Proporcjonalna, czyli liberalna :)

Proporcjonalna czy większościowa? Takie pytanie o rodzaj ordynacji wyborczej, która najlepiej służyłaby demokracji, państwu prawa, a przede wszystkim społeczeństwu obywateli, stawiają sobie politolodzy i filozofowie polityki od dobrych 150 lat, a może i dłużej. Odpowiedź na nie nie jest jednoznaczna. Nie da się ukryć, że oba rozwiązania mają zalety i wady. W dużym stopniu słuszna jest ponadto teza, że właściwy wybór może być różny w różnych warunkach. W odmiennych kulturach politycznych, przy zróżnicowanym kształcie socjologicznym elektoratu, w końcu w zależności od liczby zasadniczych podziałów ideologicznych, przebiegających w poprzek społeczeństwa.

Ordynacja większościowa jest bez wątpienia rozwiązaniem prostszym. Jeśli w danym kraju samorzutnie kształtuje się system dwóch partii, a liczba potencjalnych wyborców partii trzeciej jest wyraźnie poniżej tego, co w ordynacji proporcjonalnej zwiemy progiem wyborczym (choć może on być i bywa różnie definiowany, na poziomie 5, ale i 2%), to nie ma w zasadzie mocnego powodu, aby się na taką ordynację z jednomandatowymi okręgami wyborczymi nie zdecydować. Sztandarowym przykładem kraju, w którym JOW dobrze funkcjonują są Stany Zjednoczone, gdzie od dobrych 100 lat nie widać siły politycznej zdolnej zaistnieć obok Partii Demokratycznej i Republikańskiej, niezależnie od ordynacji wyborczej.

Nie czyni to z USA kraju wyjątkowego, gdyż z takim obrotem sprawy wiąże się fakt, iż obie te partie są w znaczny sposób wewnętrznie zróżnicowane i heterogeniczne pod względem ideologicznym. W większości innych państw naszego kręgu kulturowego pluralizm polityczny obywateli przekłada się na powstawanie wielopartyjnych systemów politycznych, w których trzy lub więcej partii znajduje w społeczeństwie znaczące poparcie. To zaś, jeśli na serio brać zasady demokracji, w sumie wyklucza zasadność stosowania ordynacji większościowej z przyczyn, które zostaną tu przedstawione. Argumenty te jednoznacznie przeważają bowiem nad argumentami „za” podnoszonymi przez zwolenników JOW.

Dlaczego okręgi jednomandatowe?

Trzy najistotniejsze z nich brzmią tak: po pierwsze, dzięki JOW głosujemy „na człowieka”, nie „na partię”. To w polskiej rzeczywistości argument chwytliwy. „Partia” nadal nam się niedobrze kojarzy z czasami słusznie minionymi. Poza tym także naszych współczesnych, demokratycznych partii nie lubimy, widzimy w nich winę za większość wad polskiej polityki. Jednak gdy spojrzymy na kraje stosujące ordynację większościową z łatwością zauważymy, że podobne problemy i niekorzystne zjawiska, w tym partyjniactwo, z całą mocą objawiają się i tam. Ponadto trudno zrozumieć, w czym gorsze jest głosowanie „na partię”, czyli jej, podobające się nam, sztandarowe hasła programu, bliską nam ideologię polityczną i hierarchię wartości od „głosowania na człowieka”, czyli nierzadko lokalnie znanego i ustawionego bonzo, który para się prowincjonalną polityką, bo nie miał innego pomysłu na dorosłe życie. Tacy zaś najczęściej wygrywają pojedyncze mandaty w malutkich okręgach wyborczych. Zresztą, głosowanie nie na partię, a na konkretnego człowieka, to przeidealizowany mit, który praktyka stosowania ordynacji większościowej obnaża z całą bezwzględnością. W rzeczywistości takich krajów jak Wielka Brytania, o wysokiej kulturze demokratycznej i kolosalnym doświadczeniu w korzystaniu z JOW, widać jak na dłoni uzależnienie lokalnych kół partii od centrali w zakresie wystawiania kandydatów w wyborach do Izby Gmin. W sporej mierze to centrala, często wręcz osobiście przywódca partii, decyduje, kto z jakiego kręgu wystartuje. Nie ma przy tym cenzusu domicylu, więc bynajmniej nie jest regułą, że kandydat jest człowiekiem „stąd”. Wierni i potrzebni szefowi partii w parlamencie działacze dostają łatwe do wygrania okręgi, a jak ktoś podpadnie, to startuje tam, gdzie jego partia nie ma szans. W ten sposób JOW pomagają, a nie utrudniają utrzymać dyscyplinę w partii, a polityków w ryzach. Dodatkowo pomagają w przepchnięciu do parlamentu polityków kontrowersyjnych, a nawet skompromitowanych. Wystarczy, że partia wystawi ich w okręgu, w którym cieszy się ogromnym poparciem jako partia. Tam jej zwolennicy, nie chcąc przecież oddać głosu na politycznego wroga, przełkną nielubianego, ale jednak „swojego”, z ich partii. Marian Krzaklewski, polityk nadal dość mało popularny, został wystawiony w wyborach europejskich przez PO w okręgu, w którym nie mieszka. Gdyby wybory odbywały się na bazie JOW, wyborcy PO nie mieliby wyboru. A tak poparli w większości innego kandydata z listy swojej partii i Krzaklewski mandatu nie zdobył. Ordynacja proporcjonalna pozwoliła wyborcy skorygować partyjny dobór kandydatów, który był dlań niezadowalający.

Jak widać, niezależnie od ordynacji, machiny partyjne mają decydujący wpływ na wybór nazwisk kandydatów. Ale to w ordynacji proporcjonalnej, dzięki narzędziu długiej listy wyborczej każdej partii, wyborca może w kandydatach przebierać, także w ramach jednej partii. Lista kandydatów poszerza paletę wyboru, jest narzędziem bardzo prodemokratycznym. Znosi szantaż: albo zagłosujesz na XY, albo odwracasz się plecami do partii, którą popierasz.

Drugim, naprawdę mocnym argumentem zwolenników ordynacji większościowej jest bezsporny fakt, że jest ona prostsza i każdy wyborca łatwiej ją zrozumie, niż pewne zawiłości mechanizmów przeliczania głosów na mandaty, które są konieczne w ordynacji proporcjonalnej. Ja jednak odrzucam ten argument z przyczyn zasadniczych. Nie przeczę mu, ale po prostu nie zgadzam się na to, aby ordynację wyborczą podporządkowywać kognitywnym deficytom słabo zorientowanej politycznie części społeczeństwa. Wady ordynacji większościowej są na tyle poważne, na tyle zniekształca ona werdykt wyborców, że argument ten nie może zostać uznany za wystarczający. Tego samego argumentu używano, aby uzasadnić cenzusy wyborcze, czyli wykluczenie z demokracji ludzi ubogich i słabo wykształconych. Dziś miałoby się go używać do psucia jakości demokracji? Nie sądzę. Kto tego, jak głosy przelicza się na mandaty, nie rozumie, ale chce się dowiedzieć, ten się dowie. Jest to dużo łatwiejsze niż wypełnienie PIT, a mimo to deklaracje podatkowe musimy wypełniać.

Po trzecie, argumentuje się, iż JOW przyczyniają się do „uporządkowania” sceny partyjnej, gdyż skłaniają system do przekształcenia się w dwupartyjny lub dwublokowy. To prawda, ponieważ ordynacja większościowa dyskryminuje partie trzecie w horrendalny sposób, tak że niezależnie od wysokości swojego poparcia są one eliminowane z polityki. Zostają dwaj najwięksi gracze, zwykle prawica i lewica. Taki system partyjny pewnie jest znów czytelniejszy dla wyborców słabo obeznanych i marnie orientujących się w polityce. Po raz kolejny jednak nie jest to argument za JOW, a raczej przeciwko. Jeśli polityczne podziały w społeczeństwie przebiegają tak, że pluralizm oznacza istnienie trzech lub większej liczby różnych elektoratów partyjnych (a w łacińskim kręgu cywilizacyjnym jest tak niemal wszędzie, poza wspomnianym wyjątkiem USA i być może jeszcze Australii i Malty), to w demokracji musi znaleźć to oddźwięk w składzie parlamentu. Sztuczne ograniczenie liczby opcji relewantnych w procesie walki o władzę do dwóch jest próbą tłamszenia demokracji i szkodzenia jej. Poza tym system dwupartyjny w naturalny sposób prowadzi do zaognienia się społecznego konfliktu na tle politycznym. Łatwiej w tych warunkach naruszyć spokój społeczny i poczucie wspólnoty narodowej, czego USA są dobitnym przykładem. System wielopartyjny rozmywa zaś ostrość podziałów ideologicznych, opinie są bardziej zniuansowane, zwolennicy liberalnego centrum w niektórych sprawach widzą wspólnotę filozoficzną z lewicą, a w innych wspólne cele z prawicą. To samo dotyczy i innych grup.

Wspomnieć warto jeszcze o argumencie najczęściej podnoszonym przez (coraz mniej licznych) apologetów JOW w Wielkiej Brytanii, iż ordynacja większościowa generuje stabilne rządy monopartyjne, nie ma konieczności ucierania koalicji. Dla zwolenników ograniczania potęgi władzy przez system checks and balances, którego fakt składania się koalicji rządowej z dwóch lub większej liczby partii jest ważnym elementem, nie jest to żaden argument. Ja raczej odpowiedziałbym, że rządy jednej partii często nie są bardziej stabilne od koalicyjnych, gdyż w wielkich partiach wykształcają się frakcje, które przejmują na siebie role koalicjantów, ścierają o kompromisy, a wobec słabnących notowań nierzadko doprowadzają premierów do upadku, co przydarzyło się choćby Margaret Thatcher, a ostatnio niemalże Gordonowi Brownowi.

W ten sposób skłaniałbym się do odrzucenia najważniejszych argumentów za przyjęciem ordynacji większościowej. W dalszym ciągu przedstawiam zaś własne argumenty przeciwko tej ordynacji, z których wynikają, na zasadzie odwrócenia, zalety ordynacji proporcjonalnej.

Wypaczenie demokracji

Największą „zbrodnią” ordynacji większościowej jest zniekształcanie wyniku demokratycznego werdyktu, a zatem woli suwerena. W tym kontekście warto wskazać, jak przezabawną nazwą dla JOW jest określenie „ordynacja większościowa”. Jest to przecież metoda liczenia głosów, dzięki której większość w parlamencie niemal zawsze uzyskuje partia polityczna, która nie uzyskała większości głosów, czyli – otwarcie mówiąc – została poparta przez mniejszość społeczeństwa. Co więcej, niemal żaden z posłów, z których składa się jej frakcja, nie uzyskał w swoim okręgu większości głosów. Jest to zatem większość wybrana głosami mniejszości, złożona z polityków, których nie poparła większość ludzi w ich okręgach. W brytyjskich warunkach, poza spikerem Izby, dosłownie pojedynczy liderzy głównych partii zdobywają w swoich okręgach ponad 50% głosów. O wszystkim decyduje względna większość, niekiedy przypadkowe rozbicie głosów. Tylko w warunkach systemu dwupartyjnego, jak w USA, nie można tej ordynacji postawić tego fundamentalnego zarzutu.

W Wielkiej Brytanii dwukrotnie w czasach powojennych zdarzył się piramidalny absurd ordynacji większościowej. W roku 1951 oraz w lutym 1974 roku wybory wygrała partia, która uzyskała mniej głosów od swojej konkurentki! Po prostu przypadkowy rozkład głosów pomiędzy okręgami wyborczymi i różne poziomy frekwencji wyborczej sprawiły, że choć jedna z partii uzyskała więcej głosów poparcia w skali kraju, to kandydaci drugiej zdobyli pierwsze miejsca w większości okręgów wyborczych. Tego typu kuriozum to już nie demokracja. Jaki mandat do sprawowania samodzielnej władzy ma tego typu zwycięzca?

W takiej ordynacji ważniejsze od zdobycia głosów wyborcy może być sprytne poprowadzenie granic okręgów wyborczych. Gdy wynajęty przez partię specjalista od marketingu politycznego usiądzie przy mapie i tabelach ze szczegółowymi wynikami wyborczymi z ostatnich kilkunastu lat, często może zagwarantować, że dzięki określonej zmianie granic okręgów partia ta z danego regionu kraju, przy identycznym rozłożeniu głosów jak ostatnio, zbierze nawet dwa razy tyle mandatów (oczywiście zmniejszając przy tym liczbę mandatów konkurencji). Dziś w Zjednoczonym Królestwie okręgi wyborcze są tak zakreślone, że – według ekspertów – Partia Konserwatywna, aby zyskać większość absolutną, musi pokonać Partię Pracy o, uśredniając, około 8 punktów procentowych. Laburzystom wystarczy minimalne zwycięstwo, a może nawet minimalna porażka.

Ordynacja większościowa radykalnie upośledza wynik partii trzeciej w systemie partyjnym, o czwartej już nie wspominając. Przez całe lata 80. brytyjscy liberałowie, mimo wysokiego poparcia (przejściowo w sondażach wychodzili wręcz na pierwsze miejsce) w wyborach, gromadzili niewielką liczbę zwycięstw w okręgach i pozostawali na marginesie polityki. Od lat 90. sytuacja ta nieco się poprawiła dzięki mocnemu spadkowi popularności torysów. Mimo to, Liberalni Demokraci, choć uzyskali w wyborach 1992 ponad 18% głosów, zajęli jedynie 3% miejsc w Izbie. Później, choć wyniki były podobne (w roku 1997 nawet nieco niższe), ich udział w mandatach wzrósł do około 8% miejsc. Nadal mamy do czynienia z oczywistym niedoreprezentowaniem brytyjskich liberałów. Aktualne sondaże dają im tylko jedną trzecią z tej liczby miejsc, która ma przypaść Partii Pracy, choć w procentach poparcia między tymi ugrupowaniami jest zwykle około 5-7 punktów różnicy, ostatnio w jednym z badań tylko 1 punkt! Zwolennicy partii czwartej (Zieloni i UKIP spierają się o ten mało zaszczytny tytuł) są w jeszcze bardziej beznadziejnym położeniu. Choć ich partie stale cieszą się wynikami rzędu 6-7%, a w proporcjonalnych wyborach europejskich UKIP z łatwością przekracza 10%, to za sprawą systemu JOW nie mają szans na ani jeden mandat w Izbie Gmin.

Oczywiście na problemy tych partii można machnąć ręką. W końcu sprawa łatwego wyłonienia rządu jest w istocie ważniejsza od ich interesów. Pamiętajmy jednak o tym, że państwo to nie to samo co komercyjne przedsiębiorstwo. Skuteczność zarządzania jest bardzo ważna, ale nie można wszystkiego jej podporządkować. Gdyby przyjąć taką filozofię, bez wątpienia należałoby w ogóle zrezygnować z demokracji. Skoro jednak w przytłaczającej większości szczerze popieramy demokrację (wierzę, że zwolennicy JOW także), to nie możemy przejść obojętnie obok tego, że tak wielkie grupy społeczne jak 7% elektoratu są całkowicie pozbawione głosu w parlamentarnej polityce swojego kraju, zaś elektorat sięgający ponad 20% ma symboliczną reprezentację, na stałe zepchniętą przez niesprawiedliwy system liczenia głosów na margines życia parlamentu! Wyborcy tych partii są w tych warunkach w najzwyklejszy sposób dyskryminowani, waga ich poglądów, opinii, marzeń i projektów jest z góry oceniana niżej od analogicznych aspiracji ich współobywateli, którzy, tak się złożyło, popierają jedną z dwóch największych partii. Najgorsze w tym systemie jest to, że uprzywilejowanie dwóch głównych partii systemu trwa, mimo spektakularnego spadku poparcia dla nich. W latach 50. torysi i labourzyści zbierali wspólnie blisko 90% głosów w wyborach. Dziś, według ostatnich sondaży, będzie to razem około 65%. A jednak nadal rozdają wszystkie karty.

Krzesło łaski

Nie tylko wyborcy nettlów (not tory or labour) są pozbawieni pełni głosu w takim systemie. Problem idzie dalej. Długa praktyka stosowania ordynacji z JOW w wielu krajach pokazuje niechybne pojawienie się zjawiska safe seat. Safe seat to okręg wyborczy, który ze względu na różne czynniki polityczne, społeczne, geograficzne, kulturowe i ekonomiczne w sposób stały i przewidywalny z wysokim prawdopodobieństwem (czyli zawsze, poza bardzo nietypowymi okolicznościami, jak totalna klęska jednej z głównych partii) głosuje na kandydata jednej i tej samej partii. Istnienie safe seats rodzi sporo negatywnych konsekwencji. Zasygnalizowałem już zjawisko wykorzystywania safe seats w charakterze nagrody dla wiernych liderowi partii działaczy, którzy za swoje zasługi uzyskują partyjną inwestyturę w safe seat i mogą śmiało liczyć na to, że przy nikłym zaangażowaniu w kampanię wyborczą (także relatywnie niewielkim zaangażowaniu finansowym) uzyskają wymarzoną reelekcję. W identyczny sposób lider ma możliwość skierować polityka niewygodnego mu w jego własnych szeregach do okręgu trudnego, a nawet do safe seat partii przeciwnej, co oznacza rzucenie nieboraka lwom na pożarcie. Safe seats są wyśmienitym sposobem na galwanizowanie dyscypliny w partii, tak samo (ale skuteczniej) jak obsada „miejsc biorących” na listach wyborczych w ordynacji proporcjonalnej. Z tym że polityk popularny i znany da radę przeskoczyć kolegów i wejść do Sejmu z miejsca dwunastego na liście, pod tym tylko warunkiem, że jego partia uzyska w jego okręgu choć jeden mandat (partie duże uzyskują zwykle w Polsce przynajmniej 2-3 w każdym okręgu). W JOW, obojętnie jakby nie był popularny w elektoracie swojej partii, nie przeskoczy prostego faktu, że ten elektorat jest w jego okręgu mniejszy od liczby wyborców konkurencji o, dajmy na to, 20 punktów procentowych.

Safe seats mają jednak także fatalne konsekwencje dla wyborców, przynajmniej tych bardziej zainteresowanych polityką, pragnących brać czynny udział w publicznej debacie, choćby w okresie kampanii wyborczej. Otóż, safe seats są zwykle pomijane, gdy ustala się trasę wizyt najsłynniejszych i najbardziej wpływowych polityków. Może to mieć tylko takie dość łatwe do przebolenia konsekwencje, do jakich należy świadomość wyborcy, że żadna partia (bo ani ta, która ma w tym danym safe seat zwycięstwo w kieszeni, ani pozostałe, które nie mają tam szans na mandat) nie liczy się z jego zdaniem, nie angażuje się w staranie o zdobycie jego poparcia. Wyborca, który całe życie mieszkał w tym samym miejscu, safe seat partii, której nie popiera, ma świadomość, że nigdy jego głos nie wpłynął na wynik wyborów. W zasadzie mógłby nigdy nie głosować… W ordynacji proporcjonalnej liczy się zaś każdy głos, każdy jest ważny z punktu widzenia proporcjonalnego podziału mandatów. Nawet głos zwolennika partii, która nie przekroczyła progu ma znaczenie, gdyż te głosy są przerzucane w odpowiednich proporcjach na partie, które weszły. W efekcie, w ordynacji proporcjonalnej liczba wyborców, którzy mogą czuć się reprezentowani w parlamencie, jest dość wysoka. Oczywiście nie zaliczają się do nich ci, których partie nie przekroczyły progu. Jednak fakt posiadania w izbie posła z własnego okręgu, z partii, na którą się głosowało, to dla wyborcy konkretna, namacalna reprezentacja. Wyborcy PO i PiS w całym kraju powinni czuć się reprezentowani, podobnie jak większość wyborców SLD i PSL. W ordynacji większościowej przygniatająca większość wyborców nie ma w izbie posła z własnej partii i z własnego okręgu równocześnie. Zwolennicy partii słabszej w safe seat jej przeciwniczki przez całe życie mogą nie doznać zaszczytu posiadania „własnego posła”. Sprawa może mieć jeszcze poważniejsze konsekwencje, gdy do tego obrazu dodamy kwestie lokalnych obietnic, które składają wyborcom w konkretnych okręgach politycy w nadziei przeciągnięcia kluczowego okręgu na swoją stronę. Wtedy może się okazać, że środki na inwestycje w infrastrukturę publiczną, mosty, drogi, szkoły i szpitale leżące w safe seats będą mniejsze niż w tych okręgach, które zwie się marginal seats i które decydują o wyniku całych wyborów, gdyż poparcie dla obu głównych partii jest tam porównywalne. Tam każdy głos jest bowiem na wagę złota i politycy z pierwszych stron gazet są gotowi robić kampanię door to door, a nawet rozklejać plakaty. A także wynagradzać, gdy wyborcy ich partii pomogą…

Stosunkowa łatwość uzyskiwania reelekcji w safe seat wpływa demoralizująco także na wybranych polityków. Zwolennicy JOW często utrzymują, że tego typu głosowanie na „konkretnego kandydata” ułatwia weryfikację jego pracy w trakcie kadencji i oczywiście odrzucenie jego kandydatury w następnych wyborach. Ta wiara jest dość naiwna. Oczywiście w przypadku marginal seats, gdzie szala zwycięstwa łatwo przechyla się z jednej partii ku drugiej, jest to prawdą. Wystawienie źle ocenianego polityka, który dotąd był posłem w danym okręgu typu marginal seat, łatwo może skutkować utratą tego mandatu na rzecz innej partii. Z tego względu jest dość mało prawdopodobne, aby w ogóle został on tam ponownie wystawiony, Natomiast w safe seat alternatywą dla ponownego wyboru źle ocenianego posła jest wybór polityka partii odrzucanej przez wyborców jako całość, przyczynienie się być może do odwołania premiera popieranej przez siebie partii bądź reelekcji premiera partii odrzucanej. Tacy wyborcy, wiedząc, co jest na szali, raczej ponownie wybiorą polityka, na którym się zawiedli niż polityka, z którego poglądami sie po prostu nie zgadzają. Zresztą, w ekstremalnych przypadkach, aby nie denerwować swojego w końcu elektoratu, niepopularni lokalnie politycy przesuwani są najnormalniej w świecie do innego safe seat, gdzie wyborca nie wie jeszcze, co o nich sądzić. W każdym z powyższych przypadków wyborcy w JOW głosują nota bene na szyld partyjny, a dopiero w drugiej kolejności na konkretnego polityka. Jego nazwisko nie gra dla nich roli i często go nawet nie znają.

Safe seat pozwala politykowi spokojniej myśleć o następnych wyborach. Prowadzi to do nadużyć. Jak pokazał ostatni skandal w Wielkiej Brytanii z odpisywaniem sobie przez posłów wydatków na najzupełniej prywatne i niezwiązane z pracą parlamentarzysty cele, ponadproporcjonalnie dużo posłów najmocniej dotkniętych skandalem wywodziło się z safe seats! Weryfikacja wyborcza jest w ich przypadku tak nieskutecznym straszakiem, że Liberalni Demokraci zaproponowali wprowadzenie możliwości odwołania przez wyborców swojego posła w trakcie kadencji. Taki mechanizm dałby im większą kontrolę nad politykami, ale tylko dlatego, że inaczej niż weryfikacja na drodze normalnych, kolejnych wyborów, dawałby im możliwość wybrania innego działacza tej samej, popieranej w ich safe seat partii na miejsce odwołanego polityka.

Instrukcje sejmikowe

Logika wyborów w JOW, które faktycznie nie są jednymi wyborami, a setkami odbywających się w tym samym czasie, ale zupełnie od siebie niezależnych wyborów lokalnych, prowadzi do tego, że nadmierny nacisk w kampanii kładzie się na sprawy lokalne. Wyborcy zamiast debatować o sprawach całego państwa, zbyt wiele uwagi poświęcają kwestiom dziur w ulicach czy bezpieczeństwa w określonej dzielnicy miasta, co jest spowodowane tym, że okręgi są bardzo małe. Jednak wyborcy nie potrzebują drugich wyborów samorządowych. Kampania przed wyborami parlamentarnymi to czas na debatę o innych kwestiach. Tymczasem zbyt wielu głosujących kieruje się deklaracjami kandydatów w sprawach lokalnych i ignoruje sprawy państwa. Może to być niekorzystne i szkodliwe dla demokracji. Aby wybory koncentrowały się na kwestiach ogólnonarodowych, okręgi muszą być odpowiednio duże, tak aby problemy żadnej z wchodzących w ich skład lokalnych społeczności nie mogły zdominować debaty i przesłonić tamtych spraw.

Z tego wynika zresztą także to, że w relatywnie odpolitycznionych wyborach samorządowych ordynacja większościowa mogłaby się okazać dość zasadna, gdyż wtedy głosuje się w zasadzie „na sąsiada”. Wybór personalny jest wtedy ważniejszy niż ideowy i programowy, gdyż tego typu kwestie pełnią na tym poziomie rolę znikomą.

Częsta dominacja problematyki lokalnej w wyborach opartych o JOW źle wpływa także na zachowanie wielu wybranych polityków. Uzyskali oni mandat w ciele ogólnokrajowym, zgodnie z konstytucją reprezentują wszystkich obywateli, a nie tylko wyborców swojego okręgu, powinni dbać o interes całego kraju w sposób uczciwy, a więc taki, jak go pojmują i jak go publicznie wyrażają. Tymczasem uzależnienie reelekcji posłów od poparcia wyborców w malutkich okręgach jednomandatowych powoduje, że tracą oni z oczu interes państwa oraz ogółu obywateli i poświęcają je na ołtarzu interesów wąskiej grupy swoich lokalnych wyborców. W USA to zjawisko określa się mianem „wieprzowiny” – pork barrel spending. Politycy starają się wyciągnąć z budżetu centralnego środki na lokalne projekty, często kosztowne. Tracą wówczas baczenie na stan finansów publicznych i rozmiary długu narodowego, więc działają na szkodę państwa i pozostałych wyborców, spoza ich okręgów. Oczywiście będą to czynić przede wszystkim ci, których ponowny wybór jest niepewny. Zatem podczas gdy podatność na nadużycia dotyczy głównie posłów z safe seats, tak pork barrel spending to zwykle dzieło posłów z marginal seats. Oczywiście, gwoli sprawiedliwości, trzeba przyznać, że tego typu forowanie własnych okręgów występuje także w ordynacji proporcjonalnej. Jednak przez wzgląd na duże rozmiary okręgów, posłowie skłonni są ulegać tylko najpotężniejszym lokalnym lobby, takim jak np. związkowcy w KGHM. Tylko one mają bowiem na tyle rozległe wpływy w dużym wielomandatowym okręgu, aby takiemu politykowi realnie zaszkodzić w czasie wyborów. W małych okręgach byle kto może zorganizować taką grupę nacisku. Wyobraźmy sobie teraz posłów promujących z budżetu państwa setki, albo i tysiące lokalnych projektów i premiera oraz ministra finansów uzależnionych od ich większości w parlamencie. W połączeniu ze słabością partii politycznych, którą często także wymienia się jako plus stosowania ordynacji większościowej, łatwo może w izbie poselskiej zapanować zjawisko określone przed 100 laty we Włoszech mianem giolittismo od nazwiska liberalnego premiera Giolittiego. Giolitti rządził w czasach gdy większość posłów stanowili liberałowie z różnych nurtów, ale bez partyjnej organizacji. Była to chaotyczna, wybrana w większościowych wyborach grupa, której poparcie Giolitti po prostu kupował odpowiednimi koncesjami na rzecz regionów, z których się oni wywodzili. Posłowie ci byli lokalnymi aktywistami o małym rozeznaniu w polityce krajowej, bez własnych ambicji, za to mocno osadzeni w lokalnych strukturach władzy. Ich zadaniem było wyłącznie uzyskanie profitów dla swoich lokalnych społeczności. Giolitti potrafił dokładnie obliczyć liczbę posłów potrzebnych mu do większości i „koszty” uzyskania odpowiednich wyników w wyborach większościowych.

Z tej historii wyłania się dodatkowo problem manipulowania wynikami wyborczymi przez władzę. Jest to dużo łatwiejsze w warunkach ordynacji z JOW. Warto o tym wspomnieć, nawet jeśli jest to, przyznaję, refleksja głównie historyczna. Pokazuje to przykład okresu II Cesarstwa (w mniejszym stopniu także już liberalnej Monarchii Lipcowej) we Francji, reżimu autorytarnego, ale dopuszczającego formalnie nienagannie demokratyczne wybory i to z powszechnym prawem wyborczym, co w połowie XIX wieku w Europie było ewenementem. JOW umożliwiało forsowanie przez władzę tak zwanych „kandydatów oficjalnych”, którzy byli mocnymi lokalnie, podporządkowanymi władzy bonzami. Formułowano nieformalne groźby pod adresem okręgów, w których elektorat śmiałby przegłosować kandydata „nieoficjalnego”, czyli z opozycji. Dzięki dużym, kilkunastomandatowym okręgom w ordynacji proporcjonalnej taka praktyka jest trudniejsza do zrealizowania. Wielkość okręgu ogranicza wpływy bonzów, gdyż zwykle nie są oni znani poza dość ograniczoną częścią okręgu. Głosowanie proporcjonalne to także rozmycie wyniku. Wyborcy postawieni w sytuacji takiej jak w II Cesarstwie, śmielej głosowaliby na „nieoficjalnych”, gdyż trudniej byłoby władzy uzasadnić reperkusje pod adresem okręgu wyborczego, w którym „oficjalni” zdobyli przykładowo 5 mandatów na 11 możliwych. Wspólnymi siłami poszczególne okręgi mogłyby bez strachu zbudować izbę, w której reżim może nawet straciłby większość, a przynajmniej zyskał silną, zorganizowaną w partie (konieczne, aby wystawić listę, niekonieczne aby wystawić pojedynczych kandydatów w JOW-ach) opozycję. Ewentualne wprowadzenie JOW dziś w Polsce dałoby być może lokalnym, często zmonopolizowanym, strukturom władzy bardzo duże możliwości narzucenia kandydata ze swojej kilki. Podobne metody zastraszania głosujących także mogłyby być stosowane, skoro klika ma w ręku urząd, spółdzielnie mieszkaniowe, straż miejską, sanepid i urząd pomocy społecznej.

Na koniec warto odrzucić jeszcze jeden mit, który narósł wokół ordynacji większościowej. Ma ona rzekomo stabilizować system partyjny i polityczny. Jednak analiza stabilności partii politycznych w operującej ordynacją większościową od założenia V Republiki Francją i w posiadającej ordynację mieszaną, ale przeliczającą głosy na mandaty w sposób ściśle proporcjonalny, Republiką Federalną Niemiec mówi sama za siebie. Można śmiało dodać przykłady takich krajów jak Holandia czy większość państw skandynawskich, gdzie jest ona także większa niż we Francji.

Liberałowie rozważający problematykę doboru właściwej ordynacji wyborczej powinni wsłuchać się w słowa Johna Stuarta Milla. W kontekście zapewnienia demokratycznej mniejszości właściwej jej realnym rozmiarom reprezentacji parlamentarnej, Mill postulował wprowadzenie czysto proporcjonalnej ordynacji wyborczej jako jedynej wiernie oddającej wolę elektoratu i pluralizm poglądów politycznych. Rząd miał być reprezentatywny, tymczasem wybory większościowe zaburzały proporcje i prowadziły do faktycznej nierówności jednostek w procesie politycznym. Pisał: „W prawdziwej demokracji każda partia powinna być reprezentowana w stosunku odpowiednim do swej liczby – nie większym ani mniejszym. Większość wyborców powinna mieć zawsze większość reprezentantów, ale i mniejszość wyborców powinna mieć swoją mniejszość reprezentantów. Mniejszość powinna być, jednym słowem, równie kompletnie reprezentowaną, jak większość. Bez tego nie masz w rządzie równości, ale owszem, nierówność i panowanie przywileju”. Uzasadnionym wyborem liberalnym w tym przypadku wydaje się wobec tego być tylko ordynacja proporcjonalna.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję