednakże, prowadząc do coraz silniejszego zamykania się jednostek i różnych kategorii społecznych w świecie określonym przez dominujące interesy ekonomiczne, a także przez wizje destrukcyjnych skutków kolejnych katastrof gospodarczych, popycha je on tym samym w stronę poszukiwania innych niż społeczne podstaw ich tożsamości czy ich ewentualnych żądań.

Wizja działania czysto ekonomicznego, które nie niesie ze sobą żadnego konkretnego projektu politycznego czy społecznego, w pełni odpowiada temu, czego dziś doświadczamy. Procesy wzbogacania się finansistów, a następnie upadania kolejnych banków i przedsiębiorstw stworzyły taką wizję kryzysu, w której większość ludności pozbawiona jest jakiegokolwiek punktu oparcia, aby móc próbować bronić swoich interesów czy chociażby ograniczyć straty. W konsekwencji, jeżeli w najbliższych miesiącach i latach niektóre wskaźniki ekonomiczne będą wskazywać na początek ożywienia gospodarczego (zwłaszcza w sektorze finansów) bez równoległego spadku poziomu bezrobocia, to możemy być świadkami silnej (a nawet bardzo gwałtownej) reakcji ludowej.  Nie przyczyni się to jednak w żadnym stopniu do ujawnienia się zrębów nowego typu społeczeństwa. Będzie to tylko kolejne świadectwo słabej organizacji społecznej i braku pomysłów politycznych wśród ludzi będących przede wszystkim ofiarami obecnego kryzysu.

Koniec świata społecznego

Aktorzy świata finansowego, którzy jako jedyni mają zdolność szybkiego reagowania, są dziś panami sytuacji. W tych warunkach nie wystarczy obstawać przy sprzeczności między organizacją techniczną a organizacją społeczną samego procesu pracy, aby opisać obecną sytuację, gdyż nie żyjemy już w ramach społeczeństwa przemysłowego ani nawet poprzemysłowego.  Zmiana ma charakter znacznie głębszy, niezależnie od względnego osłabienia sfery przemysłu i rozwoju sektora usług dla ludzi i przedsiębiorstw.

Podporządkowanie świata produkcji i rynków władzy finansistów (a nie przemysłowców) wymusza inny, wyższy poziom analizy, będący powyżej tego, na którym usytuowana była dotychczas wiedza na temat społecznych stosunków produkcji. Na pierwszy plan wysuwają się dwie kwestie: gospodarki finansowej, coraz bardziej oddalonej od gospodarki realnej, oraz aktorów, którzy definiują się w zupełnie innych kategoria niż dotąd w ramach społeczeństwa przemysłowego. Nie sposób w tej sytuacji budować analizy tak jak kiedyś, zaczynając od wiedzy na temat form aktywności produkcyjnej przez opisanie stosunków klasowych, wreszcie przez odnalezienie ich odwzorowań w obszarze świata polityki i kultury. To właśnie ta nowa rzeczywistość upoważnia nas do stwierdzenia, że dzisiejsi aktorzy nie mają już charakteru czysto społecznego (co znaczy, że są określeni przez miejsce zajmowane w ramach określonych stosunków społecznych), ale że identyfikują się coraz bardziej przez swój stosunek do samych siebie i przez własną legitymizację, która przeciwstawia się uwarunkowaniom zdefiniowanym coraz częściej w kategoriach gospodarki globalnej.

Wszystkie powyższe obserwacje można streścić jedną formułą: koniec świata społecznego. Oznacza to coraz wyraźniejszy rozdźwięk między systemem gospodarczym (o którym nikt już nie może twierdzić, że ma nań jakikolwiek rzeczywisty wpływ) a życiem kulturalnym i politycznym (w których bardziej chodzi o zasady wolności i sprawiedliwości niż o stosunek między różnymi siłami). Określenie „koniec świata społecznego” może się wydać niektórym zbyt mocne. Nie jest ono jednakże mniej uzasadnione, niż pod koniec XVIII wieku było mówienie o „społeczeństwie przemysłowym” w sytuacji, gdy produkcja rolna odgrywała jeszcze znaczącą rolę. W istocie dynamika społeczna w XVIII wieku, w szczególności w przypadku społeczeństwa angielskiego, była już w dużym stopniu zdeterminowana przez tworzący się wielki przemysł.

Najważniejsze jest jednak, aby po pierwszym szoku, jaki może wywołać użycie tego sformułowania, stało się ono pomocne do zrozumienia zakresu zachodzących obecnie zmian. W gruncie rzeczy są one znacznie głębsze niż te, które towarzyszyły przechodzeniu od jednego etapu społeczeństwa przemysłowego do następnego. Ranga zmiany, którą obecnie przeżywamy, jest w sumie porównywalna do tej, z jaką mieliśmy do czynienia, kiedy przechodziliśmy od społeczeństwa agrarnego, a potem społeczeństwa opartego na handlu do społeczeństwa przemysłowego.  Zasadniczą sprawą – jak to już powiedziałem – jest przyznanie, że aktorzy nie są już motywowani przez interesy społeczne i ekonomiczne, ale przez wolę obrony swoich praw, a mówiąc inaczej, przez ulokowanie ich pragnienia wolności i sprawiedliwości w świadomości, że są nosicielami podmiotu ludzkiego.

W tych warunkach klasyczną ideę centralnego konfliktu czysto społecznego[7] trzeba zastąpić znacznie głębszą opozycją między światem gospodarki (we wszystkich jego aspektach) a światem podmiotowości, coraz bardziej zdominowanym przez bezpośrednie odniesienie do idei prawa każdego do bycia uznanym i szanowanym w swoim oczekiwaniu wolności i odpowiedzialności. Tym samym znika system, w którym działania ludzkie były postrzegane pod kątem funkcjonalnych potrzeb społeczeństwa. Ta wizja uniwersum stosunków społecznych zostaje zastąpiona przez opozycję, a być może także konflikt między dominującą władzą gospodarki i odwołaniem do praw podmiotu ludzkiego.

Koniec świata społecznego prowadzi do przemian w obrębie wszystkich wymiarów życia  zarówno zbiorowego, jak i indywidualnego. Jeżeli idea zrównoważonego rozwoju jawi się dziś jako zupełnie kluczowa, to dzieje się tak dlatego, że wypływa ona z coraz silniejszego uzmysłowienia sobie, że konieczna jest odbudowa nowych instytucji mogących kontrolować życie gospodarcze w imię praw natury moralnej.

Poza horyzontem walki klas

Proces dekompozycji systemu gospodarczego i społecznego oraz coraz wyraźniejsze oddalanie się aktora od systemu sprawiają, że w dzisiejszym świecie coraz trudniej przychodzi nam identyfikowanie poszczególnych aktorów społecznych. Nie można się dziwić temu stwierdzeniu.

Pozostaje ono prawdziwe w odniesieniu zarówno do elity kierującej, jak i do populacji osób zatrudnionych. Liberalni ekonomiści wystarczająco jasno powiedzieli, że nie dążą do sytuacji, w której określona kategoria społeczna grałaby rolę dominującą, ale tylko do tego, aby podporządkować wszystkich racjonalnym regułom rynku. Jednocześnie przyznają, że podporządkowanie wszystkiego i wszystkich prawom rynku może mieć negatywne skutki, o ile nie zagwarantuje mu się całkowitej wolności. Łatwo nam zaakceptować ten pogląd, przede wszystkim dlatego że gdyby gospodarka i całość życia społecznego zostały rzeczywiście zdominowane przez elitę rządzącą, dałoby się słyszeć głośnie protesty ze stron zdominowanych. Tymczasem, wręcz przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że obecny kryzys, miast popychać ludzi „w stronę lewicy”, skierował ich znacznie bardziej „w kierunku prawicy”, a to z uwagi na to, że czują się oni niezdolni do podejmowania jakiegokolwiek działania, słysząc ze strony partii politycznych czy związków zawodowych tylko ogólnikowe deklaracje, które w żaden sposób nie mogą być podstawą rzeczywistych działań.

W konsekwencji żądania formułowane zarówno przez członków kadry kierowniczej, jak i przez pracobiorców są słyszalne dopiero na poziomie państwa. Przy czym nie są to bynajmniej żądania przeciwstawne, ale występują równolegle za pośrednictwem trzeciego aktora, jakim jest polityka, w której liczą się przede wszystkim zdolności negocjacyjne i wywieranie wpływu. Życie polityczne nie jest już miejscem, w którym dochodzi do swoistego przetłumaczenia konfliktów interesów na określone decyzje polityczne. W obecnej sytuacji to pole polityki przejęło inicjatywę mieszania się w konflikty (które stały się coraz cichsze), działając w imię własnych zasad, które w żadnej mierze nie odpowiadają interesom ani pracowników, ani członków kadry kierowniczej.

Ważne miejsce we współczesnym słowniku filozofii społecznej zajęło pojęcie sprawiedliwości. Jest ono wprawdzie dalekie od zasad liberalizmu ekonomicznego, ale zakłada marginalizację aktorów, przyznając państwu (albo ekspertom) prawo do określania, czym jest porządek uznawany za „sprawiedliwy”. Gdyby tak było w przeszłości, społeczne ruchy robotnicze, feministyczne czy dekolonizacyjne byłyby całkowicie bezsilne.

Państwo może bowiem uznać za priorytetową politykę zwiększania inwestycji czy wzrostu wynagrodzeń bądź też zwiększania zysków dzielonych między akcjonariuszy w zależności od tego, jak ocenia potencjalną siłę poszczególnych aktorów, a co za tym idzie, zagrożenia, jakie niesie ze sobą kryzys zarówno dla określonych kategorii społecznych, jak i dla samego państwa. Taka sytuacja jest wszakże mocno oddalona od idei realistycznego racjonalizmu, głoszonej przez wielu ekonomistów i szefów przedsiębiorstw. Taki właśnie sposób postępowania odpowiada interesom własnym świata polityki, który stara się ograniczyć negatywne dla siebie konsekwencje kryzysu, mogące doprowadzić do niezadowalających zarobków akcjonariuszy albo ‒ przeciwnie ‒ pracowników czy też do ukształtowania się niewłaściwych hierarchii wśród różnych kategorii zatrudnionych. Takiej polityce brak jednak jakiejś generalnej zasady działania. Wszystko zostało podporządkowane ewaluacjom, których dokonują władze polityczne. W rzeczywistości jednak tym, co określa grę, jest zdolność utrzymywania presji ze strony poszczególnych aktorów. Najczęściej grę prowadzi oczywiście gospodarcza kadra zarządzająca i finansowa (sektora zarówno państwowego, jak i prywatnego), gdyż jej presja usytuowana jest na najwyższym poziomie. Kiedy niezadowolenie okazują pracownicy, nawet jeśli jest ono w pełni uzasadnione, wtedy zarówno rządy, jak i część opinii publicznej obawiają się ewentualnych zagrożeń dla istniejącego porządku. Nie sposób wówczas mówić o realnych więzach łączących aktorów z całym systemem. Tym samym państwo zostaje zmuszone, w imię dobra ogólnego (tak jak je samo określa), do ustalenia priorytetów, co automatycznie prowadzi do dalszego osłabiania aktorów społecznych.

Oddzielenie się aktorów i systemu, a zatem wyeliminowanie ogólnej zasady określającej funkcjonowanie systemu (jaką kiedyś była zasada walki klas), pozbawia system wszelkich zdolności do autoregulacji. Pracownicy mają coraz szersze problemy, dotyczące między innymi kwestii wykształcenia i zdrowia ich dzieci czy swoich wynagrodzeń, gdy tymczasem ci, co posiadają własne kapitały, troszczą się przede wszystkim o konkurencję międzynarodową, chcąc uniknąć ewentualnych zagrożeń dla siebie samych, bądź też ‒ przeciwnie ‒ o bonusy, które przynoszą swoim przedsiębiorstwom w wyniku dobrego zarządzania na rynkach światowych. Oznacza to zasadniczą i głęboką zmianę wobec sytuacji panującej podczas pierwszych dziesięcioleci istnienia społeczeństw przemysłowych. Dawniej sami pracownicy potrafili zmobilizować na własną korzyść środki publiczne czy też narzucić korzystną dla siebie definicję dobra ogólnego. Dziś dzieje się zupełnie odwrotnie. Ci których roszczenia opierają się na ilości bądź też na agresywności, coraz rzadziej są w stanie osiągać swoje cele. Aby zwyciężyć konkurentów, trzeba dziś umieć sprzedać się jako obrońca dobra ogólnego w wymiarze gospodarczym, społecznym czy narodowym. Opinia publiczna domaga się interwencji ze strony państw, ale te ostatnie czują się coraz bardziej bezsilne wobec globalnego kapitalizmu.

Dzień i noc

Czy możemy teraz spróbować odpowiedzieć na pytanie postawione na początku tej książki: w jaki sposób kryzys ekonomiczny wpływa na długofalową ewolucję, która prowadzi nas do sytuacji post-socjalnej?

Odpowiedź na to pytanie można sformułować następująco: kryzys przyspiesza proces destrukcji poprzednich form życia społecznego, gdyż prowadzi do osłabienia aktorów społecznych, podczas gdy w tym samym czasie rośnie znaczenie aktorów niespołecznych ‒ z jednej strony kapitału finansowego, a z drugiej odwołania się do idei podmiotu ‒ których znaczenie jest jednak ograniczane przez działania interwencyjne ze strony państwa. Jednocześnie jednak atmosfera kryzysu opóźnia proces uświadamiania sobie przez ludzi zakresu zachodzących zmian tym silniej, że wymusza patrzenie na świat z krótkoterminowej perspektywy czy wręcz pod presją poczucia osobistej katastrofy, jak ta która dotknęła tak wielu amerykańskich, angielskich czy hiszpańskich bezrobotnych, ale której konsekwencje dają się odczuć również w innych krajach europejskich.

Czemu więc nie spróbować pogodzić tych dwóch punktów widzenia, które wydają się znacznie bardziej komplementarne niż wzajemnie sprzeczne? Pozytywny składnik analizy antycypuje proces rekonstrukcji nowych instytucji i praw, a zatem całokształtu życia społecznego. Negatywny zaś wskazuje, że jednostce coraz trudniej przychodzi się wpisywać w ramy życia instytucjonalnego i w świat działalności gospodarczej. Najlepszym tego przykładem jest stale rosnące znaczenie sfery gospodarki nielegalnej czy nieformalnej, gdy państwu jest coraz trudniej kontrolować podziemne kanały wymiany handlowej. Kryzys jest dziś widoczny we wszystkich wymiarach życia gospodarczego. Część obserwatorów twierdzi, że trzeba mocno przeciwstawiać się podobnej ewolucji, w ocenie innych wystarczy wprowadzić tylko lepszy system społecznej kontroli nad bankami i przedsiębiorstwami.

Jeszcze tak niedawno byliśmy przekonani, że można zapewnić udaną integrację znacznej większości mieszkańców danego kraju, w szczególności dzięki sprawnemu systemowi opieki społecznej. Ta nadzieja prysła ostatecznie, przynajmniej we Francji.

Tymczasem, jeżeli porównamy obecną sytuację w krajach Ameryki Północnej i  Europy Zachodniej do tej sprzed dwudziestu lat, odkryjemy zupełnie nieprzewidziane zjawisko, co tylko potwierdzają dane francuskiego INSEE[8]. Dystans między najbardziej uprzywilejowanymi a najbiedniejszymi kategoriami społecznymi we Francji stale się zmniejsza, a to dzięki systemowi opieki społecznej i redystrybucji dochodów, w szczególności dzięki właściwej polityce podatkowej.  Dystans ten zmniejszył się (po uwzględnieniu podatków) z 3,5 do 1. Jednocześnie jednak niektóre kategorie społeczne odstają coraz silniej od średniej, i to zarówno na dole, jak i na górze hierarchii społecznej. Skrajne bogacenie się osób o najwyższych dochodach widać gołym okiem. Rosnącą biedę najuboższych (bezrobotnych, wielu ludzi starych, ale również młodych, a w szczególności rodzin z jednym rodzicem) trudniej zauważyć, mimo że zgodnie z oficjalnymi statystykami jej zasięg jest znacznie szerszy.

W ten sposób obecny kryzys wyostrza jedynie pewną ogólną tendencję charakteryzującą nasze społeczeństwa: ludzie w sytuacjach skrajnych oddalają się coraz bardziej od wartości średniej, podczas gdy klasy średnie i ustabilizowani pracownicy zbliżają się do niej.

Można to również sformułować następująco: odtworzenie czynników zmiany typowych dla społeczeństwa przemysłowego jest coraz trudniejsze, a integracja społeczna staje się dość złudnym celem. Obecny kryzys spowodował znaczny wzrost liczby ludzi wykluczonych czy znajdujących się na marginesie życia społecznego.

Z czysto ekonomicznego punktu widzenia (to znaczy w kategoriach produkcji i społecznych stosunków produkcji) ewentualne wyjście z obecnego kryzysu wydaje się mocno zagrożone. Nie sposób odbudować przeszłości w świecie do tego stopnia zmienionym. Rozumiemy to zresztą znacznie lepiej niż kiedyś: ewentualnego procesu wychodzenia z obecnego kryzysu nie można definiować w kategoriach stricte ekonomicznych, należy to czynić przez próbę budowy nowego systemu aktorów. Jednakże nie będą to aktorzy czysto społeczni, gdyż aktor dominujący, wpisuje się wprost w globalną logikę o charakterze czysto ekonomicznym której żaden aktor społeczny czy polityczny nie jest w stanie realnie kontrolować. Inni, dziś zdominowani, odwołują się zaś do takiej idei podmiotu, której nie sposób zredukować do definicji o charakterze czysto społecznym.

Potwierdzenie przyjętej hipotezy

W ten sposób przedstawiona w rozdziale szóstym główna hipoteza zdaje się potwierdzona. W żadnym stopniu nie prowadzi ona do relatywizowania znaczenia obecnych kryzysów globalnych, których destrukcyjne skutki będziemy jeszcze długo odczuwali. Podkreśla natomiast zwycięstwo indywidualizmu religijnego.

Mówiąc o indywidualizmie religijnym, mam na myśli sytuację, kiedy zasada, która legitymizuje dane działanie społeczne, nie znajduje się tak jak kiedyś poza światem ludzkim, w świecie bogów, przyszłości i mitów, ale wewnątrz każdego istnienia ludzkiego. Jednostka-podmiot zajmuje miejsce jednostki stworzonej przez Boga. To właśnie podmiot wywiera twórczy wpływ w tym sensie, że pozwala ludziom odkryć moralny „sens” ich własnych praw, mając na uwadze warunki naturalne czy społeczne, w ramach których może z nich korzystać.

Aktualny kryzys stanowi istotną przeszkodę dla przyszłości, mniej dlatego że opóźnia nowe i nieodzowne wynalazki, ale bardziej dlatego że utrudnia powstawanie aktorów niespołecznych, zdolnych zająć miejsce dawnych aktorów społecznych z czasów społeczeństwa przemysłowego.

Mechanizmy rządzące życiem gospodarczym i zachowania społeczne rozchodzą się coraz bardziej. Zwolennicy koncepcji społeczno-gospodarczych prowadzili skuteczną kampanię krytyczną, sprzeciwiając się naiwnemu optymizmowi liberałów, dziś przez bardzo wielu odrzucanemu. Ważniejsze jednak od tej krytyki jest zniknięcie aktorów czysto społecznych. Ogrom i ciężar zjawisk natury gospodarczej przygniata dziś inicjatywy społeczne. Jeżeli zaś aktorzy nie mogą już być społeczni (i nie pragną tego), to dlatego że zmienił się ich charakter, a w szczególności zasada legitymizacji, na podstawie której  określają się i działają.

Kryzys nie prowadzi jednak do całkowitego zaniku świadomości politycznej. Powoduje jednak oddzielenie się życia politycznego, coraz bardziej zagmatwanego i bezsilnego, od różnych form wrażliwości, od szeregu inicjatyw i dyskursów, które rodzą się w obrębie społeczeństwa obywatelskiego, a które nie przekształcają się w organizację polityczną. Gospodarczy ciężar świata, a z drugiej strony protesty przeciwko różnym formom państwowej przemocy, a zwłaszcza przeciwko „nieludzkiej” globalnej logice, która rządzi światem gospodarki, zrodziły tu i ówdzie pewne nadzieję na wyzwolenie. Jak jednak w sytuacji, kiedy nie istnieje żadne naturalne przełożenie współczucia (czy wręcz gniewu) na konkretną postać działania politycznego, mogłyby powstać nowe ruchy społeczne i instytucje polityczne? Dopiero dzięki zaakceptowanej transformacji pierwotnych elementów życia społecznego można próbować wyobrazić sobie rekonstrukcję nowych więzi zbiorowych i indywidualnych między wspomnianymi wyżej dwoma światami niespołecznymi (co pozostaje w sprzeczności z ideą radykalnego zerwania). Jak jednak nowy obraz podmiotu ludzkiego może się pojawić w samym sercu obecnej sceny kulturowej i społecznej? Nie istnieją wystarczające pozytywne podstawy pozwalające na samoistną afirmację idei podmiotu. Musi ona sprzeciwić się tendencji zmierzających do zredukowania bytów ludzkich wyłącznie do ich warunków życia i do ich interesów. W idei podmiotu można doszukać się tego, co najlepsze i najszlachetniejsze w różnych koncepcjach religijnych, ale także tego, co w swoich ostatnich pismach Jean-Paul Sartre[9] określa jako nadzieję, tzn. odwołanie się do zasady, która broni w każdym bycie ludzkim tego, co jest silniejsze od wszelkich form przemocy i władzy. Nie istniałyby podstawowe prawa istot ludzkich, gdyby nie to, że opinia publiczna odrzuca zakusy tych, którzy mając władzę, pragną je kształtować zgodnie z własnymi przekonaniami, interesami czy przepowiedniami, jakie sami formułują.

Nie można więc przedstawiać naszej epoki jako okresu triumfu ludzkiej wolności, skoro wiek XX pozostanie nade wszystko czasem naznaczonym przez dwie wojny światowe, obozy zagłady, bombę atomową i masowe zabójstwa wielu mniejszości i populacji. Zakończone właśnie stulecie pozostanie w pamięci jako najstraszniejsze ze wszystkich, ale zarazem jako najbardziej twórcze, dlatego że sprawiło, że ludzie stali się bardziej „ludzcy” w kategoriach coraz mniej społecznych: Umiejętność nabrania dystansu wobec pełnionych przez nas ról społecznych zdaje się przybliżać nas znacznie lepiej do odkrycia naszego poczucia człowieczeństwa i naszej wolności. To właśnie jest przyczyna takiego zainteresowania na Zachodzie różnymi formami myśli i sposobów życia, które sprzeciwiają się podejściu czysto utylitarnemu .

Powyższe zjawiska powinniśmy umieć rozpoznawać równie łatwo, jak globalizację i umiędzynarodowienie systemów produkcji i komunikacji. Żyjemy dziś w świecie pełnym nieobecności, odmowy i samotności. Postępowanie polegające na nieuczestniczeniu w świecie ekonomii czy niepodporządkowaniu się obowiązkom społecznym prowadzi często do desocjalizacji. Jednakże rosnąca potęga zglobalizowanego świata nie pozbawia całkowicie pola działania podmiotu zdolnego wynieść indywidualizm na poziom w pełni uniwersalny. Nie należy zatem ani wielbić globalizacji, ani też jej diabolizować. Wszystko zależy od tego, jaki kierunek nadamy indywidualizacji: czy będzie to tylko konsekwencja procesu desocjalizacji, czy też nowa zasada twórcza (o charakterze niespołecznym).

Najważniejsze jest zrozumienie, że obecny kryzys może doprowadzić z jednej strony do stłamszenia tych, którzy pragną budować nowy świat, a z drugiej do wzmocnienia ich woli realizowania własnych projektów. Nie wystarczy mówić, że obecny kryzys prowadzi do zaniku aktorów społecznych. Przestrzeń naszego życia zbiorowego przenika zarówno afirmacja praw jednostek-podmiotów, jak i destrukcyjne skutki zglobalizowanego systemu gospodarczego. Nasz pełen ambiwalencji stosunek do aktualnego kryzysu najlepiej określa obecną sytuację. Staliśmy się niezdolni do formułowania jakichkolwiek żądań, ale zarazem nie wiemy, jak uciec od świata pieniądza i władzy, który jest jednocześnie światem kryzysu. Życie społeczne, osłabione czy wręcz zniszczone w równym stopniu przez gry pieniądza, co przez niektóre partykularne interesy, oferuje zarazem coraz szerszą przestrzeń pozwalającą na ekspresję praw zarówno indywidualnych, jak i zbiorowych. Nawet w obszarze bezpośredniej konsumpcji, a zwłaszcza w przestrzeni życia seksualnego tworzą się dziś nowe doświadczenia siebie samego i innych. I odwrotnie, ta przestrzeń, określona przez odwołanie się do praw uniwersalnych, może kryć w sobie pokłady komunitaryzmu, który w ostateczności prowadzi do odrzucenia innego. Czas kryzysu, który burzy zarówno życie gospodarcze, jak i życie społeczne, ukazuje nam znacznie wyraźniej niż w okresach stabilności istotę zachodzących przemian oraz wszystkie wieloznaczności naszej aktualnej sytuacji.

Choć życie społeczne prowadzi do coraz silniejszej fragmentaryzacji naszych działań i przynależności, odbudowa podmiotu polega na próbie scalania wszystkich tych działań w jedność określonego projektu życia, który opiera się na woli każdego do podejmowania działań zgodnych z chęcią obrony praw zarówno własnych, jak i cudzych.

 

W stronę Soulages’a

Nie sposób dalej wierzyć we wszechpotęgę postępu, słońce, które wznosi się na niebie, roztaczając swe światło na całą ziemię. Ze wszystkich stron czyhają straszne wizje, czy to rzeczywiste, czy tylko wymyślone. Słowo „tsunami” weszło na stałe do naszego codziennego słownika, podobnie jak wizja istot pozaziemskich, które pragną podbić i zniszczyć nasz świat, czy wreszcie jak film wieszczący nam koniec świata na 2012 rok.

Czujemy, jak ogarnia nas zupełnie nowa wizja egzystencji. Na początku było światło, stworzone przez Boga (fiat lux), i w promieniach tego światła zobaczyliśmy przedmioty tak pewne, że zachęciło nas to do zbudowania obiektywnej reprezentacji naszego życia. Coraz lepsze maszyny i techniki i coraz dokładniejsze poznawanie praw rządzących materią znacznie usprawniły nasze życie codzienne, między innymi dzięki dobroczynności medycyny i polityki prewencji społecznej. Jednocześnie jednak stanowią one dla niego zagrożenie z uwagi na patologiczne stosunki produkcji.

Patrzymy więc, jak wokół nas różnego typu katastroficzne przepowiednie się sprawdzają, jak walą się systemy gospodarcze i jak rozpowszechnia się już nie tylko bezrobocie, ale także wykluczenie społeczne.

Czyż nie nadszedł jednak czas, aby zupełnie odwrócić nasz sposób postrzegania i rozumowania? Ekologowie byli pierwszymi, którzy nas do tego zachęcali, umieli bowiem przejąć stare przesłanie Klubu Rzymskiego dotyczące konieczności podważenia idei postępu. Ale to dzieło artysty malarza niesie najjaśniejszy przekaz, jaki mu się jawił już od 1979 roku.

Pierre Soulages[10] był już twórcą znaczących i powszechnie uznanych dzieł, kiedy odkrył zupełnie nowy kolor określony jako „za-czerń”. Za-czerń ‒ tak jak zagranica: to jest to, co jest poza nią, podobnie jak mówi się za kanałem La Manche albo za Renem. Innymi słowy, „za-czerń” to światło odbite od czarnej powierzchni. Należy odzwyczajać się od światła i od przedmiotów, którym światło nie tylko daje kształty, ale którym przydaje zarazem ciężaru obiektywności. Trzeba przekroczyć czarny mur, aby móc odkryć odbłyski światła, które się tworzą na liniach czarnej farby pokrywającej obraz. W tej sytuacji nie widzimy już nowych przedmiotów, zostajemy wciągnięci we wzajemną zależność między dziełem, artystą i widzem. Obraz odbija bowiem pewne światło, które ogarnia także tego, kto na niego patrzy. Opuszczamy w ten sposób świat złożony z przedmiotów i wkraczamy w nowy świat zbudowany z obrazów, reprezentacji i innych iluzji, które zmieniają się w zależności nie tylko od miejsca, gdzie znajduje się obraz, ale także w zależności od ruchów, jakie wykonuje osoba przyglądająca się i zmieniająca swoją pozycję wobec obrazu.  Tym samym wkroczyliśmy w świat zdominowany przez odczucia subiektywne, a nie – jak dawniej ‒ w pełni obiektywne. Czyż nie odpowiada to temu, co dziś obserwujemy, kiedy zawaliła się cała dotychczasowa przestrzeń społeczna i kiedy rośnie na naszych oczach wizja katastrofy, która rzuci nas w czarną otchłań? Czyż jedynym sposobem, aby się z tego wyzwolić i umieć przekroczyć taki stan rzeczy, nie jest zgoda na to, aby powstał w nas samych ten świat „za czernią”, który jest światem blasków i cieni ‒ wektorów spokoju lub strachu, wolności lub zamknięcia?

I czyż to, co nazywam podmiotem, nie jest tym twórczym spojrzeniem, zdolnym nadać sens sytuacjom, które postrzegamy jako pozbawione sensu, a narzucają kryzysy, bezrobocie, totalitaryzm czy wreszcie terroryzm?

Wobec czerni, która dławi zarówno światło, jak i kolor, „za-czerń” uwalnia świadomość podmiotu, oddzielając ją od wszelkich form społecznych.

Jak nie postrzegać twórczości Soulages’a jako swoistej kontynuacji twórczości późnego Marka Rothko[11], u którego zamysł przekroczenia czerni i ciemnych kolorów odpowiadał chęci odkrycia jakiegoś poza-świata, który może być właśnie światem otwartym na proces tworzenia?

Alan Touraine, Po kryzysie, Oficyna Naukowa, Warszawa 2013. Tłumaczenie Marcin Frybes


[1] Ruch grodzeń (enclosure movement ).  Proces przebudowy feudalnej struktury agrarnej w Anglii, w wyniku którego chłopi małorolni i bezrolni musieli opuszczać gospodarstwa i poszukiwać nowych źródeł utrzymania w miastach. [przyp. tłum.].

[2] Erskine Caldwell (1903-1987), amerykański powieściopisarz, autor słynnej Tobacco Road, która ukazała się w 1932 roku [przyp. tłum.].

[3] Milieu technique – otoczenie techniczne. Pojęcie wprowadzone we Francji po drugiej wojnie światowej przez socjologów André Leroi-Gourhana i Georges’a Friedmanna. Zob. Georges Friedmann, Sept études sur l’homme et la technique, Gonthier, Paris 1966, s. 201. [przyp. tłum.].

[4] Jean Fourastié (1907-1990), francuski ekonomista. Po polsku ukazał się wybór jego pism przygotowany przez Marcina Czerwińskiego: Jean Fourastie, Myśli przewodnie, tłum.Tomasz Jaworski, Jerzy Lindner, przedm. Andrzej Siciński, PIW, Warszawa,  1972. [przyp. tłum.].

[5] Michel Foucault, . Nadzorować i karać. Narodziny więzienia, tłum. Tadeusz Komendant, Fundacja Aletheia, Warszawa 1998 [przyp. tłum.].

[6] Jean-Francois Lyotard (1924-1998), francuski filozof, autor głośnego manifestu filozoficznego postmodernizmu „La Condition postmoderne” (1979), w którym krytykuje „wielkie narracje”, które definiowały, czym jest nowoczesność. Jean-François Lyotard, Kondycja ponowoczesna: raport o stanie wiedzy, tłum. Jacek Migasiński, Fundacja Aletheia, Warszawa, 1997 [przyp. tłum.].

[7] Touraine używa pojęcia „centralny konflikt społeczny” (conflit social central) do określenia cenralnego mechanizmu organizującego całokształt życia społecznego w obrębie danego typu społecznego. Zob.  Marcin Frybes, Touraine’a koncepcja ruchu społecznego, w: Paweł Kuczyński, Marcin Frybes (z udziałem Jana Strzeleckiego i Didiera Lapeyronnie), W poszukiwaniu ruchu społecznego – wokół socjologii Alain Touraine’a, Oficyna Naukowa, Warszwa 1994, s. 36-37 [przyp. tłum.]..

[8] INSEE (Institut National de la Statistique et des Études Économiques), Państwowy Instytut Statystyki i Badań Ekonomicznych [przyp. tłum.].

[9] Jean-Paul Sartre (1905-1980), powieściopisarz, dramaturg, eseista i filozof francuski. W ostatnich miesiącach jego życia tygodnik „Le Nouvel Observateur” opublikował serię mocno skandalizujących rozmów Sartre’a z Benny Lévym, które ukazały się w formie książkowej dopiero dziesięć lat później (Jean-Paul Sartre, Benny Lévy, L’espoir maintenant, Editions Verdier, Paris 1991 [przyp. tłum.].

[10] Pierre Soulages (1919), francuski artysta malarz. Patrz także http://pierre-soulages.com/ [przyp. tłum.].

[11] Mark Rothko (1903-1970), amerykański artysta malarz pochodzenia estońskiego [przyp. tłum.].

Polityka się nie skończyła :)

Przypominamy wywiad z Marcinem Królem sprzed dziewięciu lat.

Liberalna demokracja przechodzi kryzys. Społeczeństwa zachodnie będą musiały zdecydować, czy idą w kierunku ograniczenia demokracji na rzecz kwestii liberalnej, to znaczy maksimum wolności dla jednostki, ale minimum jej wpływu na władzę.

Republikanizm wyraźnie robi się modny. Ostatnio zwrotu „Jesteśmy republikanami” użył Jarosław Kaczyński, tak samo afiliują się ludzie związani z PJN. Mają do tego podstawy?

Nie, to jest zupełnie bezpodstawne. Obawiam się niestety, że w jakimś sensie moi wychowankowie jak Marek Cichocki czy śp. Tomasz Merta, podsunęli PiS-owi koncepcje republikańskie, bo jakoś PiS musiał ubrać swoją ideologię i ulokować ją w bogatym świecie nurtów ideowych. Republikanizm dzisiaj, jeżeli w ogóle występuje, to w dosyć określonej percepcji, jest to pewien nurt myśli, przede wszystkim amerykańskiej, reprezentowany przez takich ludzi jak chociażby Philip Petitt. Nurt ten jest nie tylko interesujący, ale także bardzo konkretny i konkurencyjny wobec komunitaryzmu, choć również w jakimś sensie mu pokrewny. Konkurencyjny przede wszystkim dlatego, że próbuje budować życie publiczne od innej strony, czyli na zasadach pewnego rodzaju wspólnoty. Jest tam wiele propozycji ważnych, celnych i interesujących (mówię o tym dzisiejszym amerykańskim republikanizmie), natomiast jego szanse skuteczności politycznej są niemal zerowe. Mimo licznych odwołań do tradycji, chociażby do Hannah Arendt, nie przekłada się to na jakiekolwiek potencjalne sukcesy polityczne.

Z takich marginalnych kierunków o wiele silniejszy politycznie jest libertarianizm, do którego w Ameryce należy kilkudziesięciu członków Kongresu, więc to jest pewna siła polityczna. Republikanizm takiej siły nie reprezentuje, chociaż reprezentuje wiele ciekawych koncepcji, które dla mnie są bardzo sympatyczne, bliskie mojemu sercu, a jednocześnie rozum każe sądzić, że mają nikłe szanse realizacji. Natomiast przełożenie tego na grunt Polski nic moim zdaniem nie znaczy. Jest książka Elżbiety Ciżewskiej, która napisała o wizji Solidarności z perspektywy idei republikańskiej. Wydaje mi się, że tam jest wiele powiedziane na temat dwuznaczności tego, w jakim stopniu Solidarność, ale ta Solidarność 1980-1981, była ruchem republikańskim. Natomiast później w Polsce już żadnego republikanizmu nie ma.

Oczywiście można się odwoływać do republikanizmu z punktu widzenia historyka idei, Orzechowskiego czy Frycza Modrzewskiego, ale nie ma żadnej rzeczywistej ciągłości. Republikanizm Rzeczpospolitej szlacheckiej nie ma żadnego odniesienia, w dodatku była to wyłącznie ideologiczna koncepcja, w rzeczywistości nierealizowana. Innymi słowy, jest to moim zdaniem nazwa po prostu pusta, używana po to, żeby jakoś zaznaczyć swoje miejsce na tej mapie ideowej.

Jeżeli PO jest za liberalizmem, a niektórzy członkowie tej partii, jak Jarosław Gowin, są za liberalnym konserwatyzmem (choć w gruncie rzeczy PO nie jest liberalne), to na przykład Marek Migalski, doktor nauk politycznych z PJN sięgnął do republikanizmu. Jednak w rzeczywistości w PJN brakuje propozycji realizacji idei republikańskich. Gdzie tam występuje tradycja Machiavellego, który właściwie stworzył nowoczesny republikanizm? Mam więc poczucie, że więcej tu jest gadania niż jakichkolwiek rzeczywistych argumentów.

W Polsce republikanizm kojarzy się też z konserwatyzmem jako częścią nurtu konserwatywnej myśli politycznej. Słusznie?

Nie, jeżeli mówimy o republikanizmie w okresie powojennej myśli zachodniej, w tym np. Hannah Arendt, której nie można zaliczyć do żadnego nurtu, ani na lewo ani na prawo. I moim zdaniem republikanizm, ten republikanizm dzisiejszy Philipa Petitta i jego uczniów, czy taki republikanizm jaki reprezentuje Ronald Beiner, uczeń i w jakimś sensie kontynuator Hanny Arendt, to są postawy raczej lewicowe, takie, które bardzo silnie podkreślają idee solidarności społecznej.

Dla republikanów to jest bardzo ważne i w tym sensie można to odnieść np. do PiS-u, jeśli pamiętamy, jak Kaczyński przeciwstawiał idee solidarności idei liberalnej. To przeciwstawienie jest oczywiście nieprawdziwe i zawieszone w powietrzu, natomiast idea solidarności społecznej jest bardzo istotną ideą, która z dzisiejszego życia została wyparta. Dlatego też (co moim zdaniem jest niesłuszne) republikanizm bywa zaliczany do tendencji prawicowych, gdyż niewątpliwie jest antyliberalny. Ale to, że jest antyliberalny, nie oznacza, że jest prawicowy. Jest antyliberalny w tym sensie, że liberalizm kwestie solidarności społecznej zostawia w znacznej mierze na boku. Ponieważ ta tradycja liberalna stoi właściwie na fundamencie Constanta i Milla, czyli na obronie wolności indywidualnej. Dopóki się broni wolności indywidualnej, dopóty nie można bronić jednocześnie wspólnoty. Bardzo trudno jest bronić tych dwóch rzeczy na raz.

Republikanizm jest pewną radykalną wersją idei demokratycznej, Roussowską w jakimś sensie, gdzie wspólnota odgrywa kluczową rolę, a w ramach wspólnoty mieści się pojęcie solidarności, ale nie naszej, tylko tej przez małe „s”, czy też spójności społecznej. To jest idea, dla której dobro jednostki jest uzależnione od dobra wspólnoty i ta zależność działa w obie strony bardzo silnie. Dla liberałów ta zależność jest jednokierunkowa, to znaczy, że w gruncie rzeczy ważne jest to, żeby mnie zostawiono najwięcej spokoju, możliwie najwięcej dobrobytu, a przede wszystkim najwięcej wolności działania, a reszta właściwie mnie nie obchodzi.

Dlatego dla liberałów dobry rząd to jest – mówiąc czysto ideologicznie, dogmatycznie, bo de facto takich liberalnych rządów nie ma, bo nie może być – to jest taki rząd, który właściwie nie rządzi, nie uprawia polityki, tylko uprawia administrację, a obywatelom zostawia możliwie wiele swobody. Oczywiście to jest niemożliwe w czasach kryzysu, w czasach wojen, w czasach imigracji i różnych problemów, które muszą być politycznie rozwiązywane i nie może być wtedy mowy tylko o administrowaniu. Jednak te dwie postawy bardzo wyraźnie się różnią i w tym sensie republikanizm jest pewną radykalnie odmienną wersją koncepcji demokracji. Demokracja liberalna w gruncie rzeczy to jest contradictio in adiecto, to znaczy, że między demokracją a liberalizmem jest pewna sprzeczność.

Żeby to uporządkować, można więc mówić o koncepcji demokracji liberalnej lub idącej w kierunku liberalizmu i o koncepcji demokracji republikańskiej. To by były dwa przeciwstawne kierunki. Ale oczywiście to nie występuje w ideologii PiS-u czy PJN-u, o żadnej demokracji republikańskiej nawet nie ma mowy. PJN przekłada to na kompletnie banalną ideę, jak na przykład idea rodziny, co nie ma nic wspólnego z demokracją republikańską, z obywatelstwem, włączeniem do wspólnoty obywatelskiej – z tymi rzeczami, o których republikanie mówią.

To, co jest interesujące i widoczne już na poziomie ideowym, a także na poziomie praktycznym, to niedostatki demokracji liberalnej. Kwestia kryzysu zaufania politycznego, objawiająca się przy kryzysie ekonomicznym w sposób dramatyczny, z drugiej strony na przykład kwestia imigrantów – to, czy oni mają być włączeni do tej republikańskiej wspólnoty, czy mają zostać gdzieś na zewnątrz i co z nimi zrobić, jak zostaną na zewnątrz.

Jest też inna bardzo drastyczna kwestia, choć w Polsce prawie nieistniejąca, czyli sprawa Romów. Społeczeństwa zachodnie będą musiały podjąć decyzję, czy idą w kierunku ograniczenia demokracji na rzecz kwestii liberalnej, to znaczy jak pisze Fareed Zakaria w swojej książce Illiberal democracy: maksimum wolności dla jednostki, ale minimum jej wpływu na władzę. „Władza to właściwie eksperci, od polityki są eksperci, a jednostka niech będzie wolna, niech sobie działa, niech sobie zarabia, niech sobie wyjeżdża, niech sobie robi co chce, tylko niech się nie wtrąca do polityki, bo zawraca głowę”. Poniekąd to prawda, ale jest to bardzo niebezpieczne, bo stanowi w pewnym sensie powrót do absolutyzmu oświeconego, a jak wiemy, nigdy nie ma gwarancji, jak długo potrwa ten absolutyzm oświecony, jak długo będzie oświecony, ani skąd wziąć te gwarancje. Na tym polegał pomysł demokracji – żeby władzę jednak kontrolować.

Istnieje jeszcze jedna koncepcja, która jednak nie jest w Polsce reprezentowana, tzn. koncepcja demokracji deliberatywnej. Jest to próba oddawania przez państwo wielu decyzji o charakterze zwłaszcza moralnym, to znaczy np. decyzji czy więcej pieniędzy przeznaczyć na leczenie raka, czy na leczenie zawałów. To jest decyzja, której premier nie ma powodu podjąć, bo jakimi miałby się tu posługiwać kryteriami? Nikt nie może jej podjąć, poza ludźmi, którzy wspólnie spróbują w publicznej debacie, przy pomocy ekspertów i wielu innych osób, ustalić to i coś zasugerować. Takie rzeczy już dzisiaj się dzieją w niektórych krajach skandynawskich, w Wielkiej Brytanii. W tym ostatnim kraju powstało ciało, które zajmuje się tym, jakie lekarstwa mają być refundowane.

To jest zawsze dyskusyjne, bo nigdy nie wiadomo, jak daleko pójść i ile można wydać, które leki wybrać, a których nie itd. Takie zadanie angielski rząd przekazał odpowiedniej komisji, która działa publicznie i składa się zarówno z lekarzy, jak i z prawników, a także duchownych oraz różnego rodzaju ekspertów i wielu innych kompetentnych osób, które do publicznej informacji podają swój werdykt. Oczywiście komisja nie decyduje, ale rząd bardzo chętnie przyjmie sugestie takiej komisji, bo ma wtedy podstawę do swoich działań i nie może być oskarżony o podejmowanie decyzji niekonsultowanych społecznie. To jest zupełnie inna droga, to jest angażowanie obywateli, także na poziomie lokalnym. Na tym właśnie poziomie powinna odbyć się debata, czy budować drogę, szkołę, salę gimnastyczną w szkole czy kawałek chodnika. Jeżeli tak rozumieć demokrację, to powinna być ona wynikiem zaangażowania obywateli świadomie działających i wspólnie to rozważających. Ja bym nie przekreślał powolnego zwrotu w tym kierunku, ponieważ w jakimś sensie kryzys demokracji liberalnej moim zdaniem się ujawnił. Jeszcze jest za wcześnie, żeby ujawniło się to w naszych postawach, ciągle mamy postawy konsumpcyjne, ciągle chcemy. W gruncie rzeczy są to zachowania bardzo egoistyczne, które w jakimś sensie wytworzyły kapitalizm. Ale jak wiemy, w obecnym kapitalizmie coś się zmienia, coś się załamuje; to jest oczywiście proces być może na dekady, ale będzie musiał w efekcie doprowadzić do znalezienia jakichś rozwiązań, dlatego że stan rzeczy, w którym z jednej strony jednostki chcą maksimum konsumpcji, maksimum indywidualnej wolności, a z drugiej strony domagają się od państwa rozmaitych świadczeń, nie może się utrzymać, gdyż takie połączenie jest po prostu niemożliwe.

Ważnym problemem, który dotyka też państwo polskie, jest absolutny brak próby porozumienia się ze społeczeństwem. Wiem, że tak zwane konsultacje społeczne brzmią idiotycznie, ale trzeba tutaj próbować znaleźć rozwiązania. Dobrym przykładem jest historia z OFE – czyli nieumiejętność przygotowania gruntu pod być może słuszną reformę. Tego nie wiem, gdyż nie jestem ekonomistą, przychylam się jednak do głosu, że być może była to słuszna reforma, ale kompletnie nieumiejętnie przygotowana nie tylko z punktu widzenia propagandowego. Zabrakło dokładnego wytłumaczenia problemu i potraktowania poważnie obywateli, włączenia ich do tej dyskusji i dania im możliwości wyrażenia własnej opinii. Gdyby to zostało zrobione, od razu zmieniłby się stosunek obywateli do tej reformy, gdyż mieliby poczucie, że między nimi a państwem istnieje jakaś forma partnerstwa. Ponieważ w tym przypadku zrobiono to całkowicie odgórnie, okazało się to błędem – kierunkowym, taktycznym itd. To będzie musiało ulec zmianie, jakiej – to zobaczymy.

Czyli te tradycyjne ideologie polityczne – liberalizm, konserwatyzm, republikanizm – nie stanowią w tej chwili odpowiedzi na problemy współczesnego świata?

Nie, one są cząstkowe – konserwatyzm jest przydatny, wtedy kiedy krytykuje racjonalistyczne przesądy, że wszystko można uporządkować wedle rozumu. Socjalizm w gruncie rzeczy stracił zupełnie rozpęd – z różnych względów, podobnie jak socjaldemokracja. W Polsce sytuacja socjaldemokracji jest jeszcze gorsza, gdyż w ogóle nie podnosi tych problemów, które są właściwe dla lewicy, czyli nierówności, wykluczenia itd., tylko zajmuje się homofobią, czego nie lekceważę, bo to jest ważne, ale uważam, ze powinno się zajmować sprawami podstawowymi. W Polsce jest wiele niesprawiedliwości społecznej, a lewica ani słowa na ten temat, tyle biedy – o tym trzeba mówić. W związku z tym te kierunki straciły w tej chwili zarówno swoją atrakcyjność, jak i możliwość sformułowania wyrazistej propozycji. Na tym polega pewne zamieszanie, którego jesteśmy świadkami.

Ale z drugiej strony chyba jest potrzebne, żeby partie polityczne, które są emanacją jakiejś myśli politycznej w tym tradycyjnym rozumieniu wielkich ideologii, przedstawiały konkretne programy, bo mamy w tej chwili do czynienia w ujęciu postmodernistów z postpolityką, wyzutą kompletnie z wszelkich ideologii. Wydaje się, że ludzie chcą glosować na takie partie, które zajmują się tragedią smoleńską czy homofobią.

Może ludzie chcą, ale postpolityka jest jednym z najbardziej idiotycznych pojęć, jakie powstały. Dlatego, że nie ma postpolityki, tzn. pojawi się, kiedy zginie to co konstytuuje tradycyjnie rozumianą sferę polityczności. A konstytuuje ją konieczność podejmowania decyzji, które mają charakter zawsze do pewnego stopnia arbitralny, czyli innymi słowy są to zarazem decyzje, które stanowią wybór mniejszego zła. Dopóki jest chęć podejmowania takich decyzji, a dopiero pełny pokój na świecie i pełny dobrobyt zapewniłyby sytuację, że takich decyzji nie trzeba by podejmować, dopóty będzie musiała istnieć polityka, czyli innymi słowy, sfera decyzji. Nigdy nie ma absolutnej pewności, że podejmuje się decyzje słuszne, bo polityka to nie jest wiedza techniczna. Powtarzając za Machiavellim – decyzje polityczne w gruncie rzeczy nie mogą baczyć na moralność, tylko muszą baczyć na skuteczność, od tego zależy powodzenie polityki i jej skuteczność. A skuteczność to nie jest Smoleńsk, skuteczność to jest dobro ogółu i minimalna gwarancja dobra powszechnego i społecznego. To jest decyzja polityczna i w tym sensie decyzją polityczną właśnie, a nie jakąkolwiek ekonomiczną, jest dla mnie OFE. To wszystko co, się dzieje wokół tego, spory ekonomistów itd., to mnie śmieszy, gdyż jest to decyzja polityczna i trzeba się tylko zastanowić, skąd wziąć pieniądze, ponieważ niewątpliwie budżet musi się ratować. I oczywiście są tu różne możliwe odpowiedzi i nie ma jednej dobrej. W sporze Balcerowicza i Tuska obie strony mają równie dużo racji. Rząd źle przedstawił problem, ale zasadniczo, jeśli nie weźmie się pieniędzy z OFE, trzeba je będzie wziąć skądinąd, na przykład kasując zasiłki pogrzebowe, pomoc socjalną i tym podobne – na co zresztą Balcerowicz zwraca również uwagę. Pytaniem jest, które oszczędności będą lepsze? Tusk oczywiście odpowiada na to w kategoriach walki politycznej, ale to jest właśnie decyzja polityczna, za którą rząd będzie musiał ponieść odpowiedzialność.

Decyzją polityczną innego typu, klasyczną, którą dalej trzeba podejmować, jest sprawa dotycząca imigrantów. To, co zrobił de Gaulle kiedyś we Francji w sprawie algierskiej i w sprawie uratowania Francuzów od poczucia hańby za wojnę, to decyzje, które teraz trzeba powtórzyć. W Polsce wydaje się, że nie ma tego problemu, bo go jeszcze nie widzimy, ale na 100% zobaczymy je za 10 lat. Innymi słowy, polityka będzie potrzebna dopóty, dopóki będzie trzeba podejmować decyzje i będziemy musieli im ufać. Nie powinniśmy wybierać najbardziej sprawnych czy najbardziej inteligentnych rządzących, tylko takich, którzy mają dar intuicji, dar wyczucia chwili, umiejętność podejmowania odpowiednich arbitralnych decyzji w odpowiednim momencie.

Cechą dzisiejszych polityków, co jest związane oczywiście z typem wyborczym, jest brak odwagi. Strach przed konsekwencjami, które mogą się objawić w postaci spadku słupka sondażowego. Owocuje to prawie całkowitym brakiem podejmowania decyzji. [L1] Godny podziwu jest prezydent Obama, który moim zdaniem przegra następne wybory, ale jednak coś zrobił, odważył się coś zrobić, zmienił stan służby zdrowia w Ameryce, nie aż tak jak chciał, ale w znacznej mierze zaryzykował wiedząc, że to na pewno nie będzie popularne.

Panie Profesorze, wspomniał Pan o tym, że użycie przez Jarosława Kaczyńskiego zwrotu „Jesteśmy republikanami” miało na celu umiejscowienie na mapie myśli politycznej.

Jest to nadanie takiego szlachetnego opakowania.

. tak, zdecydowanie, bo nam się to od razu kojarzy z Ronaldem Reaganem, a Polacy lubią Ronalda Reagana. Ale chciałem zapytać, czy w związku z tym, że socjaldemokracji w Polsce nie ma, a wiodące partie polityczne jak PO oscylują gdzieś między konserwatyzmem a liberalizmem, należy wszystkie partie wrzucić do jednego garnuszka z napisem „Populizm”?

Nie, populizm niekoniecznie. Po pierwsze, ja nie chciałbym kwestionować populizmu. Populizm jest w sytuacji, w której jest masowa polityka i taki sposób adresowania polityków do społeczeństwa, jaki dzisiaj występuje, tzn. w 2-3 minutach trzeba zawrzeć przekaz, tak jak w poprzednich wyborach w Anglii program partii laburzystowskiej był wielkości wizytówki i zawierał trzy punkty. Otóż taka sytuacja jest zawsze populizmem, bo w uproszczonej formie sprzedaje się bardzo skomplikowane problemy, ale tego populizmu się nie uniknie. Natomiast to, z czym mamy do czynienia w Polsce, to dość dramatyczne moim zdaniem zamieszanie wokół czegoś, co dość mylnie bywa nazywane interesem narodowym. To znaczy, że w gruncie rzeczy nastąpiła pewna utrata poczucia, co dzisiaj tym interesem jest. I moim zdaniem to jest niesłychanie ważna rola przyszłych przywódców, nie w tych wyborach i nie dla tego pokolenia, bo nie wierzę, żeby to się teraz udało, ale dla tych, którzy będą się pojawiali, ponieważ ciągle istnieją państwa narodowe i na pewno będą istniały, ich rola może nie jest tak wielka, jak była przed Unią, ale los Unii też nie jest taki pewny. Państwo narodowe ciągle jest podmiotem polityki i na pewno będzie nim w XXI wieku, nie ma co do tego wątpliwości, w związku z tym określenie interesu narodowego jest niesłychanie ważne. W Polsce określenia interesu narodowego, nawet prób takiego określenia, nie ma. Co do fundamentu interesu narodowego i głównych kierunków jego sposobów realizacji, można się spierać, ale trzeba go w końcu określić. Dobrym przykładem jest Finlandia, która zrozumiała swój interes narodowy i przeznaczyła 7% czy 8% budżetu na naukę i dzisiaj na tym wygrywa. To była pewna koncepcja interesu narodowego, na którym skorzystali wszyscy mieszkańcy Finlandii. Kto w Polsce ma wizje interesu narodowego? Moim zdaniem nikt, w dodatku jest tu straszliwa niejasność, co w tym interesie narodowym miałaby znaczyć sprawa smoleńska? Nie chcę powiedzieć, że to jest nonsens, tylko chciałbym zrozumieć, jak to się łączy z polskim interesem narodowym, a z drugiej strony chciałbym wiedzieć, jak łączy się z tym interesem budowanie budżetu? Czy ten budżet respektuje budowanie przez rząd jakichś wizji interesu narodowego? W tych kategoriach w ogóle nikt nie mówi. Zarówno Niemcy, jak i Amerykanie swój interes narodowy rozumieją, oczywiście w różnym stopniu, bo ten bałagan intelektualny jest dość powszechny w polityce. W Polsce natomiast nie ma żadnego interesu narodowego i to jest moim zdaniem nasz dramat. Dramat polegający na tym, że jeżeli nawet chciałoby się być Polakiem-patriotą, to nie wiadomo co to znaczy, co miałoby się zrobić, co miałbym zrobić dla swojego kraju, żeby wesprzeć jego wysiłki na rzecz rozwoju itd.

Według jakich kryteriów zatem należy dzielić partie polityczne, skoro ani nie według ideologii, ani interesu narodowego?

Są takie dwa kryteria, które funkcjonują wszędzie, a w Polsce bardzo się zaostrzyły, mówię o stanie obecnym, a nie o stanie pożądanym. Pierwsze to jest bardzo wyraźna kwestia stosunku do wolności jednostki i jej roli w społeczeństwie. Z tego punktu widzenia ulga, jaką przeżywałem, kiedy wygrała PO, a przegrał PiS, była bardzo istotna, bo ja się nie bałem tego, że CBA przyjdzie po mnie o 6:00 rano, choć właściwie było to w zasięgu możliwości, teoretycznych, bardzo mało prawdopodobnych, ale jednak realnych. Innymi słowy ten cały brutalny język to jest jedna sfera, drugą natomiast jest spór o kwestie obyczajowe narzucony przez obecność Kościoła w sferze politycznej, ale także przez inne siły. Spór ten jest istotny wszędzie, we wszystkich krajach, ale jest naprawdę trzeciorzędny w stosunku do sporów, które powinny być toczone. Innych istotnych różnic naprawdę nie ma. Uważam, że to nie są rzeczy centralne, nie można się według tych kryteriów dzielić, bo dzielenie się według innych kryteriów niż podstawowe jest absurdalne. W polskiej polityce obrazuje to moim zdaniem doskonale postawa partii, która trwa nieustannie przez te 20 lat, czyli PSL-u, która jest zerowa. PSL poza tym, że będzie do śmierci bronił KRUS i rolników, nie ma żadnego programu i w związku z tym znakomicie się w Polsce odnajduje, ponieważ z każdym może zawrzeć sojusz. Zapewne Pawlak nie zawrze go z Kaczyńskim, ale to tylko dlatego, że bałby się, że Kaczyński go oszuka – z czysto indywidualnych powodów, a nie z zasadniczych, bo jemu jest z każdym po drodze. W gruncie rzeczy powiedziałbym, że ta cała wojna polsko-polska, która rzekomo się toczy, jest wojną fikcyjną, bo tak naprawdę tam nie wchodzą w grę żadne istotne argumenty, nie ma sporu o żadne sprawy poważne, to wszystko istnieje wyłącznie w sferze resentymentów, co bardzo źle świadczy o polskim życiu publicznym.

Rozmawiał Paweł Luty

Opracowanie: Martyna Bojarska i Dominika Stachlewska


Szwedzki model przywiązania :)

Szwecja wraz z jej systemem społeczno-ekonomicznym większości z nas kojarzy się w jednoznacznie pozytywny sposób. Czy mogłoby być inaczej, jeżeli kraj ten znany jest z dobrobytu, równości, prężnie funkcjonującej gospodarki, zapewniającej pracę niemal wszystkim swoim obywatelom czy też układnego i pracowitego charakteru samych Szwedów? Dla nas, Polaków, których duża część zdecydowała się na zamieszkanie w jej granicach w ciągu ostatnich kilku dekad, Szwecja wydaje się być zatem szczególnie bliska nie tylko w sensie geograficznym.

W rzeczywistości jednak system funkcjonujący w tym kraju mimo swojego unikalnego charakteru, coraz częściej staje się tematem zażartej dyskusji w Szwecji oraz poza jej granicami. Wydaje się bowiem, że w dzisiejszych czasach systemy charakteryzujące się wysokim udziałem wydatków socjalnych w budżecie są co raz bardziej zagrożone. Szwecja rzecz jasna należy do tej grupy krajów, ponieważ co roku przeznacza średnio około 30 % swojego PKB na owe cele.

http://www.flickr.com/photos/zachris/1596821587/sizes/m/in/photostream/
by Risto Kuulasmaa

Niewątpliwie należy przyznać, że szwedzki model jest wyjątkowy na skalę globalną, można nawet uznać go za jeden z ostatnich tego typu tworów, które łączą ze sobą z jednej strony elementy gospodarki kapitalistycznej, z drugiej zaś prężnie działający systemem osłon socjalnych. Stosunek społeczności międzynarodowej do niego jest jednak w znacznej mierze warunkowany przez wyznawane poglądy polityczne. Dla zwolenników współczesnej lewicy jest to model niemal idealny, zaś dla liberałów, czy też konserwatystów jest to system prowadzący do spadku innowacyjności oraz finalnego społecznego rozleniwienia. Czym zatem jest szwedzki model, iluzją czy fenomenem?

Folkhemmet, czyli dom ludu”

Geneza obecnie obowiązującego szwedzkiego systemu ekonomiczno-społecznego sięga początku poprzedniego stulecia. Od drugiej połowy XIX wieku do lat 30 XX w Szwecji obowiązywał system liberalnej gospodarki wolnorynkowej, która pozwoliła państwu na znaczne wzbogacenie się. Dopiero kryzys gospodarczy przełomu lat 20 i 30 oraz stopniowe przekształcanie się Szwecji w kraj przemysłowy spowodowało przewartościowanie dotychczas obowiązującego modelu. Za twórców idei domu ludu, co w języku szwedzkim określa się mianem Folkhemmet, uznaje się partię socjaldemokratyczną, która tworząc założenia tegoż modelu sięgnęła do szwedzkiej tradycji rolniczej oraz przemysłowej. Szwedzi bowiem przez niemal całe średniowiecze byli narodem rolniczym, cieszącym się jednak znacznym zakresem wolności, w przeciwieństwie na przykład do znanego nam, Polakom systemu pańszczyźnianego. Pierwszy raz określenia „dom ludu” użyto pod koniec lat 20 i odnosiło się ono do specyficznego systemu mającego obowiązywać od tegoż czasu w Szwecji. Zakładał on wprowadzenie egalitarnych zasad funkcjonowania państwa, zarówno w wymiarze ekonomicznym jak i społecznym, co miało się opierać między innymi na równych stosunkach pracy oraz pełnym zatrudnieniu, redystrybucji dochodu narodowego i wysokim poziomie zabezpieczeń socjalnych oraz społecznej solidarności. Wszystko to doprowadzić miało do przekształcenia się Szwecji w państwo dobrobytu równo, choć przede wszystkim jednak dobrze traktujące każdego swojego obywatela. Lata wojenne, jako że Szwecja była i jest krajem opierającym swoją politykę zagraniczną na zasadzie pozostania neutralnym, to okres znacznego wzrostu gospodarczego wynikającego z rozwoju przemysłu ciężkiego, co także przyczyniło się do rozwoju szwedzkiego modelu. Trzeba jednak w miejscu tym zauważyć, że należy rozpatrywać go nie tylko w kontekście ekonomicznym, ale również społecznym. Model ów dążył bowiem do wykształcenia określonych postaw społecznych, które ułatwić miały realizację między innymi jego założeń ekonomicznych.

„Ostatni przyszedł, pierwszy odejdzie”

Jednym z podstawowych elementów szwedzkiego systemu są związki zawodowe oraz rola jaka im przypadła w trosce o równe i sprawiedliwe traktowanie pracowników. Tradycja związkowa w Szwecji korzeniami sięga XIX wieku, kiedy to zaczęły powstawać pierwsze organizacje chłopskie, przeciwstawiające się wyzyskowi dokonywanemu przez ich pracodawców. Później powstawały kolejne tego typu zrzeszenia, dbające o interesy pracowników, ale również pracodawców. Początek XX wieku to z kolei bardzo burzliwy okres w szwedzkiej historii, bowiem często dochodziło wówczas do konfliktów między pracodawcami a pracownikami, czego efektem były masowe strajki i walki klasowe. Dopiero podpisanie przełomowego układu pod Saltsjöbaden w 1938 dało początek zasadom współcześnie obowiązującym w Szwecji. Podstawową przesłanką są tzw. układy zbiorowe, które regulują stosunki między pracodawcami a pracownikami wewnątrz tzw. Komisji Trójstronnej. W jej ramach wspomniane wyżej grupy zawodowe negocjują istotne z ich punktu widzenia założenia zaś trzecia strona, którą jest rząd pełni rolę mediatora. Z jednej strony element ów dla pracodawców jest gwarantem spokoju oraz uniknięcia groźby strajku z drugiej strony zaś, zabezpiecza on prawa pracowników. Można zatem układy te uznać za środek kreowania oraz późniejszego egzekwowania wzajemnych praw i zobowiązań. Regulują one takie kwestie jak płaca minimalna, warunki zatrudnienia, zakres zadań czy też dyscyplina pracy. Dzięki ich działalności wprowadzono na przykład negocjowanie płac dla danych grup zawodowych, zasadę ochrony zatrudnienia, czy też zwolnienia w pierwszej kolejności pracowników o najkrótszym stażu w danej firmie.

Z punktu widzenia stosunków pracy w Szwecji bardzo istotnym elementem jest także walka z bezrobociem w postaci gwarancji stałego zatrudnienia oraz innych zabezpieczeń. Chodzi tutaj na przykład o ubezpieczenie od bezrobocia, szereg funduszy dla bezrobotnych czy też obowiązek przekwalifikowania danego pracownika po 300 dniach bez zatrudnienia. Szwedzi dążyli bowiem przez wiele lat do realizacji założenia o pełnym zatrudnieniu, czego efektem był fakt, że do końca lat 80 XX wieku bezrobocie w kraju oscylowało w okolicach 1%. Obecnie wskaźnik ten wynosi 8%, co stanowi bez wątpienia znaczący wzrost.

Współcześnie coraz większy problem stanowi fakt spadającego zainteresowania obywateli szwedzkich uczestnictwem w związkach zawodowych. Także bezrobocie, jak zostało powyżej wskazane, wzrosło. Szwedzi muszą poradzić sobie także ze znaczącym napływem siły roboczej spoza granic kraju oraz zagwarantowaniem jej miejsc pracy. Niewywiązanie się z tego obowiązku może spowodować szereg negatywnych konsekwencji, także związanych ze sferą socjalną.

„Wszechobecne państwo”

Jednym z najpopularniejszych skojarzeń ze Szwecją są niezmiennie wysokie podatki. Stanowią one jedną z metod redystrybucji dochodu narodowego pozwalającą na realizację funkcji egalitarystycznych państwa opiekuńczego. Obecna stawka podatkowa w tym kraju mieści się w przedziale 28 – 59 %. Podatki te mają na celu zapewnienie obywatelom niezbędnych świadczeń. Zaliczyć do nich można pokrycie państwowych wydatków takich jak wypłata świadczeń społecznych, powszechna służba zdrowia, bezpłatne szkolnictwo wyższe czy też rozwój już i tak dobrze rozbudowanej infrastruktury, komunikacji publicznej i mieszkalnictwa komunalnego. Istnienie wysokich podatków wiąże się jednak z szeregiem negatywnych rezultatów. W przypadku Szwecji bowiem, najwyższy próg podatkowy obowiązuje prywatne przedsiębiorstwa. Przepisy te prowadzą zatem do ograniczenia przedsiębiorczości lub też do jej odpływu do krajów o bardziej konkurencyjnych stawkach podatkowych. Zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy komunikacja i przepływ informacji następują tak płynnie, wydaje się, że w przyszłości problem ów może stać się dla Szwecji znaczący.

Bardzo ciekawym elementem polityki społecznej Szwecji są wspomniane powyżej świadczenia socjalne. W kraju tym mają one bowiem charakter powszechny, czyli przysługują zarówno obywatelom zamożnym jaki i ubogim, tym samym eliminują niebezpieczny aspekt stygmatyzacji najbiedniejszych. Przykładowo zatem, zarówno bogatemu przedstawicielowi klasy średniej jak i osobie niezamożnej przysługuje takie samo świadczenie z tytułu zachorowania. Widać w miejscu tym także zasadę tzw. obywatelstwa socjalnego, która mówi, że przysługuje mi dana pomoc, nie ze względu na fakt, że spełniam określone wymogi, ale dlatego, że jestem obywatelem Szwecji. Zasada ta wydaje się zatem o wiele bardziej motywować społeczeństwo do uiszczania podatków, ponieważ każdy obywatel czuje, że w razie konieczności będzie przysługiwać mu państwowa pomoc. Nie dochodzi także do wzrostu niechęci wobec niższych warstw społecznych, których prawdopodobieństwo skorzystania z takowej pomocy jest stosunkowo większe.

Negatywną konsekwencją wyżej opisanych rozwiązań dotyczących wysokich świadczeń społecznych jest pojawienie się zjawiska rozleniwienia społecznego i spadku innowacyjności wśród społeczeństwa. Jeżeli bowiem obywatele zdają sobie sprawę, że państwo i tak zawsze im pomoże przestają się starać, a tym samym stają się mnie efektywni. Podatki nie są jedyną formą działalności redystrybucyjnej państwa szwedzkiego, niweluje ono także różnice w płacach oraz stosuje generalną zasadę polityki interwencji w stosunki płacowe.

Lagom

W wymiarze ideologiczno-społecznym szwedzki model opiera się o kilka istotnych przesłanek. Skupię się jednak w miejscu tym na dwóch z nich, czyli wspólnotowości oraz zasadzie „w sam raz”.

Pierwsza z powyższych zasad, nazwana przeze mnie na potrzebę artykułu zasadą wspólnotowości, odnosi się do specyficznego, kolektywnego charakteru Szwedów, który w znacznej mierze wynika z wieloletniej działalności państwa szwedzkiego, która dopiero w latach 90 XX wieku uległa zmianie. Zatem do niedawna państwo zajmowało się regulacją życia swoich obywateli niemal do kolebki aż po grób. To państwo wybierało obywatelom powszechne szkoły, uwzględniając miejsce ich zamieszkania. To także państwo wskazywało im gdzie powinni się leczyć. Szwedom nie przysługiwało zbyt duże prawo wyboru, zaś wszelkie zbyt oczywiste przejawy indywidualizmu spotykały się z ostracyzmem. Również państwo przez kilkadziesiąt lat (1936-1976) zajmowało się decydowaniem, którym obywatelom przysługiwało prawo do prokreacji, a którym nie, prowadząc praktyki eugeniczne na znaczną skalę wobec jednostek nieprzystosowanych lub nieprzydatnych społecznie. Można zatem przyjąć, że główną zasadą życia obywatela Szwecji było kolektywne dobro wspólnoty, które przeważało nad dobrem indywidualnym, dlatego też jednostka powinna podporządkować się woli państwa i postępować według pewnych utartych wzorców. Można zatem przyjąć, że szwedzki model w wymiarze społeczno-ideologicznym zakłada częściowe ograniczenie indywidualizmu dla dobra ogółu.

Iluzja czy fenomen?

Modelu szwedzkiego nie da się zapewne uznać ani za iluzję ani za fenomen. Zagwarantował on Szwecji bezsprzecznie bardzo wysoką pozycję na arenie międzynarodowej. W latach 90 przeszedł on jednak znaczną ewolucję, okazało sie bowiem, że kraj ów nie byłby w stanie dalej funkcjonować w takiej formie i z takimi wydatkami wobec nowych wyzwań jakimi okazała się być masowa imigracja czy też pogłębiająca się globalizacja światowych rynków. System stał się zwyczajnie nierentowny. Szwedzi zmuszeni byli zatem do ograniczenia wydatków na sferę socjalną oraz przewartościowania postawy wobec roli państwa w swoim codziennym życiu. Państwo zaś przyznało obywatelom więcej wolności oraz rozpoczęło starania mające na celu odbudowę ich zaufania względem modelu szwedzkiego dobrobytu. Początek lat 90 był to moment znacznego spadku wiary w efektywnie działający szwedzki system, na skutek kryzysu gospodarczego, jaki dotknął wówczas kraj.

Współcześnie Szwecja stoi przed szeregiem nowych wyzwań, trudno przewidzieć czy uda jej się zachować swój unikatowy, nawet mimo transformacji lat 90, model, zwany także „trzecią drogą„. Jak sama nazwa wskazuje jest on konsensusem, w tym przypadku między kapitalizmem a socjalizmem i trzeba przyznać, że mimo wszystko Szwedom udało się pogodzić znaczący wzrost gospodarczy z wyjątkową organizacją życia społecznego. Być może już wkrótce Szwecja będzie zmuszona do obrania typowo neoliberalnej drogi funkcjonowania państwa, póki co jednak, nawet w okolicznościach, w których u władzy znajdują się partie centrowo-prawicowe Szwedzi nie odchodzą od swego modelu i wydają się wyjątkowo mocno do niego przywiązani.

Polska kolaboracja z konserwatyzmem :)

Można – i wydaje mi się, że wręcz trzeba – spojrzeć na polską scenę polityczną nie tylko przez pryzmat postpolitycznego myślenia i technokratyzacji polityki, ale przede wszystkim przez pryzmat kolaboracji z konserwatyzmem. Może bowiem okazać się, że to właśnie ten proces wyjałowił młody polski liberalizm i doprowadził do ukształtowania się tak nie lewicowej przecież polskiej lewicy.

 

Kiedy w 2007 roku Platforma Obywatelska wygrywała wybory parlamentarne, a polscy wyborcy odsyłali do opozycyjnych ław działaczy Prawa i Sprawiedliwości, wtedy de facto zwycięzcą okazał się być święty spokój. Czwarta Rzeczpospolita braci Kaczyńskich, Leppera i Giertycha przegrała nie z doskonale przygotowanym programem polityczno-gospodarczym i planami społecznej modernizacji Platformy Obywatelskiej, ale z obietnicą spokoju, stabilizacji i wygaszenia frontów politycznej walki. Czy wtedy – jesienią 2007 roku – zwyciężył w Polsce swoisty konserwatyzm postaw? Czy Polacy okazali się być finalnie zwolennikami i obrońcami świata zastanego, a wrogami zdecydowanej i rewolucyjnej wręcz zmiany?

Rok rewolucjonistów

W 2005 roku Prawo i Sprawiedliwość zdobyło władzę hasłami walki z patologiami życia politycznego, likwidacji przestępczości, podjęcia szeregu inicjatyw mających na celu zmniejszenie poziomu ubóstwa w polskim społeczeństwie. Jednakże hasłem najbardziej chwytliwym i zapewne kluczowym w tamtych kampaniach wyborczych – prezydenckiej i parlamentarnej – było hasło moralnej rewolucji. Hasła tego uchwycili się nie tylko przywódcy Prawa i Sprawiedliwości, bo przecież także ówcześni ludzie Platformy Obywatelskiej – jak chociażby Jan Rokita czy Paweł Śpiewak – angażowali się w budowę idei IV RP jako tej, która zerwie z haniebnym dorobkiem postkomunistycznej epoki i z wszelkimi jej patologiami. Do rewolucji moralnej wzywali przywódcy polityczni PO i PiS-u obiecując wyborcom wielką koalicję partii postsolidarnościowych, jedynych zdolnych do zaprowadzenia takiej moralnej odnowy.

PO-PiS powstał na bazie sprzeciwu politycznych elit wobec mechanizmów, jakie ujawnione zostały w trakcie wyjaśniania tzw. afery Rywina i szeregu innych nieprawidłowości, jakie wychodziły na jaw w okresie rządów Leszka Millera i koalicji Sojuszu Lewicy Demokratycznej, Unii Pracy i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wszystkie one pokazały ponurą twarz polskiej polityki, natomiast działacze postsolidarnościowi przekonywali, że jest to twarz postkomunizmu: politycznej patologii okresu postokrągłostołowego, z którą należy jednoznacznie i ostatecznie się rozprawić. W 2005 roku Jan Rokita przekonywał w I Programie Polskiego Radia, że „kraść może każdy, a chodzi o to, ażebyśmy złodziei w końcu trwale z polityki i w ogóle z życia publicznego wyeliminowali”. Kampania wyborcza 2005 roku była jedną wielką krucjatą przeciwko złodziejom, oszustom i kłamcom politycznym, którym przyklejono twarz Rywina, Millera i Oleksego.

Okazało się, że taka rewolucyjno-moralna retoryka z silnymi odniesieniami do kwestii etycznych i aksjologicznych zwyciężyła. Polacy mieli do wyboru między jej bardziej radykalną wersją w wydaniu PiS-owskim a wersją nieco bardziej umiarkowaną i stonowaną w wydaniu „Platformerskim”. Niespodziewanie wygrała ta pierwsza. I do tego wygrała dwukrotnie, bo wybory parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a prezydenckie – Lech Kaczyński. Ekipa braci Kaczyńskich otrzymała wyborczą legitymację do proponowanych przez nią zmian: od likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych i wprowadzenia nowej ustawy lustracyjnej, do utworzenia Centralnego Biura Antykorupcyjnego, stanowiącego niejako instytucjonalną hipostazę hasła moralnej rewolucji i odnowy.

Część zmian udało się wprowadzić z poparciem największego klubu opozycyjnego, czyli Platformy Obywatelskiej, część – przy pomocy tzw. przystawek (Samoobrony Andrzeja Leppera i Ligi Polskich Rodzin Romana Giertycha), które stworzyły koalicję parlamentarną z PiS-em po rozpadzie idei PO-PiS-u. Kaczyńscy otworzyli szereg politycznych frontów, na których – oprócz wprowadzenia swoich niejednokrotnie kontrowersyjnych rozwiązań ustawowych – wygrać chcieli również wyłączne prawo do posługiwania się legendą „Solidarności” i odwoływania się do jej dorobku. Dążono do wyeliminowania Platformy Obywatelskiej spośród tych, którzy do solidarnościowego dziedzictwa mogą się odwoływać. Projekt nowej Polski – Czwartej Rzeczypospolitej – stopniowo stawał się projektem coraz bardziej ekskluzywnym. Wykluczano z uczestnictwa w nim już nie tylko tzw. postkomunistów, agentów czy tajnych współpracowników, ale również rzekomych aferałów, neoliberałów i lumpenliberałów, wykształciuchów itp. Czwarta Rzeczpospolita stała się raczej siecią osi podziałów aniżeli na sposób republikański rozumianą wspólnotą.

Konserwatyzm postaw

Po wyborach 2005 roku Platforma Obywatelska coraz bardziej dystansowała się wobec działań Prawa i Sprawiedliwości. Dnia 6 marca 2006 roku Jan Rokita w „Gazecie Wyborczej” mówił: „Podzielam wiele diagnoz PiS-u, ale nie podoba się mi to, co PiS robi. Zgadzam się, że Polska wymaga głębokiej przebudowy, od biedy zgodziłem się nawet na IV RP. (…) Jak jednak ministrowie przystępują do wcielania tych planów w życie, to mówią tyle bzdur, tylu wrogów przy tym sobie tworzą, że praktycznie sami te zmiany uniemożliwiają. Inaczej mówiąc, może potrawę czasem smażą smaczną, ale sos, w jakim ją podają, powoduje, że jest niestrawna”. Jego wypowiedź pokazuje, jak przywódcy Platformy stopniowo zaczynali odchodzić od radykalnie reformatorskiej czy wręcz rewolucyjnej retoryki liderów Czwartej Rzeczypospolitej. W latach 2005-2007 dokonywał się jednocześnie systematyczny marsz Platformy ku konserwatyzmowi postaw, ku hasłom spokoju, stabilizacji i normalności.

Platforma Obywatelska wygrała wybory parlamentarne w 2007 roku tylko dlatego, że zwyciężyła wśród polskiego społeczeństwa postawa konserwatywna. Postawa, która nie ma nic wspólnego z konserwatyzmem rozumianym jako doktryna polityczna czy tym bardziej ideologia, ale konserwatyzmem rozumianym jako racjonalna i pragmatyczna postawa szacunku i przywiązania wobec tego, co zastane i znane. W tym sensie – idąc za słowami Michaela Oakeshotta – „być konserwatystą oznacza woleć znane od nieznanego, sprawdzone od niesprawdzonego, fakt od tajemnicy, rzeczywiste od możliwego, ograniczone od nieograniczonego, dostępne od doskonałego, śmiech dzisiaj od utopijnego raju jutro”. Polacy wrzucając jesienią 2007 roku swoje kartki wyborcze uciekali przed rewolucjonizmami wszelkiej maści, politycznymi i moralnymi, dowodzili, że nie są zainteresowani parlamentarnymi wojnami, a niepewność, nieobliczalność polityków oraz zakulisowe gry przez nich uprawiane zamierzają karać i piętnować.

Badania CBOS-u z marca 2007 roku pokazywały, że zaledwie 25% Polaków popierało premiera Jarosława Kaczyńskiego i zaledwie 24% popierało rząd, którym kierował. W porównaniu z lutym tamtego roku notowania Kaczyńskiego spadły o 6 punktów procentowych, a notowania rządu – o 4 punkty (źródło: www.gazetapodatnika.pl, 14.03.2007). To samo badanie pokazywało, że niezadowolonych z Jarosława Kaczyńskiego było 61% ankietowanych, a niezadowolonych z jego rządu – 48%. Sondaże tego typu współgrały z rosnącą popularnością Platformy Obywatelskiej, która coraz częściej prowadziła kampanię antyrządową nie pod hasłami sprzeciwu wobec merytorycznych posunięć rządu, ale pod hasłami sprzeciwu wobec ich formy. Można by rzec, że liberałowie z PO odchodzili od sporu politycznego na rzecz sporu metapolitycznego, od kłótni o projekty na rzecz kłótni o formę ich wprowadzania, od sporów politycznych na rzecz sporów o politykę.

Konserwatyzm postaw należałoby więc rozumieć jako odrzucenie politycznej agresji, radykalnego sporu, nienawiści i paranoicznego myślenia, a przyjęcie postawy umiarkowanej, wyroków rozsądku i nastawienia na refleksję oraz rozmowę. Byłoby to zupełnie zgodne z tym, co jeden z koryfeuszów myślenia konserwatywnego, Edmund Burke, pisał w Rozważaniach o rewolucji francuskiej: „Wściekłość i szaleństwo mogą w pół godziny zniszczyć więcej, niż roztropność, namysł i przezorność potrafią zbudować w ciągu stu lat”. Platforma w 2007 roku przekonywała polskie społeczeństwo, że Prawo i Sprawiedliwość jest formacją reprezentującą taką „niszczycielską siłę wściekłości i szaleństwa”, a ona sama to ostoja „roztropności, namysłu i przezorności”. Polacy uwierzyli w tak postawioną tezę nie ze względu na zręcznie przeprowadzoną kampanię propagandową PO. Kierowali się raczej doświadczeniami minionych dwóch lat, w trakcie których udało się zebrać odpowiedni zbiór argumentów i faktów będących tej tezy potwierdzeniem.

Tym samym Platforma w 2007 roku musiała opowiedzieć się za konserwatyzmem postaw, choć przecież oficjalnie ludzie PO – poza niewielkimi wyjątkami – zawsze stronili od deklarowania się jako konserwatyści, a już szczególnie jako konserwatyści doktrynalni czy ideologiczni. Pierwsza strona polskiej kolaboracji z konserwatyzmem sprowadza się więc do przyjęcia konserwatyzmu postaw, postawy umiaru i spokoju w przygotowywaniu reform politycznych. Przykładem zaś takiej kolaboracji jest nie tylko postawa ludzi Platformy Obywatelskiej w 2007 roku, ale również taktyka przyjęta przez Sojusz Lewicy Demokratycznej Leszka Millera w kampanii wyborczej 2001 roku. Krytyka reformatorskiego impetu rządu Jerzego Buzka i wezwanie do politycznej stabilizacji stały się siłą napędową zwycięstwa lewicy w 2001 roku. Retoryka tego ugrupowania przypominała hasła z pierwszych demokratycznych wyborów w Polsce, kiedy to SLD występowało pod sztandarami: „Tak dalej być nie może” oraz „Tak dalej być nie musi”. Zawsze sprowadzały się one do konserwatyzmu postaw deklarowanego przez większość polskiego społeczeństwa.

Konserwatyzm światopoglądowy

Konserwatyzm w duchu Michaela Oakeshotta, który pisał, że „interesuje mnie tu nie jakaś wiara czy doktryna, lecz usposobienie. Być konserwatywnym to być usposobionym do myślenia i zachowywania się w pewien sposób; to przedkładać określone rodzaje postępowania i warunki życia nad inne; to być usposobionym do dokonywania pewnego rodzaju wyborów”, jest więc niewątpliwie sposobem myślenia, na bazie którego szereg ugrupowań politycznych w Polsce po 1989 roku kształtowało swój dyskurs polityczny i budowało relacje z wyborcami. Nie jest to jednak jedyny z odcieniów konserwatyzmu, z którym kolaborują polscy politycy wszelkiej maści. Druga strona polskiej kolaboracji z konserwatyzmem to flirt z konserwatyzmem światopoglądowym i deklarowana niechęć wobec liberalizmu obyczajowego. Dotyczy to w szczególności takich światopoglądowych problemów współczesnych społeczeństw – w tym przecież także społeczeństwa polskiego – jak chociażby aborcja, eutanazja, związki homoseksualne czy też w szerszej perspektywie: problem współczesnych, alternatywnych form rodziny.

Niektóre z tych problemów sporadycznie pojawiały się w polskim dyskursie publicznym po roku 1989, jednak część z nich nigdy takim tematem publicznej debaty nie była i można by powiedzieć, że właśnie w sferze publicznej nigdy nie zaistniała. Temat aborcji na pewno należy do tej pierwszej kategorii, bo chociażby w połowie lat dziewięćdziesiątych mieliśmy w Polsce dość ostrą dyskusję na temat liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. Rząd Włodzimierza Cimoszewicza podjął się przygotowania odpowiednich przepisów prawa i wprowadził możliwość przeprowadzenia legalnej aborcji z przyczyn materialno-społecznych. Nowelizacja, która weszła w życie 1 stycznia 1997 roku, obowiązywała do 23 grudnia tegoż roku, kiedy to Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie o jej niezgodności z konstytucją. Była to jak dotychczas ostatnia – i jedyna – próba uczynienia z problemu aborcji elementu debaty publicznej. Od tego czasu żadne liczące się środowisko polityczne nie podniosło tego tematu, żadne partia polityczna nie wzywała do ponownego przemyślenia tych przepisów prawnych – wszystko to zaś w duchu tzw. trudnego kompromisu, jakim rzekomo była ustawa o planowaniu rodziny, ochronie płodu ludzkiego i warunkach dopuszczalności przerywania ciąży z 1993 roku.

Co ciekawe, także środowiska lewicowe – poza organizacjami feministycznymi, które jednakowoż nie mają większego wpływu na kreowanie programów politycznych liczących się ugrupowań parlamentarnych – milczą w tym temacie. Rząd Leszka Millera, który przecież do wybuchu afery Rywina dysponował większością parlamentarną pozwalającą na przeprowadzanie tego typu ustawodawstwa, a dysponował on również poparciem Pałacu Prezydenckiego, w którym zasiadał wówczas Aleksander Kwaśniewski, nie podjął w tym zakresie żadnej inicjatywy. Tłumaczenie się, że koalicjant w postaci Polskiego Stronnictwa Ludowego nie poparłby przepisów liberalizujących, to jedynie zasłona dymna dla rzeczywistego flirtu z Kościołem katolickim i środowiskami konserwatywnymi. Rządy lewicowe przyjmowały strategię – podobną do strategii PO z 2007 roku – której głównym wyznacznikiem był „święty spokój” i unikanie konfliktu politycznego na jakimkolwiek froncie. Lewica rezygnowała z poruszania liberalizacyjnych postulatów w kwestiach obyczajowych i światopoglądowych obawiając się utraty poparcia wyborców bardziej konserwatywnie zorientowanych.

Z tego samego względu takie tematy, jak legalizacja związków jednopłciowych czy eutanazja w ogóle w polskiej debacie publicznej nie istnieją i trudno dziś dostrzec jakiekolwiek liczące się polityczne środowisko, które miałoby ochotę zmienić to w bliższym czasie. W 2003 roku senator Maria Szyszkowska wystąpiła z projektem ustawy o rejestrowanych związkach partnerskich, która miałaby dotyczyć zarówno osób heteroseksualnych, jak i związków jednopłciowych, jednakże ówczesny premier Leszek Miller oraz marszałek sejmu Włodzimierz Cimoszewicz jednoznacznie odcięli się od tej inicjatywy, posługując się zręcznym sformułowaniem, że w obecnym sejmie projekty takie nie mają żadnych szans na pozytywne zwieńczenie. Niezależnie od rzeczywistych motywacji oraz szans na uchwalenie tego typu przepisów, trzeba przyznać, że postawa ugrupowań lewicowych to nic innego, jak wpisywanie się w prawicowy dyskurs, wedle którego – używając słów Marka Jurka – taka ustawa byłaby „pierwszym krokiem ku rozpadowi rodziny”.

Absurdalne przekonanie, że w momencie legalizacji związków jednopłciowych wszyscy polscy mężczyźni zostawią swoje żony i oddadzą się homoseksualnym uciechom, a kobiety przestaną rodzić dzieci, de facto triumfowało i po dziś dzień jest mocno ugruntowane, w każdym razie na pewno wśród przedstawicieli polskich elit politycznych. Co ciekawe, już w 2005 roku za prawną legalizacją związków gejów i lesbijek opowiedziało się – wedle badań przeprowadzonych przez CBOS – 46% ankietowanych, natomiast przeciwnych było 44% (źródło: http://kobiety-kobietom.com/, 12.12.2010). Badania CBOS-u dotyczące akceptacji zachowań homoseksualnych wskazują również, że systematycznie rośnie przekonanie o konieczności ich akceptacji i tolerancji względem osób homoseksualnych, niezależnie od tego, że traktuje się je jako pewne odstępstwo od społecznej normy (2001 – 47% twierdziło, że należy tolerować homoseksualizm a 41% – było temu przeciwnych; 2005 – 55% i 34%; 2008 – 52% i 31%; 2010 – 63% i 23%; źródło: CBOS, Postawy względem gejów i lesbijek, 95/2010). Nie widać odzwierciedlania tych przekonań chociażby w debacie publicznej, w ramach której większość polityków twierdzi, że problem tolerancji wobec osób homoseksualnych nie istnieje oraz że sprawa legalizacji jednopłciowych związków nie powinna być w ogóle tematem politycznym.

Przekonanie, że polskie społeczeństwo jest konserwatywne, jeśli chodzi o kwestie światopoglądowe i obyczajowe, stało się bazą politycznego milczenia o związkach partnerskich a także o eutanazji. Przemilcza się pewne tematy, nie zwracając w ogóle uwagi na zmieniający się stosunek Polaków w ich zakresie. Przyjmuje się również bezrefleksyjnie naiwną i ślepo demofilską tezę, że elity polityczne mają być wyłącznie emanacją społeczeństwa i że ich zadaniem nie jest bynajmniej uświadamianie, edukowanie oraz wychowanie do tolerancji wobec mniejszości. Konserwatyzm światopoglądowy politycznych elit to kolejny przejaw polskiej kolaboracji z konserwatyzmem jako takim. Taka jego odmiana przypomina w pewnym stopniu francuską wersję dziewiętnastowiecznego konserwatyzmu paternalistycznego, ślepo broniącego tradycji i – co za tym idzie – tradycyjnej koncepcji rodziny. Ślepota tego typu konserwatywnych kolaborantów sprawia, że nie dostrzegają oni również, że we współczesności sama formuła rodziny uległa zmianie, że pojawiły się różnorakie jej alternatywne formy, że wzrost współczynnika rozwodów jest odzwierciedleniem pewnych zjawisk społecznych, których nie da się odwrócić milcząc i udając, że się ich nie widzi.

Polskość katolicko-martyrologiczna

Przejawem kolaboracji z konserwatyzmem jest także przywiązanie do bardzo wąskiej wizji polskości, którą najczęściej wiąże się z narodową martyrologią i nieformalnym sojuszem z instytucjonalnym Kościołem katolickim. Uwięzienie w okowach narodowej martyrologii oraz archaicznego myślenia o Polsce i Polakach sprawia, że brak dzisiaj chociażby wizji miejsca Polski w Unii Europejskiej. Żaden z rządów i żadna z partii politycznych nie przedstawiły koncepcji miejsca Polski w Europie. Wzięcie na siebie prowadzenia europejskiej polityki wschodniej – jakkolwiek wydaje się być i racjonalne, i uzasadnione polskimi doświadczeniami historycznymi oraz politycznymi – wpisuje się jednak w ów narodowy mit o Polsce jako łączniku świata Wschodu z Zachodem, jako przedmurzu cywilizacji i chrześcijaństwa. Nie chodzi o oddawanie pola tam, gdzie rzeczywiście Polska jest w stanie być liderem lub ekspertem, ale o to, by widzieć Polskę szerzej i również szerzej spoglądać na jej przyszłość w Europie.

Polska – choć weszła w XXI wiek przystąpieniem do Paktu Północnoatlantyckiego i Unii Europejskiej, podniesieniem poziomu życia i obniżeniem bezrobocia, zwiększeniem odsetka osób z wyższym wykształceniem – nadal z sentymentem spogląda w swoją historię, w szczególności zaś wspomina te momenty, kiedy poniosła swe wielkie klęski. To świętowanie Powstania Warszawskiego stało się dorocznym narodowym świętem, celebrowanym ponad miesiąc, kiedy zwycięskie Powstanie Wielkopolskie wspomina się głównie lokalnie i na skalę zdecydowanie nieodpowiadającą rozmiarom sukcesu. „Okrągły stół” nie stał się mitem założycielskim Polski demokratycznej i wolnej, ale raczej Polski postkomunistycznej i niesuwerennej. Środowiska prawicowe, w tym przede wszystkim narodowo-katolickie, przyzwyczaiły nas do takiego spoglądania na polskość – na polskość zmiażdżoną, zgniecioną, poniżoną i pokonaną. Przyjęcie takiej wizji musi współistnieć z rusofobią i germanofobią. Obecne w spotach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości z 2005 roku wątki antyniemieckie i antyrosyjskie nie zostały poddane druzgoczącej krytyce mediów, choć można by uznać je za krzewiące nienawiść i umacniające narodowe stereotypy.

Także bieżąca polityka dowodzi popularności tak wąskiego i anachronicznego widzenia polskości przez niektórych przedstawicieli elit politycznych. Sprawa śledztwa smoleńskiego w pełnej krasie ujawniła, jak liderzy Prawa i Sprawiedliwości widzą polskość: zawsze niewinną i pokrzywdzoną, niszczoną przez sąsiadów, niesuwerenną i uległą. Najsmutniejsze jest to, że inna wizja albo się nie pojawia, albo nie znajduje swojego miejsca w sferze publicznej. W duchu tak rozumianej polskości Smoleńsk staje się drugim Katyniem, katastrofa lotnicza staje się zamachem, sugestie o błędach pilotów interpretowane są jako odmówienie wiarygodności polskiej armii, zaś rozmowy polskiego premiera z premierem rosyjskim to wyłącznie dowód tego, że Polska to nic więcej, jak „rosyjsko-niemieckie kondominium”. Ta wizja Polski i polskości jest jedyną, jaka przedostaje się do sfery publicznej. Nie ma odważnych, którzy sformułowaliby inną wizję, którzy zdecydowanie postawiliby na modernizację i spojrzenie w przyszłość, którzy zerwaliby z polityką historyczną, a historię uczynili domeną historyków, a nie szefów rządów i liderów partii politycznych.

Kolaboracja z tak zaściankowym rozumieniem polskości przejawia się chociażby w bezczynności i braku zaangażowania w budowanie wizji nowej Polski, Polski przyszłości, która przecież nie musi powstać na gruzach historii i tradycji. Kolaboracja taka to także strach przed instytucjonalnym Kościołem katolickim, będącym jednym z tych aktorów sceny publicznej, którzy taką wizję propagują i umacniają. Wieloletnie milczenie w kwestii działania tzw. komisji majątkowej czy też unikanie tematów sprzecznych z doktryną Kościoła katolickiego miały zapewnić neutralność hierarchów katolickich wobec ugrupowań i rządów lewicowych czy liberalnych. Konserwatywni kolaboranci maści wszelkiej nie interesują się tym, że uczeń liceum ogólnokształcącego ma dwukrotnie więcej lekcji religii niż biologii, chemii, fizyki czy geografii, trzykrotnie więcej niż podstaw przedsiębiorczości, wiedzy o społeczeństwie czy technologii informacyjnych, a sześciokrotnie więcej niż wiedzy o kulturze. Strach, że proboszczowie w swoich kazaniach mogą zasugerować, aby nie głosować na Platformę Obywatelską czy Sojusz Lewicy Demokratycznej, jest większy od racjonalnego dysponowania państwową własnością czy projektowania systemu publicznej edukacji.

Kolaboranci wszystkich partii – łączcie się!

Po 1989 roku większość środowisk politycznych zdecydowało się na kolaborację z konserwatyzmem różnych postaci: konserwatyzmem postaw – niechętnym wszelkim radykalnym zmianom i posługującym się retoryką przywracania normalności i stabilizacji; konserwatyzmem światopoglądowo-obyczajowym – przeciwnym liberalizacji prawa do aborcji, nietolerancyjnym względem mniejszości seksualnych i ślepym na zmiany zachodzące w formule współczesnej rodziny; konserwatyzmem narodowo-katolickim i jego wizją polskości – u których podstaw leży polska martyrologia, anachroniczna wizja polskiego narodu i miejsca Polski w Europie oraz ślepe przywiązanie do Kościoła katolickiego. Od prawicy po lewicę – wszystkie ugrupowania i wszystkie liczące się środowiska polityczne – decydowały się na którąś z powyższych form kolaboracji, choć rzeczywiście robić to mogły z różnych przyczyn i kierując się odmiennymi motywacjami.

Dla środowisk prawicowych czy konserwatywnych sensu stricto nie była to nawet żadna forma kolaboracji – wypływało to z wewnętrznego przekonania o konieczności realizowania postulatów politycznych taką a nie inną drogą oraz wierności podstawowym priorytetom i wartościom konserwatyzmu rozumianego jako doktryna polityczna. Kolaborantami mogli więc być jedynie liberałowie jako przedstawiciele politycznego centrum lub lewicowcy. Oni zaś najczęściej decydowali się na kolaborację z konserwatyzmem ze względów pragmatycznych, jak chociażby: strach przed wpływem społecznym Kościoła katolickiego czy przekonanie o niechęci społeczeństwa wobec bardziej liberalnych rozwiązań. Partie polityczne zapomniały o tym, że są nie tylko emanacją społeczeństwa i formułą realizacji interesów grupowych, ale że ich zadaniem jest również kształtowanie opinii publicznej oraz zapewnianie odpowiedniego poziomu debaty publicznej. Zapomniano więc o tym, że czasami obowiązkiem politycznych elit jest stanąć w obronie mniejszości przed zdeterminowaną większością. Zawierzono bezrefleksyjnie sondażom i badaniom opinii publicznej, które stały się głównym wskaźnikiem w podejmowanej przez partie działalności.

Polska kolaboracja z konserwatyzmem doprowadziła do deaksjologizacji polskiego liberalizmu i kształtującej się przecież dopiero socjaldemokracji. Niektórzy tłumaczą to postępującym procesem przeistaczania się polityki współczesnej w postpolitykę oraz tworzenia coraz częściej rządów technokratycznych, które świadomie rezygnują z realizacji politycznych projektów. Można – i wydaje mi się, że wręcz trzeba – spojrzeć na polską scenę polityczną nie tylko przez pryzmat postpolitycznego myślenia i technokratyzacji polityki, ale przede wszystkim przez pryzmat kolaboracji z konserwatyzmem. Może bowiem okazać się, że to właśnie ten proces wyjałowił młody polski liberalizm i doprowadził do ukształtowania się tak nie lewicowej przecież polskiej lewicy.

?

Liberalna inteligencja w III RP :)

Marek Beylin:

Jeśli mówi się o liberalnej inteligencji, jej roli w III RP, to oczywiście trzeba sięgnąć do ostatniego 20-lecia. Przede wszystkim liberalna inteligencja dała się wmanewrować w dyskusje często ważne, ale z szerszego punktu widzenia nieistotne. Gdyby sięgnąć do roku 1989, a potem szybko przesunąć się przez kolejne 20 lat, to głównymi tematami dyskusji były tematy o przeszłości, o wymiarze symbolicznym – o dekomunizacji, o tym, czy postkomuniści mają prawo funkcjonować na scenie demokratycznej, o lustracji, o symbolice narodowej. Potem – kiedy PiS doszedł do władzy – były to dyskusje niesłychanie ważne – o demokracji, o państwie praworządnym, o trójpodziale władz, o rzeczach fundamentalnych. Powiedzmy sobie jednak szczerze, jak na państwo po 20 latach demokracji były to dyskusje zawstydzające swoim banałem. Przez 20 lat polskiej demokracji liberalna inteligencja, bo z inteligencją konserwatywną było trochę inaczej, dyskutowała o rzeczach drugorzędnych, pomijając kwestie najważniejsze. Oczywiście, dyskusje o przeszłości są potrzebne, tak samo jak o symbolice narodowej, ale te tematy wypierały wszystkie inne. W pewnym sensie liberalizm został dla wielu ludzi związany z wirtualną dyskusją o przeszłości, dekomunizacji albo prawach publicznych dla postkomunistów. Został częściowo związany z myśleniem o przeszłości, a nie o przyszłości. W pewnym sensie liberalna inteligencja nie porzuciła myślenia z lat 70. i 80. Cały czas te tematy trzymały ją na uwięzi.

W tym 20-leciu były dwie bardzo uproszczone diagnozy Polski. Jedna – kontynuacji i stabilizacji, pod hasłem „wszystko jest dobrze”, z większymi bądź mniejszymi „ale”. Druga diagnoza to budowanie Polski od początku, co widzieliśmy w wykonaniu PiS- u. Nie chcę mówić o tej drugiej diagnozie, bo ona się skompromitowała, chociaż jej przyczyny są interesujące. W jakimś sensie ta diagnoza liberalnej inteligencji, chociaż dla mnie prawdziwa – też się wyczerpała. Stało się tak, ponieważ towarzyszyło jej przekonanie, że o pewnych rzeczach warto dyskutować, a o innych nie. Mianowicie my, w obrębie liberalnej inteligencji, zaczynamy dopiero od niedawna dyskutować o ludziach wykluczonych, o mniejszościach, o feminizmie, o homofobii; chociaż oczywiście byli wśród nas tacy, którzy podejmowali te tematy szczególnie intensywnie – np. Jacek Kuroń czy Karol Modzelewski, ale to schodziło na margines wielkiego nurtu polityki. W pewnym sensie diagnoza stabilizacji ulega unieważnieniu, ponieważ dochodzą nowe tematy, nowe podmioty polityczne, które każą na mijające 20-lecie spoglądać inaczej. Liberalny inteligent jest zagubiony między dwoma obszarami. Z jednej strony, nie bardzo wie, jak rozmawiać o państwie, o wielkiej polityce, żyje bowiem ciągle w przekonaniu, że polityka polska jest przede wszystkim polityką centralnego państwa. Z drugiej strony, nie patrzy na społeczeństwo i nie jest w stanie docenić różnicowania się roli społecznych i kształtowania się mniejszości z własnym głosem. W efekcie liberalny inteligent nie jest w stanie uprawiać dyskusji politycznej ani społecznej. Przyczyny tego są bardzo różne, można mówić o kryzysie idei w ogóle, nadmiarowości różnych wartości, albo o tym, że żyjemy w kryzysie obietnicy demokratycznej.

Andrzej Celiński:

Warto próbować odpowiedzi na pytanie zawarte w temacie debaty, posługując się znanym rozróżnieniem dwóch Polsk, dwóch polskości – Polski Marii Dąbrowskiej i Polski Romana Dmowskiego. Przywołuję tu króciutki, ale jakże istotny esej Jana Józefa Lipskiego: „Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy”. Mamy z tym do czynienia na co dzień. Polska Michnika i Polska Kaczyńskiego. Polska Rydzyka i Polska Tischnera. Obie Polski. I jakże różne. Dla nas i dla ludzi z zewnątrz polskości. Co się stało, że ta lepsza Polska (dla mnie nie ulega wątpliwości, która Polska jest lepsza, dla „świata” Polską zainteresowanego – tym bardziej), więc co się stało, że ta lepsza wyraźnie przegrywa, oddaje pola tej gorszej?

Chcąc odpowiedzieć na tak sformułowane pytanie trzeba być ekshibicjonistą, z pewnością kompetencja psychologiczna jest tu niezbędna.

Za bazę dla tej odpowiedzi przyjmuję niegdysiejszy artykuł Waldemara Kuczyńskiego, który w pierwszych tygodniach zdechłej już na szczęście IV Rzeczpospolitej, pisał dobrze o tej III, tak w wymiarze politycznym, jak społecznym, ekologicznym, gospodarczym. Pisał, cytując obficie Eurostat, o tym, jak wiele nam się udało.

Przyjmuję ocenę Kuczyńskiego za swoją, ale chcę wspomnieć druga stronę – „ich”.

Kiedy szedłem na studia w wieku 17 lat, moim sposobem na życie, na sprostanie strasznemu wyzwaniu konkurencji, było szukanie i zbliżanie się do ludzi z półki zupełnie innej niż moja, wyższej półki, do ludzi z pewnością mądrzejszych, oczytanych, myślących. Takim środowiskiem, w którym bardzo chciałem być, był warszawski KIK (dopiero po Sierpniu okazało się, jak ważny to jest przymiotnik – „warszawski”). Wszedłem nieśmiały na jakieś spotkanie i zapytałem kogoś tam, kto zdawał się kompetentny, czy mogę się zapisać. W odpowiedzi usłyszałem pytanie: „znasz tego, tamtego, owego?”. I padły dobre, znane mi skąd inąd, przecież nie osobiście, dobre, ziemiańskie nazwiska. Nie znałem tych osób. Do dzisiaj ich nie znam.

I teraz stawiam pytanie, fundamentalne dla mojego zrozumienia tego, dlaczego przegrywa dzisiaj ta lepsza Polska: czy mój ojciec, który pochodził z zupełnie przeciwległego bieguna niż ludzie o tych nazwiskach (mój dziadek był analfabetą, a ojciec, mimo że później zamożny, do końca życia cierpiał na chorobę głodową) i który miał poglądy cudownie liberalne, był otwarty na świat nieporównanie bardziej zamknięty niż nasz obecny świat, nie nienawidził, choć miał pewnie powody nienawidzić, nie bił choć był osiłkiem, fascynował się kulturą choć nie miał o niej żadnej wiedzy – mógłby znaleźć się, i być dobrze przyjęty w tym dzisiejszym świecie liberalnych wartości?

My „liberałowie” czasu przemiany, próbując realizacji tego wielkiego projektu 1989/1990 roku, zakładaliśmy przecież, oczywiście milcząco, że nasze wartości, nasze pojęcie świata są tak świetne, że ich tłumaczenie właściwie byłoby nietaktem. My nie podjęliśmy nawet marnej próby promocji naszego projektu Polski. Wydawał on się nam absolutną oczywistością.

Nie myślę o tak modnym teraz PR, myślę o jasnym przedstawieniu dylematów, o podjęciu choćby próby powiedzenia, jakiej Polski chcemy.

Druga rzecz, o której chcę coś powiedzieć, jest właściwie anegdotą. Pomyślałem sobie, że jeśli już mówimy o korzeniach tej Polski, w której realnie jesteśmy, powinni tu siedzieć: Mazowiecki, Geremek, Kuroń, Balcerowicz i Kaczyński. Natomiast my, jak tu teraz siedzimy, powinniśmy siedzieć za ich plecami i pełnić rolę złośliwych komentatorów.

W tamtej rzeczywistości robiliśmy projekt, który był projektem nienapisanym. I niepoddanym jakiejkolwiek debacie. To wszystko odbywało się w gronie przyjaciół!

Teraz chcę opowiedzieć o roku 1990. Mazowiecki był wtedy „wpychany” w kampanię prezydencką. Z mojego miejsca widzenia – kompletnie bez sensu. Nie było wtedy żadnych widocznych dla oka przeciętnego obywatela efektów reform. Była za to coraz wyższa fala sprzeciwu wobec tzw. „planu Balcerowicza”. W rzeczywistości – przeciwko nowym mechanizmom regulacyjnym gospodarki. Przeciwko rynkowi! Myślałem wtedy, że nam się nie udaje, bo jest nas za mało, brakuje energii, ludzi, wyobraźni, odwagi. Gdybyśmy to mieli, dałoby się uzasadnić przemiany. To był ten mój projekt „Livis’a” w Płocku. Zabawne, że udało się tamten projekt przeprowadzić dzięki pomocy Leszka Balcerowicza, który wówczas ufał (i sprawdzał!), ale większość w ogóle wówczas nie rozumiała, o co chodzi.

W 1990 roku był wśród polityków tej mojej „lepszej Polski” obraz takiego chama, który ze wsi przychodzi, wchodzi w to liberalne środowisko, z co prawda dobrymi projektami, ale mówi dziwnym dla tego środowiska językiem, mówi tak, jak w XIX wieku mógł mówić Żyd albo cham, bo przecież nie szlachcic, bo takimi tematami po prostu się nie interesuje.

Pośród osób, które w tej debacie powinny uczestniczyć, wymieniam także Jarosława Kaczyńskiego. Środowisko polityczne, w którym byłem na początku lat 90., nie życzyło sobie żadnego pluralizmu Solidarności. Myśleliśmy, że po odepchnięciu od władzy komuny, ale gdzieś tam przecież będącej, potrzebna jest spójna wobec niej alternatywa. Dzisiaj wiem, że Kaczyński wówczas myślał bardziej demokratycznie, politycznie. Nie wiem, czy miał rację w krótkiej ówczesnej perspektywie. Wiem, że my jej nie mieliśmy. Pluralizm bez ograniczeń, jest istotą demokracji. Z drugiej zaś strony, Kaczyński proponował jedynie inną strukturę udziałów we władzy, a nie inny projekt Polski. Nie politycznej Polski, ale po prostu Polski. Zderzyliśmy się z czymś, co dzisiaj można by nazwać „bezprojektowym” populizmem. Łatwa alternatywa, łatwa łatwością braku własnego programu i oczywistością roszczenia, bez odpowiedzialności.

Aleksander Smolar:

Kiedy w debatach na temat inteligencji ujawniają się rozmaite frustracje, wynikają one często z przekonania o przewodniej roli inteligencji. Nie będę sięgał tak daleko do historii, jednak cofnę się poza rok 1989. Jest to o tyle istotne, że inteligencja powraca do swojej dawnej, przywódczej, niezależnej od władzy roli dopiero w latach 70.-80., wraz z kształtowaniem się opozycji demokratycznej. Jest taki bardzo piękny, przejmujący tekst Andrzeja Kijowskiego o tym, jak wraca on do domu jako „syn marnotrawny”, i jak bardzo jest z tego powodu szczęśliwy. Wraca do narodu, przaśności, Kościoła, do tego wszystkiego, co definiuje tradycyjną Polskę. Można powiedzieć, że Kijowski – w sposób metaforyczny – opisał los tej części inteligencji, którą nazywamy liberalną (jest to pojęcie nieprecyzyjne, są ludzie, którzy byliby oburzeni tym, że uzurpuje się to określenie dla pewnej formacji). Jest to czas wielkiego szczęścia, powstaje wówczas niezależny obieg, wybitni pisarze jak Konwicki czy Brandys, którzy mają za sobą również okres mniej szlachetny, zaczynają w nim wydawać. Pamiętam doskonale, że jako emigrant widziałem ich przyjeżdżających do Paryża. Byli szczęśliwi w czasie rozkładu Polski Ludowej, odnaleźli bowiem swoje miejsce – niezależne, krytyczne, w jakimś sensie również kompensujące, rehabilitujące ich postawy w poprzednich dziesięcioleciach.

Dla tej grupy powstanie KOR-u było czymś wielkim, było spełnieniem marzeń liberalnej, często lewicowej inteligencji. Nieprzypadkowo punktem odniesienia był dla nich Stefan Żeromski. KOR – pojednanie, współpraca z robotnikami – to było coś wielkiego. Momentem degradacji dla tej inteligencji było powstanie Solidarności. W tym czasie okazało się, że nie są oni przywódcami, lecz doradcami. To jest zupełnie inna rola. Rola doradcy to rola człowieka uzależnionego, który nie podejmuje decyzji, tylko wykonuje polecenia szefa. Zwłaszcza jeżeli szef jest tak kapryśny jak Lech Wałęsa. Andrzej Celiński, który z nim współpracował, wie o tym doskonale. Oczywiście rola ta jest bardzo istotna – wielu ludzi, jak chociażby Tadeusz Mazowiecki, Jacek Kuroń czy Bronisław Geremek – odegrało wtedy wielką rolę. Byli oni jednak kontestowani przez formacje narodowe, przez „prawdziwych Polaków”, jednocześnie można to postrzegać jako swego rodzaju ludową kontestację pewnej uprzywilejowanej grupy.

Inteligencja odnalazła swoją rolę dzięki generałowi Jaruzelskiemu. Wraz z wprowadzeniem stanu wojennego wojsko i policja wypędziły z placu publicznego miliony Polaków. Tak naprawdę opór z lat 90. to opór inteligencji, który przyjmuje w dużym stopniu formy symboliczne. Prasa niezależna, dni kultury w kościołach, samoedukacja, aktorzy bojkotujący telewizję, eseje Adama Michnika z więzienia – to były najbardziej wyraziste symbole opozycji z okresu stanu wojennego. Nie znaczy to oczywiście, że robotnicy nie działają, jednak ich rola jest mniejsza, ponieważ te formy oporu jako symboliczne pasują raczej do inteligencji. Poza tym inteligencja była bezpieczniejsza niż robotnicy, którzy mogli w każdej chwili stracić pracę, trafiali do więzień, bito ich. W tych warunkach inteligencja odnajduje swoją przywódczą rolę. Lech Wałęsa jest zresztą tego świadom. Mówił on w jednym z wywiadów o „przewodnikach stada”. O tym, że teraz nastał czas inteligencji. Język Lecha Wałęsy był jednak zbyt drastyczny jak na demokratyczne maniery. Z tego powodu inteligencja warszawska go ocenzurowała. W pełnej wersji wywiad ten ukazał się dopiero w krakowskim piśmie i widać tam cały antydemokratyzm w mentalności Lecha Wałęsy, który jako przywódca odegrał, paradoksalnie, ogromną rolę w budowaniu demokracji. Czym było powstanie Komitetów Obywatelskich, do których z obecnych tutaj osób należał Andrzej Celiński? Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie to był dokonany zamach na związek robotniczy. Inteligencja przejęła władzę. Komitety Obywatelskie powstały po to, aby budować Polskę polityczną, a nie społeczną, robotniczą czy związkową. Były oczywiście „rodzynki” robotnicze, np. Zbyszek Bujak, ale ich rola była drugorzędną. Nie jest zatem niczym dziwnym to, co chcieli zrobić Władek Frasyniuk z Lechem Wałęsą po wyborach, czyli zlikwidować Komitety Obywatelskie, przywrócić dominację robotniczą. To się jednak nie udało, inteligencja objęła wówczas władzę w Polsce, tak samo jak w II Rzeczypospolitej, chociaż mechanizm był inny.

Uważam, że inteligencja wiele osiągnęła, jednocześnie jednak sama się zlikwidowała, a mogła jako formacja wyłonić siłę polityczną. Dokonała wielkich rzeczy m.in. przez swoją antypolityczność. Prawdą jest, że tacy ludzie jak Michnik, Mazowiecki czy Geremek byli wówczas przeciwko pluralizacji sceny politycznej. Co więcej, Bronisław Geremek pozostawił ślady na piśmie – prowadził debaty międzynarodowe z premierem Portugalii, który mówił, że nie ma demokracji poza demokracją parlamentarną i pluralistyczną, natomiast Geremek twierdził, że jest, i że my ją wymyślimy. To samo mówił Havel w Czechach, on zresztą do dziś pozostaje średnim demokratą, jest arystokratyczny i odnosi się z pogardą do pluralistycznej demokracji. Był to wówczas rozpowszechniony tok myślenia – „my wymyślimy lepszą demokrację”.

Pojawiały się też argumenty poważniejsze, mniej ideologiczne. Na przykład taki, że w czasach tej traumy, jaką przechodzimy podczas przemian, lepiej jest zachować jedność. Logika wojska. Wiedzieliśmy, na przykład dzięki naszym doradcom, jak powinna wyglądać transformacja ekonomiczna, która została przeprowadzona radykalnie, żeby nie powiedzieć brutalnie (reforma Balcerowicza). Moim zdaniem – na szczęście. Trzeba widzieć dwie rzeczy – po pierwsze, nieuchronną tego konsekwencją musiało być powstanie pogłębiającej się luki między elitami. Wystąpił konflikt między tymi, którzy narzucili przemiany gospodarcze, a tzw. masami ludowymi, które za transformację ponosiły bardzo wysoką cenę, nawet jeżeli w dłuższej perspektywie na tym skorzystały. Tak naprawdę wszyscy dzisiaj z tego korzystają. Polska jest inna niż 20 lat temu. W międzyczasie ludzie płacili straszliwą cenę – psychologiczną, ekonomiczną itd.

Po drugie, w tym procesie dokonała się „zdrada” inteligencji. Ta, która przewodziła Polsce, sprzeniewierzyła się własnemu etosowi, własnej tradycji, co ja osobiście pochwalam. Wierność i zdrada są wartościami względnymi. Trzeba zawsze określić, wobec czego wierność i wobec czego zdrada. Wierność nie zawsze jest czymś godnym pochwały, podobnie zdrada nie zawsze jest godna potępienia. Tradycyjna inteligencja w Polsce była głęboko antykapitalistyczna, odnosiła się z pogardą do kultury mieszczańskiej. Dokonała wyboru, przecząc swojej całej tradycji i kulturze. Zaowocowało to zniknięciem tej formacji, która istnieje jako odrębna jednostka w czasach drastycznych przemian, kiedy naród nie ma własnego państwa, własnej gospodarki, dyplomatów itd. Tradycyjnie również inteligencja ma dwuznaczny stosunek do demokracji. Można bowiem powiedzieć, że demokracja jest w sferze publicznej odpowiednikiem tego, co rynek prezentuje w sferze ekonomicznej.

Marzenie o zjednoczonym narodzie pod przewodnictwem oświeconych elit było wyrazem dramatycznego wyboru związanego z ciężkimi zadaniami, które stały przed Polską, ale również z przesiedleniem kultury inteligenckiej. Pewne zarzuty, jakie padały pod adresem Unii Demokratycznej czy Unii Wolności, np. że jest to formacja „przemądrzała”, były poniekąd prawdziwe. Było tam trochę tego inteligenckiego stosunku elit do mas. Gardzono również polityką jako koniecznością zdobywania poparcia wyborców, w czym świetna jest partia, która obecnie rządzi. Partia ta, zainteresowana bardziej obrazem jaki stworzy, niż rzeczywistością, to druga skrajność. Ta inteligencja przejmująca władzę w Polsce w ogóle nie liczyła się ze zdobywaniem poparcia społecznego. Z przyjemnością popełniała stopniowe samobójstwo i osiągnęła to, do czego zmierzała. Jej celem było zbudowanie określonej Polski. Do tej „rodziny” należały różne osoby, od humanistycznego chrześcijanina Tadeusza Mazowieckiego po technokratę-ekonomistę Leszka Balcerowicza. Oni wszyscy byli antypolityczni, uważali, że są pewne wyższe cele, które należy realizować bez względu na koszty. W tym sensie ta formacja zniknęła wtedy, kiedy powinna – wraz z końcem transformacji. Wykonała zadanie, Polska przeszła w pewnym sensie do normalności, niezbyt może pięknej, ale normalność rzadko taka bywa. Ta formacja, która nie potrafiła zdobyć wyborców, zrealizowała własne idee.

Andrzej Jonas:

Moim zdaniem inteligencja nie zniknęła. Ma ona, od czasu do czasu, ogromną społeczną rolę do odegrania. Kiedy przychodzi normalność, inteligencja w naturalny sposób się wycofuje do uniwersytetów czy katakumb. Zgodnie ze starym spostrzeżeniem pani profesor Ossowskiej, „inteligencja nie nadaje się ani do biznesu, ani do polityki”. Ma po prostu inne cele, inne wartości. Nie wiem, czy znają państwo jakiegokolwiek reprezentanta inteligencji, nie mówię „inteligentnego człowieka”, bo to jest zupełnie inna sprawa.

Co do „płaczu” Andrzeja Celińskiego nad tym, że inteligencja odeszła od sterowania krajem – jest to przecież proces naturalny, inaczej mielibyśmy do czynienia z rzeczą straszną, mianowicie z realizacją projektu utopijnego. Tak długo, jak pozostawało to w sferze projektu, była to wizja, która przewidywała rzecz niemożliwą w realizacji, a mianowicie, że inteligencja będzie kierowała krajem w warunkach normalnych. Po to, aby kierować krajem, trzeba mieć przede wszystkim „ciąg” na władzę. Inteligencja go nie ma. Wydaje mi się, że obserwujemy pewną degradację roli inteligencji, równolegle do osłabienia roli elit. Nie jestem historykiem, socjologiem, etnografem, ale wydaje mi się, że w historii świata mamy do czynienia z pewnym falowaniem. Bierze się to z możliwości rynkowych, technologicznych, z niesłychanie długiego okresu prosperity. Jest wiele rozmaitych przyczyn natury politycznej, naukowej i społecznej, które sprawiły, że umasowienie we wszystkich dziedzinach życia społecznego, od kultury po gospodarkę, teraz triumfuje. Obserwujemy w związku z tym pewne zagubienie i naturalne poszukiwanie nowych wektorów. Wydaje mi się, że może je wskazywać tylko inteligencja i jestem przekonany, że wkrótce zaczną się kształtować nowe elity, a może nawet już się kształtują. Elity te odtworzą bieg wydarzeń, który obserwuje się w cywilizacji. Pojawią się nowe wizje, nowe kierunki, nowe cele. Wszystko jedno, czy te cele będą mówiły o ochronie środowiska naturalnego, czy o triumfie praw człowieka nad egoizmem kolektywnym. Nastanie z pewnością faza, kiedy cele te zostaną osiągnięte i nastąpi kolejne umasowienie. Zgadzam się tutaj całkowicie z Aleksandrem Smolarem – jesteśmy w okresie normalnym. Wszystkie negatywy i pozytywy naszego czasu, włącznie z dość przerażającą wizją IV Rzeczypospolitej, to zjawiska wyrastające z naturalnych przyczyn, zdarzały się zresztą już niejednokrotnie, i to nie tylko w Polsce. Myślę, że wielkim dziełem inteligencji jest przygotowanie na nie społeczeństwa. Kiedy nadchodzi odpowiedni moment, wygrywa co prawda Prawo i Sprawiedliwość, ale przynajmniej nie zostaje wybrany Tymiński, więc jest się czym pocieszać.

Leszek Jażdżewski:

Trochę paradoksalny ten optymizm. Chciałbym, żebyśmy przeszli do konstruktywnej krytyki liberalnej inteligencji. Problem polega na tym, że bardzo często ta krytyka wychodzi z ust ludzi, których nie chcemy słuchać. Jeżeli coś powie Jarosław Kaczyński, Antoni Macierewicz albo inni ludzie tego pokroju, to często wszystkie zarzuty są negowane – poniekąd zresztą słusznie – tylko z racji tego, kim są ci ludzie. Z drugiej strony istnieje pewna martyrologia – co prawda nie mogę z racji wieku przyznać się do bycia częścią pokolenia, które angażowało się politycznie przez te 20 lat, ale mocno się z nim identyfikuję. Bardzo często wobec liberalnej inteligencji, to się już pojawiło w wypowiedzi Andrzeja Celińskiego, używa się określeń: „grupa towarzyska”, „grupa znajomych”. Tak naprawdę Unia Demokratyczna również była grupą znajomych, a nie partią, w której odnajdywało się tezy polityczne. Bardzo dużo zarzutów wobec tego środowiska, nazwijmy je umownie środowiskiem „Gazety Wyborczej” i Unii Wolności, tak bowiem należałoby zdefiniować liberalną inteligencję w szerokim znaczeniu, skupiało się wokół tego, że była to grupa zamknięta, w której etos inteligencki został zamieniony na odruchy stadne. Panowie z „Europy” [dodatek do „Dziennika” – przyp. red.], Krasowski i Michalski celują w takich zarzutach. Pytanie brzmi: czy takie zarzuty nie są uzasadnione? Poproszę o zabranie głosu Andrzeja Celińskiego, który użył dzisiaj określenia „grupa towarzyska”.

Andrzej Celiński:

Z mojego punktu widzenia fundamentalne jest pytanie, proszę wybaczyć osobistość tego pytania – czy mój ojciec, który pochodził z nizin społecznych, którego ojciec i brat byli analfabetami, ale który się wspiął, poprzez wykształcenie, energię, i coś wielkiego co w sobie miał – gdyby żył w 1989/1990 roku, mógłby znaleźć się w tym środowisku, czy też nie. I moja odpowiedź brzmi jednoznacznie – nie! Nasze wartości, liberalne wartości były z pewnością jego wartościami. On jednak, chłop z pochodzenia, inżynier z wykształcenia i powołania, wynalazca – każdą decyzję liczył. Cel i określone parametry – to były granice jego myślenia. A więc wszystko co ważne musiało być funkcją celu.

W naszym środowisku występował deficyt takiego myślenia. Zresztą, występuje do dziś.

Rola „naszej” inteligencji, nie inteligencji mojego ojca, ale naszej, opozycyjnej, „inteligenckiej”, warszawskiej – jak kto zwał – zakończyła się ostatecznie w roku 1993. Wtedy, kiedy w wyborach zwyciężyła Polska. Nie Polska naszych marzeń, nie Polska Dąbrowskiej, ale taka, która jest.

Od tamtego czasu, od roku 1993, nic się specjalnie nowego nie wydarzyło. Myślę o kreatywności, o jakiejś koncepcji, o czymś rzeczywiście nowym.

Pytanie – co dalej?!

My zawłaszczyliśmy w jakimś stopniu sferę publiczną. Może nie było innego wyjścia w 1989 roku. Lecz dalej tę sferę zawłaszczamy, ale już bez koncepcji, bez kreacji, bez tej wielkiej wizji celu.

Klasa polityczna jest coraz mniej twórcza. Mechanizmy prawa naszego państwa wymierzone są wprost przeciw innowacjom, kreatywności. One są z minionej epoki. Mało który polityk zdaje sobie z tego sprawę. A im młodszy, tym mniej.

Polska przestaje być podmiotem swojej polityki. Także polityki międzynarodowej. Demokracja jest w uwiędzie. Każdy kto ma oczy to widzi. Tę defensywę. To przeciwieństwo wielkiego solidarnościowego zrywu. To jest nasz dramat.

Leszek Jażdżewski:.

Jeśli się wczyta w „Gazetę Wyborczą” z początków transformacji, a myślę że jest to dobry sposób na poznanie, co ludzie z grona liberalnej inteligencji wówczas myśleli, znajdzie się tam głównie obawy przed odnową endecji, przed nowym rokiem ’68. Jest jednak również obawa przed vox populi, jaki reprezentuje Wałęsa. Trzeba przyznać, że pierwsze decyzje polityczne, które podejmuje ta grupa, np. wystawienie premiera Mazowieckiego w wyborach na prezydenta, jest ogromną porażką w walce z „ciemnogrodem”, ze Stanem Tymińskim. Należy też zwrócić uwagę na akcenty antysemickie w kampanii Lecha Wałęsy. Chciałbym, panie Marku, aby pan powiedział, jakie fobie, obsesje, idee – być może bardzo szlachetne – definiują tego inteligenta, który, jak pan stwierdził, po 20 latach walki o demokrację w tym kraju, wypalił się

Marek Beylin:

Myślę, że ta inteligencja organicznikowsko-emocjonalno-niepodległościowa wchodziła w 1989 roku w nową Polskę z bardzo prostymi, podstawowymi ideami: wolność, równość, niepodległość. W wolnej Polsce liberalna inteligencja pokłóciła się przy okazji różnych kwestii (spory o aborcję, lustrację, Irak itp.) Pomimo konfliktowości, nabierała ona jednolitości w zwarciu. Na przykład, na początku lat 90. zjednoczyła się z powodu zagrożenia ze strony SLD, które obejmowało władzę. Niwelowały się wówczas wszelkie różnice, a zostawały proste wartości. Podobnie było ostatnio, kiedy władzę objął PiS. Przyjęło się wtedy, że ci, którzy są przeciwko PiS-owi, są za demokracją i nie dyskutowaliśmy, za czym konkretnie optujemy. Inteligencja rzeczywiście wchodziła w rok 1989 z pewną utopią. To nie była bynajmniej utopia liberalna, raczej utopia „dobrego socjalizmu”, którego nikt nie widział na oczy, ale którego wszyscy pragnęli. Szerzyła się wówczas w społeczeństwie ogromna nieufność wobec kapitalizmu. Inteligencja dostała po głowie, ponieważ nie mogła sformułować żadnej rozsądnej alternatywy dla tej drogi, jaką promował Leszek Balcerowicz. To się po prostu działo – my za tym nie nadążaliśmy. Było to dla nas dramatyczne doświadczenie. Jacek Kuroń przeżywał gorzki dramat. Wiedział z jednej strony, że musi budować kapitalizm, natomiast ubolewał nad tym, że przez to „utleniły się” cenne dla niego wartości, tj. społeczna solidarność, wzgląd na słabszych itd. Dylemat tego lewicowego inteligenta, który budował kapitalizm po części z entuzjazmem, a po części z goryczą, doskonale oddaje stan ducha inteligenta, dzisiaj nazywanego liberalnym. W 1989 roku był to przede wszystkim inteligent utopijny.

Leszek Jażdżewski:

Pytanie brzmi również: czy nie było tam także czynników natury psychologicznej, swego rodzaju paternalizmu zarzucanego często liderom Unii Wolności oraz „Gazecie Wyborczej”? Czy nie jest tak, że liberalne elity same się od narodu odizolowały? Chciałbym przedstawić tutaj cytat z wypowiedzi pewnego katolickiego filozofa – „nie zrozumie pan nigdy swojego narodu, bo nie szedł pan nigdy na pielgrzymkę na Jasną Górę”. Być może ci ludzie powinni pójść na Jasną Górę?

Aleksander Smolar:

Trzeba sobie uświadomić dylemat, przed którym stała ta elita. W różnych zachodnich opracowaniach autorstwa najwybitniejszych specjalistów był głęboki pesymizm odnośnie możliwości transformacji w naszym kraju. To ze względu na bardzo prosty i oczywisty dylemat. Przemiany rynkowe i przemiany demokratyczne to jakby dwa pociągi, które muszą się ze sobą zderzyć. Ich logika jest zupełnie odmienna. Logika demokratyczna to logika równości. Logika rynkowa z kolei to logika różnicowania losów, szans na przyszłość. Dramat polega na tym, że logika demokratyczna poprzedza rynkową. Przemiany demokratyczne potrafią zablokować przemiany rynkowe, miało to miejsce w wielu krajach Ameryki Łacińskiej. To dlatego, że te grupy najbardziej poszkodowane w przemianach rynkowych mogą zebrać się w silną organizację i zablokować zarówno przemiany rynkowe, jak i demokratyczne. Takim zagrożeniem był Tymiński. Publicyści zachodnioeuropejscy byli przekonani, że zmierzamy ku cyklowi latynoamerykańskiemu. U nas ten problem został rozwiązany bez użycia środków dyktatorskich. Wielu liberałów, również tych na najwyższych stanowiskach, czyniło wyraźne aluzje jakoby bez „wzięcia za mordę” tego narodu nie da się Polski poprowadzić do nowoczesności. Wiele osób tak myślało. Te same środowiska, które wysuwały postulaty takie jak ograniczenie pluralizmu, były jednocześnie środowiskami głęboko demokratycznymi. Ujawniło się to podczas rządów Wałęsy, kiedy sprzeciwiały się one falandyzacji polityki.

W wyborach w 1990 roku to środowisko odczuwało autentyczne zagrożenie, na szczęście nieuzasadnione. Środowisko liberalnej inteligencji było niewzruszenie prodemokratyczne. Przeprowadzając niezgodne z jej duchem reformy rynkowe, pozostawała ona wierna wartościom demokratycznym. Ciężko znaleźć jakąkolwiek wypowiedź ze strony tej inteligencji, która by im zaprzeczała. Jeśli chodzi o paternalizm elit – przywoływanie tutaj zdania Geremka jest groteskowe. Nie ma w nim nic nagannego. Ja mogę zacytować setki podobnych wypowiedzi: „Jest Europa, ale nie ma jeszcze Europejczyków”, „Są Włochy, ale nie ma jeszcze Włochów”. To są cytaty z wypowiedzi wybitnych postaci europejskich. Tymczasem u nas środowiska wrogie Geremkowi zrobiły z niego antydemokratę, choć ich przedstawiciele sami często grzeszyli przeciwko podstawowym zasadom demokratycznym. Geremkowi natomiast nie można przypisać ani jednej decyzji czy wypowiedzi, która by zaprzeczała wartościom demokratycznym. Środowisko liberalnej inteligencji stanowiło elitę. Pamiętajmy, że na tę partię głosowały miliony Polaków. To nie były żadne wąskie elity, lecz szeroko pojmowana elita narodu, która chciała modernizacji kraju, nawet jeżeli przyszło jej potem zapłacić za to cenę, jak to miało miejsce w przypadku nauczycieli. To był oczywiście wielki rozdział w polskiej demokracji, ale musiał się on skończyć. Budowanie normalnej demokracji kosztowało to środowisko utratę racji bytu.

Głos z sali:

Prof. Zbigniew Pełczyński:

Mnie, jako zewnętrznego obserwatora, uderzył niesłychany idealizm tej grupy, która przejmowała władzę w 1989 roku. Dawna elita została zastąpiona przez nową, zupełnie nieprzygotowaną na czekające ją wyzwanie. Zadanie było bardzo proste, a jednocześnie niesłychanie trudne: zbudować na ruinach starego ładu, oczywiście likwidując szkodliwe pozostałości, nowy ład: gospodarczy, polityczny, społeczny, prawny. To było kolosalne historyczne zadanie, bez precedensu. „Forma pokojowej rewolucji”. Ta elita nie bardzo wiedziała, jak sobie z tym poradzić, jak przejść od marzeń do rzeczywistości XX wieku. Robiła co mogła, ale to przerastało jej możliwości. W Polsce tak naprawdę nikt nie był przygotowany do zmiany ustroju. Mam pewien przykład z własnego doświadczenia, z czasów, kiedy byłem doradcą prof. Geremka w Komisji Konstytucyjnej Sejmu. Trzy pierwsze posiedzenia zostały poświęcone aksjologii konstytucji. Trzy miesiące cennego czasu zmarnowane na intelektualne debaty o wartościach! Konstytucja demokratycznego państwa jest przecież praktycznym mechanizmem tworzenia silnej, a jednocześnie ograniczonej władzy, gdzie organy współpracują ze sobą, a nie wzajemnie utrudniają sobie funkcjonowanie. Konstytucja to również zabezpieczenie obywatelskie przed nadużyciami tejże władzy. Dopiero po wielu latach, i to nie do końca doszliśmy do tej wiedzy w Polsce.

Elita naiwnie sądziła, że społeczeństwo jakoś zaakceptuje te wszystkie drastyczne przemiany bez zastrzeżeń. Zadanie było więc niesłychanie trudne; brakowało wiedzy praktycznej, narzędzi politycznych. Nie zbudowano tego, co kultywowano od lat w nowoczesnych państwach, czyli silnego korpusu urzędniczego, który wspiera polityków. Jednym z koniecznych instrumentów, by stworzyć nowoczesne państwo, jest system partyjny, którego w przeciwieństwie do systemu służby cywilnej, nie da się niestety zadekretować. W Polsce powstał bardzo kiepski system partyjny, niezakorzeniony w interesach, odcięty od wyborców. Kiedy obserwuje się zachodnie systemy partyjne, widać, że najpierw był jakiś duży, wspólny interes: masowy, gospodarczy czy religijny, wokół którego gromadzili się ludzie, a potem politycy. Polskie partie powstały w jakiś dziwny sposób, od góry poprzez wydzielanie się małych elit i potem szukania sobie wyborców, to był niemal cud, że tyle dało się jednak osiągnąć.

Aleksander Smolar:

Elity formują się zupełnie na innej zasadzie, to znaczy nie na zasadzie ruchów społecznych, ale interwencji zewnętrznej (zieloni, ruchy kobiece) i to jest pozytywną oznaką destabilizacji, polityki wprowadzania nowych tematów, problemów, elit, ale to nie podstawowy kanał formowania się polityki demokratycznej. Te partie, które dzisiaj dominują, nie są stabilne, nie są przyszłością polskiej polityki, ona będzie jeszcze ewoluowała. Czy naprawdę można liczyć, że stabilne jest tylko Radio Maryja i Kościół Katolicki? Uważam, że nie. Moim zdaniem jesteśmy paradoksalnie w okresie antypolitycznym. Przede wszystkim reakcją na proces transformacji było wielkie zmęczenie, pojawił się język populistyczny. PO posługiwało się językiem, który niewiele odbiega od języka PiS-u. Sam Tusk mówił afirmatywnie o odpowiedzialnym populizmie. Miłość do Platformy ma w sobie rzecz paradoksalną. Kocha się Platformę, bo ona „nic nie robi”. W gruncie rzeczy partia ta zapewnia Polakom komfort. Przez te półtora roku reformy były minimalistyczne. Teraz podczas kryzysu jest oczywiście gorzej i od państwa oczekuje się obrony, co z pewnością doprowadzi do zmiany polityki.

W kwestii łączenia przeszłości z przyszłością. Miałem od początku świadomość, że formacja, z którą się identyfikowałem, i za którą odczuwam głęboką nostalgię, jest skazana na śmierć. Nie potrafiła ona łączyć wzniosłych celów i wizji z interesami swoich wyborców, żeby mieć poparcie i móc te cele realizować. Uważała, że wyborcy powinni wykazać się dojrzałością i mieć na uwadze dobro ogólne. Normalna partia polityczna, i dziś mamy tego przykład, jest zorientowana bardziej na zdobywanie wyborców niż na długofalowy interes narodowy. Musi powstać jakaś synteza nowego typu. Moim zdaniem będzie to wymuszane przez dojrzewanie społeczeństwa oraz zmiany, które przyjdą z zewnątrz.

Andrzej Jonas:

Wydaje mi się, że mamy za sobą okres rewolucyjny. Bez względu na to, jakie zmiany przyniesie kryzys. Co nie oznacza, że wyzwania, stojące przed polskim społeczeństwem, są małe. Inteligencja po okresie bohaterskim wróci do czegoś, co znamy z polskiej historii, czyli pracy u podstaw. Większość socjologów zauważa, że instrumentem państw zmierzających do zamożności, jest kapitał ludzki. W okresie tych ostatnich 20 lat Polacy inwestowali w siebie, uczyniliśmy ogromny skok edukacyjny, który nie ma sobie równych w historii. W tak krótkim czasie wzrosła przecież liczba ludzi, dysponujących dyplomami wyższych uczelni.

W momencie osiągnięcia zamożności dalszym instrumentem jest kapitał społeczny, pod tym względem zajmujemy jedno z ostatnich miejsc. Elementem kapitału społecznego jest przede wszystkim zaufanie oraz zdolność do wytwarzania najrozmaitszych wspólnych projektów. My w ogóle nie dysponujemy takimi umiejętnościami. To jest niesłychanie dramatyczna konstatacja. Według obliczeń po 10 latach wyeksploatujemy kapitał ludzki i na rynek powinien wejść kapitał społeczny. Przed inteligencją polską stoi więc wielkie zadanie, i chyba właśnie niepolityczne. Jest ona tą grupą, która nie koncentruje się na własnym merkantylnym interesie, ale widzi dalej.

Marek Beylin:

Myślę, że rola inteligencji jest podwójna. Z jednej strony praca organicznikowska, budowanie instytucji, świadomości, praca edukacyjna, działalność ośrodków lokalnych (ponieważ wiele rzeczy dzieje się poza wielkimi miastami). Ktoś powinien opowiedzieć Polakom o Polsce i o Europie, tak, by ta opowieść zawierała jakąś utopię. Głęboko wierzę, że na dłuższą metę ani polityka, ani życie społeczne nie daje się prowadzić bez elementów wizyjnych. To się niewątpliwie narodzi. Jak z liberalizmu stworzyć rodzaj utopii politycznej? To jest niesłychanie trudne, bo przyzwyczailiśmy się, że liberalizm jest czystą pragmatyką. To oczywiście nieprawda, bo liberalizm ma swoje korzenie ideologiczno- heroiczne, był ideologią sprzeciwu, walczącą. Być może czas wrócić do korzeni. Moim zdaniem najważniejsze są idee, szczególnie w Polsce, gdzie instytucje debaty są zdegenerowane. Proszę spojrzeć na telewizję, to niebywałe, co tam się dzieje. Gazety często są na takim samym poziomie. Zostają książki, stowarzyszenia, kluby, spotkania – takie jak to.

Debata: Dwadzieścia lat Pokolenia ‘89. :)

Pokolenie ’89 to dojrzewanie w komunie, stosunek do komunizmu od lekkiej niechęci po zwalczanie systemu, pierwsze w życiu głosowanie w 1989 roku, a potem „róbta co chceta”, czyli każdy poszedł w swoją stronę. Jest to najbardziej fuksiarskie pokolenie Polski – Marcin Meller

. Paweł Ciacek – dyrektor sprzedaży w Millward Brown SMG/KRC, wiceprzewodniczący Stowarzyszenia Projekt: Polska.

. Szymon Gutkowski – dyrektor zarządzający agencji DDB Warszawa, przewodniczący Stowarzyszenia Projekt: Polska.

. Marcin Meller – dziennikarz, redaktor naczelny miesięcznika Playboy, syn Stefana Mellera, b. Ministra Spraw Zagranicznych.

. Agata Passent – felietonistka i dziennikarka, pisze dla Twojego Stylu oraz Twojego Dziecka. Współpracuje z Radiem PIN. Jest założycielką i prezesem Fundacji Okularnicy im. Agnieszki Osieckiej. Córka Agnieszki Osieckiej i Daniela Passenta.

. Stanisław Trzciński -wydawca płytowy i promotor koncertowy, dyrektor zarządzający agencji marketingu muzycznego STX Records/STX JAMBOREE, współpracownik Radia PIN.

Prowadzenie: Leszek Jażdżewski, redaktor naczelny Liberté!

Leszek Jażdżewski: Spotkaliśmy się dziś, aby porozmawiać o Pokoleniu ’89. Czy w ogóle możemy mówić o tym, że istnieje taka grupa jak Pokolenie ’89, czyli grupa osób, która rozpoczynała swoje „dorosłe” życie w roku 1989, a dziś jest mniej więcej w wieku lat czterdziestu? Czy ta grupa ma jakieś cechy wspólne? Zanim przejdziemy jednak do tego zasadniczego pytania naszej debaty chciałbym, żeby każdy z debatujących pokrótce opisał, z jakim bagażem doświadczeń wchodził w rok 1989, z jakiej perspektywy obserwował czy uczestniczył w polskim przełomie.

Agata Passent: Rok 1989 i upadek muru berlińskiego w ogóle nie zastał mnie w Polsce. Należałam do grupy osób, która żyła w postawie głębokiej ignorancji. Ja dopiero faktycznie od roku 1993 nadrabiam swoje zaległości, uzupełniam wiedzę z dziedziny historyczno-politycznej. W czasach PRL-u byłam odizolowanym dzieckiem we mgle. Należałam do grupy osób, których rodzice korzystali z tamtego systemu, można powiedzieć, że byli tam notablami. W moim domu o sprawach historyczno-narodowych rozmawiano mało. Po roku 1989 byłam nadal trochę bez tożsamości, nie wiedziałam co tu się dzieje, przebywałam wtedy w Stanach, zajęta trochę egoistycznie sobą i walką o przetrwanie w wyścigu szczurów na prestiżowej amerykańskiej uczelni. Różne ważne książki takie jak wspomnienia Wata, które ukazały się dużo wcześniej, przeczytałam dopiero jakieś 16 lat temu. Wyrastam więc z grupy osób, które dorastały w pewnym zakłamaniu. Uważałam, że tamten system miał wiele dobrych stron, wiele kwestii z mojej wczesnej młodości wspominam bardzo dobrze, a teraz musimy te wspomnienia zrewidować.

Paweł Ciacek: Dla mnie w sensie formacyjnym rok 1989 to wyzwolenie to dokończenie działań, które podejmowaliśmy w czasach komuny. Dla mnie KOR, Jacek Kuroń, to była część dzielnicy, w której mieszkałem i dorastałem, to było moje środowisko, moja formacja, moja wrażliwość, więc cieszyłem się , że nam się udało.

Leszek Jażdżewski: To ja chciałbym spytać radykała z NZS-u, jak to wszystko wyglądało z drugiej strony.

Marcin Meller: Jak słucham Agaty, to widzę dwa zupełnie różne światy. Ja od początku byłem po drugiej stronie. Pamiętam, jak mój ojciec przez długi czas był bez pracy, musiał pracować jako kasjer po roku 1968. Pamiętam moją niezwykle odważną nauczycielkę historii, która wbrew oficjalnej wersji mówiła nam prawdę o Katyniu. Dla mnie ważnym momentem były wydarzenia roku 1980, miałem wtedy 11 lat, ale widziałem, że co innego mówią w telewizji, a co innego mówi mi ojciec. Wtedy też wyszła sprawa Katynia. Można powiedzieć, że ja niechęć do Generała wyssałem z mlekiem matki. To było więc naturalne, że zaraz w liceum zaczęła się jakaś dziecinna konspiracja. Wydawanie gazetek, rozmowy, to z resztą było liceum Reja, które generalnie było bardzo liberalne. Pamiętam tę atmosferę na pogrzebie Popiełuszki, gdzie był cały Rej. Także u mnie taka postawa nie wymagała jakiegoś specjalnego wysiłku intelektualnego, to po prostu wypływało z mojego otoczenia, z rodziny, ze szkoły, z dzielnicy. Potem był to też efekt studiów na Wydziale Historycznym, atmosfera po Kuroniu, Kołakowskim, Michniku tam trwała, tam się nie tyle studiowało, co konspirowało.

Leszek Jażdżewski: Dostrzegam zatem wiekowe pęknięcie pomiędzy Pawłem i Marcinem, którzy będąc kilka lat starsi załapali się na wydarzenia stanu wojennego, a tymi młodszymi, których biograficznie to ominęło.

Stanisław Trzciński: Tak to prawda, jeśli chodzi o mnie, rocznik 1972, zaznałem smaku PRL, a wychowywałem się w bardziej artystycznych i wolnych od propagandy środowiskach. Ale zdecydowanie apolitycznych. Ale pamiętam, że ojciec po premierze Kolędy – Nocki, którą skomponował, przypiął znaczek Gdańsk 1970 wypowiadając się w Dzienniku Telewizyjnym. Niestety, Solidarność roku 1980 była dla mnie wyłącznie medialnym wydarzeniem. Wspominam, że w grudniu 1981 większość rodziców moich kolegów i koleżanek z ursynowskiego osiedla szła do wojska – nie do więzienia, ale do wojska. A mój ojciec wyjechał na pół roku do USA. Dla mnie decydująca chyba była ponowna przeprowadzka z powrotem na Żoliborz w roku 1986. Zamieszkałem wtedy obok kościoła Popiełuszki, w którym prężnie działał Klub Inteligencji Katolickiej, no i brało się udział w licznych zadymach. Nie jestem praktykującym katolikiem, ale tamten ferment na mnie wpłynął bardzo inspirująco. Do tego co najmniej setka knujących przeciw systemowi przyjaciół w warszawskich liceach. Zaczęło się roznoszenie ulotek, gazetek itp. Aktywnie działałem we władzach Międzyszkolnego Komitetu Solidarności, wydawałem gazety w drugim obiegu, przywoziłem książki drugiego obiegu z Londynu itp. Okupowaliśmy przez dwa dni gmach ZSMP, a także uczestniczyliśmy aktywnie w strajku NZS na UW w 1988 roku. Potem zaangażowałem się w kampanię w wyborach w 89 roku w sztabie Jacka Kuronia, co było dla mnie okresem naprawdę niezwykłym, czystym i nie boję się tego słowa – pięknym. Pamiętam zresztą trochę ten kontrast, kiedy my z Adasiem Wajrakiem kleiliśmy plakaty, a Agata z rakietą na plecach szła grać w tenisa. Dla mnie społecznie decydujący i formujący mój światopogląd był okres aktywności przy różnych wyborach u boku Jacka Kuronia do 1993 roku. Ludzie, który dzięki Jackowi poznałem to była elita intelektualna Polski. Bardzo mocno zastanawiałem się wtedy, w którą stronę powinienem dalej iść. Jacek Kuroń uczył nas, że każdy powinien mieć swoją działkę, w której będzie pracował i tworzył tak, aby ten kraj mógł się rozwijać i niekoniecznie to musi być działalność polityczna. No i poszedłem w muzykę, estetykę, kulturę. Po dwudziestu latach uważam, że trochę wylaliśmy dziecko z kąpielą, ponieważ w naszym pokoleniu, a już szczególnie wśród osób w pokoleniu Marcina, był potencjał polityczny. Kiedy dziś patrzę na ludzi zaangażowanych w politykę, to nie widzę ludzi z naszego pokolenia. Nawet jeśli oni wiekowo są w tej grupie, to ja ich nie pamiętam z wydarzeń roku 1989 czy 1991. Wydaje, się że było ogromne zapotrzebowanie na ludzi w różnych innych kierunkach, głównie biznesowych, dziennikarskich i reklamowych, a to spowodowało pewne wyssanie ludzi ze strefy publicznej.

Agata Passent: Wydaje mi się, że kluczowe było jednak to, co powiedział Marcin, czyli atmosfera w rodzinie. Ty wyssałeś z mlekiem matki pogląd, że tamta Polska jest czymś złym. Moi rodzicie byli nieszczęśliwi, że żyją w Polsce komunistycznej, ale byli szczęśliwi, że w ogóle żyją. Aspekt Holocaustu był jednak bardzo silny. Kiedy teraz czytam wspomnienia mojej mamy z roku 1968, to w jej pamiętnikach jest zachwyt, że możemy być nad jeziorami, że żyjemy, mamy co jeść, jest ciekawa proza Hłaski, że ktoś przeżył z całej rodziny. Mama nigdy nie była zrzeszona w żadnym Stowarzyszeniu, ale działała na swój sposób, taki, jaki był możliwy dla poetki i kobiety. Pisała listy, wystawiała się na tyle, na ile była odważna. Była zafascynowana Michnikiem, nie wiem, czy teraz po latach dalej byłaby taka zafascynowana, jestem tego ciekawa. Jej wspomnienia, które pisała dla niego, kiedy siedział, to był specjalny pamiętnik. Pisanie wierszy, które dają ludziom nadzieję – to też uważam za formę angażowania się.

Paweł Ciacek: Wydaje mi się to dość naturalne dla środowiska artystycznego. Artyści mogą działać na zewnątrz, układać ładne historie, opisywać piękno przyrody. Natomiast moje wspomnienie stanu wojennego to poczucie zimna, kiedy moja mama budzi mnie rano i biegniemy razem do naszego malucha zapalanego na szczotkę i jedziemy przez te śniegi, żeby sprawdzić kogo z naszych bliskich zabrali.

Stanisław Trzciński: Po raz kolejny widzimy, że to, w jakim towarzystwie przebywałeś, jest bardzo istotne. I to nie do końca musi być rodzina. Ale bliscy ludzie.

Leszek Jażdżewski: Szymonie, a co wtedy pchnęło młodego matematyka, żeby zostać zaraz później asystentem Jacka Kuronia?

Szymon Gutkowski: Rzeczywiście, od 1989 roku zmieniło się dużo, . Zaczynając od tego że wtedy siedzielibyśmy w kościele w podziemiach, a teraz siedzimy i rozmawiamy w centrum artystycznym (Skwer – filia Fabryki Trzciny prowadzonej przez Wojciecha Trzcińskiego, ojca Stanisława- przyp. red.). Jeśli chodzi o mnie, moje doświadczenie lokuje się gdzieś pomiędzy waszymi doświadczeniami. O Katyniu nie musiałem dowiadywać w szkole, bo mój dziadek zginął w Katyniu. Jak poszedłem do szkoły to już wiedziałem, że jednego dziadka zabili mi Faszyści, a drugiego Stalinowcy. Mój ojciec nigdy nie był w partii, ale w Solidarności był raczej milionowym członkiem, a nie setnym, ponieważ przyglądał się wszystkiemu z dystansem. Ojciec mi mówił: „Historii będziesz się uczył tutaj, a nie w szkole. Wartości będziesz się uczył w domu, nie dowiesz się tego ani w szkole, ani w kościele” więc przez to trochę uważałem, że szkoła jest bez sensu. Nie mam natomiast za sobą jednego bardzo ważnego doświadczenia naszego pokolenia, tj. stanu wojennego. Ponieważ, gdy była lekka odwilż w 1980 roku mój ojciec dostał kontrakt, został profesorem na Uniwersytecie w Nigerii i tam wyjechaliśmy. Jak wróciłem w roku 1986 to miałem kompleks stanu wojennego. Przez ten kompleks miałem straszną presję, żeby się wykazać, chociaż w tym ostatnim momencie, byłem przewodniczącym liceum Reya i działałem w Międzyszkolnym Komitecie Solidarności. Łatwiej było mi myśleć o Okrągłym Stole, i ewentualnym porozumieniu z „czerwonymi” łatwiej było myśleć o tym, że Jaruzelski odegrał dużą rolę, bo stan wojenny mógł się inaczej potoczyć, ponieważ go nie przeżyłem. Kiedy Paweł Ciacek przedzierał się przez śnieg w Warszawie martwiąc się o swoich bliskich, to ja wówczas wspinałem się na drzewa w Afryce, żeby rozpiąć drut który służył nam za antenę do słuchania Wolnej Europy… Pamiętam, poczucie, że ziemia nam się zarwała, poczucie, że de facto nie mamy państwa. Już w Polsce pamiętam też to wielkie wzruszenie w roku 1989. Plac Konstytucji, gdzie wykrzykiwano nazwy kolejnych województw, gdzie wygrała Solidarność, pamiętam jak tam stałem i leciały mi łzy choć miałem już 19 lat.

Agata Passent: A czy wy jesteście rozczarowani moim pokoleniem, ludzi 4-5 lat młodszych od was, tym że nie jesteśmy zaangażowani?

Paweł Ciacek: To jest bardzo ciekawe i wynika również z badań nad frekwencją wyborczą. Rzeczywiście, rocznik ’74, ’75 i młodsi to jest pokolenie braku zaangażowania. Oni na ogół nie chodzą na wybory, a jak chodzą, to nie są konsekwentni w swoich wyborach. To jest pokolenie, które niejako już nie załapało się na rok 1989.

Agata Passent: Ja jestem totalnie rozczarowana postawą moich rówieśników. Zapewne państwo wiedzą, że od kilku lat ludzie się spotykają i są tu takie specjalne dni Organizacji Pożytku Publicznego. Chodzę na takie spotkania regularnie od trzech lat i bardzo często bywa tak, że publiczność liczy tylko cztery osoby! Nie mówiąc już o mediach, które powinny to wspierać.

Marcin Meller: Dla mnie znaczące było to, co się stało, kiedy Roman Giertych został ministrem edukacji. Wydawało mi się, że warszawskie uczelnie są liberalne, studiują na nich dziesiątki tysięcy osób, a na największą demonstrację antygiertychowską przyszło raptem niecałe dwa tysiące osób. Chociaż jednocześnie pamiętam takie pytanie: „Dlaczego ty Marcin nie angażujesz się przeciwko Giertychowi?”. I pamiętam moją reakcję: „Ja już przecież swoje zrobiłem”. Na podstawie takich reakcji, również swoich, oraz frekwencji w wyborach uważam, że Polacy przestają się po prostu czymkolwiek przejmować. Zajmujemy się rodziną, przyjaciółmi i tyle.

Paweł Ciacek: OK, ale wróćmy do dawnych czasów, po stanie wojennym. Ty Marcin byłeś bardzo zaangażowanym liderem. Przychodzi rok 1989, każdy idzie swoją drogą, jeden robi agencję reklamową, drugi jest dziennikarzem. Rok 1989 to była dla mnie gigantyczna szansa i już wiedziałem, że będę robił badania, że będę z tego żył i miał z tego pieniądze. Ale co się stało z naszym zaangażowaniem społecznym, które było przedtem? Czy uznaliśmy, że poprzednio to była dla nas jakaś forma bycia razem, taka towarzyska walka o wolność?

Agata Passent: A może było trochę tak, że kiedyś był jeden cel, który was jednoczył, a teraz jest ich bardzo wiele, jak choćby ekologia, prawa gejów, i to się tak rozczłonkowało?

Stanisław Trzciński: To jest chyba myśl przewodnia tych dwudziestu lat. Ale tak naprawdę nie jest źle – każdy robi to, co umie, co mu wychodzi i prze do przodu, buduje Polskę na swoim polu. I to jest w ogóle genialnie dla państwa, w którym żyjemy. Tylko że niestety idzie to w parze z brakiem aktywności w sferze publicznej. I tak dalej nie można. Trzeba będzie się kiedyś zaangażować!

Paweł Ciacek: Marcin napisał kiedyś tekst o pokoleniu ’89, w którym pytał nas i siebie, co się stało z naszą publiczną aktywnością.

Marcin Meller: Szkoda, że w Polsce nie stało się to, co stało się na Węgrzech, kiedy powstał FIDESZ, czyli partia młodych ludzi, węgierski odpowiednik NZS-u. FIDESZ zaraz po ’89 przekształcił się w partię polityczną. Oni są teraz wielkim prawicowym ruchem, coś pomiędzy PO i PiS. Cały czas się zastanawiam, co by było, gdybyśmy w Polsce powtórzyli ten ruch. Przecież Orban stając na czele partii był daleko przed trzydziestką. Kto wie co by się stało, gdyby ktoś od nas miał odwagę zrobić taki ruch. Ale nikt nie miał. Tam też było łatwiej, bo nie było tego silnego starszego pokolenia, nie było Wałęsy, nie było Geremka, Kaczyńskich itd. Może taka partia mogłaby połączyć różne środowiska, bo de facto jest tak, że mnie od Pawła Poncyliusza z PiS, nie dzieli nic poza tym, że on jest w PiS, a ja tej partii serdecznie nie znoszę.

Paweł Ciacek: Ale czy bylibyśmy w stanie tam wnieść jakąś nową wartość?

Stanisław Trzciński: Plusem mogłoby być to, że młodzi ludzie angażowaliby się w taki ruch mocniej niż w Unię Demokratyczną czy Porozumienie Centrum. Taki projekt mogłoby pozyskać bardzo sensownych młodych i zdolnych ludzi do działalności publicznej. Przecież ja pamiętam to załamywanie rąk nad różnymi naszymi legendami i przy kolejnych porażkach, a zaczęło się od wygranej Stana Tymińskiego nad Tadeuszem Mazowieckim w I turze wyborow w 1990 roku – brakowało młodych, dynamicznych osób.

Paweł Ciacek: Dla mnie to, co jest bardzo słabe, to mechanizmy partyjne w Polsce – w partiach nie działają pozytywne mechanizmy społeczne, idziesz tam, żeby zrobić karierę, a nie, żeby zmieniać świat W polityce czy raczej w politykach oba te elementy powinny współwystępować. Czyli i chęć wybicia się i poczucie, że polityka jest także służbą społeczną i tym właśnie różni się od biznesu.

Stanisław Trzciński: Ja sądzę, że różne głupie sprawy, które nas wkurzają, dzieją się trochę dlatego, że brakuje nam reprezentantów naszego pokolenia w życiu publicznym. Jednocześnie uważam, że ta Polska NGO-sowa rozwija się doskonale, dzięki kilku wybitnym osobom. A brakuje nas w partiach.

Szymon Gutkowski: Doskonałe rzeczy można realizować właśnie w NGO-sach. Mimo że one się rozwinęły, to jednak przeciętny Duńczyk dziesięciokrotnie częściej należy organizacji społecznej niż Polak. Jesteśmy na samym końcu Europy. Myślę, że można dużo więcej zrobić, łącząc NGO-sy z pracą zawodową. Ktoś powinien naszym pokoleniem potrząsnąć. Dostaliśmy wolność w prezencie i robimy za mało by o nią dbać. Oczywiście trochę robimy, np. płacimy podatki, ale to nie wystarczy.

Stanisław Trzciński: Powiedziałeś jedną ważną rzecz, że nie trzeba koniecznie myśleć kategoriami partyjnymi. I właśnie tak myśli nasze pokolenie, tak myśli elita intelektualna naszego pokolenia. Sam mówiłeś, że najpierw pracujmy na siebie, potem na jakiś samorząd zawodowy itd.. A za dwadzieścia lat, jak ten lord w Londynie, będzie można pójść do Parlamentu i służyć krajowi. Mając już swój osobisty dorobek i pieniądze do końca życia. Obawiam się, ze nie na tym niestety polega w Polsce skuteczne uczestniczenie w życiu publicznym. Nie mam prawa tego krytykować, bo sam nie zaangażowałem sie w te partyjne działania, ale niestety potrzebujemy ludzi, którzy wejdą do tych struktur politycznych, o których ty mówisz, że to nie jest niezbędne! Ale nie mam pomysłu, jak to zrobić w praktyce. Próbowaliśmy 5 lat temu skrzyknąć taki think tank w Pałacu Kultury. Pamiętacie? Po siedmiu spotkaniach uznaliśmy ze jest na to jeszcze za wcześnie. Uważam ze wielka szkoda. Trzeba to jakoś inaczej wymyślić.

Paweł Ciacek: Nie tylko ty nie masz pomysłu. Jesteśmy w pewnym sensie pokoleniem bezpartyjnym. W roku 1989 mieliśmy poczucie, że uczestniczymy w ogólnonarodowym zrywie. Wszyscy się cieszyli. To, co robiliśmy wtedy, było właśnie niepartyjne. To było myślenie o tym, że coś może się nam udać. Inicjatywa RAZEM 89 pokazuje, że można działać wspólnie.

Stanisław Trzciński: A ja właśnie dostrzegam brak jakichkolwiek działań partyjnych wśród przedstawicieli naszego pokolenia i uważam to za duży błąd. Powtórzę – wylaliśmy dziecko z kąpielą stając się antypartyjni.

Leszek Jażdżewski: Chciałbym, żebyśmy przeszli od szczegółów waszych biografii do ogólnych podsumowań. Marcin Meller sformułował ciekawą tezę, w której stwierdza, że brak odwagi spowodował np. rozpad dobrze zorganizowanego środowiska NZS-u, które działało przecież w pewnej opozycji wobec elity Solidarności.

Marcin Meller: Myślę, że zabrakło odwagi i doświadczenia. Gdyby Piskorski był wówczas starszy o pięć lat, to on by to zrobił. W roku 1989 sam się zastanawiałem, czy iść na te wybory. Miałem wtedy radykalne poglądy, , uważałem, że to jest zbyt daleko idący kompromis, że komunę należy dobić, ale potem mi przeszło. Zmierzam do tego, ze nawet ci w NZS-ie, którzy angażowali się w wybory, robili to z lekko zaciśniętym nosem. W tym sensie, że staruszki nas wystawiły do wiatru, ale i tak trzeba poprzeć Solidarność.

Szymon Gutkowski: Czy rzeczywiście mleko się wylało? Uważam, że gdyby nie było sejmu kontraktowego, to Mazowiecki by sobie nie poradził z przegłosowaniem większości ustaw, mogłoby nie być planu Balcerowicza. Gdyby od razu zacząć radykalne rozliczenia z „komuną”, gdyby zacząć radykalnie zwalniać wszystkich dyrektorów departamentów w ministerstwach, to nikt by nie wiedział, jak sobie w ogóle z tym rządzeniem poradzić. Gdzie byś postawił kreskę, czy źli są tylko członkowie KC, czy wszyscy członkowie partii? Nasze pokolenie byłoby podzielone i żyłoby dziś tym, co robili rodzice. Dziś mimo lustracji to nie ma żadnego znaczenia.

Marcin Meller: Ja uważam, że wręcz odwrotnie, Przez to że zaraz po 1989 roku nie zrobiono jakiejś formy dekomunizacji i lustracji, po 20 latach wciąż się to ciągnie za nami.

Szymon Gutkowski: Ja nie wiem jak to można było skutecznie zrobić.

Stanislaw Trzcinski: Jak ja lubię te polskie debaty i brak zgody. Nawet my się mocno różnimy co do diagnozy.

Leszek Jażdżewski: Widać, że debaty o lustracji i Okrągłym Stole wciąż nas ożywiają. Ale mi chodziło o coś innego. Marcin Meller powiedział rzecz bardzo ważną, gdyby tam było kilka trochę starszych osób, np. Paweł Piskorski, to oni by tę rewolucję młodych poprowadzili. Mam wrażenie, że moje pokolenie ma ten sam problem obecnie. Mam poczucie, że wasze pokolenie nas zostawiło (Leszek Jażdżewski – rocznik 1982). Gdzie wasze pokolenie jest w polityce? To są trzy osoby: Giertych, Piskorski i Olejniczak.

Marcin Meller: Wydaje mi się, że Schetyna i ulubieniec Polski Gosiewski również wiekowo są do nas zbliżeni.

Leszek Jażdżewski: Mentalnie Gosiewski jest z pokolenia Kaczyńskiego. A ja mówię o zaangażowaniu światłych osób, które są czołowymi dziennikarzami, marketingowcami itd.. To jest wasze pokolenie. Młodą nadzieją partii, z którą się identyfikowałem, byli przez długi okres czasu pięćdziesięciopięcioletni Władek Frasyniuk albo czterdziestopięciolatek Andrzej Potocki.

Stanisław Trzciński: Nie jestem politologiem, ale uważam, że w polityce zostały te osoby z naszego pokolenia, które wyznawały radykalne poglądy. Natomiast ci centrowo-liberalni w ogóle nie zaangażowali się w politykę, ponieważ zajęli się biznesem i zarabianiem pieniędzy. Ta gonitwa trwa i nie ma końca. Ideowcy wyszli z polityki.

Szymon Gutkowski: Ale czy mamy takie medium pokoleniowe, które nas reprezentuje i formuje. ? W psychologii jest taka technika opisująca rzeczy, nazywana personalizacja. Ile lat miałaby „Gazeta Wyborcza” gdyby była człowiekiem?

Marcin Meller: Dla mnie to jest taki wyłysiały facet ze strąkami z tyłu, który udaje, że ciągle ma 20 lat.

Agata Passent: Dla mnie medium pokoleniowym był program III Polskiego Radia. Tego się jednak słuchało. Wydaje mi się, że teraz Internet jeszcze bardziej rozrzedza ten przekaz.

Marcin Meller: Wiadomo, że przez lata była to „Wyborcza”, która jednak przez realizowanie radykalnej linii zniechęciła do siebie bardzo wiele osób. Jedni dziś nie biorą do ręki „Wyborczej”, a drudzy „Rzeczpospolitej”. Agata Passent: Chciałam się jeszcze odnieść do wypowiedzi Jażdżewskiego o osieroceniu młodych przez nas. Sądzę, że to młodzi są od robienia rewolucji. A tu się wydaje, że powinniśmy odnaleźć telefony do tych Francuzów z 1968, bo tylko w nich jest jeszcze nadzieja.

Paweł Ciacek: Też mi się tak wydaje. Bardzo się cieszę, że to powiedziałaś. Prawda jest taka, że my możemy pomóc. Jeśli chodzi o utworzenie nowego ładu w Polsce, jak on ma wyglądać, to my się mniej więcej zgadzamy. Ale to zadanie należy do ludzi, którzy nie pamiętają już okresu PRL-u.

Leszek Jażdżewski: Ale dlaczego czterdziestolatki kapitulują? Dlaczego oczekujesz od studenta, że założy partię? Dziś nie ma rewolucji, rewolucja to może była w 1980 roku.

Paweł Ciacek: Myślę, że trzeba zadać pytanie, jakie są pragnienia ludzi, którzy się wychowali po 1989 roku. Na co młodzi mają poświęcać swoją energię, czy na rozwalanie systemu, czy na wyrąbywanie siekierą swojego korytarzyka, którym będą szli do końca swoich dni? My patrzymy w przeszłość, która porządkuje nasze wartości i poglądy, natomiast wasze pokolenie może dążyć do zmiany systemu.

Agata Passent: Ja pamiętam hasło z ważnego dla mnie teatru: „Zróbmy coś, co by od nas zależało”.

Szymon Gutkowski: Przydałoby się nam natomiast spoiwo. No właśnie. Dlatego uważam, że w mediach za mało jest odpowiedzialności za sprawy publiczne. Chodzi wyłącznie o ratingi.

Agata Passent: Przepraszam cię Szymonie, ale jak wytłumaczysz swojemu klientowi, żeby przestał nadawać reklamę w jakiejś stacji?

Szymon Gutkowski: Nie, to niemożliwe. Uważam jednak że TVN i Polsat powinny same nałożyć sobie element misyjności. „Gazeta Wyborcza” i Rzeczpospolita go mają. Ale „Wyborcza” jest cały czas gdzieś obok naszego pokolenia, mimo że Jarosław Kurski został redaktorem naczelnym.

Marcin Meller: Wracając do kwestii pokoleniowej. Przy okazji kręcenia pewnego filmu o Pokoleniu ’89, ktoś słusznie zauważył, co to jest pokolenie. Przecież w 1968 roku w barykadach nie siedziało całe pokolenie. Większość nie siedziała. Pokolenie to elita, ci najbardziej aktywni. I u nas było podobnie, to byli ci w odpowiednim wieku i jednocześnie ci, którzy symbolicznym rzutem kamieniem w ZOMO przyczynili się do wolności. Jeśli szukamy przestrzeni wspólnoty kulturowej, to wydaje mi się, że od Trójki czy Herberta ważniejszy był Kult, Perfect, punk rock. Jak był rok 1988 i Kult grał Polskę, tysiące ludzi tego słuchały, dreszcze szły przez tłum, a emocje były naprawdę ogromne. Pokolenie ’89 to dojrzewanie w komunie, stosunek do komunizmu od lekkiej niechęci po zwalczanie systemu, pierwsze w życiu głosowanie w 1989 roku, a potem „róbta co chceta”, czyli każdy poszedł w swoją stronę. Jest to najbardziej fuksiarskie pokolenie Polski. Leszek Jażdżewski: A jaki jest wasz stosunek do pokolenia waszych rodziców, wobec „pokolenia styropianu”, które przynajmniej politycznie przejęło władzę w Polsce? Czy jakoś określaliście się wobec nich?

Marcin Meller: Pewnie będziemy się tutaj różnić. Ja nie kryję, że w latach dziewięćdziesiątych byłem na emocjonalnej kontrze wobec tego, co prezentowała Unia Demokratyczna, „Gazeta Wyborcza” itd. Raczej od samego początku dopingowałem środowiska liberałów, właśnie Tuska – środowisko z Trójmiasta, które było na kontrze wobec Mazowieckiego i Geremka. Oni się potem połączyli, po czym zostali znów wypchnięci przez starszych panów. Gdy Unia Wolności umierała, to ja nie płakałem, a nawet miałem rodzaj mściwej satysfakcji. Nie ma więc wspólnego podejścia, bo niektórzy mieli stosunek nabożny do ojców założycieli, a inni krytyczny. Porozumienie Centrum, mimo że budowane przez Kaczyńskich, czyli ludzi w wieku elity UW, przyciągało młodych ludzi, którzy byli właśnie na kontrze.

Paweł Ciacek: Mi się wydaje, że dla nas punktem odniesienia był system komunistyczny. Jak on się skończył, to skończył się problem i coś, co nas łączyło.

Szymon Gutkowski: Nie było przeciw czemu się buntować. Dostaliśmy kapitalną szansę. Od razu poszliśmy w wir pracy. Miałem 21 lat, jak razem ze wspólnikami zaczynaliśmy firmę. Skończył się łączący nas bunt i zaczęła się praca.

Stanisław Trzciński: Wydaje się, że wszyscy poszli w kierunku egoistycznego, prywatnego wyścigu o coś tam. Potrzeba większego zaangażowania społecznego ludzi z naszego pokolenia. Ale jak to zrobić, na to pytanie nie umiem odpowiedzieć. Natomiast nie ma wątpliwości ze w obliczu jakiejś narodowej katastrofy odnajdziemy się ponownie i zaangażujemy społecznie. I ja powiem tak – wolałbym aby nigdy nie było takiej potrzeby!

Leszek Jażdżewski: Na koniec mam jeszcze pytanie o wasze aspiracje, prywatne satysfakcje wynikające z tych dwudziestu lat.

Marcin Meller: Ja jestem w 100% Polakiem. Kiedy Polaka się zapyta, jak jest w Polsce, mówi, że „na maksa do dupy”, a jak jest jemu – „fantastycznie”. Ja jestem w 100% taki. Ostanie dwadzieścia lat prywatnie – super było i z nikim bym się nie zamienił. Nie mam jakichś specjalnych nowych aspiracji.

Agata Passent: Ja jestem tak szczęśliwa, że nie żyję w 1954 roku, że codziennie wstaję szczęśliwa. Mam natomiast problem tożsamościowy. „Zróbmy coś, co będzie od nas zależało” i do końca nie wiem, czym ma być to coś.

Szymon Gutkowski: Może czas się zapisać do Projektu: Polska?

Stanisław Trzciński: Cieszę się, że żyjemy w czasach pokoju. Brońmy tego stanu, nie dajmy się też odpędzić od zachodniej cywilizacji. Cóż, ja od lat działam na swoim polu muzyczno-producenckim i marketingowym i staram się poprzez swoje projekty, aby estetyka naszego narodu była na coraz wyższym poziomie. Według mnie zwykła telewizja, rozrywka masowa, a nawet kultura i sztuka wyższa – rozwija lub ogranicza dany naród. Zatem jest tu sporo do zrobienia. Sprawia mi to satysfakcję. I może dzięki temu, chociaż wśród kilkuset tysięcy osób, udaje mi się kształtować nieco bardziej szlachetną estetykę. A być może to się później rozleje na inne sfery życia.

Paweł Ciacek: Ja jestem zadowolony ze swojej pracy. To, czego mi brakuje, to jest nowoczesny polski patriotyzm. Ja się trochę boję, że przez to, że mamy neurotyczny, zamknięty na świat pseudopatriotyzm, uciekamy od polskości. Myślę, że to, co się nie udało przez te dwadzieścia lat, to stworzenie obywatela-patrioty.

Szymon Gutkowski: Mój rocznik ’70 miał wielkie szczęście. Miałem fascynującą młodość, pracowałem z wielkimi autorytetami, np. Jackiem Kuroniem. Trafiłem na gospodarczy dziki zachód, a kto był pierwszy ten był lepszy… Wygraliśmy na loterii. Trzeba o tym pamiętać. Powinniśmy stać się bardziej odpowiedzialni za otaczającą nas rzeczywistość. Moje aspiracje są proste, w pracy robić to, co umiem, a w Projekcie Polska nagłaśniać różne problemy społeczne i szukać dla nich rozwiązań. Moje aspiracje to mieć poczucie, że coś oddałem z tego, co udało mi się osobiście uzyskać. To jest rodzaj sztafety, trzeba przekazać pałeczkę dalej.

Zapis debaty zorganizowanej przez Stowarzyszenia Projekt: Polska i Liberté! dnia 16 czerwca 2009 roku w Skwerze – filii Centrum Artystycznego Fabryka Trzciny przy Skwerze Hoovera w Warszawie.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję