Podnoszenie i zmiana kwalifikacji – czy zmienią coś w Polsce? :)

W latach poprzedzających początek pandemii COVID-19, polski rynek pracy był opisywany jako rynek pracownika ze stałym wzrostem płac i spadającą stopą bezrobocia. W wielu gałęziach gospodarki brakowało pracowników, a liczne branże zmniejszały ten niedobór dzięki napływowi siły roboczej z zagranicy, głównie z Ukrainy i Białorusi. Wybuch pandemii COVID-19 gwałtownie zmienił sytuację na polskim rynku pracy, ale nawet bez tego od dawna trapiły go różne istotne problemy strukturalne. Pandemia COVID-19 tylko wyostrzyła te problemy. Jeśli wykorzystamy go dobrze, unijny program NextGenerationEU pomoże Polsce skupić się na problemach rynku pracy, które nierozwiązane, znacząco przeszkodziłyby polskiemu rozwojowi społeczno-gospodarczemu, zarówno na krótszą, jak i dłuższą metę.

Polskie doświadczenie z funduszami europejskimi można opisać jako „najpierw absorbcja”. Oznacza to skupienie się na najłatwiejszych do osiągnięcia celach, tak aby wykorzystać wszystkie przydzielone fundusze. Potrzeba wsparcia rozwoju kapitału ludzkiego była w Polsce istotna od samego początku polskiego członkostwa w UE, ponieważ krajowa stopa bezrobocia znajdowała się wtedy na dużo wyższym poziomie niż w zachodniej części UE.

Do tej pory pandemia COVID-19 w największym stopniu dotknęła ludzi młodych wchodzących na rynek pracy, pracowników większości usług oraz zatrudnionych na umowie o pracę na czas określony. Kurczenie się gospodarki może oznaczać poważniejsze problemy dla większej części siły roboczej. Niewątpliwie pogłębiła się istniejąca już niepewność, charakterystyczna dla wielu sektorów gospodarki i pozostanie wyraźną cechą polskiej gospodarki jeszcze długo po zakończeniu pandemii.

Każda długofalowa analiza polskiego rynku pracy wykazuje, że braki w podaży są znacznie poważniejszym problemem niż brak popytu, zwłaszcza jeśli weźmiemy też pod uwagę niedopasowanie kwalifikacji pomiędzy tymi dwoma.

 

Dotychczasowe fundusze unijne wspierające polski rynek pracy

Aktualnie trwa wprowadzanie trzeciego programu operacyjnego poświęconego wspieraniu kapitału ludzkiego. Skala funduszy przewidzianych w tych programach jest następująca:

  • Sektorowy Program Operacyjny Rozwój Zasobów Ludzkich 2004-2006 – 2 miliardy euro;
  • Program Operacyjny Kapitał Ludzki 2007-2013 – 11,4 miliarda euro;
  • Program Operacyjny Wiedza Edukacja Rozwój 2014-2020 – 5,5 miliarda euro.

Oprócz powyższych, kilka innych programów współfinansowanych przez UE obejmuje działania związane z rynkiem pracy, np. regionalne programy operacyjne, programy rozwoju obszarów wiejskich oraz te poświęcone rybołówstwu.

Porównanie między stopą bezrobocia w momencie wprowadzenia pierwszego współfinansowanego przez UE programu poświęconego polskiemu rynkowi pracy, a stopą bezrobocia przed pandemią COVID-19, pokazuje jak ogromna nastąpiła poprawa. Pod koniec 2003 r. (rok przed wejściem Polski do UE) stopa bezrobocia wynosiła 20%, natomiast pod koniec 2019 r. spadła do 5.2% (na koniec 2020 r. – 6.2%)[1]. Niemniej jednak pozostały liczne problemy strukturalne, a wraz z szybkim rozwojem nowoczesnych technologii oraz starzeniem się społeczeństwa polski rynek pracy mierzy się z nowymi wyzwaniami.

Porównanie priorytetów i wyzwań aktualnych w momencie wprowadzenia każdego programu współfinansowanego przez EFS pokazuje, że są one takie same już od prawie dwóch dekad. Może to wskazywać zarówno na skalę tych wyzwań, jak na nieskuteczność kroków podjętych w celu ich przezwyciężenia. Nie komentując tego która opcja jest prawdziwa, jasne jest, że wyzwania, przed którymi stoimy, są na tyle ogólne, że można je zastosować do większości państw członkowskich UE. Dlatego też, możemy ocenić faktyczny wpływ i przyszłe potrzeby jedynie po bardziej szczegółowej analizie wyników oraz powziętych działań. Wygląda na to, że w wielu obszarach nastąpiły znaczące postępy, ale niektóre problemy nie otrzymały na tyle wystarczającego wsparcia instytucjonalnego, aby można było mówić o zauważalnej poprawie. Fundusze UE nie zmieniają ram instytucjonalnych ani prawnych i nie mogą wpłynąć na inne istotne strategie czy struktury rynkowe. Ogranicza to ich skuteczność, a pomóc mogą jedynie działania towarzyszące w kraju – zmiany w prawie i innych elementach polityki państwowej.

 Problemy polskiego rynku, wymagające rozwiązania

Niska produktywność pracy uważana jest za największy problem polskiego rynku pracy, a nawet samej gospodarki. Chociaż w ostatnich latach doszło do znacznej poprawy (w okresie od 2010 do 2019 zanotowano wzrost z 19 555 EUR do 26 672 PPS[2]), produktywność pracy nadal jest poniżej średniej UE. Istnieje wiele czynników, które mogą być tego powodem, m.in.: płace znacznie niższe od unijnej średniej, niska innowacyjność oraz niskie nakłady inwestycyjne.

Jak widać na podstawie zaleceń Komisji Europejskiej dla Polski, niemalże każdego roku w okresie 2013-2019[3], jednym z problemów krajowego rynku pracy i dostosowania jest nadmierna niestabilność zatrudnienia. Tyczy się to zarówno umów o pracę na czas określony, jak i liczby osób samo zatrudnionych, która jest wyższa niż unijna średnia. Niemniej jednak, w rekomendacjach na rok 2020, w samym środku pandemii COVID-19, zalecano wzrost elastyczności na rynku pracy[4].

Innym istotnym problemem na polskim rynku pracy jest starzenie się społeczeństwa. Pogłębiają go niski wiek emerytalny i niska obecność osób powyżej 65 roku życia na rynku pracy. Przyczynia się do tego wiele czynników, z czego najważniejszymi są: problemy zdrowotne, niechęć pracodawców do zatrudniania osób starszych, niska elastyczność podaży pracy (ograniczona liczba zatrudnień w niepełnym wymiarze czasu pracy lub o elastycznych godzinach), ogólnie zły klimat społeczny w miejscach pracy oraz zobowiązania rodzinne – opieka nad wnukami czy rodzicami w starszym wieku. Dlatego w 2019 r. jedynie 8,6% mężczyzn i 3,4% kobiet w wieku 65+ było aktywnych zawodowo[5].

Nierówność płci także jest poważnym problemem. W odróżnieniu od większości państw członkowskich UE jest to bardziej widoczne pod względem udziału kobiet aktywnych na rynku pracy niż pod względem zróżnicowania płac, jednak w ostatnich latach różnica ta wzrasta ze względu na rosnącą popularność zatrudnienia w niepełnym wymiarze.

Sytuacja na polskim rynku pracy jest różna w zależności od branży. W najważniejszych dla społeczeństwa sektorach – służbie zdrowia i edukacji – jest ona najcięższa z powodu braku wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Niedobór pracowników jest wynikiem kiepskich warunków pracy, niskich wynagrodzeń i niskiego statusu tych profesji (z wyjątkiem lekarzy specjalistów). Z tego powodu średnia wieku nauczycieli (zwłaszcza w kształceniu zawodowym), pielęgniarek oraz lekarzy o różnych specjalizacjach i w wielu instytucjach, jest w Polsce wyższa niż wiek emerytalny. Ta sytuacja wymaga natychmiastowych działań, ponieważ tych pracowników nie zastąpią imigranci.

 Co już wiemy o planach wsparcia polskiego rynku pracy z funduszy unijnych w najbliższych latach?

Polski rząd nie przedstawił jeszcze swojego Krajowego Planu Odbudowy, więc nie wiemy jakie rozwiązania zostaną zastosowane i jaki będzie ich zakres. Według przewidywań plan będzie gotowy do wszczęcia konsultacji społecznych do końca lutego, co nie pozostawia Polsce wiele czasu na wprowadzanie zmian przed terminem złożenia go w Komisji Europejskiej. Sporządzanie planu koordynuje Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, które wezwało wszystkie ministerstwa do przedłożenia ponad 1 200 projektów związanych z różnymi obszarami aktywności gospodarczej i usług publicznych.

Rządową ocenę potrzeb w zakresie wsparcia kapitału ludzkiego najlepiej prezentuje Strategia Rozwoju Kapitału Społecznego (współdziałanie, kultura, kreatywność) 2030[6]. Stanowi ona też podstawę rządowego projektu umowy partnerstwa dla realizacji polityki spójności 2021-2027 w Polsce[7]. Planowane wsparcie kapitału ludzkiego przedstawione w tym projekcie dokumentu obejmuje m.in.:

  • zwiększenie możliwości znalezienia zatrudnienia dla wszystkich poszukujących pracy;
  • promowanie samozatrudnienia;
  • zwiększenie zdolności do pracy osób starszych;
  • promowanie równych szans dla kobiet i mężczyzn na rynku pracy;
  • wspieranie wprowadzenia kompleksowej strategii zarządzania procesami migracji;
  • zwiększenie potencjału zatrudnionych w Urzędach Pracy;
  • przystosowanie usług dla poszukujących pracy do zmieniającego się rynku pracy;
  • ulepszenie mechanizmów diagnozowania i prognozowania zapotrzebowania na umiejętności.

Powyższa lista pokazuje, że rozpoznanie potrzeb rynku pracy jest poprawne. Rzeczywisty wpływ tej interwencji będzie zależał od ilości funduszy przeznaczonych na konkretne instrumenty i procedury oraz kryteriów kwalifikujących.

Rekomendowane działania

Nie wiemy jeszcze w jakim stopniu pandemia COVID-19 wpłynie na polski rynek pracy. Ale jedno możemy stwierdzić z pewnością – powinniśmy bezzwłocznie zająć się problemami strukturalnymi rozpoznanymi przed pandemią, ponieważ pogrążają one polską gospodarkę. Te części polskiego rynku pracy, które najbardziej potrzebują znaczącego wsparcia i/lub zmian strukturalnych, są różnorodne. Główne zalecenia związane z obszarami wymagającymi interwencji publicznej oraz potrzebnymi instrumentami i zmianami prawnymi obejmują:

  • zmianę funkcjonowania publicznych służb zatrudnienia na wszystkich poziomach. Muszą być one bardziej proaktywne i elastyczne. Wymaga to zarówno zmian prawnych w zakresie instrumentów politycznych i zasad wdrażania, jak i przekwalifikowania oraz podniesienia kwalifikacji pracowników tych instytucji, aby zapewnić im umiejętności potrzebne do wykonywania zadań. Wyjątkową uwagę należy poświęcić długotrwale bezrobotnym osobom z mniejszą szansą na zatrudnienie, osobom ze specjalnymi potrzebami oraz osobom, których kwalifikacje nie odpowiadają aktualnym wymaganiom rynku;
  • w zakresie publicznych służb zatrudnienia, szczególny nacisk należy położyć na rozwój usług doradztwa zawodowego dla dorosłych – zarówno szukających pracy, jak i już pracujących, tak aby jak najlepiej wykorzystać ich umiejętności i w przyszłości zapobiec problemom na rynku pracy, wynikającym z przestarzałych umiejętności i wiedzy oraz strukturalnych zmian rynku pracy;
  • cyfryzację publicznych służb zatrudnienia. Dzięki temu potencjalni pracodawcy i pracownicy mogliby się łatwiej oraz szybciej odnaleźć. Umożliwiłoby to również szybszą współpracę pomiędzy oddziałami tych służb, co potencjalnie mogłoby skutkować wyższym stopniem dopasowania podaży do popytu, a tym samym zmniejszyć problem niedopasowania między nimi.
  • oddolne podejście do zapotrzebowania na instrumenty wsparcia. Zarówno podejmowane działania, jak i regulacje prawne dotyczące rynku pracy powinny być kształtowane przez realne potrzeby rynku pracy. Ponieważ potrzeby pracodawców i pracowników często są postrzegane jako sprzeczne, rolą państwa jest mediacja, aby żadna ze stron nie była nadmiernie wykorzystywana;
  • zapewnienie dalszych zmian w kształceniu i szkoleniu zawodowym zgodnie z potrzebami rynku pracy. Potrzeby społeczno-ekonomiczne zmieniają sie gwałtownie, a system edukacji musi je odzwierciedlać na wszystkich poziomach i we wszystkich aspektach. Instytucje rynku pracy muszą współpracować z instytucjami odpowiedzialnymi za działanie całości systemu edukacji, aby zapewnić ofertę edukacyjną odpowiadającą wymaganiom rynku pracy. Odnosi się to również do zmian i podnoszenia kwalifikacji nauczycieli na wszystkich poziomach edukacji, aby mogli w pełni korzystać z Internetu i innych technologii w nauczaniu oraz procesach uczenia się, a także by te umiejętności mogli zdobyć uczniowie;
  • szczególne ukierunkowanie na kształcenie dorosłych. Kształcenie ustawiczne nadal nie jest w Polsce popularne. Ludziom nadmiernie obciążonym pracą i obowiązkami rodzinnymi trudno znaleźć czas na kontynuowanie edukacji. Ponadto, pracodawcy nie otrzymują wystarczających zachęt do oferowania swoim pracownikom szkoleń zawodowych w zakresie podnoszenia lub zmiany kwalifikacji, ponieważ uważają, że będzie to strata czasu i pieniędzy z powodu wysokiej fluktuacji na rynku pracy;
  • wsparcie dla pracowników zagranicznych oferowane w ramach systemu, który bierze pod uwagę kwalifikacje osób szukających pracy w Polsce. Brak polityki migracyjnej ogranicza możliwość zatrudnienia się w Polsce, tym samym zmniejszając potencjalne korzyści, które zagraniczni pracownicy mogliby wnieść do polskiej gospodarki.
  • z uwagi na duże zróżnicowanie regionalne na polskim rynku pracy realizowane działania muszą być dostosowane do specyficznych potrzeb. Ta rekomendacja jest zgodna z oddolnym oraz opartym na popycie modelu projektowania i wdrażania polityki rynku pracy.

Całą powyższą analizę potrzeb polskiego rynku pracy można podsumować jednym słowem: elastyczność. Należy pilnie uwzględnić szybko zmieniającą się sytuację gospodarczą i żądania wszystkich zainteresowanych stron oraz wszystkie instrumenty polityczne i poziomy regulacji prawnych.

Odpowiadając na pytanie postawione w tytule możemy stwierdzić, że fundusze NextGenerationEU przewidziane na zmianę i podnoszenie kwalifikacji polskich pracowników mogą znacząco pomóc w dopasowaniu ich umiejętności do potrzeb nowoczesnego rynku pracy i wsparciu gospodarczej odbudowy Polski.

 

Bibliografia

Ewalu, Analiza społeczno-gospodarcza wraz z diagnozą obszarów interwencji EFS. Raport przygotowany na zlecenie Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej, Warszawa, 2020 .

Główny Urząd Statystyczny, Stopa bezrobocia rejestrowanego w latach 1990-2020. Dostęp: https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/rynek-pracy/bezrobocie-rejestrowane/stopa-bezrobocia-rejestrowanego-w-latach-1990-2020,4,1.html

Komisja Europejska, Zalecenie Rady w sprawie krajowego programu reform Polski na 2019 r. oraz zawierające opinię Rady na temat przedstawionego przez Polskę programu konwergencji na 2019 r., COM(2019)521.

Komisja Europejska, Zalecenie Rady w sprawie krajowego programu reform Polski na 2020 r. oraz zawierające opinię Rady na temat przedstawionego przez Polskę programu konwergencji na 2020 r., COM(2020)521.

Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, Program Operacyjny Wiedza Edukacja Rozwój 2014-2020, Warszawa 2020.

Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, Projekt umowy partnerstwa dla realizacji polityki spójności 2021-2027 w Polsce, Warszawa 2021.

Ministerstwo Gospodarki i Pracy, Sektorowy Program Operacyjny Rozwój Zasobów Ludzkich 2004-2006, Warszawa 2004.

Ministerstwo Infrastruktury i Rozwoju, Program Operacyjny Kapitał Ludzki 2007-2013, Warszawa 2015.

Uchwała nr 155 Rady Ministrów z dnia 27 października 2020 r. w sprawie przyjęcia Strategii Rozwoju Kapitału Społecznego (współdziałanie, kultura, kreatywność) 2030.

[1] Główny Urząd Statystyczny, Stopa bezrobocia rejestrowanego w latach 1990-2020. Dostęp: https://stat.gov.pl/obszary-tematyczne/rynek-pracy/bezrobocie-rejestrowane/stopa-bezrobocia-rejestrowanego-w-latach-1990-2020,4,1.html

[2] Ewalu, Analiza społeczno-gospodarcza wraz z diagnozą obszarów interwencji EFS. Raport przygotowany na zlecenie Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej, Warszawa, 2020, p. 27.

[3] Przykład: Komisja Europejska, Zalecenie Rady w sprawie krajowego programu reform Polski na 2019 r. oraz zawierające opinię Rady na temat przedstawionego przez Polskę programu konwergencji na 2019 r., COM(2019)521.

[4] Komisja Europejska, Zalecenie Rady w sprawie krajowego programu reform Polski na 2020 r. oraz zawierające opinię Rady na temat przedstawionego przez Polskę programu konwergencji na 2020 r., COM(2020)521.

[5] Ewalu, Analiza społeczno-gospodarcza wraz z diagnozą obszarów interwencji EFS. Raport przygotowany na zlecenie Ministerstwa Funduszy i Polityki Regionalnej, Warszawa, 2020, p. 27

[6] Uchwała nr 155 Rady Ministrów z dnia 27 października 2020 r. w sprawie przyjęcia Strategii Rozwoju Kapitału Społecznego (współdziałanie, kultura, kreatywność) 2030.

[7]  Ministerstwo Funduszy i Polityki Regionalnej, Projekt umowy partnerstwa dla realizacji polityki spójności 2021-2027 w Polsce, Warszawa 2021.

 

Tekst jest tłumaczeniem artykułu, który ukazał się w języku angielskim w publikacji „Next Generation EU. A Southern-Northern Dialogue” (wyd. European Liberal Forum 2021). Tłumaczenie: Natalia Czekalska.

 

Autor zdjęcia: Razvan Chisu

 

________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

W poszukiwaniu przywódców, w oczekiwaniu na zmianę :)

tegorocznymi maturzystami Michaliną Pawłowską, Jakubem Luberem i Kamilem Szałeckim rozmawia Sławomir Drelich.

Chcę, abyśmy zaczęli od waszego postrzegania przywództwa politycznego i przywódców w ogóle. Z tym tematem oczywiście wiążą się dyskusje dotyczące miejsca autorytetów we współczesności. Często się mówi, że młodzi kwestionują wszelkie autorytety bądź czynią swoistymi autorytetami celebrytów. Gdzie wy – przedstawiciele młodego pokolenia, którzy wchodzicie za chwilę w dorosłe życie – widzicie prawdziwych przywódców? Czy widzicie ich w polityce? 

Jakub Luber: Sądzę, że zdolnościami przywódczymi w 2015 roku wykazał się Paweł Kukiz. Można o nim mówić jako o przywódcy ruchu obywatelskiego. Według mnie rok 2015, kiedy pojawił się on w polityce na poważnie, po pierwszym sukcesie w  wyborach samorządowych, w których uzyskał mandat radnego Sejmiku Dolnośląskiego, był jednocześnie momentem, kiedy Kukiza zaczęła nieść fala buntu. Stał się twarzą tego buntu: zebrał wokół siebie ludzi o różnych poglądach politycznych, dla których wspólną ideą była demokratyzacja systemu politycznego. Właśnie to zjednoczyło ludzi w tym ruchu. Moim zdaniem, to typowy przykład przywództwa skupionego na jednym, konkretnym celu i dążeniu do wprowadzenia tej idei w życie.

Michalina Pawłowska: Ja widzę w Polsce tylko jedną taką osobę: Piotra Ikonowicza – społecznika i lewicowca. Ten człowiek całe życie poświęca dla ludzi i bynajmniej nie robi tego dla zysku. Jest osobą wykształconą, dziennikarzem, tłumaczem, zna kilka języków obcych, mógłby żyć w naprawdę świetnych warunkach, tymczasem w wywiadach opowiada, że czasem nie starcza mu na opłacenie rachunków za prąd. Ikonowicz poświęcił się zaangażowaniu społecznemu i politycznemu. Wierzę, że to człowiek, którego warto wspierać, za którym warto iść, bo niesie przesłanie, a nie tylko chęć zdobywania pieniędzy.

Kamil Szałecki: Myślę, że symbolem naszych czasów i zarazem swoistą bolączką jest to, że przywódców po prostu nie ma. Aby znaleźć takich, którzy na mnie, młodym człowieku, mogliby zrobić wrażenie, musiałbym daleko cofnąć się w odmętach historii. Przychodzą mi na myśl dwie takie postacie: Winston Churchill oraz Konrad Adenauer. Obu zaliczamy do tzw. ojców zjednoczonej Europy. Obaj potrafili połączyć wizję z bardzo trafnym zdefiniowaniem rzeczywistości, kierować się interesem narodowym czy też interesem państwa, jak również interesami globalnymi, światowymi czy europejskimi. Nie dawali się zwieść populizmowi, mieli charyzmę, wytrwałość i wszelkie przymioty, które przywódca musi posiadać. Takich osób potrzebujemy, ale takich osób dziś nie ma. Nie ma przywódców na miarę globalną, godzących wiele różnorodnych perspektyw, osób o umiarkowanych poglądach. Myślę, że znakiem naszych czasów i ich wielkim problemem jest niedobór właśnie takich jednostek. 

Pokazaliście mi zarówno historyczne, jak i współczesne przykłady przywódców politycznych. Przyjrzymy się tym bliższym naszym czasom. Trudno zarówno Pawła Kukiza, jak i Piotra Ikonowicza, oderwać od dyskusji nad współczesnością. Wydaje mi się jednak symptomatyczne, że nie wymieniliście żadnego z kandydatów w zbliżających się wyborach prezydenckich. Czyżby nie było wśród nich przywódców? A może przywódcy nie garną się do najwyższego urzędu w Polsce? 

JL: Moim zdaniem wynika to z krótkowzroczności w postrzeganiu autorytetów. Najlepszym przykładem jest właśnie wspomniany przeze mnie Kukiz, który planował zrealizować jeden cel – zdemokratyzować nasz ustrój. Symbolem tego celu stały się jednomandatowe okręgi wyborcze, jednak Kukiz postulował wiele innych działań przywracających obywatelom realny wpływ na władzę. Tymczasem ludzie oczekiwali natychmiastowych efektów, co jest kolejnym znakiem dzisiejszych czasów. Jest czteroletnia kadencja i jeśli obiecanego celu nie wypełnisz, to dostajesz żółtą albo nawet czerwoną kartkę od społeczeństwa. Trochę tak było z Pawłem Kukizem. Nie potrafił dogadać się z wieloma stronnictwami, był taką wyklętą częścią opozycji, a według jej części zwyczajnie flirtował z PiS-em. Natomiast on szukał możliwości wypełnienia swojej misji i szukał dla niej szerszego poparcia. Myślę, że ten przykład wyraźnie pokazuje również, jak nietrafnie rozpoznajemy autorytety. Oczekujemy wciąż szybko nadchodzących efektów, a przecież ambitne cele są czasochłonne i ciężko je osiągnąć. Osiąganie celów ma charakter falowy: tak jak są fale demokratyzacji, tak są również fale buntu. No i tego przykładem był Paweł Kukiz. Wraz z falą przypływową stał się dla wielu autorytetem, przewodził buntowi, aż nadeszła fala odpływowa i ludzie się porozchodzili na różne strony. 

A nie wydaje Ci się, Kuba, że Kukiz po prostu przegrał? Symbolicznym według mnie świadectwem tej porażki jest fakt, że startował z list PSL-u, czyli z najbardziej chyba prosystemowej partii politycznej w Polsce, która współrządziła już prawie z każdym. Czy nie jest tak zatem, że pomysł Kukiza skończył się fiaskiem? Może więc w ogóle nie był żadnym przywódcą, ale wykorzystał skutecznie chwilę popularności celebryty? 

JL: Ja bym tego tak nie określił. Kiedy mówimy w Polsce o jednomandatowych okręgach wyborczych, demokratyzacji państwa czy obywatelskości od razu przychodzi nam przecież na myśl Paweł Kukiz. On się po prostu wycofał na inną pozycję, przyjął inną strategię. Start z list PSL-u nie okazał się połączeniem w jedną partię, ale była to tylko umowa o współpracy. Ja to odbieram jako umowę dla realizacji jego celów, z których największym jest cały czas demokratyzacja. Jestem przekonany, że to dalej jest kroczenie do celu, którym są jednomandatowe okręgi wyborcze, walka z biurokracją, większy dostęp obywateli do kontrolowania działań legislacyjnych i urzędniczych. Dlatego nie nazwałbym tego porażką. Kukiz nie przegrał, ale kiedy zaczął tracić poparcie, zrozumiał, że aby utrzymać tę falę, o której mówiłem, musi podjąć inne kroki. Jeśli chodzi o jego postulaty demokratyzacyjne, to wydaje mi się, że poparcie dla nich nie zmieniło się w porównaniu do poprzedniej kadencji, a posłowie PSL-u przecież wpisali do statutu partii te wszystkie postulaty Kukiza. To pragmatyzm. 

Kamilu, a kiedy ty spoglądasz na listę kandydatów do urzędu Prezydenta RP, to nie dostrzegasz na niej żadnych politycznych przywódców? Nie widzisz na niej człowieka, który jest w stanie cię przekonać?

KS: Myślę, że zarówno Kuba, jak i pan redaktor macie rację.  W naszej polityce widać prymat krótkowzroczności, braku wizji wykraczającej poza jedną kadencję, związany z realiami cyklicznie się odbywających wyborów, ale także z szeregiem konkretnych błędnych decyzji personalnych oraz działań. Można o tym mówić także w przypadku Pawła Kukiza. Ja bym jednak wskazał na większą przyczynę i chyba dominującą lub wręcz kardynalną. Mianowicie te trudności ze wskazaniem w Polsce przywódców to niekoniecznie kwestia braku osoby o pewnych cechach albo posiadających wizję, ale obawiam się, że ten potencjalny przywódca tak naprawdę nie miałby dziś czemu przewodzić. Obserwując od kilku lat życie publiczne, mam wrażenie, że jednolita wspólnota polityczna nie istnieje, nie ma podzielanych powszechnie wartości i wspólnego pomysłu, jak nasza polska przestrzeń ma wyglądać. Wcześniej czymś cementującym wspólnotę było dążenie do obecności w Unii Europejskiej, chęć osiągnięcia lepszego poziomu życia i bycia częścią europejskiej wspólnoty. Było to również dążenie do przynależności do NATO i pragnienie zarówno współpracy transatlantyckiej, jak i elementarne dążenie do bezpieczeństwa. Z Unii co prawda wychodzić dziś jeszcze nie chcemy, ale coraz częściej traktuje się ją jak ojczyznę „brukselskich elit” czy też złośliwe narzędzie ingerencji Zachodu w naszą suwerenność, nie zaś jako wspólnotę wartości. Obecności w NATO również dziś nie kontestujemy, ale nie czujemy już tak bezpośredniego zagrożenia ze wschodu, by ta organizacja nas spajała jako naród. Chyba nigdy wcześniej nasze społeczeństwo nie było tak spolaryzowane. Potrzebujemy zatem albo na tyle silnej osobowości, by ta wskazała nam wizję, pomysł czy też kierunek, który w miarę powszechnie zaakceptujemy lub wspólnie wypatrywać go będziemy na horyzoncie, albo spajającego nas wszystkich zagrożenia, które kiedyś może nadejść, a wtedy pewnie również pojawi się odpowiednia jednostka, by temu wyzwaniu sprostać. 

MP: Według mnie to jest po prostu pragmatyzm. Przecież zarówno Kukiz, jak i Ikonowicz, są osobowościami charyzmatycznymi, stałymi poglądowo, bardzo wyraźnymi. Jeśli zaś patrzymy na specyfikę urzędu Prezydenta RP, to wydaje mi się, że osoba pełniąca ten urząd nie powinna być tak aż jednoznaczna światopoglądowo. Prezydent ma reprezentować naród, a nie partię. Jednak mimo wszystko, patrząc na kandydatów, nie widzimy liderów. Przykładowo przecież równie dobrze można było wystawić Adriana Zandberga, który pociągnąłby za sobą tych najbardziej zdefiniowanych wyborców lewicy, ale jednak mamy Roberta Biedronia,  który musi skupić wokół siebie nie tylko tę najbardziej lewicową część elektoratu, ale przede wszystkim tych bardziej umiarkowanych. Z tych samych powodów nie kandyduje Borys Budka czy Grzegorz Schetyna, tylko ktoś mniej jednoznaczny, jak właśnie Małgorzata Kidawa-Błońska. Mamy oczywiście przejaw obywatelskiego buntu, jaki zagospodarowuje Szymon Hołownia. Wydaje mi się, że fotel prezydenta powinna zajmować osoba zdolna do konsensusu, niezaślepiona swoimi poglądami. To wynika także z tego, że liderzy partyjni patrzą na te wybory pragmatycznie – chodzi o to, by zdobyć jak najszerszy elektorat i jak najwięcej osób zjednoczyć. Kandydaci jednoznacznie opowiadający się za konkretnym poglądem, nieważne lewicowym czy prawicowym, mogą mieć problemy ze zjednoczeniem wokół siebie ludzi i zdobyciem tych pięćdziesięciu jeden procent. 

JL: Niestety, Michalino, nie mogę się z tobą zgodzić. Dobry kandydat może być jednoznaczny poglądowo. Jako przykład  wskazałbym właśnie Szymona Hołownię. Rozumiem jednak twój punkt widzenia. Jeśli jednak mówimy o wyborze jednoznacznego kandydata, to pamiętajmy, że powinien on wykazać się szacunkiem dla demokracji. Faktycznie mam wrażenie po wypowiedziach Szymona Hołowni, że on nie wpycha się na fotel prezydenta ze swoimi wszystkimi poglądami. Mówi, że chciałby być prezydentem wszystkich ludzi. Jeżeli uważa za słuszne coś, czemu zdecydowana większość się sprzeciwia, to po prostu tego nie wprowadza. Tutaj dobry jest przykład aborcji: Hołownia powiedział, że odeśle każdą propozycję liberalizacji czy też zaostrzenia prawa aborcyjnego sejmowi do ponownego rozpatrzenia, by taka zmiana legislacyjna została wzmocniona poparciem przez minimum 3/5 posłów. Jest to wtedy większa reprezentacja społeczeństwa i zarazem silniejszy głos demokracji. Moim zdaniem to jest właśnie szacunek dla demokracji, bo mimo wszystko wobec aborcji Hołownia jest konserwatywnie nastawiony. Swoją postawą zdaje się jednak mówić: mam szacunek dla demokracji w związku z czym, jeżeli zdecydowana większość obywateli aprobuje taki kompromis dotyczący prawa aborcyjnego i jeśli zdobył on poparcie zdecydowanej większości posłów, to dopiero wtedy go podpiszę. Prezydent jednoznaczny poglądowo pozbawiony jednak tego szacunku do całego społeczeństwa faktycznie nie byłby prezydentem dobrym. Tylko przy niespełnieniu tego kluczowego warunku szacunku dla demokracji przyznałbym rację Michalinie. 

MP: Według mnie  Hołownia nie ma żadnych konkretnych poglądów. Tym bardziej trudno go porównywać do Ikonowicza, który był przewodniczącym PPS-u, czy nawet Kukiza, zatwardziałego antysystemowca (chociaż w tych poprzednich wyborach parlamentarnych pokazał, co to znaczy być pragmatycznym). I o to mi chodzi, kandydat na prezydenta powinien być kimś, kto szanuje wszystkich. W momencie, kiedy mamy świadomość, z jaką opcją się utożsamia najbardziej, to wiemy, czego po nim się spodziewać. Tylko jego ideowość nie może przysłaniać mu dobra Polaków myślących inaczej od niego. Prezydent to nie człowiek, który musi się jak najlepiej zdefiniować, bo chyba w naszym modelu prezydentury to się nie sprawdzi.

Powiedzcie mi, czy młodzi ludzie – wy i wasi rówieśnicy – szukają w ogóle przywódców? Czy wy i wasi rówieśnicy macie potrzebę znalezienia kogoś, kto będzie wam przywodził? Dziś w dobie popularności celebrytów i idoli wszelkiej maści można mieć co do tego pewne wątpliwości.

MP: Mam wrażenie, że nasze pokolenie i pokolenia, które będą po nas, to w dużej mierze indywidualiści. Robimy wszystko, żeby zrobić coś dla siebie, a nie dla innych. Teraz największy wpływ mają influencerzy. Wydaje mi się, że nie ma dziś kogoś, kto mógłby młodych ludzi „pociągnąć”. Nie ma uniwersalnego autorytetu, więc młodzi ludzie szukają, ale szukają głównie wśród celebrytów, którzy przecież często są zagubionymi ludźmi. Wielu młodych ludzi rozczarowuje się później na tych swoich idolach, celebrytach. Wydaje mi się, że wielu z nas już tyle razy rozczarowało się na dorosłych, osobach starszych od nas, że nie chcemy kogoś, kto nam będzie przewodził, chcemy robić wszystko sami. 

JL: Ciężko nam znaleźć autorytety. Jesteśmy pokoleniem pokojowym, nie znamy wojny, nie mamy wspólnych celów, które by nas zjednoczyły, bo faktycznie łatwo jest znaleźć w historii ludzi zjednoczonych takim właśnie wspólnym celem. Takie wspólne cele były często przez całe pokolenia interpretowane jako swoista oczywistość. Tak jak chociażby poparcie dla Martina Luthera Kinga wydawało się oczywiste, bo to walka o prawa ludzi, prawa człowieka, równouprawnienie ludności czarnoskórej z białymi były dla jego zwolenników spoiwem. Właśnie te czasy pokoju i dobrobytu większego niż w jakimkolwiek innym okresie w historii tworzą zupełnie nowy schemat tworzenia się autorytetów. Nazwałbym go kapitalistycznym. Najważniejsze w nim jest, że nawet osoba wychowująca się w biedzie, często skrajnej, dzięki swojej ciężkiej pracy dochodzi do sukcesu i spełnienia niemożliwych przecież kiedyś marzeń. Szukamy ludzi „od zera do bohatera”. Często znajdujemy takich w piłce nożnej. Zlatan Ibrahimović jest przykładem takiego autorytetu. Ten cały wysiłek obarczony dużym ryzykiem u sportowca po prostu motywuje nas do działania. Każdy myśli: „Może to kiedyś będę ja” i w ten sposób zaczyna działać. 

KS: Ja przyznam rację, zarówno Michalinie, jak i Jakubowi. Myślę, że są dwie takie przyczyny, takie największe, braku autorytetów, albo zastąpienia ich internetowymi influencerami. Po pierwsze, tak jak już wspomniałem, mamy podziały w społeczeństwie na nieznaną w Polsce dotąd skalę. Polityka przerodziła się w taką personalną niemal wojnę, zakorzenioną w historii sprzed 30 lat. Sprawia to, że ta polityka zaczyna nas odrzucać, że widzimy jej brutalność i bezwzględność, nie widzimy zaś w niej troski o sprawy naprawdę ważne. Przechodzimy w ten sposób płynnie do tej drugiej przyczyny, o której mówił Kuba, czyli takiego momentu dziejowego, w którym jesteśmy, a kiedy to nie musimy szczególnie dbać o tak bardzo podstawowe potrzeby jak elementarne bezpieczeństwo – tu bowiem pojawia się NATO. Mamy wyższy poziom życia, staliśmy się członkiem europejskiej wspólnoty. Te nasze potrzeby nie są już tak jaskrawie widoczne, ale w mojej opinii pojawią się wkrótce kolejne, dotyczące klimatu czy demografii. W tym właśnie wypatruję nadziei na połączenie się pod sztandarem zmian. Naprawdę myślę, że w tym jest jakaś nadzieja, że jakiś przywódca będzie mógł właśnie na tym gruncie się nam objawić, a personalne animozje i historyczne spory ustąpią miejsca problemom naprawdę istotnym.

Nawiązując właśnie do tych sporów, o których powiedział Kamil, powiedzcie, czy dostrzegacie podobne jak w polityce podziały wśród waszych rówieśników? Czy wy i wasi rówieśnicy ekscytujecie się w ogóle aktualną kampanią wyborczą czy właściwie tzw. kampanią wyborczą? 

KS: Jeszcze kilka lat temu, kiedy zaczynałem interesować się polityką, miałem naprawdę ogromną nadzieję, stojąc powiedzmy poza mainstreamowym nurtem politycznego sporu, że wraz ze zmianą pokoleniową, pewne konstrukty, mające korzenie jeszcze w latach 90., przestaną mieć znaczenie i że sprawy merytoryczne wezmą górę, że osoby nie tak bardzo zaangażowane politycznie w pierwszych latach III RP, wyniosą na wokandę spory nowe, prawdziwie osadzone w XXI wieku, a obraz polityki zacznie się zmieniać. 

Zarówno w gronie moich znajomych, jak i w przestrzeni internetowej widać, że bardzo często – szczególnie dziś, gdy spór jest tak ostry, gdy jest tak bardzo wyrazisty podział na te dwa zwalczające się obozy, głęboko spolaryzowane – stare spory przenoszą się na młodszych wchodzących w politykę. Właśnie nimi przesiąkają osoby, które dopiero zaczynają się interesować życiem publicznym, zaczynają dołączać do jednego z tych dwóch obozów. To jest zjawisko bardzo niepokojące. Oczywiście pojawiają się jakieś siły kontestujące to wszystko, które starają się stać z boku i odmienić nieco perspektywę, jednak będąc jeszcze młodszy, miałem większe oczekiwania i bardziej optymistyczne spojrzenie na przyszłość.

JL: Zgodzę z Kamilem. Widzę jednak nadzieję. Chodzi mi konkretnie o Młodzieżowy Strajk Klimatyczny. Moim zdaniem to jest świetna inicjatywa, która jednoczy całą przestrzeń młodzieży, niezależnie od tego, na jaki obóz polityczny głosują, z kim się ideowo utożsamiają. Oni faktycznie jednoczą się w sprawach klimatu. To dlatego, że widzą ten problem bardzo wyraźnie. Dostrzegam, że młodzi bardzo upraszczają dzisiejsze konflikty, dlatego że zwyczajnie niewiele wiedzą o ich źródłach. Szczególnie te konflikty światopoglądowe bardzo nas polaryzują. Aborcja czy sprawy praw osób LGBT to dla wielu młodych ludzi główne spory, na podstawie których rozpatrują swoją tożsamość polityczną. Właśnie ci ludzie, młodzi, uważają, że albo jest się za tym, albo przeciwko temu, i że na podstawie tego powinno się rozstrzygać o swoim umiejscowieniu się na scenie politycznej. 

To mnie naprawdę boli, ale sądzę, że jestem w stanie znaleźć przyczynę tego stanu rzeczy – to jest rozrost mediów, w których najczęściej porusza się takie tematy. Dlaczego dominują? Bo to są tematy, w których wydawać się nam może, że nie potrzeba zbyt dużej wiedzy, a przecież to błąd. Aborcja to przecież nie jest jakaś prosta sprawa, zupełnie jak konflikty o aktualną sytuację prawną par homoseksualnych. Młodym ludziom pozornie prościej odnieść się do tych właśnie spraw. Każdy przecież wie, kim jest osoba homoseksualna i czym jest aborcja. Zapominamy często, że samo określenie „aborcja” jest przez różne osoby różnie interpretowane. Mam wrażenie, że brakuje edukacji obywatelskiej na ten temat. Jej brak w naszym pokoleniu jest bardzo widoczny i to jest moim zdaniem główna przyczyna takiego stanu rzeczy. Nie poruszamy innych problemów, bo nie wiemy – w każdym razie większość z nas – na czym polega praca sejmu, co robi prezydent itp. W tym miejscu ewidentnie widać, że młodzi ludzie o wiele bardziej interesują się aktualnymi wyborami na prezydenta, bo prezydent jest dla nich konkretną osobą i oni wiedzą, na kogo konkretnie głosują. A prawda jest taka, że w naszym systemie politycznym prezydent nie jest organem władzy, który miałby największe uprawnienia, trudno go porównać do pozycji prezydenta w systemie prezydenckim w USA. 

Brakuje edukacji młodzieży w sprawach obywatelskich, politycznych, ekonomicznych i społecznych. Ludzie nie rozumieją do końca pewnych mechanizmów i sposobu działania systemów politycznych – dlatego w wyborach do europarlamentu młodzież często kłóciła się o strefę euro: czy powinniśmy mieć euro, czy nie powinniśmy. Często pojawiały się takie argumenty jak ten, że skoro większość krajów UE je ma, więc i my powinniśmy iść śladem tych krajów. Bardzo mało było argumentów merytorycznych, co pokazuje, że zwyczajnie brakuje nam odpowiednich zasobów wiedzy. Dzięki temu, że z Kamilem i Michaliną jesteśmy klasie o profilu społeczno-prawnym, mogę powiedzieć, że mój zasób wiedzy bardzo mocno się zwiększył w tych tematach i dopiero po tych ostatnich trzech latach nauki w liceum mogę stwierdzić, że jestem w stanie „uporządkować się” gdzieś w tym politycznym świecie i znaleźć dla siebie najlepsze rozwiązanie tych wszystkich sporów, nie tylko światopoglądowych, ale i gospodarczych. Ta wiedza młodych w dziedzinie polityki i gospodarki niestety leży. 

Tak właśnie jest? Zasadniczym problemem są właśnie braki na poziomie edukacyjnym?

KS: Ja się z tym nie do końca zgodzę. Oczywiście uważam, że edukacji jest za mało, powinno być jej więcej, jednak nie jest to zasadnicze źródło problemu. Ja bym go szukał w zbyt emocjonalnym podejściu do polityki. Mamy grupę osób – pewne ugrupowania i środowiska reprezentujące pewne poglądy – która całkowicie kontestuje porządek, który był budowany przez ostatnie 30 lat, podważa dorobek, który przez te lata udało się wypracować. Z drugiej strony mamy inną grupę, która całkowicie i prawie bezrefleksyjnie tego, co się działo, broni. Jedna grupa ma dość radykalny stosunek do tej drugiej. Siłą rzeczy większość społeczeństwa sytuuje się po jednej z tych dwóch stron, ponieważ właśnie pochłaniające ich emocje zaczynają dominować. To ma wpływ również na inne aspekty życia i sprawy. Wszyscy obserwujemy, jak ważne zmiany legislacyjne są przeprowadzane bez żadnych prób wypracowania jakiegoś szerszego konsensusu, zgody, bez rozmów i bez procesu konsultacji społecznych lub chociaż politycznych. Takich prób w ogóle nie ma, są obozy i siła mierzona mocą mandatu zdobytego w wyborach. Jedni chcą radykalnej zmiany, drudzy radykalnego zachowania status quo, nie ma miejsca na nic pośrodku. Nie ma miejsca na coś, co Polaków – także polityków – mogłoby połączyć. Myślę, że to ogromny problem. 

JL: Według mnie właśnie emocjonalne podejście do polityki wynika z braku edukacji. Młodzież jest bardziej podatna na wszelkie próby manipulacji przez media. Nie zapominajmy, że mamy dziś media po dwóch stronach politycznej barykady, które bardzo mocno na siebie nawzajem najeżdżają. To największe pole do manipulacji, a ludzie którzy nie są zaznajomieni z wieloma politycznymi i systemowymi rozwiązaniami oraz działaniami mechanizmów państwa, są bardziej podatni na manipulację. Jeżeli cały czas słyszą, że ktoś łamie prawo w danym momencie, to wówczas uważają tych, którzy rzekomo łamią prawo, za zwykłych przestępców, a tych, którzy mówią o tym łamaniu prawa, uważają za bohaterów. Ale kluczowa jest kwestia, kto kogo nazwie łamiącym prawo i w jakich to zrobi mediach. Ludzie nie są w stanie tak naprawdę merytorycznie się o tych kwestiach wypowiedzieć. Trzeba by mieć jakieś przynajmniej podstawowe pojęcie o systemie prawnym. Wtedy się dopiero zauważa, że ten zapis prawa nie jest ani taki, jak mówiła pierwsza telewizja, ani nie jest zupełnie taki, jak o nim mówiono w drugiej telewizji. To jest moim zdaniem zasadniczy problem. Kiedy tego nie dostrzegamy, podchodzimy właśnie zbyt emocjonalnie do wszystkich tych sporów. 

Aż tak źle z tą świadomością młodych ludzi?

MS: Mamy tu jeszcze szczęście jako absolwenci klasy społeczno-prawnej, bo nasi najbliżsi, nasi znajomi, to jednak osoby, które się polityką interesują. Natomiast w szerszym stopniu my, jako młodzi ludzie, mamy bardzo często stosunek do polityki odziedziczony po naszych rodzicach. Jeżeli rodzic się nie interesuje polityką, my tym bardziej nie będziemy się nią interesować.  Tak samo często poglądy polityczne są dziedziczone. Z drugiej strony często młodzi nie zdają sobie sprawy, że przecież nawet jeśli my deklarujemy, że nie zamierzamy się polityką interesować, to jednak ona zawsze interesuje się nami. Teraz bardzo często oś sporu zamyka się pomiędzy tym, czy jesteśmy za liberalizacją prawa aborcyjnego czy przeciwko liberalizacji, czy powinny być wysokie czy niskie podatki. Ale często nie widzimy konsekwencji jednego czy drugiego rozwiązania, ale patrzymy na te opcje krótkoterminowo: po prostu chcę niskich podatków, bo w danym momencie będę miała więcej pieniędzy. My, młodzi ludzie, patrzymy także na świat zero-jedynkowo. Jeśli widzimy, że ktoś jest za tym, by powstrzymać wydobycie węgla, to automatycznie zdobywa naszą sympatię, nie patrząc na to, jakie rozwiązania w innych kwestiach proponuje. To jest nasz największy błąd jako młodych ludzi. Ale niestety jest to częściowo wina osób starszych, które nie pokazały nam właściwej drogi, nie nauczyły nas, jak weryfikować informacje i jak kształtować swój światopogląd. Niestety wielu z nas pozwala, aby inni – często politycy – kształtowali go za nas. 

To zabrzmiało trochę fatalistycznie! Spodziewałem się od was więcej optymizmu!

KS: Ja bym jeszcze coś chciał dodać w tej kwestii edukacji obywatelskiej. Chciałbym odnieść się do przykładu sytuacji prawnej w Polsce. Nawet przy bardzo solidnej i szeroko zakrojonej edukacji obywatelskiej, nawet po trzech latach edukacji w klasie społeczno-prawnej w naszym liceum, ciężko byłoby ze zdecydowaną pewnością rozwikłać to, co się w Polsce dzieje w tym momencie w zakresie sporu prawnego. Inna kwestia, aborcja, która tak wiele rodzi przecież emocji. Też nie jest to spór, który można rozwiązać wyłącznie na podstawie wiedzy. Jest to pewna sfera wartości, przekonań, ciężko dojść tutaj do jednego, obiektywnie prawidłowego wniosku, nawet po uprzedniej wnikliwej edukacji. Ja znów będę upierał się, że pewne zdarzenia historyczne i pewna przeszłość zbyt mocno się odbiły na naszym dzisiejszym życiu politycznym. Henry Kissinger pisał, w kontekście refleksji o nowo tworzonym ładzie międzynarodowym, że z tego porządku, który się dopiero tworzy, nikt nie powinien zostać wykluczony. Podmiot wykluczony będzie ten porządek kontestował i bardzo szybko przeciw temu porządkowi wystąpi. W Polsce mamy do czynienia z tego typu problemem, z ofiarami prywatyzacji, z konstytucją mająca dość słaby mandat społeczny i stworzoną przez ograniczoną ilość środowisk. To dla mnie podstawowy problem, który dotyczy już nie tylko osób dużo starszych od nas, ale wpływa przecież także na nas, na podejście do historii, jak i do całości systemu, w którym się obracamy. Obawiam się, że edukacja, która jest przecież bardzo ważna, wszystkich ani nawet większości problemów nie rozwiąże. Istnieje pewna potrzeba wspólnoty, potrzeba wspólnych wartości i wspólnego uczestnictwa w powszechnie uznawanej rzeczywistości, w której każdy znajdzie miejsce dla siebie. 

MS: Ja jednak muszę odnieść się jeszcze do kwestii prawa. Zawsze, kiedy słyszę o problemach z systemem prawnym i ich zrozumieniem, przypomina mi się sprawdzian z WOS-u w pierwszej klasie, na którym jedno z zadań zawierało grafikę dotyczącą Trybunału Konstytucyjnego. Choć wszystkie media wtedy o tym mówiły, także mówiliśmy na lekcji, to jednak większość klasy nie umiała wskazać przyczyny sporu. To dowodzi, że my jako młodzi ludzie nie jesteśmy zainteresowani tym, czy Trybunał Konstytucyjny działa dobrze, kto jest I Prezesem Sądu Najwyższego, kto w pewnym momencie będzie sprawował władzę nad nami. Nas interesują pewne konkretne, wybrane zagadnienia, które są dla nas w tym momencie ważne, gdyż w takich się odnaleźliśmy. U nas jest dalekowzroczność w kwestiach klimatu, ale krótkowzroczność w kwestii podatków, edukacji czy mieszkania na studiach. My, młodzi, dajemy plamę, bo się nie interesujemy istotnymi rzeczami. W pewnym momencie pozwolimy sobie wybierać przywódców, a jeżeli ktoś nam kiedyś będzie chciał odebrać demokrację, to się pewnie i na to zgodzimy. 

Czyli przyznajesz, że wy – młodzi – dajecie plamę? Naprawdę tak uważasz?

MP: Tak! Uważam, że tak naprawdę nie interesujemy się światem. Nie mówię o nowinkach technologicznych i o tym, co będzie modne w następnym sezonie, ale o wiedzy o polskiej czy zagranicznej polityce, która jest często na bardzo niskim poziomie. Ale to nie tylko wina młodych, to generalnie wina Polaków, że tak jest. Tak samo jak to, że od 30 lat wszyscy pozwalamy na to, by rządzili nami ci sami politycy i mimo, iż narzekamy, że są słabi, że najchętniej to byśmy ich z sejmu się pozbyli, to nadal pozwalamy im rządzić. Chociaż od 15 lat to, co się dzieje w naszej polityce, jest niezbyt obiecujące na przyszłość. Chociaż te dwie partie, które od tylu lat rządzą już tyle razy nas zawiodły, to jednak nadal Polacy na nie głosują. Tyle razy obiecali złote góry, a później nie zrobili nic. A my cały czas ich popieramy, wciąż na nich głosujemy, pozwalamy kreować światopogląd mediom, naszym rodzicom – oczywiście mogą i powinni – ale w pewnym momencie mogliby czuć się w obowiązku, aby pozwolić myśleć nam samodzielnie. 

Czyli właściwie powinniśmy raczej postawić wniosek, że dajemy plamę jako społeczeństwo, jako całość? 

KS: Ja będę jednak bronił młodych – jakkolwiek definiować osoby młode – bo nie jesteśmy jeszcze siłą wiodącą w społeczeństwie, tak mi się wydaje. Nadal jesteśmy małym odsetkiem głosujących, nie do końca ukształtowanym, nastoletnim czy dwudziestoparoletnim. Myślę, że ciężko jest na razie oceniać, czy daliśmy plamę, czy jesteśmy świadomi czy nie. Pewne ruchy, o których Kuba wspomniał, czyli np. Strajk Klimatyczny, ze względu na doniosłe problemy globalne, są bardzo ważne i na pewno wydadzą owoc za kilka lat, kiedyś będziemy tymi, którzy realnie będą decydować o przyszłości, bo póki co, to niestety tak nie jest. Myślę jednak, że za te kilka lat – dziesięć, piętnaście, dwadzieścia – te globalne problemy przyniosą nam prawdziwe kłopoty i myślę, że wtedy nastanie inna rzeczywistość. Oglądałem na YouTube ostatnio pogram dr. Tomasza Rożka, w którym mówił, że za kilkadziesiąt lat możemy nie zobaczyć drzew iglastych w naszym kraju, że możemy nie zobaczyć brzozy. Nasze życie ulegnie zmianie, mamy problem z suszą, a co bardziej spostrzegawczy mogą zobaczyć owady, które wcześniej się u nas nie pojawiały. Więc to życie się zmieni i widać w młodych ludziach, między innymi za sprawą właśnie Strajku Klimatycznego, że jest zainteresowanie tym, co długofalowe, co za kilkadziesiąt lat, bo to jednak kwestia naszego życia, naszej przyszłości, naszej dorosłości. Myślę, że czas na rozliczenia i oceny naszego pokolenia dopiero przyjdzie. Wtedy kiedy w końcu dojdziemy do głosu, a nie teraz, kiedy u sterów są ci sami ludzie, którzy u władzy byli również w latach 90.

MP: Młodzieżowy Strajk Klimatyczny jest świetnym przykładem na to, że jeśli chcemy, to możemy! Natomiast w większości spraw po prostu nie wypowiadamy się, nie mówimy o sobie dość głośno. Jesteśmy w momencie, w którym nie wiemy nawet, jak będzie wyglądał rynek pracy. My jesteśmy w tym wieku, że musimy zacząć o tym myśleć! Nie krzyczymy o tym, jak będą wyglądać nasze prawa, kiedy będziemy studiować i pracować. A tu jest przecież wiele do rozwiązania! Mam wrażenie, że wciąż nie mamy nawet świadomości, jak skuteczny może być protest, ile może dać wyjście na ulicę. Oczywiście są takie grupki młodych, które zaczęły o tym myśleć, ale nadal przeważają siły, które nie mogą zmienić status quo i nawet o tym nie myślą. Patrząc na to, że wygrała u nas partia, która sprowadza węgiel z różnych zakątków świata i nie chce się go pozbyć, a młodzieżowych strajków klimatycznych u nas dość już było, to wciąż robimy za mało. 

Robicie więc za mało?

JL: Ja cały czas będę upierał się przy kwestii edukacji. Ktoś musiał nas nauczyć rozpoznawać naglące problemy, bo moim zdaniem w ogóle ich nie dostrzegamy, a media mydlą nam ciągle oczy. To nie jest więc nasza wina, młodzieży. Gdy młodzi oglądają telewizję czy przeglądają Internet, gdzieś w tle trwa spór o Trybunał czy o kwestie światopoglądowe i – co jest najgorsze – to uproszczona wersja tych spraw, jaką dają nam media. A wszystko zostaje sprowadzone do wspaniałych bohaterów z jednej strony i bezwzględnych złoczyńców z drugiej. Natomiast kluczowe jest, aby pokazywać to, co pilnie wymaga zmiany. Faktycznie Młodzieżowy Strajk Klimatyczny powstał, bo ludzie zaczęli na własne oczy widzieć zmiany w klimacie. Przecież w tym roku w Polsce śnieg spadł zimą tylko raz, jeśli dobrze pamiętam. Niedawno skończył się kwiecień, a już zaczął się temat suszy, która dopadała nas przecież zwykle dopiero w letnie miesiące. Są to rzeczy i obawy, które widzimy gołym okiem i stąd się pojawiają te ruchy. Myślę, że dzięki dobrej edukacji inaczej patrzylibyśmy na pewne rozwiązania systemowe. Co prawda widzimy, że wielu ludzi solidaryzuje się z krajami, w których na masową skalę łamane są prawa człowieka. To już świadczy o tym, że powoli coraz ważniejsze problemy stają się tematem rozmów i że zauważamy, że może i u nas prawa człowieka powinny być urzeczywistniane bardziej, zagwarantowane solidniej. Zgadzam się z tym, co powiedział Kamil, że jeśli coś bardzo poważnego wystąpi, jeśli staniemy z tym twarzą w twarz, to wówczas nikt nam nie będzie musiał tego problemu pokazywać, my go sami zobaczymy i sami zdefiniujemy. Taka jest geneza Młodzieżowego Strajku Klimatycznego i tak to będzie pewnie wyglądało w przyszłości w przypadku wszystkich palących problemów, o których tak niewiele dowiadujemy się za pośrednictwem szkolnej edukacji. 

KS: Ja myślę, że jeśli można z czegoś rozliczać nasze pokolenie już w tym momencie, to z tego, że patrząc na statystyki zbyt mało z nas chodzi do urn, zbyt mało się tym interesuje. Obok klimatu takimi palącymi problemami są chociażby kwestia demograficzna, stan tego, jak będzie wyglądał system emerytalny za kilka lat. Myślę, że drogą do zrozumienia istoty tego problemu jest istotnie edukacja. Także edukacja powinna być sposobem na przyciągnięcie młodych do polityki, na zainteresowanie nią. Jednakże z drugiej strony trochę się nam, młodym ludziom, nie dziwię. Polityka już wydaje nam się nieznośna, nachalna i zbyt emocjonalna, ale – jak już mówiłem – do pewnego ekstremum, pewnego punktu zwrotnego, już się zbliżamy i wtedy zauważymy na horyzoncie koniec tej ery, w której przyszło nam dorastać. I będzie to jedna z tych rzeczy, która zdeterminuje jedność i zaangażowanie. Kiedyś była to potrzeba bezpieczeństwa i lepszego życia, teraz będzie to klimat, demografia, sprawy globalne, które zaczniemy odczuwać na własnej skórze. 

Czy rzeczywiście z tą aktywnością wyborczą młodzi też są na bakier?

JL: Chciałbym zauważyć, że frekwencja wyborcza, co widać po ostatnich wyborach, idzie jednak do góry. Pewnie ten wzrost był efektem działań mediów, które z jednej strony przekonywały, że trzeba obronić to, co przez 30 lat budowano, a z drugiej strony, że należy wreszcie obalić ten straszny i niesprawiedliwy porządek. To chyba główne przyczyny takiej wysokiej frekwencji w poprzednich wyborach. Nie tylko w parlamentarnych, ale tych do europarlamentu również. Sądzę, że wielu młodych nie uczestniczy w wyborach, bo przede wszystkim nie stoimy z problemami twarzą w twarz, żyjemy w czasach pokoju i dobrobytu. Tymczasem głosują i wypowiadają się publicznie ludzie, którzy żyli w czasach, w których namacalnie borykali się z wieloma problemami, wiedzieli, że jakoś muszą z nimi walczyć. 

To może spójrzmy teraz trochę na dzisiejszą sytuację w Polsce. Wyobraźmy sobie, że kampania w Polsce przebiegła tak, jak powinna się toczyć, nie ma epidemii, a my stajemy przed wyborem spośród tych kilku kandydatów w wyborach prezydenckich. Jak wy – 19-latkowie – reagujecie na kartę wyborczą z tymi nazwiskami, które na niej mamy. Jak widzicie ludzi, którzy kandydują? Czy jesteście w stanie jednoznacznie powiedzieć: „To jest mój kandydat”?

MP: Ja sobie na początku trochę zaprzeczę, bo mówiłam, że prezydent nie powinien mieć wyraźnych poglądów i powinien być zdolny do konsensusu. Natomiast jestem w stanie jednoznacznie odpowiedzieć, że postawiłabym krzyżyk przy Robercie Biedroniu, gdyż to kandydat, który wnosi do dyskursu publicznego sprawy, które są dla mnie ważne, takie jak mieszkania socjalne, jak prawa człowieka, również prawa osób LGBT, a także prawa pracownicze. Jestem młodym człowiekiem i chciałabym mieć pewność, że nikt nie będzie mnie chciał zatrudnić na „śmieciówce”, że będę miała godną emeryturę. Chcę żyć ze świadomością, że państwo może być przyjazne dla człowieka, dla pracownika, a nie tylko dla dużego przedsiębiorcy i nie tylko dla ludzi bogatych. 

KS: Ja chyba też mam już swojego kandydata, choć ostatecznej decyzji jeszcze nie podjąłem. Patrzę na kartę wyborczą z perspektywy dwóch czynników, które wcześniej wymieniłem: przez pryzmat wspólnoty, jej odbudowy, zbudowania czy też zdefiniowania na nowo oraz z punktu widzenia celów i planów długofalowych, które będą dotyczyć późniejszego etapu mojego dorosłego życia. Najbliżej mi teraz do dwóch kandydatów: są to Władysław Kosiniak-Kamysz i Szymon Hołownia. Obaj mają pewne zalety i wady. Za kandydatem PSL przemawia doświadczenie polityczne, partyjne, rządowe, administracyjne, które w byciu prezydentem w naszym ustroju jest bardzo ważne. Natomiast za Szymonem Hołownią przemawia z kolei właśnie bezpartyjność i pewne innowacyjne spojrzenie na prezydenturę, spojrzenie, które tak naprawdę dobrze wpisuje się w konstytucyjną rolę prezydenta jako arbitra, który kierował będzie się głosem większości, jako arbitra czuwającego nad procesem konsultacji, a także nad przebiegiem procedowania ustaw. Myślę, że do tego jest mi dziś najbliżej. 

JL: Ja tymczasem z olbrzymią energią wykreśliłbym niektórych kandydatów. Jak patrzę na niektórych, to widzę ewidentnie toczoną przez nich wojnę, która jest dla mnie czymś strasznym. To wojna totalna. Andrzej Duda ucieka przed debatami, w których poruszane są kluczowe dla nas kwestie i wykorzystuje fakt, że jako jedyny może prowadzić kampanię wyborczą, jeżdżąc po Polsce nie jako kandydat, ale jako aktualny prezydent. Małgorzata Kidawa-Błońska z kolei trzyma się, podobnie jak jej ugrupowanie, hasła „antyPiS-u” i do tego wszystko sprowadza. Chce walczyć z ogniem przy pomocy ognia. To prowadzi do destabilizacji, patrząc dalekosiężnie. Skutkiem takiej polityki jest utrata zaufania do instytucji publicznych, takich jak np. Trybunał Konstytucyjny, mający fundamentalne znaczenie w kontekście naszego ustroju. 

Po wykreśleniu tych nazwisk zwróciłbym uwagę na potrzebę zmian w systemie politycznym. Ja zdecydowanie nie jestem fanem konstytucji z 1997 roku. Jestem zwolennikiem zmian, a konkretnie mocnego i silnego prezydenta. Uważam, że właśnie w wyborach prezydenckich Polacy głosują z pełną świadomością wyboru. Wiedzą, że wygra po prostu ten, który będzie miał najwięcej głosów. W wyborach parlamentarnych ludzie często nie wiedzą, jak działa cały system. Wszyscy dziwili się, czemu PiS ma 40% głosów, ale ponad 50% posłów w sejmie. Nikt nie wiedział dlaczego, a przecież to wynika z ordynacji wyborczej i odpowiedniej metody przeliczania głosów na mandaty. Kandydat, który przedstawił jako pierwszy te obywatelskie postulaty zmiany systemowej, ma mój głos! To są właśnie postulaty Pawła Kukiza, które niesie aktualnie Kosiniak-Kamysz. Kolejną ważną przy tym wyborze sprawą jest dla mnie zdolność koalicyjna. Prezydent, który nie będzie w stanie zawrzeć koalicji i pójść na kompromis z każdą stroną politycznej sceny, nie jest – według mnie – prezydentem wszystkich Polaków. Właśnie dlatego Kosiniak-Kamysz wydaje się najrozsądniejszym wyborem. Jest wytrawnym graczem politycznym i już nie raz udowadniał, że jest w stanie z wieloma komitetami się dogadać. Odnośnie przełożenia aktualnych wyborów prezydenckich, jako pierwszy wystąpił właśnie Władysław Kosiniak-Kamysz wraz z Jarosławem Gowinem. Ponieważ pojawił się na konferencji prasowej w towarzystwie Pawła Kukiza, co mnie utwierdziło w mojej opinii. Innym kandydatem, wpisującym się w moje oczekiwania co do odpowiedniego kandydata na ten urząd, jest Szymon Hołownia, dla którego suwerenem jest faktycznie naród. 

Michalina, patrzę na ciebie i mam wrażenie, że chcesz chłopakom jakoś odpowiedzieć i skomentować ich polityczne wybory…

MP: Ja generalnie jestem osobą o poglądach lewicowych i ci panowie, których wymieniają koledzy, nie będą na pewno moimi kandydatami. Wydaje mi się, że prezentowana przez nich wizja prezydentury dopuszcza co prawda współpracę z różnymi opcjami politycznymi, ale  nie jestem fanką rozwiązań programowych, które oni prezentują, zwłaszcza Kosiniak-Kamysz. Jest on człowiekiem o poglądach, jeśli chodzi o gospodarkę, wolnorynkowych, a mi poglądy socjaldemokratyczne są bliższe. Szymon Hołownia w Latarniku Wyborczym opowiedział się za wyższymi podatkami dla najbogatszych, natomiast nie podoba mi się jego podejście do sprawy aborcji czy praw osób LGBT. Uważam, że osoba, która w 2013 roku mówi coś innego w wywiadzie, a w 2020 roku coś innego deklaruje na swoich konferencjach, nie jest zbyt wiarygodna. 

Natomiast odniosę się jeszcze do wypowiedzi Kuby, który zaczął od pokazania, kogo by na tej karcie wyborczej wykreślił. Otóż oglądałam wczoraj konwencję prezydenta i byłam bardzo zdziwiona, jak można tak manipulować! W momencie, kiedy rządząca partie nie chce słyszeć o podnoszeniu zasiłku dla bezrobotnych czy o wprowadzeniu świadczenia kryzysowego, prezydent na swojej konwencji dokładnie takie rozwiązania proponuje. To dla mnie strasznie cyniczne i, nie ukrywam, bardzo podłe wobec osób, które właśnie tracą pracę. Ci ludzie już teraz muszą starać się o zasiłki dla bezrobotnych, które są skandalicznie niskie, a stają się więźniami gry politycznej. 

KS: Ja myślę, że w tych wyborach mamy do czynienia z czymś zupełnie nowym. Tą nowością jest Szymon Hołownia, porównywany do Pawła Kukiza, czasami również do Ryszarda Petru, choć wtedy oczywiście nieco bardziej złośliwie. Zarówno Kukiz, jak i Petru przyszli do polityki z postulatami, z nowymi pomysłami, być może nawet z jakąś nową jakością polityczną. Jednak w przypadku Hołowni do czynienia mamy z zupełnie nowym spojrzeniem na prezydenturę. To jest ważne, gdyż trochę mieliśmy problem z prezydentem w ostatnich latach. Posiada on bowiem bardzo silny mandat, wybory prezydenckie zawsze cieszą się wysoką frekwencją, a sam w systemie politycznym pełni rolę raczej poboczną. Niby zawsze z tą sprzecznością mieliśmy problem. Tymczasem to, co proponuje Hołownia, czyli ten – jak on to nazywa – „bezpiecznik”, jest spojrzeniem zupełnie nowym, które – mam wrażenie – wpisuje się w postanowienia naszej konstytucji. Siła jego mandatu w porównaniu z takimi arbitrażowymi kompetencjami bardzo dobrze współgra, jeśli patrzy się na osobę, jaką jest Szymon Hołownia, szczególnie w odniesieniu do atmosfery intensywnego sporu politycznego, który teraz mamy. Myślę, że taki bezpartyjny obywatelski kandydat dobrze by nam zrobił. Nieuwikłany w partyjne gry, w partyjny interes, nieuwikłany w historię polityczną sięgającą głębokich lat 90. Myślę, że to jest pewne remedium. Dodaję do tego spojrzenie na ekologię i sprawy klimatu i myślę, że to rozwiązanie na nasze trudne czasy, gdzie ten spór przeradza się już w otwartą wojnę. Myślę, że to dobry wybór na ten moment. 

JL: Jeżeli chodzi o sprawy światopoglądowe, to doceniam u Kosiniaka-Kamysza i Hołowni, że oni w tych sprawach jasno deklarują, że będą się kierować wolą społeczeństwa. Przykładem jest propozycja dnia referendalnego u Kosiniaka-Kamysza, która powstała dzięki Pawłowi Kukizowi. Tak powinny być rozwiązywane właśnie sprawy światopoglądowe – powinna decydować większość Polaków. W sejmie takie rzeczy przegłosowywane mogą być kruchą większością jednego, dwóch głosów i istnieje obawa, że to się nie spotka z akceptacją społeczną. Społeczeństwo jest najważniejsze i mamy rządy narodu jako suwerena, dlatego to naród powinien mieć głos. Kosiniak przez dzień referendalny i rozstrzyganie w nim o sprawach światopoglądowych przede wszystkim odciąża sejm z ciężkiej dyskusji. Nie ukrywajmy, te wszystkie argumenty, które słyszymy w sejmie na temat aborcji czy osób LGBT…, ta debata jest w sejmie toczona zbyt ostro, zbyt agresywnie. Bardzo ciężko naprawdę wśród tych wypowiedzi znaleźć jakiś kompromis, więcej znajdziemy tam jadu i agresji.  Szymon Hołownia ma zamiar odsyłać ustawy w tych kontrowersyjnych sprawach do sejmu do ponownego rozpatrzenia. To skłoniłoby polityków do szukania kompromisu, a nie do realizowania swojej woli przy pomocy kruchej większości. 

Czy to nie brzmi zachęcająco?

MP: Przepraszam bardzo, ale kiedy w jednym zdaniu obok praw osób LGBT czy prawa do aborcji słyszę słowo „referendum”, to naprawdę czuję się źle. Prawa osób LGBT to prawa człowieka i nie można o nich decydować w referendum. Prawa żadnej grupy społecznej nie powinny być przedmiotem dyskusji – jeśli ktoś chce być szczęśliwy i zalegalizować swój związek, to nie powinien bać się o to, czy w referendum zostanie osiągnięty jakiś procentowy próg poparcia. A jeśli chodzi o aborcję, to jest to bardzo trudny, złożony temat. Jest wiele argumentów za liberalizacją, przeciw liberalizacji, a wszystko zależy od tego, jak postrzegamy życie, prawo i wolność. Ale też nie wydaje mi się, żeby to był odpowiedni temat do poddawania go pod referendum. Patrząc na „sukces” głosowania w referendum 2015 roku, trzeba bardzo poważnie nad każdym kolejnym się zastanowić. 

JL: Nie mam zamiaru i nigdy w życiu nie poddałbym praw człowieka pod głosowanie w referendum. Moim zdaniem jednak te dzisiejsze kłótnie odnośnie do praw osób LGBT kompletnie nie dotyczą odbierania im prawa do miłości. Zwróćmy uwagę, że każdy – nawet ten najbardziej prawicowy kandydat – jasno mówi, że wszyscy ludzie mają prawo do miłości i mogą pielęgnować swoje bliskie relacje. Krzysztof Bosak – to prawda – zachęca do nieeksponowania swojej orientacji seksualnej, choć rzeczywiście nikt nie zabrania kochać komuś drugiej osoby. Sprawa, którą powinno się w drodze referendum ustalić, to raczej kwestia regulacji prawnych. Nie chodzi tylko o dziedziczenie, ale także o bezpieczeństwo prawne i socjalne, o uzyskiwanie informacji o stanie zdrowia czy zawieranie przez pary homoseksualne związków partnerskich. W referendum powinno się uzyskać odpowiedź na trzy pytania: „Czy jesteś za związkami partnerskimi”, „Czy jesteś za małżeństwem osób homoseksualnych” i „Czy jesteś za adopcją przez pary homoseksualne dzieci”. Podkreślam, jeśli wprowadzimy adopcję dzieci przez pary homoseksualne i to nie zostanie wcześniej społecznie zaakceptowane, to wybuchnie nam potężna wojna światopoglądowa i może być jeszcze ostrzejsza niż to, co mamy teraz. Trzeba w drodze rozmowy z narodem ustalić zakres ochrony prawnej takich relacji. 

MP: Kompletnie się z Tobą nie zgadzam. W latach 90. społeczeństwo naszych dziadków miało terapię szokową spowodowaną przez Leszka Balcerowicza. Teraz przyszedł czas na terapię szokową dla Polaków związaną z prawami osób LGBT. Mamy już status osoby bliskiej, wprowadzony przez konserwatywny rząd, to dlaczego nie posunąć się dalej i nie pozwolić komuś na legalizację jego związku? Wydaje mi się, że nikomu nie będzie to przeszkadzać, a poddawanie tego pod referendum jest dla mnie barbarzyństwem, po prostu. 

KS: To, o czym się sprzeczacie, pokazuje nam dobitnie, jak bardzo potrzebny jest nam prezydent niekoniecznie bez poglądów, ale jednak obiektywny i wyważony. Prezydent stawiający na konsultacje i wnikliwe badania skutków poszczególnych zmian legislacyjnych. Wisiała nad nami w ostatnim czasie groźba tego, że bezwzględna większość mająca swojego prezydenta zaostrzy prawo aborcyjne. Wywołało to ogromny sprzeciw i bunt w społeczeństwie. W wypadku prezydenta, który ma jasne i wyraziste poglądy, ale jednocześnie poparcie dużej partii, można było zlekceważyć tak duży ruch, który się stworzył w Internecie. Jednak w sytuacji prezydenta poddającego pod ponowną rozwagę sejmowi taką decyzję, gdzie musiałaby ona uzyskać większość 3/5, byłoby to pewne remedium na ostre spory światopoglądowe. Dlatego jest nam potrzebny taki prezydent, który nie jest poddany ideologii i przynależności partyjnej, studzi pewne nastroje i oddaje tego typu rozwiązania prawne pod rozwagę sejmowi jeszcze raz. 

Właśnie zdałem sobie sprawę, że w naszej niezwykle ciekawej rozmowie prawie nie pojawiło się nazwisko kandydatki na prezydenta największej partii opozycyjnej w Polsce. Czy wśród trojga młodych ludzi o różnorodnych poglądach kandydatka ta nie znalazła posłuchu czy po prostu jest to efekt ogłoszonego przez nią bojkotu? 

JL: Pani Kidawa-Błońska jest kandydatką dużej partii politycznej, która jest wspierana przez pewne gazety i pewne telewizje, ewidentnie zwasalizowane przez Koalicję Obywatelską, a jednak pomimo tego chyba nikt z nas nie jest co do tej kandydatki przekonany. Wręcz jesteśmy pewni, że za tą kandydatką nie stoi nic więcej niż jedno hasło: „Anty-PiS”. Jak ta pani wygra wybory, to zajmie się przede wszystkim zwalczaniem pozostałości po poprzednim prezydencie i walką z rządem. Wierzycie, że zajęłaby się sprawami najbardziej palącymi dla Polaków? Powtórzę to, co mówiłem wcześniej: ognia nie można zwalczać ogniem. Nie chcę prezydenta, który będzie dążył do destabilizacji, który powie, że nie uznaje Trybunału Konstytucyjnego itp. Jeśli będziemy szli tą drogą i każdy będzie sobie dowolnie deklarował, że nie uznaje wyroku tego czy tamtego sądu, to zrobimy kolejny krok ku destabilizacji. Ta partia – wespół z partią rządzącą – cały czas obniża zaufanie do instytucji państwa, tak łatwo tego zaufania nie odzyskamy. Dlatego nikt z nas, jestem pewien, za tą kandydatką by nie zagłosował. 

MP: Po pierwsze uważam, że kandydatka, która tak bardzo obnosi się pochodzeniem szlacheckim, kiedy chyba 98% społeczeństwa pochodzi od chłopów folwarcznych, jest groteskowa. Oglądając jej spot z upchniętymi w kadrze zdjęciami przodków, starymi książkami, mam wrażenie, że przenoszę się do dworku szlacheckiego z XIX wieku. Tak samo odpycha mnie to, co działo się w Polsce w latach 2007-2015, zresztą od 2015 zmierza to w jeszcze gorszym kierunku. Nie chcę jednak się do tego cofać. Nie podoba mi się to, w jaki sposób ta pani eksponuje poglądy. Mam wrażenie, że zmienia je co chwilę. Każdego dnia mam wrażenie, że zacznie od tego, że PiS jest zły, a później zmieni zdanie trzy razy w ciągu godziny. Całe to groteskowe zamieszanie z kandydowaniem w wyborach: najpierw rezygnuje z prowadzenia kampanii, a potem przez całe święta widzę jej spot wyborczy w telewizji czy Internecie. Ostatnio widziałam na Twitterze krótki filmik o zabójczych kopertach – tak nie powinno to wyglądać. 

KS: Ja wróciłbym do tego, co mówiłem w mojej pierwszej wypowiedzi, gdzie definiowałem dobrego przywódcę i wymieniłem dwie cechy: wizję i trafne definiowanie rzeczywistości. Niestety ta kandydatka nie spełnia tych warunków. A ponadto Kidawa-Błońska wpisuje się cały czas w tę szkodliwą wojnę i szkodliwy konflikt, o którym mówiłem wcześniej. Mam wrażenie, że ona chciałaby się cofnąć o 5 lat, a nie patrzeć 5 lat w przód! Myślę, że nie definiuje naszej rzeczywistości poprawnie, bo uważa, że powrót do tego, co było „przed”, byłby dobry i spodobałby się Polakom. Ale przecież oni wyrazili swój jasny sprzeciw. Tymczasem my dziś chcielibyśmy nowego spojrzenia, nowych pomysłów, a nie tkwić w tej wojnie, która już się Polakom znudziła. 

MP: Również nie rozumiem, jak można ufać kandydatce partii, która w 2015 roku mówiła, że „500+” nie da się wprowadzić, a gdy zostało to wprowadzone mówiła, że programem tym objęto zbyt małą grupę dzieci. A w innej sytuacji, podczas spotkania z wyborcami, mówiła, że „500+” rozleniwia i powoduje, że ludzie nie chcą pracować, a to – jak mi się wydaje – jest sprzeczne z danymi, którymi dysponujemy. To oświadczenie jest dowodem, że ta kobieta i ta partia nie mają poglądów, że chcą się wyłącznie dopasować do badań i sondaży.

Czy rzeczywiście Kidawa-Błońska zasłużyła na aż tak krytyczną ocenę?

JL: Chciałbym powiedzieć przede wszystkim, że ja wyróżniam dwa wymiary poglądów politycznych: wymiar pragmatyczny i spojrzenie ideowe. To zupełnie jak w sprawie aborcji: możemy twierdzić, że aborcja jest zabójstwem, ale pragmatycznie spoglądamy, że w krajach, w których jest zakaz aborcji jest najbardziej restrykcyjny, problemem staje się podziemie aborcyjne albo turystyka aborcyjna. Można więc przy zachowaniu ideologicznego sprzeciwu wobec aborcji zgadzać się, że zaciskanie pasa antyaborcyjnego jest tak naprawdę odcinaniem sobie samemu dostępu do tlenu. Jeśli chodzi o Kidawę-Błońską, to dostrzegam w niej jedynie to pragmatyczne spojrzenie na politykę. Koalicja Obywatelska kojarzy mi się tylko z walką za wszelką cenę o władzę, z eliminowaniem konkurencji. To koalicja typu catch-all zrzeszająca praktycznie wszystkich, a jej esencją jest kandydatka na prezydenta. 


  Michalina Pawłowska – absolwentka I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu; aktywistka zaangażowana w walkę o prawa kobiet i osób wykluczonych; miłośniczka dobrej kawy bez mleka sojowego i długich rozmów z ludźmi.

 

 Jakub Luber – absolwent I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu i Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Inowrocławiu; muzyk, aktor Inowrocławskiego Teatru Otwartego; finalista olimpiad w zakresie prawa i historii III RP; laureat II miejsca Mistrzostw Polski Debat Oksfordzkich; świadomy obywatel o liberalnych poglądach.

 Kamil Szałecki – absolwent I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu; uczestnik turniejów debat oksfordzkich oraz laureat olimpiad w dziedzinie prawa, historii i nauk społecznych; zainteresowany otaczającym światem i zaangażowany; katoliberał.

Wypadłeś z obiegu? Wróć! :)

Zawody kreatywne, wymagające nieszablonowego działania, są bezpiecznym kierunkiem rozwoju, w przeciwieństwie do zawodów opartych na czynnościach powtarzalnych i schematycznych.

 

Zagrożenie

Wiemy już, że za 10 lat zniknie ponad 50% dzisiejszych profesji. Niektóre raporty łaskawie podają, że może za dwadzieścia. Coraz więcej pisze się o tym, że automatyzacja, robotyzacja i cyfryzacja pozbawi pracy wiele osób. Liczby mogą być ogromne. Cenniejsze niż tytuł magistra będą, a w wielu dziedzinach już właściwie są, umiejętności cyfrowe.

Mówię tu nie tylko o umiejętności programowania, ale także znacznie mniej skomplikowanych zajęciach, jak zbudowanie strony internetowej w WordPressie czy na podobnej platformie, oraz obsługa dedykowanych aplikacji. Rozwój sztucznej inteligencji i robotyki wyeliminuje przede wszystkim prace oparte na wykonywaniu powtarzalnych czynności. Zawody takie, jak robotnik rolny, sprzedawca, recepcjonista, księgowy, bibliotekarz, agent ubezpieczeniowy, urzędnik bankowy lub pocztowy są w ponad 90% zagrożone automatyzacją.

Co ciekawe badania pokazują, że większość pracowników doskonale o tym wie, jednak nic w związku z tym nie robi. 83% Polaków zgadza się ze stwierdzeniem, że nowe technologie są kluczem do powodzenia na rynku pracy. Ale z drugiej strony, jakby nie do końca wierzą prognozom. Siedmiu na dziesięciu Polaków nie przewiduje więc zmiany zawodu; jednocześnie co piąty spośód nich nie lubi swojej aktualnej pracy. Co więcej, kompetencje cyfrowe Polaków należą do jednych z najniższych w Europie — co piąty Polak nigdy nie skorzystał z Internetu; codziennie korzysta z niego 57% z nas — w UE średnio 71%; 39% Polaków używa komputera w pracy, podczas gdy w UE średnio 50%.

Kto może się nie obawiać, albo po prostu spać spokojnie? Psycholog, pielęgniarka, analityk biznesowy, specjalista IT, duchowny, wykładowca i lekarz. W tych zawodach ryzyko automatyzacji wynosi poniżej 2%. Zawody kreatywne, wymagające nieszablonowego działania, też są bezpiecznym kierunkiem rozwoju, w przeciwieństwie do zawodów opartych na czynnościach powtarzalnych i schematycznych.

Automatyzacja, cyfryzacja i związane z nimi zjawiska znacząco zmienią definicję pracy w nadchodzących latach. Pojedynczy etat przestaje być podstawową formą zatrudnienia; 54% Polaków uważa, że w przyszłości aby się utrzymaćbędą musieli pracować w kilku zawodach. Kompetencje cyfrowe są kluczowe dla sukcesu zawodowego w nowych realiach cyfrowej gospodarki.
Analiza danych to najbardziej obiecujący kierunek rozwoju: najlepiej opłacanymi zawodami będą Data Scientist, DevOp Engineer oraz Data Engineer. Dla krajów wysoko rozwiniętych, należących do OECD, szacuje się, że średnio 57% wszystkich miejsc pracy jest zagrożonych automatyzacją; dla Polski to zagrożenie wynosi 40%. Powyższe wnioski postawiono w raporcie z badania przeprowadzonego przez ekspertów Digital Economy Lab Uniwersytetu Warszawskiego, pod przewodnictwem dr hab. Renaty Włoch.

Ten trend prowadzi do wiecznie rosnącej przepaści między potrzebami a brakiem pewnych umiejętności na rynku pracy, co grozi zwolnieniem rozwoju, a dodatkowo prowadzi do powstania ogromnych różnic społecznych. Taka sytuacja wymaga wyposażenia dzisiejszych pracowników w potrzebne umiejętności lub – z ich punktu widzenia – zupełnego przebranżowienia się. Według raportu WEF „Przyszłość pracy” takiego podejścia wymagać się będzie od 54% siły roboczej i to do roku 2022. Z drugiej strony wg Badania przeprowadzonego przez PwC w tym roku wśród szefów firm 79% z nich martwi się, że nie będzie w stanie znaleźć ludzi do pracy z wystarczającymi umiejętnościami, aby zapewnić sukces firmie w cyfrowym świecie.

Powyższe dane mogą przerażać osoby z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem w pracy, ale w rzeczywistości jest to w dużym stopniu groźne dla tzw. „pierwszej pracy”, bo często ona właśnie jest stosunkowo prosta i wymaga wykonywania powtarzalnych czynności. Właściwie mało kto może się nastawić na to, że będzie tak, jak jest dzisiaj poza zawodami, którym to nie grozi w ogóle lub prawie w ogóle.

Wygląda na to, że nastąpił czas wiecznej nauki czyli long-life learning. Fantastyczna wiadomość dla tych, którzy są ciekawi świata i lubią uczyć się nowych rzeczy. Jednak, jak wynika z badań przytoczonych powyżej nie są oni większością pośród dzisiejszych pracowników. Nie ma już odwrotu. Pojawienie się Internetu i rozwój nowych technologii nie zwalnia tylko przyśpiesza. Uczyć się będziemy i właściwie już to robimy cały czas.

To nie koniec. Zmieniać się będzie sposób zatrudnienia. Już rośnie rynek free-lancerów i będzie rósł dalej. Nastąpi też dalszy rozwój pracy zdalnej, wykonywanej z dowolnego miejsca na Ziemi, byle z dostępem do Internetu. Będzie zapotrzebowanie na pracę na godziny, na pakiety pracy i tym podobne formy zatrudnienia. Dzisiaj być może jeszcze brzmią egzotycznie, ale nie dla aktualnych dwudziestolatków.

Myśl pozytywnie! Akurat…

Nie da się jednak robić tego na siłę albo zagłuszać strachu powtarzaniem pozytywnie sformułowanej mantry. Aby myśleć pozytywnie trzeba rzeczywiście zobaczyć swoją przyszłość w cyfrowym świecie. Robin Chase, współzałożyciel Zipcar, największej na świecie firmy car-sharingowej, na opisanie tej sytuacji użył niezwykle trafnego stwierdzenia: „Mój ojciec miał jedną pracę przez całe życie, ja będę miał sześć, a moje dzieci sześć jednocześnie”. Wiele osób potrafi zobaczyć plusy w takim sposobie funkcjonowania, jednak większość nie czuje się z tym pewnie. Boi się wręcz o swoją przyszłość.

Warto uświadomić sobie, że cyfryzacja sama z siebie jest neutralna. Tak, jak może pozbawić pracy tysiące ludzi, tak samo może tę pracę tysiącom ludzi dać. W branży szkoleniowej krąży powiedzenie „Zlikwiduj stanowisko – ocal pracownika”, jako skrócona instrukcja do odzyskania wartościowego pracownika dla współczesnego rynku pracy. Właśnie to przesunięcie po stosunkowo krótkim szkoleniu, bo mówimy jednak o zdobyciu dodatkowych umiejętności cyfrowych, może być pozytywnym zjawiskiem dla pracodawcy, bo nie musi szukać nowych ludzi, jak i dla pracownika, bo nie traci pracy, a może nawet dostać lepszą w ramach tych samych struktur.

Znamy to już z innych dziedzin życia. Coraz chętniej używamy rzeczy ponownie lub na inny sposób. Stąd niesamowita popularność sklepów z używanymi ciuchami nie tylko wśród osób z niskimi dochodami, ale też wśród blogerek modowych i innych fashionistek. Designerzy robią ciekawe projekty mebli z odzyskanych plastikowych butelek czy odpadów tekstylnych. Rzeczy wchodzą do ponownego obiegu – recykling.

To samo jest możliwe na rynku pracy i nie ma się co obrażać na akcydentalne porównanie do rzeczy. Gospodarka obiegu zamkniętego dotyczy nie tylko ponownego wykorzystania już raz wyprodukowanych dóbr, ale stwarza możliwości powstania „odnawialnego” rynku pracy. Oczywiście należy mieć na uwadze, że potrzebujemy też nowych wykształconych informatyków i ilość tę określono w dokumentach Ministerstwa Cyfryzacji na 50 tysięcy na początku 2018 roku.

Wracając do „odnawiania” zasobów warto zauważyć, że to się wszystkim stronom opłaca, i dotyczyć będzie również dopiero, co wykształconych informatyków, bo cyfryzacja postępuje bardzo szybko i wymaga wiecznego uczenia się. To też znak czasu. Branża szkoleniowa rośnie w siłę, bo szkolenia w dzisiejszych firmach są normą i zdarza się, że pracownik odbywa ich nawet kilka w roku. Wymóg kształcenia ustawicznego staje się oczywisty. Terminy reskilling i upskilling stają się powszechne w dziedzinie zarządzania zasobami ludzkimi. Oznaczają przekształcenia i dokształcania pracowników do wykonywania poszukiwanych zawodów. Obejmują one już także w Polsce działy desk service, call centers i księgowości i przygotowują je do pracy w IT. Robi to na razie stosunkowo niewiele firm, ale trend jest, na szczęście, rosnący.

I tak, jak dla osób, które mają wizję utraty pierwszej pracy nauczenie się czegoś nowego, co przyda się w kolejnej pracy nie jest może takie straszne, bo to są młodzi ludzie, którzy stosunkowo niedawno wyszli z trybu nauki. Jednak dla osób po czterdziestym, czterdziestym piątym roku życia i dalej ta wizja może być nawet przerażająca. Ale właściwie czego mają się nauczyć? Obsługiwania aplikacji i systemów sterujących pracą sprzętu i maszyn – też robotów, budowania stron internetowych, tworzenia i analizowania baz danych, podstaw (lub nie tylko) programowania. Często brzmi to na tyle egzotycznie, że przerażenie następuje już na dźwięk tych słów.

Z drugiej strony uczymy się obsługi komputera w nowym aucie, wykorzystujemy sprawnie Exela w codziennej pracy, korzystamy z robota kuchennego wybierając odpowiednie programy oraz z pralki, często z mikrokomputerem. Nie wspominając o telefonie i jego możliwościach zdalnego sterowania oświetleniem w domu lub odkurzaniem za pomocą iRobota. Nie są to zresztą możliwości samego telefonu tylko odpowiednich zainstalowanych na nim aplikacji.

Słowo „programowanie” czy „kodowanie” wciąż budzi obawę u wielu osób. Osobiście mam jedną radę, z której sama kiedyś skorzystałam. Istnieją darmowe lekcje, które pojawią się po wpisaniu w wyszukiwarkę. Zajęcia dostępne są w Internecie i przyświeca im założenie, że każdy człowiek ma prawo do jednej darmowej lekcji kodowania w roku. Na zachętę. Po jej zrobieniu – bez żadnego przygotowania – padł mit, że „informatyka to czarna magia”. Zwłaszcza, że w wielu krajach podstaw programowania uczy się już w przedszkolu, więc nie może to być aż takie trudne. Warto zrobić pierwszy krok, by oswoić hydrę!

Równość w cyfrowym świecie

 Bardzo ciekawy aspekt rozwoju cyfryzacji to oprócz stworzenia „odnawialnego” rynku pracy to kwestie możliwości rozwoju dla kobiet, także matek małych dzieci, a także wszelkich grup zagrożonych wykluczeniem, w tym wykluczeniem ze względu na wiek.

W przypadku pracy zdalnej z wykorzystaniem umiejętności cyfrowych pierwszy argument to oczywiście fakt, że jest się ocenianym tylko i wyłącznie za swoje umiejętności. Nie ma znaczenia wygląd, kontakty personalne, wyróżnianie lub umniejszanie wartości na spotkaniach. Płeć znika. W każdym razie znaczenie jej stanowczo spada, szczególnie, gdy pracujemy zdalnie. Dzisiaj kobiety w IT to tylko 17% wszystkich pracowników, ale już wśród najbardziej wpływowych blogerów kobiety stanowią większość. Przypomnę, że dziś funkcjonowanie na szczytach blogosfery oznacza też zarabianie poważnych pieniędzy.

Joanna Pruszyńska-Witkowska, współwłaścicielka szkoły programowania Future Collars, która wspiera i organizuje wiele inicjatyw zachęcających kobiety do działania w branży IT podaje kilka przykładów: „Anna studiowała informatykę, nigdy nie pracowała w zawodzie, a z powodu dzieci wybrała zawód nauczycielki angielskiego, po dwudziestu latach zapragnęła zmiany i skończyła u nas kurs programowania w języku Java. Oferty pracy pojawiły się natychmiast. Sandra była projektantką mody, ale uznała, że czas na zmianę, skończyła kurs programowania Frontend Developer i zaczęła pracę w miejscu, gdzie wykorzystuje swoje umiejętności. Monika pracowała, jako adwokat z firmami technologicznymi, aż postanowiła u nas skończyć kurs Javy i pracuje teraz jako project manager w dużej firmie technologicznej. Jesteśmy wyjątkową szkołą, bo uczymy najwyższy odsetek kobiet spośród szkół na rynku, wynosi on 52%. Ale pozostałą część stanowią mężczyźni i tak, na przykład Krzysztof zaczynał kurs Java Developer jako bezrobotny, a dziś jest Testerem i twierdzi, że programowanie jest dla każdego!”

W niedawno przeprowadzonym programie pilotażowym w tej szkole uczono budowania stron internetowych w WordPress młode matki po pieczy zastępczej czyli wychowanych w domu dziecka lub w rodzinie zastępczej. W kursie wzięło udział pięć młodych kobiet (19-22). Trzy z nich miały dwójkę dzieci. Świetnie sobie radziły z dziećmi, prowadzeniem domu, często też szkołą, czasem pracą i kursem. Wszystkie na początku uważały, że to dla nich może być za trudne i bały się, czy dadzą radę. Wszystkie też kurs ukończyły i na koniec orzekły: „Nie wiedziałam, że to jest takie łatwe!”

Stwierdzenie to powtarza się w opowieściach kobiet i mężczyzn kończących kursy programowania. Można je znaleźć w krótkich filmikach na stronach szkół programowania w Internecie.

Ogólne przekonanie i póki co statystyka mówi, że programowanie to dziedzina dla mężczyzn. Ale nie było tak na początku. To Ada Lovelace uchodzi za osobę, która napisała pierwszy kod na maszynę liczącą i było to jeszcze w XIX wieku. To kobiety programowały te maszyny w latach czterdziestych i pięćdziesiątych poprzedniego wieku. A kod napisany przez Margaret Hamilton i zarządzany przez nią zespół zabrał człowieka na Księżyc w roku 1969.

Nie ma też powodu, by wykluczać kogokolwiek z tej wcale nie tak tajemnej wiedzy. Zwłaszcza, że funkcjonowanie w świecie cyfrowym to nie tylko programowanie, ale też działalność w mediach społecznościowych, których opanowanie nie wymaga nadzwyczajnych umiejętności, jedynie poświęcenia temu trochę czasu. Świetnie wykorzystują to blogerzy, youtuberzy, influencerzy niezależnie od tego czy są młodymi matkami, dojrzałymi ojcami, poruszają się na wózku czy osiągnęli wiek emerytalny.

Poważne rozwarstwienie może natomiast nastąpić pomiędzy tymi, którzy zdobyli kompetencje cyfrowe, a tymi, którzy zdecydowali się funkcjonować bez nich. Warto włączyć się w cykl „odnawialnego” rynku pracy, bo dzięki niemu możesz jeszcze raz zostać kim chcesz, nawet gdy masz już za sobą jedną lub dwie udane kariery zawodowe. Wystarczy zapisać się na kurs, aby zdobyć nowe umiejętności cyfrowe i to niezależnie od tego czy jest się szeregowym pracownikiem, czy ważnym bossem. Pierwsi po to, by z łatwością utrzymać się w pracy, drudzy, by umieć tę pracę docenić.

 

Naziol kontra leming :)

Według Fromma wolność można porównać ze stanem człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa
i poniósł tego konsekwencje. Okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej.

Erich Fromm urodził się w 1900 roku w Niemczech w religijnej rodzinie żydowskiej. Czas jego dojrzewania przypadł na burzliwe lata pierwszej wojny światowej i wielkich rewolucji. Fromm był zatem świadkiem rozpadu monarchii, budowy demokracji i jej upadku, później starcia dwóch systemów, które demokrację chciały pogrzebać, a które skrajnie się nienawidząc, niewiele się od siebie różniły. Jego późniejsze lata przypadają na okres zimnej wojny, którą oglądał z perspektywy Stanów Zjednoczonych, Meksyku i Szwajcarii.

Swoje zainteresowania filozoficzne rozwijał, opierając się na myśli Zygmunta Freuda. Jednak zainteresowania społeczne pchnęły go ku filozofii marksistowskiej, której był umiarkowanym i krytycznym sympatykiem. Jako chyba pierwszy w historii Wg Fromma wolność można porównać ze stanem człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa i poniósł tego konsekwencje. Okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej.. dostrzegł spójność, ba, wręcz uderzające podobieństwo mechanizmów targających człowiekiem od wewnątrz, opisanych przez Freuda, do mechanizmów sprawiających, że wrzały całe społeczeństwa, które po mistrzowsku uchwycił Karol Marks. Fromm opisał to w swej książce Zerwać okowy iluzji… Fromm połączył te dwie koncepcje i uchodzi, słusznie, za jednego z najwybitniejszych twórców psychologii społecznej. W jego dziełach znajdziemy między innymi psychologiczną analizę społeczeństwa w czasie kryzysu, społeczeństwa rozpadającego się, w którym zarówno jednostki, jak i całe grupy społeczne szukają własnej identyfikacji, tożsamości. Większość ich energii pochłania wówczas walka z sobą, polegająca na tym, że nie wiedzieć czemu, źle się czują w wyznaczonych im rolach, czują pustkę, osamotnienie, brak więzi i sensu. I reagują na to w pewien ściśle określony sposób.

Przenieśmy się więc do lat 20. i 30., które opisał Fromm, analizując społeczeństwo w stanie rozkładu. W Ucieczce od wolności przedstawił on wpierw ukształtowane społeczeństwo średniowieczne, w którym każdy miał ściśle wyznaczone miejsce od urodzenia aż po grób. Oznaczało to, że awans społeczny był niemal niemożliwy i że człowiek z konieczności wiódł życie typowe dla stanu, w którym się urodził. Ludzkie życie było pod wieloma względami z góry zaprogramowane, a polegało na ścisłym związku z rodziną, lokalną społecznością i stanem. Było to społeczeństwo sztywne w tym sensie, że niecierpiące zmian. Człowiek pozbawiony wielu atrybutów współczesnej wolności nie musiał również borykać się z wieloma typowymi dla niej dylematami, bowiem szereg decyzji podejmowano za niego. Władza duchowna i świecka wyznaczały cel i przebieg jego życia. Wspólne wartości – takie jak wiara i posłuszeństwo – sprawiały, że miał poczucie znacznego bezpieczeństwa. Całe życie spędzał często w tym samym miejscu, wśród tych samych ludzi, którzy umierali zastępowani przez kolejne pokolenia. Obce były ówczesnemu człowiekowi takie pokusy jak chęć sławy i wzbogacenia się, skupiał się na realizacji zadań stawianych przedstawicielom jego stanu i zawodu i oczekiwał takiego życia, jakie było przeznaczone odpowiednio: chłopu, mieszczaninowi czy rycerzowi. Indywidualizm jako sposób postrzegania przez jednostkę świata oraz samej siebie w zasadzie nie istniał. Człowiek funkcjonował w tym systemie nad wyraz sprawnie, bowiem był pozbawiony wolności w naszym rozumieniu na płaszczyźnie psychologicznej. Krótko mówiąc, człowiek nie był wówczas targany opisanym przez Fromma na tle społecznym, ale będącym odkryciem Freuda konfliktem między wewnętrznymi potrzebami a rolą narzuconą przez społeczeństwo. Moglibyśmy w tym miejscu polecić Traktat o historii religii oraz Sacrum a profanum autorstwa znakomitego rumuńskiego religioznawcy Mircei Eliadego, które pasują do dzieła Fromma niczym klocek układanki poprzedzający jego opowieść, a rzucają światło na człowieka wyłaniającego się z przyrody, mitu, totemizmu zyskującego powoli osobowość. Opowieść Eliadego kończy się metaforycznie mniej więcej tam, gdzie zaczyna historia opisana przez Fromma.

Ten porządek rzeczy zaczął się walić wraz z reformacją, został pokonany przez idee rewolucji francuskiej, a rewolucja przemysłowa na zawsze zmieniła strukturę tego społeczeństwa. Jednak i w XIX wieku istniały często bardzo surowe i niesprawiedliwe podziały społeczne, a wielkie ruchy filozoficzne tego okresu były odpowiedzią na nowe, nieznane wcześniej problemy. Ostatecznie ten ład został dobity przez wielką wojnę lat 1914–1918 i rewolucje, które obaliły m.in. monarchię rosyjską, niemiecką, austriacką i włoską.

Człowiek w wyniku trwającego cztery stulecia procesu wyzwalania się z więzów feudalizmu, który miał rzekomo być ostatnim pokłosiem niewoli, uzyskał upragnioną wolność.

Mógł w mniejszym lub większym zakresie decydować o własnym losie, wpływać na wybór władzy przez udział w wyborach. Zwiększyła się mobilność społeczna, a tradycyjne więzi tę osobistą i publiczną wolność ograniczające – jak Kościół, rodzina i państwo – zaczęły gwałtownie tracić na znaczeniu. Zawieruchy tych czasów sprawiły, że człowiek, owszem, zyskał wolność, ale stracił poczucie przynależności, stabilności i pewności.

W stopniu większym niż kiedykolwiek wcześniej zaczął odczuwać pustkę wynikającą z rosnącego rozdźwięku między rodzącym się świadomym „ja” a rozpadem instytucji, które określały jego tożsamość. Został gwałtownie pozbawiony poczucia sensu swojej egzystencji, poczucia bezpieczeństwa związanego z byciem trybikiem w wielkim, uświęconym przez Boga i sankcjonowanym przez władzę świecką mechanizmie. Wolność, o którą walczył, oznaczała dla niego zerwanie więzów i konieczność wzięcia odpowiedzialności za własny los. Wykraczało to dalece poza oczywistą konieczność pracy na własne utrzymanie, co było jasne i wcześniej. Wolność ta oznaczała, że człowiek mógł zmierzać, dokąd chce.

Czy z psychologicznego punktu widzenia taki stan rzeczy oznaczał dla niego raj, o który walczył? Nie do końca. Wolność porównywana przez autora do stanu człowieka, który świadomie zjadł owoc z zakazanego drzewa i poniósł tego konsekwencje, wkraczając w wiek dorosłości i odpowiedzialności, kończąc ze stanem beztroski i ochrony porównywanej do dzieciństwa, okazała się samotnością dla jednostki w społeczeństwie poprzemysłowym. A samotności człowiek zawsze lękał się najbardziej. Wolność przyszła razem z nieznanymi wcześniej kryzysami ekonomicznymi, hiperinflacją, głodem, wojną, epidemią hiszpanki, która zabiła więcej ludzi, niż zginęło na frontach. Wolność przyniosła upadek autorytetów, utratę celu, który zawsze był jasno określony przez społeczeństwo, a który teraz każdy winien wyznaczyć sobie sam, jednak większość nie potrafiła. Została wreszcie utożsamiona z sukcesem i bogactwem tych nielicznych, którzy zyskali na niej najwięcej. Rozwój i część indywidualizmu połączonego z dezintegracją społeczeństwa sprzyjała osamotnieniu człowieka rzuconego na głęboką wodę, który pierwszy raz miał nie tylko prawo decydowania o sobie, lecz także obowiązek zatroszczenia się o siebie i najbliższych nie wyłącznie, jak dotąd, w sensie materialnym, ale również duchowym, egzystencjalnym. Wczesne demokracje okazały się słabe, społeczeństwo zaczęło się sypać. Miliony weteranów pierwszej wojny światowej miały poczucie bezsensu rozlanej krwi, frustracji i strachu o własną egzystencję. Uważali, że zostali zdradzeni. Szukali winnych. Dawny świat umarł. Nowy jeszcze się nie narodził. Proces wyłaniania się człowieka z przyrody i rozwoju jego indywidualnego poczucia własnego „ja” osiągnął taki pułap, że w połączeniu z rozpadem czynników, które zapewniały mu psychiczny komfort porównywalny do stanu dzieciństwa, dojść musiało do wewnętrznych napięć w psychice ludzi, którzy świeżo uzyskanej wolności zaczęli się obawiać.

W tym momencie opowieść Fromma należy podzielić na dwie części, a raczej drogi. Jedna dotyczy europejskich społeczeństw totalitarnych, druga zaś pozornej demokracji zachodniej, która – używając skrajnego uproszczenia, na które pozwolę sobie tylko ze względu na konieczność streszczenia – bazuje nie na zastraszeniu, ale ogłupieniu, na skrajnym konsumpcjonizmie, konformizmie, na zadowoleniu się atrybutami wolności i niezależności przy jednoczesnym wyzbyciu się własnej osobowości, w której wartością samą w sobie jest niewyróżnianie się. Oba te scenariusze napawają lękiem. Czy lepsze jest społeczeństwo maszerujące w szeregu i unoszące dłonie do wodza w charakterystycznym geście, czy też społeczeństwo ogłupionych konsumentów oglądających myszkę, której ucieczka przed kotem – przeciwnikiem silniejszym i większym – pozwala im się z nią utożsamiać, gdyż czują, że są jak ona, umykając przed korporacjami i państwem? Która z dróg ku zagładzie społeczeństwa obywatelskiego wydaje się dzisiaj bardziej prawdopodobna? Zwróćmy uwagę, że w dyskursie publicznym inwektywy i uproszczenia, jakimi się posługujemy, odnoszą się do przypisania przeciwnikowi uczestnictwa w jednej z tych właśnie podróży. „PiS-owski faszysta” jest określeniem tak oczywistym, że niewymagającym komentarza. Z kolei „leminga” można utożsamiać właśnie z opisanym przez Fromma konsumentem pseudodemokracji, który zmanipulowany, ogłupiony przez media i reklamę, myśli, że ma na coś wpływ i wegetuje przed telewizorem.

Bundesarchiv, Bild 183-2007-0329-501 / CC-BY-SA 3.

 

Reakcją na opisane wcześniej ferment, wrzenie, anarchię, ale przede wszystkim wewnętrzną pustkę i rozdźwięk między narzuconym przez społeczeństwo modelem funkcjonowania a własnymi, pierwotnymi ciągle instynktami, obawami i żądzami, był odwrót od wolności. Wolność jednostki i całych narodów zaczęto postrzegać jako przyczynę zła. W Europie powstały dwa ruchy, które oferowały zagubionemu człowiekowi złudne poczucie bezpieczeństwa i powrotu do stanu dzieciństwa, w którym rodzic, mając na względzie dobro dziecka, decyduje o wszystkim, wymagając posłuszeństwa.

Nagła i nieoczekiwana popularność totalitaryzmu w wydaniu leninowsko-stalinowskim nie była podyktowana niczym innym jak przekonaniem ludzi – zarówno jednostek, jak i społeczeństw – że nie dorośli do wolności ze wszystkimi jej zaletami oraz wadami i zostali wessani przez ruchy, które jawiły się jako jej zaprzeczenie, a oferowały siłę, zdecydowanie i nieomylność wodza, w zamian oczekując „jedynie” bezwzględnego posłuszeństwa i wyrzeczenia się myślenia.

O ile pierwszą wojnę światową można rozumieć jako walkę wolności z niedobitkami absolutyzmu, to druga wojna światowa była zderzeniem dwóch kultur. Jedną z nich była ta, która wierzyła w zwycięską poprzednio wolność i zdając sobie sprawę z jej niedogodności, starała się stworzyć w drodze ewolucji społeczeństwo potrafiące jednostkę zintegrować, dać jej poczucie przynależności, nie pozbawiając jej przy tym wolności. Drugą była ta, która w to nie wierzyła, stanowiąca najostrzejszą reakcję na zwycięstwo wolności. Reprezentowała człowieka, który świadomie wyzbył się krytycznego myślenia, przyjmując narrację wodza lub partii, wierząc w nią ślepo. Człowieka, który bał się myśleć, który bał się wolności, który bał się odpowiedzialności. Stanowiła ona wyciągniętą dłoń dla tych wszystkich, którzy nie byli gotowi do roli dorosłego człowieka w wolnym społeczeństwie. To, że faszyści i komuniści walczyli przeciwko sobie, stanowi raczej wyraz wewnętrznej walki, wojny domowej w ramach tej drugiej kultury. Świadczy o tym najlepiej fakt, że przez kolejne 45 lat ci niedawni sojusznicy (Zachód i Blok wschodni) zbroili się przeciw sobie i tylko strach przed całkowitą zagładą na skutek użycia przez obie strony broni atomowej powstrzymał konfrontację militarną, do której niewątpliwie by doszło. Jaki byłby jej wynik, na zawsze pozostanie tajemnicą.

Co ciekawe, zwycięstwo wolności po dwóch dekadach XX wieku uznawane było z początku za ostateczne. Wydawało się, że nastąpił definitywny kres walki. Oddajmy głos samemu Frommowi: „Ciemne i diaboliczne moce natury ludzkiej zwalano na średniowieczne i wcześniejsze jeszcze okresy historii ludzkiej i tłumaczono je bądź brakiem wiedzy, bądź też chytrymi zamysłami wiarołomnych królów i kapłanów. Patrzono na te okresy, jak się patrzy na dawno wygasły i niczym już niezagrażający wulkan. Człowiek czuł się bezpieczny i wierzył, że zdobycze współczesnej demokracji wymiotły wszelkie złe moce; świat wydawał się jasny i bezpieczny jak dobrze oświetlone ulice nowoczesnego miasta. Wojny uchodziły za ostatnie relikty dawniejszych czasów i aby skończyć z nimi, potrzeba było tylko jeszcze jednej jedynej wojny; kryzysy ekonomiczne uważano za rzecz przypadku, mimo że owe przypadki nie przestawały powtarzać się z wyraźną regularnością”. Czy bardzo się pomylę, jeśli porównam ten stan do nastrojów z lat 1989–2004? Jeśli dodamy do tego próbę „intelektualnego” uzasadnienia owego dobrego samopoczucia, podejmowaną przez autorów takich jak Francis Fukuyama, który wszedł na światowe salony ze swoim Końcem historii, mamy obraz społeczeństwa odurzonego wygraną wolności, które zakłada, że „bój to był nasz ostatni”.

Czemu uważam, że sięgnięcie do wywodów Fromma jest dzisiaj nie tylko możliwe, ale wręcz konieczne? Otóż stawiam tezę, że

dzisiejszy świat z pewnej perspektywy do złudzenia przypomina ten, który opisał Fromm.

Z punktu widzenia dezintegracji społecznej, przy jednoczesnym ciągle wysokim formalnie poziomie „wolności do” i „wolności od”, jednostka jest zagubiona i niepewna w stopniu co najmniej porównywalnym z tym sprzed 100 lat.

Co więcej, sytuacja – szczególnie w Polsce – jest o tyle ciekawa, że wolność nasza jest atakowana z dwóch stron jednocześnie: przez widoczne tendencje autorytarne i pogardę dla wolności, prawa i mniejszości z jednej strony oraz przez toczący się od dawna proces ogłupiania i manipulacji społeczeństwa, które zadowala się pozorami wolności, nie zdając sobie sprawy z powszechnej manipulacji i indoktrynacji, które daje się przekupić konsumpcyjnym stylem życia, płacąc za iluzję wolności najwyższą cenę. Zaryzykuję twierdzenie, że stopień narażenia na szwank współczesnego polskiego społeczeństwa przez tendencje wodzowskie jest porównywalny z tym, który występował w Europie na przełomie 1919 i 1920 roku, a stopień jego ogłupienia, konformizmu i konsumpcjonizmu jest porównywalny ze stopniem ogłupienia, konformizmu i konsumpcjonizmu społeczeństwa amerykańskiego z lat 40., a nawet współczesnego. Wyrosło pokolenie, które jest od dziecka poddawane działaniu reklamy w każdej dziedzinie życia, narażone na sprzeczne informacje i stopniowo pozbawiane zdolności samodzielnego myślenia. To dlatego dzieło Fromma jest podwójnie aktualne właśnie dzisiaj i właśnie tutaj.

Fot. flickr Evgeniy Isaev

Abstrahując od tyle centralistycznych, ile nieudolnych zapędów niektórych polityków marzących o budowie państwa autorytarnego, stwierdzić należy, że z perspektywy historycznej przeciętny Polak cieszy się wieloma wolnościami. Ma czynne i bierne prawo wyborcze, jego wolność słowa jest gwarantowana przez prawo. Może się zrzeszać i być członkiem partii politycznej. Ma zagwarantowane poszanowanie własności, może wybrać sobie zawód, może prowadzić działalność gospodarczą, ma prawo do sądu, może podróżować po kraju i świecie, jest nawet uszczęśliwiany przez system emerytalny, który ma mu zapewnić pogodną jesień życia. Dostęp do służby zdrowia jest powszechny, to samo dotyczy edukacji oraz dostępu do mediów. I jakkolwiek realizacja tych praw i wolności pozostawia nieraz wiele do życzenia, to w porównaniu zarówno z przeszłością, jak i teraźniejszością wielu państw, jego sytuacja wygląda całkiem dobrze.

A teraz przypatrzmy się przeciętnemu Kowalskiemu. Dorasta najczęściej w rodzinie, by potem swoją obecnością i świadomością zataczać coraz to szersze kręgi. Nasz Kowalski pierwsze lata życia spędza najczęściej w domu lub żłobku, a potem w przedszkolu. Poza pierwszym rokiem widzi rodziców dość rzadko. Najczęściej jedno z nich dopiero po południu, a drugie wieczorem, jeśli zdąży wrócić, zanim nasz Kowalski zaśnie. Oboje rodzice dostępni są dla niego najczęściej dwa dni w tygodniu, jednak są tak zmęczeniu pracą, że marzą jedynie o tym, by im nie przeszkadzano. Czas poświęcony dziecku nie jest czasem spędzonym w sposób wartościowy. Mało jest zabaw edukacyjnych, okazywania dziecku czułości, budowania poczucia jego własnej wartości i świadomości własnej osobowości. Od Kowalskiego nie wymaga się nawet, by był specjalnie grzeczny. Ma nie przeszkadzać. W końcu rodzice ciężko pracują, chcąc spłacić kredyt na mieszkanie, są zestresowani niepewnością zatrudnienia oraz sfrustrowani tym, że w sklepach jest wszystko, ale stać ich na niewiele. Ta frustracja odbija się na dziecku. Kowalski, idąc do szkoły, ma do zrealizowania jedno zadanie – nie wyróżniać się pod żadnym względem. To znaczy ma siedzieć równo i cicho w ławce przez kilka godzin dziennie, by uczyć się rzeczy, których przydatności absolutnie nie rozumie. Od początku jest uczony prostej zależności: „jeśli będziesz się dobrze uczył, będziesz miał dobrą pracę i będziesz żył na dobrym poziomie”. Zaciska więc zęby i uczy się. Czyta Ogniem i mieczem oraz Pana Tadeusza. Umie obliczyć czas, jaki potrzebuje mucha, by przelecieć z daną prędkością z jednego końca wagonu pędzącego pociągu do drugiego, wie, jak działa układ wydalniczy żaby. Nauczy się, gdzie leży Addis Abeba oraz będzie znał doskonale dzieje ludzkości widziane przez pryzmat wojen, koronowanych morderców, nacjonalistycznych pisarzy i religijnych fanatyków. Co prawda uczęszczanie na lekcje religii nie jest obowiązkowe, ale jakoś niezręcznie odmówić. Kowalski styka się z internetem, dzięki któremu ma dostęp do najpełniejszego obrazu naszej kultury, do pełnego niemal dorobku naszej cywilizacji. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że zetknie się z mało wartościowymi artykułami, pornografią i mediami społecznościowymi, które stanowią dla niego pierwszą prawdziwą lekcję życia, najczęściej lekcję okrutną, związaną z bezinteresownym hejtem oraz promowaniem popularności w miejsce wartości. Autorytetem stanie się dla niego przedstawiciel nowej arystokracji – celebryta. Inni, w wyrazie buntu będą lgnąć do tradycyjnych wartości, poległych bohaterów i kandydatów na wodza niczym muchy do lepu. Nie zdają sobie sprawy, że ich odmienne z pozoru reakcje są w równym stopniu naturalne, co i zgubne. Pozwalają postawić się po jednej stronie, należącej do tych wszystkich, którzy są wrogami wolności.

Po powrocie do domu Kowalski nie musi nawet włączać telewizora, gdyż zapewne nikt go nawet nie wyłączył. Z bogatej oferty stacji telewizyjnych wybierze zapewne program pokazujący celebrytów lub aspirujących do tego miana przedstawicieli stanu niższego, którzy: a) tańczą, b) śpiewają, c) gotują, d) rozwiązują kalambury, e) pozwalają się ośmieszać tym najbardziej znanym celebrytom prowadzącym własne programy (nietzscheański „nadcelebryta”). Alternatywą dla tego młodego człowieka jest szereg seriali historycznych pokazujących albo zwycięstwa oręża polskiego, albo częściej martyrologię naszego narodu. Z ciekawszych programów ma do wyboru sitcomy, seriale kryminalne lub fantasy stanowiące szczególny wyraz ucieczki od rzeczywistości. W przerwie na reklamę nasz bohater ciągle się pilnie uczy, zdaje dzięki temu maturę i dostaje się na studia. Stanowi to powód do dumy dla całej rodziny, ponieważ w czasach młodości jego rodziców oraz dziadków skończenie takiego kierunku (o ile w ogóle istniał) uchodziło za gwarancję sukcesu. W czasie studiów zarabia na czarno pierwsze pieniądze, dzięki czemu stać go na parę dość przeciętnych dżinsów, które kosztują tyle, ile wynosi jedna piąta minimalnego wynagrodzenia, które dostanie być może, gdy skończy edukację.

Nasz Kowalski zaczyna ciężko pracować, zauważa po jakimś czasie, że chociaż daje z siebie wszystko, nie stać go nie tylko na zakup mieszkania (zapomnieliśmy już, że to nie musi być wydatek spłacany do starości), ale za swój największy sukces traktuje uzyskanie zdolności kredytowej, dzięki czemu kupi niewielkie mieszkanie, za które będzie płacił bankowi dwa razy więcej, niż jest ono warte. Kowalski zna cały świat. Widział w internecie Himalaje, oglądał film o podróży bosego celebryty „omnia-foba” do Amazonii, na portalu społecznościowym lajkował zdjęcia znajomych z bogatych rodzin zwiedzających Paryż lub egzotyczne kraje. Czuje się ważny, gdy ktoś polubi zdjęcie śniadania, które publikuje po to, by uzyskać publiczny dowód społecznej akceptacji, a grunt usuwa mu się spod nóg, gdy polubień jest mniej, niż oczekiwał. Odczuwa wtedy lęk i sięga po relanium lub prozac (bierze go coraz częściej z coraz to bardziej błahych powodów). Widzi, że może pracować na własny rachunek i prowadzić działalność gospodarczą, ale niestety nie stać go na to, by płacić podatki i ZUS, a przepisy są tak skomplikowane, że dokonanie najprostszej nawet transakcji jest ponad jego siły. Poza tym i tak najczęściej nie ma szans w starciu z wielkimi korporacjami, które dzięki skali swojej działalności mogą wygrać walkę cenową z każdym. Po jakimś czasie Kowalski zaczyna dostrzegać, że coś jest nie tak. Uczył się i pracuje i chociaż myślał, że atrybuty sukcesu i zamożności wyniosły go na szczyt, jest w rzeczywistości na dnie społeczeństwa. Pociesza go nieco fakt, że jest tam razem z większością swojego pokolenia. Orientuje się, że rzeczy, które kupuje, są złej jakości, bo gospodarka nastawiona jedynie na zysk całą machinę marketingową kieruje na to, by przekonać go, że potrzebuje co chwilę kolejnej nowej rzeczy, która wkrótce stanie się zbyt stara i wymagać będzie wymiany na nowszy model. Zaczyna łapać zadyszkę, gdyż nie starcza mu pieniędzy na kupowanie dóbr określanych powszechnie mianem must have, a w społecznym odbiorze osoba, która ich nie ma, traktowana jest jako ktoś gorszej kategorii, komu się nie udało, kto nie zasługuje na uwagę, a więc nie zasługuje na to, by istnieć.

Więzy społeczne są iluzoryczne. Kowalski ma 500 bliskich przyjaciół na Facebooku, ale jedynie podświadomie doskwiera mu fakt, że w 95 proc. utrzymuje relacje międzyludzkie, klikając z bezmyślnym wyrazem twarzy w klawisze klawiatury i prowadząc wirtualny dialog z awatarem – najczęściej zdjęciem uśmiechniętego człowieka, którego być może nawet kiedyś gdzieś poznał. Rozmowy na żywo zaczynają mu iść coraz gorzej. Czuje się niepewnie wśród ludzi, boi się braku akceptacji, boi się wykluczenia. Wszystkie swe siły wkłada więc w to, by temu zapobiec. Nie może być gorszy, nie może się wyróżniać. Wypala się. Nie ma pewnej pracy, nie wie, czy zdoła spłacić kredyt na wymarzone mieszkanie, nie ma wokół siebie przyjaciół, choć spotyka codziennie setki ludzi. Więzy zaczynają się rozluźniać, stają się coraz bardziej schematyczne, prowizoryczne i płytkie.

Kowalski w pewnym wieku zaczyna chorować. Zderzenie z publiczną służbą zdrowia wprawia go w szok. Kilkumiesięczne, a czasem kilkuletnie kolejki sprawiają, że realna poprawa stanu zdrowia jest bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa. Jest ciągle młody i silny, ale zaczyna zadawać sobie pytanie, co się z nim stanie za 20 lub 30 lat. Czy będzie go stać, żeby leczyć się prywatnie?

Mimo hucznego wesela, na które zapożyczył się wraz z żoną, małżeństwo Kowalskiego nie okazało się szczęśliwe. Kowalski natrafił w internecie na koleżankę swojej sympatii z gimnazjum, po czym niewinna rozmowa przerodziła się po trzech dniach w płomienny romans trwający aż dwa miesiące, przerwany przez to, że pani Kowalska odkryła nikczemność swojego małżonka i przyznała się w odwecie do bliskiej znajomości ze swoim trenerem personalnym. Jak co trzecie małżeństwo w Polsce i to kończy się rozwodem.

Mało tego, do Kowalskiego dochodzą niepokojące informacje ze świata zewnętrznego. Słyszy, że winę za jego sytuację ponoszą: Żydzi, Niemcy, Rosjanie, masoni, liberałowie, komuniści, homoseksualiści, imigranci, ekolodzy i feministki, do których doszli ostatnio sędziowie i lekarze rezydenci, a określani wszyscy zbiorczym mianem „oni”. Dotychczasowy porządek oznaczający względną wolność zaczyna w nim budzić odrazę, bowiem inni zyskali na niej więcej niż on. Zaczyna rozumieć, że jest mrówką, której życiowy cel sprowadza się do ciężkiej pracy, zarabiania sporej sumy, by wydawać wszystko, a nawet jeszcze więcej na kiepskie, a drogie produkty firm, dla których pracuje. Słyszał coś o próbach zrobienia z tym porządku przez polityków walczących z układem potężnych, tajemniczych sił, które sprzysięgły się, by gnębić go tak, jak zawsze gnębiono Polaków, co zapamiętał z historii i z oglądanych seriali. Kowalski żyje w świecie, w którym niemal wszystko mu wolno. Może podróżować po całym świecie, ale stać go tylko na Egipt, gdzie przeżywa katusze i poniżenie, widząc, że niemieccy turyści mają lepsze pokoje w hotelu. Może przeczytać każdą książkę, ale nie odczuwa takiej potrzeby. Może być członkiem partii politycznej, ale po co? Może zaangażować się w pozytywne ruchy społeczne, ale uważa, że tylko sieją one ferment. W końcu co komu przeszkadza palenie śmieciami w piecu, jedzenie mięsa, wypicie piwa wieczorem? Kowalski nie rozumie, o co chodzi tym wszystkim kobietom, niepełnosprawnym, dzieciom, ekologom i tym z LGBT. Widzi jednak mnóstwo zagrożeń. Jest człowiekiem wystraszonym, do czego oczywiście nikomu się nie przyzna. Boi się samotności, z czego nawet może nie zdawać sobie sprawy. Boi się niepewności.

Fot. Wiktor Baron (CC BY-SA 3.0)

 

Kowalski próbuje coś zrozumieć. Włącza komputer i szuka odpowiedzi na dręczące go pytania egzystencjalne w internecie. Tam znajduje jednak wszystko, a nawet jeszcze więcej. Nie jest w stanie zorientować się, co jest mu potrzebne, a co nie, co jest prawdą, a co kłamstwem. Nieograniczony dostęp do całej wiedzy ludzkości, będący marzeniem dziesiątek pokoleń uczonych i zwykłych ciekawych świata ludzi, jest dla Kowalskiego przekleństwem, gdyż tonie w nadmiarze informacji. Próba usystematyzowania jego wiedzy kończy się jeszcze większym kacem, niepokojem, poczuciem zagubienia. Myślenie i zadawanie pytań zaczyna go męczyć jeszcze bardziej niż własna sytuacja (w końcu nie jest aż tak źle). I w tym momencie zaczyna się dramat. Kowalski staje w obliczu demona samotny i bezbronny. I co zrobi? Poszuka wodza, ogoli głowę na łyso i założy mundur czy odpuści i spędzi życie przed telewizorem, by po śmierci udać się do Krainy Wiecznych Promocji?

Myślę, że dalsze kreślenie portretu naszego bohatera nie jest już potrzebne, a Czytelnik wybaczy autorowi styl dopasowany w powyższym fragmencie do przedmiotu opowieści. Widzimy, że podwaliny zdrowego, otwartego społeczeństwa są zachwiane. Dotyczy to zarówno sytuacji jednostki, jak i całych grup społecznych. Człowiek jest wyizolowany, niezintegrowany ze społeczeństwem, bierny, agresywny i zamknięty. Nie zna swoich sąsiadów, nie bierze udziału w życiu lokalnej społeczności. Wiedzie na wpół wirtualny, a na wpół realny żywot i mimo braku ograniczeń czuje, że dzieje się coś niedobrego. W którym kierunku znajdą ujście jego niepokój i frustracja?

Postawmy więc pytanie, czy w przypadku nagłego wzrostu napięć społecznych spowodowanych np. rozpadem Unii Europejskiej albo wyjściem Polski z UE, kryzysem ekonomicznym lub konfliktem zbrojnym poczucie lęku i wyobcowania we współczesnym świecie nie skłoni ludzi do odrzucenia atrybutów wolności i zwrócenia się ku tym, którzy oferują, że wezmą na siebie ciężar myślenia i podejmowania decyzji.

Można spróbować rozważyć ten problem od innej strony. Czy nasze społeczeństwo jest na tyle dojrzałe, jego instytucje na tyle silne, ludzie na tyle świadomi, by w sytuacji kryzysu bronić wolności jednostki i jej prawa do samodecydowania i współtworzenia społeczeństwa, jak to czynią społeczeństwa otwarte? Czy reakcją Polaków na wydarzenia takie jak wojna, hiperinflacja, epidemie, zmiany klimatyczne i związane z nimi nieuchronne napięcia społeczne będzie obrona idei społeczeństwa otwartego, czy też ucieczka od wolności jako głównej winowajczyni, zwrócenie się ku silnej władzy i eliminacja odmienności? Nie jestem w stanie odpowiedzieć, która z tych opcji by wygrała, gdyby do kryzysu doszło dzisiaj. Jednakże nasilenie takich trendów jak nacjonalizm i jego skrajności, rasizm, poczucie izolacji, brak integracji społecznej, rozwój wszelkiego rodzaju „fobii”, od homofobii poczynając, a na rusofobii i germanofobii kończąc, wzrost lekceważenia dla prawa i instytucji państwa mających chronić obywateli również przed nim samym oraz ukierunkowanie edukacji na myślenie wojenno-historyczno-narodowe, upadek dziennikarstwa sprawiają, że ryzyko złego wyboru stale rośnie.

Zdaję sobie sprawę, że mogę spotkać się z zarzutem, że po pierwsze, uprawiam tzw. historycyzm. Od razu ten argument odeprę: dostrzeganie istniejących analogii i stawianie pytań nie jest tym samym co przekonanie o dziejowej konieczności. Mogę zostać posądzony o daleko posunięte czarnowidztwo. Z tym zarzutem trudniej mi będzie sobie poradzić. Rzeczywiście, jestem pesymistą. Uważam, że wartości liberalnej demokracji zostały zepchnięte do głębokiej defensywy i chwieją się po licznych ciosach zadawanych z różnych stron od co najmniej 17 lat, a więc od rozpoczęcia ograniczania swobód obywatelskich w USA po atakach na WTC. Świat, który znamy, odchodzi, a nacisk ze strony już nie tylko Rosji, ale przede wszystkim Chin, a w przyszłości i krajów afrykańskich jest nieunikniony ze względów gospodarczych i demograficznych. Również na wewnętrznym podwórku spodziewam się napięć związanych choćby ze spodziewanym załamaniem systemu ubezpieczeń społecznych, postępującą dezinformacją i wzrostem zadłużenia społeczeństwa, co czyni je bardziej wrażliwym na nieuchronne zawirowania na rynkach finansowych. Okazji do przetestowania naszej dojrzałości będzie wiele. Mamy jednak jeden atut, którego nie mieli obrońcy wolności sprzed wieku. My już wiemy, o co toczy się walka, oni mogli się tylko domyślać. Analiza dokonana przez Fromma niemal 80 lat temu jest w obecnych polskich realiach ciągle aktualna. Z kilku przyczyn. Po pierwsze, stopień dezintegracji naszego społeczeństwa i zagubienia jednostki jest wysoki, być może najwyższy w historii. Uważam, że znacznie wyższy niż u progu niepodległości. Po drugie, reakcja na pojawiające się problemy polegająca na stawianiu takich pytań jak „Po co nam państwo prawa?”, „Po co nam społeczeństwo obywatelskie?”, „Po co nam niezawisłe sądy?”, „Po co nam równość wobec prawa?”, „Po co mamy głosować?” wskazują, że wolność – po pierwsze – nie jest dla człowieka postawionego wobec określonych wyzwań wartością samą w sobie i intuicyjnie on od niej ucieka; po drugie, pozwala na jasne wskazanie granicy i odpowiedź na pytanie, kto jest w istocie po której stronie tego starego konfliktu. Widzimy jak na dłoni wyraźną granicę w naszym społeczeństwie. Jeśli podstawimy ją do Frommowskiego wzoru, będziemy w stanie się zorientować, które siły są obrońcami wolności, a które podświadomie z niej rezygnują.

Ucieczka od wolności sugeruje dalszy ciąg powyższej opowieści. Widzimy, że początkowo delikatne i subtelne podkopywanie instytucji demokratycznych służy nie tyle doraźnemu rozwiązaniu problemów ważnych i nieraz niedających się rozwiązać inaczej, co przez wykorzystanie głęboko ukrytych mechanizmów psychologicznych, z których nieraz nie zdajemy sobie sprawy, usadawia nas wprost na drodze do totalitaryzmu. Z drugiej strony, pozostając w intelektualnym marazmie, moralnym upadku kreującym zysk, konsumpcję, żenującą rozrywkę i popularność jako główne cnoty ludzkie, podążamy w drugą skrajność. Jest to droga dłuższa, subtelniejsza, łagodniejsza w swej formie, ale ostatecznie prowadząca do tego samego upadku człowieczeństwa. Człowiekiem przestaje być w takim samym stopniu i w takim samym stopniu traci wolność ogolony fanatyk w mundurze pozdrawiający wodza co zidiociały konsument treści materialnych, rozrywkowych, erotycznych i politycznych. Jeden i drugi są hodowani, by służyć temu samemu demonowi, który założył jedynie inne maski i przybrał inną formę, pożre ich i wydali.

Na początku lat 20. XX wieku również niewielu zdawało sobie sprawę, co oznacza reakcja na problemy demokracji i powojenny kryzys. Jako jeden z niewielu przeczuwał to Winston Churchill, który z różnych przyczyn zejść musiał jednak na kilkanaście lat na boczny tor brytyjskiej polityki, a został ponownie „odkryty”, gdy było już za późno. Dzisiejsza sytuacja przypomina tamtą. Głowę podnoszą demony, które wydawały się rozbite już po wielokroć, które zepchnięte na margines, skompromitowane, zdziesiątkowane nie miały prawa już nigdy wejść na główną scenę dziejów. A jednak przekonaliśmy się już wiele razy, że zwycięstwo wolności nigdy nie jest ostateczne. Że jest ona zawsze darem, ale i obowiązkiem, że wymaga dojrzałości i pielęgnowania i, co tu dużo mówić, że człowiek w swych najgłębiej zakorzenionych instynktach często się jej obawia, gdyż na tym poziomie rozwój instytucji społecznych wyprzedził znacznie jego pierwotne instynkty. Wiemy dzisiaj, czym może się skończyć pozbawienie jednostki jej elementarnych praw. Jednostka zapomni o nich, chętnie odda się wodzowi, partii, idei, religii – jednym słowem systemowi, który zdejmuje z niej brzemię indywidualizmu, myślenia i odpowiedzialności.

Czy zatem jesteśmy w sytuacji bez wyjścia? Po pierwsze, nasza reakcja na powyższe zagrożenia może równie dobrze przybrać postać typowego dla świata zachodniego konformizmu, który również prowadzi do zatraty własnego ja.

Przeciętny Kowalski, którego opisałem, stoi w rozkroku między ucieczką od wolności w stronę autorytaryzmu a wyrzeczeniem się „ja” w imię konsumpcyjnego i całkowicie bezrefleksyjnego życia. Znajduje się między Scyllą totalitaryzmu a Harybdą utożsamianą przez tzw. leminga.

Chciałbym zwrócić uwagę, że wbrew pozorom „faszyzujących” Kowalskich nie jest obecnie wcale więcej niż tych biernie „konsumujących”. Czy Kowalski jest jednak skazany na wybór między dwoma skrajnościami prowadzącymi do utraty wolności, którą niedawno wywalczył? O tym, być może, kiedy indziej.

Zdjęcie tytułowe: Müller-May / Rainer Funk / CC BY-SA 3.0 (DE)

Robert Zandberg i Ryszard Biedroń :)

Kim jest Robert Biedroń? Rasowym politykiem, czy wysokiej klasy PR-owcem? Odkrywcą nowych idei politycznych, czy nowym Kaszpirowskim współczesnych czasów? Reformatorem, czy zręcznym szarlatanem, który powiela pomysły innych, wmawiając ludziom, że jest pierwszy? Poważnym kandydatem na lidera opozycji, czy jurorem w programie Top Model? Kim jest były poseł, były prezydent miasta i były radny – Robert Biedroń?

 

Ale to już było…

Biedroń jest Adrianem Zandbergiem i Ryszardem Petru w jednym, bo historia zatacza koło. W 2015 roku obaj panowie byli ulubieńcami mediów, przy czym Zandberg był ich pupilem, a Petru ciekawostką, który ciekawość swą budował dzięki niezliczonym spotkaniom z wyborcami. To Petru, a nie Biedroń, wymyślił rozmowę z Polakami, aby na tej podstawie ułożyć program. Pamiętam doskonale te spotkania i charakterystyczne „ściany pomysłów”, na których uwiedzeni świeżością Petru przyszli wyborcy przyklejali żółte karteczki z pomysłami na Polskę. Tak powstawała Nowoczesna. Biedroń niczego nowego nie wymyślił, skutecznie powiela pomysły innych. Jest świetnie przygotowanym specem od marketingu politycznego i tym się zdecydowanie wyróżnia od większości polityków Platformy, którzy twierdzą, że marketing polityczny, to strata czasu. Otóż nie – i spora frekwencja na spotkaniach z Biedroniem tę prawdę potwierdza. Anna Mierzyńska twierdzi, że tylko dwóch polityków przyciąga podobne tłumy na swe spotkania – Donald Tusk i Robert Biedroń. Nie do końca się zgodzę – Donald Tusk mobilizuje znacznie więcej słuchaczy, co tłumaczyłbym tym, o czym kiedyś powiedział Leszek Miller – Tusk to wytrawny polityk, Biedroń, to cały czas jeszcze obietnica. Nie pomaga Biedroniowi także to, jak traktuje własnych wyborców. Najpierw odpuszcza urząd prezydenta Słupska, potem rezygnuje z funkcji radnego. Testuje wyborców, nie prowadzi z nimi otwartej gry. W wywiadzie dla „NaTemat” powiedział: „Zrezygnowałem, ponieważ zajmuję się nowym projektem i nie wyobrażam sobie, żebym miał łączyć pobieranie diety radnego z jeżdżeniem po Polsce. Uważam, że to fair. Budowa struktur ogólnopolskiego ruchu politycznego to dla mnie kluczowa sprawa. Chcę mieć pewność, że na nasze listy trafią najbardziej kompetentne osoby. A to wymaga sporo czasu”. Na pytanie, czy nie było wiadomo przed wyborami, że będzie jeździł, odpowiedział: „Wiadomo, ale musiałem wprowadzić silną drużynę radnych z takimi wartościami jak ja. Dlatego stworzyłem razem z panią prezydent Krystyną Danilecką-Wojewódzką komitet, żeby mieć pewność, że w Słupsku wygra pani prezydent i będzie największy w historii klub radnych i tak się stało”. Jak wygląda Rada Miasta Słupsk? 9 mandatów zdobył klub Łączy nas Słupsk, 7 Koalicja Obywatelska i 7 PiS. Na swoim profilu Facebook tak skomentował te wyniki: „Zdobyliśmy najwięcej mandatów z poparciem 34%. Jak widać progresywna, otwarta i europejska polityka jest możliwa. Nie jesteśmy skazani na duopol dwóch konserwatywnych partii”. Z kim zatem zawiązał koalicję? Z którą z owych konserwatywnych partii? We wspomnianym już wywiadzie o koalicjach mówi, że go nie interesują. Że chce się najpierw sprawdzić, a potem rozmawiać. Tyle że Polska, to nie jest Słupsk. Nie ta skala i nie te zagrożenia. W Słupsku ryzyko samodzielnych rządów PiS było marginalne, w Polsce – to fundament bitwy o odzyskanie normalnego państwa. Fotki ze spotkań, to jeszcze nie wszystko, a już na pewno nie realne poparcie w wyborach. Bycie aktualnym pupilem mediów nie daje bowiem żadnej pewności, że w przyszłym parlamencie będzie się rozdawać karty. Nawet jeśli o sobie myśli się tak: „Mam konkretne nazwisko, funkcję i odpowiedzialność, więc muszę być lokomotywą”. Zaiste, wielka skromność i pokora. O pokorze zresztą mówi, że: „Pokora w polityce jest bardzo ważna, ale ja czuję też siłę. Od wielu lat nie widziałem spotkań, na które przychodzi tylu ludzi. Z całym szacunkiem dla Janusza Palikota czy innych kolegów i koleżanek, którzy budowali takie ruchy. Naprawdę, to jest fenomen, i chciałbym, żebyśmy go mądrze i rozsądnie zagospodarowali”. Z całym szacunkiem, Robercie, ale na spotkania z Ryszardem Petru trzy lata temu przychodziły większe tłumy.

Ok., każdy polityk ma prawo uwierzyć w siebie i marzyć o własnej partii, rzecz w tym, że po szeroko rozumianej liberalnej stronie to czwarta taka przygoda w ostatnich kilku latach. Oczywiście można budować co trzy, cztery lata kolejną nową partię, która zauroczy Polaków, ale w realnym życiu wygląda to nieco inaczej. Ktoś z tak dużym doświadczeniem politycznym powinien to wiedzieć, chyba że liczy się w tym projekcie całkiem coś innego. Problem w tym jednak, że czas i okoliczności każą głęboko się zastanowić nad konsekwencjami.

Banem w oponentów.

Przyglądając się zwolennikom Roberta Biedronia, dyskutując z nimi na Twitterze, mam silne i nieodparte wrażenie, że niewiele się oni różnią od zwolenników PiS. Tu i tam zauważam ten sam bezkrytycyzm i momentami wręcz fanatyczne uwielbienie. I przemożną chęć dołożenia Platformie. Nie dziwi mnie to. Oficjalnie celem Biedronia są wyborcy niezdecydowani, ale każdy, kto obserwuje polską politykę od lat, wie, że to kategoria całkowicie teoretyczna. Już dawno wiadomo, że ok. 45% Polaków nie interesuje się absolutnie polityką i żaden Palikot, Petru, Kukiz czy Biedroń nie spowodują nagle, że ta grupa do polityki się przekona. Sondaże i wyniki wyborów, to potwierdzają. Mogłaby, gdyby politycy myśleli o stworzeniu dużego bloku, pokazali zdolność do kompromisu, którego celem jest rzeczywiste dobro Polski, ale przecież wiadomo, że Biedroń żadnej koalicji przed wyborami nie chce. Biedroń chce się zmierzyć i policzyć po to tylko, aby mieć mocniejszą pozycję do późniejszych negocjacji, nic poza tym. Tak samo myśleli panowie przed Biedroniem. Czym się to skończyło, wiadomo.
No ale sam Biedroń i jego wyznawcy uważają, że tym razem będzie inaczej. Dlaczego tak uważają? Bo Robert Biedroń, to nowa jakość w polityce. Zapewne przejawia się ona tym, że Biedroń na lewo (na prawo nie) rozdaje bany na Twitterze. I zapewne dlatego, że sondaż IBRIS daje mu 40% zaufanie wśród wyborców. Tymczasem polityk, który banuje oponentów, to albo przejaw megalomanii, albo kompletnego niezrozumienia, czym jest święte prawo do krytyki przynależne każdemu wyborcy. Polityk to nie jest osoba prywatna, która może sobie wybierać kto ma ją obserwować, polityk ma całkowicie inną pozycję społeczną. Oczywiście nie mówię tu o wulgarnych wpisach, chamstwo rugować trzeba. Niestety, Robertowi kompletnie pomyliły się te role.
A jak jest z tą świeżością i nowością? Sięgnijmy do jego profili w mediach społecznościowych i sprawdźmy, jaki może być program Ruchu Roberta Biedronia i czy faktycznie jest to nowa jakość na naszej scenie politycznej.

Program – kalka, czy naprawdę coś nowego?

Ruch Biedronia programu jeszcze nie ma. Ma go pokazać w lutym. Na razie założyciel Ruchu jeździ po Polsce, aby od ludzi usłyszeć, jakim ma być politykiem. To zgrabny zabieg PR-owy, ale nie tak odkrywczy, jak by się wydawało. Może więc program będzie świeży i różniący się od innych? Sprawdźmy. W tym celu przestudiowałem profile Roberta Biedronia na Twitterze (przy pomocy innego konta, gdyż należę do szczęśliwców, których Biedroń zablokował) i na Facebooku oraz porównałem z programami Nowoczesnej i Platformy, sięgając także do własnej pamięci, o czym na swoich spotkaniach mówił Ryszard Petru oraz politycy Platformy na różnych konwencjach. Wszystkiego oczywiście nie jestem w stanie wychwycić, ale postaram się, aby ta analiza była możliwie jak najszersza.

Czego możemy zatem dowiedzieć się o przyszłym programie Ruchu Biedronia? Sztandarowe hasła to wycofanie religii ze szkół, likwidacja Funduszu Kościelnego oraz opodatkowanie tacy na normalnych zasadach. Jako przykład Biedroń podaje tu swoje działania w Słupsku, gdzie wyniósł portret Jana Pawła II z urzędu oraz zdjął krzyże w szkołach. Świetnie! To bardzo dobry zaczyn, jednak, z całym szacunkiem, Słupsk, to nie cała Polska. Wiara w to, że ktokolwiek w pojedynkę będzie w stanie zlikwidować Fundusz Kościelny, wycofać religię ze szkół i opodatkować kościół, to wiara w magiczne zaklęcia. Aby dokonać tak głębokich zmian konieczne jest zwarcie szyków i zbudowanie silnego, jednolitego bloku wszystkich partii opozycyjnych. Tego się w pojedynkę nie da zrobić. Ale idźmy dalej: Nowoczesna i rzetelna edukacja seksualna, centralny program dostępności dla osób z niepełnosprawnościami, równe prawa dla każdej pary, bez względu na płeć osób, które je tworzą oraz legalne związki partnerskie dla wszystkich par. Wyższe zarobki nauczycieli i pracowników edukacji. Obywatelskie emerytury, finansowane solidarnie, z naszych podatków. Lepsze lekcje WOSu, aby zaangażować młodych ludzi w życie publiczne. Wdrożenie systemowych rozwiązań dla pracowników kultury, aby skończyć z prekariatem nie tylko tej grupy zawodowej. Inwestowanie w odnawialne źródła energii oraz sukcesywne odejście od węgla na rzecz odnawialnych źródeł energii. Wprowadzenie skandynawskiego modelu edukacji, aby była ona bardziej horyzontalna i bardziej otwarta. Szkoła powinna uczyć mniej dat, a więcej współpracy. Budowa społeczeństwa obywatelskiego, a nie pomników – krew dobrze się sprzedaje, ale to nie jest najważniejsza rzecz w polityce. Dążenie do jedności i zgody narodowej na wzór Kościuszki, który walczył o prawa wykluczonych – ten postulat mnie najbardziej zaintrygował. Skoro tak, to dlaczego Biedroń nie dąży do jedności już teraz? Są też postulaty związane z przejrzystością procesu rekrutacji specjalistów do spółek skarbu państwa oraz postulat narzuconych limitów dotyczących płci w zarządach, radach nadzorczych i urzędach. Wspomina się przy tej okazji o odbudowie Służby Cywilnej.

Idźmy dalej. Nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy. W momentach takich jak ten, Polska powinna prowadzić na pomoc Ukrainie całą Unię Europejską – to kolejny postulat programowy. Zniesienie klauzuli sumienia – jeśli lekarzowi światopogląd przeszkadza w wykonywaniu swojej pracy, to powinien zmienić zawód. W Polsce doświadczamy przemocy światopoglądowej. Zmiana zasad opodatkowania młodych przedsiębiorców na wzór brytyjski, czyli: „płacę składki, kiedy zaczynam zarabiać”. Zmiana archaicznego programu nauczania.

Jak widać hasła programowe wzniosłe i interesujące, ale czy naprawdę nowe? Rzucam okiem na programy Nowoczesnej i Platformy, i, przepraszam, ale widzę tu prawie wyłącznie to samo. Hasła zawarte w programie Nowoczesnej w wielu aspektach się pokrywają, a budowa społeczeństwa obywatelskiego jest w programie Platformy od jej powstania. Sięgnijmy do podstaw programowych Nowoczesnej, Platformy Obywatelskiej i Koalicji Obywatelskiej:
Prosty system podatkowy 3×16 VAT CIT i PiT nie spowoduje wzrostu podatków, ułatwi rozliczenia z fiskusem i ograniczy samowolę interpretacyjną organów skarbowych. Likwidacja przywilejów emerytalnych zmniejszy deficyt budżetowy i zniesie niesprawiedliwe społecznie przywileje jednych grup zawodowych, kosztem pozostałych. Do takiego stanu dopłacamy miliardy złotych rocznie. Likwidacja nadmiernych przywilejów związków zawodowych ułatwi rozwój wielu gałęzi gospodarki. Czas na opłacanie działalności związków zawodowych wyłącznie ze składek członkowskich, bo to jest uczciwe. Edukacja dopasowana do potrzeb rynku pracy zmniejszy bezrobocie. Karta nauczyciela nie powinna dłużej chronić tych, którzy do tego zawodu się nie nadają. Bo od nich również zależy powodzenie naszych dzieci. Państwo z zasady neutralne światopoglądowo, szanuje wszystkich, bez względu na wyznanie czy poglądy polityczne. Nauka katechezy nie powinna być finansowana z budżetu Państwa – płacimy za to 1,2mld rocznie. Państwo ma nam zapewnić bezpieczeństwo, sprawną obsługę administracyjną i możliwość rozwoju. Refundacja in-vitro, większa dostępność do gabinetów ginekologicznych czy aptek z „awaryjną antykoncepcją”. Szkoła równych szans ma zapewnić wszystkim dzieciom, bez względu na pozycję ekonomiczną ich rodziców takie same możliwości rozwoju. Podwyżki dla nauczycieli i otwarcie ścieżek zawodowego awansu. Bezpłatna komunikacja publiczna dla wszystkich dzieci i uczącej się młodzieży. Polityka senioralna. Czyste powietrze, czyli walka ze smogiem. Dalsze inwestycje w drogi powiatowe i orliki. Zwiększona samodzielność regionów.

Pobieżna tylko analiza postulatów Ruchu Biedronia i programów Platformy, Nowoczesnej i Koalicji Obywatelskiej, stworzonych przecież wcześniej, wyraźnie wskazuje na wiele podobieństw lub wręcz prostych kalek. Nie dziwi to wcale, bo przecież tak naprawdę Biedroniowi blisko jest do innych ugrupowań centro-liberalnych. Postawmy więc zasadnicze pytanie: po co zatem cały ten ferment?

Po pierwsze – struktury.

Rzut oka na ludzi, którzy współpracują z Biedroniem przy jego projekcie. W większości to jego dotychczasowi współpracownicy z wcześniejszych lat. Ale jedno nazwisko rzuca się w oczy od razu. To Krzysztof Gawkowski. Były działacz SLD ma się w Ruchu Biedronia zajmować budowaniem struktur. Po co Biedroniowi były działacz SLD do tego zadania? To oczywiste. Ze wszystkich partii i ugrupowań lewicowych tylko Sojusz ma rozbudowane i działające struktury. Wyznaczenie więc Gawkowskiego do ich budowy na rzecz Ruchu wydaje się oczywiste. Jednak bardzo ryzykowne. Jeśli ktokolwiek ma nadzieję na to, że lewica się zjednoczy, to wybór Gawkowskiego musi tej tezie całkowicie zaprzeczyć. Nie będzie żadnego pokoju na lewicy, jeśli Gawkowski zacznie wyciągać ludzi z SLD do Ruchu Biedronia lub gdy zacznie budować struktury Ruchu w oparciu o zasoby Sojuszu. To posunięcie może zaś świadczyć o jednym, że Biedroń mierzy także w wyborców SLD. Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, aby Ruch Biedronia zastąpił na scenie politycznej Sojusz Lewicy Demokratycznej, ale bądźmy realistami – SLD przecież na to nie pójdzie. Już widzę, jak Włodek Czarzasty abdykuje na rzecz Biedronia. Czeka nas zatem ostra jazda. Gorzej, że to jazda po demokratycznej stronie.

O co więc chodzi?

W Radiu Tok FM Krzysztof Gawkowski powiedział: „Budujemy z Robertem Biedroniem struktury. To nie będzie partia na chwilę, a Biedroń wystartuje w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Ale na pewno Ruch Biedronia nie pójdzie do eurowyborów razem z Koalicją Obywatelską. Co nie znaczy, że nie będziemy szukali porozumienia później”. W moim przekonaniu Robert Biedroń zastosuje tę samą taktykę, co do tej pory, czyli po wyborach do europarlamentu zrezygnuje z mandatu, bo swój cel widzi dalej. Nie jest nim ani mandat europosła, ani tym bardziej mandat posła polskiego. Jego celem jest prezydentura. Biedroń grając na swój Ruch, gra wyłącznie na siebie. Osłabienie liberalnej strony sceny politycznej jest mu na rękę, bo powszechnie wiadomo, że jeśli wynik wyborczy Koalicji Obywatelskiej będzie poniżej oczekiwań, Donald Tusk nie zdecyduje się wrócić do polskiej polityki – pozostanie w polityce międzynarodowej, w której nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Wiara w to, że Biedroń może porwać wyborców do tej pory niegłosujących lub zabrać wyborców Zjednoczonej Prawicy jest błędem. Żadne badania socjologiczne i prezentowane do tej pory sondaże nie uwiarygadniają tej tezy. Poparcie PiS-owi się nie zmniejsza, a już na pewno nie na rzecz Ruchu Biedronia – nie widać żadnych przepływów wśród tych grup wyborców. Jedyne ruchy, jakie widać, to tylko w obrębie demokratyczno-liberalnej części sceny. De facto jest to osłabianie opozycji na rzecz obozu władzy, gdyż system D’Hondta zawsze będzie promował większych i zjednoczonych, a nie rozbitych. Zatem wiara w to, że Biedroń jest jakimś odnowicielem polskiej polityki, to wiara grubo przesadzona. Przykro to powiedzieć, bo mam do Roberta Biedronia wiele sympatii i wcale nie jestem do niego uprzedzony, ale jego działania destabilizują opozycję wobec PiS, a nie ją umacniają.

Symptomatyczne jest także to, że:
1. Biedroń mocniej atakuje Koalicję Obywatelską, niż PiS (ataki na rządzących są zdecydowanie zbyt miękkie, jak na polityka opozycji, nawet jeśli uznać, że Biedroń dąży do ogólnonarodowej zgody).
2. W prawicowych mediach także społecznościowych można przeczytać wiele artykułów i komentarzy, które chwalą Biedronia, jak choćby artykuł Janickiego w jednej z prawicowych gazet.
3. Sam Biedroń często puszcza oko do prawicy, co może potwierdzać tezę, że jego celem nie są wyborcy PiS.
4. Nie ma mowy o żadnym sojuszu na lewicy, nie ma mowy o żadnym bloku lewicowym z udziałem Biedronia. Jakiekolwiek rozmowy na ten temat są jedynie mydleniem oczu.

Zwolennicy Biedronia i sam Biedroń mocno podkreślają, że na spotkania z nim przychodzą tłumy. Jednak to żaden wyznacznik, a budowanie na tym narracji, że może to oznaczać wysokie poparcie społeczne, jest błędne i przedwczesne. Kilka tygodni temu byłem uczestnikiem wykładu Leszka Balcerowicza na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu. Cała aula uniwersytecka pękała w szwach, a i spora część korytarza przed aulą była zajęta. Czy to oznacza, że ultraliberalne poglądy profesora Balcerowicza mają przytłaczające poparcie w społeczeństwie? Oczywiście, że nie.

A co za 10-15 lat…?

Możemy się spierać o pryncypia. Możemy się też spierać o drobiazgi. Ale w tych wszystkich sporach brakuje mi rzeczy jednej. Co z Polską za lat 10-15? Kto i jak rozwiąże najbardziej znaczące problemy tego świata? Jakie propozycje dla wyborców mają politycy w kwestii ratowania ziemi przed zagładą ekologiczną? Czy jest w Polsce odważny polityk lub odważna formacja polityczna, która wyda ostrą i zdecydowaną wojnę branży wydobywczej, zwłaszcza węgla kamiennego? Kto wypowie te trudne, ale niezbędne słowa, że energetykę opartą na węglu należy natychmiast zamknąć? Kto pokaże alternatywy? Nie idiotyczne gadki o milionie elektrycznych aut, tylko spójną wizję zamiany źródeł energii na bardziej ekologiczne.
Tego nie widzę w tych wszystkich rozmowach i dyskusjach o nowych i starych partiach oraz ugrupowaniach. Aby naprawdę zmienić Polskę potrzeba do tego zwartej, zjednoczonej grupy politycznej, która spojrzy na najważniejsze problemy z perspektywą dalszą, niż tylko najbliższy rok. Po przejęciu władzy Polskę będzie trzeba naprawdę odbudować, bo obecnie mamy do czynienia z jej totalną dewastacją. Kto się podejmie tej naprawy? Rozbici na małe grupki politycy, myślący wyłącznie o swoich karierach, czy zwarty i silny jednością blok ludzi, dla których przyszłość naszych dzieci i wnuków jest najważniejsza?
Kto?

 

Good night and good luck Państwu.

 

 

 

Wiek XXI – wiekiem starości? :)

Wiek XXI to w krajach rozwiniętych czas utrzymywania się niewysokiej skłonności do posiadania potomstwa. Jednocześnie zadziwiająco stabilnie obniża się prawdopodobieństwa zgonu, umożliwiając dożywanie do coraz bardziej zaawansowanego wieku. W rezultacie następuje przyspieszone starzenie się ludności.

[Od Redakcji: tekst pochodzi z XXIX numeru kwartalnika Liberté!, który ukaże się drukiem na początku września 2018 r.]

Proces ten jest definiowany jako wzrost odsetka osób starszych wśród ogółu ludności, sama zaś granica starości wyznaczana jest najczęściej na poziomie 60 lub 65 lat. W Polsce od 2015 roku i uchwalenia Ustawy o osobach starszych stosujemy tę niższą cezurę.

Pod koniec 2017 roku w Polsce żyło 9,3 mln osób w wieku 60+ (3,9 mln mężczyzn i 5,4 mln kobiet, przy czym z im wyższym wiekiem mamy do czynienia, tym większa ta dysproporcja), a prognozy przewidują wzrost tej liczby do 10,8 mln w roku 2030 i 13,7 mln w roku 2050. Powyższe zmiany mają zachodzić w sytuacji generalnego zmniejszania się liczby ludności, co będzie prowadzić do wzrostu udziału osób starszych z 24,2 proc. na koniec 2017 roku do 29,0 proc. w roku 2030 i 40,4 proc. w roku 2050.

„Go go”, „slow go” i „no go”

Jednocześnie w zbiorowości osób starszych dokonują się zmiany wewnętrznej struktury według wieku prowadzące do szybkiego wzrostu liczby najstarszych seniorów. Sama ich zbiorowość jest z reguły dzielona na trzy grupy – „młodych starych”, „starych starych” i „najstarszych starych”.

Ci pierwsi są w pełni samodzielni, potrzebując wsparcia innych – poza świadczeniem emerytalnym – jedynie sporadycznie podczas wykonywania czynności wymagających bardzo dużej siły, sprawności lub znajomości nowoczesnych technologii. „Starzy starzy” to z kolei osoby, które potrzebują pomocy systematycznej, aczkolwiek jeszcze nie codziennej (np. noszenie cięższych zakupów, sprzątanie mieszkania, pomoc przy kąpieli). Wreszcie „najstarsi starzy” to osoby wymagające pomocy w codziennym funkcjonowaniu.

Niekiedy te trzy grupy określa się jako „go go”, „slow go” i „no go”. W krajach Europy Zachodniej i USA utożsamia się te grupy z osobami w wieku odpowiednio 65–74 lata, 75–84 lata oraz 85 lat i więcej, aczkolwiek zbiorowość seniorów jest tak silnie zróżnicowana ze względu na sprawność fizyczną, iż trudno jest traktować powyższe cezury inaczej niż jako statystyczną wskazówkę. Choć w Polsce – jak się wydaje – owe granice jak na razie są niższe o kilka lat, poprawa stanu zdrowia wpływa na to, że powoli – podobnie jak i w innych państwach – przesuwają się one w górę.

Wzrost liczby, a przede wszystkim odsetka osób starszych powoduje konieczność wprowadzenia zmian o charakterze dostosowawczym w wypadku praktycznie każdej sfery życia społecznego. Coraz częściej dostosowania takie uznawane są za zadanie władz publicznych, które powinny prowadzić działania wyprzedzające i uświadamiać długofalowe konsekwencje starzenia się ludności pracownikom i pracodawcom, konsumentom i przedsiębiorcom, decydentom różnego szczebla czy wreszcie podatnikom.

Dostosowywania systemu emerytalnego

Pierwszoplanowym elementem polityk publicznych jest dostosowywanie systemów emerytalnych do zachodzących zmian. Działania te mają charakter albo rewolucyjny (zmiana stosowanej techniki lub schematu), albo ewolucyjny (zmiana parametrów systemu).

W pierwszym przypadku chodzi o zmianę logiki funkcjonowania systemu emerytalnego, tak jak w roku 1998, kiedy to odeszliśmy z jednej strony od systemu repartycyjnego (kiedy to składki dzisiejszych pracujących przeznaczane są na finansowanie świadczeń obecnych emerytów) do systemu mieszanego, repartycyjno-kapitałowego (a zatem z „odkładaniem” części własnych składek na swoją emeryturę), z drugiej zaś od systemu zdefiniowanego świadczenia (sytuacji łatwego ustalenia z dużym wyprzedzeniem wysokości otrzymanej emerytury) do zdefiniowanych składek (tj. systemu, w którym wiemy, ile wpłaciliśmy składek, a uzyskane świadczenie zależeć będzie również od innych zmiennych – wieku przejścia na emeryturę, długości dalszego trwania życia). Z kolei w wypadku zdecydowanie częstszych dostosowań o charakterze ewolucyjnym chodzi o powolną zmianę najważniejszych parametrów istniejącego systemu emerytalnego – wieku uzyskania uprawnień, stażu ubezpieczeniowego czy zasad, na których wprowadzane są emerytury częściowe i odroczone.

Podstawowa idea kryjąca się za zmianami odnosi się do stwierdzenia, iż w długim okresie społeczeństw nie stać na utrzymanie obowiązujących zasad, a najlepszym rozwiązaniem jest wydłużenie okresu aktywności zawodowej. Tego jednak nie można osiągnąć tylko poprzez system emerytalny.

Dostosowania na rynku pracy

Dążenie do zachęcenia osób starszych, by dłużej pracowały zawodowo, wymaga dogłębnych zmian na rynku pracy. Nawet obligatoryjne podwyższenie wieku emerytalnego nie rozwiąże problemu, jeśli pracodawcy nie będą zainteresowani utrzymaniem pracowników. Stąd też z reguły pierwszym krokiem jest prowadzenie szerokich kampanii społecznych mających na celu uświadomienie przedsiębiorstwom czekającej ich przyszłości w sferze zasobów pracy – kurczenia się liczby osób w wieku aktywności zawodowej, wzrostu odsetka starszych pracowników wśród osób aktywnych zawodowo, przewag starszych pracowników (np. niższa absencja chorobowa, niższa skłonność do zmiany pracy z uwagi na obecny etap życia rodziny, możliwość korzystania z urlopu poza wakacjami szkolnymi).

Takie działania nie wystarczą jednak bez wzmocnienia ich akcjami podwyższającymi zdolność i chęć pracy.

Z jednej strony chodzi o rozbudowane systemy wspierania szkoleń i treningów pracowników, którzy w dużej części muszą stale podwyższać swe umiejętności i kwalifikacje. Z drugiej strony o wdrażanie systemu zachęt finansowych, skłaniających i pracowników, i pracodawców do utrzymania zatrudnienia starszych pracowników (np. ulgi w składkach na ubezpieczenie społeczne dla osób w ostatnich dwóch lub trzech latach przed osiągnięciem wieku emerytalnego lub pracujących po jego osiągnięciu bez pobierania emerytury, emerytura częściowa, wyższa kwota wolna od podatku). Z trzeciej strony o wdrażanie zarządzania wiekiem, metod wspierania starszych pracowników dzięki doradztwu zawodowemu, zdrowotnemu i ekonomicznemu, dostosowaniu warunków pracy i stanowiska do ich specyficznych potrzeb lub możliwości.

Dostosowania systemu ochrony zdrowia

Utrzymanie starszych pracowników na rynku pracy i zachowanie dobrej kondycji oraz samodzielności seniorów nie jest możliwe bez odpowiedniego przemodelowania systemu opieki zdrowotnej. Nie chodzi przy tym tylko – jak można by domniemywać z dyskursu medialnego – o upowszechnienie opieki geriatrycznej, umożliwiającej chociażby dzięki całościowemu oglądowi stanu zdrowia wyeliminowanie części leków znoszących efekty swego działania.

Chodzi przede wszystkim o rozbudowę aktywności o charakterze prewencyjnym (badania przesiewowe, promocja zdrowia, higiena pracy, odpowiednie odżywianie się i zachowanie aktywności fizycznej), a także udrożnienie systemu rehabilitacji medycznej i zawodowej, umożliwiającej szybszy powrót po wyeliminowaniu lub zmniejszeniu problemów zdrowotnych do pełnionych wcześniej funkcji społecznych.

Dostosowanie usług społecznych

W wypadku tego ostatniego działania samoistnie wyłania się rola usług społecznych, tj. oferowanych lub opłacanych przez instytucje publiczne, jako ważnego elementu oddziaływania na przebieg starzenia się ludności. Pomijając już oczywiste kwestie organizacji wsparcia dla niesamodzielnych seniorów, świadczonego w domu lub, jeśli jest to niemożliwe, w instytucji z wachlarzem środków pośrednich (np. dzienne domy pobytu), wyłania się kwestia dostosowania do potrzeb seniorów transportu publicznego, sieci przystanków czy szeroko pojętej przestrzeni publicznej.

Przykłady rozwiązań odnoszących się do tych kwestii są dostępne, choć np. projektowanie uniwersalne (projektowanie budynków i przestrzeni publicznych w taki sposób, aby każdy, niezależnie od stanu sprawności, mógł z nich korzystać) wciąż nie jest powszechnie stosowane w Polsce przez inwestujące podmioty publiczne. Starzenie się ludności w długim okresie wraz z przyrastaniem liczby osób bardzo starych samoistnie wzmocni znaczenie wszelkiego typu działań umożliwiających jak najdłuższe w miarę samodzielne zamieszkiwanie w dotychczasowym miejscu – od tradycyjnych usług wspomagających, poprzez organizację i modernizację przestrzeni mieszkania, po wdrażanie nowoczesnych i dostępnych ekonomicznie rozwiązań technologicznych zastępujących pracę opiekunów i monitorujących stan zdrowia i aktywność seniorów.

Rynek dóbr i usług

Również i cały rynek dóbr oraz usług konsumpcyjnych czekać będzie konieczność dostosowania się do zmieniającego się profilu konsumentów. Seniorzy to o tyle dobrzy nabywcy, że są wierni swoim przyzwyczajeniom, a zatem zdecydowanie bardziej przywiązani do danej marki, choć jednocześnie z uwagi na dochody bardziej wrażliwi na cenę. Mają jednak swoje specyficzne potrzeby związane najczęściej albo z narastającymi z wiekiem ograniczeniami w codziennym funkcjonowaniu, albo z przyzwyczajeniami wyrosłymi w okresie wczesnej socjalizacji. Specyfika seniorów przybiera czasami postać nie tyle szczególnych potrzeb, ile szczególnej intensywności lub szczególnej formy. Przedsiębiorcy próbują coraz częściej dostosowywać produkty swych firm do owej specyfiki seniorów, uznając, iż – skoro przynajmniej część osób starszych ma wystarczające środki na zakup dopasowanych do swych potrzeb produktów – jest to obiecująca nisza rynkowa. Coraz częściej owe dopasowane produkty i usługi inkorporują najnowocześniejsze technologie mające ułatwić życie seniorom. Wciąż jednak w Polsce świadomość specyfiki starszego konsumenta jest niska, i to po obu stronach – po stronie popytu (związanego i z poziomem wykształcenia oraz wysokością typowych dochodów) i podaży.

Społeczeństwo

Kolejnym przejawem niedopasowania do zmieniającej się struktury wieku ludności Polski są ukształtowane przez przeszłość obraz starości i społeczne oczekiwania wobec seniorów. Mimo polepszenia w ostatnim ćwierćwieczu stanu zdrowia seniorów, a przede wszystkim wyraźnie obserwowanej poprawy ich sprawności społecznej, stereotypy i uprzedzenia wciąż bazują na obrazie seniorów jako osób godnych politowania i wymagających wsparcia. Stąd też wciąż spotkać można i niewspółmierne do możliwości osób starszych oczekiwania odnoszące się do pełnionych przez nich funkcji społecznych, ograniczające się do ról rodzinnych.

Oznaki zmian są widoczne, aczkolwiek ograniczone do ludności miast, i to co najmniej powiatowych, gdzie rozwijają się oddolne formy samoorganizacji seniorów (choćby bardzo aktywne Uniwersytety Trzeciego Wieku), w tym i te wykorzystujące wprowadzane w ostatnich latach zmiany prawne (np. wprowadzenie możliwości utworzenia rad seniorów jako ciała wspomagającego pracę rad gmin).

Powyższe zmiany, choć wskazują dobry kierunek, wciąż są zbyt skromne i ograniczone przestrzennie oraz klasowo, aby być oceniane jako wystarczające. Wciąż jednak dominuje tzw. rola bez roli (roless role), tj. brak większych oczekiwań odnośnie do podejmowania przez osoby starsze aktywności edukacyjnych, obywatelskich, woluntarystycznych, rekreacyjnych czy ekonomicznych. Tym samym przynajmniej część potencjału seniorów nie jest wykorzystywana, bardzo często ze szkodą dla nich samych, zmuszonych do ograniczania szeregu aktywności, które w innym wypadku chętnie by podjęli.

Zadania państwa

Jak wskazuje ten skrótowy przegląd najważniejszych kwestii związanych ze starzeniem się ludności, władze publiczne mają bardzo poważne i liczne zadania powiązane z przygotowaniem się na następujący proces wzrostu liczby i odsetka seniorów. Przedstawione wcześniej uwagi odnoszące się do emerytur, usług społecznych, a zwłaszcza usług związanych z ochroną zdrowia, bezpośrednio wskazują na te sfery życia, które w polskich realiach są w pełni uznane za zadanie władz publicznych szczebla centralnego i lokalnego. Publiczna ingerencja w inne sfery jest mniej widoczna, aczkolwiek możliwa, choćby dzięki działaniom finansowanym z rządowego programu ASOS (Aktywność społeczna osób starszych) lub funduszom regionalnym (przeznaczanym np. na wspieranie „srebrnej gospodarki”, zwiększanie zatrudnialności osób starszych).

Jednakże w długim okresie najważniejszą zmianą, jaka musi się dokonać, jest zmiana sposobu myślenia o problemach osób starszych i spojrzenie na nie z perspektywy przebiegu życia. Perspektywa taka umożliwia spojrzenie na typowe problemy osób starszych z pewnym wyprzedzeniem, identyfikując osoby i problemy, które odznaczają się wysokim prawdopodobieństwem owych niekorzystnych sytuacji, a zatem umożliwiają interwencję o charakterze profilaktyki.

[Foto: Pixabay]

..i kamieni kupa. O polskich usługach publicznych :)

Taśmy z restauracji Sowy nie dostarczyły nam korupcyjnych wątków, jakich można byłoby się spodziewać w prywatnych rozmowach polityków. Zamiast tego otrzymaliśmy garść trzeźwych ocen stanu naszego państwa. W mojej ocenie najistotniejszą z nich było stwierdzenie, że struktury naszego państwa są fasadowe (teoretyczne), a całość trzyma się na gipsie i taśmie klejącej.

Faktycznie jeśli przyjrzeć się bliżej to wygląda na to, że wiele funkcji państwa jest realizowanych niejako z rozpędu jeszcze od czasów PRL. Przy czym rozpęd jest ten wytracany i spod dykty przeziera smutna rzeczywistość, oczywista dla co raz większej grupy obywateli. W ten nurt włączył się w kampanii PiS, mówiąc o „Polsce w ruinie”, co wydaje się absurdem kiedy popatrzymy na drogę jaką przeszliśmy przez ostatnie 30 lat. A jednak pobrzmiewa w nim nuta prawdy: przynajmniej w zakresie tego co prezentuje sobą nie tyle kraj co państwo.

O polskich usługach publicznych - Liberté!

Rzeczywiście mieliśmy tylko dwie fale systemowych zmian.

Pierwsza – jak dotąd najtrwalsza – to transformacja początku lat 90., która wprowadziła wolnorynkowy kapitalizm wpierany prywatyzacją oraz skopiowanie ram instytucjonalnych z zachodnich demokracji. Elementy te, wraz z kursem na UE i NATO, były wspólnym mianownikiem niemal wszystkich formacji i rządów – aż do obecnych czasów PiS. Druga fala nie zestarzała się tak dobrze: z czterech reform AWS do dziś dotrwała tylko jedna: samorządowa – reszta została rozmontowana po drodze przez ekipy PiS, PO i SLD. Ta ostatnia zresztą też znajduje się na celowniku obecnie rządzących.

Tak czy inaczej, te mniej lub bardziej udane reformy dotyczyły tylko drobnych wycinków państwa. Tymczasem samo państwo z chęcią abdykowało z wielu dziedzin gdzie jego udział jest nieodzowny – czego najlepszym dowodem jest uwielbiany przez Polaków WOŚP. Dało się tu zauważyć oportunizm polityków. Odpuszczali te zakresy, które nie budziły społecznych sprzeciwów – łatając te najbardziej bolesne i w przypadku których społeczeństwo nie mogło sobie poradzić inaczej. Tak na przykład udało się odbudować policję na skutecznej walce ze zorganizowaną przestępczością w latach 90. Jednocześnie państwo zazdrośnie strzeże swych prerogatyw tam, gdzie jest zbędne – przede wszystkim w gospodarce, w której firmy państwowe i z państwem związane stanowią ponad połowę. Spółki skarbu państwa zaś stały się nieodzownym elementem politycznych łupów – koniecznym do budowania autorytarnych partii wodzowskich. Tym niemniej nie mieliśmy tu do czynienia z żadnym planem, a jedynie doraźnymi decyzjami wywołanymi bieżącymi wydarzeniami.

Tymczasem sytuacja zaczyna wyglądać katastrofalnie.

Służba zdrowia trzyma się jako tako dzięki pracy starych lekarzy, którym wyjeżdżać się już nie opłaca i całkiem młodych – dopiero zdobywających doświadczenie. O tym, na jak cienkiej linie jesteśmy, świadczy fakt, że rząd, który nie ugiął się pod właściwie żadnym naciskiem – łącznie z okupacją sejmu przez niepełnosprawnych – stosunkowo szybko skapitulował (łącznie z odwołaniem ministra) przed protestem rezydentów. Wystarczyło ich żądanie przestrzegania (sic!) prawa pracy, by uwzględniono zasadniczo wszystkie ich postulaty, bo gniew suwerena przy zamkniętych szpitalach byłby wielki. Co ciekawe, wciąż wytrzymuje on wieloletnie kolejki na zabiegi i do lekarzy specjalistów, które stają się już obiektem żartów, i które byłyby może i śmieszne gdyby nie to, ze nasza rzeczywistość prowadzi tysiące do śmierci i kalectwa.

I tak mamy do czynienia z odwlekanie nieuniknionej zapaści.

Wraz ze starzeniem się społeczeństwa starzeje się personel i niedługo on sam będzie wymagał opieki. Tymczasem zastępców nie widać – szczególnie w pielęgniarstwie. Niech obrazu dopełni statystka mówiąca, że w kraju, w którym za 15 lat ponad 30% społeczeństwa będzie miało ponad 60 lat, mamy 400 geriatrów. Problem zaś nie leży wyłącznie w niedostatecznych pieniądzach, ale w braku jakiejkolwiek strategii. I nawet jeśli w momencie załamania wysupłamy większe kwoty, nie nadrobi się w ciągu roku braków kadrowych i infrastrukturalnych.

 

O polskich usługach publicznych - Liberté!

A służba zdrowia to tylko wierzchołek góry lodowej.

Polskie szkolnictwo wyższe zajmuje się głównie reprodukcją kadr i niewiele tu wnosi reforma ministra Gowina. W międzynarodowych statystykach właściwie nie istniejemy. I nic się tu nie zmieni bo polscy naukowcy w przytłaczającej większości nie znają lingua franca nauki – angielskiego. Zaś ci zdolniejsi są odsysani przez przemysł ze względu na dysproporcje dochodowe. Zostają albo pasjonaci albo nieudacznicy. System emerytalny poraża biurokracją, która kręci się ze względu na inercję, tocząc się wprost na ścianę zapaści demograficznej (a ścianę tę przysunął znacząco bliżej PiS obniżeniem wieku emerytalnego). System opieki społecznej właściwie nie istnieje, kręcąc się wokół biurokracji i tych, którzy potrafią wyciągać z niego niezłe pieniądze.

Tymczasem grupy takie, jak niepełnosprawni bezskutecznie domagają się jakiejkolwiek pomocy. Na systemową już nie liczą i dlatego domagają się gotówki. Litanię można ciągnąć. Wojsko niewydolne poza elitarnymi jednostkami. Zdemolowane szkolnictwo – ledwo okrzepłe po ostatniej reformie, która dla odmiany zlikwidowała bardzo potrzebne szkolnictwo zawodowe. Niewydolne sądy – bo to przewlekłość postępowań jest głównym problemem, a nie, jak próbuje mówić PiS, korupcja.

Koronnym przykładem indolencji naszego państwa jest jednak cyfryzacja usług publicznych.

Książki napisano o wdrożeniach systemów w ZUS i ich kosztach przekraczających koszt wyprawy na Marsa. Jednocześnie OFE poradziły sobie z dość podobnymi systemami bez większego problemu (należy zaznaczyć pewne odmienności w zakresie specyfiki, jedne na korzyść ZUS inne OFE). Od dekady czekamy na dowody osobiste z podpisem elektronicznym. I jeszcze pewnie poczekamy następnych kilka lat.

Podobny czas zajęło stworzenie prościutkiego systemu informującego o uprawnieniach do leczenia pacjentów, tak by nie musieli co miesiąc biegać do działu kadr po wydruk RMUA, z którego wynikało, że mają opłacone składki (to zaś wszystko po to, by odłowić te 2% nieubezpieczonych – najczęściej najbardziej poszkodowanych przez los – co pokazuje, ze nasz system jest nie tylko bez sensu, ale także bez serca). Liczba spraw możliwych do załatwienia przez Internet wynosi obecnie całe 42. W tym tak kluczowe dla obywatela jak „Zostań rzeczoznawcą podręczników”. Do tego potrzebny jest profil zaufany, którego ze względu na formalności mało komu chce się zakładać (na chwilę obecną to około miliona użytkowników).

Trafionym ruchem PiS jest zaangażowanie (podobnie jak w przypadku 500+ i 300+) do autoryzacji tych profili banków – bo teraz można taki profil założyć bez wychodzenia z domu – ale to pokazuje kolejny przykład kapitulacji państwa i prywatyzacji swoich zadań. Cyfryzacja postępuje sensownie zasadniczo tylko w przypadku firm, w dużej mierze na ich koszt. System JPK wprowadzony przez PO był jednak wymuszony sytuacją wyłudzeń podatku VAT i wpisuje się w obraz reaktywności państwa.

Trafna diagnoza PiS nie przekłada się jednak na jakiekolwiek systemowe recepty.

Odpowiedzią na niedomagania ma być ręczne sterowanie przez totumfackich, co jednak musi prowadzić do katastrofy w dużym i nowoczesnym państwie, bo centrala nie jest w stanie ogarnąć całego zakresu zagadnień i siłą rzeczy musi skupić się na gaszeniu pożarów. Co gorsza PiS nie ogranicza się do wymiany kadrowej, ale otwarcie łamie działające instytucje. Pół biedy jeśli by na ich miejscu tworzył nowe, ale w spadku dostajemy jedynie teatr marionetek. Kolejnym elementem „antysystemowości” PiS jest kapitulacja w zakresie tworzenia rozwiązań systemowych. Zamiast tego proponowane są rozwiązania proste, żeby nie powiedzieć prostackie, ale nie wymagające żadnego większego przygotowania. 500+ i 300+ jest tego koronnym przykładem: gotówka do ręki każdemu – cóż może być prostszego. A skoro jest proste to i działa.

Uproszczenie to słowo klucz i jest też wytłumaczeniem źródeł sukcesu reformy samorządowej.

Bowiem i w tym przypadku sprawdziło się upraszczanie problemów, z którymi najwyraźniej nie jesteśmy sobie w stanie poradzić systemowo. Tu jednak zamiast upraszczania zasad mamy ograniczenie skali – bo to co w skali kraju jest beznadziejnie skomplikowane w skali gminy staje się dużo prostsze. Nawet jedyna reforma „systemowa” PiS – czyli likwidacja gimnazjów jako tako się powiodła, bo jej wdrożenie w całości spadło na samorządy. Zapędy obecnej władzy do centralizacji są spore, ale ograniczane potencjałem problemów jakie może wywołać przejęcie takiej odpowiedzialności przez centrum.

Wielu uważa, że decentralizacja poszła niewystarczająco daleko i więcej kompetencji powinno być przekazane do samorządów – bo wyraźnie radzą sobie one wyraźnie lepiej z wieloma zadaniami. Co więcej takie podejście może rozładować wiele z napięć społecznych jakie właśnie obserwujemy, zwłaszcza w kwestiach światopoglądowych. Jeśli kontrowersyjne decyzje, takie jak związki partnerskie, in vitro czy aborcja mogły podejmować regiony to konserwatywny wschód żyłby wedle swoich zasad, zachód zaś wobec nieco innych. Znakiem zapytania pozostaje jednak czy daleko posunięta decentralizacja nie wywoła znaczących sił odśrodkowych mogących skutkować jakiegoś rodzaju dekompozycją państwa. Takiego obrotu rzeczy obawia się wielu konserwatystów wyrażających to choć przez słynne już określenie Ślązaków „ukrytą opcją niemiecką”.

O polskich usługach publicznych - Liberté!
Ruch Autonomii Śląska, źródło: Wikipedia, fot. Ewkaa (CC BY-SA 4.0)

Czy zatem czas przyznać, że jako państwo nie jesteśmy w stanie przeprowadzać trwałych systemowych reform? Może warto sprowadzić wszystko do najprostszych możliwych mechanizmów, tak by przynajmniej zapewnić minimum usług publicznych jak najmniejszym kosztem? Może po prostu emerytura obywatelska, minimalny koszyk opieki medycznej dla każdego i dochód podstawowy? A co tylko się da przekazać samorządom, bo one wyraźnie nieźle sobie radzą.

Według mnie kluczem jest jednak – nawet w takim podejściu – zadanie sobie podstawowego pytania: jakie usługi państwo powinno zapewniać, a jakich nie.

Czy rzeczywiście musi skupiać się na trzymaniu żelazną ręką lotnictwa, kolejnictwa i energetyki? Czy raczej powinno się skupiać na opiece nad niepełnosprawnymi i szkolnictwie? Przy naszych ograniczonych i zdewastowanych kadrach wszystkim się nie zajmiemy. Warto więc wyznaczyć priorytety co do trzonu. Co do reszty zaś podzielić się z innymi instytucjami (bo nie tylko samorządem) zarówno odpowiedzialnością jak i zasobami. To jednak wielki projekt na miarę IV (czy to już V) RP. Projekt na jaki w czasie obecnej walki politycznej nie ma miejsca, i na który nie będzie miejsca w przyszłości kiedy uderzy w nas zapaść demograficzna. Wtedy bowiem wrócimy do gaszenia pożarów na wielką skalę.

Czym w istocie jest #eNPe Wojciecha Jabłońskiego :)

Od kilku miesięcy Wojciech Jabłoński, znany kiedyś i ceniony komentator polityczny oraz spec od PR-u politycznego, mami część wyborców swoim projektem nowej partii na polskiej scenie politycznej. Czym w istocie jest ten projekt? Przyjrzyjmy się mu. Zapraszam.

Początki projektu były całkiem niezłe. Budowanie napięcia jak u Hitchcocka i… nagle coś zaczęło zgrzytać. Coś dziwnego z WJ zaczęło się dziać, jakby tracił kontakt z rzeczywistością, wzlatując ponad poziomy, jak u Mickiewicza młodość. Z perspektywy czasu mam wrażenie, że zbyt dosłownie potraktował chyba słowa wieszcza. WJ próbuje bowiem nam udowodnić, że nie będąc Palikotem i Petru, zbuduje kolejne nowe ugrupowanie, które w pył i proch zetrze postkomunistyczne partie, panoszące się obecnie, według niego, na scenie politycznej. Przy czym dla WJ wszystkie one są tym samym, jednym złem. PiS-komuna, PO-komuna, N-komuna, PSL-komuna, Kukiz-komuna, Razem-komuna, no i rzecz jasna SLD-też-komuna. Na czym WJ buduje swoje przekonanie, graniczące z pewnością? Na tym, że tym razem to ON zabiera się za to, a nie jakieś tam Janusze czy Ryśki. On, Wojciech Jabłoński, zrobi tu wreszcie porządek! Więc uwaga, idzie #eNPe.

Na początek wyjaśnienie: WJ wymyślił sobie, że zrobi rewolucję zdobywając 6-8% głosów w przyszłym Sejmie. Jak zrobi tę rewolucję w pojedynkę, tego nie wie nikt, zwłaszcza, że notorycznie obraża wszystkich tych, z którymi, być może, przyjdzie mu w nowym Sejmie współpracować. Przyznam, że to dość osobliwe, zapowiadać przewrót, celując w poparcie lekko tylko przekraczające wyborczy próg. No ale może się nie znam.

A co mówi WJ? Popatrzmy.

25 kwietnia tego roku, umieścił był on na swoim blogu (kto chce, ten znajdzie bez problemu) odezwę do narodu. Takie Lutrowe 95 tez, które adekwatnie do współczesnych czasów, nie zawiesił na drzwiach kościoła w jakieś polskiej Wittenberdze, tylko na wirtualnej stronie internetowej. Umieścił tam oprócz wielkich i buńczucznych zapowiedzi o pełnym profesjonalizmie, także założenia programowe partii, która przyjęła roboczą nazwę #eNPe. Nowa Partia. Logiczne.

Jak WJ widzi przyszłą Polskę? Przede wszystkim jako państwo federacyjne, wzorowane na Belgii. Państwo silnych regionów, ale federalizację chce zacząć od Śląska i Pomorza, Wielkopolskę zostawiając na później. Twierdzi, że odwołuje się do historii (ale jakiej, skoro Polska na ziemiach Piastów powstała właśnie, a Mieszko I niezłym zakapiorem był, żelazem i ogniem podbijając okoliczne ludy?). Co z Mazowszem, Podlasiem, Podkarpaciem, Dolnym Śląskiem i Małopolską, tego póki co nie wiemy. Wzór Belgii nie jest chyba dobrym wzorcem, państwo to bowiem podzielone na trzy obszary: Walonię, Flandrię i Brukselę, ma coraz większy kłopot w formowaniu rządu federalnego.

W odezwie tej przeczytamy też założenia programowe, zamknięte w czterech głównych ramach, a mianowicie:

1. Liberalizm gospodarczy i obyczajowy  
2. Decentralizacja kraju
3. Opodatkowanie kościoła i innych związków wyznaniowych (podatek kościelny – Kirchensteuer)
4. Wolność!

Nie bardzo wiem, czym się to różni od tego, co mamy do wyboru obecnie.

Założenia programowe partii podzieliłem na dwie grupy. Grupa pierwsza, którą nazwałem wyimkami Diderota, to całkiem niezłe pomysły, które można by zaszczepić w polskiej polityce. Grupa druga, to wyimki Ezopa, czyli pomysły rodem z bujnej wyobraźni bajkopisarza z Frygii. Postaci użyte przeze mnie nie są przypadkowe, każdy kto się historią interesuje, załapie o co biega, a kto nie załapie, doktor Google pomoże. Zastanawia mnie, czy dla tych kilku pomysłów Diderota trzeba od razu wszystko burzyć? Nie można po prostu tego wpisać w programy partii istniejących?

Zatem przeanalizujmy…

Wyimki Diderota, czyli Kubuś co prawda fatalista, ale wierzący w Nowy Świat:

– Odebranie ZUS prerogatyw zdrowotnych (likwidacja centralnego, zbiurokratyzowanego NFZ). Powrót do systemu regionalnych kas chorych (docelowo będą to kasy landowe – PL jako państwo związkowe).

– Wypowiedzenie konkordatu oficjalne (de iure) lub de facto – ignorowanie przez państwo polskie postanowień tam zawartych, a faworyzujących kościół. Wycofanie się RP z jakiejkolwiek pomocy publicznej dla tej instytucji („nauka” religii w szkołach, zwolnienia celne, „ordynariaty polowe” itp., kosztowne absurdy).

– Powszechna dostępność prawa jazdy dla obywateli powyżej 21 roku życia; rezygnacja z restrykcyjnego systemu zdobywania ww. uprawnień (możliwość zdawania egzaminu we własnym pojeździe); podobne, liberalne regulacje w sprawie okresowych badań technicznych pojazdów (dowód rejestracyjny jako dokument przynależny obywatelowi-podatnikowi).

– Bezwarunkowe wsparcie in vitro pod opieką Państwa.

– Sympatia dla środowisk LGBT i innych mniejszości – jako pełnoprawnych obywateli Polski.

– Program eutanazji na życzenie i aborcji na życzenie (pierwszy trymestr). Wspieranie przez Państwo polityki antykoncepcji, tak jak in vitro.

– Dążenie do samodzielnej euro-siły obronnej, obok NATO (ta siłą już istnieje; niegdyś Unia Zachodnioeuropejska – obecnie czeka na prace formalne; sama UE, bez USA jako partnera w NATO, jest CZWARTĄ siłą militarną świata).

– Tzw. trójmorze – na śmietnik.

Wyimki Ezopa z Frygii, czyli jak z bajek zrobić politykę.

– Stopniowy demontaż ZUS i powrót do drugiego, rozkradzionego przez ZUS filaru. Dobre, ale co dla dzisiejszych 50+?

– Opodatkowanie wyznań na poziomie 50% ich dochodów. Szczerze? Nie do zrobienia przy poparciu mniejszym niż 40%.

– Zwalczanie ugrupowań formalnie nowych, ale nastawionych prokomunistycznie (np. Razem) lub komunistyczno-nacjonalistycznie (K…15/Kukiz`15). Znając temperament Kukiza, może być ciekawie.

– Debreżniewizacja kraju. Wyrugowanie ze sceny politycznej Breżniewów postkomunistycznych (Kaczyński, Miller itp. komuna). Likwidacja uposażeń poselskich. Likwidacja państwowych publicznych subwencji dla partii politycznych (samodzielność i płynność finansowa partii). Ograniczenie kadencji w sejmie i Izbie Federalnej (przyszłego państwa związkowego) do JEDNEJ kadencji. Uwaga! Obowiązkowe badania psychiatryczne dla wszystkich chcących pełnić funkcje publiczne. Największe wrażenie robią na mnie te obowiązkowe badania psychiatryczne. Czy dotyczyć to będzie także #eNPe?

– Zasiłki dla rodziców (tzw. uczciwe 500 Plus), również samotnych i również z jednym dzieckiem – tylko za rozliczeniem faktur w corocznym zeznaniu PIT. Rozdawanie pieniędzy kłóci mi się z liberalizmem gospodarczym.

– Ograniczenie uprawnień Prezydenta RP, a następnie rezygnacja z tego organu na rzecz Marszałka Sejmu (zostaje nim automatycznie lider zwycięskiego w wyborach parlamentarnych ugrupowania). W demokracjach parlamentarnych lider zwycięskiego ugrupowania  zostaje premierem. Jeśli ów lider ma zostać Marszałkiem, to jak będzie wybierany premier? Przez losowanie?

– NIE JESTEŚMY „drugim Palikotem”, „nową lewicą”, „lewa(cz)kami” itp. humbugiem. To nie happening, nie żarty z idei świeckiego Państwa i obywatelskiej Wolności. To dzieje się na serio. Jest zaplanowane, konsekwentne i systemowe. Nic tego nie powstrzyma. No dobra, a wyborcy mają tu coś do powiedzenia?

– Legalizacja narkotyków miękkich (marihuana, haszysz) – jako środków leczniczych i jako używek dostępnych na życzenie każdego dorosłego obywatela. Haszysz to dno, ale maryśkę to bym czasem wypalił…

– Legalizacja prostytucji jako likwidacja podatkowej szarej strefy i rozsadnika chorób niekontrolowanych do tej pory przez Państwo. Tu się pojawia pytanie – kto tak naprawdę byłby tym zainteresowany? Kościół? Jacy politycy?

– Dekaczyzacja kraju. Osądzenie i skazanie kliki #PiSkomuna Kaczyńskich. Delegalizacja tzw. Prawa i Sprawiedliwości jako ugrupowania antypolskiego i antydemokratycznego. Odebranie przywilejów płacowych i emerytalnych funkcjonariuszom „państwa” PiS-komunistycznego (2015-2019/2020) i przywrócenie emerytur mundurowych niesłusznie przez to „państwo” odebranych”. Zwrot potężnych środków publicznych zagarniętych przez pracowników „publicznych” mediów służących obecnemu reżimowi. Super, ale liberał dążący do delegalizacji legalnej partii, to jakoś nie pasuje.

– Weryfikacja merytoryczna środowiska naukowego. Przymusowe emerytury dla profesorów belwederskich powyżej 65 roku życia. Zamknięcie karier naukowych dla kleru. Rozumiem antyklerykalizm, ale po co zabierać księżom prawo do naukowych karier? Przecież dobrze wykształcony ksiądz może być dobrem dla społeczeństwa a nie złem.

– Żadnych „znanych twarzy”? To my jesteśmy znanymi twarzami. Znanymi twarzami polskiego Podatnika. Fajnie! Wreszcie jakaś nowa partia złożona z samych znanych twarzy polskiego Podatnika.

– Konieczność uzyskania profesjonalnego, europejskiego certyfikatu dla ludzi pracujących w mediach (tzw. karta mikrofonowa demokracji). Liberał optujący za koncesją?

W polityce zagranicznej:

– Kurs na zjednoczoną Europę jako państwo związkowe. Akceptacja koncepcji Europy wielu prędkości – z włączeniem Polski w obieg prędkości pierwszej (powrót do formuły Trójkąta Weimarskiego F-D-PL). Europa kilku prędkości dobra, pod warunkiem, że Polska jest w prędkości pierwszej. A jak nie, to co wtedy?

– Luzowanie więzów z USA jako mocarstwem pozaeuropejskim; partnerstwo zamiast dotychczasowej uległości (zastąpienie nuklearnych baz amerykańskich na suwerennym terytorium Polski bazami europejskich sił szybkiego reagowania). Zdecydowanie lepsze są nuklearne bazy francuskie i brytyjskie. A w przyszłości – własne.

– Uznanie rosyjskiej strefy wpływów w Azji: na Ukrainie i Kaukazie – przy zdecydowanym powstrzymywaniu jej apetytów europejskich. Czyli Rosjo, rób, co chcesz, byleby z dala od nas.

– Wzmacnianie dotychczasowej UE zamiast rozszerzania jej na tereny postradzieckie. Czy Litwę, Estonię i Łotwę jako tereny postsowieckie też mamy wyłączać z UE?

Tu spieszę od razu wyjaśnić, że WJ jest (w zasadzie) antyrosyjski, ale zabór Krymu i całej Ukrainy przez Rosję uważa za dziejową sprawiedliwość, która upoważnia Rosję do powrotu do jej imperialistycznych ciągot, znanych dobrze nam, Polakom. To się przecież kłóci ze sobą.

Co jeszcze funduje nam doktor Jabłoński w swojej odezwie do narodu? Mnóstwo żarliwych zapewnień o gotowości do rewolucji oraz pełnym profesjonalizmie #eNPe. WJ ma wszystko gotowe: własnych ludzi, własne pieniądze i własnego siebie. Trochę to brzmi zabawnie: “mam ludzi”, ale być może tak trzeba. W harmonogramie działań czytamy zaś:

2018:

1. kwiecień – program: otomojapropaganda.blogspot.com/2018/04/enpe.h…
2. maj – statut i rejestracja w polskim sądzie;
3. czerwiec – zapisy i kongres założycielski;
4. lipiec – akcja zbierania podpisów pod ustawą opodatkowującą kościół katolicki;

2019:
5. styczeń-jesień – kampania;
6. jesień – sejm!

Nie wiem jednak co z tą dobrą organizacją, bo mamy już czerwiec, a tu nic nie słychać ani o statucie, ani o rejestracji, ani o zapisach, ani o kongresie założycielskim.

Reasumując. Inicjatywę Wojciecha Jabłońskiego uważam za humbug, PR-ową autopromocję człowieka, który jeszcze kilka lat temu uchodził za naprawę niezłego komentatora od polityki. Uważam też, że pomysłem tym mąci ludziom w głowach, a tak naprawdę działa jawnie proPiS. Być może jest w Polsce tęsknota za jakąś nową partią, ale pytam się od dawna o to samo: czym miałaby się ta partia różnić od dotychczasowych propozycji na scenie politycznej, kto ma być liderem tej partii i kogo ta partia ma tak naprawdę zainteresować? Na te pytania odpowiedzi nie ma i nie będzie w najbliższej, dającej się przewidzieć przyszłości. Może zamiast mieszać w filiżance herbaty, zastanowić się trzeba, co zrobić, aby jej smak wzbogacić. Po co parzyć kolejne napoje o tym samym charakterze?

Na koniec muszę jeszcze dodać nieco uwag o zachowaniu WJ w sieci. Jestem to winny wielu osobom, których WJ po prostu obraził i obraża. Język, jakiego używa jest nie do zaakceptowania. Jeśli aspiruje do ważnych stanowisk w państwie, używając tak wulgarnego i obraźliwego języka w stosunku do wszystkich, którzy mają inne zdanie niż on, to jest to absolutnie niedopuszczalne. Jest to niedopuszczalne w ogóle, a w przypadku osoby publicznej, jaką stara się być, dyskwalifikujące. Stąd twierdzę, że dalsze zajmowanie się jego osobą i jego projektem, to tylko strata czasu. Są ważniejsze w życiu sprawy.

P.S.

Wszystkie cytaty z programu i harmonogram eNPe pochodzą z bloga Wojciecha Jabłońskiego.

 

 

Co dalej? Mocno polityczny esej na koniec roku 2017 :)

 

IV RP. Gdzie jesteśmy?

Kaczyński dopiął swego, rozmontował sądy i Krajową Radę Sądownictwa, czyniąc z tych zasadniczych dla demokracji organów państwa marionetkowe wydmuszki pod całkowitą kontrolą własną. Do tego dania głównego dołożył smakowite stare wino w postaci zmienionej pod siebie ordynacji wyborczej, a za chwilę dorzuci jeszcze deser mascarpone – opanuje wolne media pod sprawdzonym już hasłem repolonizacji. Każdy, kto jest dzisiaj tym zdziwiony czy zaskoczony, powinien dać sobie spokój z polityką. Od pierwszych bowiem decyzji obozu władzy, a przypomnę, że było to ułaskawienie Kamińskiego, Wąsika i dwóch ich podwładnych oraz nocny demontaż Trybunału Konstytucyjnego, plan prezesa PiS jest oczywisty i klarowny. Demokratycznego państwa prawa w zasadzie już nie ma i jest to fakt niezaprzeczalny, a symbolem Polski Kaczyńskiego będzie od dzisiaj nowa karta wyborcza z ustawowym prawem do poprawienia głosu, możliwość mianowania komisarzy wyborczych przez ministra Błaszczaka oraz Julia Przyłębska jako człowiek roku tygodnika braci Karnowskich.

Trudno jest rządzić według ustalonych, tworzonych przez wieki, zasad i standardów demokracji. Trudno się rządzi, pilnując ram Konstytucji, uchwalonej głosami większości narodu. Takie rządzenie wymaga wiedzy,inteligencji i zdolności, a te nie są przecież dane każdemu politykowi. Znacznie łatwiej iść na skróty, nie bacząc na krępujące ograniczenia, kłamiąc i manipulując, usta mając pełne Dekalogu – dodać trzeba, Dekalogu specyficznego, dopasowanego do oczekiwań władzy i jej wyznawców. Obecny obóz rządzący opanował tę wątpliwą sztukę kierowania państwem do perfekcji. Dzięki czemu rządzić może armia przeciętnych, ale wiernych, w myśl zapomnianego już, lecz wracającego do łask, powiedzenia: bez ludzi zdolnych można się w zasadzie obejść, potrzebni są wyłącznie posłuszni.

W uparcie powtarzanym przez PiS przekazie, który, jak twierdzę od dawna, trafia wyłącznie do jego elektoratu, obóz władzy wygrał wybory i ma mandat do rządzenia. Jednak nikt przecież nie odbiera tego prawa PiS-owi, oburzenie budzi wyłącznie fakt przekraczania uprawnień i nadużywania władzy ze strony zjednoczonej prawicy. Powszechnie wiadomo bowiem, iż obóz ten poparło w wyborach około 19% wszystkich uprawnionych, co oznacza ni mniej, ni więcej, że ponad 80% czynnych wyborców nie dało się przekonać do programu PiS, zostając w domach lub po prostu nie głosując na ten obóz. Bezwzględną większość w Sejmie prawica uzyskała dzięki systemowi D’Hondta, który promuje zwycięskie partie (metoda ta promowała także PO a wcześniej SLD), a także dzięki skłóceniu lewicy, co być może samo w sobie nie jest takie złe, jednak skutki dało opłakane. Uzasadniony sprzeciw części społeczeństwa oraz instytucji europejskich budzi też to, że PiS dał sam sobie prawo do zmiany ustroju państwa, nie posiadając do tego mandatu. Z Konstytucji wiadomo przecież, iż zmiana ustroju może nastąpić jedynie w drodze referendum, jeśli wcześniej uchwali się tę zmianę większością konstytucyjną, do której niezbędne jest 2/3 głosów w obecności co najmniej połowy ustawowej liczby posłów. PiS tego nie ma, dlatego stosuje drogę na skróty, zmieniając ustrój przy pomocy zwykłych ustaw, czym po prostu nagina prawo i łamie Konstytucję w sposób oczywisty i bezprzykładny. Niechże więc przestanie oszukiwać swój elektorat i powie mu wreszcie prawdę, jak jest.

Kaczyński cierpliwie czekał na swoje pięć minut, znosił upokorzenia ośmiu kolejnych wyborczych porażek i przyczajony, szykował się na totalną rozprawę z liberalnym państwem, które przeszkadzało mu od samego początku powstania. Nigdy nie czuł się dobrze w ciasnym gorsecie ogólnie przyjętych zasad i norm konstytucyjnych, bo te ograniczenia nie dawały mu jednego: władzy dziel i rządź, typowej dla jego ideologicznych idoli, czyli komuszych genseków. Pierwszy rząd PiS był tak naprawdę tylko testem, który powiedział mu wiele o mechanizmach manipulacji ludźmi. Zresztą, jak pamiętam go od początku lat 90-tych, zawsze manipulował ludźmi, grając na ich emocjach i przyznać trzeba – w tym jest cynicznym mistrzem.

Sprowadzanie dzisiaj analizy zachowań elektoratu PiS wyłącznie do kwestii 500+ oraz do jego generalnie niższego wykształcenia, jest karygodnym błędem, jaki popełniają wszyscy ci, którzy nazywają siebie anty-pisem. „Poparcie dla PiS silnie wiąże się bowiem z przekonaniem o skorumpowanym charakterze poprzednich elit politycznych i z akceptacją aktualnych programów społecznych, a także z wizją wspólnoty, jaką oferuje swoim wyborcom partia Kaczyńskiego. Natomiast wyborcy niepopierający PiS są zrażeni i zniechęceni do polityki”. Jest to generalny wniosek z badań prof. Gduli, który postanowił przyjrzeć się elektoratowi PiS. Według zespołu pod jego kierownictwem podstawą do akceptacji obozu władzy nie jest wcale klasyczny populizm, ale zjawisko nazwane przez nich neoautorytaryzmem, który „łączy przedstawicieli różnych klas, obiecując rozliczenie establishmentu, stworzenie dumnej wspólnoty narodowej i wzrost poczucia mocy zarówno wobec elit, jak i grup o słabszej pozycji, np. uchodźców. Dla tego typu sprawowania władzy bardzo ważne są relacje, w jakie publiczność wchodzi z liderem i organizowanym przez niego dramatem politycznym. W dramacie tym publiczność uczestniczy w różnych rolach – ofiary, dumnego członka wspólnoty narodowej czy człowieka twardych zasad moralnych. Jednocześnie neoautorytaryzm mieści się w ramach paradygmatu demokratycznego, kładąc nacisk na uczestnictwo wyborcze, dawanie głosu zwykłym ludziom i niezależność państwa narodowego”. A na to wszystko nakłada się właśnie wzrost aspiracji wywołanej podnoszeniem się standardu życia dzięki programowi 500+. I doprawdy mało istotne jest to, że program ten bezlitośnie zadłuża państwo, tworząc również negatywne mechanizmy związane z podejmowaniem pracy. Po co pracować, gdy można całkiem nieźle żyć na garnuszku państwa? Ostatnim elementem, który nie jest w pełni doceniany, to opanowanie przez PiS Internetu. Skalą jego zawładnięcia PiS zaskoczył przeciwników i zaskakuje nadal. Do dziś Opozycja nie wdrożyła programów, które by niwelowały tę przewagę, mimo że one istnieją. Tym sposobem można elektoratowi PiSu wmówić każdą rzecz, choćby to, że jesteśmy potęgą gospodarczą, której wszyscy się boją, albo to, że papież Franciszek jest lewakiem. Można też bez końca wmawiać ludziom, że PiS jako jedyna partia spełnia obietnice wyborcze, choć tak naprawdę w pełni spełniono tylko jedną, o zmianie ustroju podczas kampanii dziwnym trafem nie było mowy, albo ta mowa była mocno zakamuflowana. Tymczasem z uporem i konsekwencją wdrażane są jedynie te projekty, które dotyczą ograniczenia zgromadzeń, przejęcia służb i sądów oraz ustawienia wyborów. Stan szkolnictwa, służby zdrowia, obniżenie VAT, ustawa dla frankowiczów, czy zwiększenie kwoty wolnej od podatku i darmowe leki dla seniorów, a więc to, co faktycznie pomogłoby ludziom i o czym PiS głośno krzyczało w kampanii – kompletnie leży odłogiem. Nudnym już evergreenem tej władzy są tylko, jak mantra, powtarzane dykteryjki o sukcesie 500+ i ośmiu latach rządów Platformy. To pokazuje prawdziwe intencje tej władzy.

Czytam, że niektórzy czują się dziś przez tę władzę oszukani. Ale ja ani nie podzielam tego poglądu, ani go nie rozumiem. Tak można by się czuć tylko wtedy, gdyby Kaczyński obiecał narodowi kontynuację liberalnej demokracji, tymczasem już w kampanii wyborczej wysyłał sygnały, które dla każdego powinny być czytelne – jak choćby ten z ukryciem projektu nowej konstytucji oraz ukryciem Macierewicza (o ukryciu siebie samego nie wspomnę). Nikt nie powinien czuć się oszukany przez Kaczyńskiego, gdyż akurat pod tym względem wykonuje on wszystko to, o czym marzył i zapowiadał przez lata. Nie wydaje mi się też, aby przypadkiem było powoływanie się na wyrok Sądu Najwyższego z 1973 roku w sprawie kary dla TVN24, tak jak prokurator Piotrowicz ze Stanu Wojennego nie jest przypadkowo twarzą zamachu na niezawisłość trzeciej władzy. Normalnie każdy demokrata z bagażem doświadczeń z tamtych lat nie dopuściłby do czegoś takiego, ale Kaczyński nie jest demokratą, Kaczyński jest wyznawcą tezy, że cel uświęca środki. I to ta teza jest generalnym fundamentem IV RP. Państwo Kaczyńskiego oparte jest na zasadzie “wszystko dobre, co przynosi mi korzyść”. Pod tym względem niczym nie różni się od Polski Ludowej.

Polacy stanęli dziś na rozdrożu dróg. Każdemu, komu nie jest po drodze z taką Polską, pozostają do wyboru dwie ścieżki. Można albo uznać, wzorem pokolenia lat 60-tych ubiegłego wieku, że nie da się nic zrobić i że filozofia małej stabilizacji, nawet kosztem naginania praw obywatelskich, jest w gruncie rzeczy do przyjęcia i zacząć się w tej Polsce jakoś urządzać, albo uznać, że państwo PiS chwilowo zgarnęło wszystko i stawić temu czoła, robiąc manewr uprzedzający, polegający na zwarciu tych wszystkich sił, które są takiemu państwu przeciwne wokół hasła budowy nowej Rzeczpospolitej.

W całej tej ważnej i słusznej obronie demokratycznego państwa prawa nie można zapominać o tym, że III RP nie była idealnym państwem, spełniającym marzenia każdego obywatela. Ponad wszelką wątpliwość można bez przesady uznać, że III Rzeczpospolita obarczona była pewnymi grzechami, jak pokazało życie, na tyle istotnymi, iż utorowały one drogę do autorytarnej władzy Kaczyńskiemu. Przy czym słowo “była” jest ze wszech miar adekwatne, bowiem na naszych oczach obóz władzy urzeczywistnił właśnie swoją idee fixe, jaką było wdrożenie w życie IV RP. Śmiało zatem można postawić tezę, iż nie byłoby IV RP, gdyby nie pierworodne grzechy III RP. Ale jeśli III Rzeczpospolita była samym złem, jak chce tego obecna władza, tłumacząc gawiedzi zamach na Konstytucję, to nie da się wymazać z annałów historii takich oczywistych faktów, jak rządy drugiej Solidarności w latach dziewięćdziesiątych, pierwszy rząd PiS, czy wreszcie rządy Lecha Kaczyńskiego w stolicy i jako głowy tego państwa. I jest to konstatacja ponad wszelką miarę oczywista.

Zatem…

 

III RP. Gdzie byliśmy?

Ocenę historyczną III RP zostawmy fachowcom, być może kiedyś doczekamy się, jako naród, rzetelnej oceny dokonanej przez historyków, którzy nie będą tworzyć jej na nowo, wygumkowując zasłużonych bohaterów, aby przypodobać się władzy. Ja chciałbym ją opisać ze swojej perspektywy, tak jak ją pamiętam od jej zarania, okiem wtedy młodego mężczyzny, który uwierzył w idee głoszone przez profesora Balcerowicza i grupę gdańskich liberałów – bierzcie sprawy w swoje ręce! No to wzięliśmy. Pokolenie tamtych dwudziestoparolatków było czystym materiałem testowym, bo nikt nas przecież nie uczył w szkołach nawet podstaw ekonomii. Mieliśmy wtedy tylko entuzjazm i żyłkę przedsiębiorczości, którą prawie każdy Polak wyssał z mlekiem matki – jako swoisty dar, przekazywany z pokolenia na pokolenie. Ten właśnie dar pozwolił nam przetrwać rozbiory, zbudować całkiem niezłą II RP i przeżyć pół wieku komunizmu.

Więc testowano na nas projekt, którego w historii świata wcześniej nie przerabiano, czyli jak pokojowo przejść od komunizmu do kapitalizmu. Nie było łatwo. Śmiem twierdzić, że każdy kto na przełomie lat 80/90 rzucił się w ten wir przedsiębiorczości, mógłby spokojnie napisać książkę o swoich przeżyciach. Nie inaczej jest ze mną. Widziałem powstające fortuny w ciągu pół roku i ich upadki w czasie jeszcze krótszym. Widziałem gigantyczne przekręty finansowe, gdzie jedna firma bogaciła się kosztem innej firmy – sam doświadczyłem takiego spektakularnego ciosu od wydawałoby się wiarygodnej spółki handlowej, która później okazała się zwykłą przykrywką dla zorganizowanej grupy przestępczej. Rany leczyłem kilka lat… Widziałem ten cały rodzący się kapitalizm, który z każdym rokiem stawał się coraz bardziej etatystyczny. W zasadzie tylko pierwsze dwa lata były prawdziwym rajem gospodarczym, później do głosu zaczęli dochodzić różni szarlatani, rodem z drugiej Solidarności i zaczęli z Polski robić wydmuszkę liberalnej gospodarki, z każdym rokiem bardziej socjalną. Widziałem zmieniające się i bogacące duże miasta, głównie na zachód od Wisły i coraz bardziej odstającą Polskę wschodnią. Zajęci nadrabianiem straconych przez komunizm lat, zapomnieliśmy o tej drugiej Polsce, która nie zdążyła w odpowiednim czasie wsiąść do właściwego pociągu, z przyczyn przecież różnych. Jedni po prostu żyli wspomnieniami, tkwiąc w czasach PRL, w której “wszystko było”, drudzy kompletnie nie rozumieli tej nowej Polski, bo niby skąd ją mieli rozumieć, skoro nikt im jej nie tłumaczył? Widziałem też w zasadzie od samego początku powstania III RP bezpardonową wojnę między niedawnymi przecież współbraćmi z opozycji solidarnościowej. Pamiętam doskonale, kiedy na tę scenę wszedł Jarosław Kaczyński – od początku z jednym i tym samym przekazem.

III RP kompromisem stała, co powszechnie uznawane jest za jej grzech główny. Ci o poglądach lewicowych narzekają, że kompromis z Kościołem był zbyt głęboki, ci o przekonaniach prawicowych oskarżają o zdradę narodową tych, którzy w jego zawieraniu brali udział, nie chcąc pamiętać, że wśród nich było wielu dzisiejszych wyznawców prawicowego odnowienia Polski. A Lech Kaczyński co tam robił? Tak, III RP była obarczona wieloma grzechami, ale nie kompromisy były złe, tylko część polityków, którzy świadomie wykorzystywali (i wykorzystują po dziś dzień) prawdziwy grzech pierworodny Trzeciej, czyli totalną abdykację w kwestii najważniejszej – edukacji. Bo hasło: “edukacja, głupcze!” zostało całkowicie odsunięte na bok, gdy Polacy dorabiali się i gonili Zachód, gdyż III RP tym właśnie była – państwem, w którym każdy Polak miał się odbić od szarości komuny, po to, by nie wstydzić się Polskości podczas wakacji czy podróży służbowych. III RP zapomniała o edukacji i to, a nie kompromisy, jest przyczyną zwycięstwa Czwartej. Żaden polityk nie przekonałby do swoich chorych haseł tylu wyborców, gdyby ci przerobili w szkołach choćby podstawy ekonomii i politologii.

Pamiętam budowanie podwalin pod nowoczesne państwo. Pamiętam Małą Konstytucję i dążenia Lecha Wałęsy do jej wykorzystania dla swoich wizji, pamiętam Lecha Falandysza, który interpretował jej zapisy, niczym orkiestrowy wirtuoz. To co dzisiaj robi Kaczyński i jego “prawnicy”, to żałosny spektakl prymitywizmu prawnego. Oni wszyscy mogliby czyścić buty Falandyszowi. Pamiętam też budowanie wspólnoty wokół Nowej Konstytucji, prawdziwy społeczny dialog różnych środowisk, który z dzisiejszymi manipulacjami prezydenta Dudy nie ma nic wspólnego. Pamiętam doskonale tę narodową dyskusję na temat preambuły do Konstytucji, aby znalazły się w niej zapisy dla każdego Polaka ważne. Każdego! Pamiętam walkę o rzecz w demokracji świętą – trójpodział władz, bo tylko takie państwo może być państwem bezpiecznym, odpornym na naturalną chęć dążenia polityków do władzy wszechobecnej i wszędobylskiej. Uczyliśmy się wszyscy tej zachodniej demokracji, pochodzącej wprost od barona de La Brède, znanego na świecie jako Monteskiusz. Władza polityczna nad obywatelami musi być hamowana i ograniczana, a tym hamulcem musi być władza trzecia – całkowicie niezależni od polityków sędziowie. Widziałem, jak władza ta oczyszczała swoje szeregi z komunistycznych złogów, widziałem jak budowali swój etos. Jestem realistą, wiem, że sędziowie nie są idealni, można im zarzucić sporo, ale powinniśmy im, jako społeczeństwo, pozwolić, aby sami ten etos zbudowali do końca. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie udawał, że w karygodnym procederze złodziejskiej reprywatyzacji brali udział także niektórzy sędziowie. Ale pamiętać trzeba, że działo się to również pod okiem polityków wszystkich opcji, a zamieszani w ten proces byli też urzędnicy, adwokaci i biegli sądowi z dziedziny obrotu nieruchomościami. Sędziowie mają dziś dużo do udowodnienia i powinniśmy pozwolić im się wykazać. Do dzisiaj też żaden Sejm nie uchwalił dużej Ustawy Reprywatyzacyjnej, bo małą uchwalił parlament poprzedniej kadencji za czasów koalicji PO/PSL.

Pamiętam dramat Tadeusza Mazowieckiego, gdy sromotnie i upokarzająco przegrywał z przybyszem z kosmosu, niejakim Stanem Tymińskim, machającym czarną teczką. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, że podział na “złe elity III RP” i na “prawdziwych Polaków” będzie się pogłębiał z każdym rokiem. Mazowiecki nie rozumiał tego – wierzył, że Polacy to naród racjonalny i cierpliwy. Tymczasem suweren już wtedy miał inne wyobrażenia o mądrości i wyrozumiałości dla władzy. Niezliczone kłótnie, zakończone ostrym i jedynym możliwym rozwiązaniem – dymisją rządu Olszewskiego, doprowadziły do przekazania władzy po raz pierwszy w ręce postkomunistów, którzy przetrwali z rządami całą kadencję. Potem Polacy władzę przekazali w ręce związkowców z AWS i po raz pierwszy zobaczyliśmy wtedy jak wygląda rządzenie krajem z tylnego siedzenia, co zakończyło się po czterech latach powrotem do władzy SLD i zawsze chętnego do współrządzenia PSL, jednak tym razem z poparciem tak wysokim, że władza ta mogła nam zmienić nawet zimę w lato lub odwrotnie. Zaprzepaszczono przy okazji 4 lata wdrażania koniecznych i trudnych reform Premiera Buzka. Po drodze jeszcze, dzięki twardej polityce Lecha Wałęsy wyprowadziliśmy Armię Czerwoną z Polski, aby po kilku latach znaleźć się w NATO, a pod koniec drugich rządów SLD wejść do Unii Europejskiej, co było dla większości Polaków wyśnionym marzeniem. Gdy trzy lata później staliśmy się członkiem Układu z Schengen poczuliśmy prawdziwy zew wolności, pamiętam swój pierwszy wtedy przejazd przez granicę polsko-niemiecką bez zatrzymywania. Potem był wybór Jerzego Buzka na szefa Parlamentu Europejskiego i Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej, co stanowiło dowód uznania dla zasług Polski w jej wieloletnich dążeniach ku wolności. Gdy Tusk obejmował pierwszą, dwuipółletnią, kadencję szefa Rady, powiedział: “80 proc. moich rodaków głęboko wierzy w sens Unii Europejskiej i nie szuka alternatywy”. 2004, 2007, 2009 i 2014, to cezury pokazujące, że ostatecznie wyrwaliśmy się spod jarzma Wschodu. Dziś, po ponad dwóch latach rządów prawicy, możemy śmiało zapytać: czy naprawdę ostatecznie?

Pamiętam kolejny rozdział budowania III RP, jakim był gorąco popierany przez Polaków projekt POPiS. Czuło się wtedy prawdziwą nadzieję na zmianę, zwłaszcza, że rządy lewicy skończyły się wielkimi skandalami, związanymi z niszczeniem wielkich prywatnych firm, czy też aferą Rywina, która okazała się dla Polaków nie do przetrawienia. POPiS miał w sobie coś atrakcyjnego, nadzieję na połączenie dwóch obozów postsolidarnościowych, którym nie było już wtedy po drodze. Nadzieja ta okazała się jednak płonna i uniosła się w niebyt historii, niczym papierosowy dym. To był początek bardzo długiego procesu zmierzchu III RP. Najpierw pierwszy rząd PiS, który od razu pokazał prawdziwe intencje Kaczyńskiego, a potem wybór jego brata na prezydenta i oszałamiające: “melduję wykonanie zadania, panie prezesie”. To te słowa powinny służyć za prawdziwe wyjaśnienie przyczyn późniejszej katastrofy tupolewa, która z początkowej fazy wielkiego zjednoczenia narodu szybko przeszła w polskie piekło, umiejętnie podsycane do dziś.

Pamiętam też te kampanie wyborcze, pełne kłamstw, manipulacji i smrodu dziadka z Wermachtu – wiadomo było, że nie ma takiego świństwa, którego nie można byłoby użyć, aby wygrać wybory. Dwa lata wystarczyły, żeby podziękować PiS-owi i w euforii wybrać Platformę. Tuskowa filozofia ciepłej wody w kranie była wtedy lekiem na skołatane serca większości Polaków i niechybnie przeszłaby w fazę żwawszą, gdyby nie kryzys, jaki spadł na cywilizowany świat, niczym grom z jasnego nieba. Oczywistym było, że wszystkie plany dynamicznego rozwoju, ujednolicenia podatków i kilku jeszcze innych obietnic wyborczych można było schować do szuflad. Ważniejsze było to, jak przejść suchą nogą po tym wzburzonym morzu, dając Polakom poczucie bezpieczeństwa, gdy wokół padały jak kawki takie giganty jak Lehman Brothers, który działał blisko 160 lat. Rząd Platformy i PSL zajęty stabilizowaniem sytuacji zapomniał o tym, o czym nie pamiętano od początku III Rzeczpospolitej, czyli o tłumaczeniu ludziom po co robi się to, co robi (ilu wyborców wiedziało na przykład o całym programie prospołecznym rządów PO/PSL? O urlopach macierzyńskich i tacierzyńskich? O programie budowy żłobków i przedszkoli? O programie walki z ubóstwem?). Tusk myślał, jak sądzę, że Euro 2012 i tysiące kilometrów autostrad wystarczą. A PiS przyczajony czekał, umiejętnie wykorzystując ten błąd zaniechania, podsycał nastroje z każdym rokiem coraz bardziej. Aż wreszcie doszło do kulminacji, zwieńczonej ośmiorniczkami przy dobrym winie w pewnej znanej restauracji w Warszawie. Jak można było tak zaprzepaścić osiem, całkiem niezłych dla Polski, lat, przygotowując mocne podwaliny do rozdawnictwa, jakie zafundował potem Polsce PiS, przypisując sobie całe dobro?

Żółta karta należała się Platformie, była niczym ożywczy zdrój, niestety cios okazał się tak bolesny, że właściwie do dzisiaj trudno się Platformie pozbierać, czego wcale nie ułatwia wyrosła z jej drzewa Nowoczesna, która, bądźmy szczerzy, nie spełnia pokładanych w niej nadziei.

Można więc bez wahania powiedzieć, a ja jestem w pełni oddany temu poglądowi, że Polska doszła do punktu, skąd dalszy marsz nie przyniesie już żadnych korzyści narodowi. Nazwijmy rzeczy po imieniu – III RP dobiegła kresu swej historii dokładnie z dniem wyboru PiS w 2015 roku z nagrodą w postaci samodzielnych rządów. Nikomu do tej pory się to nie udało. III RP zapłaciła za wszystkie swoje błędy, które zostały tak mocno uwypuklone w zmanipulowanej kampanii wyborczej obozu prawicy, że zdołały przykryć jej niewątpliwe sukcesy. Grzech pierworodny – odłogiem położona edukacja za czasów wszystkich rządów lat 1989-2015 – dał o sobie znać w najbardziej dotkliwej formie, jaką są rządy obozu władzy, który nie liczy się z żadnymi standardami demokracji.

Wiemy już zatem, co było oczywiste dla mnie od dawna, że prezydent ostatecznie pogrzebał trójpodział władz, za moment pogrzebie też wolne od manipulacji wybory, a na koniec podpisze też wyrok na wolne, prywatne media, bo na tym polega deal zawarty z Kaczyńskim, którego elementem jest rząd Morawieckiego. I tylko ktoś bardzo naiwny lub niewyrobiony politycznie sądzić może, że cała ta “reforma” sądownictwa ma na celu poprawę losu obywatela. Jej prawdziwym celem jest rozprawa z opozycją, bo gdy cały wymiar sprawiedliwości jest w jednych rękach można wreszcie dokonać tej “dziejowej sprawiedliwości”, dokładnie tak samo, jak chcieli zrobić to komuniści.

To wszystko jest już dzisiaj jasne. Brak nam tylko jednego. Odpowiedzi na pytanie, co z tym wszystkim zamierza zrobić Opozycja, która zmuszona zostanie do ostatecznego zjednoczenia.

Dlatego…

 

Co dalej?

To najlepszy moment na atak, pod jednym wszakże warunkiem, że Opozycja dojrzała już do idei wspólnego frontu anty PiS. To dobry moment także dlatego, że główne partie opozycyjne są świeżo po wewnętrznych wyborach, co powinno tylko te partie wzmocnić (frakcji Petru w Nowoczesnej radzę przejść do PO). Odejść na plan dalszy mogą więc wszelkie swary i akademickie dyskusje o nowych twarzach w kierownictwie tych ugrupowań, które są zwykłą stratą czasu. To idealny moment, aby zrobić krok wyprzedzający działania prezydenta i rządu, czyli pociągnąć za sobą nie tylko elektorat własny, ale co najważniejsze, elektorat płynny, który od kilkunastu tygodni został przez PiS definitywnie porzucony. Obóz prawicowy co miał do rozdania już rozdał, teraz zaczyna kisić się we własnym sosie podziału owoców władzy i mówić wyłącznie do swoich. A moment, kiedy partia rządząca zaczyna mówić wyłącznie do własnego elektoratu, jest początkiem jej końca. Obóz władzy robi to od kilkunastu tygodni.

Jokerem w talii kart Opozycji powinno być hasło budowy V Rzeczpospolitej, całkowicie nowej Polski po PiS-ie. Francja ma swoją V Republikę (nie mówię, że to ona ma być wzorem), my możemy mieć swoją V RP, z wyraźnie nakreślonymi standardami demokracji liberalnej i wyraźnym rozdziałem państwa od kościoła, ale gwarantującą byt każdemu. Ten projekt powinien połączyć wszystkich, którym na sercu leży dobro Polski. O walorach integrujących i podnoszących poparcie nie wspomnę.

Dość więc już tego biadolenia! Wiadomo, że Kaczyński zrealizuje wszystko, co zamierzał od lat i żadne protesty już tego nie zmienią. Naród chce dostać na noworoczny stół prezent od Opozycji, którym powinno być coś, co jest w stanie porwać ludzi. Same protesty, choć bardzo ważne w warstwie jednoczenia poglądów, to za mało.

Dajcie Polakom nową ideę!

Śladem Andrzeja Olechowskiego rzucam i promuję to hasło od jakiegoś czasu. Przedstawcie Polakom plan na “co dalej”. To nie może być klajstrowanie III RP, czy naprawianie IV, to musi być coś nowego, konkretnego i jasno opisanego.

Chcemy wygrać wybory? Weźmy się za bary z tą ideą.

Oto moja prywatna lista propozycji i sugestii, rozszerzona i rozbudowana, względem moich wcześniejszych tekstów na ten temat.

1. Wyraźny podział kompetencji władz. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny podział kompetencji pomiędzy ośrodkami władzy. Tak, niby jest on wyraźnie zaznaczony, ale pamiętajmy, że to co jest oczywiste dla profesora czy doktora prawa, nie musi być jasne dla zwykłego Polaka, a prawo powinno być jasne i oczywiste, aby unikać jego beznamiętnego naginania. Jak pokazuje rzeczywistość także dla wykształconych przecież publicystów prawicowych nie jest to klarowne (choć wiem, że większość z nich po prostu cynicznie gra, udając, że PiS nie łamie Konstytucji).

2. Jasne kryteria wyboru władzy sądowniczej. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźne kompetencje dotyczące wyboru władzy sądowniczej. Niech będzie jasno napisane kto i ilu wybiera członków do KRS. Tak, Konstytucję trzeba czytać całościowo, bez wyrywkowej interpretacji jej zapisów, ale zmiana ta niczego nie pogorszy, a jedynie na lata wytrąci argumenty tym wszystkim, którzy będą chcieli  Konstytucję naginać i łamać jeszcze bardziej. Mówiąc krótko: niech jasno będzie zapisany trójpodział władz.

3. Wybór członków najważniejszych instytucji w Państwie. Wprowadzić trzeba, jako zasadę naczelną wyboru do wszystkich ważnych instytucji państwowych, większość 3/5 głosów jako warunek obligatoryjny bez żadnych innych opcji, co wymusi dogadywanie się rządzących z opozycją. Tworzenie fikcji w postaci “jeśli nie uda się wyłonić większością 3/5 głosów, to wyłaniamy ją większością zwykłą”, jest po prostu kpiną. Nie obawiałbym się paraliżu, gdyż każda władza do rządzenia potrzebuje tych instytucji, więc będzie zmuszona do kompromisów. Jest wtedy szansa na złagodzenie tej latami trwającej plemiennej wojny. Dobry kompromis to nic złego.

4. Izba Kontrolna w Sądzie Najwyższym. Zgoda, stworzyć trzeba w Sądzie Najwyższym izbę kontroli sędziów, ale niech będzie ona złożona z równej liczby sędziów powoływanych przez przedstawicieli III władzy, parlament i prezydenta. Dajmy sobie spokój z ławnikami, nie twórzmy sądów ludowych. Niech taka izba powstanie. Sposób jej powołania da względną równowagę w tej izbie, a jednocześnie spełni oczekiwania części społeczeństwa. Niech i trzecia władza podlega kontroli.

5. Prokuratura i rząd to muszą być dwie odrębne instytucje. Oddzielić należy prokuraturę od rządu, ale dając jej jeszcze większą niezależność, niż było to za rządów PO/PSL. Prokurator generalny powinien być wyłaniany w wyborach powszechnych podczas wyborów parlamentarnych.

6. Niezależność religii od państwa. Religia niech będzie religią a nie polityką. Zapisać trzeba w Konstytucji wyraźny i jednoznaczny rozdział kościołów od państwa. Zapisanie tego w Konstytucji zakończy niekończące się wojny religijne w Polsce.

7. Kompromis aborcyjny. Kompromis aborcyjny (ten, który obowiązuje obecnie) powinien być zapisany w Konstytucji, aby zdecydowanie utrudnić ciągłą grę tym tematem, zarówno przez lewicę jak i prawicę. Zapisanie tego w Ustawie Zasadniczej powinno także zakończyć niekończącą się dyskusję na ten temat.

8. Rada Podręczników i Rada Mediów. Stworzyć trzeba Radę Podręczników Szkolnych oraz Radę Mediów, aby czuwały nad właściwymi treściami w podręcznikach szkolnych i pluralizmem w mediach. Wybór członków tych Rad niech odbywa się według generalnej zasady większości 3/5. KRRiT niech odejdzie do annałów historii. Ciągła gra historią – także.

9. Sędziowie Pokoju. Wprowadzić trzeba w sądach sędziów pokoju do rozstrzygania drobnych spraw, obligatoryjną darmową mediację, niższe opłaty sądowe i prostsze zasady skargi nadzwyczajnej do SN w przypadku gdy wyroki obu instancji różnią się zasadniczo. Ten ostatni postulat można uregulować odpowiednią zmianą w Kodeksie Postępowania Cywilnego, tworząc swoistą III instancję postępowania. W procedurze karnej można by uczynić podobnie. Kasacja wyroku obecnie jeszcze obowiązująca to zwykła fikcja, a skarga nadzwyczajna proponowana przez prezydenta, to ponury żart z prawa.

10. Polityka pomnikowa. Postawić trzeba w Warszawie (i tylko w Warszawie) pomnik Lechowi Kaczyńskiemu, ale jednocześnie z gwarancją, że pomnik też będzie miał Lech Wałęsa. Tym samym zakończyć ten niekończący się spektakl smoleńską grą.

11. Wybory. Wprowadzić z powrotem JOW-y w wyborach samorządowych w każdej gminie z wyjątkiem wyborów do sejmików wojewódzkich. Wyborami niech zajmują się sędziowie a nie politycy.

12. IPN i przejęcie narracji historycznej. Zapisać trzeba jasne kompetencje Instytutowi Pamięci Narodowej, nie likwidować. Niech zajmie się też wiarygodną i kompetentną oceną III RP. Żadnego mieszania polityki z historią. Członków do Rady IPN niech wybiera Sejm większością 3/5. Ministerstwo Kultury powinno przygotować kampanię społeczną odkłamującą historię z narracją historyczną akceptowalną także dla zwolenników “większego znaczenia Polski w historii świata”.

13. Ustawa o zgromadzeniach. Przywrócić trzeba obywatelom prawo do zgromadzeń. Ale rozróby pacyfikować w zarodku i bezwzględnie. Ochrona własności prywatnej, samorządowej i państwowej winna być nadrzędna.

14. Służba Cywilna. Zapisać trzeba w Konstytucji zasady funkcjonowania Służby Cywilnej jako kuźni kadr państwowych. Urzędnik powinien być wysokiej klasy specjalistą. Czym wyższy urząd, tym większy stopień specjalizacji.

15. Obrót ziemią. Dać trzeba konstytucyjne gwarancje dotyczące obrotu ziemią jak każdą własnością prywatną. Żadnych ograniczeń, a zwłaszcza faworyzowania Kościołów.

16. Reprywatyzacja. Uchwalić trzeba wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Dość tej fikcji. Prawa lokatorów winny być tak samo chronione jak prawa spadkowe i właścicielskie, zaś sądy powinny rozstrzygać czy dany właściciel kamienicy nie nadużywa władzy nad lokatorami, windując czynsze ponad rynkową wartość w danym mieście.

17. Ochrona przyrody. Przyroda powinna być chroniona konstytucyjnie. Widocznie w Polsce tak trzeba.

18. Organizacje pozarządowe. Dać trzeba gwarancję niezależności organizacjom pozarządowym. To także powinno być prawo zapisane w Konstytucji.

19. In vitro. Zagwarantować trzeba także konstytucyjne prawo obywatela do programu in vitro. Państwo powinno ten program finansować, jako jeden z programów demograficznych.

20. Związki partnerskie. Konstytucja powinna je gwarantować. W demokracji liberalnej nie ma żadnego powodu, aby ta kwestia nie była uregulowana. Adopcja dzieci w związkach partnerskich powinna zostać także uregulowana w myśl zasady, że każdy obywatel jest wobec prawa równy. Odpowiednie ministerstwo powinno wdrożyć wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat.

21. Szkoły. Zagwarantować trzeba konstytucyjny podział na szkoły państwowe, prywatne i wyznaniowe. Ze szkół państwowych musi zniknąć “obowiązkowa” religia (która obowiązkowa póki co nie jest, ale tylko teoretycznie) i krzyże ze ścian – nauka religii niech będzie autentycznie dobrowolna, a w salce do jej nauki niech wiszą symbole wszystkich najważniejszych kultów. Nauczać trzeba o każdej ważniejszej religii światowej. W pozostałych typach szkół (prywatnych czy wyznaniowych) niech będzie zagwarantowana swoboda wyboru, jakiej religii będzie się nauczać lub czy w ogóle będzie się jej uczyć.

22. Wsparcie najbiedniejszych, czyli nowy program 500+. Zagwarantować trzeba konstytucyjny obowiązek wspierania najbiedniejszych oraz samotnych matek i rodzin wielodzietnych. Należy zapisać minimum gwarantowane jako procent PKB, aby państwo miało obowiązek dzielić się wzrostem gospodarczym z tymi, którzy tego naprawdę potrzebują. Odpowiednia ustawa powinna określać dokładnie zasadny pomocy, aby unikać bezczelnego rozdawnictwa na kredyt, jako formy kupowania głosów wyborczych.

23. Program wsparcia osób starszych. Państwo, które nie dba o osoby najstarsze, jest państwem wstydu. Oddziały geriatryczne powinny być powszechne w całym kraju, a wybrane leki dla seniorów faktycznie muszą być bezpłatne. V RP powinna także stworzyć program tanich kredytów dla przedsiębiorców, którzy chcieliby otwierać specjalistyczne domy opieki dla seniorów. Opłaty za pobyt w tych placówkach także powinny być wspierane przez państwo. Opieka nad seniorami jest tak samo ważna, jak tworzenie programów prodemograficznych.

24. Program budowy mieszkań. Bank Gospodarstwa Krajowego niech wprowadzi program tanich (dotowanych przez państwo) kredytów inwestycyjnych dla deweloperów. Ziemia kupowana pod budownictwo mieszkaniowe powinna być także dotowana z budżetu. Wszystko po to, aby koszt budowy mieszkań był jak najniższy.

25. Program budowy żłobków i przedszkoli. Ze środków zaoszczędzonych na nowym programie 500+ należy budować nowe żłobki i przedszkola, a czesne w tych instytucjach należy także dotować, aby młode matki mogły jak najszybciej wracać do aktywności zawodowej, co przyniesie kolejne oszczędności w wydatkach państwa na ZUS.

26. Wielki program prywatyzacji spółek skarbu państwa. Gros środków na cele społeczne musi pochodzić ze sprywatyzowanych spółek skarbu państwa. W rękach państwowych powinny zostać tylko same strategiczne spółki (głównie stricte zbrojeniowe). Pozostałe powinny zostać sprywatyzowane poprzez publiczną sprzedaż na Giełdzie Papierów Wartościowych. To jedyny uczciwy sposób prywatyzowania. Ministerstwo Skarbu powinno przygotować wielką kampanię informacyjno-edukacyjną na ten temat. Sprywatyzowane spółki wnosiłyby więcej środków do budżetu, a przede wszystkim ukrócone zostałoby polityczne rozdawnictwo stanowisk.

27. Wiek emerytalny. Wiek ten trzeba podnieść do 70 lat dla mężczyzn i 67 lat dla kobiet – to jedyna gwarancja, że państwo nie upadnie za lat kilka. Ale jednocześnie wprowadzić trzeba rozwiązania dla osób, które chciałby skorzystać ze wcześniejszej emerytury, zaznaczając jednak, że jej wysokość będzie ograniczona. Społeczeństwa żyją coraz dłużej, rośnie armia osób zawodowo nieczynnych. Państwo nie powinno także ograniczać aktywności zawodowej emerytom.

28. Konstytucja dla biznesu. Stworzyć trzeba rzetelną i realną Konstytucję Dla Biznesu, uprościć maksymalnie system podatkowy, ujednolicić VAT, a środki uzyskane w ten sposób przeznaczyć na pomoc najbardziej potrzebującym, tak aby program pomocowy nie był w istocie kredytem do spłaty przez przyszłe pokolenia. Nie utrudniać życia przedsiębiorcom. Stworzyć program finansowania inwestycji przedsięwzięć gospodarczych, pamiętając, że to małe i średnie firmy prywatne generują najwyższy dochód państwa.

29. Trybunał Konstytucyjny. Przywrócić trzeba Trybunał Konstytucyjny do życia. Wybrani prawidłowo sędziowie niech zastąpią dublerów, a nowi niech będą wybierani według zasady 3/5. Trybunał to jedyna instytucja hamująca zapędy polityków.

30. Rozliczenie polityków za łamanie Konstytucji. Aby V RP nie była obarczona grzechem zaniechania u jej zarania, niezbędne jest postawienie polityków, którzy dopuścili się złamania Konstytucji przed Trybunałem Stanu. Jest to także niezbędne dla poszanowania prawa, którego wymaga się od zwykłych obywateli.

Zapewne można by te propozycje zapisać inaczej, zapewne można by je jeszcze rozszerzyć o inne, ważne kwestie. Ale nie o szczegóły idzie. Idzie o danie ludziom nadziei, że jest plan na Polskę po PiS-ie, i że to nie jest plan naprawy czegoś, czego się już naprawić nie da i czegoś, co tak naprawdę nie spełniało oczekiwań większości Polaków. Tę potrzebę widać było już u schyłku drugiego rządu PO/PSL. Kaczyński to rozumiał i taką propozycję Polakom złożył, ale Kaczyński nie rozumie współczesnego świata. Jego pomysłem na państwo, jest państwo wszechmocne, omnipotentne, a tym samym z innej epoki.

V Rzeczpospolita powinna być państwem z jednej strony nowoczesnym i liberalnym, ale gwarantować też powinna bezpieczeństwo tym wszystkim, którzy we współczesnym świecie nie mogą się odnaleźć. I powinno być to konstytucyjnie gwarantowane. Polska będzie potrzebować odnowy, rządy obozu prawicy nie będą dobre – mimo miliardów wydawanych na propagandę sukcesu, nie da się w nieskończoność zaklinać rzeczywistości.

Twierdzę, że narracja dotycząca rujnowania państwa prawa nie przynosi już efektów. Coraz więcej ludzi rozumie, że Kaczyński zagarnął wszystkie frukty i zrobi wiele, aby ich nie oddać. Coraz więcej osób patrzy na to ze smutkiem, brak niektórym wiary, że da się to odkręcić. Dlatego konieczne jest wyprzedzenie, a tym wyprzedzeniem musi być coś, co będzie też wyzwaniem intelektualnym na tyle dużym, aby można było zebrać wokół tego projektu 2/3 głosów w przyszłym Sejmie w celu urealnienia Konstytucji oraz aby możliwe było jej zatwierdzenie w drodze Referendum. W 2019 roku przypadnie okrągła 30 rocznica odzyskania wolności, a to byłby idealny moment na rozpoczęcie procesu odnowy państwa, zapoczątkowanego zwycięstwem wyborczym Opozycji. Proponuję 30 zasad nowego państwa na 30-lecie wolności. Tak powinna powstać V Rzeczpospolita Polska.

Pora najwyższa zrozumieć, że nie da się inaczej pokonać Kaczyńskiego.

 

Good night and good luck.

 

Pisane w dniach 18-27.12.2017 roku.

 

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję