Patrioci vs. Fritz Bauer :)

Współcześnie, zwłaszcza w Polsce, trzeba na to umieć twardo odpowiadać, że obowiązkiem obywatela nie jest kryć swój własny rząd i udawać przed światem, że żadnego zła nie czyni. Przeciwnie: powinnością każdego przyzwoitego człowieka jest tą nieprawość obnażać i wymuszać zmianę.

„Gdy mijam próg mojego biura, wkraczam na terytorium wroga”, powiedział kiedyś zachodnioniemiecki prokurator Fritz Bauer. Jego życiowe zmagania są, jak mało która inna historia, doskonałą ilustracją stosowanego i dzisiaj przez tzw. patriotów moralnego szantażu. Gdy w imieniu wynoszonej przez nich ponad wszystko „ojczyzny” ludzie władzy dopuszczają się czynów niecnych czy nawet zbrodniczych, to bojownikom o elementarną prawdę, sprawiedliwość i moralność, takim jak Fritz Bauer właśnie, przypisuje się zdradę narodową i nielojalność wobec własnego państwa, stają się „ptakiem kalającym swoje gniazdo”. Współcześnie, zwłaszcza w Polsce, trzeba na to umieć twardo odpowiadać, że obowiązkiem obywatela nie jest kryć swój własny rząd i udawać przed światem, że żadnego zła nie czyni. Przeciwnie: powinnością każdego przyzwoitego człowieka jest tą nieprawość obnażać i wymuszać zmianę. To czynił Fritz Bauer, wbrew wszystkim niemieckim „patriotom”.

Fritz Bauer urodził się jako poddany cesarza Wilhelma II w Stuttgarcie, w 1903 r., w rodzinie żydowskiej, praktykującej liberalny judaizm, lecz sam od młodych lat był zadeklarowanym ateistą. Po studiach m.in. w Heidelbergu i Monachium ukończył prawo i doktoryzował się w wieku 25 lat. Rozpoczął karierę asesorską, aby już w 1930 r. zostać najmłodszym sędzią w całej Republice Weimarskiej.

Jego poglądy polityczne stopniowo ewoluowały, aby ostatecznie uczynić zeń – pomimo mieszczańskiego pochodzenia – umiarkowanego socjaldemokratę i członka SPD. Bauera do tej partii przywiodła jednak przede wszystkim jej pozycja najsilniejszej struktury opowiadającej się po stronie młodej republiki. Angażował się także w aktywność pro-weimarskiego zgrupowania „Reichsbanner Schwarz-Rot-Gold”, a także w stowarzyszeniu republikańskich sędziów. Tak więc jego losy po roku 1933 są łatwe do przewidzenia. Z powodu zaangażowania w plany strajku generalnego przeciwko przejęciu władzy przez nazistów został aresztowany rekordowo szybko, bo w marcu 1933, i jako jeden z pierwszych politycznych wrogów reżimu został osadzony w obozie koncentracyjnym. Zwolniono go pod koniec roku, wcześniej wymuszając podpisanie in blanco „lojalki”, która w pierwszej fazie funkcjonowania obozów koncentracyjnych dla politycznych przeciwników nazistów była narzędziem SS i SA, aby propagandowo wykorzystywać rzekomą „słabość byłych socjaldemokratów”, którzy w zamian za wyjście na wolność mieli wyrzekać się jakoby swoich przekonań. (W przypadku Bauera naziści pokpili zresztą sprawę, bo zrobili w jego papierach literówkę w nazwisku, wobec czego nie było jasne, o kogo chodzi).

Na wolności Bauer został naturalnie natychmiast pozbawiony prawa wykonywania jakiegokolwiek zawodu prawniczego. W 1936 r. wyemigrował do Danii i kolejne 9 lat skupiał się na staraniach o przetrwanie nazistowskiego panowania nad większością Europy: po zajęciu Danii przez III Rzeszę został pozbawiony prawa pobytu i ponownie umieszczony w obozie koncentracyjnym, z czego wywikłał się dzięki fikcyjnemu małżeństwu z Dunką. Gdy jednak w 1943 r. rozpoczął się proces deportacji i „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” na terenie okupowanej Danii, uciekł potajemnie do Szwecji, gdzie współpracował z Willym Brandtem przy wydawaniu pisma „Trybuna socjalistyczna”.

W końcu jednak Hitler się zabił, „tysiącletnia Rzesza” upadła, a Bauer był nadal przy życiu. Wrócił do kraju w 1949 r., a więc w chwili powstania Republiki Federalnej Niemiec. Z tym powrotem zwlekał, bo – jak się okazało, oczywiście słusznie – obawiał się, że narodowy socjalizm nie wyparował nagle wiosną 1945 z Niemiec, niczym za dotykiem czarodziejskiej różdżki. Tacy jak on mogli wracać i poruszać się w miarę bezpiecznie po Niemczech początkowo tylko dzięki obecności i reżimowi nałożonemu na ludność przez armie zachodnich aliantów. Niewielu pośród Niemców miało odwagę popierać działania denazyfikacyjne, czy nawet wyroki norymberskie. Alianci najwyższe z orzeczonych kar musieli wykonywać ukradkiem (potajemnie i w pośpiechu budowali szubienice i je transportowali, wyroki wykonali pod osłoną nocy, oczywiście nie ujawniając wcześniej ich terminu), z obawy przed zamieszkami. Zresztą na tej pokazówce z udziałem raptem 185 osób w kilkunastu procesach kończył się zapał zachodnich aliantów, którzy znacznie bardziej woleliby dawnych nazistów mieć jako sprzymierzeńców w walce z nowym, czerwonym wrogiem.

Tak więc powroty takich postaci jak Fritz Bauer do RFN, nawet im nie były na rękę. Amerykanie otwarcie wyrażali obawę, że „żydowski prawnik” podejmie teraz motywowaną prywatnymi krzywdami wendetę na swoich niedawnych prześladowcach, na ślepo, furiacko, naginając literę prawa, a już na pewno nie bacząc na „delikatną równowagę emocjonalną” niemieckiego społeczeństwa będącego w fazie, płytkiej raczej, mentalnościowej transformacji. Do tego dochodził aspekt polityczny. Zachodni alianci stawiali na ulokowanie władzy nad zachodnią częścią Niemiec w rękach sił na prawo od centrum, gdyż lewicy nie wolno było ufać w zakresie odrzucenia współpracy z Moskwą oraz jednoznacznej orientacji na zachodnie sojusze. Oznaczało to pogodzenie się z tym, że tysiące dawnych członków NSDAP, po zmianie legitymacji na te wydawane przez CDU, FDP i pomniejsze partie konserwatywno-narodowe, obsadzi państwowe urzędy i będzie sypać piach w tryby wszelkich prób rozliczenia ludzi za ich nazistowską przeszłość. Bauer więc był nie tylko Żydem potencjalnie zorientowanym na działania w stylu Aldo Raine’a i „Żyda-Niedźwiedzia” z obrazu Quentina Tarantino, ale także działaczem SPD, której szef Kurt Schumacher od udziału w NATO wolał natychmiastowe zjednoczenie Niemiec po wcześniejszej ugodzie z Kremlem.

Tak więc w 1950 r. Bauer zostaje – jak sam mówił – „zesłany” na prowincjonalną placówkę prokuratury okręgowej w Brunszwiku, gdzie miał być szczęśliwy, acz nieszkodliwy. Nic z tego. Już dwa lata później staje się znany na cały kraj, a nawet poza nim, ze względu na treść jego mowy prokuratorskiej przed brunszwickim sądem w ramach tzw. procesu Remera. W jego skutek osiąga bowiem cel niebagatelny z punktu widzenia ocen moralnych dokonywanych na drodze prawnej – oto wszyscy, skazani przez nazistowskie „trybunały ludowe” za zdradę, aktywiści spisku i autorzy zamachu na życie Adolfa Hitlera z 20 lipca 1944, w tym hrabia Claus Schenk von Stauffenberg, zostają pośmiertnie zrehabilitowani, zaś ich próba zamordowania nazistowskiego dyktatora uzyskuje legitymizację prawną jako czyn legalny. Do historii Niemiec oraz doktryny prawa przechodzą cytaty z Bauera, iż „państwo nazistowskie nie było państwem prawa, a państwem bezprawia”, dalej – iż „państwo bezprawia, które codziennie dopuszcza się dziesiątek tysięcy mordów, nadaje każdemu człowiekowi uprawnienie, aby się przed nim bronić wszelkimi metodami”, a w końcu zwłaszcza – iż „państwo bezprawia, takie jak Trzecia Rzesza, jest [prawnie] niezdolne do dokonania przeciwko niemu zdrady stanu”.

Sąd przyjął wnioski prokuratora Bauera w całej rozciągłości i zamieścił je w wyroku, kształtując doktrynę i linię orzeczniczą sądów Republiki Federalnej na zawsze. On zaś stał się człowiekiem sławnym, którego nie dało się dłużej schować pod dywanem. Stał się ponadto być może najbardziej znienawidzonym wtedy człowiekiem w zachodnich Niemczech. Głosów uznania dla jego wpływu na przebieg procesu Remera było niewiele. Nienawiść dochodziła zaś zewsząd, na pewno ze wszystkich możliwych kierunków w światku prawniczym.

Tym niemniej, w 1956 r. premier landu z SPD, Georg-August Zinn, mianował Bauera na stanowisko heskiego prokuratora generalnego z siedzibą we Frankfurcie nad Menem. Urząd ten Bauer miał sprawować 12 lat, aż do swojej tajemniczej śmierci. Miał na nim też zasłynąć jeszcze bardziej niż w Brunszwiku. Linią jego argumentacji prawnej stał się pogląd o istnieniu nie tylko prawa, ale nawet obowiązku stawiania przez obywatela czoła państwu bezprawia. Chodziło więc już nie tylko o – teraz oczywiste – zwolnienie ludzi uznanych przez nazistów za „zdrajców” z jakiejkolwiek winy typu „zdrada stanu” czy „wspieranie wroga w toku działań wojennych”. Chodziło o ukonstytuowanie ich bohaterstwa jako modelu zachowania najbardziej właściwego wobec realiów państwa bezprawia. Drugim aspektem jego krucjaty był sprzeciw wobec, propagowanego także przez anglosaskich aliantów, tzw. „Schlussstrich-Denken”, co w imaginarium polskiej debaty politycznej można – częściowo ryzykownie, ale cóż tam… – nazwać „polityką grubej kreski” (nie w tym znaczeniu, w jakim sformułowania użył Tadeusz Mazowiecki, ale w tym znaczeniu, które zostało mu przypisane przez kłamliwą propagandę prawicy!) oraz postulatem przejścia nad minionymi krzywdami do porządku dziennego.

W 1957 r. Bauer otrzymał od żyjącego w Argentynie byłego więźnia obozu koncentracyjnego Lothara Hermanna, jak się okazało, precyzyjne informacje odnośnie miejsca pobytu Adolfa Eichmanna. Bauer, na tym etapie już doskonale świadomy, że za progiem jego biura zaczyna się „terytorium wroga”, nie podzielił się tymi rewelacjami z żadną z zachodnioniemieckich instytucji składających się na aparat ścigania. Ściągnął na siebie ponownie gromy polityków, prawników, mediów i opinii publicznej, gdyż pierwszą i jedyną instytucją, jaką poinformował, był kierownik konsularnej misji Izraela w Kolonii, co było naturalnie jednoznaczne z poinformowaniem Mossadu. Niewykluczone, że ta decyzja Bauera stanowiła dla Eichmanna różnicę pomiędzy szansą na ucieczkę do nowej kryjówki i dożycie w niej swoich dni, a całym ciągiem wydarzeń, które w rzeczywistości nastąpiły, a których ostatnim akordem było wysypanie prochów Eichmanna z helikoptera do Morza Śródziemnego, poza granicami wód terytorialnych Izraela. (Bauer zaproponował jednak rządowi federalnemu podjęcie starań o ekstradycję Eichmanna do RFN, którą to perspektywę rząd CDU Adenauera natychmiast i w panice odrzucił).

Najważniejszym aktem zawodowej kariery Bauera było jednak doprowadzenie w 1959 r. przed sąd we Frankfurcie sprawy karnej przeciwko grupie wywodzących się z SS strażników obozu koncentracyjnego Auschwitz. Rok 1963, gdy rozpoczął się pierwszy z cyklu tzw. procesów oświęcimskich, był tym momentem w dziejach Republiki Federalnej, gdy była ona co najmniej gotowa, aby o nazistowskich zbrodniach powoli zapomnieć. Wiele z nich nadal było zresztą ukryte pod zasłoną niedomówień, w końcu miały miejsce gdzieś tam na „dzikich polach” Polski czy Rusi, gdzie nie udał się projekt „Lebensraum Ost”. Tymczasem cud gospodarczy był już rzeczywistością, jego autor Ludwig Erhard właśnie zostawał kanclerzem rządu CDU-FDP, zaledwie jedną dekadę po powojennym głodzie i nędzy, dylematem wielu Niemców stał się wybór pomiędzy włoską a wietnamską restauracją na sobotni wieczór. W Berlinie prezydent Kennedy oświadczał, że jest berlińczykiem, a USA stoją z Niemcami ramię w ramię w obliczu budowy muru przez komunistów. Kto by chciał tutaj jeszcze martwić się o Auschwitz?

Zainicjowane przez Bauera procesy frankfurckie zburzyły ten good feeling i – wraz z procesem Eichmanna – wprowadziły do niemieckiej świadomości ogrom zła, które wydarzyło się światu za sprawą niemieckich rąk. Pewnie nie da się powiedzieć, że na stałe – w kolejnych dekadach temat ten raz po raz przycichał, ale już nigdy nie na zawsze. Elementem tożsamości państwa niemieckiego stało się przekonanie, że o zbrodniach trzeba każde kolejne pokolenie uczyć w szkołach, tak aby żadne z nich tego zła nie powtórzyło. W końcu, właśnie za sprawą procesów prokuratora Bauera, młodzieżowa rewolta roku 1968 nie dotyczyła w Niemczech tylko wolnego seksu, narkotyków i rock ‘n’ rolla (choć tych rzeczy także dotyczyła), ale była także jednym wielkim postawieniem pytania przez młodych. Pytania adresowanego do rodziców i do dziadków, które brzmiało: „A co wy, w sumie, robiliście między 1933 a 1945 rokiem?”

Fritz Bauer mawiał, że pracując w zachodnioniemieckim wymiarze sprawiedliwości czuje się równie osamotniony, jak na duńskim czy szwedzkim uchodźstwie. Ta kolosalna ilość hejtu wydawała się jednak od pewnego natężenia spływać po nim, jak po kaczce. Chyba się przyzwyczaił. W efekcie nie miał już żadnych skrupułów, aby iść na wojnę z każdą figurą o nazistowskiej przeszłości. Trzeba pamiętać, że w jego czasach taką przeszłość mieli niemal wszyscy prawnicy po trzydziestce, którzy pracowali i jakoś aranżowali się z systemem prawnym Rzeszy. Bez skrupułów kierował na przykład akty oskarżenia wobec adwokatów, sędziów czy kolegów prokuratorów, gdy jego akta wskazywały, iż dopuścili się krzywoprzysięstwa, broniąc własnego „dorobku” z tamtego okresu, lub próbując pomagać innym unikać odpowiedzialności. Podobnie traktował m.in. dyplomatów i innych urzędników państwowych, spośród których wielu miało na koncie „zbrodnie popełnione przy biurku”.

Fritz Bauer poświęcił swoje życie budowie demokratycznego wymiaru sprawiedliwości na bazie dogłębnego rozliczenia z nazistowską przeszłością. Był prekursorem działającym w czasach, gdy spotkanie się z nienawiścią za taką działalność było nieuniknione. Zbyt wielu miało zbyt wiele do ukrycia, albo miało bliskich, którzy się „umoczyli”. Była powszechna gotowość na społeczną zmowę milczenia, a ani demokratyczni politycy, ani alianci nie mieli nic przeciwko jej zaprowadzeniu. Bauer należał do garstki jednostek, które to uniemożliwiły i przerzuciły pomost do okresu, gdy nadeszła zmiana pokoleniowa, a młodzi odrzucili zmowę milczenia. Wizja moralnej i prawnej oceny nazizmu zaproponowana przez Bauera dzisiaj już nie jest podważana przez nikogo w ramach konstytucyjnego i demokratycznego konsensusu Niemiec. Bauer wygrał.

Kto tu był patriotą? On czy jego wrogowie? To pytanie powinno być retoryczne, ale chyba wcale nie jest. W Polsce „targowicą” nazywani są ci, którzy o naruszeniach prawa przez polski rząd mówią na forum europejskim. Który sposób myślenia prezentują ich krytycy? Raczej nie jest to linia Fritza Bauera, prawda?

1 lipca 1968 r. Fritz Bauer został znaleziony martwy w swojej wannie. Pobieżna sekcja wykazała zażycie środka nasennego, który zatrzymał akcję serca. Pojawiła się sugestia samobójstwa, ale pełna sekcja – która miała to potwierdzić – nie została wykonana, pomimo wniosku zastępcy Bauera o nią. Ciało szybko skremowano. Przed śmiercią Bauer miał nie wykazywać się żadnymi zachowaniami, które sugerowałyby, że targnie się na swoje życie. Czy więc pękł pod naporem „patriotycznej” nienawiści? Czy też może dorwał go ktoś, komu zaszkodził? Tego się zapewne nigdy nie dowiemy.

Pandemia trwa :)

Pandemia trwa, ale wraz z danymi zaczynają się pojawiać pierwsze oparte na faktach podsumowania – i można już wyciągać wnioski na przyszłość. Najistotniejszym wskaźnikiem zaś co do oceny odpowiedzi na pandemię jest wskaźnik nadmiarowych zgonów – tj., ile osób więcej zmarło niż średnio w latach ubiegłych. Sama dyskusja jak tą średnią wyznaczyć jest metodologicznie ciekawa (na ile lat wstecz patrzeć, jak uwzględniać starzenie się społeczeństwa), ale przyjęta metoda nie ma zasadniczego wpływu na wyniki (najczęściej bierze się średnią z 5 lat przed 2020).

Na zgony nadwyżkowe składają się zasadniczo dwie grupy:

  • ludzie, którzy umarli z powodu zakażenia COVID (choć oczywiście nie wszyscy – niektórzy by i tak umarli w 2020 nawet jeśli by pandemii nie było – pamiętajmy najbardziej narażeni są najstarsi, dla uproszczenia jednak można przyjąć, że wszyscy zmarli na COVID to zgony nadwyżkowe oraz
  • ludzie, którzy umarli z powodu pandemii pośrednio – głównie z powodu braku dostępu do opieki zdrowotnej wynikającej z przeładowania szpitali i lekarzy

Jak się okazuje skala obu tych części  była w znacznej mierze zależna od przyjętych polityk. Szereg krajów – głównie skandynawskich – miało nadwyżkowe zgony na poziomie 0 lub nawet poniżej (Norwegia -3,6%, Dania -4,3%, Islandia -4,1%, Łotwa -2,2%, Estonia 0) co pokazuje, że dało się przejść w tym zakresie pandemię w 2020 suchą stopą. Na drugim końcu mamy kraje, które wypadły w tym zakresie fatalnie na czele z Polską (14,4%), a także Bułgaria (12%), Belgia (12,2%), Anglia (10,5%), Słowenia (12%), Hiszpania (12,9%).

Obniżenie liczby zgonów nadwyżkowych to oczywiście cel polityki – pojawia się jednak pytanie – jakim kosztem (i w jaki sposób) osiągnięto ten wynik. Bo nie da się ukryć, że ograniczanie rozprzestrzeniania wirusa jest kosztowne. Sensownym wydaje się więc argument, że może istnieć optymalny poziom obostrzeń i poziomu zgonów, który jednocześnie nie rujnuje gospodarki. Tu najczęściej podawanym przykładem jest Szwecja gdzie zrezygnowano wiosną z obostrzeń – a nadwyżkowa śmiertelność wynosi tylko 1,2% i jest jedną z niższych w Europie. To może jednak te lockdowny są niepotrzebne?

Przypadek Szwedzki jest interesujący na kilku poziomach i warto się w niego wgryźć, analizując te argumenty przeciwko lockdownom.

Pierwszym jest określenie czy 1,2% nadwyżkowych zgonów to mało czy dużo. Na tle Europy wydaje się, że mało. Jednak właściwym tłem do oceny Szwecji nie jest cała Europa – a kraje skandynawskie.  I jeśli popatrzymy z tej strony to nadwyżkowe zgony w Szwecji to około 5pp więcej niż u sąsiadów. Taki wzrost to już całkiem dużo.

Drugim określeniem jest stwierdzenie ile Szwecja dzięki swej polityce ‘zaoszczędziła’ w sensie gospodarczym – czyli innymi słowy o ile szybciej się rozwijała dzięki brakowi lockdownów. Spadek PKB w Szwecji za 2020 wynosi 2,8% – to jak poradziły sobie kraje skandynawskie z większymi obostrzeniami (i co za tym idzie zgonami nadwyżkowymi mniejszymi o 5 pp)? Norwegia spadek o 0,8%, Dania o 2,7%, Finlandia spadek o 2,8%. Wygląda na to, że poradziły sobie gospodarczo lepiej – albo przynajmniej nie gorzej. W ten sposób wydaje się padać argument o tym, że im większe ograniczenie rozprzestrzeniania wirusa tym gorzej dla gospodarki – wydaje się, że wręcz przeciwnie.

Kolejny element w tej analizie dotyczy poprawy rozdzielczości danych. Cyfra 1,2% dotyczy całego roku. Tymczasem epidemia pojawiła się dopiero w marcu, szwedzki eksperyment trwał na wiosnę, w lecie wszędzie fala opadła, na jesieni zaś Szwedzi zmienili radykalnie swoje podejście (łącznie z królem Karolem VI Gustawem przepraszającym poddanych za niedostatki wiosennej polityki) i zaczęli wprowadzać obostrzenia. Zatem 1,2% dotyczy dość długiego okresu czasu. Warto popatrzeć jak się to zmieniało w czasie – dla porównania Polska i Brazylia (dlaczego te kraje – o tym za chwilę).

Wnioski są dość oczywiste. Większość z tych 5pp stanu gorszego od sąsiadów wynika z kwietnia i maja – kiedy przeprowadzano szwedzki eksperyment. W tym samym czasie nasz rząd zamknął nas w domach i nadwyżkowych zgonów nie było (był to jednocześnie argument naszych koronasceptyków: „co to za pandemia jak nie ma zgonów”). Potem przyszło lato, które chwilowo zdusiło wirusa. Szwedzi nauczeni doświadczeniami z wiosny zaczęli wprowadzać obostrzenia. Nasi politycy zaś dali się przekonać zwolennikom szwedzkiego modelu i obostrzenia zdejmowali: dzieci poszły do szkoły, otwarły się restauracje i inne obiekty. Póki trwało lato liczba nadwyżkowych zgonów była wyższa – ale wciąż na niskim poziomie. Po powrocie dzieci do szkoły zaczęła się katastrofa. W połowie listopada mieliśmy ponad 100% nadwyżkowych zgonów (Szwedzi w tym samym momencie 0%). Wprowadzane pędem obostrzenia pozwoliły zdusić ten kryzys z końcem roku. Jednak jeden polityczny błąd, danie posłuchu „zdroworozsądkowym” argumentom i ułańska fantazja kosztowała nas 65 000 istnień. Pod koniec roku zgony podskoczyły i Szwedom na co odpowiedzieli kolejnymi obostrzeniami i obecnie znowu zeszli do negatywnych wartości zgonów nadwyżkowych – my tymczasem cieszymy się, że mamy ich „tylko” 15% więcej niż zwykle. Po traumie ponad 100% można mieć takie odczucie – trzeba jednak pamiętać, że to dalej narodowa tragedia.

Podsumowując: na wiosnę Szwedzi zaryzykowali i przegrali. Uratowało ich lato. Nauczyli się na błędach – dzięki czemu ogólny wynik na tle Europy wygląda nieźle – na tle sąsiadów słabo. Polska zaryzykowała na jesień – z identycznym skutkiem jak Szwecja. Co potwierdza, że nie potrafimy się uczyć na cudzych błędach. Tyle tylko, że nie było lata, które mogło nas uratować, co przełożyło się na 65 000 nadwyżkowych zgonów.

Czemu w zestawie pojawiła się Brazylia? To kraj, w którym prezydent Bolsonaro początkowo nie uznawał istnienia pandemii i nie wprowadzał obostrzeń. To model szwedzki par excellence. Wynik chyba nie wymaga komentarza, może jedynie, poza tym, że wartości jakie widzimy są zaniżone – Brazylijska statystyka w tym względzie jest daleka od doskonałości.

Warto jeszcze przyjrzeć się strategii krajów, które pandemię opanowały. Oczywiście wprowadziły one stałe obostrzenia, a także czasowe lockdowny – jednak, jeśli spojrzymy na ich czas i dotkliwość – wcale nie są największe. Innymi słowy opanowanie pandemii i długość lockdownów nie idzie ze sobą do końca w parze – co jest kolejnym argumentem przeciwników lockdownów. Nie dostrzegają oni jednak dwóch elementów. Po pierwsze kraje te wprowadzały lockdowny wcześniej – to absolutnie kluczowe w przypadku procesów rozwijających się w tempie wykładniczym. To, że siedzimy pozamykani w domach całą jesień, zimę i wiosnę wynika w dużej mierze z tego, że rząd poluzował obostrzenia w sierpniu i wrześniu. Kiedy liczba zachorowań eksplodowała jej zbicie jest bardzo kosztowne i wymaga drastycznych kroków. To trochę jak z inflacją – utrzymanie jej na niskim poziomie nie wymaga tak wiele wysiłku, ale zduszenie jest bolesne i kosztowne. To lekcja jaką przerobimy już wkrótce – bo wyraźnie ta z 1991 już uległa zapomnieniu.

Wczesne wprowadzanie obostrzeń to jeden z elementów udanych strategii. Druga to masowe testowanie i izolacja zakażonych oraz przybywających zza granicy. Skuteczne, masowe, przesiewowe testowanie to klucz do wygaszania ognisk zakażeń. Z przykrością należy stwierdzić, że nasz rząd wyznaje przekonanie, że jeżeli stłuczemy termometr to pozbędziemy się gorączki. Od dawna znajdujemy się na dole rankingu testowania (średnio przetestowano u nas 3 na 10 osób, u liderów dwa razy każdego), co nie wynika z niskich potrzeb. W Polsce bywało, że połowa testów była pozytywna, a i dziś oscylujemy na poziomie 25-30%. Zalecenia WHO mówią, że testowanie jest wystarczające, a epidemia pod kontrolą, kiedy pozytywne testy stanowią mniej niż 5% całości.

Czego zatem uczą nas obserwowane jak dotąd liczby?

  1. Testowanie i wcześnie wprowadzane obostrzenia są kluczem w powstrzymywaniu epidemii.
  2. „Model szwedzki” się nie sprawdził. Jego stosowanie prowadzi do tragedii. Przed jej pełnym wymiarem Szwedów uratowało lato, pełnego zaś wymiaru zasmakowaliśmy my, bo nasi politycy nie potrafią się uczyć na cudzych błędach.
  3. Naturalna odporność stadna (bez szczepionek) okazała się niemożliwa do osiągnięcia, zaś przeróżne modele matematyczne zalecające rozprzestrzenianie wirusa wśród najbardziej aktywnych wydają się interesujące teoretycznie i zupełnie nieprzydatne praktycznie. Po pierwsze dla tego, że naturalna odporność nie utrzymuje się długo, izolacja narażonych jest logistycznie niewykonalna, a rozprzestrzenianie choroby szybko powoduje przeciążenie systemu ochrony zdrowia.
  4. Nie ma dylematu pomiędzy walką z pandemią a ochroną gospodarki. Nadmierne poluzowanie mające chronić gospodarkę prowadzi do wybuchu zachorowań i konieczności wprowadzenia dłuższych i bardziej ostrych lockdownów.

 

Autor zdjęcia: pixpoetry

Od ściany do ściany :)

Przedsiębiorcy i rząd grają w tchórza. Jadą na siebie w pełnym pędzie, a my obserwujemy, kto pierwszy mrugnie. Obie strony zapewniają o pełnej determinacji, z drugiej strony nikomu nie zależy na zderzeniu. To jednak ma pełną szansę się wydarzyć, bo jednej stronie sterowność zakłóca potężna dawka niekompetencji, drugiej szuryzm i schizofrenia.

Początek pandemii został przez nasz rząd – jak w przypadku wielu innych populistów – zignorowany i zbagatelizowany. W odróżnieniu jednak od ideowych pobratymców w USA i UK nasz rząd dość szybko się przestraszył i zareagował radykalnie. Dziś wiemy, że zbyt radykalnie i całkowity lockdown nie był konieczny. Jednak wtedy tego nie wiedzieliśmy, zaś w warunkach niepewności lepiej zgrzeszyć po stronie ostrożności, zamiast jak w Szwecji czy Wielkiej Brytanii liczyć ofiary z powodu podejmowania ryzyka.

Równolegle rząd ruszył z falą dofinansowania dla przedsiębiorców by zapewnić im przetrwanie. Pieniądze polały się szeroką falą. Co ciekawe jak na polskie warunki poziom biurokracji był umiarkowany i z czasem nawet obniżany. Nie znaczy to, że uniknięto całkowicie absurdów i idiotycznej papierologii. Jeśli ktoś próbował pod koniec roku dostać się do notariusza to zastawał kolejki przedsiębiorców chcących notarialnie potwierdzić swój podpis by wypełnić idiotyczny wymóg z tarczy PFR złożenia jednego oświadczenia, bo inaczej musieliby zwrócić całą pomoc. Abstrahując od tego, że można by sobie ten papierek w ogóle podarować to (w pandemii!) utrudniono złożenie go elektronicznie. Po prostu bez bumagi się u nas nie da.

Masowość i szybkość działania spowodowała, że pomoc popłynęła także tam, gdzie nie była potrzebna. No ale znowu z dwojga złego lepiej było zgrzeszyć po stronie prostoty niż wymyślać skomplikowane kryteria, bo to nigdy nie kończy się dobrze (o czym więcej dalej). Gdyby pandemia skończyła się późną wiosną można by powiedzieć, że przeszliśmy przez nią stosunkowo bezproblemowo. Oczywiście wielu firmom było ciężko, większość jednak dała radę przetrwać te trudne 3 miesiące.

Rząd odtrąbił zwycięstwo nad wirusem – by zachęcić seniorów do uczestnictwa w wyborach. Co gorsza w swoją propagandę partia rządząca sama uwierzyła. Skupiła się na wewnętrznych gierkach, utarczkach Mateuszka ze Zbyszkiem i różnych innych przetasowaniach. Co więcej uświadamiając sobie, że wiosenne restrykcje poszły za daleko zaczęto promować tzw. „model szwedzki” – czyli utrzymywanie restrykcji na niskim poziomie. W pewnym momencie obostrzenia w Polsce były mniejsze niż w Szwecji, która wtedy zaczęła się sama z tego modelu wycofywać (na jesieni rząd w Sztokholmie przeprosił swoich obywateli za eksperyment, którego się podjął).

Jesień przyniosła bolesne zderzenie z rzeczywistością. Liczba chorych wystrzeliła w górę, a służba zdrowia się załamała. W sumie w roku, który właśnie się skończył zmarło najwięcej Polaków od II Wojny Światowej. Restrykcje wróciły – szybko, chaotycznie. Nikt nie wiedział czego się spodziewać. W listopadzie rząd przedstawił plan obostrzeń uzależniony od liczby nowych zakażonych. Wdrożenie tego planu poszło równie dobrze jak wdrożenie Planu Morawieckiego…

Obostrzenia znowu poważnie dotknęły przedsiębiorców – tym razem jednak bez szerokiego wsparcia. Budżet obciążony szeregiem wydatków (w tym wcześniejszymi tarczami) świeci pustkami i nie było szans na pomoc na skalę podobną do tej  wprowadzonej na wiosnę. Zaczęły się mnożyć wymagania, a przy tym poziomie niekompetencji nie uniknięto nieprzemyślanych kryteriów. Ograniczenie wsparcia do konkretnych branży wydaje się na pierwszy rzut oka słuszne – bo nie wszyscy przedsiębiorcy są dotknięci przez pandemię jednakowo. Tylko, że to nie takie proste. Po pierwsze przyporządkowanie do branży za pomocą PKD jest w Polsce fikcją. Coś tam się wpisuje przy rejestracji firmy, a potem nikt się tym nie przejmuje mimo, że z czasem profil działalności ulega zmianie. Nagle ten, często dość losowy, wybór stanowi o życiu i śmierci firmy. Co gorsza sami dostawcy do tzw. branż dotkniętych przez pandemię sami często znajdują się poza listą firm, którym należy się pomoc. Dla przykładu: handel hurtowy żywnością ma się świetnie, tymczasem handel hurtowy artykułami spożywczymi dla restauracji dogorywa – a znajdują się przecież w tej samej branży.

Stąd nie dziwi, że frustracja przedsiębiorców zaczęła narastać. Sam od dłuższego czas obserwuję ich nastroje na grupie Strajk Przedsiębiorców – kolejnym wehikule Pawła Tanajno w budowaniu pozycji politycznej. Same nastroje tam są radykalne, ale i głęboko schizofreniczne.

Po pierwsze mamy do czynienia ze zrozpaczonymi ludźmi, których firmy budowane wielkim wysiłkiem przez lata rozpadają się i bankrutują. Pełno tam głosów radykalnych i sfrustrowanych osób opisujących swoje położenie, szukających wsparcia. Jestem w pełni solidarny z tymi ludźmi i w pełni rozumiem ich położenie i emocje. Rozumiem także wiele z ich pomysłów, nawet jeśli uważam je za nierozważne. Na ich bazie zrodziła się akcja #otwieramy mająca być aktem obywatelskiego nieposłuszeństwa. Przedsiębiorcy chcą po prostu wrócić do pracy i zacząć normalnie funkcjonować. Tyle tylko, że to spowoduje olbrzymie zagrożenie epidemiologiczne.

Jako, że w sposób naturalny jest to zgromadzenie obywateli głęboko rozczarowanych tym co robi rząd grawitują do niego ludzie z innych powodów sceptyczni wobec rządowej polityki. Mamy tam więc zatem zjazd pełnej menażerii: antyszczepionkowców, antymaseczkowców i ludzi, którzy twierdzą, że żadnej pandemii nie ma. Pojawiają się tam wszystkie możliwe teorie spiskowe i często dobrze rezonują one z emocjami zrozpaczonych ludzi, którzy tracą dorobek życia.

Tyle tylko, że przedsiębiorcy powinni być świadomi faktu, że powrót do normalności może nastąpić tylko w przypadku, kiedy uda się program szczepień i jeśli ludzie będą stosować się do obostrzeń co zniweluje liczbę zakażonych. Wtedy znowu będzie można otwierać kolejne branże. Jednak wyraźnie bardziej atrakcyjna jest wizja zignorowania pandemii i wszystkiego co z nią związane – udawanie, że jeśli zamknie się oczy to szarżujący na nas byk po prostu zniknie. Nawet zwykle sceptyczny wobec nauki i zdrowego rozsądku Związek Przedsiębiorców i Pracodawców rozpoczął akcję zachęcającą do przestrzegania obostrzeń byle tylko znieść lockdown – strajk przedsiębiorców jednak wciąż uważa, że głównym problemem są obostrzenia a nie pandemia.

Świetnie to widać na dwóch przykładach: maseczek i zgonowej arytmetyki.

Obowiązek noszenia maseczek został wprowadzony bezprawnie – kolejny kamyczek do rządowego ogródka wskazujący na niekompetencję rządzących. Prowadzący grupę Paweł Tanajno wykładał zatem, że maseczek nosić nie trzeba i jego argumenty były prawdziwe – czego dowiodły sądy odrzucając wiele z nałożonych kar – do czasu uchwalenia ustawy maseczkowej. Właściwym miało być zatem nienoszenie maseczek – jako akt patriotyzmu i sprzeciwienie się łamaniu prawa. Problem polega na tym, że noszenie maseczek przez wszystkich jest w interesie przedsiębiorców (i nie tylko), zaś opór w tym zakresie na gruncie legalistycznym jest strzałem we własną stopę. Sam zadawałem na grupie pytanie: „czy jeśli rząd wyda bezprawnie rozporządzenie wymagające mycia rąk po skorzystaniu z toalety też w ramach protestu przestaniesz je myć?” Niestety odpowiedź brzmiała zwykle „Pisowcu TVP wyprała ci mózg”.

Tymczasem niska liczba zgonów na wiosnę okazała się argumentem na to, że choroba nie jest groźna. Zgonowa arytmetyka na cytowanym forum stała się punktem wyjścia dla licznych spekulacji i teorii spiskowych: że wpisuje się wszelkie zgony jako COVIDowe, bo szpitale za to dostają pieniądze, że na oddziałach leżą statyści, a na konto COVID idą zgony z powodu grypy, że ludzie umierają bo im zakazano wychodzić na świeże powietrze zamykając lasy, z powodu smogu, no i z powodu grzybicy płuc od noszenia maseczek i że liczba samobójstw ludzi, którym popadają biznesy wkrótce przewyższy COVIDowe statystyki. To oczywiście oderwane od rzeczywistości argumenty grupowiczów, niemniej jednak na forum dominowało przekonanie, że choroba nie jest  groźna, a jeśli tak to po co ponosić tak olbrzymie koszty?

Po czym nadeszły tragiczne dane z października i listopada z kolejnymi tysiącami nadwyżkowych zgonów. Początkowo te dane przyjęto jako sfałszowane, bo nie było ich na oficjalnych stronach. Kiedy jednak liczby okazały się prawdziwe konieczne stało się przemyślenie tej sytuacji i znalezienie innego wytłumaczenia. I takie się znalazło: winne jest przestawienie służby zdrowia na COVID. Jakby ją zostawić po staremu żadnych zgonów nadwyżkowych by nie było. Gdzie by się podziali ci wszyscy leżący pod respiratorami i walczący o życie chorzy na COVID? Tu odpowiedzi brak – co wyrasta znowu z przekonania, że właściwie żadnej pandemii nie ma, a nawet jeśli jest to przebieg ma zdecydowanie mniej groźny od grypy.

I na takim podglebiu wyrósł pomysł na #otwieramy. Skoro pandemii nie ma to obostrzenia są bez sensu, więc działamy jakby jej nie było. Zamykamy oczy i liczymy, że szarżujący byk zniknie – wszystko to na podstawie pseudonauki, naginania faktów i desperacji. Co więcej niewykluczone, że z prawnego punktu widzenia przedsiębiorcy znowu wyjdą z tej sytuacji obronną ręką, bo podstawy prawne zakazu działania firm są mocno wątpliwe. Do tego byłby potrzebny stan nadzwyczajny, którego PiS wprowadzić nie chce.

Z drugiej strony mamy rząd walczący o zachowanie sterowności. Masa popełnionych błędów wynikających z niekompetencji powoduje, że argumentów na to, że obostrzenia są bez sensu (a niektóre są) nie brakuje. Lockdown jest przedłużany, bo sytuacja nie jest pod kontrolą i w każdej chwili może ponownie wybuchnąć rządzącym w rękach, zaś na efekty szczepień trzeba będzie jeszcze długo poczekać (znowu z powodu niekompetencji rządu dłużej niż to konieczne – ale to już temat na osobny artykuł). Poziom niezadowolenia rośnie, słupki spadają – tym razem również w górach – zdominowanych przez PiS, a jednocześnie najbardziej dotkniętych przez obostrzenia – zaś rządzący muszą pokazać stanowczość. Jeśli obywatele wyczują słabość to reżim sanitarny zniknie i czeka nas ponowna eksplozja epidemii. Nawet Sanepid przyznał, że jeśli firmy zaczną otwierać się masowo – nie będzie w stanie nic z tym zrobić. Rząd musi więc rozbroić masowy opór, stąd też zapowiedzi o odmrażaniu od lutego oraz straszenie drakońskimi karami i odcięciem od pomocy w razie przystąpienia do nielegalnej akcji.

Póki co wygląda na to, że strategia rządowa przynosi efekty. Owszem firmy się otwierają, ale całej akcji daleko do zapowiadanej masowości. Alternatywne do Strajku Przedsiębiorców – Góralskie Veto nie wypaliło. Wielu uważa, że warto poczekać jeszcze dwa tygodnie, zamiast wystawiać się na szykany. Firmy deklarują zatem, że się otworzą, tylko data zmieniła się z 17 stycznia na 1 lutego – nie przypadkiem tą samą, którą Morawiecki obiecał jako początek luzowania obostrzeń. Skoro firm otwiera się niewiele to pojawiają się kontrole i zastraszanie. Na ile skuteczne – zobaczymy.

Zatem kolejna odsłona napięć na linii przedsiębiorcy-rząd przed nami, a na horyzoncie brak dobrych scenariuszy. Jeśli wirus się nie wycofa lub szczepienia drastycznie nie przyspieszą zagrożenie epidemiczne nadal będzie wysokie. Jeżeli rząd  zdusi bunt przedsiębiorców jednocześnie limitując wsparcie ze względu na pustą kasę, czeka nas rzeź drobnych przedsiębiorców, głębsza recesja i po prostu ludzkie tragedie. Pamiętajmy, że drobny przedsiębiorca jest z punktu widzenia opieki socjalnej prekariuszem. Jeśli zaś bunt przedsiębiorców wybuchnie czeka nas kolejna fala zachorowań ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tym razem jednak rząd nie będzie miał skutecznych narzędzi do wprowadzania obostrzeń, bo zostanie zignorowany. Pozostanie mu upaść lub wprowadzić na ulice wojsko i policję.

 

Autor zdjęcia: Tim Mossholder

IW 2020: „Świat po pandemii” – rozmowa z Borysem Budką :)

Błażej Lenkowski: Chciałbym rozpocząć od sprawy bardzo aktualnej. Wczoraj świat medialny obiegła wiadomość, że Pani Katarzyna Augustyniak znana z inicjatywy BABCIE odpowie za pobicie ośmiu dorosłych policjantów. Czy nasze państwo nie zaczyna zupełnie gubić się w swoich reakcjach, które zaczynają być zupełnie nie adekwatne do sytuacji?

Borys Budka: To jest głębszy problem relacji państwo – obywatel. Niestety, ale w ostatnich miesiącach, a w ostatnich dniach szczególnie, obserwujemy absolutną zapaść zaufania do państwa. Jeżeli policja stawia zarzuty Pani, która raczej nie jest w stanie pokonać ośmiu funkcjonariuszy i ma za to odpowiadać przed sądem to jest to karykatura państwa. Niestety jest jasne, że w czasach kryzysu jedyną odpowiedzią tej władzy jest stosowanie siły. Pokazanie siły państwa po przez przemoc, stawianie zarzutów. Siła państwa w sytuacji kryzysu powinna wynikać nie z siły instytucji, ale ze sprawności działania. Ta sytuacja pokazuje także jak ważne są w tym systemie niezależne sądy. Wszystko tak naprawdę sprowadza się do tego by – nawet jeśli państwo, stosuje tego typy bezprawne represje – istniały instytucje, które mogą bronić obywateli. Natomiast to co władza forsuje od pięciu lat to powrót do koncepcji PRL-owskiej. Sądy mają być częścią aparatu władzy, wówczas obywatel w takim starciu nigdy nie ma szans. To jest najniebezpieczniejsze.

Błażej Lenkowski: Nie sposób nie odnieść się do tego co po raz kolejny stało się 11 listopada 2020 w Warszawie. Ja uważam tę sytuację za szczególnie tragiczną. Może nawet nie z tego powodu, że kilkaset czy kilka tysięcy osób, które trudno opisać cywilizowanymi słowami, zachowuje się w ten sposób podczas święta polskiej niepodległości, ale dlatego, że te osoby w przestrzeni medialnej zawłaszczają to święto. Powoli, krok po kroku zawłaszczają również pojęcie patriotyzmu, przywiązania do państwa, szacunku do państwa. Te wartości, kiedy obserwujemy chuligana, który polską flagą wali po głowach policjantów dla normalnego, młodego człowieka zaczynają być odpychające. Czy Platforma Obywatelska ma pozytywny plan działania, który mógłby sprawić, że szacunek do państwa polskiego, czy przywiązania do patriotyzmu zacznie być odbudowywany? Szczególnie w tym wydaniu nowoczesnym, otwartym, które może trafić do głów i do uczuć młodych ludzi.

Borys Budka: Niestety ponownie muszę zgodzić się z Panem redaktorem, że to bardzo smutny obraz, kiedy w dniu święta niepodległości Polski, rocznicę, którą powinniśmy wspólnie, radośnie obchodzić jedynym słyszalnym głosem jest głos chuliganów i bandytów. To jest głos, który jest w zdecydowanej mniejszości. Niestety, daliśmy sobie zawłaszczyć to święto grupom skrajnym. To był wielki błąd, ale obecna władza od pięciu lat już nie tylko uprawia „romans” ze skrajnym obozem, ale jest z nim zblatowana. Gdyby palenia kukieł, kopanie policjantów, czy wieszanie na szubienicach wizerunków polityków spotykało się ze zdecydowanym odzewem państwa, to wówczas nie byłoby rozochocenia bandytów. Natomiast cały system państwa, łącznie z prokuraturą nie był zaangażowany w ucięcie tego typu działań, a wręcz odwrotnie, brano w obronę wiele tego typu zachowań. Przypomnę, że kilka lat temu, kiedy we Wrocławiu w pierwszej instancji został skazany pan – którego nazwiska nie podobam, aby go nie promować – za spalenie kukły Żyda to dostał bodajże 10 miesięcy w zawieszeniu, ale był to wyrok. Apelację na jego korzyść wniósł prokurator podległy prokuratorowi generalnemu czyli obecnie Ministrowi Sprawiedliwości. Obecnie, kiedy przeciwko jednemu ze skrajnych nacjonalistów prowadzone było postępowanie i akt oskarżenia trafił do sądu to prokurator najpierw wyciągnął ten akt oskarżenia, a potem umorzył postępowanie. Jeżeli takie skrajne środowiska widzą przyzwolenie to rozzuchwalają się i apogeum tego było widać 11 listopada w Warszawie, kiedy podpalono mieszkanie tylko dlatego, że piętro wyżej wisiała flaga Strajku Kobiet czy tęczowa flaga.

Teraz, jak zagospodarować tę chęć, miłość młodych ludzi, wszystkich ludzi do własnej Ojczyzny? Jest to wielkie wyzwanie. Ja uważam, że trzeba promować ten nowoczesny, zdrowy patriotyzm. Wielokrotnie podkreślałem, że siłą patriotyzmu nie jest to czy raz do roku ktoś – przepraszam za kolokwializm – „będzie się darł na ulicy”. Siłą patriotyzmu nie jest ilość odpalonych rac na ulicy tylko to w jaki sposób budujemy państwo. Siłą państwa są jego instytucje. Trzeba odbudować zaufanie do instytucji państwowych, które przez ostatnie lata zostało absolutnie nadwyrężone, żeby nie powiedzieć zdruzgotane. My musimy promować postawy, które są prawdziwie patriotyczne. Taką postawą jest to co obserwujemy na co dzień. To jest to, że służba zdrowia walczy na pierwszej linii z pandemią, to są Ci, którzy dzisiaj płacą podatki, uczą nasze dzieci. Dzisiaj patriotą jest każdy, kto kładzie swoją cegiełkę pod budowę silnego państwa, które jest silne siłą własnych obywateli, a nie siłą aparatu represji.

Na pewno trzeba bardzo mocno przeciwdziałać sytuacjom, kiedy środowiska skrajne próbują zawłaszczyć to święto. Przypomnę, że w zeszłym roku na czele tego marszu – nie marszu szedł prezydent i czołowi politycy obecnej władzy. Przez ostatnie pięć lat w sposób cykliczny i zorganizowany wspierano środowiska skrajne walcząc by po tej skrajnie prawej stronie nic silnego nie wyrosło. Jak to się kończy widzieliśmy na ulicach. Kończąc ten wątek: Koalicja Obywatelska, Platforma Obywatelska mówi wyraźnie o nowoczesnym patriotyzmie, o patriotyzmie opartym na indywidualnościach, na ludziach, różnorodności. Stanowimy społeczeństwo, które może być dumne z tego, że jest różnorodne. Nie możemy dać się wepchnąć w taki kanon, że patriotyzm to jest coś co wchodzi w nacjonalizm. Absolutnie nie. Patriotyzm w dzisiejszych czasach to jest współpraca międzynarodowa, jak działamy w Unii Europejskiej, szacunek dla prawa, szacunek dla instytucji, nasze zaangażowanie w sprawy obywatelskie. To jest również oddanie cząstki siebie dla innych. Jeżeli każdy z nas zaangażuje się na rzecz społeczności lokalnej, zrobi coś dla innych, to jest dużo większy patriotyzm, a niżeli raz do roku chodzenie z racami i uważanie, że patriotą jest ten kto trafi policjanta kamieniem. To nie jest patriotyzm, to jest tylko bandytyzm.

Błażej Lenkowski: Panie przewodniczący tematem naszej rozmowy jest „świat po pandemii”. Chciałbym przejść do tego strategicznego wątku, ponieważ to pandemia wywróciła życie większości ludzi w Polsce. Dotyka każdego z nas osobiście. Jaki pomysł miałaby Platforma Obywatelska na zarządzanie tym kryzysem, gdyby został Pan w przyszłym miesiącu premierem? Jaką strategiczną zmianę polityczną względem pandemii i kryzysu gospodarczego byście zaproponowali? Szczególnie, że nie należy się spodziewać, że w styczniu czy w lutym ten wirus cudownie wyparuje lub zniknie.

Bory Budka: Rząd nie może oszukiwać własnych obywateli, nie może kłamać czy manipulować danymi dostosowując liczbę robionych testów do przyjętych wcześniej wskaźników, żeby nie było lockdown-u, bo większość ludzi jest przeciwko niemu. Premier nie może opierać swoich działań wyłącznie na PR tak jak widzieliśmy to wczoraj gdy dziękował tym, którzy zaangażowali się w dystrybucję szczepionki, której jeszcze nie ma. Przecież jest to sprawa bulwersująca. Ludzie nie mogą być ciągle oszukiwani. Jeżeli w tzw. publicznych mediach widzimy zupełnie alternatywną rzeczywistość. Zamiast zachorowań mamy liczbę wyzdrowień, podaje się, że jesteśmy jedni z najlepszych na świecie, podczas gdy sytuacja jest najgorsza w Europie, to pokazuje, że nie tędy droga. Opinia publiczna musi być traktowana poważnie. Walka z pandemią musi opierać się na opiniach ekspertów, a nie polityków. Kilkanaście dni temu premier Morawiecki ogłosił obiektywne wskaźniki, po których przekroczeniu zostanie wprowadzony lockdown, po czym dwa dni temu Rada Zjednoczonej Prawicy orzekła, że lockdown-u nie będzie. To co mówił premier było tylko pod publikę. Bo nie żadne obiektywne wskaźniki tylko podejrzewam badania opinii publicznej, a przede wszystkim polityczna decyzja Jarosława Kaczyńskiego zdecydują o tym co będzie w przyszłości. Nie! Nie wolno tak zarządzać. Kiedy rządziliśmy przeżyliśmy kilka kryzysów. Pamiętam katastrofę w Szczekocinach, gdy przez kilka dni moja żona pracująca w administracji państwowej była wyłączona z życia niosąc pomoc. Było to profesjonalne zarządzanie kryzysowe, przygotowani wojewodowie, sztaby do zarządzania kryzysowego. Przechodziliśmy trąby powietrzne, były powodzie w Polsce, ale do tego potrzeba ludzi fachowych, a nie karierowiczów partyjnych, którzy są wpychani do różnego typu instytucji.

Testy, które wyśmiewano. Nie wiem, czy Pan pamięta jak Małgorzata Kidawa – Błońska mówiła: „Ludzi trzeba testować”. Nawet nasi przyjaciele z lewej strony podawali tę strategię w wątpliwość, uważali, że system tego nie wydoli, a to był klucz. Odizolowanie w pandemii ludzi, którzy mogą być potencjalnymi nosicielami. Druga rzecz, rozważne i rzetelne dane, wyłączanie pewnych ognisk zachorowań, a nie robienie wszystkiego tak na łapu-capu. Nie można tak działać, że obywatele, przedsiębiorcy, Polki i Polacy – jak to mówiła Pani premier Szydło kilka godzin przed godziną „0” – dowiadują się, że cmentarze będą zamknięte; albo, że zamrozi się branżę meblarską i wyłączy się sklepy meblowe, siłownie, baseny, biblioteki i muzea; ale Kościołów, gdzie jest najwięcej ludzi starszych i bardzo podatnych na zachorowania absolutnie nie będą dotyczyły te restrykcje.

Zawsze zarządzanie państwem, a już szczególnie w czasach kryzysu, należy opierać na fachowcach, którzy się na tym znają. Tymczasem my od pięciu lat mamy do czynienia z państwem, które jest dla karierowiczów. Było to widać w przypadku respiratorów czy w przypadku samolotu, który przyleciał z Chin z maseczkami, które nie miały atestów. Gdybym ja w tej chwili miał zajmować się zarządzaniem tym co się stało to przede wszystkim oddałbym ten temat w ręce fachowców, a polityków wysłałbym na urlop. Panie redaktorze, to lekarze czy przedsiębiorcy powinni wskazywać drogi w kryzysie. Absolutnie nie tak jak to próbuje robić Pan premier: wymyślimy sobie, że nagle coś zamkniemy lub otworzymy. Takie decyzje trzeba podejmować w oparciu o konkretne dane.

Przez wakacje rząd nic nie zrobił oprócz tego, że premier wyszedł i powiedział, że „wirusa już nie ma, pokonaliśmy go”. Władze uznały, że wszystko będzie dobrze. Tymczasem my w sierpniu przeprowadziliśmy w parlamencie konsultacje ze środowiskiem nauczycieli, związkowców, lekarzy i przedstawiliśmy rekomendacje dotyczące szkolnictwa: co może wydarzyć się w szkołach, jeżeli puścimy wszystko na żywioł. Tę rekomendację dostał pan premier i odniósł się do niej dopiero tydzień temu, jak już była przysłowiowa musztarda po obiedzie. Okazało się, że wzrost zachorowań jest dużo większy. Dlatego trzeba wrócić do idei fachowego państwa czyli służby publicznej i cywilnej opartej na fachowym podejściu.

Ta władza zniszczyła służbę cywilną. W czasach kryzysu ludzie muszą mieć zaufanie do państwa, a zaufanie buduje się na tym, że państwo działa sprawnie. Decyzja o zamknięciu lasów, a następnie cmentarzy była absurdalna, dlatego przyszły rząd będzie czerpał z wiedzy fachowców. Nie będziemy bać się tego, że ludzie, którzy na czymś się znają mają inne zdanie, bo w sytuacjach kryzysowych oni muszą mieć rację. I tym się różnimy od premiera Morawieckiego, który robi wszystko dla picu, aby coś pokazać opinii publicznej. Nie ma w tym najmniejszego sensu. Natomiast podstawą było to o czym mówiłem jeszcze w kwietniu, kiedy pandemia dopiero się rozszerzała. Prawną podstawą do tych wszystkich obostrzeń, które są, w większości nielegalne, powinno być wprowadzenie stanu klęski żywiołowej. Tylko z przyczyn politycznych Morawiecki i spółka tego nie zrobili. W ten sposób uniknęlibyśmy absurdalnych sytuacji, że ludzie są karani mandatami, a sądy je uchylają, ponieważ nie ma podstawy prawnej do ich nakładania. Stan klęski żywiołowej, ogłoszony w porę, pozwoliłby w sposób kompleksowy zarządzać państwem, ale nie został ogłoszony dlatego, że z przyczyn politycznych koniecznie było przeprowadzenie wyborów, a konsekwencje tego widzimy dzisiaj.

Błażej Lenkowski: Zgadzam się, że szczególnie w tak trudnej sytuacji podejmowanie decyzji powinno odbywać się w oparciu o dane. Analizując różne strategie walki z pandemią widzę trzy modele: model Nowej Zelandii, która przyjęła założenia bardzo restrykcyjnego i ostrego lockdown-u, model szwedzki, czyli próby przejścia przez ten kryzys bez zamykania gospodarki z ideą łapania odporności stadnej lub zbiorowej szczególnie przez młodych ludzi i w końcu model koreański, bardzo trudny do wprowadzenia w Europie, polegający na śledzeniu zakażeń wśród obywateli wykorzystując nowe technologie i telefony komórkowe. Inne państwa dość nieskutecznie stosują inne strategie pośrednie. Który z tych modeli jest Panu najbliższy?

Borys Budka: Chyba ten koreański był najbardziej efektywny, jednak myślę, że jest nie do zrealizowania. Wiąże się to z problemem powszechnej inwigilacji państwa. Dlaczego aplikacja, którą zaproponował rząd nie cieszy się wielkim powodzeniem? Czy ktokolwiek normalny oddałby śledzenie siebie Kamińskiemu i jego ludziom? Nie, bo nikt nie chce być śledzony przez ludzi, którzy już raz zostali skazani za nadużycia władzy. Ten model absolutnie w Polsce nie wyjdzie. Nie wiadomo co by się stało z tymi danymi.

Druga rzecz, model szwedzki jest do zaakceptowania w sytuacji, kiedy mamy bardzo dobrze rozwiniętą służbę zdrowia, chociaż tam też nie do końca to wyszło. Dlaczego? Można ryzykować mniejsze obostrzenia, ale w sytuacji, kiedy mamy zagwarantowaną bazę dla osób, które mogą trafić do szpitala. Dzisiaj największym problemem w Polsce jest to, że przespano 6 miesięcy. Nagle buduje się szpital na Stadionie Narodowym, do którego nie trafiają osoby poważnie chore, bo ich się po prostu nie przyjmuje. Moim zdaniem, jest on potrzebny Morawieckiemu, żeby mógł zrobił sobie tam konferencje prasową i pokazać jak ciężko pracują. Tymczasem należało zwiększyć bazę miejsc w szpitalach. Druga rzecz, trzeba było wprowadzić tzw. białe szpitale – o tym mówił Bartek Arłukowicz były Minister Zdrowia i szef specjalnej Komisji ds. walki z rakiem w Parlamencie Europejskim. Białe szpitale to takie, do których pacjenci z COVID-em nie mają wstępu. Dzisiaj z jednej strony mamy problemy z pandemią, a z drugiej strony mamy problemy z odwoływaniem planowych zabiegów. W porównaniu do zeszłego roku obserwujemy obecnie bardzo duży wzrost umieralności w Polsce, ze względu na obłożenie szpitali liczbą pacjentów z COVID-em.

Jeżeli chodzi o gospodarkę to tutaj, moim zdaniem należałoby opierać się na danych, ale nie branżowych. Pamiętam, że jedna z firm meblarskich, nie chcę tutaj robić product placement-u, podała do wiadomości, że przez cały okres tej pandemii na 5 tys. pracowników, nie chciałbym skłamać, odnotowała 20 przypadków zakażeń i tylko roznoszonych pionowo, a nie poziomo. Jeżeli pracodawca dobrze zabezpieczy swoich pracowników, dobrze wyposaży w maseczki, środki do dezynfekcji i będą zachowane elementy podstawowej higieny to nie ma potrzeby wyłączania z produkcji czy robienia lockdown-u.

Jeszcze jeden element, przespano wakacje. Można było inaczej zorganizować szkoły. Największym problemem są maluchy. Ja też mam 8-latkę, drugoklasistkę w domu i wiem doskonale, że zorganizowanie mu opieki, kiedy nie ma szkoły to jest największe wyzwanie dla rodziców. Dlatego trzeba było dążyć do tego, aby dzieci starsze mogły być objęte nauczaniem zdalnym i tym samym nie uczęszczać do szkół, a zachować lepsze warunki, większego dystansu dla najmłodszych. I w tedy sprawdzać i testować czy jest to dobry wybór, to też było zaniechane. Przez ten okres nie wyposażono ani nauczycieli, ani szkół w odpowiedni sprzęt, żeby można było te zdalne nauczanie przeprowadzić. Dla gospodarki najgorsze co może zdarzyć się to kompletny lockdown. Dlatego, uważam, że decyzje, które były wprowadzone w kwietniu były nieprzemyślane. Były uderzeniem atomowym. Premier mówił wówczas, że dzięki temu wirus nie roznosił się dalej, ale nie ma ku temu żadnych podstaw. Moim zdaniem nie branżowo, a geograficznie dobrze testując i badając przypadki można wprowadzać ewentualne ograniczenia gospodarcze, ale nie stosując zasadę całkowitego lockdown- u.  Dla gospodarki jest to zabójcze, a teraz jest zbyt późno, żeby takie elementy nagle wprowadzać.

Błażej Lenkowski: Panie przewodniczący, podczas Igrzysk Wolności rozmawiamy o kilku strategicznych tematach, które uważamy za szczególnie istotne dla państwa. Jedną z nich jest oczywiście wizja prowadzenia polityki gospodarczej. Platforma obywatelska powstawała jako partia takiego racjonalizmu gospodarczego, bliska ideom wolnego rynku. W trakcie rządzenia myślę, że ten wizerunek został nieco rozmyty. Dziś bardzo wiele osób zadaje sobie pytanie: jaki jest stosunek PO do wolnego rynku? Bardzo wiele osób zwraca się w kierunku Konfederacji, mimo że ona nie przedstawia w dziedzinie polityki gospodarczej tak naprawdę żadnych rozsądnych rozwiązań. Czy ma Pan na to jakąś receptę, aby elektorat wolnorynkowy z powrotem przekonać do Platformy Obywatelskiej?

Borys Budka: Przede wszystkim, zawsze mówiliśmy o racjonalnym liberalizmie. Państwo musi pewne rzeczy regulować, ale gospodarka powinna opierać się na własności prywatnej. Ja to podtrzymuję. Uważam, że w pewnym momencie błędem było, również w czasie naszych rządów, zahamowanie prywatyzacji. Państwo powinno mieć kluczową rolę tylko w kwestiach, które są istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa. Mówię tutaj o infrastrukturze do przesyłania mediów, o elementach związanych z obronnością. Natomiast własność prywatna jest dużo bezpieczniejsza dla rynku niż własność państwowa.

Widzimy co dzieje się w ostatnich lata w polskiej gospodarce. Tylko przez rok, gdy pan Sasin nadzorował spółki Skarbu Państwa, 12 z nich straciło na giełdzie -tylko w tym obszarze, gdzie państwo ma swój kapitał – około 30 mld złotych, czyli wartość akcji Skarbu Państwa spadła o 30 mld. Dlaczego? Ponieważ na stanowiska obsadzano ludzi niekompetentnych. W niektórych spółkach energetycznych w ciągu trzech lat prezes zmieniał się siedem razy. obecny był już siódmy prezes. To była istna karuzela, w której ciągle zmieniały się zasady.  Przez to spadała wartość spółek, bo zarządzali nimi „gamonie”, którzy nigdy niczym nie zarządzali lub zarządzali tak, że każdy prywatny właściciel dawno by ich pożegnał. Ja, absolutnie jestem przekonany, że dobrze zbudowane państwo opiera się na własności prywatnej. Mechanizmy regulacyjne muszą być, ale one nie mogą być nadmierne.

Proszę zwrócić uwagę na to co dzieje się w sektorze energetycznym. Mamy najwyższe w Europie ceny prądu mimo że, państwo coraz bardziej ingeruje w ten rynek. Tak się dzieje, ponieważ jeżeli ktoś jest analfabetą gospodarczym i myśli, że zapisze coś w ustawie i rynek tego nie obejdzie to nie jest odpowiednim pracownikiem na dane stanowisko. Pamiętamy jak PiS wprowadził podatek bankowy. W ustawie napisano, że nie wolno przerzucać tych opłat na klientów banku. Banki się śmiały. Dlaczego? Było jasne, że to obejdą:  podwyższą opłatę za prowadzenie rachunku czy za przelew bankowy i w taki sposób to sobie odbiją. Uważam, że państwo ma rolę do odegrania w gospodarce i będzie ją odgrywało zwłaszcza, że tak są skonstruowane gospodarki krajów UE. XIX – wieczny liberalizm prezentowany przez niektórych polityków Konfederacji nigdzie nie ma zastosowania, nawet w Stanach Zjednoczonych. On jest dobry jako hasło. Hasło „wolność” wszystkim się podoba, ale jeśli „nie płacicie podatków” to na czym oprzeć później państwo? Muszą być podatki, tylko one muszą być racjonalne. Ja uważam, że kwota wolna od podatku powinna być zwiększona przy założeniu reformy finansów publicznych.. Zarówno PIT jak i CIT powinny zostawać w samorządach, co zwiększy ich kompetencje i usprawni finansowanie.

Pozostaje oczywiście kwestia zmniejszania udziału Skarbu Państwa w gospodarce. Mówię tutaj o kwestiach energetycznych, górnictwa, bo jestem ze Śląska i wiem jak ta sfera wygląda, co widać na przykładzie Orlenu. Mamy tam osobę, która kiedyś z panią Szydło malowała szkołę, niezbyt długo była wójtem pięknej gminy Pcim. I ta osoba zarządza największą spółką paliwową. Co się dzieje? Ta spółka kupuje teraz RUCH, aby móc później wpływać na dystrybucję prasy. Spółka zajmuję się również płynem do dezynfekcji jak i wieloma innymi rzeczami, które do niej nie należą. Przez to notuje gigantyczne straty i cierpią na tym akcjonariusze. Dlatego model państwa liberalnego, ale takiego nowoczesnego liberalizmu, korzystanie przez państwo z mechanizmów regulacyjnych jest nam bliski i to jest to o czym mówi Platforma Obywatelska. Własność prywatna jako podstawa. Jak najmniejsza ingerencja państwa w gospodarkę.

Zwracam się do ludzi młodych, nie dajcie sobie wmówić to o czym mówi Konfederacja. To jakie oni mają podejście do wolności widać, kiedy wszyscy posłowie Konfederacji podpisali wniosek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy aborcyjnej. Jeżeli będą wam wmawiać, że są wolnościowcami to proszę przypomnieć Krzysztofowi Bosakowi, panu Januszowi Korwin-Mikkemu i innym, co podpisali. Jakie piekło zgotowali kobietom dzięki temu. Nie da się wolności traktować wybiórczo, że wolność to w sferze gospodarczej może być, ale w sferze sumień to będzie tak jak myśli Krzysztof Bosak czy Robert Winnicki. Konfederacja ma tyle wspólnego z wolnością co Jarosław Kaczyński z demokracją czy decentralizacją państwa.

Błażej Lenkowski: Powoli zbliżamy się do końca naszej rozmowy. Chciałem jeszcze dopytać o jedną sprawę. Czy Pana zdaniem ostatecznie skończył się już sojusz państwa i Kościoła, który obowiązywał de facto od 1989 roku niezależnie od tego, która opcja polityczna rządziła w Polsce?

Borys Budka: Pytanie z tezą. Nie wiem czy był to sojusz czy nie. Ja tego tak nie postrzegam. Proszę pojechać na Podkarpacie i tam zapytać lokalnego wójta, proboszcza i dyrektora szkoły, czy skończył się sojusz. A zupełnie poważnie, rozpychanie się części hierarchów kościelnych w stosunkach państwo – Kościół, kończy się tragicznie dla samego Kościoła. Kościół to są wierni. Natomiast dzisiaj Kościół oceniany jest przez tych, którzy jako hierarchowie temu Kościołowi wyrządzili największą krzywdę.

Po pierwsze, bardzo mocne opowiedzenie się po jednej stronie sporu politycznego to jest wielki błąd Kościoła, jednak z wiadomych przyczyn tak postąpił. Druga rzecz, Kościół powinien kształtować sumienia przez nauczanie pokazywaniem własnej postawy. Dziś hierarchowie kościelni chcą, żeby to prawo pomagało w kształtowaniu sumień. To nigdy nic dobrego nie przynosi. Dlatego, że to wolna wola człowieka, jego sumienie ma powodować, że podejmuje dobre decyzje bez względu na to jakie jest prawo, a nie że Kościół będzie narzucał swoją wizję w prawie pozytywnym. To nigdy nie będzie dobrze się kończyć.

Największym błędem ostatnich dni jest to, że naruszono coś co było nieakceptowalne przez różne skrajne środowiska. Natomiast coś co powodowało, że zdecydowana większość w tej sferze mogła czuć się bezpiecznie, mówię tu o kompromisie aborcyjnym. Nie oceniam, czy jest dobry czy zły, ale patrzę na to z punktu widzenia historycznego. To co spowodowało te ostatnie zamieszki to jest wina tego daleko idącego sojuszu tronu z ołtarzem i wykorzystania przez obecną władzę owego konfliktu do własnych celów politycznych. Bardzo źle się dzieje. Mimo że konstytucja mówi o rozdziale Kościoła od państwa, to funkcjonariusze i najwyżsi przedstawiciele państwowi muszą pokazywać, że jest rozdzielność, że nie ma tego sojuszu. „Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie”. Uważam, że ta nadmierna obecność Kościoła w życiu publicznym, politycznym szkodzi Kościołowi. Kiedy ksiądz święci windę w szpitalu to jest absurdalne i to szkodzi państwu i Kościołowi. Ten model, który funkcjonował w latach 90-tych absolutnie się już nie sprawdza. Każdy z nas ma swoje sumienie, nikomu nie odmawia się uczestnictwa w nabożeństwach, mówienia o swojej wierze. Kiedy była wicepremier Emilewicz przemawiała na Jasnej Górze, przepraszam bardzo za te mocne słowa, ale szlag mnie trafił. To szkodzi Kościołowi i państwu, naprawdę. Myślę, że ten model nie jest już do utrzymania, a kiedy ten czas mroku minie, po tym co się teraz dzieje z pewnością trzeba będzie ukształtować te stosunki inaczej. Myślę o kwestiach, które są podnoszone w sferze publicznej, czyli kwestia finansów, religii w szkołach, aborcji, ale myślę, że to już pozostawimy na kolejne Igrzyska Wolności. Na pewno są lepsi w tych tematach ode mnie.

Błażej Lenkowski: To już ostatnie pytanie. Czy to co stało się przed chwilą w Stanach Zjednoczonych to jest ten przełom, który spowoduje odwrót populizmu na całym świecie? Czy jesteście gotowi podjąć rękawicę i iść z tym trendem po władzę w Polsce?

Borys Budka: Bardzo chciałbym, żeby był to trwały trend. Amerykanie pokazali, że można pogonić populistę. Kluczową rolę odgrywają media, dostęp do informacji. Niestety w Polsce przy tej dominacji partyjnej telewizji Kurskiego bardzo trudno jest trafiać do opinii publicznej z rzetelnym i normalnym przekazem. Jeżeli teraz sprawdzi się ten scenariusz, o którym mówił Kaczyński, czyli „repolonizacja”, a więc zawłaszczenie przez partię kolejnych mediów to zostaje wyłącznie Internet, niezależne media. To jest coś co mnie osobiście hamuje przed tym nadmiernym optymizmem. Jest wielka praca przez nas do wykonania. W czasach kryzysu populiści nie sprawdzają się. Obojętnie jak pan premier będzie zaklinał rzeczywistość i będzie mówił o 3 milionach szczepionek na grypę, to wystarczy, że ktoś pójdzie do apteki i się przekona się, że „ta telewizja jednak kłamie, Morawiecki kłamie, bo nie ma tej szczepionki”. Jest 14 listopada 2020 niedługo skończy się sezon grypowy, a szczepionek jak nie było tak nie ma. Pokazują szpital Narodowy, gdzie pan Dworczyk z panem Morawieckim zapewniają, że będą respiratory, że ciągną instalacje do tlenu. Następnie okazuje się, że nikt tam nie trafi, bo nie ma odpowiedniego zaplecza. Społeczeństwo zaczyna to dostrzegać, paradoksalnie czasy kryzysu obnażają populistów. Kiedy było dobrze i był wzrost gospodarczy populiści przejedli nasze pieniądze w interesie wyborczym. Rozdawali na lewo i prawo, nie przygotowali Polski na czas kryzysu. Apelowaliśmy wówczas, jednak byliśmy w mniejszości. Pamiętam ile razy Izabela Leszczyna mówiła o tym, że należy oszczędzać, bo przyjdzie kryzys. Przejedzono cały wzrost gospodarczy. Teraz czeka nas kryzys i zapaść w finansach publicznych będzie bardzo duża. Obecnie albo wygra racjonalizm, albo jeszcze więksi populiści – tylko to już będzie bardzo niebezpieczne. Myślę, że od PiS-u większych populistów ciężko znaleść, więc ta droga jawi się optymistycznie. Jednak możliwość wygranej oznacza ciężką praca całej opozycji i tych wszystkich, którzy sprzeciwiają się populizmowi. Trudno walczyć z populizmem kiedy rząd nie ma nic wspólnego z prawdą, a premier Morawiecki z wydłużającym się coraz bardziej nosem Pinokia zatracił już jakikolwiek kontakt z faktami, a kłamstwo stało się normalnym narzędziem uprawianiu przez niego polityki.

Błażej Lenkowski: Liczymy na zwycięstwo racjonalizmu. Panie przewodniczący, bardzo dziękuję za poświęcony czas i za rozmowę.

B.B Dziękuję Panie redaktorze, dziękuję Panie prezesie i życzę wam owocnych, interesujących spotkań. Mam nadzieję i wierzę, że za rok spotkamy się w tradycyjnej formule bo to było coś niesamowitego. Spotkania, możliwość rozmowy na Igrzyskach Wolności zawsze było czymś niesamowitym. Teraz działamy tak jak jest to możliwe. Raz jeszcze dziękuję za to, że zaprosiliście mnie. Będę podglądać w Internecie co będzie się działo.

Błażej Lenkowski: Zapraszamy do oglądania, dziękujemy za spotkanie i do zobaczenia za rok.

Rozmowa odbyła się w ramach Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest pod linkiem: https://vimeo.com/477308175

Serdecznie zachęcamy do oglądania!

Transkrypcja: Sylwia Barciś

Redakcja i korekta: Magda Melnyk

Borys Budka – przewodniczący Platformy Obywatelskiej.

W latach 2005-2009 był uczestnikiem międzynarodowych seminariów z zakresu prawa pracy i zabezpieczenia społecznego w Bordeaux. Jest wykładowcą wielu europejskich uczelni m.in. w Portugalii, Hiszpanii, Francji, Rumunii i Belgii. W 2011 r. na podstawie dysertacji „Kwalifikacje zawodowe w stosunku pracy” uzyskał tytuł doktora nauk ekonomicznych. Jest autorem licznych publikacji z zakresu prawa pracy, prawa spółek oraz prawa cywilnego.

Równolegle z pracą zawodową oraz rozwojem naukowym, podejmował działalność społeczną i samorządową. Przez dziewięć lat był radnym rady miejskiej w Zabrzu, pełnił funkcje jej wiceprzewodniczącego, a potem przewodniczącego.

W 2011 r. został wybrany do Sejmu VII kadencji z okręgu gliwickiego. Był wiceprzewodniczącym Komisji Ustawodawczej, członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, Komisji Nadzwyczajnej do rozpatrywania projektów ustaw z zakresu prawa spółdzielczego oraz Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Był reprezentantem sejmu w kilkudziesięciu postępowaniach przed Trybunałem Konstytucyjnym. W maju 2015 roku objął stanowisko ministra sprawiedliwości.

W Sejmie VIII kadencji został członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka oraz Komisji Ustawodawczej, a ponadto został zastępcą przewodniczącego Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Został również powołany przez Sejm w skład Krajowej Rady Sądownictwa. 26 lutego 2016 wybrany na wiceprzewodniczącego Platformy Obywatelskiej.

W wyborach w 2019 z powodzeniem ubiegał się o poselską reelekcję. 12 listopada 2019 został nowym przewodniczącym klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej. W wyborach na przewodniczącego PO uzyskał poparacie 78,49% głosujących członków PO i został wybrany nowym przewodniczącym na 4 letnią kadencję z dniem 29.01.2020 r.

Nie do zniesienia :)

Polska historia, być może nawet już od okresu „potopu szwedzkiego”, a w każdym razie na pewno od początku epoki zaborów, potoczyła się tak, że Polacy mają oczywisty tytuł do podkreślania swojego statusu skrzywdzonej ofiary gry politycznych potęg europejskich na przestrzeni stuleci. 

Relacje polsko-żydowskie nigdy nie były łatwe. Ale, w zasadzie, do 1945 roku chyba żaden europejski naród nie miał szczególnie łatwych relacji ze społecznością żydowską, żyjącą na terytorium jego państwa. Antysemityzm był na starym kontynencie zjawiskiem raczej „normalnym”, pospolitym, szeroko rozpowszechnionym nie tylko w tzw. warstwie ludowej, ale także – w wielu przypadkach – pośród intelektualnych elit. Zbrodnia Holokaustu została zaplanowana, skoordynowana i w znacznej mierze przeprowadzona przez ogarnięte narodowym socjalizmem Niemcy, acz przy nierzadko ochoczym współudziale przedstawicieli innych narodów europejskich. Jej wyjątkowe w dziejach ludzkości wymiar i natura spowodowały daleko idące przewartościowania postaw Europejczyków wobec antysemityzmu. Niechęć wobec Żydów została zepchnięta ze społecznego mainstreamu na ekstremistyczne krawędzi politycznego systemu. Kluczowe znaczenie dla tego procesu (nadal oczywiście niedokończonego) miało uznanie bezmiaru krzywdy, jaka spotkała naród żydowski z rąk niemieckich „władców Europy”, a przede wszystkim chorej ideologii, która przed rokiem 1939 zapuszczała korzenie w większości państw europejskich. Antysemityzm napotkał na psychologiczną barierę w postaci wewnętrznego wstrętu, jaki człowiek odczuwa wobec samego siebie, gdy do głowy przychodzi mu myśl, aby dalej krzywdzić lub źle traktować ofiarę. Jest jednak pytanie, czy ta bariera może zadziałać równie silnie we wspólnocie narodowej, która przed doświadczeniem Holokaustu uznawała samą siebie, wręcz bezsprzecznie, za najbardziej skrzywdzoną w dziejach? 

Ja, ofiara

Nikt nie chce osobiście stać się ofiarą zła czy zbrodni. Niewielu jest też takich socjopatów, którzy w imię spodziewanych politycznych korzyści byliby skłonni cieszyć się, że krzywda spotkała ich bliskich, przyjaciół, sąsiadów czy rodaków. Czym innym jednak jest sytuacja, gdy określone dramatyczne zdarzenia i tak są już faktami historycznymi i nie mamy możliwości ich „odczynić”. Wówczas można z satysfakcją stwierdzić, iż było się (w znaczeniu nasi przodkowie i rodacy z wcześniejszych pokoleń byli) ofiarą zła uczynionego przez innych. Gdy w dodatku było się ofiarą niewinną, sprawcy byli o wiele potężniejsi i pastwili się nad słabszym w imię niskich celów (politycznych, strategicznych, finansowych, „plemiennych”), zaś ogrom i powtarzalność krzywdy była przytłaczająca, to jest to gotowy materiał na narodową mitologię martyrologiczną. Polska historia, być może nawet już od okresu „potopu szwedzkiego”, a w każdym razie na pewno od początku epoki zaborów, potoczyła się tak, że Polacy mają oczywisty tytuł do podkreślania swojego statusu skrzywdzonej ofiary gry politycznych potęg europejskich na przestrzeni stuleci. 

Wszyscy wiemy to instynktownie, ponieważ wpoiła nam to szkoła. Zarówno ta PRLowska (nacisk na Krzyżaków, XIX wiek i Hitlera), jak i już ta w III RP (uzupełnienie o Katyń i inne zbrodnie komunistów). Lekcje historii, szkolne apele, przytłaczające swoją atmosferą sprzężenie dnia końca wakacji i początku roku szkolnego z rocznicą wybuchu II wojny światowej, gdy wspomnienie beztroskich chwil nad jeziorem było brutalnie przesłaniane przez informację, że nasi rówieśnicy 40, 50, 60 lat temu – zamiast móc się uczyć – musieli szykować się na śmierć. W końcu „kanon lektur”, tak bezlitośnie dziewiętnastowiecznocentryczny, ewentualnie okraszony wierszem o II wojnie. Ten model wychowania zawsze balansował na granicy wytrzymałości młodego pokolenia, które w okolicach VII-VIII klasy podstawówki oraz III klasy liceum bywało skłonne, aby „rzygać powstaniami”. Ale jednak skutecznie jej nie przekraczał, bo gdy przychodziła ulga w postaci zdanej matury, młodzież cieszyła się z możliwości zostawienia tego wszystkiego za sobą i zajęcia się swoimi osobistymi zainteresowaniami, ale w tyle głowy na całe życie zachowała przesłanie, że jest cząstką narodu skrzywdzonego. I że jej samej coś się z tego tytułu od świata należy. Nadal. W roku 2020 tak samo, jak i w 2000, o 1980, a tym bardziej o 1960 nawet nie wspominając.

Jest bowiem tak, że gdy nie trzeba samemu, teraz, w tej chwili cierpieć krzywdy, to bycie ofiarą jest „fajne”. Szczególnie jeśli minęło sporo czasu i tej myśli nie trzeba już konfrontować z perspektywą świadka czasu. Taki świadek na sto procent wolałby przeżyć całe swoje życie w świecie bez wojny, w którym Polaków nikt nie skrzywdził, w którym wiedli oni masowo przyziemny żywot kupca. Jakże inna jest jednak perspektywa tych z „przywilejem późnego urodzenia”! Oddać całą narodową mitologię za „gnuśne” i nudne dzieje ekonomicznej prosperity? Jak to by wyglądało na „koszulce patriotycznej”? 

My, ofiara

Z byciem uznaną przez świat zewnętrzny ofiarą wiąże się swoista moralna „przyjemność”. Gdy odrzucić całą liberalną retorykę indywidualistyczną, która rozpowiada, że tak winy, jak i zasługi mają wymiar wyłącznie jednostkowy, to przynależność do wiecznie krzywdzonego narodu jest korzystna. To źródło moralnej wyższości w najczystszej postaci. Byłem niewinny, ale zostałem skrzywdzony. Nie miałem szans się bronić, bo użyto przeważającej siły. Nie dano mi szansy, musiałem polec. Teraz mogę, ale nie muszę wybaczyć. Jeśli wybaczę, to niekoniecznie znaczy, że krzywdziciel nie powinien mnie nadal przepraszać i łaknąć powtarzania przeze mnie aktu łaski przebaczenia. Dawne krzywdy na zawsze pozostaną istotnym czynnikiem w naszych relacjach. Nie wolno innym zbyt zdecydowanie forsować wobec mojej niezgody swoich interesów, bo przecież muszą okazywać skruchę. Przeszłość na zawsze daje mi tytuł do rekompensat, do traktowania ekstraordynaryjnego, do zaciągnięcia hamulca, gdybym przegrywał zbyt dotkliwe jakieś negocjacje, do preferencji moich interesów nad interesy jakichś innych, o wiele mniej krzywdzonych w przeszłości narodów, do entuzjazmu, gdy jest okazja wejść ze mną w sojusz. Zabrać mi węgiel kamienny, to jak zdławić jeszcze jedno powstanie. Nakazać mi stosować normy państwa prawa, to jak powtórzyć Blitzkrieg. Utrudnić konkurowanie moim firmom przewozowym, to jak znów ścigać żołnierzy wyklętych po lesie. Skłaniać do udziału we wspólnej polityce obronnej UE, to jak znów zdradzić Legiony Polskie we Włoszech. Skrytykować w czasie debaty w Parlamencie Europejskim, to w zasadzie Jałta. 

Polacy to Chrystus Narodów, który „cierpiał za milijony”. Z polskiej perspektywy ten status najbardziej pokrzywdzonej spośród wszystkich ofiar wydawał się oczywisty i niezagrożony do wybuchu II wojny światowej. Polacy ponieśli w jej skutek co prawda znów kolosalne straty w każdym wymiarze, od tego najboleśniejszego w postaci wymordowania milionów polskich obywateli począwszy, po zniszczenia infrastruktury i zadanie krajowi wielkiego ciosu w sensie ekonomicznym. Ale jednak uznanie przez cały świat absolutnie wyjątkowego charakteru zbrodni Holokaustu, wymierzonego w Żydów, a nie w Polaków, pozbawiło Polskę możliwości podtrzymania wizerunku wspólnoty najbardziej skrzywdzonej w dziejach Europy. Dopóki blizny były bardzo świeże, bliscy konkretnych ofiar żyli, zniszczenia wyzierały na każdym kroku, a niesprawiedliwość dziejowa w postaci znalezienia się po niewłaściwej stronie „żelaznej kurtyny” biła po oczach, krzywda była tak wielka i oczywista, że „konkurowanie” o nimb najbardziej skrzywdzonych było nieistotne i w zasadzie niedostrzegalne. Czas wojny, okupacji hitlerowskiej oraz sowieckiego zniewolenia były kolejnymi aktami agresji, pozostającymi w logice pruskiej germanizacji i carskiego panslawizmu. Im więcej jednak mijało lat, kraj się odbudowywał, zrzucał własnym ruchem społecznym jarzmo komunistyczne, kształtował młodą demokrację, bogacił się, wstępował do zjednoczonej Europy, unowocześniał – słowem, pisał swoją historię sukcesu, a w  tym samym czasie mijały pokolenia i krzywdy II wojny stopniowo przenosiły się ze sfery realnych doświadczeń obrabowanych z młodości ludzi do sfery pamięci symbolicznej, tym bardziej umacniała się pokusa, aby postawić pytanie o to, „kto w całym bilansie został najbardziej skrzywdzony”. 

Wy, ofiary?

Trudno jednak było wystąpić w międzynarodowej debacie otwarcie z tezą, że Polacy zostali w toku historii skrzywdzeni bardziej, czy choćby nie mniej niż Żydzi. Taka próba ryzykowała natychmiastową dyskredytacją i utratą dostępu do poważnych forów prowadzenia dialogu. Co gorsza, w realiach powstałej po doświadczeniu zbrodni Holokaustu poprawności była podatna na natychmiastowe spotkanie się z zarzutem antysemityzmu. Być może wręcz podświadomie ukształtowała się więc strategia skupienia się na celu minimum, czyli celu uznania za drugą najbardziej pokrzywdzoną ofiarę historii Europy i stopniowego redukowania dystansu do „lidera”. Przywoływano fakty historyczne, zgodnie z którymi Polacy byli w planie nazistowskim także skazani na eksterminację, tylko w późniejszym okresie. Wskazywano, że programem zagłady została objęta elita intelektualna Polaków, a gdyby reżim nazistowski nie upadł tak szybko, los Polaków polegałby na tym samym co los Żydów, ewentualnie może część z nas przetrwałaby jako parobki lub przymusowo przesiedleni w głąb Azji, w miarę jak Polskę zastępowałby Lebensraum. Jednak już na pierwszy rzut oka to zniuansowanie i odłożenie na potem „ostatecznego rozwiązania” kwestii polskiej przegrywało w wyobraźni świata z czarno-białą klarownością bestialstwa i przemysłowym tempem „ostatecznego rozwiązywania” kwestii żydowskiej przez nazistowskie Niemcy. Taka reakcja była też zresztą wygodna dla anglosaskich czy francuskich odbiorców, którzy postępowanie Niemców z Żydami mogli uznać za coś o wiele gorszego niż ich wszelkie wcześniejsze występki, podczas gdy plany nazistów wobec Polaków mogły nader czytelnie przypominać im ich własne praktyki względem „rasowo gorszych” niewolników lub mieszkańców kolonii. 

Pojawiały się też inne próby redukowania rozpiętości pomiędzy bilansami krzywd. Podkreślano, że ok. 3 mln spośród zabitych w Holokauście Żydów stanowili obywatele II RP, a więc byli to równocześnie Polacy. Ryzykowne uogólnienie w świetle realiów II RP, ale formalnie fakt. Wskazywano także, że współczesny świat „docenił” krzywdę Żydów (czyżby nie wręcz nadmiernie?), podczas gdy krzywdy Polaków nie są dostrzegane w całej ich rozciągłości i nie spotykają się z dostateczną uwagą oraz współczuciem. W ten sposób współczesny świat, przez zaniedbanie, zwiększa ból i krzywdę Polaków, podczas gdy wielkie zadośćuczynienie wobec Żydów powinno ich ból nieco zmniejszać. Formułowano także myśl, iż fakt lokalizacji większości obozów zagłady na terenie okupowanej przez III Rzeszę Polski, uczynił nasz naród świadkiem tego bestialstwa, co było i jest traumą, zwiększającą nasze krzywdy, także dlatego że po dzień dzisiejszy stawia nas w świetle podejrzeń o współsprawstwo, zwalniając z nich Francuzów czy Belgów, ponoszących tutaj klarownie większe winy. Oczywiście w tym kontekście nie można zapomnieć o „żydokomunie”, czyli wyjątkowo perfidnych próbach pomniejszenia krzywd pomordowanych w Holokauście Żydów przez przywołanie win innych Żydów, którzy dopuścili się zbrodni w służbie innej totalitarnej ideologii. Lecz nie można się temu chyba dziwić. Gdy chodzi o bilans krzywd, każda zbrodnia Żyda-komunisty na Polaku-antykomuniście musi być odnotowana, jako (wręcz nawet arytmetycznie) najsilniejszy argument. 

Mniejsze większe ofiary

Wydaje się, że w ostatnich latach pragnienie zmniejszenia dystansu do Żydów w bilansie krzywd wchodzi w nową, dynamiczną fazę, w której być może nie cofniemy się przed stwierdzeniem, że to jednak my jesteśmy ofiarą numer 1. Nie tylko już przedstawiciele skrajnie prawicowych środowisk, ale także premier polskiego rządu sięga po pojęcie „antypolonizmu”. Nie „polonofobii”, która jest językowo zbyt pospolita i mogłaby zostać zaszeregowana po prostu na równi obok „anglofobii”, „frankofobii”, „rusofobii”, czy „germanofobii” (albo, nie daj Boże, „homofobii”). „Antypolonizm” ma się kojarzyć z „antysemityzmem” i sugerować, że mamy do czynienia z dość porównywalnymi zjawiskami nienawiści do dwóch stale krzywdzonych przez sąsiadów i świat narodów. Ma też być mocną odpowiedzią na wszelkie potwarze głoszące, że antysemityzm jest od pokoleń naturalną wręcz postawą Polaków. Dlatego tak wiele publikacji zajmuje się antypolonizmem konkretnie w Izraelu, choć przecież na co dzień nasza prawica wojuje raczej z Rosją i państwami Unii Europejskiej, na czele z Niemcami.

Żydzi w nas antysemityzmem, my w nich antypolonizmem. W perspektywie co najwyżej średniej liczymy tutaj na symetrię. Dzięki konstruktowi antypolonizmu umacniamy i ukazujemy genezę wszystkich naszych krzywd doznanych od 300 lat. Tak jak antysemityzm, antypolonizm istniał od dawna. Nasza heroiczna postawa, nonkonformizm, niezależność myślenia i moralność postawy wzbudziły dawno temu nienawiść wobec Polski i Polaków, która owocowała napaściami, mordowaniem, grabieniem, zaborem i okupacją. Próbowano nas zlikwidować kulturowo: germanizacja i rusyfikacja były swoistymi prawie-Holokaustami, realizowanymi innymi metodami. Aby z przekazem o nienawiści świata wobec Polaków dotrzeć wszędzie, antypolonizm prof. Andrzej Zybertowicz nazywa wręcz formą rasizmu, gdyż „bazuje na rasistowskich stereotypach”. Jest więc uniwersalną i ultymatywną formą nienawiści, skierowaną całościowo wobec polskiej kultury, państwa i istnienia. Jest przekonaniem o niższej wartości polskości. Czyż nie stąd biorą się wszystkie obecne ataki na Polskę i jej rząd? Czy przekonanie, że nie spełniamy europejskich standardów państwa prawa i wolności obywatelskich nie wypływa po prostu z rasizmu? Przecież skoro tak, to my nie możemy ustąpić, a oni powinni się wstydzić i milczeć.

Ostatnim etapem wyścigu o pozycję ofiary numer 1 jest pojęcie „Holokaustu Polaków” i idea powołania muzeum takiego holokaustu. To oznaczałoby już po prostu zakwestionowanie wyjątkowego charakteru nazistowskiej zbrodni na Żydach. 

Antysemityzm w państwach Europy miał w dziejach wiele różnorakich źródeł. Żydów nienawidzono lub im nie ufano ze względu na wygląd fizyczny, ubiór, zwyczaje. Niechęć budziło ich izolowanie się od reszty społeczeństwa, mała otwartość budziła niepokój. Byli przydatnym „kozłem ofiarnym”, zawsze obcy, ale pod ręką, za miedzą. Zawiść budziły ich sukcesy finansowe. Do wielkich wybuchów złych emocji dochodziło na tle religijnym, co podsycali kapłani różnych kościołów chrześcijańskich. Oliwy do ognia dolewały teorie spiskowe, o rzekomych żydowskich zbrodniach, o politycznej kontroli rozciąganej przez nich podobno nad światem, o ich umocowaniu w świecie finansjery, nieformalnych strukturach. W zasadzie wszystkie te źródła nienawiści biją do dziś. Nie ma jednak żadnego powodu, aby domniemywać, że źródła te biją w Polsce mocniej niż w dowolnym innym kraju naszego regionu świata. 

Jednak jeśli w polskich umysłach na trwałe osadzi się potrzeba wykazania światu i samym Żydom, że to nas najbardziej w historii skrzywdzono, a następnie w próbach forsowania tej wersji historii poniesiemy klęskę (która jest raczej przesądzona na starcie), to pojawi się tutaj ekskluzywnie polskie źródło frustracji, która może owocować nową formułą antysemityzmu. Wyjątkowo niezdrowego, uporczywego, opartego o nieuleczalne poczucie krzywdy, bezsilny gniew i wręcz o „zazdrość o Holokaust”. 

Wschód – nieudana inwestycja :)

Wojny domowe i intrygi, którymi w latach 80. XIV w. małopolscy możni wprowadzili Jagiełłę na tron, miały wielkie znaczenie nie tylko dla wewnętrznych relacji sił, lecz także dla geopolitycznej orientacji Polski. Państwo, z którego przybywał nowy władca, miało wielkie ambicje, ale jego zasoby nie wystarczały, by dopiąć swego. Używając języka nowoczesnego biznesu, można stwierdzić, że Litwa była obiecującym politycznym start-upem, który pilnie potrzebował inwestora. Stała się nim Polska, szybko odpuszczając sobie dotychczasowe obszary aktywności – kontrolę nad Śląskiem i Pomorzem – przegnanie z Prus Krzyżaków, zaangażowanie w politykę europejską, rozwój handlu, przemysłu i nauki oraz budowę miast. Gdyby główny cel litewsko-polskiego konsorcjum został osiągnięty, tę strategiczną decyzję należałoby uznać za słuszną: potencjalne zyski z opanowania całej Europy Wschodniej (a prawdopodobnie także Syberii) powetowałyby stratę Opola i Kołobrzegu. Niestety, projekt zakończył się fiaskiem.

Trzymając się biznesowych porównań, można powiedzieć, że tym, co zabiło korporację stworzoną w roku 1385, był brak elastyczności głównego decydenta w momencie, kiedy negocjowano warunki przejęcia doprowadzonej na skraj bankructwa konkurencji. W rezultacie do transakcji nie doszło, konkurent stanął na nogi i fuzja dokonała się w odwrotną stronę: to Moskwa przejęła Litwę, a przy okazji związaną z nią Polskę. Ten prosty biznesowy język wydaje się trafniejszym opisem wydarzeń niż rojenia o dziejowym posłannictwie i jęki, że zupełnie niespodziewanie i z nieznanych powodów Polacy stali się ofiarą wschodniego sąsiada.

Prolog wschodniej przygody rozegrał się 9 kwietnia 1241 r. na polach pod Legnicą. Śmierć Henryka Pobożnego w starciu z pobocznym oddziałem Mongołów diametralnie zmieniła sytuację polityczną Polski, przesądzając o tym, że rozbicie dzielnicowe trwało jeszcze 80 lat i że zjednoczone państwo powstało w dorzeczu Wisły, a nie Odry. Miało to gigantyczne znaczenie, ponieważ ziemie wzdłuż Odry, mozolnie zbierane przez ojca Pobożnego – Henryka Brodatego – były ściślej związane z zachodem kontynentu, a kontrola nad całym jej biegiem umożliwiłaby rozwój gospodarczy opierający się na eksporcie śląskich metali, a nie małopolskiego i mazowieckiego zboża. Prowadziło to do powstania gospodarki przemysłowej, a potencjalnie także do udziału w wielkich odkryciach geograficznych, które w rzeczywistej historii Polacy – zaangażowani wraz z Litwą na Wschodzie – zupełnie zignorowali. Skoro do Ghany, Indii i na Wyspy Dziewicze można było dotrzeć z Kopenhagi, to dlaczego nie z Kołobrzegu, położonego zaledwie 200 kilometrów dalej?

Śmierć najpoważniejszego pretendenta do korony nie była jedyną konsekwencją mongolskiego najazdu. Tym, co na kilkaset lat miało określić historię Polski, był fakt, że położone na wschód od niej państwa ruskie dosłownie przestały istnieć. Skala zniszczeń największa była w Kijowie, który już w czasach Bolesława Chrobrego liczył około 50 tys. mieszkańców i był tak bogaty, że złupienie go miało zająć polskiemu księciu całe dziesięć miesięcy. Do początku XIII w. bogactwo odpracowano, a liczba ludności osiągnęła ponoć 100 tys. – czyli tyle co ówczesne Paryż i Londyn razem wzięte. Po najeździe mongolskim w roku 1240 zachodni podróżnicy naliczyli jednak zaledwie 200 domów (a więc nie więcej niż 5 tys. mieszkańców), a o dawnych polach wokół miasta napisali, że są usłane niepogrzebanymi kościotrupami. Nie wszystkie ruskie miasta ucierpiały w równym stopniu (niektórych Mongołowie nie zniszczyli całkowicie, by móc ściągać z nich trybut), ale na wschód od Polski wytworzyła się próżnia.

Na splądrowane ziemie zaczęli wkraczać od północnego zachodu Litwini, których umęczeni mieszkańcy ruskich miast i księstw kolejno uznawali za swoich opiekunów (nie obyło się zapewne bez przemocy, ale o szczegółach niewiele wiemy, bo litewscy zwycięzcy byli generalnie niepiśmienni). To w ten sposób w ciągu kilkudziesięciu lat powstało wielkie pod względem obszaru, ale słabiutkie, jeśli chodzi o możliwość mobilizacji zasobów i umiejętności zarządzania, państwo, z którego małopolscy panowie umyślili sobie sprowadzić nowego króla. Chyba nie byli świadomi, że wraz z nim sprowadzają doktrynę polityczną wyrażoną przez księcia Olgierda – ojca Jagiełły – słowami: „Cała Ruś winna po prostu do Litwinów należeć”.

Główną przeszkodą w realizacji tego programu była Moskwa. Po paru wyprawach na to miasto – żadne z oblężeń nie zakończyło się sukcesem – w roku 1372 Olgierd zawarł rozejm, który mimo paru napięć miał przetrwać ponad stulecie. Szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na korzyść Moskwy w roku 1478, kiedy jej władca Iwan III Srogi zdobył Nowogród Wielki i zlikwidował istniejącą tam republikę, która przez poprzednie 200 lat utrzymywała raz bardziej ścisłe, raz luźniejsze więzi z Litwą. Dwa lata później Moskwa formalnie wyzwoliła się z zależności lennej od mongolskiej Złotej Ordy. Ogłoszone przez rezydujących na Kremlu książąt „zbieranie ziem ruskich” przyśpieszyło. W ciągu następnych 90 lat konkurenci o władzę nad Rusią stoczyli ze sobą sześć wojen (1492–1494, 1500–1503, 1507–1508, 1512–1522, 1534–1537, 1558–1570). Tylko jedna z nich zakończyła się zwycięstwem Litwy, jedna remisem (tzn. wymianą terytoriów), a cztery – przejmowaniem przez Moskwę kolejnych ziem uprzednio kontrolowanych przez Wilno. Wynik ostatniego starcia był dla Litwinów tak niekorzystny, że skłonił ich do zawarcia unii lubelskiej, która przekazywała Polsce południową połowę ich państwa i faktycznie podporządkowywała resztę. W ten sposób powstała Rzeczpospolita Obojga Narodów, a rywalizacja z Moskwą stała się priorytetem także polskiej polityki.

Talenty wojskowe Stefana Batorego sprawiły, że następna wojna na wschodzie (1577–1582) zakończyła się zwycięstwem, ale i tak trend był dla państwa polsko-litewskiego niekorzystny. Pod koniec panowania Iwana IV Groźnego Wielkie Księstwo Moskiewskie zrównało się z Rzeczpospolitą pod względem potencjału demograficznego, a możliwość kolonizacji Syberii – dla czego Polska i Litwa nie miały przeciwwagi – oznaczała, że w następnych wiekach przewaga Moskwy będzie jeszcze wyraźniejsza.

W tej sytuacji wygaśnięcie w roku 1598 dynastii Rurykowiczów i walka o schedę po niej było zrządzeniem losu wyjątkowo korzystnym dla Polski i Litwy. Z inicjatywy kanclerza wielkiego litewskiego Sejm Rzeczpospolitej, który nie zatracił jeszcze zdolności wypracowywania kompromisów i strategicznego planowania, wystosował wówczas do Moskwy poselstwo z nowatorską propozycją. Oto, jak opisał ją Paweł Jasienica: „Lew Sapieha obmyślił plan… unii Rzeczypospolitej i Wielkiego Księstwa Moskiewskiego. Zrastać się miały, przenikać nawet nawzajem społeczności państw obu, i to nie tylko szlacheckie, bo mowa była o wspólnym handlu, mennicy i flocie. W roku 1600 z upoważnienia sejmu wyruszyło do Moskwy poselstwo w osobach kanclerza wielkiego litewskiego, Lwa Sapiehy, oraz Stanisława Warszyckiego, który był kasztelanem warszawskim. Oprócz wspomnianych punktów przedłożono bojarom inne jeszcze, bo projekt śmiało sięgał po rzeczy naprawdę niebywałe. Oba państwa miały wspólnie prowadzić politykę zagraniczną i wojny, razem zawierać traktaty pokojowe, posiadać na potrzeby militarne jedną kasę w Kijowie [który przez to stałby się w końcu stolicą tej federacji – przyp. K.I.]. Poddani zyskaliby prawo swobodnego wyboru miejsca zamieszkania i zawierania małżeństw «mieszanych», a katolicyzm i prawosławie pełną tolerancję wzajemną. Posłowie Rzeczypospolitej pragnęli ponadto ułatwić młodzieży moskiewskiej naukę łaciny, ponadnarodowego języka Europy”.

Moskiewscy bojarzy potraktowali to jako banalną propozycję zawarcia wieczystego pokoju, więc litewscy magnaci – z reguły gruntownie już spolonizowani Rusini – na własną rękę postanowili opanować Moskwę. Koncept był mniej intelektualnie wysublimowany niż planowana przez Sapiehę federacja, ale i tak spektakularny. Korzystając z faktu, że najmłodszy syn Iwana Groźnego zginął młodo, daleko od Moskwy i w tajemniczych okolicznościach, wsparli człowieka podającego się za cudownie ocalonego carewicza. Kim naprawdę był Dymitr Samozwaniec, do dziś nie wiadomo, ale prawdopodobnie jako młody mnich miał okazję przebywać na dworze i poznać tamtejsze zwyczaje, co uwiarygodniało bajeczkę o monarszym pochodzeniu. Jesienią 1604 r . wraz ze wspierającymi go kozakami i prywatnymi wojskami polskimi przekroczył moskiewską granicę, ale do wiosny następnego roku nie odniósł większych sukcesów. Nagła śmierć cara Borysa Godunowa w kwietniu 1605 r. sprawiła, że grono zwolenników Dymitra momentalnie się powiększyło, pozwalając mu na wkroczenie do Moskwy. Panowanie Samozwańca trwało jednak krócej niż rok, bo ekstrawaganckie (czyli jak na Moskwę zbyt zachodnie) zwyczaje szybko zraziły do niego poddanych. Czarę goryczy przepełnił ślub z Maryną Mniszech – katoliczką i córką wojewody sandomierskiego. Dymitra zamordowano. Tron objął Wasyl Szujski z bocznej gałęzi książęcej dynastii Rurykowiczów, ale pojawił się nowy pretendent, rzekomo już po raz drugi cudownie ocalony od śmierci syn Groźnego. Drugi Samozwaniec nie zdołał się już koronować, a chaos w państwie moskiewskim – znany jako smuta – osiągnął takie rozmiary, że Polacy zdecydowali się na otwartą interwencję.

Mimo przewagi sił Rzeczypospolitej wojna toczyła się niemrawo, spowalniana niezdecydowaniem i próżnością głównodowodzącego. Król Zygmunt III, praprawnuk Jagiełły, wychowany przez jezuitów i od młodych lat znany z powagi i pobożności, umyślił sobie przejść do historii jako nowy Aleksander Macedoński: pogromca Moskwicinów, zdobywca Szwecji, Persji i na koniec Konstantynopola. Rzeczywiste zdolności nie odpowiadały ambicjom, a te z kolei powstrzymywały króla przed całościowym oddaniem dowództwa w ręce hetmana polnego koronnego Stanisława Żółkiewskiego. W rezultacie już jesienią 1609 r. wojska utknęły w bezskutecznym oblężeniu Smoleńska, utraconego przez Litwę niemal 100 lat wcześniej. Propozycje hetmana, by wykorzystać panujący w rosyjskim carstwie zamęt i szybkimi ruchami wojsk opanowywać inne miasta, słabiej bronione, nie zdobyły monarszej przychylności. Późną wiosną znudzony gnuśnym siedzeniem pod murami Żółkiewski zabrał ze sobą parę tysięcy żołnierzy i ruszył w głąb kraju, po drodze przejmując komendę nad kilkunastoma tysiącami kozaków i zbuntowanymi oddziałami moskiewskimi (co pokazuje, że wojna nie miała jeszcze narodowego charakteru, który jej później przypisywano). Pod koniec czerwca hetmańskie oddziały pokonały pod Carowym Zajmiszczem znaczne siły wroga, które zdołały jednak zabarykadować się w osadzie. Żółkiewski zarządził oblężenie. 3 lipca kilku zbiegłych najemników niemieckich doniosło mu o położeniu głównych sił rosyjskich (wzmocnionych parotysięcznymi posiłkami szwedzkimi), które szły z odsieczą oblężonemu Smoleńskowi.

Hetman przykazał kozakom pilnować zabarykadowanego Zajmiszcza, a sam, na dwie godziny przed zachodem słońca, ruszył na północny wschód. Jego husaria i ciągnąca za nią piechota miały do pokonania około 35 kilometrów, z czym uporały się jeszcze przed świtem: gdy dotarły na pola wsi Kłuszyno, obozujący na nich wrogowie – ich liczbę historycy szacują na 20–30 tys. osób – mocno spali. Obudziła ich polska szarża. W ciągu paru następnych godzin kilkukrotnie powtarzane ataki rozproszyły rosyjskie siły i pozbawiły je zdolności bojowych. Niektórzy ze szwedzkich i niemieckich najemników przeszli na stronę polską. Parę godzin później, gdy husaria, mimo zmęczenia bitwą, wróciła pod Carowe Zajmiszcze, ciągnąc pojmanych pod Kłuszynem jeńców, pod komendę Żółkiewskiego przeszedł także zabarykadowany w osadzie wojewoda Wałujew. Było to ważne polityczne porozumienie, którego główne postanowienie dotyczyło osadzenia na carskim tronie 15-letniego polskiego królewicza Władysława.

Wzmocnione o kilka tysięcy podkomendnych Wałujewa i sławę zwycięzców spod Kłuszyna, wojska Żółkiewskiego ruszyły w kierunku Moskwy. Po drodze poddawały się kolejne miasta i twierdze. 27 lipca grupa wpływowych bojarów obaliła cara Wasyla Szujskiego i osadziła go w klasztorze. 3 sierpnia Żółkiewski stanął pod murami stolicy, uroczyście przyjęty przez nowe władze, które jednak nie wpuściły go do miasta. 5 sierpnia rozpoczęły się rokowania, które po trzech tygodniach zakończono układem, na którego mocy królewicz Władysław został uznany carem Rosji pod warunkiem przejścia na prawosławie. Rzeczpospolita miała przerwać oblężenie Smoleńska i zwrócić zdobyte do tej pory zamki. Następnego dnia na błoniach pod Moskwą tłumy mieszkańców złożyły przysięgę na wierność Władysławowi i bramy miasta otwarto przed Polakami.

Po paru tygodniach pobytu w Moskwie Żółkiewski ruszył z powrotem pod Smoleńsk, gdzie dotarł 21 listopada. Czekało go tam decydujące starcie kampanii: przekonanie do warunków zawartego pokoju Zygmunta III Wazę. Monarcha, jak relacjonują współcześni, „bardziej gniewliwą twarzą niż wdzięczną spojrzawszy na hetmana”, stwierdził, że „dla słusznych przyczyn synowi […] nie dopuszczę być carem moskiewskim” i „dane dyploma ze wzgardą odrzucił”. Ta decyzja miała kosztować Polskę utratę mocarstwowej pozycji i później stanie się wasalem państwa, z którym właśnie toczyła zwycięską wojnę. Z wyjątkiem fundamentalistycznych katolików historycy są zgodni, że „słuszne przyczyny”, o których mówił król, wcale takie nie były. W przywiezionym przez Żółkiewskiego porozumieniu Zygmuntowi nie podobały się dwie rzeczy. Po pierwsze, że to nie jego samego Moskale chcieli powołać na tron, a po drugie, że upierali się pozostać przy prawosławiu, a przejście na to wyznanie przez nowego władcę czynili warunkiem jego koronacji.

Władysław najprawdopodobniej był zainteresowany moskiewską ofertą. Biorąc pod uwagę, że tron polsko-litewski był elekcyjny, a o szwedzki toczyła się właśnie wojna, roztropnie było brać to, co akurat było do wzięcia. Ten argument Żółkiewski wysuwał w rozmowach z Zygmuntem, ale spotykał się z silną ripostą: postawiony przez bojarów warunek przejścia na prawosławie wykluczał to, że Władysław zostanie kiedyś powołany na tron katolickiej Polski. W tym punkcie pomiędzy królem a hetmanem ujawniała się zasadnicza różnica priorytetów, tożsamości i sposobu myślenia. Dla Zygmunta, który działał przede wszystkim w logice religii, celem nadrzędnym było szerzenie wiary, którą uważał za jedynie prawdziwą, a jakiekolwiek kompromisy w tej kwestii były wykluczone i nieracjonalne, bo grożące wiecznym potępieniem w zamian za przejściową, bo ziemską, władzę. Katolicyzm był dla Wazy kluczowym elementem racji stanu: Polska mogła znaczyć mniej i żyć w ciągłym wojennym zagrożeniu byle tylko wytrwała przy prawdziwej wierze.

Hetman myślał tymczasem stricte politycznymi kategoriami i w sposób typowy dla kończącego się właśnie polskiego złotego wieku: zbawienie stanowiło kwestię prywatnych relacji z Bogiem, a zmiana wyznania z powodów politycznych była jak najbardziej zrozumiała. Praktyka wielowyznaniowej Rzeczpospolitej pokazywała, że katolicy i prawosławni mogą funkcjonować w jednym organizmie politycznym i należało wykorzystać okazję, by to modus vivendi rozciągnąć na resztę ziem ruskich. Królewicz Władysław powinien wobec Moskwy postąpić tak samo jak 20 lat wcześniej kalwiński król Nawarry Henryk Burbon wobec Paryża: uznać, że miasto warte jest mszy.

Jednym z moskiewskich możnych, który wraz z Żółkiewskim przyjechał pod Smoleńsk, by przekonać Zygmunta I II Wazę do koronacji Władysława, był patriarcha moskiewski Filaret. Życiorys hierarchy był dość osobliwy: pierwsze 47 l at życia przeżył jako świecki magnat, Fiodor Romanow, wujeczny brat cara Fiodora I. Z racji pokrewieństwa z carem stał się jednym z kandydatów do sukcesji. Przegrał jednak rywalizację z Borysem Godunowem, któremu niebawem zaczął zarzucać, że kazał potajemnie zamordować carewicza Dymitra – najmłodszego syna Iwana IV Groźnego, przygotowując tymi plotkami grunt pod dymitriady. Jesienią roku 1600 Godunow postanowił rozprawić się z Romanowami, oskarżając ich o próbę zamachu na swoje życie za pomocą „czarnoksięskich korzeni”. Trzej bracia Fiodora zostali skazani na zesłanie, gdzie zmarli, a on sam – zmuszony do rozwodu, wstąpienia do klasztoru i złożenia ślubów zakonnych. W ten sposób Fiodor Romanow stał się mnichem Filaretem.

Po śmierci Godunowa Filaret poparł Dymitra Samozwańca, zaświadczając, że jest on cudownie ocalałym synem Groźnego. W podziękowaniu został wypuszczony z klasztoru i mianowany przez nowego cara metropolitą rostowskim i jarosławskim. Ambicje Filareta sięgały jednak dalej, prowadząc go do udziału w spisku przeciw Samozwańcowi. Ta kalkulacja okazała się błędna: car Wasyl Szujski, mamiąc Filareta, że zostanie patriarchą moskiewskim, polecił mu sprowadzić z Uglicza szczątki prawdziwego carewicza Dymitra (formalnie był to pierwszy krok do kanonizacji, ale jednocześnie sposób wykazania, że obalony poprzednik nie był synem Iwana Groźnego) – po czym na zwierzchnika cerkwi wskazał kogoś innego. Oszukany Filaret wrócił do Rostowa, gdzie w roku 1608 wziął go do niewoli drugi Samozwaniec – i nominował na patriarchę moskiewskiego, co na powrót zbliżyło Filareta do propolskiego stronnictwa. Stąd była już krótka droga do tego, by wziąć udział w kolejnym spisku, którego skutkiem była detronizacja Szujskiego, serdeczne powitanie zgotowane Żółkiewskiemu oraz poparcie dla hetmańskiej koncepcji wprowadzenia na moskiewski tron królewicza Władysława.

Gdy się weźmie pod uwagę burzliwą przeszłość Fiodora-Filareta, opory Zygmunta III przed robieniem z nim interesów stają się zrozumiałe, ale królewską decyzję, by patriarchę zignorować, uwięzić i wywieźć do Polski, należy uznać za błąd. Oferując tron polskiemu królewiczowi, Romanow musiał się liczyć z tym, że tego cara pozbyć się nie będzie równie łatwo, jak poprzedników, oraz że związek z Polską i Litwą może się okazać definitywny. Gdyby tak się stało, na gigantycznym obszarze pomiędzy Wartą a Oceanem Spokojnym mógł powstać jeden organizm polityczny, czerpiący z doświadczenia polsko-litewskiej unii, mniej więcej według zasad naszkicowanych dekadę wcześniej przez kanclerza Sapiehę.

Dokonany pod presją polskich wojsk wybór Władysława na cara tylko chwilowo uspokoił sytuację, a nieobecność nowego władcy szybko doprowadziła do powrotu chaosu. Indywidualne kalkulacje bojarów sprawiały, że niektórzy z nich – nawet jeśli parę lat wcześniej współpracowali z popieranym przez Polaków pierwszym Samozwańcem – próbowali wygnać z Moskwy załogę pozostawioną tam przez Żółkiewskiego. Rezultatem było spalenie drewnianego miasta w marcu 1611 r. i nieuniknione w tej sytuacji pogorszenie nastawienia ludności do przybyłych z zachodu wojsk. W następnym roku ludowe powstanie i oblężenie Kremla zmusiły Polaków do ucieczki. Rocznica tego wydarzenia, 7 l istopada, jest dziś rosyjskim świętem państwowym. Parę miesięcy później, w marcu roku 1613, wybór i koronacja cara Michała Romanowa (jedynego pozostałego przy życiu syna patriarchy Filareta) zakończyły okres bezkrólewia i zamknęły „okno możliwości”, dramatycznie zmarnowane przez polskiego króla.

Inaczej niż 230 lat wcześniej w Polsce rosyjska elekcja nie miała się powtórzyć. Michał w momencie koronacji był słabowitym nastolatkiem, cały swój autorytet zawdzięczał pozycji ojca, który nie mógł zasiąść na tronie ze względu na swoją godność duchownego i – co stanowiło poważniejszą przeszkodę – fakt uwięzienia przez Polaków w Malborku. Gdy po zawarciu pokoju Filaret wrócił z niewoli, cały autorytet cerkwi zaangażował w utrwalenie nowej dynastii. Zanim do tego doszło, okrucieństwa wojny zwiększyły wzajemną wrogość Polaków i Rosjan. Dopiero wtedy kwestie religijne stały się czynnikiem podziału i antagonizmu.

W XVI w. kraj od Białowieży po Wołogdę stanowił jedną prawosławną przestrzeń kulturową, a wyznawców zachodnich form chrześcijaństwa – katolicyzmu i kalwinizmu – spotkać można było jedynie wśród mieszczan i polonizującej się arystokracji. Litewska, a później polska ekspansja na wschód była w tych warunkach przedsięwzięciem militarno-politycznym, i nie nosiła cech konfliktu cywilizacji. Sytuacja zmieniła się w roku 1596, gdy w ramach religijnego wzmożenia Polacy doprowadzili do unii brzeskiej, czyli uznania zwierzchnictwa rzymskiego papieża przez większość działającego na terenie Rzeczpospolitej prawosławnego duchowieństwa. Ruch ten bywa interpretowany jako posunięcie defensywne („Powołany w 1589 r . procarski patriarchat w Moskwie mógł zagrażać interwencją cara w wewnętrzne sprawy państwa polsko-litewskiego pod przykrywką spraw religijnych” – pisze za biskupem Likowskim kolektyw Wikipedii), ale w rzeczywistości włożył w dłoń Moskwy potężny oręż: mogła się odtąd przedstawiać jako obrończyni prawdziwej wiary, a kontrreformacyjny i ewangelizacyjny zapał Polaków i ich króla dewota tylko uwiarygodniał te uroszczenia. Po roku 1613 za sprawą Filareta prawosławie stało się ideową bazą dla konsolidacji władzy nowej dynastii. Równie dobrze można sobie jednak wyobrazić proces odwrotny: celowe zacieranie różnic pomiędzy prawosławiem a katolicyzmem, by umocnić w ten sposób rządy Władysława, którego jeszcze w roku 1610 Filaret był gorącym zwolennikiem.

Rozejm, zawarty w grudniu 1618 r . w Dywilinie, przyznawał Rzeczpospolitej większość spornych terytoriów, ale przetrwać miał tylko 16 lat. W latach 40. XVII w. czynnik religijny nałożył się na klasowe podziały na Ukrainie (prawosławni kozacy przeciwko żarliwie katolickiej polskiej szlachcie), wzmacniając ducha irredenty i ułatwiając moskiewską interwencję. Równoczesny najazd szwedzki de facto zniszczył państwo polsko-litewskie, odwracając stosunek sił w relacjach z Moskwą. Przed rokiem 1667 Rosjanie odebrali Rzeczpospolitej Kijów, Smoleńsk oraz Nowogród Siewierski, a za potwierdzenie tego przebiegu granicy pokojem „wieczystym” (1684 r.) Moskwa uzyskała status protektora ludności prawosławnej zamieszkującej Rzeczpospolitą – z polską zgodą obejmując rolę, której rzekomo miała zapobiec unia brzeska. Jak się okazało w następnych dziesięcioleciach, zapis ten dał Rosji wygodny pretekst do ingerowania w wewnętrzne sprawy sąsiada, wzmocniony następnie obłudną – lecz bezkrytycznie przyjmowaną za słuszną przez dużą część źle wykształconej szlachty – doktryną obrony ustroju i jego „złotej wolności”.

W roku 1733 sytuacja z czasów Wazów i Żółkiewskiego uległa odwróceniu: to rosyjskie wojska zdobyły Warszawę i przegnały z niej prawowitego króla Stanisława Leszczyńskiego. Na polskim tronie zainstalowano Augusta III. Symetria pomiędzy rokiem 1610 a 1733 nie była jednak pełna. Oferta, którą hetman Żółkiewski – idąc w ślady kanclerza Sapiehy – złożył moskiewskim bojarom, dotyczyła nie tylko osoby nowego władcy, lecz także, a może przede wszystkim głębokiej modernizacji państwa, która miała się dokonać poprzez rozciągnięcie na ziemie ruskie ustroju wypracowanego przez ponad 200 l at funkcjonowania Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Rządząca Rosją w latach 30. XVIII w. cesarzowa Anna nie miała w stosunku do Polski równie ambitnych pomysłów: chodziło jedynie o usunięcie potencjalnego zagrożenia, jakim mógł się okazać reformatorsko nastawiony monarcha, i o wzmocnienie międzynarodowej pozycji Rosji.

W rzeczywistości modernizacja Rosji dokonana została przez prawnuka Fiodora-Filareta, cara Piotra I Wielkiego. Była to zmiana z jednej strony bardziej radykalna niż proponowana przez Żółkiewskiego, a z drugiej strony – bardziej powierzchowna. Radykalizm Piotrowych reform brał się z tego, że wprowadziły one prawa i instytucje wzorowane na zachodnioeuropejskich monarchiach absolutnych, pomijając oligarchiczny model Rzeczy- pospolitej, który lepiej pasowałby do Rosji ciągle jeszcze w XVII i XVIII w. zdominowanej przez wielkie rody bojarskie. Ich powierzchowność wynikała z tego, że przez długi czas ograniczały się do carskiego dworu i armii dowodzonej w dużym stopniu przez cudzoziemskich oficerów, którzy w oczach cara posiadali tę zaletę nad Rosjanami, że mieli mniej powodów i możliwości, by zorganizować pucz. Miało to skutek podobny do obcej okupacji: w czasach Anny (bratanicy Piotra) polityczna elita imperium była niemal w całości niemiecka.

Polska zależność od Rosji w drugiej połowie XVIII w. była jawna i wręcz poniżająca. Ostatnia elekcja (1764 r.) odbyła się pod presją rosyjskich wojsk stacjonujących w odległości zaledwie 3 kilometrów od miejsca głosowania, a wybór padł na kochanka carycy Katarzyny II, wywodzącego się z ostrożnie reformatorskiej Familii. Trzy lata później carskie wojska tak jednak pokierowały przebiegiem obrad sejmików, by wybrano kandydatów związanych z konserwatywnym stronnictwem hetmańskim. Sejm, który zaczął obrady we wrześniu roku 1767 (na wszelki wypadek rosyjskie wojska znów otoczyły Warszawę), przeszedł do historii jako repninowski, od nazwiska rosyjskiego posła, który de facto sterował przebiegiem obrad. Na ich zakończenie jako gwarantkę wykonania sejmowych uchwał wskazano rosyjską monarchinię – a do wynegocjowania z rosyjskim posłem szczegółów traktatu, który miał potwierdzić status Rzeczpospolitej jako rosyjskiego protektoratu, wyłoniono 71-osobową delegację w składzie ustalonym przez samego Repnina.

Te jawne kpiny z polskiej podmiotowości doprowadziły do zawiązania, bezpośrednio po zakończeniu obrad, konfederacji barskiej. Kołtuństwo i fanatyzm religijny konfederatów (ich uniwersał będący odpowiedzią na równouprawnienie innowierców przez sejm repninowski, stwierdzał, że „lepiej przestać żyć, aniżeli patrzeć na nadwerężenie wiary świętej katolickiej, tudzież widząc oczywistą zgubę Ojczyzny”) sprawiają, że trudno myśleć o nich z sympatią, ale interpretacja, według której zryw ten był pierwszym polskim powstaniem narodowym, wydaje się poprawna. Tak samo jak wszystkie inne antyrosyjskie powstania zakończyło się ono fiaskiem: poległo około 60 tys. osób, a na Syberię zesłano około 14 tys. Nie mogło być inaczej, biorąc pod uwagę fakt, że rosyjski potencjał demograficzny (a więc także militarny) był wówczas już kilkakrotnie większy od polskiego.

Świadomość, że rosyjska kontrola nad Rzeczpospolitą sięga lat 30. XVIII w., nakazuje inaczej, niż się to utarło, spojrzeć na rozbiory. Były one nie tyle ostatecznym ciosem zadanym pokonanemu konkurentowi, ile przejawem słabości i ograniczeń zwycięzcy, który część swojego łupu użył jako zapłaty za pomoc w realizacji innych celów. Pierwsza parcelacja (w roku 1772) była okupem zapłaconym przez Petersburg Berlinowi i Wiedniowi za zgodę na aneksję zależnego dotąd od Turcji Krymu. Druga, przeprowadzona w roku 1793, stanowiła narzędzie utrzymania Prus w koalicji skierowanej przeciwko rewolucyjnej Francji. Ostateczny podział w roku 1795 potwierdzał zaś fiasko rosyjskich ambicji kontrolowania całej Rzeczpospolitej, wystawionych na ciężką próbę przez reformy Sejmu Wielkiego, a następnie insurekcję kościuszkowską. Równocześnie stanowił jednak symboliczne uwieńczenie projektu „zbierania ziem ruskich”: w pierwotnym zaborze rosyjskim nie znalazły się żadne ziemie, które można by uznać za rdzennie polskie. Spośród znaczniejszych miejscowości przyłączonych do Rosji w latach 1772–1795 tylko Krzemieniec leżał na terenie Królestwa Polskiego sprzed zawiązania unii z Litwą – a i to jedynie przez ostatnie 4 lata panowania Kazimierza Wielkiego. 312 z 314 powiatów, na które podzielona jest dzisiejsza Polska, znajduje się na terenach, które w latach 1795–1805 były pod władzą Prus lub Austrii. Wyjątki – cały dzisiejszy powiat hajnowski i pół siemiatyckiego – leżały przed rozbiorami nie w Polsce, lecz w Wielkim Księstwie Litewskim. Przesunięcie granicy rosyjskiej dalej na zachód – aż za Kalisz – dokonało się już nie w ramach jednoczenia Rusi, lecz pod hasłem odbudowy Polski.

Krzysztof Iszkowski – członek zespołu redakcyjnego „Liberté!”, absolwent Szkoły Głównej Handlowej oraz Uniwersytetu Warszawskiego.

Fragment książki „Ofiary losu. Inna historia Polski”, Biblioteka Liberte 2017. 

Tekst ukazał się w XXVI numerze kwartalnika Liberté! Cały numer do pobrania lub kupienia.

Nie tak czarna przyszłość gospodarki rynkowej :)

W roku 2016 Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) po raz drugi współorganizowało panel podczas Igrzysk Wolności w Łodzi. Rok temu tematem moderowanej przeze mnie dyskusji był raport FOR „Następne 25 lat” oraz reformy, jakie Polska powinna przeprowadzić, by dogonić Zachód. Filary diagnozy przedstawionej przez FOR – niska stopa inwestycji, coraz wolniejsze tempo wzrostu produktywności czy spadająca liczba osób w wieku produkcyjnym – pojawiły się także w najważniejszych dokumentach rządowych opracowywanych pod nadzorem wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Tym, co z pewnością różni raport FOR „Następne 25 lat” od planu czy strategii wicepremiera z rządu Prawa i Sprawiedliwości, są rekomendacje, które w opracowaniu FOR-u opierają się przede wszystkim na wzmacnianiu, a nie osłabianiu mechanizmów rynkowych w Polsce.

17 Newsha Tavakolian, Listen (Imaginary CD Covers), 2011W roku 2016 znów spotkaliśmy się podczas Igrzysk Wolności, aby porozmawiać o przyszłości – tym razem jednak o przyszłości gospodarki rynkowej nie tylko w Polsce, lecz także, a może przede wszystkim, w Europie i na całym świecie. Igrzyska miały swój nieformalny początek nieco ponad tydzień przed oficjalną inauguracją w Centrum Dialogu im. Marka Edelmana, podczas wizyty w Polsce doktora Toma Palmera, amerykańskiego publicysty, wolnościowca, wiceprezesa Atlas Network. Jego wizyta w Łodzi i Warszawie związana była z promocją wydanej także w języku polskim książki „Czy wojny są nieuchronne? Czyli pokój, miłość i wolność”. Najważniejszą w mojej ocenie lekcją wynikającą z tej książki jest to, że bardzo ważnym czynnikiem ograniczającym konflikty pozostaje międzynarodowy handel, a więc jeden z fundamentów globalnej gospodarki rynkowej. „Jeśli towary nie będą przekraczać granic, to zrobią to armie” – powiedział kiedyś wybitny francuski ekonomista i filozof Frédéric Bastiat. Także w Unii Europejskiej, będącej ostatnio pod ostrzałem przeciwników różnej maści, to właśnie międzynarodowa współpraca gospodarcza jest spoiwem, które łączy kraje europejskiej wspólnoty i które zastąpiło w relacjach europejskich popularną łacińską sentencję: „Jeśli chcesz pokoju, to przygotuj się na wojnę”.

Wspomniana książka zawiera m.in. rozdział napisany przez amerykańskiego psychologa Stevena Pinkera, który bazuje na innej, wydanej także w Polsce, pozycji: „Zmierzch przemocy: lepsza strona naszej natury”. Mimo że praktycznie codziennie media zarzucają nas negatywnymi informacjami – przestępczość, katastrofy naturalne, konflikty, akty terroru czy wojny (inwazję na irackie miasto Mosul, kontrolowane przez radykalnych islamistów, można było niedawno obserwować na żywo na Facebooku) – to jednak, jak pokazuje Pinker, żyjemy w najbardziej pokojowej epoce w historii ludzkości.

Również z perspektywy gospodarczej i społecznej ostatnie dekady to mnóstwo dobrych wiadomości, od setek milionów ludzi na całym świecie, którzy przestali żyć w skrajnej biedzie, poczynając. Jednak w wieczornych wiadomościach bardzo rzadko usłyszymy, że nie ma problemu głodu w północnym Londynie albo że współczynnik umieralności niemowląt w którymś z krajów Afryki spadł o kolejną 0,1 pkt. procentowego. Dobre wiadomości nie są dla mediów tak atrakcyjne jak złe wiadomości.

W skali globalnej dobre wiadomości gospodarcze można prześledzić m.in. na stronie <humanprogress.org> prowadzonej przez Cato Institute, a także przekonać się, jak ważny wkład w te naprawdę „dobre zmiany” na świecie miały: globalizacja, handel międzynarodowy, kapitalizm i szereg innych mechanizmów przypisywanych gospodarce rynkowej. Nie tylko Polska powinna być uznawana za kraj sukcesu gospodarczego. Dotyczy to także kilku innych krajów naszego regionu. Nawet jeśli niektórzy próbują ukryć sukces naszego kraju za populistycznym hasłem o „Polsce w ruinie”. My naprawdę żyjemy w bardzo dobrych czasach i tę dobrą nowinę warto głosić. Jest ona bowiem dowodem na to, że fundamentów gospodarki rynkowej opłaca się bronić.

Zapominając na chwilę o tym, że media mają odchylenie w kierunku złych informacji, możemy mieć wrażenie, że sytuacja na świecie jest bardzo zła. Rosnący nacjonalistyczny i etatystyczny populizm w niektórych krajach Europy, wygrana Donalda Trumpa w dziwnych wyborach prezydenckich w USA, w których zmagali się dwaj bardzo nielubiani kandydaci, brexit i problemy wewnętrzne UE, konflikty zbrojne nie tylko na Bliskim Wschodzie, lecz także niedaleko granic Polski, sytuacja w Rosji, Chinach, Grecji, niekonwencjonalna polityka pieniężna, wzrost zadłużenia – lista mogłaby się ciągnąć jeszcze długo. Czy w związku z tym możemy powiedzieć, że dobrze już było? I czy gospodarka rynkowa stanie się jedną z pierwszych ofiar antyrynkowego populizmu? Po pierwsze, nie popadajmy w histerię – masa złych, podkręcanych medialnie informacji nie oznacza, że czeka nas szybka i nieunikniona katastrofa. Po drugie, gospodarki rynkowej nie da się tak łatwo zniszczyć, a dodatkowo ma ona tendencję do samoodradzania się – zarówno ze względu na oddolną inicjatywę, jak i na wyciągnięcie wniosków przez polityków, którzy uznają lub są zmuszeni uznać porażkę wcześniejszych rozwiązań antyrynkowych.

Przykładowo jeden z fundamentów gospodarki rynkowej – handel pomiędzy osobami i podmiotami prywatnymi – występuje nawet w krajach, gdzie rynek jest agresywnie zwalczany (wtedy ludzie handlują często poza strukturami państwa). Nawet surowe zakazy nie są w stanie powstrzymać wszystkich, którzy poprzez handel pragną poprawić swoją sytuację bytową czy zdobyć rzadkie dobra. Handel dobrami i usługami stał się nieodłącznym elementem ludzkiego życia. Dobrowolna wymiana handlowa jako gra o sumie dodatniej (positive sum game) przynosi korzyści obu stronom transakcji. Ma to swoje odbicie w języku. Płacąc za zakupy w sklepie, często słyszymy od sprzedawcy „dziękuję”, a w odpowiedzi, odbierając resztę i nabyte towary, także odpowiadamy „dziękuję”. To podwójne podziękowanie stało się, jak podkreśla we wspomnianej już książce dr Tom Palmer, językowym odzwierciedleniem gry o sumie dodatniej. Ludzie tak łatwo nie wyrzekną się wzajemnych korzyści.

Tym, co jest źródłem poważnego ryzyka dla gospodarki rynkowej, jest walka z globalizacją poprzez wzmacnianie rozwiązań protekcjonistycznych, o których mówił m.in. Donald Trump. Protekcjonizm nie jest niczym nowym, choć w dzisiejszych czasach przybiera nowe formy – kiedyś dominowały głównie cła, dziś wiele krajów posługuje się różnymi barierami pozacelnymi uniemożliwiającymi lub utrudniającymi obecność na danym rynku.

Zamknięcie się Stanów Zjednoczonych na świat to jedna z najgroźniejszych obietnic nowego prezydenta USA, która uderzy szczególnie w kraje mniejsze, takie jak Polska. Nasz wpływ na decyzje Trumpa jest znikomy, ale obrony globalnego handlu przed wyborczymi obietnicami muszą się podjąć republikańskie otoczenie prezydenta i niektóre organizacje międzynarodowe. Ponadto konsumenci w USA i innych krajach powinni zostać uświadomieni, że walka z globalizacją to jednocześnie walka o droższe towary. Podwyżki dotoczyłyby szczególnie dóbr, które powstają dzięki globalnej wymianie handlowej. Koszty protekcjonizmu dla setek milionów mieszkańców, w tym przede wszystkim osób o najniższych dochodach, to najważniejszy merytoryczny oręż w obronie otwartej gospodarki rynkowej.

Także na polskim podwórku musimy skutecznie walczyć z będącymi na szczęście w mniejszości lokalnymi protekcjonistami. Z ostatnim przykładem antyglobalistycznej i antyrynkowej propagandy mieliśmy do czynienia w sprawie CETA, czyli umowy o wolnym handlu pomiędzy Kanadą i Unią Europejską. Na szczęście jak na razie rząd Prawa i Sprawiedliwości deklaruje poparcie dla CETA, co jest bez wątpienia najlepszym działaniem podjętym przez PiS w pierwszym roku rządów. Z mitami na temat CETA doskonale zmierzył się na portalu <liberte.pl> Jacek W. Bartyzel w tekście „Czy polskiego rolnika zjedzą zmutowane kanadyjskie korporacyjne kurczaki – czyli 33 pytania i odpowiedzi na temat CETA i wolnego handlu”. Potrzebujemy więcej tego typu „odkłamywaczy” i napisanych zrozumiałym językiem poradników, aby skuteczniej odrzucać próby zastraszania społeczeństw nieistniejącymi potworami – owymi zmutowanymi kurczakami, czyhającym na każdym kroku neoliberalizmem czy ideologią gender.

Gospodarki rynkowej nie da się też tak łatwo zastąpić ze względu na marność alternatywy. Co prawda dla niektórych pokoleń realny socjalizm, gospodarka centralnie planowana czy zimna wojna są wyłącznie opowieściami historycznymi, ale to na tyle mocne przykłady porażki systemów alternatywnych, że wciąż skutecznie zniechęcają do ich powtarzania. Ponadto – na nieszczęście osób mieszkających w krajach socjalizmu – wciąż na świecie mamy systemy takie jak na Kubie czy w Korei Północnej. Głośny jest też ostatnio przykład Wenezueli – kraju, który praktycznie zbankrutował, choć posiada największe na świecie zasoby ropy naftowej, a jego mieszkańcy nie mają dostępu do podstawowych produktów – z żywnością i papierem toaletowym na czele. Porażki socjalistów i etatystycznych populistów wrogich mechanizmom rynkowym powodują niestety cierpienie milionów ludzi. Ale są też ważną lekcją, która powinna skutecznie odstraszać od odchodzenia od gospodarki rynkowej i jej fundamentów. Nie zmarnujmy tej nauki. Część osób krzyknie pewne: „A co z modelem skandynawskim?”.

Jak trafnie pokazuje Nima Sanandaji w wydanej w Polsce książce „Mit Skandynawii, czyli porażka polityki trzeciej drogi”, kraje skandynawskie odniosły sukces, zanim wprowadziły „państwo opiekuńcze”. Co więcej, wraz z rozrostem wydatków socjalnych od lat 60. pozycja np. Szwecji w międzynarodowych porównaniach (przykładowo jeśli chodzi o tempo wzrostu PKB) zaczęła się pogarszać. Zmarły w 2012 r. Johnny Munkhammar, były poseł Moderata Samlingspartiet (Umiarkowanej Partii Koalicyjnej), podkreślał z kolei, że „przyczyny sukcesu tego [szwedzkiego] modelu przypisywano często błędnie rozrostowi państwa, który tak naprawdę niszczył godny do pozazdroszczenia szwedzki dobrobyt”. Dodatkowo rozwój skandynawskich państw opiekuńczych doprowadził do pogorszenia się jakości kapitału społecznego – wzrosło przyzwolenie na oszukiwanie i naciąganie systemu, co podkopuje fundamenty tamtejszych „państw opiekuńczych”, które były możliwe do utrzymania, jak uzasadnia Sanandaji, m.in. dzięki etyce i uczciwości mieszkańców charakterystycznej dla tego regionu. To fundamenty gospodarki rynkowej stoją za sukcesem krajów skandynawskich, a rozrost „państwa opiekuńczego” nie był w stanie tych fundamentów i dobrobytu zniszczyć. Najlepszymi inspiracjami z modelu skandynawskiego dla innych krajów powinny być więc te elementy, w których siły gospodarki rynkowej są najsilniejsze. Jeśli przyszłość gospodarki rynkowej miałaby się opierać na tym, co było prawdziwym źródłem bogactwa krajów takich jak Szwecja czy Dania, to trzeba nam więcej rynku, a nie mniej.

Tym, co w mojej ocenie działa na korzyść gospodarki rynkowej, są także nowe technologie, narzędzia mobilne i innowacyjne modele biznesowe. Roli cyfryzacji i ekonomii współdzielenia (sharing economy) poświęcony jest piąty numer „4Liberty.eu Review”, w którym pokazano szereg korzyści płynących ze zmian technologicznych. Pozwalają one na dostarczanie usług, które nie były do tej pory możliwe (lub ich cena była dla wielu osób zaporowa), ułatwiają zastąpienie państwowych regulacji samoregulacjami zależnymi od klientów oraz szybkie zestawienie potrzeb dostawców i odbiorców usług. Zmiany związane z rozwojem tzw. ekonomii współdzielenia są faktem i w mojej ocenie coraz więcej dóbr i usług będzie w przyszłości dostarczanych w ten sposób. Same technologie nie są jednak lekiem na całe zło, ponieważ ich istnienie nie rozwiązuje jeszcze problemu słabnącej innowacyjności, o którym pisali Fredrik Erixon i Björn Weigel w wydanej w roku 2016 książce „The Innovation Illusion: How So Little Is Created by So Many Working So Hard”. Autorzy zwracają uwagę na dwie przyczyny coraz słabszej innowacyjności. Po pierwsze, mamy na świecie coraz mniej prawdziwych kapitalistów innowatorów, których zastępują wynajęci menedżerowie, fundusze inwestycyjne, fundusze emerytalne, mające niższą skłonność do ryzyka, które jest niezbędne w tworzeniu przełomowych innowacji. Po drugie, nadmierne regulacje (zwiększające koszt innowacji i ograniczające poziom podejmowanego ryzyka), ciągłe ustalanie kolejnych „standardów” i, szczególnie w Europie, ślepe przywiązanie do „zasady ostrożności” (precautionary principle) szkodzą innowacyjności i kapitalizmowi. Choć zmiany technologiczne oznaczają, że część zawodów zniknie, to jednak – jak podkreślają autorzy – „źródłem choroby, na którą cierpi Zachód, nie jest nadmiar innowacyjności i kreatywnej destrukcji, tylko zbyt małe natężenie tych zjawisk”. Dlatego potrzebujemy jeszcze silniej działającej gospodarki rynkowej, aby wzmacniać innowacyjność, oraz jeszcze więcej innowacyjności i nowych technologii, aby skuteczniej bronić gospodarki rynkowej. Wykorzystanie efektów synergii pomiędzy technologią i gospodarką rynkową jest ważne dla budowy dobrobytu.

Jak przestrzegałem na początku artykułu, nie powinniśmy popadać w paraliżującą histerię. W przeszłości doszło na świecie do wielu niepokojących zdarzeń, dochodzi do nich teraz i będzie dochodzić dalej. Złe zmiany nie powinny paraliżować, tylko mobilizować. Populistyczne rządy partii prawicowych i lewicowych (a często łączącej różne złe pomysły na państwo i gospodarkę „lewoprawicy”) w wielu krajach na świecie powinny mobilizować do działania na rzecz ograniczenia wpływu państwa i polityków na nasze życie. Receptą na populizm socjalny czy narodowy nie jest jeszcze większy populizm opatrzony inną etykietką, ale wzmacnianie wolności jednostki i fundamentów otwartej gospodarki rynkowej. Mechanizmów rynkowych, które poprawiły sytuację większości osób na świecie, nie da się tak łatwo zniszczyć. Z pewnością warto ich bronić i motywować do tego innych.

Mali wodzowie tupiący nogami: Radykalizmy w Polsce i Europie – Rozmowa Sławomira Drelicha z prof. Radosławem Markowskim :)

Studium skrajności w przededniu politycznej zmiany warty – od widma nacjonalizmu, przez „Polskę w ruinie”, po kościelny monopol sfery publicznej. Czy to jeszcze sfera spekulacji, czy już stan faktyczny?

Sławomir Drelich:

Pani Henryka Bochniarz, prezydent Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, w swoim przemówieniu otwierającym Europejskie Forum Nowych Idei powiedziała, że my, Polacy, żyjemy w najlepszych czasach z możliwych i że trudno jednoznacznie stwierdzić, skąd się biorą wszelkie przejawy radykalizmów w naszym dyskursie publicznym. Według niej jesteśmy krajem i kontynentem sukcesu, a polskie społeczeństwo to społeczeństwo permanentnego rozwoju. Wobec tego skąd się biorą te przejawy radykalizmu i ostrej krytyki skierowane przeciwko całemu naszemu 25-leciu wolności?

Prof. Radosław Markowski:

Zagrożenie radykalizmami dostrzegam raczej w innych częściach Europy. Czy z takim zagrożeniem będziemy mieli do czynienia w Polsce, to się jeszcze okaże. Jeśli zaś mówić o tym, z czym mamy teraz do czynienia w polskim dyskursie publicznym, czyli o obserwowanym przez nas wielkim sporze politycznym, to można dostrzec, niewątpliwie skuteczną, demobilizację obozu umiarkowanego rozsądku, który w ostatnich latach definiował nasz dyskurs. Zgadzam się z Henryką Bochniarz odnośnie do tego, że jesteśmy krajem sukcesu. Jakich wskaźników byśmy nie użyli – czy to wysokość bezrobocia, które wreszcie jest jednocyfrowe, czy to wskaźnik inflacji – sukces jest wyraźny i niezaprzeczalny. Także nierówności społeczne nie rosną i jeśli nie spadają radykalnie, to na pewno od roku 2005 systematycznie spadały, aktualnie zaś utrzymują się na średnim poziomie OECD czy Unii Europejskiej. Przypominam, że nasz współczynnik Giniego wynosi 0,30–0,31 – tyle, ile średnia europejska, a nasz kontynent jest – z perspektywy globalnej – egalitarny, jeśli chodzi o zróżnicowanie społeczne. Ale oczywiście mamy kraje takie jak Wielka Brytania czy Portugalia, gdzie skala nierówności jest większa, oraz społeczeństwa bardziej egalitarne – szwedzkie czy czeskie.

Zagrożenia radykalizmami oczywiście istnieją, ale to zależy, jakiemu aspektowi życia publicznego się przyglądamy. Mnie się wydaje, że w tej chwili w Polsce mamy do czynienia z zagrożeniem, z którym dojrzałe demokracje radzą sobie bardzo dobrze, natomiast niedojrzałe mogą mieć problemy – tym zagrożeniem jest wielkie uproszczenie rzeczywistości. Pojawia się ono zarówno po stronie popytowej, jak i podażowej. Mówiąc inaczej: po stronie popytowej pojawił się wielki naiwniak, który zdobył znaczącą pozycję wśród mas, te zaś podejmują przecież decyzje w systemie demokratycznym. Otóż temu wielkiemu naiwniakowi wydaje się, że wszystko można bardzo łatwo załatwić i naprawić. Nie rozumie on związków przyczynowo-skutkowych ani też skomplikowanych relacji gospodarczych. Właściwie to liczy raczej na cuda. Został zresztą wychowany w kulturze, w której cuda są na piedestale. Ten wielki naiwniak nie rozumie wartości i kultury sfery publicznej, natomiast jest bardzo skoncentrowany na rodzinie. Z kolei po stronie podażowej w całej Europie mamy peleton takich małych wodzów tupiących nogami, wygrażających wielkim krajom i wielkim procesom historycznym, patrzących na swoje narody jak na plemiona. Wydaje im się, że rację może mieć wyłącznie własne plemię.

Na dodatek jest to zakrapiane nie rzetelną historią, tylko tzw. polityką historyczną – papką konfabulacji na temat wyższości własnego plemienia nad innymi. Nawiasem mówiąc, polityka historyczna jest zjawiskiem – muszę się do tego przyznać – które czasami nie mi daje spać. Bo przecież jak można we współczesnej Europie, w której rzetelni historycy nie mogą się dogadać co do niektórych faktów, proponować, by zamiast solidnej nauki uprawiać politykę historyczną, która jest stekiem banałów i kłamstw? Przecież każde plemię wymyśla sobie szereg własnych historyjek, w które później wierzy: w tej konkurencji narodowych konfabulacji absolutnymi czempionami są Litwini – ich opowiastki o wielkim narodzie i księstwie biją wszelkie rekordy, mam na myśli wszystko, począwszy od poprzekręcanych faktów, aż po niezdolność do przyznania, w jakim języku ludność tego księstwa mówiła. My także mamy takie mity! Jakiś czas temu rozgorzała burza medialna wokół krytycznych wobec Polski słów ambasadora rosyjskiego. Było to oczywiście niestosowne. Z drugiej strony ciekawe jest to, dlaczego my, Polacy, nie zastanawiamy się nad kierunkami działań naszej polityki zagranicznej z lat 1935–1939, a przecież w tej historii jest bardzo wiele do opowiedzenia. Okazuje się, że to wyparliśmy. Zupełnie nie uznajemy tego, że to my z Hitlerem napadliśmy na Czechosłowację i ograbiliśmy z kawałka terytorium przyzwoity kraj demokratyczny: nie dość, że zrobiliśmy to całkiem niepotrzebnie, to jeszcze chodziło o bardzo niewielki obszar. Faktycznie jednak byliśmy wtedy z Hitlerem w tym samym obozie. Ludziom brakuje odwagi, by o tym mówić. A takie są fakty. To my rozwaliliśmy wszystkie pakty montowane na linii Paryż–Praga–Moskwa, które w latach 30. XX w. mogły ewentualnie stanowić szansę na zapobieżenie II wojnie światowej. Nie jestem pewien, czy ten scenariusz by się udał, ale przecież dziś dobrze wiemy, że ten drugi – rzeczywisty – scenariusz można nazwać kataklizmem, a i to – mamy poczucie – określenie umiarkowane. Miliony ludzi poszły na tym kontynencie z dymem, ale to nowojorski żyd polskiego pochodzenia musiał przyjechać do Polski, wziąć nas i większość polskich historyków za rękę i pokazać Jedwabne. A takich Jedwabnych jednak kilka jest. Gdzie byli polscy historycy? Czy oni o tym nie wiedzieli? I to jest właśnie polityka historyczna w pełnej okazałości, jej politycznym zamysłem jest odbarwianie swojej historii oraz pokazywanie narodów ościennych jako podłych i niegodnych. Żeby była jasność: polska karta ratowania Żydów jest imponująca i nikt w Europie tak bohatersko się nie zachowywał, ale właśnie dlatego możemy i powinniśmy pokazywać, że było też inaczej. Nie zamierzam, rzecz jasna, panikować, ale zadaję pytanie: jak zachowywały się elity i intelektualiści, kiedy Adolf Hitler, pozbawiony talentu malarzyna, intelektualny prymityw, zaczynał zyskiwać poparcie, a potem dochodził do władzy? Mam wrażenie, że czasami lekceważymy również to, co się dzieje w tej chwili, a niejednokrotnie dzieją się rzeczy niebezpieczne.

Czyli nie dostrzega pan profesor żadnego podłoża do potencjalnych radykalizmów w Polsce?

Dokładnie. W Polsce nie ma obiektywnego podłoża do jakichś nowych radykalizmów. Widzimy jednak, że w perspektywie wyborów parlamentarnych jeden z obozów politycznych zaostrzył swoją retorykę. Drugi obóz pozwolił się zmarginalizować, pomimo tych wszystkich świetnych wskaźników pokazujących polską gospodarkę, biorących się przecież z ciężkiej pracy Polaków, którzy wzięli sprawy w swoje ręce i wypracowali ten nasz wspólny sukces. Dziś jednak dominuje retoryka obozu, który od wielu lat w swoich politycznych adwersarzach dopatruje się zdrajców, a kraj widzi w zgliszczach – to im udało się narzucić narrację o rzeczywistości, koncentrującą się na problemach, które co prawda istnieją, ale ich skala jest jednak inna. Weźmy chociażby kwestię, która zawsze mnie niezwykle interesowała, czyli system tzw. sprawiedliwości społecznej – ten system w Polsce to jest przecież katastrofa: to, jak działają sądy powszechne, te wieloletnie procesy, ta niemożność podejmowania szybkich i sprawnych decyzji itp. A kiedy już słyszymy uzasadnienie wyroku, to się dosłownie – powiem kolokwialnie – nóż w kieszeni otwiera. Mnóstwo rzeczy jest oczywiście do poprawienia także w służbie zdrowia. Chodzi jednak o to, byśmy te naprawy rzeczywistości przeprowadzali skutecznie.

Nie możemy sobie i ludziom wmawiać, że wszystko nam zupełnie nie wyszło, bo przede wszystkim to nieprawda. Ponadto taka postawa koszmarnie demobilizuje, bo utwierdza nas w nieuzasadnionym przekonaniu, że jesteśmy bandą nieudaczników. Namawiam więc do tego, żeby chwalić i propagować, jak tylko się da, wszystko to, co nam się w ostatnich latach udało, np. system bankowy, który w dużym stopniu jest współodpowiedzialny za sukces ekonomiczny i za to, że udało nam się w tych najtrudniejszych latach uniknąć recesji. Powinniśmy być wdzięczni sektorowi bankowemu, że postępował konserwatywnie i ostrożnie – a przecież nie rząd to robił, tylko konkretni ludzie. Teraz jednak z powodu proceduralnego nieudacznictwa obozu prezydenta, któremu się wydawało, że ot tak wygra wybory, została nakręcona koniunktura wmawiająca Polakom, że cały ten obóz polityczny to patałachy. Wszystko to razem wzięte wywołało przekonanie, że najwyższy czas, aby władzę w Polsce powierzyć innej ekipie, bo to ona ma teraz lepsze pomysły na jeszcze szybszy rozwój Polski oraz jeszcze lepsze rozwiązywanie tych najbardziej kłopotliwych spraw wewnętrznych. Mamy jednocześnie dalsze podsycanie oczekiwań ludzi, które – przykro mi to mówić – w stopniu, w jakim zostały już rozbudzone, nigdy nie zostaną zaspokojone.

A może ekipa rządząca i w ogóle cały obóz rządzący niepotrzebnie tak mocno odcięli się od hasła przeciwników politycznych o chorym państwie, które wymaga naprawy?

Jeśli miałbym odpowiedzieć na to pytanie jako osoba, która przeprowadza szereg badań i zarazem wierzy w to, co pokazują ich wyniki, jako osoba wierząca w te wszystkie liczby i wskaźniki wykazywane przez GUS, to muszę się z tą diagnozą zdecydowanie nie zgodzić. Otóż państwo jako całość nie jest do naprawy. Owszem, są do naprawy konkretne elementy tego państwa i bynajmniej nie mam poczucia, żeby rząd dotychczas o tych właśnie sprawach nie dyskutował (np. problemy górnictwa). Oczywiście, pewnie można było podjąć takie bądź inne działania i decyzje, pewnie można było lepiej czy gorzej pewne rzeczy zrobić, ale pamiętajmy o tym, że po drugiej stronie sporu – pozostańmy przy przykładzie górnictwa – mamy roszczeniowe związki zawodowe, które tupią nogami i mają w nosie fakt, że cena baryłki ropy spadła poniżej 40 dol. Wydaje im się, że można nadal sensownie zjeżdżać pod ziemię, wydobywać węgiel i że w bieżących warunkach ekonomicznych będzie się to opłacało. Niestety, to się nie będzie opłacało. Bez wątpienia więc mamy wiele obszarów, które na pewno wymagają naprawy, ale teza, że państwo jest w ruinie i trzeba zupełnie nowego początku, nowego otwarcia, jest absolutnie nieprawdziwa.

Czy porównywanie przez wielu działaczy oraz polityków i publicystów naszych związków zawodowych do związków zawodowych chociażby w krajach skandynawskich ma w ogóle sens?

Takie porównanie nie ma sensu. Ja bym nic nie miał przeciwko związkom zawodowym, gdyby – tak jak w Niemczech czy Skandynawii – większości swoich pieniędzy przeznaczały nie na nowe koszulki, tuczenie działaczy i płacenie im za nicnierobienie, lecz były de facto instytutami badawczymi, think tankami, które mają swoich ekspertów, dysponują rzetelnymi wyliczeniami, a kiedy siadają do rozmów z pracodawcami, to są zawsze dobrze przygotowane i potrafią ocenić rzeczywistość realistycznie. W takich Niemczech chociażby, jeśli związkom zawodowym nie uda się dogadać z pracodawcami, to dopiero wtedy ewentualnie podejmują rozmowy z rządami landowymi albo z rządem federalnym. Ponadto tam umowy są dotrzymywane. W Polsce natomiast stało się niestety tak, że komisja trójstronna całkowicie straciła swoje znaczenie, czemu niestety winne są przede wszystkim związki zawodowe, jednak tę sprawę również rząd mógł rozegrać lepiej i nie pozwolić związkowcom na opuszczenie stołu negocjacyjnego. Nie można jednak zapominać również o tym, że największa centrala związków zawodowych stała się przybudówką jednej z partii politycznych i w tej sytuacji z tym związkiem musi się trudno rozmawiać.

Chciałbym, żebyśmy teraz chwilę porozmawiali o efektach naszych ostatnich wyborów prezydenckich. Zastanawiam się, co o Polakach mówi sukces Pawła Kukiza. Pomijam całkowicie to, jak szybko roztopiło się 20-proc. poparcie uzyskane przez niego w pierwszej turze wyborów prezydenckich. Co jednak ten niespodziewany sukces antysystemowca – bo przecież taki wizerunek Paweł Kukiz sam sobie zbudował – i jednocześnie populisty, bo tak trzeba by go charakteryzować, mówi o nas, Polakach, 25 lat po odzyskaniu pełnej suwerenności? Kukiz przecież nie zaproponował nam żadnej alternatywy, wręcz zadeklarował wprost, że nie zamierza zaprezentować żadnego programu wyborczego. Jak to się stało, że udało mu się oczarować tak wielu ludzi?

Odpowiedź na to pytanie jest niezwykle złożona. Po pierwsze, nie ma nic złego w tym, że znajdują się pewne grupy ludzi, szczególnie w jakichś sytuacjach trudnych bądź w okresach kryzysowych, którzy są niezadowoleni, a jednocześnie nie za bardzo wiedzą, w jaki sposób naprawić swój świat. Ludzie ci są dosyć bezradni i dlatego wsłuchują się w głosy populistyczne, takie jak właśnie głos Pawła Kukiza. Proste rozwiązania, walnięcie pięścią w stół, zapowiedź rozgonienia elit itp. to na pewno hasła, które takich ludzi przyciągną. Jednak to aż 20-proc. poparcie dla Kukiza w wyborach prezydenckich niestety bardzo źle o nas świadczy. O ile bowiem wyobrażam sobie partię populistyczną w parlamencie i człowieka takiego jak Kukiz na stanowisku szefa bloku populistycznego, który co prawda ma fatalne recepty na rozwiązanie problemów Polaków, ale jednak wskazuje ich bolączki, bo przecież parlament musi reprezentować także tych, którzy są wyłączeni, wykluczeni, niezdarni. Jednak pomysł – kto o zdrowym umyśle mógł być jego autorem – że Paweł Kukiz nadaje się na głowę państwa, zakrawa na absurd. Pomysł ten był zupełnie chybiony i niestety o Polakach świadczy źle. Takiego populistę możemy ulokować w parlamencie, ale na pewno nie jako prezydenta kraju. Oczywiście naiwnością było oczekiwanie, że on w ogóle może wygrać.

Czy jednak możemy widzieć w Kukizie przyszłego koalicjanta Prawa i Sprawiedliwości?

To zależy, kogo zapytamy. Są oczywiście ludzie, którzy by się z takiego rozwiązania ucieszyli. To jest jednak prosta droga do powtórki z lat 2005–2007. Z pewnością obóz polityczny, który szykuje się do przejęcia władzy, chce, by Kukiz ze swoim ruchem wszedł do parlamentu, ale na pewno obóz ten ma zupełnie inny pomysł na posłów Kukiza, a mianowicie chce ich zwyczajnie podkupić. Dać im jakieś ważne stanowiska, z których później zostaną wykopani. Mówię jeszcze raz: to byłaby powtórka tego, co już oglądaliśmy kilka lat temu przy okazji koalicji PiS-u z Samoobroną i LPR-em. Obie partie w tamtej koalicji były przecież traktowane instrumentalnie, a w końcu nasłano na nich służby specjalne. I taki sam pomysł – moim zdaniem – mają członkowie PiS-u na ugrupowanie Kukiza.

Niezwykle często wielu komentatorów porównuje Kukiza, a także niektóre hasła głoszone przez PiS, do radykalnych partii europejskich takich jak Szwedzcy Demokraci, Front Narodowy we Francji czy UKIP w Wielkiej Brytanii. Wiemy, że tak naprawdę każda z tych partii to zupełnie inna bajka, ale może istnieją jakieś wspólne przyczyny tego, że w ogóle takie ruchy polityczne w Europie powstają?

Moim zdaniem – ale moja opinia jest poparta wynikami badań – przyczyną sukcesu Kukiza w Polsce była niewątpliwie jego retoryka wzywająca do rozwalenia systemu. Jednak trudno już mówić o elektoracie Kukiza, bo mamy do czynienia raczej z elektoratami Kukiza. Są to bowiem bardzo różni ludzie i dlatego Kukizowi będzie niezmiernie trudno zlepić to wszystko w jakąś koherentną całość. Kukiz jednak, jak się okazuje, sam nie miał na to wszystko pomysłu, przez co nie zrobił następnego kroku. Nie powiedział ludziom, co wybuduje w Polsce, gdy już rozwali to wszystko, co rozwalić zamierza. Polacy – nawet ci radykalni – nie są w ciemię bici i oni też stawiają pytanie: „Ale jeśli rozwalimy, to co zbudujemy w to miejsce?”. Tej odpowiedzi się jednak nie doczekali. Nie jestem pewien, czy szerzenie niechęci do istniejącego ładu oraz niemówienie niczego na temat przyszłości w obawie, że przy okazji planowania przyszłej zmiany ktoś się od ugrupowania odwróci, było zamierzone, czy też po prostu Kukiz nie miał innego pomysłu.

Może to drugie?

Tak. Myślę, że chyba to drugie. Ale nie mam pewności.

Ostatnio Kukiz bardzo mocno podkreśla konieczność zmiany konstytucji. Zresztą podobnie ostatnio coraz częściej wypowiada się Jarosław Kaczyński, który choć nieczęsto występował podczas całej kampanii prezydenckiej, to jednak co jakiś czas pokazuje się publicznie i widać, że wraca do retoryki, z którą PiS szedł do podwójnego zwycięstwa wyborczego dziesięć lat temu. Zresztą tegoroczna kampania pod wieloma względami przypominała kampanię z roku 2005, kiedy to pojawiały się hasła sprawiedliwości społecznej czy Polski solidarnej, a wraz z nimi postulaty zniesienia dotychczasowego ładu, czyli faktycznie zburzenia Trzeciej Rzeczpospolitej. Może będziemy mieli powtórkę z rozrywki?

PiS ma szansę na jednopartyjne rządzenie, choć mówi coś o budowie obozu biało-czerwonego, co nie jest potrzebne do zarządzania krajem. Przypomnijmy, wynik wyborów wskazuje, PiS aktywnie poparło dokładnie 19 proc. uprawnionych do głosowania Polaków. To jest mandat do rządzenia, ale to nie jest mandat do wywracania porządku konstytucyjnego kraju. Prezydent pochodzący z tego obozu jest całkowicie oddany partii, na pewno nie będzie niczego wetował. Cała władza w rękach Jarosława Kaczyńskiego. Sytuacja jasna – Polacy winni wezwać PiS: „Zakasujcie rękawy i do roboty, tyle naobiecywaliście, że każdego dnia szkoda. Stocznia szczecińska – proszę bardzo. Zasiłki – proszę bardzo. Deficyt budżetowy – ograniczajcie, uszczelnijcie ten wypływ 50 mld, zróbcie to”. Wtedy za dwa, trzy albo i cztery lata ocenimy to, co zrobią. Już teraz jednak widać, że z wielu obietnic PiS się wycofuje, a trzeba będzie to jakoś tym biednym, zagubionym ludziom wyjaśnić. Oczywiście, polityczni przeciwnicy, kapitał zagraniczny i cykliści do pewnego czasu wystarczą, by ich obarczyć winą za stan gospodarki, ale potem będzie coraz trudniej.

Dość ciekawa jest wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, który podczas spotkania Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu powiedział, że po wygranych wyborach konieczne jest spełnienie kilku obietnic, zrealizowanie najważniejszych haseł kampanii nie tylko ze względu na sytuację obywateli i sprawiedliwość społeczną, lecz także z uwagi na wiarygodność. Możliwe więc, że celem PiS-u będzie pokazanie społeczeństwu, że jest partią wiarygodną, która realizuje obietnice wyborcze. Może to jest klucz do długoterminowego sprawowania władzy przez partię Kaczyńskiego? Czy to jest klucz do sukcesu?

To możliwy scenariusz. Ja jednak należę do osób, które nigdy nie uważały Kaczyńskiego za jakiegoś wybitnego, wielkiego myśliciela czy politycznego guru. Według mnie jest to wyłącznie polityczny spryciarz, który na tym sprycie czasami dosyć dobrze wychodził. Oprócz tego jest to polityk typu dziewiętnastowiecznego. Tak samo zresztą jak jego brat – który odnośnie do polityki europejskiej czy światowej miał świadomość polityków ery fin de siècle’u czy okresu międzywojennego, ze wszystkimi negatywnymi tego konsekwencjami. Naród, plemię, nasza ziemia, nasza krew, opozycja my–oni, traktowanie oponentów jako wrogów politycznych, z którymi się nie dyskutuje i nie zawiera porozumienia – to jest sposób postrzegania polityki przez Kaczyńskiego. W tym, co Kaczyński i jego partia robią ostatnio, jest nieustanne małpowanie wszystkiego, co robił Orbán po roku 1998, zarówno w czasie, gdy zasiadał w opozycji, jak i w okresie, kiedy przejmował rządy. Nie widzę tutaj niczego oryginalnego. Jeśli Kaczyński rzeczywiście tak powiedział, to jest to przykład daleko posuniętego cynizmu, oznacza bowiem, że będzie realizował także te postulaty, które należałoby uznać za najbardziej absurdalne, bo w dłuższej perspektywie doprowadzą do katastrofy gospodarczej Polski. Czy tak się stanie, tego, rzecz jasna, nie wiem. Nie widzę tutaj jednak niczego oryginalnego. Kaczyński to drugi Orbán.

W ostatnich tygodniach mamy w Polsce wysyp wypowiedzi na temat chyba najważniejszego dziś problemu społecznego w Europie, jakim jest kwestia uchodźców. Trudno to oczywiście w polskich warunkach nazwać debatą czy tym bardziej uporządkowaną refleksją na ten temat. Odnoszę wręcz wrażenie, że w Polsce mamy do czynienia z jakąś formą jazgotu medialnego czy politycznego. Czy ta sprawa jest teraz przez PiS rozgrywana jako element kampanii wyborczej, czy też retoryka tej partii stanowi jedynie emanację niechęci i rzeczywistych obaw Polaków?

Elektorat popierający PiS – i w tym miejscy od razu chciałbym zaznaczyć, że mówiąc o tym, nie obrażam części suwerena, tylko konkluduję na podstawie badań naukowych – to ta część polskiego społeczeństwa, która na pewno jest gorzej wykształcona, bardziej wykluczona z procesów cywilizacyjnych, w zdecydowanej większości nie czyta nawet jednej książki rocznie. PiS, podobnie zresztą jak partia Orbána, doskonale wie, do kogo mówi, i dlatego zawsze mówi to, co ta grupa chce usłyszeć. Trudno było oczekiwać, że w wypadku uchodźców czy imigrantów Kaczyński i PiS okażą się wielkimi kosmopolitami, którzy pochyliliby się nad losem przybyszów z odległych części świata. Nie zamierzam wnikać w to, czy przybywający do Europy to rzeczywiście sami uchodźcy wojenni, chociaż wśród nich i tacy niewątpliwie się znajdują. Tak na marginesie dodam, że ja z wielką namiętnością oglądam Al Jazeerę i jakiś czas temu śledziłem los arabskiej dziewczyny, która podróżowała z walizką i chciała się dostać do Szwecji. Co ciekawe, posiadała bardzo precyzyjną wiedzę o tym, że welfare state w Danii od dwóch lat nie jest już tak rozbudowane, jak w Szwecji. Ona chciała się dostać konkretnie do Uppsali. Kiedy się widzi takie rzeczy, trzeba sobie wyraźnie powiedzieć, że nie powinniśmy być naiwniakami. Wśród tych uchodźców jest wielu bardzo cwanych ludzi, którzy wykorzystują całą tę sytuację. Tam prawdopodobnie nie ma żadnych terrorystów, bo – prawdę powiedziawszy – terroryści, jeśli tylko będą chcieli, przylecą do nas business class, z całą pewnością nie będą szli 5 tys. kilometrów pieszo…

Ale pomijając już fakt, kim ci imigranci są, trzeba powiedzieć, że cała ta sprawa pozwoliła nam zobaczyć nasze lustrzane odbicie: ujrzeliśmy zarówno tych, którzy chcą się pochylić nad czyimś nieszczęściem i pomagać bezwarunkowo, tych, którzy gotowi są pomagać tylko pewnym grupom uchodźców, jak i tych, którzy w ogóle nie chcą pomagać obcym. Dostrzegam dwa zasadnicze problemy związane z całą tą niechęcią wobec imigrantów. Po pierwsze, tak wielu z nas ostro protestuje, choć przecież przez wiele lat my też byliśmy migrantami i mamy różne doświadczenia z tym, jak nas przyjmowano za granicą, choć częściej przyjmowano nas dobrze niż źle. Po drugie, problem z uchodźcami rozważa się tylko w kontekście Unii Europejskiej, a ja chciałbym podkreślić, że jest to też problem NATO. Przecież przywódcy NATO mogą pomyśleć tak: skoro ten 40-milionowy naród w obliczu 10 tys. imigrantów ma takiego cykora, to czy my możemy na Polaków liczyć, gdy wybuchnie jakaś większa zawierucha wojenna, czy oni w ogóle ruszą nam na pomoc? Mam więc wątpliwość, czy my aby nie pokazujemy się jako drobnomieszczańscy cwaniacy, którzy nie chcą się narażać? Nikt poważny w Polsce nie obawia się, że gdy wyjdzie do pracy, czyhający za rogiem muzułmanin z kindżałem zrobi mu krzywdę. Takich sytuacji w tym kraju w przewidywalnej przyszłości nie będzie.

W kontekście całej tej dyskusji trzeba sobie jednak postawić również pytanie następujące: „Jak to się dzieje, że naród tak mocno podkreślający tę swoją prawicową tradycję i tak często przypominający o tragedii powstania warszawskiego mądrością swych przywódców posłał na śmierć 220 tys. ludzi w bitwie, która nie mogła być wygrana i którą przez dwa miesiące bezmyślnie kontynuował? Należę do zwolenników tego, by rocznicę powstania warszawskiego świętować nie 1 sierpnia, kiedy ono wybuchało i jeszcze miało jakieś pespektywy, ale 3 października, czyli w dniu, kiedy powstanie upadło. Zawsze wychodziłem z tym postulatem i apelowałem o to również do władz Muzeum Powstania Warszawskiego. Wskazywałem, że muzeum to pozostanie projektem niepełnym, dopóki jego dyrektor nie wybuduje wielkiego ogrodu, w którym znajdowałby się ułożony z plastiku wielki stos 220 tys. ciał, by każdy Polak, który tam wejdzie, widział, do czego nasza bohaterszczyzna prowadziła. Nie znam żadnego innego narodu, który obchodziłby z czcią rocznicę bitwy, w której nasze straty w stosunku do wroga wyniosły jak dwieście do jednego. Ja bardziej niż muzułmanów boję się podobnych nacjonalistycznych szaleńców gotowych poświęcić tysiące ludzkich istnień w imię obrony „honoru”. Zresztą w XX w. Europa dwukrotnie zafundowała sobie jatkę, w której wyniku wyparowało 100 mln ludzi… i to – o ile się nie mylę – bez żadnego współudziału muzułmanów.

Ale wracając do imigrantów… Tak łatwo przychodzi nam wysłać na śmierć tysiące młodych ludzi, a boimy się, że istnieje jakiś ułamek procenta prawdopodobieństwa, że za lat 10 czy 15 jakiś arabski terrorysta, który znajdzie się wśród tych 10 tys. przybyszów, zmajstruje jakąś domorosłą bombę, która wybuchnie na dworcu w Bydgoszczy i zabije bądź rani 5 czy nawet 20 osób. Mamy zamiast tego problem z bogobojnymi obywatelami, którzy parę godzin po wyjściu ze świątyni w niedzielę podlani wódeczką wsiadają za kierownicę i pozbawiają życia niewinnych ludzi. Takich ofiar przez wiele lat będzie o wiele więcej niż ofiar muzułmanów. Obawiam się, że to wszystko zwyczajnie nie trzyma się kupy.

A poza tym do zamachu może dojść teraz, chociażby tutaj…

Ależ oczywiście. Sprawa ta jest skomplikowana, jednak dużo mówi o nas, o naszych lękach i – jak się okazuje – są siły polityczne, które te lęki potęgują. Podsycając strach, można w wyborach dojść bardzo daleko. W młodych demokracjach to nie gospodarka jest czynnikiem kluczowym, tylko sprawy socjokulturowe: religia, etnos, emocje wokół nakręcanych czasami iluzji. Gospodarka jest ważna dla politycznych decyzji w dwóch wypadkach: w razie tzw. cudu gospodarczego typu chińskiego czy chilijskiego albo gdy borykamy się z dramatycznym kryzysem. Gdy natomiast wzrost gospodarczy wynosi między 1 a 3 proc. PKB, wówczas kwestie gospodarcze niespecjalnie działają na ludzką wyobraźnię. Chyba że zacznie się wmawiać ludziom, jak bardzo jest źle, a oni w to uwierzą.

A w jakim stopniu nasze socjalistyczne dziedzictwo wpływa na tę polską niechęć czy nieufność wobec imigrantów? Obok Polski mamy przecież w Unii Europejskiej kraje takie jak Czechy, Słowacja i Węgry – one wszystkie są niechętne wobec problemu imigracji. Czy tę nieufność wobec wszelkich obcych, przybyszów mogło wyzwolić w nas doświadczenie socjalistyczne?

Ja nie widzę żadnego związku. Trzeba pamiętać, że główny kraj ideologicznego bloku socjalistycznego, czyli Związek Radziecki, był państwem multietnicznym. Oczywiście tam się działy różne niedobre rzeczy, ale nie można powiedzieć, by panowała tam ksenofobia. Symptomatyczny jest fakt, że przez tyle lat na czele tego państwa stał Gruzin Józef Stalin. Wielu przywódców sowieckich miało ukraińskie, żydowskie czy polskie korzenie i nigdy nie stanowiło to żadnego problemu. Ale proszę spojrzeć jeszcze na inny model, jakim przecież była Jugosławia. Do pewnego momentu Sarajewo było najbardziej kosmopolitycznym miastem w Europie, gdzie obok siebie żyli muzułmanie, katolicy i prawosławni, wszyscy oni pili tę samą śliwowicę, zawierali ze sobą małżeństwa i wspólnie śpiewali piosenki. Romska mniejszość w Bułgarii za socjalizmu miała się lepiej niż dzisiaj – w państwie przecież demokratycznym i wolnorynkowym.

Raczej nie upatrywałbym więc źródeł tych problemów w komunizmie. W Polsce charakterystyczne jest to, że w wyniku II wojny światowej staliśmy się społeczeństwem niesłychanie homogenicznym, o wiele bardziej niż wszystkie społeczeństwa ościenne. Węgrzy nie są tak religijni, jak Polacy, silne są tam elementy protestanckie, była też tradycja siedmiogrodzka, której znaczącym elementem są przecież etniczni Niemcy z Saksonii. W Polsce ta jednolitość wydaje się czynnikiem o pewnym znaczeniu, ale w tej kwestii również bym nie przesadzał. Na naszym pograniczu wschodnim ludzie o różnych korzeniach kulturowych mieszają się ze sobą, żyją obok siebie i nie mają z tym żadnego problemu. Stereotypy pojawiają się w czysto katolickiej części Polski oraz w czysto prawosławnych miejscowościach zamieszkanych przez Białorusinów. Tam, gdzie ludzie żyją wymieszani ze sobą, takich problemów nie ma.

Nie zaskoczyła pana profesora postawa niektórych hierarchów Kościoła katolickiego wobec problemu imigrantów? Mam na myśli tych, którzy podjęli wezwanie papieża Franciszka w sprawie przyjmowania jednej rodziny uchodźców w każdej parafii. Bo to w sumie dość chwalebny postulat.

Na pewno chwalebny, na pewno. Myślę, że ci, którzy z wielkim zainteresowaniem śledzą tę dyskusję i losy tego postulatu papieskiego, będą jednocześnie przyglądać się ewolucji polskiego episkopatu. Na początku pontyfikatu Franciszka polski episkopat jakby chciał przeczekać ten niepotrzebny incydent do momentu, kiedy na papieską kolację zostaną podane jakieś grzybki. Teraz jednak okazało się, że duch narzucony przez papieża Franciszka może odmienić centralę watykańską, i to na dłużej. Na pewno czekają nas ciekawe czasy. Ja jestem niezwykle krytyczny wobec Kościoła katolickiego jako instytucji i tym bardziej wobec polskiego episkopatu. Ale wytłumaczeniem ich postaw jest fakt, że byli to w większości ludzie przygotowywani przez poprzednich papieży do długiej walki z komunizmem i oni w demokratycznym otoczeniu po prostu sobie nie radzą. Oni nie rozumieją tego świata. Współczesny Kościół katolicki to przecież autorytarna i hierarchicznie zorganizowana instytucja, która w realiach demokratycznych odcina się od ustanowionego porządku konstytucyjnego, bo przecież istnieje prawo naturalne, wyższe od tych ziemskich bzdur, które uchwalają politycy. Gdyby tak naprawdę skupić się na tym, co hierarchowie mówili o naszej konstytucji, to trzeba by tę organizację natychmiast rozwiązać jako niekonstytucyjną. Oczywiście to nikomu nie przyjdzie do głowy i byłoby trudne, przyznaję. Ale demografia i to, co wiemy o życiu współczesnego człowieka, na pewno zrobią swoje z biegiem czasu. Przyjdą nowi i oni być może spojrzą na ten świat inaczej.

Już przecież mamy młodego prymasa.

Ale jeszcze potrzeba młodej mentalności, a to niestety wciąż przed nami. W tej instytucji wszystko się dzieje bardzo powoli.

I ostatnia sprawa, panie profesorze, o którą chciałbym zapytać, to inicjatywa Świecka Szkoła, w którą obok środowiska „Liberté!” zaangażowały się tysiące ludzi z całej Polski. Dzięki zaangażowaniu ludzi niezwiązanych instytucjonalnie z naszym środowiskiem udało się zebrać 100 tys. podpisów pod projektem znoszącym finansowanie religii w szkole z budżetu państwa. Sprawa trafi więc teraz do sejmu. Jak pan profesor ocenia tę inicjatywę?

To jest inicjatywa niesłychanie istotna. Jedna z wielu, które mają rację bytu. Chciałbym podkreślić, że jest to propozycja dobra, zarówno dla wierzących, jak i niewierzących. W naszym kraju całkowicie niesłusznie uznaliśmy, że Kościół katolicki i ta dominująca wiara mają jakiś ponadnormatywny status, który jest uwarunkowany szczególną historią. A ja, przyznam szczerze, nie widzę w historii jakichś wyjątkowo bohaterskich czynów tej instytucji i chyba nadeszła wreszcie pora zacząć to spokojnie i w sposób demokratyczny zmieniać. Przede wszystkim trzeba znieść dominację narracji katolickiej, która trwa od kolebki aż po grób. Proszę sobie przypomnieć, jak wyglądały uroczystości po tragicznej śmierci prezydenta Lecha Kaczyńskiego i 95 innych osób: była to przecież kompletna, imperialna dominacja Kościoła, państwa tam w ogóle nie było, ono ponosiło koszty sprowadzania zwłok, organizacji pochówków, natomiast same uroczystości miały charakter religijny. W wielu wypadkach odbywało się to bez szacunku dla tych, którzy tam zginęli, bo część z nich nie była osobami wierzącymi.

Przechodzę do kwestii nauczania religii w szkole… Przecież w takiej formie, w jakiej się to odbywa, jest po prostu skandaliczne. Wszyscy musimy pracować nad tym, aby osoby wierzące nie miały monopolu, w szczególności ci fundamentaliści, bo przecież mamy również wielu bardzo światłych katolików, którzy rozumieją, że lepiej dla ich wiary, by kwestie religijne pozostawały w sferze prywatnej. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie powie, że w Polsce katolikom czegoś się zabrania. Wręcz odwrotnie, to wielu innym mniejszościom może czegoś brakować, choć pod tym względem nie ma co przesadzać. Nie widzimy tego ani w Warszawie, ani w Gdańsku, ani w Toruniu – choć odnośnie do Torunia to wcale nie jestem pewien… Dictum tej instytucji w małych miejscowościach i na wsiach jest dojmujące i czasami narusza wolność osobistą człowieka. Trzeba po prostu w sposób spokojny minimalizować wpływ tej instytucji na nasze życie publiczne. To wszystko.

Widzi pan profesor w ogóle szansę na wprowadzenie w życie tej inicjatywy w ciągu kilku najbliższych lat? Bo żadne środowisko polityczne oficjalnie – może poza Nowoczesną Ryszarda Petru, bo nawet lewica przebąkuje na ten temat bardzo nieśmiało – nie chce tej sprawy wziąć na siebie.

Ale przecież większość polityków to straszliwi oportuniści. Oni po prostu wszystkiego się boją. Bardzo mało jest w tej grupie ludzi odważnych. Dlatego właśnie oni zawsze będą klepać biskupa po plecach, będą przed nim klękać, tak już u nas jest. To się musi zmieniać i myślę, że należy myśleć o takiej zmianie niczym o kropli, która drąży skałę. Trzeba próbować zmieniać rzeczywistość i wyraźnie oddzielać sprawy religijne od państwowych, religijność zaś pozostawiać prywatności. My ostatnio w ramach Polskiego Generalnego Studium Wyborczego zamieściliśmy w naszej ostatniej książce jeden rozdział na temat wpływu katolicyzmu na kapitał społeczny i na zaufanie społeczne. Okazuje się, że wpływ katolicyzmu na te kwestie jest destrukcyjny. Zresztą potwierdza się wszystko to, co na Zachodzie zostało przeanalizowane i uznane za trywialny pewnik już wiele lat temu. W Polsce funkcjonuje teza, że nasz niski kapitał społeczny to pochodna komunizmu, a okazuje się, że wcale nie komunizmu, tylko katolicyzmu. Gdyby chodziło o komunizm, to dużo gorsza jego wersja w krajach takich jak NRD, Bułgaria czy Czechosłowacja powinna się przekładać na znacznie niższy poziom kapitału społecznego w tych krajach. A tak nie jest…

Pokazujemy w tym rozdziale, co nasi zachodni koledzy wiedzą od lat, a mianowicie, że to katolicyzm w czystej postaci, po odrzuceniu wszystkich innych hipotetycznych przyczyn niskiego kapitału – słabego wykształcenia czy starszego wieku – za to odpowiada. Od kolebki przeciętny Polak jest przyzwyczajany do słuchania z ambony o konieczności ukorzenia się, o braku przyczynowości, o tym, że wszystko wokół jest jedynie zamysłem istoty wyższej, że człowiek to tylko mały i nieznaczący pyłek, który nie powinien przyjmować od świata wszystkiego, co świat mu oferuje. Oprócz tego człowiek ten słyszy ciągle, że rodzina, rodzina, rodzina, później długo, długo, długo nic, co w konsekwencji prowadzi do tego, co dostrzegamy przecież wśród działaczy PSL-u, którzy zupełnie nie rozumieją, co to jest kumoterstwo, nepotyzm itd. Pyta później działacz PSL-u, co w tym złego, że zatrudnił w urzędzie rodzinę, skoro każdy by tak zrobił, a ponadto Kościół mówi, że tak trzeba, że rodzina…

Ta niezdolność Kościoła do wygenerowania przekazu, że istnieje coś takiego jak sfera publiczna, jak kontrakt społeczny, jak przyzwoitość między obcymi ludźmi, że my wszyscy powinniśmy być we współczesnym społeczeństwie równoprawni, to są podwaliny niskiego kapitału społecznego w Polsce. Co tu dużo mówić? Przecież Kościół, o którym dyskutujemy, dopiero kilkadziesiąt lat temu przemówił do swoich owieczek językiem, który owieczki rozumieją. Do tamtego czasu mamrotał do nich po łacinie. A kiedy już przemówił, to na Zachodzie Europy ci, którzy go usłyszeli, w większości się od niego odwrócili. Mamy więc oprócz tego wszystkiego hierarchiczną strukturę i mętne relacje. Podporządkowanie się prawu kanonicznemu, a nie jakichś tam świeckim sądom powszechnym…

Musimy spokojnie, krok po kroku budować normalność i przekonanie, że Kościół jest ważną instytucją, ale jednak tylko jedną z wielu instytucji, które w tym kraju funkcjonują. Pierwszym zaś jej psim obowiązkiem jest płacenie podatków i pozwolenie na monitorowanie swoich finansów, bo szefostwo tej instytucji znajduje się w obcym państwie! Wszyscy macie PESEL-e, więc płaćcie podatki i zacznijcie się ubezpieczać.

Szwedzka polityka mieszkaniowa :)

SzwecjaPierwsze duże tąpnięcie w polityce mieszkaniowej w Szwecji miało miejsce w 1991 r., kiedy to wydarzenia na świecie (wojna w Zatoce Perskiej, przygotowania do zjednoczenia Niemiec) spowodowały zwyżkę stóp procentowych. Jednocześnie zdecydowano się na przeprowadzenie „reformy podatkowej stulecia”, której efektem było m.in. przesunięcie sektora budowlanego z pozycji wysoce uprzywilejowanej do obciążonej wysokim ciężarem fiskalnym. W rezultacie kapitał błyskawicznie wycofał się z inwestycji budowlanych, a wartość nieruchomości komercyjnych w Sztokholmie spadła o 70%-80% do 1993 r.

Oczywistym jest, że pewne sektory gospodarki mają dla polityki państwa szczególne znaczenie, gdyż wywierają wpływ na całą gospodarkę. W Szwecji należy do nich także budownictwo mieszkaniowe, które ze względu na krótki cykl inwestycyjny pozwala wchłonąć ogromną nadwyżkę siły roboczej w krótkim czasie. Dlatego też działanie państwa w tych sektorze musi mieć charakter długofalowy, a plany nie mogą być oderwane od praktyki gospodarczej, bowiem opierają się na pewnych podstawach polityki państwa. W dyskusji nad nią uczestniczą przedstawiciele robotników, pracodawców oraz eksperci życia gospodarczego, zaś pieniądze na mieszkalnictwo przeznaczone są np. z tzw. funduszu rezerwowego oraz powszechnego funduszu emerytalnego, finansowanego przez pracodawców (wspieranie budownictwa dla seniorów).

Szwedzkie państwo popiera rozwój budownictwa mieszkaniowego jako ważny element likwidacji bezrobocia oraz skuteczny instrument polityki stabilizacji gospodarczej. Pomoc centralna polega na udzielaniu pożyczek na cele mieszkaniowe. Obecnie 90% środków pochodzi z pożyczek rządowych, oprocentowanych na 4%, których zwrot następuje po 30 latach. Z ogólnej liczby 100% mieszkań 4% mieszkań wybudowały samorządy lokalne, 56% spółdzielnie mieszkaniowe, a 40% przypada na budownictwo indywidualne.

Obecnie Szwecja zapewnia każdemu obywatelowi dach nad głową. Co więcej, gwarantuje prawo do określonej przestrzeni życiowej przypadającej na jedną osobę. Państwo oferuje też liczne dodatki mieszkaniowe, na tyle wysokie, że np. emerytom wystarczają na pełne pokrycie czynszu za mieszkanie o umiarkowanym standardzie, a osobom pracującym – znacznej jego części. Należy też odnotować, że w Szwecji funkcjonują specjalne mieszkania dla osób starszych, czyli po 55 roku życia (tzw. senior housing).

Średni wskaźnik ilości mieszkań wynosi 485. Jako państwo pozbawione zniszczeń wojennych, Szwecja wykazuje dostatek mieszkaniowy. Należy jednak powiedzieć, że pomimo dużego nasycenia rynku nowoczesnymi lokalami, poczesne miejsce w polityce mieszkaniowej zajmuje społeczne budownictwo czynszowe (SBC) oraz budownictwo spółdzielcze – w obu tych sektorach z nieograniczonym, a więc powszechnym dostępem do mieszkań.

Inną charakterystyczną cechą szwedzkiej polityki mieszkaniowej jest objęcie pomocą wszystkich sektorów budownictwa mieszkaniowego, niezależnie od statusu własności. Czynsze w sektorze społecznym i prywatnym nie różnią się wiele. Czynsze ustalane w sektorze społecznym są punktem odniesienia dla ich wysokości w sektorze prywatnym. W Szwecji w latach 1967-1974 wybudowano przy udziale środków publicznych milion mieszkań, co daje średnio 125 tysięcy rocznie. Niezwykły rozmach w „socjalizacji” mieszkalnictwa nie naruszył jednak zakorzenionych tradycji posiadania mieszkań na własność, których udział w całości zasobów jest przeważający.

Praktycznie rzecz biorąc, w Szwecji istnieją aktualnie dwa rodzaje mieszkań: bostadrätt oraz hyresrätt. Oba są spółdzielcze, gdyż znanej z Polski instytucji mieszkań własnościowych w zasadzie nie ma. Pierwsze z nich to mieszkania spółdzielcze z rodzajem wkładu mieszkaniowego, które adresowane są do osób lepiej sytuowanych. Drugie to mieszkania spółdzielcze przeznaczone na wynajem. Co istotne, wynajmującym jest w tym wypadku spółdzielnia. Może ona działać bądź na obszarze kilku gmin, bądź jedynie jednej. Podanie o wynajęcie mieszkania można złożyć bezpośrednio w konkretnej spółdzielni (lub za pośrednictwem strony internetowej, gdzie da się załatwić wszystkie formalności) albo w ogólnokrajowej firmie (Stockholmbostadförmedlingen) zajmującej się rozdzielaniem mieszkań, które zostały zgłoszone przez różne spółdzielnie – mają one obowiązek zgłaszać centrali określony procent ze swoich pustostanów.

Jednak problem systemowy polega na tym, że już dawno popyt na te mieszkania przekroczył podaż: większość spółdzielni ma od ok. 5 lat zamknięte listy kolejkowe, tzn. nie przyjmują nowych osób, więc nie można złożyć tam podania. Lepszym wyjściem dla poszukującego własnego lokum, choć droższym, jest znalezienie takiej prywatnej spółdzielni, która ma jeszcze otwartą kolejkę. Część spółdzielni rozdziela też mieszkania według konkretnych kryteriów, nie tylko finansowych lub kolejności zgłoszenia na dane mieszkanie, ale wówczas trzeba niemal cały czas sprawdzać w internecie, czy zakwalifikowało się na listę. Czekanie w kolejce to zatem jedyny legalny sposób dostania mieszkania z pierwszej reki. Oczywiście, wiele zależy też od lokalizacji lokalu: w gorszych dzielnicach dostanie się go szybciej, np. po roku albo dwóch (zazwyczaj z wysokim czynszem), w lepszych trzeba liczyć się z czasem oczekiwania nawet… kilkunastu lat.

Reasumując, ewenementem szwedzkiej polityki mieszkaniowej jest brak wyodrębnienia w niej grup docelowych – budownictwo przeznaczone jest dla wszystkich osób. Polityka społeczna oparta na zasadzie obywatelstwa zdaje się mieć dużo większe poparcie w porównaniu z polityką społeczną skierowaną wyłącznie do ubogich, ponieważ obywatele uważają, że mają prawo do świadczeń pieniężnych i usług społecznych. Instrumentami używanymi przez państwo są: wsparcie publiczne budownictwa społecznego, kontrola czynszów oraz brak partycypacji lokatorów w kosztach budowy. W Szwecji mamy do czynienia z tzw. modelem unitarnym, gdzie publiczne budownictwo czynszowe konkuruje z prywatnym budownictwem przeznaczonym na wynajem, co prowadzi do bardzo wysokiego udziału mieszkań czynszowych w zasobie ogółem.

Agata Dąmbska dla Forum Od-nowa. Tekst stanowi część opracowania o polityce lokalowej i mieszkaniowej, które realizowane jest przez Projekt: Polska we współpracy z Forum Od-nowa i Fundacją Rozwoju Warszawy.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję