Fiński wybór :)

Tegoroczne wybory prezydenckie bez wątpienia będą istotnym wydarzeniem na fińskiej arenie politycznej, wydaje się jednak że bardziej w wymiarze symbolicznym. Rezultat wyborów pokaże bowiem, jak sami Finowie podchodzą do kwestii doktryny bezpieczeństwa oraz roli Unii Europejskiej w ich polityce. Zdecydują on także, czy chcą w najbliższym czasie na kolejne minimum 3 lata oddać decydującą władze w państwie w ręce jednej partii politycznej.


Cechą charakterystyczną niemal wszystkich kampanii wyborczych jest fakt, że oprócz nie zawsze merytorycznej dyskusji, wzbudzają ogromne emocje. Odwoływanie
się do szczególnych dla danej zbiorowości ideałów i wartości jest bowiem jedną z powszechniejszych strategii politycznych kandydatów. Przyglądając się kampanii prezydenckiej mającej obecnie miejsce w Finlandii nie powinniśmy mieć żadnych wątpliwości, że i w tym kraju niektórzy kluczowi politycy starają się grać na ludzkich emocjach kosztem merytorycznego wymiaru swoich argumentów. Tym razem jednak wybory, które odbędą się 22 stycznia bieżącego roku mogą okazać się bardzo istotne w swoich rezultatach zarówno w wymiarze polityki wewnętrznej Finlandii, jak i zewnętrznej. Przede wszystkim, chodzi tutaj o sytuację ekonomiczną całej wspólnoty europejskiej, a co za tym idzie Finlandii. Ów temat, w obliczu pogłębiającego się kryzysu gospodarczego jest jednym z najważniejszych aspektów toczących się debat. Także polityka zagraniczna i bezpieczeństwa oraz powracające pytanie o militarną przyszłość Finów po raz kolejny powraca jako narzędzie polityczne. Dyskutując bowiem na ten temat, być może nie do końca oficjalnie, zawsze pośrednio nawiązuje się do roli Rosji we współczesnej fińskiej aktywności międzynarodowej oraz kierunku w jakim stosunki Finlandii z tym krajem mogą ewoluować. Oczywiście inne tematy, takie jak chociażby problem wzrastającej imigracji i wiążącej się z tym nietolerancji, czy też kwestie ekologiczne są także podnoszone, lecz ostatecznie wydają się one odgrywać mniejszą role.

http://www.flickr.com/photos/ezioman/456971080/sizes/m/in/photostream/
by ezioman

Dotychczasowa Prezydent Finlandii, socjaldemokratka Tarja Halonen przez 2 kadencje, czyli aż 12 lat pełniła rolę „narodowego stabilizatora”. Nie chodzi tutaj być może o pozycję lidera będącego najbardziej wpływową pod względem politycznym osobą w państwie, mimo faktu, że fiński prezydent posiada nieco szersze kompetencje
niż większość europejskich głów państw. Określenie to odnosi się bardziej do jej roli jako osoby cieszącej się znaczącym poparciem społecznym, będącej autorytetem i równocześnie głosem zdrowego rozsądku, pilnującej porządku i ładu nie tylko w sferze publicznej. Była ona także pierwszą kobieta na stanowisku fińskiej głowy państwa, co nawet w liberalnej Finlandii było istotnym przełomem, świadczącym o zmianie mentalności wśród mieszkańców tegoż kraju. Wydaje się, że jej prezydentura jest w Finlandii oceniana dobrze, a tym samym poprzeczka dla jej następcy jest ustawiana bardzo wysoko.

Kandydaci startujący w nadchodzących wyborach to w większości osoby znane i rozpoznawane w Finlandii. Każda z większych partii politycznych wystawiła swojego kandydata, lecz w rzeczywistości pod uwagę bierze się czwórkę przedstawicieli 4 największych partii politycznych. Trójkę z nich bez wątpienia można uznać za weteranów politycznych, obecnych w fińskim życiu publicznym od wielu lat. Czwarty kandydat zaś, często określany jest mianem rewelacji ostatnich lat na scenie politycznej Finlandii. Warto zatem w tym miejscu przyjrzeć się pokrótce poglądom Sauli Niinistö, Paavo Lipponena, Timo Soiniego i Paavo Väyrynena na kluczowe kwestie dla obecnej fińskiej polityki i odpowiedzieć sobie na pytanie, jakie mogą być potencjalne konsekwencje wyboru jednego z nich.

Sauli Niinistö to bez wątpienia jeden z najpopularniejszych fińskich polityków, znany między innymi z wielu zasług jako Minister Finansów, czy też Minister Sprawiedliwości. Równie istotny jest fakt, że w wyborach prezydenckich w 2006 jako jedyny kandydat zdołał zagrozić pozycji Halonen, rywalizując z nią w drugiej turze, którą przegrał zaledwie 3.6 % głosów. Od tego czasu uznawany jest za niemal pewnego kandydata na wygraną w kolejnych, nadchodzących wyborach, co potwierdzają sondaże, dające mu znaczącą przewagę nad pozostałymi uczestnikami od początku wyścigu wyborczego.Jako reprezentant partii Narodowej Koalicji reprezentuje poglądy centroprawicowe. Sam opisuje się jako demokrata, niektórzy z jego przeciwników określają go jednak mianem federalisty czy też neoliberała, co w ich ustach uchodzić ma za obelgę. Niinistö jednak konsekwentnie unika potyczek słownych i w swoim przekazie stara się skupić na konkretach. Można uznać, że jego poglądy są spójne i niemal niezmienne na przełomie ostatnich lat. Jak większość kandydatów jest on zwolennikiem idei europejskiej, ze szczególnym naciskiem na współpracę militarną w ramach Unii. Oficjalnie opowiada się też za jak najgłębszą integracją w tym zakresie. W kwestiach ekonomicznych, okazuje się być jednak nieco bardziej powściągliwy, zwłaszcza biorąc pod uwagę obecną sytuację ekonomiczną Europy. Jego zdaniem, metodą ponownej stabilizacji strefy Euro jest powrót do jej korzeni, czyli pierwotnej unii monetarnej, przy jednoczesnym odwrocie od polityki hojnego przyznawania państwom członkowskim pomocy finansowej w razie potencjalnego kryzysu. Wszystko to ma na celu odbudowę dawnej wiarygodności Unii Europejskiej jako międzynarodowego gracza. Sauli Niinistö jest zdania, że w ostatnim czasie uległa ona znacznemu osłabieniu, co miało także decydujący wpływ na sytuację ekonomiczną całej strefy Euro. Rozwiązaniami wewnątrzpolitycznymi dotyczącymi gospodarki, które popiera jest na przykład podniesienie podatków między innymi dla najbogatszych mieszkańców Finlandii, przy jednoczesnych zdecydowanych cięciach budżetowych. Warto zaznaczyć, że główną siłą polityczną, która ma rzeczywisty wpływ na gospodarkę Finlandii jest rząd, dlatego też dopiero współpraca z nim może dać głowie państwa możliwość oddziaływania na omawianą sferę. Obecny premier Finlandii, Jyrki Katainen także wywodzi się z Narodowej Koalicji dlatego wydaje się, że współpraca z jego gabinetem w przypadku Niinistö może dojść do skutku.

Innym palącym problemem tej, podobnie jak wielu poprzednich kampanii, jest kwestia sojuszu z NATO. Aspekt ten już dawno temu nabrał charakteru straszaka, zaś oskarżanie swoich kontrkandydatów o popieranie idei akcesji stało się bardzo istotną bronią polityczną. Także Niinistö stał się ofiarą takiej działalności, ponieważ nigdy jednoznacznie nie wykluczył możliwości ubiegania się Finlandii o członkowstwo w tej organizacji. Wielokrotnie zaznaczał, że jeżeli Unia Europejska nie będzie w stanie zaspokoić potrzeb bezpieczeństwa Finlandii, to wówczas sojusz z NATO stanie się jedną z opcji wartych rozważenia. Bezsprzecznie jest on szanowany i ceniony nie tylko przez większość fińskich polityków, ale wydaje się, że również przez obywateli, na co dowodem są sondaże, w których dominuje niemal od początku wyścigu wyborczego. Jego ewentualne dojście do władzy w rzeczywisty sposób mogłoby wpłynąć na dalszą zmianę w fińskiej polityce w zgodzie z kursem wyznaczanym przez większość rządową, to zaś mogłoby stanowić prawdziwe wyzwanie dla dotychczas obowiązującej fińskiej doktryny częściowego niezaangażowania.

Timo Soini to niewątpliwie gwiazda, która w ostatnim czasie wywołała prawdziwy zamęt na fińskiej scenie politycznej. Mowa tutaj oczywiście o spektakularnym wyniku osiągniętym przez jego partie wcześniej nazywaną Prawdziwymi Finami, w ostatnim czasie przemianowaną na partię Finów, w wyborach parlamentarnych w 2011 roku. W ciągu zaledwie jednej kadencji parlamentu, udało mu się doprowadzić swoją partie do zdobycia trzeciego miejsca w ogólnym rankingu i stać się najpopularniejszym politykiem w kraju. Zapewne większość mogłaby uznać, że mało komu w statecznej Finlandii udało się kiedykolwiek zdobyć tak wiele w tak krótkim czasie, jednak hasła, które wykorzystuje Soini mają zdecydowanie populistyczny charakter, co nadaje jego zawrotnej karierze zupełnie innego wymiaru. Często przysłuchując się jego wypowiedziom można odnieść wrażenie, że odwraca się on od większości wartości, z którymi Skandynawia, uznawana za region wolności i postępowości, była zawsze utożsamiana. Soini jest zagorzałym katolikiem, odwołującym się do takich wartości jak tradycyjny model rodziny, Bóg i fińskość. Efektem takiej postawy jest silny nacisk na ograniczenie aborcji, zakaz małżeństw homoseksualnych i adoptowania przez nie dzieci, ograniczenie wpływów religii niechrześcijańskich, propagowanie idei patriotyzmu wśród społeczeństwa, przy jednoczesnym wyeliminowaniu obowiązkowej nauki języka szwedzkiego przez dzieci i młodzieży oraz zaostrzenia polityki imigracyjnej.

Jeżeli chodzi o kwestie natury ekonomicznej, to Timo Soini jako utalentowany mówca i zdecydowany eurosceptyk, za wszystkie niepowodzenia gospodarcze państw strefy euro stara się obwinić Unię, oskarżając Brukselę między innymi o zniewalanie swoich członków oraz zarzuca jej skrajny brak efektywności. Na swoim blogu podkreśla jej słabość, uzupełniając to wypowiedzią udzieloną dziennikarzowi brytyjskiego „The Guardian”, w której porównuje on Unię Europejską do Związku Sowieckiego, który upadł mimo niemal powszechnego przeświadczenia o jego wieczności. Bez wątpienia Soini posłużył się powyżej metaforą silnie działającą na wyobraźnię, szczególnie uwzględniając postawę Finów wobec Unii, która wbrew pozorom nigdy nie była szczególnie entuzjastyczna. Wyrazem tego jest również negatywne stanowisko Soiniego wobec pomocy finansowej udzielanej tym państwom Unii, które znajdują się w niekorzystnej sytuacji ekonomicznej. Przewiduje on, że na skutek pomocowej polityki Unii inne państwa europejskie zaczną upadać, co wywoła efekt domina i doprowadzi do całkowitego upadku Europy. Jego sposobem poradzenia sobie z kryzysem są ostre cięcia długu zagranicznego oraz pomoc finansowa wyłącznie z wykorzystaniem mechanizmów Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Niestety, nie podaje on więcej konkretnych rozwiązań, czy też pomysłów na polepszenie stale pogarszającej się sytuacji ekonomicznej zarówno kraju, jak i strefy euro, co więcej próżno szukać w jego programie dużej ilości konkretów. Bez wątpienia konkretne za to jest jego stanowisko wobec NATO i potencjalnego członkowstwa Finlandii w jego strukturach. Soini jest przeciwnikiem tej koncepcji, choć przyznać należy, że Sojusz wydaje mu się mniej szkodliwy niż Unia Europejska. Konsekwencje wyboru Timo Soiniego na fińską głowę państwa mogą być bardzo poważne i wydaje się, że mimo wszystko Finowie zdają sobie z tego sprawę. Zazwyczaj bowiem populiści mimo mocnych słów nie oferują użytecznych rozwiązań, które mogłyby zaradzić poważnym problemom, z którymi borykają się dane państwa. Sondaże dają liderowi partii Finów drugą pozycję, co prawdopodobnie pozwoli mu wziąć udział w drugiej turze.

Paavo Väyrynen to prawdziwy weteran fińskiej sceny politycznej, który rozpoczął swoją karierę już w latach siedemdziesiątych, kiedy głową państwa był kontrowersyjny polityk Urho Kekkonen. Niezmiennie od tego czasu jest on członkiem Partii Centrum, pełniąc w trakcie swojej działalności politycznej wiele odpowiedzialnych funkcji. Poglądy Väyrynena uznać można za dosyć kontrowersyjne, zaś taktyka jaką przyjął w wyścigu wyborczym ma wyjątkowo ofensywny charakter. Krytykuje on zawzięcie niemal wszystkich, rozpoczynając od swoich kontrkandydatów, na rządzie i całej koalicji rządowej, w której zabrakło miejsca dla jego partii, kończąc.
Väyrynen uznawany jest przez cześć opinii publicznej za eurosceptyka, jednak w wielu swoich wypowiedziach podkreślał on, że jego zdaniem Unia Europejska jest obecnie wiodącą światową siłą polityczną w sferach rozwoju międzynarodowego, handlu i polityki ochrony środowiska. Krytykuje on jednak zdecydowanie idee zintegrowanej unii gospodarczej i decyzję Finlandii dotyczącą włączenia się do unii walutowej, wskazując na innych skandynawskich członków Unii Europejskiej, którzy znacznie lepiej radzą sobie w dobie kryzysu utrzymując swoje narodowe waluty. W wypowiedzi udzielonej niedawno fińskiemu nadawcy YLE stwierdził on nawet, że „możliwość wycofania się Finlandii z Eurostrefy powinna być rozważona” proponując jednocześnie powrót do fińskiej markki. Wydaje się zatem, że Väyrynen postrzega Unie Europejską jako organizację, która nie powinna zbytnio ingerować w politykę wewnętrzną Finlandii i pomagać w realizacji uniwersalnych wartości, po części zgodnych z doktryną neutralizmu, charakterystyczną dla fińskiej polityki z okresu zimnej wojny. Zgodnie z tym założeniem krytykuje on militarny wymiar działalności Unii, twierdząc, że przekształca on wspólnotę w europejski filar NATO.

Stanowisko przedstawiciela Partii Centrum wobec ewentualnego członkowstwa Finlandii w Sojuszu jest bowiem zdecydowanie negatywne. Zaznacza on jednak, że być może opcja ta będzie warta rozważenia, lecz dopiero za wiele lat. Sojusz militarny byłby sprzeczny z fińską doktryną militarnego niezaangażowania i stanowiłby zagrożenie dla dobrych sąsiedzkich stosunków Finlandii z Rosją. Doprowadziłby on także do naruszenia ciągłości strategii polityki zagranicznej zapoczątkowanej przez Urho Kekkonena i Juho Paasikiviego. Odwoływanie się to tych dwóch polityków, symboli poprzedniej epoki, przez jednych uważanej za niemal dyktaturę, przez innych zaś za okres świetności to bardzo odważny krok, dzięki któremu Väyrynen może wiele zyskać. Co raz częściej bowiem w obliczu niepokojącej sytuacji między innymi gospodarczej, społeczeństwo powraca myślami do czasów dobrobytu i silnego przywództwa w państwie. Zabieg ów może także nieść za sobą szereg negatywnych konsekwencji, z oskarżeniami o populizm włącznie. Wydaje się jednak, że polityk ten, reprezentant poprzedniej epoki, nie myśli o tym, licząc że Finowie zapomnieli już o spornych kwestach związanych z rządami dwóch wyżej wspomnianych polityków. Także z samym Väyrynenem związanych jest kilka kontrowersji, między innymi dotyczących jego sprzeciwu wobec uzyskania niepodległości przez Estonię w 1991 roku czy też oskarżeniem Gruzji o atak na rosyjskich żołnierzy sił pokojowych w 2008 roku. Także jego poglądy dotyczące sfery wewnątrzpolitycznej, takie jak twarde stanowisko wobec imigrantów, sprzeciw wobec małżeństw czy też adopcji par homoseksualnych, świadczą o tym, że jego poglądy nie do końca przystają do obecnych politycznych trendów w Skandynawii. Efektem tego jest jego trzecia pozycja w większości sondaży przeprowadzanych dotychczas wśród Finów, dających mu zaledwie około 7-8 % głosów.

Reprezentant Socjaldemokratów, jeden z najbardziej znanych polityków fińskich, Paavo Lipponen, zajmuje czwartą pozycję w większości przedwyborczych rankingów. Zważywszy na fakt, że był między innymi dwukrotnie premierem, który wprowadził swój kraj do Unii Europejskiej oraz że należy do współtwórców inicjatywy Wymiaru Północnego UE, należy zauważyć, że jego pozycja w wyścigu wyborczym jest wyjątkowo słaba. Jeszcze dwa lata temu zdecydowanie zaprzeczał on wszelkim spekulacjom dotyczącym swojego ewentualnego startu w wyborach prezydenckich w 2012 roku, lecz wyzwania wynikające z obecnej sytuacji międzynarodowej, zwłaszcza kryzys ekonomiczny zmieniły jego podejście i tak we wrześniu 2011 roku został on wybrany przez swoją rodzimą partię na oficjalnego kandydata na prezydenta. Lipponen w nadchodzących wyborach nie walczy jedynie o swoją kandydaturę, walczy on także o kontynuację prezydentury socjaldemokratów, których przedstawiciele sprawują w Finlandii kolejno funkcje głów państwa od 1981 roku.

Były premier Finlandii na swoim blogu za główne cele międzynarodowe swojej przyszłej prezydentury wskazuje poprawę dobrych stosunków swojego kraju parterami zagranicznymi oraz promowanie idei światowego pokoju, bezpieczeństwa i stabilizacji. Opowiada się on za silną pozycją Unii Europejskiej, zaś za metodę poprawy sytuacji gospodarczej kontynentu uznaje wzmocnienie współpracy wewnątrz wspólnoty oraz wprowadzeniem większej dyscypliny finansowej jej członków. Paavo Lipponen jest jednocześnie zwolennikiem neutralności, zwłaszcza w wymiarze militarnym, czego efektem jest jego jednoznacznie negatywne stanowisko wobec potencjalnego fińskiego członkowstwa w NATO. W sferze wewnętrznej Lipponen kładzie szczególny nacisk na takie wartości jak społeczny egalitaryzm, walka z nietolerancją oraz równość prawa prawa zagwarantowane w oparciu o ideę demokracji. Wspiera on intensywny rozwój polityki regionalnej oraz opowiada się za utrzymaniem statusu języka szwedzkiego jako drugiego, oficjalnego języka w Finlandii.

Wydaje się, że ewentualna prezydentura Paavo Lipponena nie różniłaby się w znacznym stopniu od prezydentury ustępującej wkrótce Tarji Halonen. Istnieje jednak pewien element, który wzbudza kontrowersje – współpraca Lipponena z rosyjskim Gazpromem. Kiedy spółka Nord Stream, zależna od prokremlowskiego giganta energetycznego, ogłosiła projekt stworzenia Gazociągu Północnego łączącego Rosję z Niemcami przez dno Bałtyku, wśród mieszkańców większości państw basenu Morza Bałtyckiego, w tym Finlandii zawrzało. Wkrótce okazało się, że jej zgoda na poprowadzenie rurociągu pod powierzchnią jej wód terytorialnych była niezbędna dla powodzenia inwestycji, czego efektem był wzmożone rosyjskie naciski na fińskie władze. Wobec niezdecydowania Finów, Rosjanie zdecydowali się w 2008 roku na zatrudnienie na pozycji niezależnego konsultanta, którego działalność miała na celu przekonanie fińskich władz do poparcia rosyjskiego projektu byłego fińskiego premiera Paavo Lipponena. Decyzja ta wywołała szereg negatywnych komentarzy, zaś popularność tegoż polityka znacznie zmalała. Wydaje się nawet, że efekty tego wydarzenia widoczne są do dziś, dlatego też sondaże nie dają Lipponenowi zbyt dużych szans na zwycięstwo w zbliżających się wyborach prezydenckich.

Pozostali kandydaci biorący udział w kampanii, to reprezentanci niewielkich ugrupowań, których sondażowe wyniki nie przekraczają średnio 2-3 % ogólnego poparcia. Chodzi tutaj o przedstawicielkę Szwedzkiej Partii Ludowej, Evę Biaudet, chrześcijańską demokratkę Sari Essayah, reprezentanta Sojuszu Lewicy Paavo Arhinmäki oraz wywodzącego się z Ligi Zielonych Pekki Haavisto.

Analiza sondaży pozwala założyć z dużą pewnością, że stanowisko głowy państwa po nadchodzących wyborach obejmie reprezentant partii Narodowej Koalicji, Sauli Niinistö. Najprawdopodobniej dojdzie również do drugiej tury wyborów, w której wraz z Niinistö weźmie udział jeden z trzech pozostałych reprezentantów największych partii politycznych. Jego wygrana mogłaby się stać zapowiedzią zmiany, zwłaszcza w sferze polityki zagranicznej. Jedna z ostatnich zdecydowanych zwolenniczek obecnie obowiązującego systemu militarnego niezaangażowania, Tarja Halonen odda bowiem wkrótce władzę prawdopodobnie w ręce przedstawiciela ugrupowania sprzyjającego fińskiemu członkowstwu w NATO. Wszystko to mogłoby zatem świadczyć o tym, że Unia Europejska nie jest już w stanie w wystarczającym stopniu zagwarantować bezpieczeństwa, które od dziesięcioleci jest najważniejszym aspektem fińskiej polityki. Byłoby to potwierdzeniem faktu, że mimo zmieniających się warunków geopolitycznych na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci Finowie pozostają wierni swojemu politycznemu pragmatyzmowi w wymiarze zagranicznym, który oznacza realizację zasady większych korzyści. Uwzględniając ów fakt oraz trwający obecnie kryzys w Unii, wydawać by się mogło, że członkowstwo Finów w NATO wydaje się bliższe niż kiedykolwiek. Ten sam kryzys jednak wymusza na Finlandii większe zaangażowanie się we wspólne umacnianie strefy Euro, dlatego też o całkowitej reorientacji polityki mowy być nie może.

Tegoroczne wybory prezydenckie bez wątpienia będą istotnym wydarzeniem na fińskiej arenie politycznej, wydaje się jednak że bardziej w wymiarze symbolicznym. Rezultat wyborów pokaże bowiem, jak sami Finowie podchodzą do kwestii doktryny bezpieczeństwa oraz roli Unii Europejskiej w ich polityce. Zdecydują on także, czy chcą w najbliższym czasie na kolejne minimum 3 lata oddać decydującą władze w państwie w ręce jednej partii politycznej.

Historia to nie jest świetlisty szlak – wywiad z Andrzejem Menclewem :)

Marks, PRL i Social Network – o korzeniach i perspektywach polskiej lewicy

W tym roku obchodzimy 35 rocznicę powstania Komitetu Obrony Robotników. Obóz lewicy KOR-owskiej odwoływał – do „jasnej” strony socjalizmu polskiego, czyli do tradycji niepodległościowego PPS-u. Czemu tacy politycy, jak: Jacek Kuroń, Jan Lityński, Henryk Wujec czy Andrzej Celiński nie nadawali się na liderów, a może nie chcieli nimi być, nowej, opozycyjnej wobec PRL-u, niepostkomunistycznej lewicy? Jedynym politycznym projektem idącym w tę stronę była po 1989 roku Unia Pracy Ryszarda Bugaja, jednakowoż mimo pojedynczych sukcesów skończyła w objęciach SLD, a potem na „śmietniku historii”. Dlaczego historia nie potoczyła się inaczej?

Z pewnością jeszcze Adama Michnika trzeba by było do tej listy dopisać. Przede wszystkim wobec działań historycznych i ich późniejszych ocen, zwłaszcza mając na uwadze wciąż żyjących jej uczestników, trzeba wszystkie opinie wypowiadać przypuszczająco, a nie twierdząco. Wydaje mi się, że oni byli zaprawieni w walce z tym, co tak nieszczęśliwie nazywali komuną, czyli dawnym reżimem. Jacek Kuroń przesiedział 9 lat więzieniu, Adam Michnik 6, Henryk Wujec też. Większość z nich zaczynała w KOR-ze jako swym politycznym mateczniku. To, że oni byli bezpośrednio zaangażowani w walkę, także jakoś rzutowało na ich teoretyczne poglądy lub idee. Ich opozycyjność była skierowana przeciw tej ideologii, której materializacją był PRL. Te działania opozycyjne, zarówno polityczne, jak i ideowe były sytuacyjnie, czyli historycznie, słuszne i prawdziwe. Ich generalna formuła została przeniesiona poza rok 1989, chociaż sytuacja uległa gruntownej zmianie. Cała właściwie dramaturgia tamtych wydarzeń rozgrywa się na osi: totalitaryzm-antytotalitaryzm-liberalizm. Z jednej strony – inaczej być nie mogło. Było to wpisane w konfrontację światową. Z drugiej – to wielkie historyczne uproszczenie, że jedyną sprawdzoną alternatywą dla totalitaryzmu jest liberalizm. [L1] A przecież socjaldemokracja stworzyła rzeczywistość antytotalitarną, uspołecznioną w wielkiej mierze i również historycznie sprawdzoną! Oczywiście, wezwanie do wyborów 1989 roku pod hasłami demokratycznego socjalizmu najpewniej byłoby samobójcze, ale z tego nie wynika, że po wyjściu z przesilenia nie należało myśleć o rzeczywistości w sposób bardziej złożony. W czasach poniekąd rewolucyjnych, choć właściwie restauracyjnych, na szczęście bez barykad, w czasach wielkiej transformacji, wielkiego przekształcenia, dobrze jest mieć, rzecz jasna, prostą opozycję: totalitaryzm-liberalizm.

Adam Michnik w swojej książce „Kościół, lewica, dialog” wydanej w 1977 roku napisał: Tak pojmowana lewica głosi idee wolności i tolerancji, idee suwerenności osoby ludzkiej i wyzwolenia pracy, idee sprawiedliwego podziału dochodu narodowego i równego startu dla wszystkich; zwalcza zaś: szowinizm i ucisk narodowy, obskurantyzm i ksenofobię, bezprawie i krzywdę społeczną. Program lewicy to program antytotalitarnego socjalizmu. W III RP nikt na serio tego programu jakoś nie chciał realizować. Myślę też, że i Adam Michnik w latach 90. podobnych słów chybaby już nie wypowiedział. Nadal nie mogę zrozumieć dlaczego. Przecież możliwości było wiele.

Przede wszystkim trzeba o to zapytać Adama Michnika, mnie trudno za niego odpowiadać (uśmiech). Coś mogę jednak dodać, zwłaszcza dlatego, że wtedy, to znaczy podczas apogeum transformacji, z nim na ten temat rozmawiałem i zadawałem mu podobne pytanie. Adam odpowiedział mi mniej więcej tak, że jest dramatycznie rozdarty, zdaje sobie sprawę z tego, że restauracja kapitalizmu to nie jest jego marzenie, ale pragmatycznie i historycznie trzeba dokonać radykalnej liberalizacji, bo jeżeli nie my, to kto, i jeśli nie teraz, to kiedy? To jest trochę podobna argumentacja do tej uzasadniającej radykalizm reformy Balcerowicza. A przecież wiadomo nie od dziś, że przestrzeń wyborów była większa, że udanej transformacji dokonano w Słowenii, w Czechach, na Słowacji i nie były to kalki Balcerowicza. Jest jednak zrozumiałe, że w sytuacji wielkich przełomów widzi się rzeczywistość w „wielkich blokach”, następują ostre polaryzacje polityczne i intelektualne. Dokonuje się uproszczeń, czasem świadomych, często nieświadomych, żeby uruchomić jakiś proces, żeby ten proces miał należną dynamikę, aby nie było za dużo wątpliwości, bo jak ich będzie za dużo, to pożądana przemiana może się nie udać. Myślę, że to była pozycja Jacka Kuronia, który zresztą uświadomił to sobie kilka lat później. Pod koniec jego życia mieliśmy parę takich długich, poważnych, szczerych rozmów, on wyraźnie widział tę złożoność. Zdawał sobie sprawę z konieczności poparcia radykalnego przewrotu ekonomicznego, zerwania z tamtą „księżycową” gospodarką, a jednocześnie cierpiał, czując i wiedząc, że za to najwięcej zapłacą najsłabsi.

 Czy Jacek Kuroń miał pełną świadomość, że był niejako żyrantem (użył takiego sformułowania w jednym z wywiadów) polityki Balcerowicza, swoistego społecznego legitymizowania jego działań?

 Wtedy, kiedy to się działo, mnie przy tym nie było, więc nie wiem. W ostatnich latach życia zarówno to, co pisał, jak i to, co robił, było ożywione wyraźnymi pobudkami społecznymi. Próbował, na przykład, powołać nowy niezależny ruch ludzi pracy, różne miał jeszcze pomysły i koncepcje, ale był bardzo chory i sił już nie stawało.

PRL to pełnoprawny fragment najnowszej historii narodu polskiego

Jak pan sądzi, jak długo lewica będzie płacić frycowe za PRL? A może należy w jakimś sensie bronić okresu Polski Ludowej? Zacytuję panu w tym kontekście fragment książki wydanej w Bibliotece „Bez dogmatu” zatytułowanej „PRL bez uprzedzeń”. Większość autorów tej pracy zbiorowej urodziła się na przełomie lat 70. i 80. minionego wieku. Są to moi rówieśnicy. A mówią między innymi tak: Okres Polski Ludowej rodzi pytania, z którymi współczesna polska lewica musi się zmierzyć, jeżeli chce skutecznie walczyć z prawicą na polu idei. Lewica musi dziś odkłamać PRL z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, dlatego by nie musieć tłumaczyć się w publicznych debatach za wymyślone przez historyków z IPN-u i prawicowych publicystów domniemane winy i absurdy tego systemu. Po drugie, dla samej siebie. Lewica nie może bowiem ulec pokusie stworzenia z PRL-u mitu, wokół którego będzie budować swoją tożsamość i który będzie przeciwstawiać rzeczywistości III czy IV RP. Nie może jednak również zgodzić się na IPN-owską wizję historii, całkowicie odciąć się od PRL-u jako okresu „sowieckiej okupacji”, udawać, że polska lewica nic z nim nie miała wspólnego, i przedstawiać się jako spadkobierczyni emigracyjnego PPS-u. Lewica musi zaproponować własną politykę historyczną wobec PRL-u, wyjść poza trzy obecnie dominujące narracje na temat tego okresu historii Polski. Jak się pan do takiej wizji ustosunkowuje i czy może ma pan pomysł, jak to zrobić?

Zacznę od najłatwiejszego, czyli ostatniego elementu pana pytania. Czy mam pomysł, jak to zrobić? Chyba mam, nie jest to tylko mój pomysł, od razu zaznaczę. Między innymi Andrzej Walicki dużo pisywał na ten temat. Moim zdaniem to jest kwestia historiozoficzna: kto jest w ogóle podmiotem historii? I czy historia to jest droga do raju, czy może wyboisty trakt, na którym ludzie zmagają się z różnymi problemami, jakie sobie stawiają, albo jakie są przed nimi postawione? Problem historii IPN-owskiej nie jest problemem wiarygodności poszczególnych naukowych dokonań. Jeśli ktoś dobrze, rzetelnie pracuje na źródłach to niezależnie od jego poglądów zawsze to, co robi, będzie wiarygodne. Problemem prawdziwym w moim przekonaniu jest fałszywa odpowiedź na pytanie, czym jest historia. Przede wszystkim historia nie jest świetlistym szlakiem, po którym szczęśliwie kroczą wybrani. A jeśli nie jest świetlistym szlakiem, to jest sceną dramatów, na której płaci się różne ceny za różne wybory. W tym ujęciu z założenia historia jest drogą częściowych osiągnięć oraz częściowych klęsk. Jestem zdecydowanym zwolennikiem takiej koncepcji historii. Żałosne są proste zestawiania wyidealizowanych obrazów Polski przedwojennej z czarnymi obrazami Polski powojennej. Skutkiem nie jest przekonanie kogokolwiek, lecz rozbrojenie umysłowe. Proszę przeczytać jakąś „normalną” historię Wielkiej Brytanii, Francji czy Szwecji. Są to historie społeczeństw, które zmagają się z historią przez próby i błędy. Gdzieś na obrzeżach takiej narracji może i spada się do piekła, ale całość składa się z wyważonych ocen. To po pierwsze. Po drugie, kto jest podmiotem naszej historii? W jej panującej wersji politycznej, która przechodzi w policyjną, wyłącznym podmiotem staje się państwo i władza. Otóż według mnie podmiotem historii są ludzie: ludzie, społeczeństwo, naród, wspólnoty ponadnarodowe. Powołują one do życia państwo, żeby ono ich „zabezpieczało”. A czasem żyją bez państwa, jak Polacy przez 123 lata. Pytajmy więc, jak dawali sobie radę i co trwałego wnieśli do zbiorowego istnienia? Co trwałego wnieśli tacy pozytywiści, choć byli lojalistami, czyli „kolaborantami”? Wielopolski kolaborację uprawiał opłacalną czy nie? Właściwie nieopłacalną, ale Szkołę Główną dzięki niemu mieliśmy, zaś pokolenie tejże Szkoły stworzyło później ważną literaturę i myśl polską drugiej połowy XIX wieku. Poza tym my już wiemy, co najmniej od czasu monumentalnej pracy Stefana Kieniewicza, że istniała dziwna zależność pomiędzy radykalizacją postawy Wielopolskiego w odpowiedzi na radykalizację postawy „czerwonych” i nie wiadomo, co było lepsze. Pewne jest natomiast, że konsekwencje powstania styczniowego pogorszyły życie Polaków we wszystkich niemal wymiarach w stosunku do tego, co było przed powstaniem. I to są normalne pola ocen historycznych, ostro czasem wyrażanych, ale mających na uwadze ludzkie podmioty.

 Jak w takim razie tego typu dyskurs należy transponować na historię PRL-u, według przepisu profesora Andrzeja Mencwela?

Ja nie mam żadnego przepisu, mam natomiast stosunek do historii, zwłaszcza polskiej. Otóż, historia PRL-u jest pewnym wycinkiem, fragmentem większej całości, jakim jest, nowoczesna zwłaszcza, historia narodu i społeczeństwa polskiego. Ponadto podmiotem tych dziejów nie są władza, partia i policja, choć nie zamierzam przeczyć, że te organy działały i narobiły wiele złych rzeczy, także zbrodniczych. Ale w perspektywie historii narodowej trzeba na przykład uznać, że w 1946 roku, zaraz po wojnie, sejm uchwalił ustawę biblioteczną, której nie przeprowadzono przez całe dwudziestolecie międzywojenne. Na mocy tej ustawy stworzono powszechną sieć bezpłatnych bibliotek publicznych, która istnieje do dziś. I jak pan idzie do swojej biblioteki uniwersyteckiej, dzielnicowej albo wiejskiej (są takie!), to pan korzysta z dobroczynnych skutków tej ustawy! Czy to nie jest trwała wartość w dziejach narodu polskiego? Czy ona nie powinna mieć swojego miejsca w bilansie tego okresu? Myślę, że każdy racjonalny historyk, naukowiec, a nawet polityk musiałby odpowiedzieć pozytywnie na takie pytania. Poważnie uprawiana historia powinna odpowiadać na pytanie o relację między fazami terroru a rozwojem bibliotek. Okaże się zresztą, że kiedy terror malał, wtedy biblioteki kwitły – i nie jest to wiedza godna pogardy. Wtedy dopiero zaczynają się poważne pytania historyczne, wtedy historycy zaczynają krytycznie myśleć i zaczyna się pisać godną tej nazwy historię. Przez myślenie rozumiem rozwiązywanie dylematów w ocenach, a nie szkolarskie stawianie stopni lub wydawanie osądów. Rzecz zatem polega nie na doraźnej ocenie oderwanych epizodów, lecz na włączeniu tamtych czasów w dzieje. Wtedy dopiero będziemy mieli podstawy do wiarygodnych wartościowań.

Proszę o jeszcze jeden przykład pytania, które historycy badający PRL powinni zadać, a jakoś nie bardzo im to wychodzi.

Proszę bardzo. Na przykład proporcje ludności wiejskiej i miejskiej zostały odwrócone – przeprowadziliśmy się do miast. I od razu nasuwa się pytanie: czy rzeczywista liberalizacja jest w ogóle możliwa, jeśli 70% społeczeństwa mieszka na wsi. Z historii wiemy, iż generalnie w społeczeństwach wiejsko-rolniczych liberalizacje się raczej nie udają, nieodzowna jest dla nich urbanizacja. A u nas z mozołem, w długim cyklu, ale się udało i to na gruncie tamtych przemian. Przekształcenia tych podstaw społecznych nie można wyłączyć z generalnej oceny Polski Ludowej. Dlatego to mówienie o PRL-u należy odczarować. A jego badanie winno się zaczynać od włączenia historii PRL-u do normalnej narracji historycznej dotyczącej kształtowania się nowoczesnego narodu polskiego. Tak jak o tym mówiliśmy. To się zaczyna od przełomu lat 80. i 90. XIX wieku i trwa aż do końca XX wieku.

 „Aktualność” Marksa w zderzeniu ze światem The Social Network”.

Chciałbym teraz zapytać, rzecz jasna pamiętając temat naszej rozmowy, jak współcześnie potraktować myśl Marksa? Leszek Kołakowski, bardzo krytyczny wobec niemieckiego filozofa zwłaszcza w monumentalnych „Głównych nurtach marksizmu”, w kilku kwestiach nie odbierał mu historycznych racji czy społecznie trafnych ocen. Z kolej Zygmunt Bauman niedawno pisał o aktualności marksowskiej analizy niektórych problemów społecznych, z którymi borykamy się i będziemy się borykać. W latach 70. XX wieku tzw. „lewica laicka” także nie bała się używać słowa „marksizm”. Co dla pana ten termin oznaczał kiedyś, a co oznacza dziś?

Wie pan, na czym to polegało kiedyś? Mówił pan o marksizmie, ale ja zacznę od tzw. marksizmu-leninizmu, doktryny obowiązującej w ZSRR i we wszystkich państwach bloku, a niebędącej tym samym co „czysta” myśl Marksa. Po 1956 roku w Polsce marksizm-leninizm nie był już obowiązującym wyznaniem wiary, choć oficjalnie wciąż tak twierdzono. Na moim uniwersytecie nikt już nie wykładał marksizmu-leninizmu jako filozofii, nie robił tego nawet Adam Schaff. Sam marksizm został wtedy oddzielony od leninizmu i był traktowany przez nas osobno. Wiedzieliśmy, że marksizm to nie leninizm, a termin ten stworzył Stalin na potrzebę walki o władzę. Oczywiście wiem, że na prowincjonalnych uczelniach było wciąż inaczej, ale akurat na Uniwersytecie Warszawskim naprawdę żyliśmy w pewnej enklawie. Podstawową trudnością było sprężenie marksizmu z rewolucją – i tu był punkt newralgiczny. Rewizjonizm w pewien sposób się z tym zmagał, mocował, ale mimo całego uzależnienia od dogmatyzmu był nastawiony na demontaż całej tej ideologii, jej ostateczne podważenie.

A nie próbowano zderzać Marksa z twórcą reformizmu Eduardem Bernsteinem, który – jak wiadomo – odrzucał marksistowską teorię walki klas, a także ideę rewolucyjnego obalenia kapitalizmu na rzecz jego stopniowych przemian, trochę w myśl zasady, że tego pierwszego w jakimś sensie skompromitowali bolszewicy, a drugiego na sztandary wzięła zachodnia socjaldemokracja?

Tak, chociaż muszę powiedzieć, że Bernstein, zresztą słusznie, postrzegany był jako pierwszy lider rewizjonizmu, toteż na przeciwnym biegunie stawiano praktyka rewolucji – Lenina. Natomiast Marksa starano się wyłączyć, oddzielić go od tej praktyki, którą w jakieś mierze sankcjonował. Jeśli Marksa odseparujemy od leninowsko-stalinowskiej praktyki, to staje się on normalnym myślicielem, jednym z czołówki europejskiej XIX wieku, zaś jego krytyczna analiza stosunków społecznych kapitalizmu pozostaje w znacznej mierze trafna. Ponadto Marks był pierwszym teoretykiem globalizacji, czemu mało kto zaprzecza. Co więcej, banalną konstatację, że kapitalizm jest pierwszym ustrojem w historii ludzkości, który ogarnia cały glob, poczynił właśnie Marks. Poza tym to był naprawdę wybitny myśliciel, którego ideologiczne proroctwa i prognozy się nie sprawdziły. Sam Marks powtarzał chyba za Heglem, że istnieje część systemowa i część krytyczna. Jak wiadomo, część systemowa marksizmu upadła, ale część krytyczna jest inspirująca do dziś. A czy krytyka kapitalizmu nie jest potrzebna? Na marginesie dodam jeszcze, że pierwszym, który poddał – i to w skali uniwersalnej – radykalnej krytyce marksistowski, „partyjny” socjalizm, wraz z rozdzieleniem na część systemową i krytyczną, był nie kto inny jak Stanisław Brzozowski w rozprawie AntyEngels” z 1910 roku. Taka wizja jest mi bliska.

Pozostając w temacie marksizmu, chciałbym zapytać pana o wizję programu tzw. „nowej” lewicy. Współcześni obrońcy marksizmu, ale nie tylko, wskazują również na to, iż pisząc o ubożeniu mas, Marks nie miał na myśli bezpośredniego pogarszania się sytuacji klasy robotniczej, lecz pogarszanie się jej położenia w porównaniu z sytuacją posiadających (a zatem wzrost różnic społecznych), które to zjawisko faktycznie ma miejsce w krajach o zminimalizowanym udziale państwa w gospodarce. Łączy się to bezpośrednio z pojęciem współczesnych wykluczonych, o których także pan pisał. Czy współczesna polska lewica powinna zreinterpretować marksizm w tym duchu? Czy taka lewica miałaby szansę?

Jaka lewica miałaby szansę? Prawdę mówiąc, nie wiem. Gdy zadał mi pan pytanie, czy mam pomysł, jaki zaproponować model opowiadania o historii, lub jak zmierzyć się z historyczną oceną PRL-u, to od razu wiedziałem, co odpowiedzieć. Ten problem nie bardzo wiem, jak ugryźć. Trudno o dobry pomysł na „nową” lewicę. Oczywiście jakieś tam pomysły się pojawiają, ale jak widzimy, w ciągu kilkunastu lat nic ożywczego się nie dzieje. Myślę, że najbliższe lata także dużego rozrostu wpływów lewicy nie przyniosą.

Dlaczego tak się dzieje? Przecież rozwarstwienie społeczne jest faktem.

Mnie się nie wydaje, żeby na problemie coraz większych różnic w sytuacji materialnej dawało się zbudować program społeczny[L2] . Dla mnie jest to przynajmniej dyskusyjne. Czy to jest ta kwestia, która może – jak to się dawniej mówiło – zmobilizować masy, jeżeli zasadniczo żyją one na jakimś elementarnym, w miarę wygodnym poziomie cywilizacyjnym? Szczerze wątpię. Byłem tydzień temu przejazdem w Paryżu i tam przechodziłem obok słynnych tanich domów towarowych Tati. To jest taka najtańsza pozłotka przeznaczona głównie dla najbiedniejszych, którzy jednak chcą uczestniczyć w tym masowym procesie konsumpcji. Tam znajdują się takie dość krzykliwe, pstrokate stroje, tanie, plastikowe zabawki dla dzieci i tym podobne rzeczy. Tego typu sklepy mają się bardzo dobrze, może nawet jeszcze lepiej niż kilkadziesiąt lat temu. Zaszedłem tam, żeby popatrzeć, i przy okazji pomyślałem, że w tym świecie, w którym my jesteśmy, a tu akurat różnica między Francją a Polską jest drugoplanowa, problemem nie jest to, że jedni mają, a inni nie mają. Ten dostęp się naprawdę rozszerzył.

Czyli problemem nie jest niesprawiedliwa redystrybucja dóbr?

Nie, choć oczywiście zawsze można to polepszyć. Rzecz jasna, trzeba zabiegać o to, żeby rozwarstwienie malało, a szczebli na tej drabinie było coraz mniej. Na pewno realna egalitaryzacja jest pożądana. Tylko w imię tej egalitaryzacji nie jest pan w stanie powołać żadnego ruchu społecznego bądź politycznego, ponieważ wciąż ludzie pragną swojego „Tatiego” i nie chcą go stracić! Oni w imię tego, żeby przejść do Galeries Lafayette na pewno nie zmienią rządów. Poza tym Galeries Lafayette nie są w ich guście. W ogóle myślę, że klucz pozycji jest gdzie indziej ukryty. Tę kwestię, jak pamiętam, Marks podjął pierwszy w pierwszym tomie „Kapitału”, w szczególności w rozdziale „Fetyszyzm towarowy i jego tajemnica” – tekście otwierającym problematykę współczesnej cywilizacji. To właśnie z tych fragmentów biorą swój początek słynne teorie alienacji czy reifikacji, które później były szczegółowo rozwijane. Problem nie polega na tym, że „my” nie mamy dostępu. Mamy, mniejszy niż inni, ale w sumie mamy i w tym względzie nie ma o co kopii kruszyć. Rzecz w tym, że przy okazji coraz bardziej stajemy się przez to zreifikowani (uprzedmiotowieni). Otóż stworzono nam – albo próbuje się stworzyć – świat, w którym nabywanie rzeczy staje się wyłącznym sposobem samorealizacji, sposobem samookreślenia.

Nie tak dawno w jednym z wywiadów Zygmunt Bauman zabawnie skonstatował, że jak mu wysiądzie lodówka, to jest w rozpaczy, a przecież większość życia przeżył bez lodówki. Czy walka z konsumpcjonizmem to nie jest mimo wszystko walka z wiatrakami? Bauman uważa, iż fakt, że umiarkowanie po beztroskiej orgii musi kiedyś nastąpić, wynika z bilansu planetarnych zasobów. Jaka jest pana odpowiedź?

Problem polega na tym, że model konsumpcyjnego społeczeństwa ma dwa wyróżnienia, będące niegdyś zaletami. Na pewno wzrost komfortu życiowego, co wiązało się z możliwością wyzwalania społecznego. Na przykład, dobrze wiemy, że amerykańskie ruchy feministyczne, które były jednym z czynników emancypacji, zostały wzmocnione wtedy, kiedy masowo pojawiły się pralki i lodówki. Wtedy kobiety przestały być przykute do domowości i masowo zaczęły brać udział w życiu publicznym. Niestety, teraz problem polega na tym, że jesteśmy coraz częściej skazywani na to, żeby być wyłącznie konsumentami. Podstawową trudnością staje się dostęp do konsumpcji rozumianej jako dążenie do osiągnięcia wyższego poziomu życia, a że szczeble na tej drabinie mogą iść w nieskończoność, toteż zawsze będzie napędzać nas potrzeba, aby wdrapać się na kolejne, wyższe piętra. Warto się przecież bić o awans! Dlaczego w ogóle to wywracać – skoro po drodze są liczne frukta! A z drugiej strony ja naprawdę uważam, że poprawa poziomu życia jest cywilizacyjną zdobyczą. Nie lubię hipermarketów, ale jeśli ludzie mają tam możliwość nabycia tego, co jest im do życia potrzebne, to kto ma prawo im to odbierać? A jednak coś jest nie w porządku! Ale co?

No właśnie, panie profesorze, co?

(Śmiech) Dla mnie nie w porządku jest to przede wszystkim, że zostaliśmy nieuchwytnie zredukowani. Teraz pyta pan, czy jest pomysł, by nie ulegać tej redukcji. To jest ciekawe pytanie. Oglądał pan film „The Social Network” Davida Finchera?

Oglądałem. Ale obraz Finchera jest już światem, w którym coraz bardziej „aktualność” myśli Karola Marksa z trudem by się odnalazła. I nie chodzi chyba tu jedynie o zwykłą ahistoryczność tez XIX-wiecznego marksizmu.

Myślę, że i tak, i nie. Bo co się tam dzieje? To jest oczywiście kwestia indywidualnej interpretacji tego bardzo dobrego filmu, który jest świetną ilustracją współczesnej cywilizacji. W tym filmie mamy kliniczne studium instrumentalizacji i zrywania więzi międzyludzkich. Główny bohater nie może ułożyć sobie życia z osobą, którą kocha, nawet nie umie z nią porozmawiać. „W zamian za to” niejako wymyśla sieć światowej komunikacji. To jest fascynujące. Patrząc na to wnikliwie, sensownie byłoby powiedzieć, że mamy do czynienia z zagrożeniem nową, choć innego rodzaju, alienacją. Więcej – idąc za myślą Platona, który miał podobne obawy wobec pisma, można powiedzieć o groźbie nowej dehumanizacji. Z drugiej strony my wiemy, że postęp cywilizacyjny przyczynia się także do rehumanizacji. Myślę, że stoimy na progu nowej epoki i skrzyżowaniu obu tych możliwości. Tylko my nie umiemy tego skrzyżowania należycie nazwać. Tak jak Marks potrafił pokazać główny węzeł dziewiętnastowiecznego kapitalizmu. Stoimy na progu nowej epoki cywilizacyjnej, a jest on określany przez systemy globalnej komunikacji. Przecież gdyby niecałe 20 lat temu ktoś mi powiedział, że będę codziennie zaglądał do czegoś, co dziś nazywamy Internetem, to uznałbym to za niewyobrażalną utopię.

W erze postnowoczesnej – teraźniejszość i przyszłość lewicy w Polsce.

To może w tym miejscu znowu powołam się na Adama Michnika (wywiad opublikowany w V numerze „Liberté!”), który – podobnie zresztą jak wcześniej Leszek Kołakowski – stwierdził, że na dobrą sprawę podstawowe postulaty lewicy z przełomu XIX i XX wieku de facto zostały spełnione i w tym sensie wszyscy jesteśmy socjaldemokratami w dawnym rozumieniu tego słowa. Spór lewicy z prawicą uległ zamazaniu, podziały przebiegają gdzie indziej i nie są już klasycznie ani lewicowe, ani prawicowe. Czy podziela pan tę argumentację?

Po pierwsze, oni to mówili przede wszystkim w stosunku do sytuacji przełomowej, która różnice zacierała. Dziś widzimy, że to było wtedy sytuacyjne i odnosiło się do tamtych okoliczności. Natomiast moim zdaniem to się nie odnosi do każdej sytuacji, nie odnosi się do obecnej sytuacji w Polsce. Na przykład nie może być tak, żeby polskość była identyfikowana z nieustannie ponawianą wizją martyrologii jedynych szlachetnych i stale ponoszących ofiary. To jest wizja nieadekwatna wobec rzeczywistości. A taki obraz podtrzymuje szeroko rozumiana prawica. Dlatego w tym zakresie, lokalnym, typowo polskim, podział wcale się nie skończył. Musimy odnowić tradycję demokratyczną, gdyż nie może istnieć prawdziwie demokratyczne społeczeństwo bez takiej tradycji.

A w sensie gospodarczo-społecznym? Myślę, że słowa Adama Michnika odnosiły się bardziej do tego segmentu. Na przykład model szwedzki kontra model liberalny albo -jak mówią niektórzy – neoliberalny. Moi koledzy liberałowie powtarzają, że choć model skandynawski można uznać za niezmiernie kuszący, to dla kraju takiego jak Polska, kraju będącego na dorobku, z powodów ekonomicznych jest nie do wprowadzenia. Co pan na to?

Bardzo trudno to jednoznacznie zinterpretować. Po pierwsze, można powiedzieć tak: dopóki każdy z obywateli nie ma zapewnionej należytej opieki zdrowotnej, dopóty postulaty lewicowe są słuszne. Zresztą nie słyszałem, żeby jakikolwiek ideolog prawicy twierdził, że nie powinno być odpowiedniej opieki zdrowotnej i że należy ją uzależnić od zarobków. W tym sensie oczywiście Kołakowski z Michnikiem mieli rację, że tego typu postulaty stały się zwyczajnie „składnikiem powietrza”. I że mogą być na sztandarach każdego realistycznego ugrupowania. Do Szwecji jednak nam daleko, mamy jeszcze wiele do zrobienia. Czy będzie łatwiej wtedy, gdy szpitale zostaną skomercjalizowane, czy wtedy, kiedy pozostaną państwowe – tego nie wiem. Bez wątpienia natomiast jesteśmy bardzo daleko w stosunku do innych krajów i to wcale nie takich, które używają przymiotnika socjalistyczny, takich jak: Kanada, Nowa Zelandia czy Australia, nie mówiąc już o wspomnianej Szwecji czy Danii. Wymieniając te kraje, mam na myśli osiągnięcie tego poziomu jakości życia oraz bezpieczeństwa ludzkiego i społecznego. Bez wątpienia jest do czego dążyć i jest co robić.

Wielu publicystów, którzy porównują wciąż niezakończony światowy kryzys do słynnego wielkiego kryzysu z przełomu lat 20. i 30. XX wieku, zderza się z pewną niewytłumaczalną zagadką. Tamten krach gospodarczy zaowocował oprócz wzrostu tendencji nacjonalistycznych – co i dziś można zauważyć, na szczęście na mniejszą skalę (Francja, Holandia, Niemcy) – także niezwykłą żywotnością ruchów lewicowych, zwłaszcza radykalnie marksistowskich. Obecnie nic podobnego się nie dzieje. Czym to wyjaśnić? Istniejąca lewica w Europie wszędzie jest w odwrocie: w Niemczech, we Francji, we Włoszech, w Wielkiej Brytanii, w Holandii, na Węgrzech, również w Polsce. Dlaczego lewica nie potrafi zdyskontować politycznie tego kryzysu?

Ta diagnoza jest faktycznie rozpowszechniona, ale grubo na wyrost. Musimy jeszcze chwilę poczekać. Spotkałem się niedawno z moimi francuskim przyjaciółmi socjalistami i oni mówili, że na przykład Nicolas Sarkozy się kończy, że jest to jego łabędzi śpiew. Sarkozy, który jest ucieleśnieniem sukcesu francuskiej prawicy, niknie w oczach. Otóż tam wyraźnie widać, że ulgi podatkowe, które miały napędzić, a raczej przywrócić, koniunkturę gospodarczą, są ulgami, których beneficjentami stają się głównie miliarderzy. Przedstawiono mi przykład jednej firmy rodzinnej powiązanej z rządem, której ulga podatkowa wynosiła równowartość 10 tys. etatów dla nauczycieli. Jak widać, jest w czym wybierać, i wyborów się dokonuje. Dlatego daleki jestem od tego, aby już odtrąbić zmierzch lewicy. Sam pan powiedział, a ja się z tym zgadzam, że kryzys się jeszcze nie skończył. Moim zdaniem europejska prawica zebrała jeszcze przedkryzysowe, a nie kryzysowe frukta. Jeszcze się okaże, jak to wszystko się potoczy. Jedną z lekcji, jaka już z tego kryzysu wynikła, jest to, że państwo nie może być bierne ekonomicznie. Zasada, w której myśl państwo ma tylko nie przeszkadzać, a niewidzialna ręka rynku wszystko wyreguluje, została podważona, a prawdę mówiąc – już runęła. Nie widać jednak jakichś konkretnych programów lewicowych, jak, na przykład, idea „trzeciej drogi” Tony’ego Blaira. Klarownych koncepcji formułowanych przez europejską lewicę na razie brak, ale poczekajmy, być może nowa lewicowa fala jest tuż przed nami.

Wróćmy teraz na nasze polskie podwórko. Co z polską współczesną lewicą parlamentarną? Czy jest, czy w ogóle kiedykolwiek było nią SLD? Odnoszę wrażenie, że Grzegorzowi Napieralskiemu, mimo młodego wieku, mentalnie wciąż bliżej jest do koniunkturalistów w rodzaju Leszka Millera, Józefa Oleksego lub dziś już zapomnianego Krzysztofa Janika. Według mnie obecny przywódca SLD to idealny wytwór partyjnego aparatu. Czym jest dziś SLD i jej szef dla pana?

Operuje pan ryczałtowymi ocenami personalnymi, które zawsze trywializują problemy i dyskredytują osoby. Przejdę ponad tym i powiem, że niezależnie od wszystkich krytyk poza SLD nie ma liczącej się siły lewicowej. Dawniejsze uległy zanikowi lub marginalizacji, a „Krytyka Polityczna”, z którą sympatyzuję, jest obiecującym środowiskiem studencko-młodzieżowym, interesującym intelektualnie, ale co z tego będzie politycznie – nikt jeszcze nie wie. Czy polska polityka musi się zamykać w takim układzie dwubiegunowym, jaki ma obecnie? Oczywiście nie. Naszej sytuacji społecznej i kulturowej nie odpowiada dominacja dwóch partii prawicowych i prędzej czy później musi to ulec zmianie. SLD, wydaje mi się, ma już za sobą najgorszy okres, chociaż miało dwa ważne epizody bycia partią rządzącą. Dlaczego mówię, że ma za sobą najgorszy okres? W pierwszym okresie naznaczał to środowisko czerwony stygmat, z którego usiłowali się uwolnić. I choć bardzo tego nie chciano – przetrwali na scenie politycznej. Drugi najgorszy okres to ten, gdy będąc za drugim razem u władzy, wprowadzali nas do Unii Europejskiej, co rzeczywiście ograniczało możliwości ideowego samookreślenia. Jak powiedział Miller, trzeba było pozyskiwać Kościół i cały elektorat dla tej akcesji. Te rozdziały zostały zamknięte – już się nie da etykietować „postkomunizmem” i nie trzeba „ministrantury”. Dlatego właśnie obecnie nadszedł kluczowy moment. Przez najbliższe kilka lat ta partia albo sprawdzi się jako nowoczesna socjaldemokracja, albo zniknie jak Unia Pracy i inne podobne. Ale musi spełnić podstawowe warunki. Po pierwsze, musi się poczuć spadkobiercą powojennego społeczeństwa polskiego, a nie partyjnego aparatu. Mówiąc konkretnie, musi stać się reprezentantem tych, którzy budowali stocznie i zakładali biblioteki, a nie tych, którzy toczyli walki o władzę. To w odniesieniu do przeszłości. W przyszłości natomiast konieczne jest wypracowanie prawdziwie socjaldemokratycznego programu społeczno-gospodarczo-politycznego. Rzecz jasna, z uwzględnieniem wszystkich specyficznych warunków historyczno-kulturowych. Na przykład w kwestii relacji stosunków państwo-kościół SLD powinno stanowczo bronić laickości państwa, unikając jednak prymitywnego antyklerykalizmu. Socjaldemokracja musi wypracować spójną koncepcję państwa, której jak dotąd nie ma. Wreszcie po trzecie, musi odpowiedzieć na pytanie, na które nie umiemy ciągle odpowiedzieć – gdzie dziś znajduje się ten węzeł społeczny, który jest kluczowy i który trzeba rozwiązywać? Kim są ludzie, których socjaldemokracja powinna reprezentować, a także chronić w czasach gospodarczej przebudowy? Można instrumentalnie używać różnych haseł, takich jak na przykład „wykluczeni”, ale wpierw trzeba wiedzieć, kim owi „wykluczeni” są.

 Nawiązując do „wykluczonych”, w październiku 2010 roku w kontekście tragicznej śmierci 18 osób w Nowym Mieście nad Pilicą, stwierdził pan: „Trzeci świat” w Polsce istnieje, ale jego istnienie jest ukrywane [.], nie znamy jego zasięgu, gęstości oraz intensywności, a terminologia oficjalna („wykluczeni”) jest sposobem zacierania tej wiedzy. Mniej więcej w tym samym czasie w dużym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” łódzka socjolog prof. Wielisława Warzywoda-Kruszyńska przedstawiła wstrząsające badania na temat łódzkiej biedy – już nie tylko społecznie, lecz także genetycznie uwarunkowanej. Jak pan sądzi, dlaczego w przestrzeni publicznej niewielu poważnie stawia ten problem? Politycy, gdy nie ma kampanii wyborczej, skrzętnie go omijają. Czy polska nędza nie zbliża nas powoli do „standardów” rozwarstwienia społecznego rodem z krajów Ameryki Południowej? Kto jak nie polska lewica ma się tym zająć? Nie trzeba przy tym uciekać się do żadnej tradycji, nawet tak szlachetnej, jak PPS-owska, która zresztą chyba została już bezpowrotnie utracona.

Oczywiście, zresztą to jest inny poziom problemowy i nie ma recept w przeszłości. Zapewne przed wojną takich ludzi jak obecni wykluczeni ilościowo było więcej. Z tym że oni byli najniżej w strukturze społecznej, ale nie byli poza nią wyrzuceni. A w Polsce współczesnej mamy do czynienia z czymś, co jest ukryte. Z czymś, co jest poza społeczeństwem i powinno stanowić wyrzut sumienia oficjalnej ideologii i polityki. Także kultury – bo tu nie chodzi tylko o to, żeby się czepiać polityków! Trzeba wreszcie zrozumieć, że to dotyczy nas wszystkich, naszej wolności i odpowiedzialności, każdego z nas. Ja się nagle poczułem po prostu źle. Myślałem, że mam wyobrażenie, jak wygląda życie przeciętnego Polaka. A tu nagle widzę coś, co jest naprawdę wstrząsające. Albo to, co powiedział pan o Łodzi – mieście posiadającym piękne, subtelne zabytki, ciekawe centrum, a obok tego enklawy szokującej wprost biedy. Tu potrzebny jest naprawdę surowy, radykalny, krytyczny ogląd. Bardzo dobrze, że mamy takie socjologiczne badania, bo ta kwestia powinna być jawnie rozpoznana, nazywana i rozwiązywana. Muszą powstać głośne i odważne państwowe programy podobne do realizowanych obecnie w samorządach, które zajmowałyby się rewitalizacją nie tylko dzielnic zdegradowanych, lecz także resocjalizacją ludzi odrzuconych. Jestem głęboko przekonany, że trzeba się tym zająć na szczeblu państwowym, w programach politycznych. Najbardziej tragiczne jest to, że mamy już do czynienia z pokoleniową reprodukcją tego odrzucenia. To jest niedopuszczalne, dopóki tak się dzieje, dopóty nie możemy mówić o godnym życiu w Polsce. Oczywiście nie da się tego zmienić w dwa, trzy lata, ale walczyć z tym złem trzeba z wielką determinacją. Jeśli państwo polskie w tej materii społecznej nie zmieni swojej polityki, cała „modernizacyjna” reszta zostanie zakwestionowana.

 Dlaczego lewica głośno nie porusza tego typu tematów? Znając dobrze to zagadnienie, muszę powiedzieć, że problem „wykluczonych” bardziej interesuje Jarosława Kaczyńskiego niż SLD.

Muszę się z panem zgodzić – nie wiem, dlaczego lewica w tych sprawach milczy. PiS zajmował się tym przynajmniej retorycznie. Myślę, że to już ostatni dzwonek dla lewicy – jeśli nie podejmie rozwiązania tej kwestii, będzie z nią źle. Zostanie przystawką przejściowej koalicji.

A co z kwestią mniejszości narodowych lub etnicznych? Historycznie zawsze leżały one na sercu lewicy. A dziś? Problem imigrantów niedługo może coraz poważniej dotyczyć także Polski. Jak powinna zareagować lewica?

Doświadczenie historyczne i współczesne mówi nam, że trzeba to mieć od razu wpisane w program. Już dzisiaj trzeba wiedzieć, co będzie się robić za 5, 10, 15 lat. Tym bardziej że wiadomo, jakie błędy zostały popełnione w najbardziej zawansowanych państwach Zachodu. Jak zwykle pod tym względem najlepiej wypadają kraje skandynawskie, ale tam te mniejszości są niewielkie. Przede wszystkim trzeba się uczyć na błędach, jakie popełniły w stosunku do imigrantów Niemcy i Francja. Nie wyobrażam sobie, by lewica, jaka by nie była, nie opowiadała się za integracją. Integracja z kolei wymaga obustronnego spełniania pewnych warunków kulturowych. Może my będziemy mieli łatwiej, gdyż przeważać wśród imigrantów będą zapewne nasi pobratymcy – Białorusini i Ukraińcy. To nie będzie problem takiego kalibru, jaki mają Niemcy z Turkami czy Francuzi z Arabami. Nawiasem mówiąc, ta problematyka powinna nam być znana ze względu na historię mniejszości żydowskiej w II RP. Rozwijanie na przykład koncepcji asymilacyjnej albo koncepcji autonomicznej to są pomysły, które przecież można przełożyć na współczesne realia. Tylko to powinno być zrobione z wyprzedzeniem, aby nie reagować pośpiesznie na sytuacje już zaognione. Wiemy bowiem, jak w takich kontekstach wzrasta nacjonalizm integralny.

Gdy pytałem o współczesną polską lewicę wymienił pan także „Krytykę Polityczną”. Na jej łamach w listopadzie 2010 roku Wiesław Walendziak powiedział: Każde środowisko musi się w końcu zinstytucjonalizować. Spotyka się kilkudziesięciu ludzi, podejmuje wspólny wysiłek, formułuje idee, ale te idee muszą zostać potem wyrażone przez konkretne inicjatywy. Pojęcie instytucjonalizacji brzmi fatalnie, ale oznacza też pewien rodzaj odpowiedzialności za to, co się mówi. Czy takie środowiska jak „Krytyka Polityczna”, „Liberté!” czy „Fronda” powinny przejść taką drogę? Na razie wzbraniają się przed tym, czy słusznie?

Pan wymienił trzy czasopisma, a takich środowisk jest przecież więcej. W Łodzi oprócz „Liberté!” wydawany jest jeszcze „Obywatel”, w Warszawie mamy „Kulturę Liberalną”, jest też ciekawa konserwatywna „Teologia Polityczna”. To nie jest kwestia mojej złotej recepty dla tego typu środowisk. To jest głównie pytanie o logikę procesu. Z takich środowisk pod koniec XIX wieku powstały te olbrzymie nurty polityczne, które decydowały o historii Polski w całym wieku XX. Środowiska „Proletariatu” czy „Głosu” w ówczesnej Warszawie tworzyło na początku po kilkanaście osób. A z nich właściwie wszystko się wyłoniło. Ja sobie sam zadaję takie pytanie – co z tego wyrośnie? Mógłby mnie pan też zapytać tak: „Czy te środowiska mają się przyłączyć do kogoś, czy też mają stworzyć nowy pejzaż polityczny?”. Przecież obecna tak zwana scena polityczna – nie znoszę tego określenia – jest pochodną transformacji. Transformacja się zakończyła, mamy „normalny” proces rozwojowy, którego ważnym problemem jest zrodzony przez transformację ten polski „trzeci świat”. Jeśli transformacja się kończy, to być może żywotność ruchów politycznych przez nią powołanych także. [L3] I trzeba też przypomnieć, że nie ma tu prostej analogii – PSL trwa od ponad stu lat. Może „Krytyka Polityczna”, „Teologia Polityczna”, „Liberté!” i inne nowe grupy są zapowiedzią nowej konstelacji? Ale o tym nie zdecyduje to, co ja wam powiem, tylko to, co sami zrobicie.

Może się mylę, ale mam nadzieję, że relacje między wami będą bardziej czytelne, bardziej demokratyczne, a nawet partnerskie. Marzy mi się, że między tymi środowiskami nie będzie wreszcie tych wychodzących z głębokiego podziemia historycznego zajadłości. Kto jednak wie, co się dzieje z ludźmi sprawującymi władzę?

Opracowała: Dominika Stachlewska

Ja, neoliberał :)

Pojęcie mody intelektualnej jest wieczne i bardzo aktualne także w odniesieniu do dzisiejszej publicystyki dotyczącej spraw filozofii polityki oraz polityki ekonomicznej. Obecna moda, ponad 3 lata po ujawnieniu się sytuacji kryzysowej na światowych rynkach finansowych, polega na smaganiu i wyklinaniu neoliberalizmu. Gdy ludzi spotyka nieszczęście, część z nich głowi się, jak mu zaradzić i zabezpieczyć się na przyszłość. Część jednak gorączkowo myśli, jak na tym ogniu upiec własną pieczeń i – poprzez osławione „kreowanie narracji” skłonić współobywateli do zaakceptowania często po wielokroć skompromitowanych już przekonań. Przykładów antyneoliberalnej mody intelektualnej także w polskich mediach, mamy bez liku. Dwa z nich przyniosła „Gazeta Świąteczna” z 30-31 lipca. Chodzi o zapis przemowy Guentera Grassa na zjeździe Netzwerk Recherche oraz o artykuł socjalliberała, prof. Andrzeja Szahaja, który swój tekst przedstawia pod tytułem „Posprzątać po neoliberalizmie”.

W pierwszym momencie robi mi się przykro, a także ogarnia mnie trochę złości, gdy czytam, że po mnie i mi podobnych trzeba sprzątać. Nikt nie lubi być tym, który nabrudził. Jednak sama treść artykułu prof. Szahaja jest o tyle ożywcza, że (a to rzadkość w polskiej debacie publicznej) nadaje się do czysto rzeczowej polemiki. Bardzo słusznie autor zauważa, że neoliberalizm jest tylko jednym z kilku nurtów w liberalizmie i wielkim błędem jest utożsamianie go z całością tradycji liberalnej. Nie mniej zasadne jest wskazanie, że istnieje kilka zróżnicowanych „kultur kapitalizmu” i wybrany rzekomo przez Polskę, od czasów „planu Balcerowicza”, model podobny do anglosaskiego nie jest jedynym możliwym. Co prawda teza o możliwości budowy modelu fińsko-szwedzkiego przy innej skali wielkości kraju, a przede wszystkim w warunkach startowych polskiej gospodarki w 1989 r., jest nader ryzykowna, ale na pewno można założyć jej słuszność teoretyczną.

http://www.flickr.com/photos/subconscience/297682093/sizes/m/in/photostream/

Słowa Szahaja wzbudzają jednak sprzeciw, gdy uznaje on, iż neoliberalizm z premedytacją wykreował wokół siebie aurę bezalternatywności i dlatego sprzeciw wobec jego stylu myślenia jest dziś niemal niemożliwy, tak że mamy do czynienia z „przemocą symboliczną”. Przemoc, także niefizyczna, kojarzy się z wywieraniem przymusu. Tymczasem dominacja recept neoliberalnych w ostatnich 25-35 latach wynikała z tego, że zaskarbił on sobie autentyczną sympatię bardzo licznych naukowców, ekspertów, analityków, komentatorów, polityków, ale także zwykłych ludzi, próbujących rozkręcać mały biznes. Sympatia ta jest pokłosiem jego bezdyskusyjnych sukcesów i efektywności z czasów prosperity lat 80-tych i 90-tych XX w.

Gospodarka wolna, nie poddawana ścisłym rygorom regulacji państwowych, w naturalny sposób podlega fazom koniunktury i dekoniunktury. W czasach „złotych” był przeto neoliberalizm chwalony z każdej strony, nierzadko zresztą przesadnie, bezkrytycznie i na wyrost. Taka była wtedy moda intelektualna. Optymizm generował prace takie jak „Turbokapitalizm” Luttwaka czy „Koniec historii” Fukuyamy. Dziś mamy, ze zrozumiałych powodów, nosy na kwintę i góruje pesymizm. Stąd artykuły takie jak prof. Szahaja, stąd z taką atencją słuchane i publikowane są wynurzenia pisarza i niereformowalnego socjalisty Grassa na temat światowej ekonomii. Ta moda jednak też przeminie, gdy koło gospodarki ruszy do kolejnego cyklu rozwoju. Warto więc na tezy o konieczności „sprzątania po neoliberalizmie” spojrzeć nie przez pryzmat ostatecznie uzasadnionych konkluzji z debaty o właściwym modelu społeczeństwa i ekonomiki, ale przez pryzmat układu odniesienia, wrażeń i nastrojów dominujących akurat w tym momencie, gdy lądują one na papierze. Są one bowiem produktem chwili i za kilka, góra kilkanaście lat ponownie stracą powab, jak ogłoszone onegdaj genialnymi recepty Keynesa z lat 30-tych i 40-tych.

Pod adresem neoliberalizmu Szahaj wysuwa cały szereg zarzutów, z których niektóre są zasadne, ale odnoszą się głównie do jego nadinterpretacji i wynaturzeń, które były dziełem przypadku, a także często opacznie go pojmujących konserwatystów amerykańskich. I tak autor pisze, że

  1. neoliberalizm twierdzi, iż każda działalność ludzka może i powinna polegać wycenie rynkowej, w tym także relacje międzyludzkie, przyjaźnie, miłość, sztuka (co jest oczywistym nadużyciem);

  2. że każdy, kto przegrywa na rynku, jest sam sobie winien (naturalnie nie każdy jeden, co nie znaczy, że brakuje takich, którzy wolą hojne państwo dobrobytu i nieróbstwo);

  3. że każda aktywność państwa jest zła i niepożądana (w swoich pismach von Hayek wyliczał wszakże przedziały, w których ma ona uzasadnienie);

  4. że cele polityki gospodarczej są zawsze takie same i z góry ustalone (a przecież jasne jest, że zależą od wielu zmiennych, a von Hayek ostrzegał przed ograniczeniami ludzkiej percepcji i umysłu w skutecznym rozwiązywaniu problemów ekonomicznych);

  5. że najlepszy ład społeczny wyłoni się z samorzutnych działań jednostek (podczas gdy ład ten będzie wielce niedoskonały, a jego zaletą będzie to, że ograniczona ludzka zdolność do analizy skomplikowanej rzeczywistości niesie ryzyko, iż alternatywny ład zaplanowany będzie gorszy, lub szybko się zdegeneruje).

Z drugiej jednak strony cały szereg zarzutów Szahaja można tylko odrzucić i z otwartą przyłbicą stanąć w obronie tez neoliberalnych. I tak:

  1. własność prywatna, owszem, jest „święta” w tym sensie, że jest naturalnym prawem i potrzebą człowieka;

  2. własność prywatna nie jest może zawsze lepsza niż państwowa, ale jest zawsze lepiej zarządzana i efektywniejsza tam, gdzie pozaekonomiczne czynniki nie muszą być koniecznie uwzględniane jako społecznie doniosłe (a więc może nie w edukacji czy służbie zdrowia, ale już na pewno w usługach fryzjerskich, produkcji gumy do żucia czy blachy dachowej);

  3. jak najbardziej, jednostka jest zawsze ważniejsza od wspólnoty – podporządkowanie jednostki wspólnocie stanowi skrajne zagrożenie dla wolności człowieka i sugestia, że jest inaczej, nie powinna znaleźć się w tekście także socjalliberała (!);

  4. dobro wspólne jest nie tyle sumą interesów jednostek, co wizją stanu rzeczy, będącym preferowanym wytworem poglądów dominujących w danej wspólnocie, która to wizja zostaje narzucona mniejszości na drodze przymusu (oto prawdziwa „przemoc symboliczna”) – realne, rozumiane bez podtekstów „dobro wspólne” jest utopijnym ideałem, który nie istnieje w społeczeństwie, będącym heterogenicznym pęczkiem przeciwstawnych interesów;

  5. w końcu, w istocie „przypływ podnosi wszystkie łódki”, a więc wraz z rozwojem gospodarczym, w czasach prosperity, bogacą się (niemal) wszyscy, z tym że jedni szybciej od innych (czyli analogia do przypływu nie jest dobra), przez co słuszny jest raczej zarzut taki oto – neoliberalizm pogłębia rozwarstwienie dochodów (samorzutność procesów ekonomicznych to powoduje, ponieważ mając większy kapitał posiada się możliwość jego lepszej alokacji i szybszego mnożenia).

Do cyklicznego okresu złej koniunktury doszło w warunkach funkcjonowania systemu ekonomicznego, u którego podstaw w znacznej mierze znajduje się neoliberalizm. Stąd alergiczna reakcja jego krytyków (mam tu na myśli osoby takie jak Grass lub szef ubolewającej nad brakiem przemocy w życiu publicznym „Krytyki Politycznej”, nie prof. Szahaja szukającego zasadniczo jednak argumentacji konstruktywnej) przypomina trochę „psa Pawłowa”, bezwarunkowo reagującego na impuls w sposób z góry do przewidzenia. Tymczasem treść teorii neoliberalnej, tak jak każdej innej, zapełnia się niedoskonałymi działaniami zwyczajnych ludzi, przez co praktyka zawsze odbiega od kart „mądrych ksiąg” bujających w obłokach intelektualistów. Socjalizm wcielony w życie doprowadził do zbrodni, zaś w warunkach neoliberalizmu (i to nie czystego, bo nawet w USA kryzys wywołały także czynniki rządowe, prowadzące marną politykę monetarną czy wspierające praktykę skrajnie nieodpowiedzialnego zaciągania kredytów na nieruchomości przez słynnych NINJA) doszło do obecnego kryzysu. Który los jest jednak, mimo wszystko, lepszy, to pytanie nie budzi większych wątpliwości. Znikają one ostatecznie, gdy porównamy najlepsze okresy obu idei wcielanych w praktyce, a więc w przypadku neoliberalizmu jednak czas niezwykle szybkiego procesu bogacenia się społeczeństw w latach 1970-99.

Sposób, w jaki niektórzy ludzie korzystali z narzędzi oddanych do ich dyspozycji przez neoliberalizm, nie przesądza o jego rzekomej złej naturze. W swojej warstwie zasadniczej neoliberalizm to bowiem idea szlachetna, uznająca człowieka za istotę dobrą, odkrywczą i zdolną z natury, która tejże jednostce chce zapewnić szeroki zakres wolności dla podejmowania prób realizacji swoich aspiracji, marzeń i ambicji. Gdy ludziom daje się wolność, od czasu do czasu skutki bywają opłakane. Doświadczenie historyczne nauczyło nas, że nie jest to jednak argument za pozbawieniem człowieka wolności w sferze politycznej i obywatelskiej, gdyż to prowadzi do totalitaryzmu i katastrofy. Późniejsze doświadczenie z emancypacją społeczną i rewolucją obyczajową pokazało, że także w zakresie wyboru stylu życia zasada wolności jest lepsza od restrykcji. Natomiast w zakresie ekonomicznym postęp w naszym myśleniu się nie dokonuje, ponieważ gospodarka ma cykliczne zapaści i regresy. W efekcie, choć doświadczenie skokowych wzrostów poziomu życia ludzi, czy to w XIX czy w XX w., właśnie w warunkach wolnorynkowej ekonomii, powinno uczyć nas, iż nie warto stawiać wielu barier człowiekowi także wtedy, gdy zarabia na życie i się bogaci, to jednak recesje stale na nowo przynoszą załamanie wiary w wolność. Tak było w czasie kryzysu lat 80-tych i 90-tych XIX w., gdy na nowo wprowadzano bariery handlowe, które miały spory wpływ na wybuch I wojny światowej, tak było gdy powszechna wiara w przeregulowanie gospodarki spowodowała Wielki Kryzys i kolejną wojnę. Tak może być i dziś, jeśli moda intelektualna spowoduje trwałe przełożenie zwrotnic w myśleniu o ekonomii i wolności. Jednak już natura drugiej fazy tego kryzysu, w której problemem numer 1 okazuje się zbyt wysokie zadłużenie finansów poszczególnych państw, pokazuje, że warto zachować ostrożność wobec postulatów leczenia gospodarki zwiększonymi wydatkami socjalnymi i „stymulowania gospodarki” zastrzykami pożyczonych pieniędzy. Rachunek za „reformy socjaldemokratyczne” zapłacą wtedy kolejne pokolenia, które rzeczywiście będą miały po kim sprzątać.

Głos w obronie parytetów :)

Wprowadzenie parytetów na listy wyborcze jest niczym innym jak praktyczną realizacją konstytucyjnego zapisu o równych prawach kobiet i mężczyzn.

Polska jest krajem o ugruntowanej tradycji demokratycznej. Najważniejszym aktem prawnym w kraju jest Konstytucja RP z 2 kwietnia 1997 roku. Artykuł 33. rozdziału II mówi, że „kobieta i mężczyzna w Rzeczypospolitej Polskiej mają równe prawa w życiu rodzinnym, politycznym, społecznym i gospodarczym” oraz że „kobieta i mężczyzna mają w szczególności równe prawo do kształcenia, zatrudnienia i awansów, do jednakowego wynagradzania za pracę jednakowej wartości, do zabezpieczenia społecznego oraz do zajmowania stanowisk, pełnienia funkcji oraz uzyskiwania godności publicznych i odznaczeń”. Słowo „parytet”, wzbudzające w polskiej debacie publicznej wiele skrajnych emocji, wywodzi się z języka łacińskiego (paritas) i oznacza równość. Równość w rozumieniu potocznym wyraża się poprzez podział „po połowie”, „po równo” czy też „pół na pół”. Stąd też parytet jest 50-procentową odmianą kwot. Wprowadzenie parytetów na listy wyborcze jest więc niczym innym jak praktyczną realizacją konstytucyjnego zapisu o równych prawach kobiet i mężczyzn.

TAJEMNICA POLISZYNELA, CZYLI JAK KONSTRUOWANE SĄ LISTY WYBORCZE

Autor komentarza w Liberté! „Dziewczyny, nie idźcie tą drogą” pisze, że wprowadzenie parytetów byłoby rozwiązaniem anty-wolnościowym i anty-demokratycznym. Nic bardziej mylnego. Parytety w gruncie rzeczy poszerzają wolność wyborców o kobiety, których na listach wyborczych nie ma. Jeżeli już są, z reguły zajmują ostatnie pozycje, z góry mające niewielką szansę przekroczenia wymaganego progu głosów. Sondaże CBOS z czerwca 2009 roku wykazały, że 62% respondentek chce głosować na kobiety (w przypadku porównywalnych kwalifikacji kandydatów obojga płci), jednak często nie ma takiej możliwości. Nie zgadzam się z opinią, że parytety są rozwiązaniem anty-demokratycznym. Wszak demokracja to system o charakterze reprezentatywnym, co oznacza, że poszczególne grupy społeczne mogą liczyć na reprezentację w parlamencie. Według danych GUS, kobiety stanowią 51,7% społeczeństwa polskiego. Dlaczego więc 50-procentowy parytet wzbudza tyle wątpliwości wśród męskiej części polityków? Mam poważne wątpliwości, czy obecny system konstruowania list wyborczych można nazwać w pełni demokratycznym, i czy kryteria umieszczania kandydatów na poszczególnych pozycjach są przejrzyste, sprawiedliwe i zrozumiałe dla przeciętnego obywatela.

PŁEĆ VS. KWALIFIKACJE

Redaktor naczelny „Rzeczpospolitej” pisze na swoim blogu, że parytety są z założenia „skrajnie niesprawiedliwe”, bo w hierarchii ważności wyżej stawiają płeć niż kwalifikacje zawodowe. Moim zdaniem takiej „skrajnej niesprawiedliwości” doświadczamy obecnie. To w dzisiejszych czasach polityków wybiera się ze względu na płeć. Polskie kobiety są doskonale wykształcone – według danych GUS z 2007 roku stanowią 56,4% słuchaczy uczelni wyższych i aż 70% studiów podyplomowych. Wśród mężczyzn przeważa wykształcenie zasadnicze zawodowe. Sytuacja wygląda podobnie na rynku pracy. W przypadku dwóch identycznie wykwalifikowanych kandydatów do pracy z reguły wybiera się mężczyznę. Dlaczego? Bo nie urodzi dziecka, nie odejdzie na płatny urlop macierzyński, nie będzie miał prawa do 7-godzinnego dnia pracy w okresie karmienia piersią, aż wreszcie – nie będzie nadużywał absencji z powodu częstych chorób dzieci w wieku przedszkolnym i szkolnym.

WZORCE KULTUROWE

Parytety nie są formą uprzywilejowania kobiet. Obecnie to mężczyźni są uprzywilejowani z uwagi na tradycję w jakiej żyjemy. Wizerunek mężczyzny-polityka jest obrazkiem tak głęboko zakorzenionym w kulturze anglosaskiej, że emocje związane z projektem ustawy o parytetach są całkowicie wytłumaczalne. Mężczyzna-polityk, krótko ostrzyżony, w jasnej koszuli, garniturze, o poważnym tonie głosu i zaciętych rysach twarzy to uosobienie męża stanu, autorytetu, profesjonalisty, specjalisty, znawcy, innymi słowy – reprezentanta narodu. Taki wizerunek wykreowała polska tradycja, taki stereotyp powielają każdego dnia polskie media. Tymczasem polityka to podejmowanie decyzji dotyczących życia obywatelek i obywateli, kobiet i mężczyzn. Nieproporcjonalna reprezentacja kobiet i mężczyzn na szczeblach władzy uniemożliwia sprawną koordynację wszystkich istotnych obszarów życia społecznego. Przewaga mężczyzn na polskiej scenie politycznej determinuje kierunki przepływów finansowych w budżecie państwa. W Polsce od lat brakuje pieniędzy na edukację, ochronę zdrowia, przeciwdziałanie przemocy czy świadczenia dla samotnych matek.

WEŹMY POD LUPĘ WARSTWĘ WIZUALNĄ

Dla uważnego obserwatora różnice na niekorzyść kobiet są wyjątkowo rażące na poziomie wizerunkowym. Wróćmy na chwilę do tekstu „Dziewczyny, nie idźcie tą drogą”, merytorycznie ciekawego, aczkolwiek nie do zaakceptowania pod względem wizualnym. Głos w sprawie parytetów opatrzony został ilustracją kobiety, co jest zrozumiałe i logicznie wytłumaczalne. Nie jest to jednak kobieta-polityczka, kobieta-aktywistka, ani w ogóle kobieta znajdująca się w jakimkolwiek kontekście zawodowym. Artykuł zdobi wizerunek baletnicy w szpilkach tańczącej z rozwianym włosem. Ktoś może zarzucić, że czepiam się szczegółów. Tymczasem taka ilustracja w sposób automatyczny odejmuje debacie powagi i nadaje jej lekko humorystyczny i prześmiewczy ton. Bo jakże to takie trzpiotki z arsenałem sukien, kokard i kapeluszy miałyby zasiąść w parlamencie i decydować o losie państwa? Wizja tragikomiczna. Sytuacja wygląda podobnie w debatach radiowych i telewizyjnych, gdzie postulatom zwiększenia reprezentacji kobiet w rządzie nieodłącznie towarzyszą pobłażliwe uśmieszki i uszczypliwe komentarze. Tymczasem sprawa parytetów to nie kokieteria ani próba zwrócenia na siebie uwagi, lecz poważne i długofalowe zadanie wprowadzenia zmian w polskiej kulturze politycznej, a co jeszcze ważniejsze – w mentalności społecznej.

PARYTETY W PRAKTYCE

Dla wielu idea parytetów jest niepokojącą i wyabstrahowaną formą inżynierii społecznej. Tymczasem system kwot z powodzeniem realizowany jest w takich krajach jak Belgia, Dania, Finlandia, Francja, Grecja czy Słowenia, a także na gruncie polskim w przypadku partii Zieloni 2004, której parytetowo z Dariuszem Szwedem przewodniczy Agnieszka Grzybek. Przyjrzyjmy się często stawianemu za wzór modelowi skandynawskiemu. Nie bez przyczyny – o czym za chwilę – do analizy wybrałam Islandię, Szwecję i Norwegię. W Islandii premierem jest Jóhanna Sigur?ardóttir, a spośród dwunastu resortów sześcioma zarządzają kobiety. W Szwecji od 2007 roku istnieje Departament Integracji i Równouprawnienia, którego szefową jest ciemnoskóra Nyamko Sabuni ze Szwedzkiej Partii Liberałów. Spośród dziewiętnastu resortów dziewięć piastują kobiety, przy czym zwracam uwagę na niestereotypowy podział kompetencji – kobieta jest m.in. wicepremierem i ministrem gospodarki, szefową departamentu sprawiedliwości, ministrem handlu oraz infrastruktury.

Dla porównania, w Polsce na osiemnaście resortów pięcioma zarządzają kobiety, przy czym podział kompetencji na „twarde” męskie i „miękkie” kobiece jest wyjątkowo wyraźny – kobiety to szefowe ministerstw edukacji, nauki,
zdrowia, pracy i polityki społecznej oraz rozwoju regionalnego. I wreszcie Norwegia, czyli kraj, w którym partie polityczne same zaczęły wprowadzać kwoty, a podział władzy po ostatnich wyborach sam ukonstytuował się na poziomie 50:50 – dziesięcioma resortami z dwudziestu kierują kobiety. Ciekawostką jest fakt, że Islandia, Szwecja i Norwegia zajęły kolejno pierwsze, drugie i trzecie miejsce w rankingu brytyjskiej fundacji New Economics na najszczęśliwsze narody świata. Głównym kryterium selekcji było badanie wskaźnika zadowolenia ludzi z życia. Być może zwiększony udział kobiet w polityce prowadzi do wyższego poziomu debaty publicznej, co z kolei łagodzi nastroje społeczne i daje obywatelom poczucie względnego ładu i bezpieczeństwa. Polska póki co zajmuje w rankingu miejsce 19.

DOKĄD ZMIERZA PROJEKT USTAWY?

Sprawa parytetów od zawsze budzi kontrowersje i tak pewnie zostanie. Zwiastunem sukcesu dla autorek projektu byłaby większa solidarność środowisk kobiecych. Prof. Maria Janion na otwarciu czerwcowego Kongresu Kobiet powiedziała, że „solidarność to wielki, zbiorowy obowiązek kobiet”. Trudno jednak mówić o solidarności, gdy pani Elżbieta Radziszewska, pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania (sic!) otwarcie mówi, że „parytety wyrządziłyby więcej złego niż dobrego”. Łatwo powiedzieć, pani pełnomocnik, gdy już piastuje się urząd i nie trzeba o niego zabiegać. Proszę zauważyć, że mało wiarygodnie i nieprofesjonalnie brzmi pełnomocniczka rządu, która w swoich wypowiedziach jest bardziej radykalna od samego szefa rządu. Donald Tusk do projektu ustawy podchodzi ze zrozumieniem, choć preferuje rozwiązania wewnątrzpartyjne. Według danych z „Gazety Wyborczej” z 18 listopada b.r., poparcie dla ustawy o parytetach zadeklarował też prezydent Lech Kaczyński oraz zarząd SLD.

Wymiana systemu emerytalnego. Wielka rewolucja ostatnich 20 lat — wywiad z prof. Markiem Górą :)

Błażej Lenkowski: Zacznijmy może od pytania trochę filozoficznego. Liberalizm zakłada, że nie należy zmuszać ludzi do czegokolwiek. Czy zatem zmuszanie obywateli do oszczędzania nie kłóci się z ideą wolności wyboru? Czy obywatel sam nie powinien dokonywać takiego wyboru?

Marek Góra: Moim zdaniem niedobrze jest zaczynać od ideologicznego podejścia, ja wolałbym zaczynać od podejścia pragmatycznego, ale możemy zacząć od kwestii fundamentalnych. Myślę, że określenie liberalne jest sztucznie przyklejane do różnych koncepcji, które jedynie w tle mają odniesienie do wolności wyboru. Do tego zapomina się często, że liberalizm to także odpowiedzialność, a w moim rozumieniu, także solidarność. Przeciwstawienie liberalizmu solidarności jest w najlepszym przypadku nieporozumieniem. Faktycznym przeciwieństwem liberalizmu jest etatyzm. Zabiera on nam zawsze trochę wolności i zdejmuje z nas część odpowiedzialności. A solidarni mogą być tylko ludzie wolni i odpowiedzialni. Z wolności, odpowiedzialności i solidarności wynika bardzo ważny wniosek, który jest kluczowy, by odpowiedzieć na zadane pytanie. Wolność wyboru nie może być realizowana – intencjonalnie bądź nie – cudzym kosztem. Powszechność uczestniczenia w systemie emerytalnym jest właśnie narzędziem przeciwdziałania takiej sytuacji.

Powszechność uczestnictwa to ogólne stwierdzenie. W praktyce pojawia się problem skali tego uczestnictwa. Tu jest istota problemu. Większość osób, które narzekają na system emerytalny generalnie nie lubi podatków. Podatków de facto nie lubi nikt. Ja też nie lubię. Przy czym chodzi mi tu nie tyle o samo ich płacenie, co o wpływ, jaki wywierają na demotywację do pracy i przedsiębiorczości. Tradycyjnie w powszechnych systemach emerytalnych ekonomicznie składka jest podatkiem. W nowym polskim systemie emerytalnym już nie jest. Cała składka, czyli 19,52 proc. tworzy zobowiązania na indywidualnych kontach emerytalnych (mamy po dwa takie konta w powszechnym systemie), które w przyszłości będą podstawą do uczestniczenia w podziale PKB, którego sami nie będziemy już tworzyć. W skrócie są to nasze oszczędności, z których skorzystamy w okresie starości. Składka w powszechnym systemie ma charakter oszczędności, ale jej percepcja nie zmieniła się jeszcze. Wciąż myślimy o niej jako o podatku i to bardzo wysokim podatku. Czyli generalna niechęć do podatków przekładała się również na system emerytalny. Moja niechęć odnosi się właśnie do wysokich podatków. Generalnie podatki jako takie mają w sobie sens tak długo, jak są na możliwie niskim poziomie. Problem zaczyna się wtedy, gdy chce się sfinansować z podatków za dużo dóbr i usług, których opłacanie z podatków nie jest racjonalne ekonomicznie. Aby sfinansować zwiększone wydatki, trzeba podnosić podatki. Problem tkwi w tym, że ludzie intuicyjnie traktują dobra finansowane za pośrednictwem rządu tak, jak gdyby rząd je finansował. Wiadomo, że to nieprawda. Wiadomo także, że w wielu przypadkach taniej byłoby kupić coś sobie samemu niż płacić podatki konieczne, by rząd nam to kupił (lub niedokładnie to, czego potrzebujemy). Generalnie żyjemy w świecie wysokich podatków – myślę tu nie tylko o Polsce, ale generalnie o całej kontynentalnej Europie. Cierpi na tym także nasze postrzeganie powszechnego systemu emerytalnego. To skala obowiązkowości uczestnictwa w systemie emerytalnym jest problemem, a nie samo uczestniczenie w powszechnym przedsięwzięciu.

Gdy znaczna część tego, co jest wartością naszej pracy nie trafia do nas jako pracowników lub jako przedsiębiorców, to zmniejsza się nasza motywacja do działania. Opodatkowujemy się w społeczeństwie po to, aby kupić pewne dobra publiczne ze wspólnej kasy. I to nie jest złe dopóty, dopóki nie przesadzimy. Także pytanie nie powinno brzmieć: „Czy podatki są dobre czy złe?”, tylko pytajmy o skalę. To, co w umiarze jest dobre, w nadmiarze może zdecydowanie zaszkodzić. Zresztą dotyczy to wszystkiego, od ekonomii po zażywanie lekarstw, których nie powinniśmy przedawkowywać. Pewne dobra publiczne powinny być kupowane ze wspólnej kasy, to jasne. Problem jest wtedy, kiedy przekraczamy tę minimalną pulę dóbr. Powinniśmy krytycznie analizować, czy coś jest rzeczywiście dobrem publicznym, czy też lepiej będzie, gdy każdy zadba o to sam. To zagadnienie na inną dyskusję ale pokazuje problem.

I teraz wracamy do systemu emerytalnego. W Polsce jak wszędzie na świecie (poza jakimiś krajami kompletnie zacofanymi) istnieje powszechne ubezpieczenie emerytalne. Nie należy tego uważać oczywiście za dobry argument, że jest wszędzie, ale stanowi to pewną wskazówkę. Wszędzie są powszechne systemy emerytalne. Problemem nie jest ich obecność. Problemem jest ich skala. To bardzo dobre uzasadnienie, dlaczego system powinien być powszechny, a obowiązkowość nie jest celem, lecz metodą uzyskania powszechności. Powszechność istnieje po to, aby potem, chcąc nie chcąc, ze zwiększonych podatków nie finansować tych, którzy nie oszczędzali, bo nie chcieli, nie oszczędzali, bo zapomnieli, bo stracili i w końcu tak czy inaczej przechodziliby na utrzymanie za nasze pieniądze z naszych dodatkowych podatków. Jeśli intencjonalnie, bądź nie intencjonalnie, jakaś część społeczeństwa pozostanie bez środków do życia na starość, to jest to sytuacja, której chcielibyśmy uniknąć. Z powodów: ogólnospołecznych, bo żyjemy w społeczeństwie, etycznych czyli pomaganie bliźniemu, ale przede wszystkim z powodów czysto ekonomicznych. Nam się to po prostu nie opłaca. Sensownie jest, kiedy wszyscy oszczędzają i dzięki temu każdy żyje na odpowiednim poziomie, czyli powszechność i konieczna dla jej uzyskania obowiązkowość systemu jest racjonalna. Problem to skala. My nie powinniśmy zmuszać ludzi do zbytniej oszczędności. Niech oszczędzają do jakiegoś poziomu, a potem to już, jak kto woli. Czyli ubezpieczenie dobrowolne, ale dopiero od pewnego poziomu. Ten obowiązkowy powinien zapewnić dach nad głową, jedzenie, lekarstwa itp. Natomiast system powszechny nie zapewnia życia na jakimś podwyższonym standardzie. Na taki każdy zarabia sam i decyduje sam, czy chce oszczędzać i tu jest nasza wolność wyboru. Każdy powinien móc zdecydować, czy chce więcej skonsumować dziś, czy więcej skonsumować jutro. Sprawa polega na tym, że nie można pozostawić pełnej dowolności w tym względzie. Wolność jest rzeczą niezwykle ważną. Żeby jakkolwiek ją ograniczać, trzeba mieć bardzo silne argumenty. Dobrym wyznacznikiem jest sytuacja, w której moja wolność wchodzi w obszar czyjejś wolności. Jeśli ja przepuszczę wszystkie moje pieniądze, będę biednym staruszkiem i zmuszę za pomocą presji wyborczej kogoś innego, kto oszczędzał, aby podzielił się ze mną tym, co z trudem zgromadził, to jest to głęboko niewłaściwe i niemoralne. System jest powszechny po to, aby zdarzało się to jak najrzadziej.

Problemem jest skala. W większości krajów składki są za duże. Warto podkreślić, że stary polski system emerytalny odzwierciedlał pod względem procentu hojności system niemiecki! Ale nie mieliśmy bogatych emerytów, bo byliśmy biednym społeczeństwem. Natomiast w poprzednim systemie, gdyby produktywność polskich pracowników była taka jak niemieckich, to nasi emeryci wylegiwaliby się na plażach tak samo jak niemieccy. To zresztą ze społecznego punktu widzenia było ogromnym błędem. Płaci za niego obecne pokolenie niemieckich pracowników, którzy już na pewno nie będą zażywali takiego luksusu. Obecni emeryci to ostatnie pokolenie, które osiąga tak wysokie dochody na emeryturze. Za duży system jest systemem złym.

Nasz nowy system wprowadza dość dużą dowolność
. Jeśli chcemy utrzymać obecny poziom świadczeń w odniesieniu do zarobków, to musimy dodatkowo oszczędzać. To już jednak nasza indywidualna decyzja. Nie ma podstaw do zmuszania do tego wszystkich. Utrzymanie systemu sprzed reformy właśnie oznaczałoby zmuszenie nas już dziś do płacenia o wiele wyższych składek. Lepiej oszczędzajmy dodatkowo sami. Oszczędzajmy to, co musielibyśmy dodatkowo wpłacić do starego systemu, a do nowego już nie musimy.

B.L.: Jak wyglądał system emerytalny na początku lat 90., jakie były w nim błędy, jakie stały wyzwania przed reformatorami ?

M.G.: Wyzwaniem było przede wszystkim jak najszybsze zamknięcie poprzedniego systemu. Zamknięcie z powodów, które naprawdę niewiele osób sobie uzmysławia. To dotyczy bardzo szerokiego problemu budowy finansów publicznych, który nazywa się: piramida finansowa. Piramida finansowa, która działa ze względu na czynniki demograficzne, czyli sytuacji, w której każde następne pokolenie jest liczniejsze od poprzedniego. Była to więc forma „rollowania” długów, które łatwiej spłacić, jeśli zaciągała mniejsza liczba osób, a spłacała większa. To był „cudowny” mechanizm i na nim zbudowane zostało tzw. państwo dobrobytu, niestety na bazie piramidy finansowej, czyli czegoś nietrwałego. Od strony finansowej jest to zjawisko, które oddziałuje historycznie, mianowicie ma wpływ na to, co dzieje się w teraźniejszości, ale również sięga głęboko w przyszłość. Sytuacja zmieniła się, ponieważ zdecydowanie wydłużył się wiek życia naszych społeczeństw, a jednocześnie spadła liczba urodzeń. Konieczność zamknięcia poprzedniego systemu nie wynika więc z założeń ideologicznych ale pragmatycznych – źródło finansowania trwale ustało.

Gdyby ktoś prywatnie próbował prowadzić interes na takim założeniu systemowym, jak poprzedni system emerytalny, czyli na piramidzie finansowej, z miejsca poszedłby do więzienia, bo to jest nielegalne. Nie można prowadzić firmy, której suma zobowiązań jest stale większa od wpływów. Wówczas trzeba ogłosić bankructwo. Gdyby zastosować do finansów publicznych taki zdrowy system rachunkowości, pochodzący z firm, to wszystko stałoby się jasne. Można oczywiście udawać, że finanse publiczne nie są zbankrutowane, ale jest to igranie z ogniem, jakoże w istocie są zbankrutowane. Przy tych założeniach system się wywróci, a im dłużej będziemy czekać, tym ta wywrotka będzie boleśniejsza.

W tej kwestii Polska ma wielkie osiągnięcie, rodzaj cudu, który się zdarzył, kiedy zrobiliśmy wymianę systemu emerytalnego jako jedni z pierwszych na świecie, a nie, jak to zwykle bywa, jako ostatni! Wymieniliśmy system emerytalny oparty na piramidzie finansowej na zupełnie inny, który jest systemem stabilnym. Oczywiście mamy nadal stare problemy, wynikającego z tego, że musimy spłacić stare długi, które ciągną się za nami ze starego systemu. Nie możemy przecież powiedzieć naszym dziadkom, przepraszamy, ale nie dostaniecie pieniędzy. Spłacamy te długi. Ważne, że one już przestały rosnąć.

B.L.: A kiedy mamy szansę wyjść z tej spirali długów?

M.G.: To jest kwestia zasadnicza. Czy będzie to moment, kiedy z systemu wyjdzie ostatnia osoba, która funkcjonowała w starym systemie? Osoby ze starego systemu nawet po przejściu na nowy i tak tkwią w tej spirali długów, z racji funkcjonowania przez część swojego życia w starym. Nie szukajmy eufemizmów, z tą warstwą długów absolutnie skończymy wtedy, kiedy umrze ostatnia osoba, która rozpoczęła pracę przed 1 stycznia 1999 roku. Całość jest już jednak tak skonstruowana, aby nie powodowało to już akceleracji długów. Od 1 stycznia 1999 ten dług przestał rosnąć. Problem z tym długiem polegał na tym, że jego spłata wymagała podniesienia składki bądź podatków. W nowym systemie oczywiście też zaciągamy dług, ale taki, który ma automatyczne finansowanie. Zamieniliśmy więc system, zwiększający obciążenia społeczeństwa na taki, który tego nie czyni, bo posiada automatyczne stabilizatory, niezależne od decyzji politycznych. Te stabilizatory same dopasowują strumień wypłat do strumienia wpłat. Stary system był luźny i wystawiony na bieżące decyzje polityków, zawsze niechętnych do przykręcania wydatków, nawet wtedy, kiedy jest to niezbędne. W poprzedniej formie system mógł „eksplodować”. Co ciekawe zagrożenie eksplozją i zmiana systemu to ciągle kwestie do rozwiązania dla większości krajów europejskich. To nie jest już nasz problem z punktu widzenia Polski, ale nasz problem z punktu widzenia Europy, której jesteśmy częścią. W związku z tym rozwiązując problem w Polsce, nie do końca niestety się go pozbyliśmy.

B.L.: Czy polski system jest wzorowany na systemie jakiegoś innego kraju. Czy gdzieś taki model już funkcjonuje?

M.G.: Jest to system, z punktu widzenia konstrukcji ekonomicznej, bliźniaczo podobny do systemu, który tego samego dnia został wprowadzony w Szwecji. Dwa kraje o zupełnie różnej historii i zapatrywaniach na wiele rzeczy, innym poziomie PKB na głowę, wprowadziły system o generalnie tych samych założeniach. To podobieństwo nie jest absolutnie przypadkiem, ponieważ oba nasze zespoły pracowały razem. To była bardzo owocna współpraca, którą na poziomie naukowym prowadzimy do dzisiaj. System, który ma pewne podobieństwo został również wprowadzony we Włoszech. Polska i Szwecja posiadają więc bardzo zbliżone, prawie że identyczne systemy, tworzone na zasadzie nie naśladownictwa, ale wspólnego konceptu. One się natomiast istotnie różnią w kilku sprawach technicznych, wynikających ze specyfiki krajów. Koledzy ze Szwecji zazdrościli nam trochę, że tutaj udało się wprowadzić kilka rozwiązań, w warunkach szwedzkich nie do zrealizowania. Mogliśmy zrobić więcej i bardziej logicznie. Z drugiej strony oni mają lepszą infrastrukturę, której nam brakuje. Ich ZUS działa naprawdę znakomicie. Mają lepsze rozwiązania systemowe, ich ZUS zbiera wszystkie podatki. Mają jeden kanał przepływu podatków, my zaś mamy dwa, czyli Urząd Skarbowy i ZUS – co jest niepotrzebne. W Polsce również powinniśmy do tego dążyć, ale nie jest to niestety proste. Musimy przede wszystkim pilnować, aby tych kanałów nie było więcej, bo przecież to się dzieje! Na przykład abonament radiowy i telewizyjny. Były próby przekierowania strumienia pieniężnego, który idzie ze składki zdrowotnej itd. Ale jest to widoczne również na co dzień, kiedy m.in. narzuca nam się obowiązek wymiany dowodów osobistych, za co musimy oddzielnie zapłacić. To nie powinno mieć miejsca, jako że tworzy się w ten sposób dodatkowy podatek i dodatkowy kanał poboru pieniędzy. W efekcie powstaje niesterowalny, drogi moloch, złożony z różnych instytucji.

B.L.: Z perspektywy kilku lat, które elementy reformy emerytalnej się udały, które wymagają jakiejś korekty, i gdzie widzi Pan pole do dalszych zmian?

M.G.: Przede wszystkim uważam, że całe to przedsięwzięcie to gigantyczny sukces i mówię to nie dlatego, że jestem jednym z dwóch autorów koncepcji nowego systemu (drugim jest Michał Rutkowski). Ale jest to ocena obiektywna, oparta na relacjach i ocenach ekspertów spoza Polski. Jest to bardzo ważny punkt odniesienia dla wielu państw, które dziś chcą zmierzać w podobnym kierunku. Oczywiście nic nie jest doskonałe, ulepszeń może być wiele, ta lista jest długa. Ale są to kwestie dodatkowe. Zasadnicza część zmiany systemu nastąpiła i się udała. Fundamentem całego przedsięwzięcia i największym sukcesem jest to, że składka emerytaln
a nie rośnie i nie będzie musiała rosnąć. System spłaci wszystko, co ma zapłacić bez przymusu podwyższania składek i podatków. Chodziło właśnie o to, żeby pomyśleć również o młodych ludziach i nie obniżać ich chęci do pracy, poprzez podwyższanie obciążeń związanych z ZUS-em. To się udało!

Natomiast jakie korekty trzeba jeszcze wprowadzić? Może kolejność nie będzie najważniejsza. Po pierwsze to wiek emerytalny kobiet. Dla nich nie jest korzystne, że przechodzą wcześniej na emeryturę. To ewidentne dla osób, które znają się na systemie emerytalnym i rynku pracy, ale wciąż nie rozumie tego większość. W starym systemie wcześniejsza emerytura była postrzegana jako przywilej. Nowy system jest dokładną odwrotnością starego i dziś ani wcześniejsza emerytura ani nierówny wiek emerytalny nie są korzystne, co dotyczy nie tylko kobiet, ale też służb mundurowych. Faktycznie ten system dyskryminuje obie grupy. Równy wiek emerytalny czyni sytuację na rynku taką samą dla wszystkich, a więc nie dyskryminuje kobiet. Problemem jest percepcja społeczna, to, co ludzie zinternalizowali przez dziesiątki lat funkcjonowania starego systemu. Podkreślam, że nie chodzi mi tu o podnoszenie wieku emerytalnego, ale o jego ujednolicenie. Dlaczego? Ponieważ nowy system działa w sposób niezwykle fair wobec wszystkich; tzn. jeśli ktoś pracuje dłużej, to mu się to wyraźnie opłaca. Przyrost wartości emerytury jest rosnący, czyli z każdym następnym rokiem wzrost emerytury przyspiesza. Dlatego opłaca się długo pracować. W nowym systemie nie musisz pracować bardzo długo. Musisz pracować do określonego momentu, a potem decyzja należy do ciebie. Jeśli ktoś będzie pracował dłużej, będzie miał z tego tytułu wyraźne korzyści. Wiek emerytalny w nowym systemie ma rzeczywiście zupełnie inną treść niż w starym. W starym był zasadniczym parametrem finansowym. W nowym de facto w ogóle nie ma potrzeby go wprowadzać, mógłby być dowolny, bo każdy w jasny sposób zarabia na siebie. Dla systemu jest to obojętne. Problem polega na tym, że mogłyby się znaleźć mało odpowiedzialne osoby, które np. w wieku 35 lat, potrzebując środków na jakiś cenny drobiazg, przechodziłyby na emeryturę na bardzo złych warunkach. Pytanie, co z nimi stałoby się dalej? Nie przeżyłyby za przysłowiowe 10 zł. Musimy więc stany kont ludzi „dopchnąć” do pewnego poziomu minimalnego, a potem jest już dowolność. Druga sprawa, która przemawia za utrzymaniem wieku emerytalnego, to podaż pracy. Dla rynku pracy byłoby bardzo niekorzystne, gdyby ludzie zbyt szybko z niego odpływali. Pamiętajmy, że nasi rodzice i dziadkowie, żyjąc statystycznie krócej, pracowali dłużej niż my teraz, choć żyjemy statystycznie dłużej. Jeśli chcielibyśmy odtworzyć sytuację sprzed kilku dziesięcioleci, to wiek emerytalny powinien dziś wynosić około 80 lat. Tak było w okresie tworzenia systemów emerytalnych. Dziś trudno sobie wyobrazić, aby to wymusić na społeczeństwie. Ale warto do tego zachęcać, bo przy dobrowolnych decyzjach jest to jak najbardziej możliwe. Nie należy więc nagradzać za szybkie wyjście z rynku pracy, a raczej zachęcać do tego, żeby ludzie dłużej na nim zostali. Mała dygresja: niektórzy myślą, że zwolnią miejsca pracy dla młodych, jeśli szybko wyjdą z rynku. Nic bardziej mylącego. W makroskali jest odwrotnie. Nie obowiązuje zasada: jak jeden od biurka wstanie, to drugi usiądzie. Dłuższe pozostawanie na rynku pracy jest korzystne dla młodych, ponieważ obniża ich koszty utrzymywania emerytów. Wracając do pytania. Wyrównanie wieku emerytalnego nam się nie udało, mimo że do tego dążyliśmy. Niestety politykom zabrakło odwagi.

Druga korekta to pytanie, kto jest dziś objęty tym systemem. Ubezpieczenie powinno być powszechne, ale niestety ta powszechność jest niepełna. Największa grupa, pozostająca poza powszechnym systemem, to rolnicy, poza tym mundurowi i jeszcze kilka mniejszych grup. To jest szkodliwe z dwóch powodów. Po pierwsze następuje fragmentacja systemu i w efekcie większe koszty dla wszystkich. Po drugie, dla mnie kwestia ważniejsza, to zamykanie ludzi w klatkach ich zawodów. Największą wadą KRUS-u nie są nawet ogromne koszty, jakie ponosi reszta społeczeństwa (co oczywiście jest też niezwykle szkodliwe), ale fakt, że ten system trzyma rolników na wsi. Rolnikom należałoby ułatwiać podjęcie zajęć pozarolniczych, a KRUS to czynnik, który konserwuje obecną strukturę. W dużej mierze KRUS jest systemem pomocy społecznej dla biednych mieszkańców wsi, a nie systemem emerytalnym. Wydaje mi się jednak, że jeśli mamy już płacić na pomoc społeczną, to warto kierować ją tak, aby pomóc np. następnemu pokoleniu wyrwać się z pułapki biedy, a nie tą złą sytuację konserwować. Dziś czyni to KRUS.

B.L.: A czy widzi Pan szansę na realną reformę KRUS, która mogłaby być zaakceptowana politycznie?

M.G.: Tak, krok po kroku. Będzie to trudne, ale jest niezbędne. Liczy się determinacja. „Kartagina musi być zburzona”. Kolejny problem to emerytury mundurowych. Tu sytuacja jest szczególnie paradoksalna. Nam udało się tę sprawę rozwiązać. Wszyscy młodzi mundurowi zostali objęci reformą nowym systemem, więc niedługo nie byłoby tego problemu. Niestety politycy cofnęli ją, bodajże w 2002 roku. Dziś usiłuje się wprowadzić ułamek tej reformy, która już była. Ruch z 2002 roku to absolutna dewastacja systemu, ogromny błąd. Okazuje się, że łatwiej było przeprowadzić politycznie jedną wielką reformę, którą wiele osób traktowało jako coś bardzo ważnego, niż teraz uczestniczyć w drobnych targach o każdy zapis.

Kolejnym problemem były emerytury pomostowe. To jest fantastyczne osiągnięcie rządu Donalda Tuska. Przygotowano je od razu w 1999 roku, ale niestety wtedy wprowadzić się tych zmian nie udało. Potem wszystkie rządy to odkładały, aż do teraz. Wydaje mi się, że rząd wygrał na tym również PR-owo, co jasno pokazuje, że odwaga procentuje. Kolejna rzecz, która w Polsce bardzo źle wpływa na system emerytalny, to niski wskaźnik zatrudnienia. Tutaj właśnie „złą robotę” robiły wcześniejsze emerytury, skutek naszej historii i stanu wojennego. Wcześniejsze emerytury wprowadzano po stanie wojennym, aby uspokoić społeczeństwo. To nas ciągle bardzo drogo kosztuje. Ustawa o emeryturach pomostowych likwiduje przyczyny, ale do likwidacji skutków jeszcze daleka droga. Ważne jest natomiast poszerzenie rynku pracy, aby zmiana pracy w zaawansowanym wieku nie była takim problemem jak dotychczas. Lepiej zainwestować w elastyczność osób 50+, niż w ich wczesną emeryturę. Bardzo ważne jest też czyszczenie zaszłości historycznych, które w Polsce ciągle negatywnie oddziaływają na system emerytalny. Wcześniejsze emerytury są problemem wszędzie w Europie, ale skala tego problemu w Polsce była zdecydowanie większa. Warto jednak tego pilnować, aby wcześniejsze emerytury nie zostały ponownie wprowadzone „tylnymi drzwiami”.

Mamy jeszcze jeden problem wizerunkowy. Istnieją dwie części powszechnego systemu emerytalnego. Jedną z nich zarządza ZUS, tj. instytucja, która kierowała starym systemem, czyli niejako twarz systemu jest taka sama jak kiedyś. Tymczasem, i to ważne, a często niedostrzegane, ta część systemu, zarządzana przez ZUS, działa na dokładnie tych samych zasadach, co część, zarządzana przez prywatne fundusze. Problem polega jednak na postrzeganiu zobowiązań obu części systemu. Ludziom wydaje się, że w OFE to „pieniądze” są, a w ZUS-ie ich nie ma. Jeśli człowiek ma rachunek w OFE, to otrzymuje dokładne podsumowanie konta swojego rachunku na wzór tego, co otrzymujemy np. z banków. Ludzie powinni dostawać identyczny wyciąg z ZUS-u na tych samych zasadach. To, co dostajemy
(jeśli dostajemy) z ZUS-u, jest pod tym względem ułomne. Mówi o takich samych zobowiązaniach systemu wobec nas, ale w sposób, który jest mniej wiarygodny. To bardzo niedobre dla postrzegania systemu przez jego uczestników. Nie chodzi tu o sam system, lecz o motywację jego uczestników. Zniekształcona percepcja to nieoptymalne działanie. Z ZUS-u powinniśmy dostawać informacje identyczne co do formy, z tymi otrzymywanymi z OFE. W obu przypadkach mowa jest bowiem o tym samym, czyli wartości zobowiązań systemu wobec każdego pojedynczego uczestnika.

W końcu dochodzimy do kolejnego wyzwania, związanego już z poziomem europejskim. Eurostat, a raczej Komisja Europejska, zalicza środki z OFE do długu publicznego. To pogarsza nam statystyki, co ma znaczenie w procesie uzyskiwania pełnego członkowstwa w Unii Europejskiej, czyli wejścia do strefy euro. Informacja o deficycie Polski jest zawyżona w porównaniu z deficytem innych krajów. Cóż, wiarygodność kredytowa Polski jest niższa od wiarygodności wielu innych krajów, np. Niemiec. W związku z tym obsługa długu jest kosztowniejsza, a tym samym dla nas bardziej niebezpieczna. Powinniśmy więc dług i deficyt kontrolować jeszcze bardziej starannie niż inne kraje. Generalnie więc krzywda nam się z tego powodu nie dzieje, bo jest to dobre dla rozwoju kraju, z wyjątkiem jednej kwestii, czyli drogi do euro. Po prostu trudniej będzie nam spełnić kryteria. Damy radę. Warto jednak spojrzeć na ten problem szerzej i dostrzec szansę, jaka kryje się w tej sytuacji. Unia Europejska bardzo potrzebuje głębokiego przemyślenia zasad, dotyczących traktowania zadłużenia systemów społecznych, z których emerytalny jest zdecydowanie największy. Nasze doświadczenie może okazać się nieocenione w dyskusjach i działaniach, które wcześniej czy później doprowadzą do „przeorania” finansów publicznych. Najogólniej chodzi o przejście z księgowania kasowego na memoriałowe (accrual accounting), które daje o wiele lepszą informację o faktycznym stanie finansów. Tak księgowane są finanse firm. Pozwoliłoby to na większą przejrzystość i otworzenie drogi głębokim reformom strukturalnym – chociaż utrudniłoby politykom obiecywanie „gruszek na wierzbie”. Możemy w tych działaniach odegrać znaczącą rolę, ale to temat na inną dyskusję.

Na koniec przypomnę jeszcze kilka podstawowych faktów, dotyczących systemu emerytalnego. Jest to wciąż potrzebne, ponieważ są one często przeinaczane i mylnie interpretowane. Polski system emerytalny składa się z dwóch kont. Jedno konto, jest zarządzane przez towarzystwa emerytalne, wykorzystując instrumenty finansowe i prywatne instytucje. Drugim zarządza ZUS, nie posługując się instrumentami finansowymi, ZUS wykorzystuje tzw. gospodarkę realną. Używanie dwóch metod jednocześnie stabilizuje system. Obecny kryzys pokazuje, jak oba te elementy wzajemnie się wspierają. Nasze składki dzielone są między dwa konta, przepływają przez te konta i zostawiają tam swój ślad w postaci zobowiązań. Następnie środki te są wydawane, by mogły wygenerować stopę zwrotu. Dla nas ważne są narastające zobowiązania, zapisane na tych kontach. Z punktu widzenia uczestników systemu te konta są do siebie bliźniaczo podobne, choć oczywiście zupełnie inaczej zarządzane. Ale to już kwestia głównie techniczna. Po przejściu na emeryturę środki te wracają do nas (pomnożone) w postaci strumienia wypłat (annuitetu).

B.L.: Czy widzi Pan szanse na implementację tego systemu w innych krajach europejskich?

M.G.: To jest pewne. Pytanie kiedy i na ile będzie to robione, czy połowicznie z dużymi kosztami, czy bardziej odważnie. W Polsce zrobiliśmy to szybko i dzięki temu dużo oszczędziliśmy. Z resztą warto podkreślić, że to nie była reforma, ale wymiana całego systemu. Dzięki temu nowy system jest prosty i przejrzysty. Będzie to tym silniej tworzyło pozytywne efekty dla uczestników, im szybciej zinternalizują oni jego funkcjonowanie. Największym wyzwaniem tak naprawdę jest więc edukacja ekonomiczna i zmiana języka, w którym mówimy o ekonomii. Ekonomia nie jest antyspołeczna. Takie jej postrzegania wynika na ogół z niewłaściwego języka, jaki jest stosowany w debacie publicznej. Musimy więc pracować nad jasnym i przejrzystym komunikatem dla społeczeństwa. Jeśli to przezwyciężymy, to o wiele łatwiej będzie wprowadzać mądre reformy.

Marek Góra jest profesorem zwyczajnym Szkoły Głównej Handlowej. Pracował wielu zagranicznych uczelniach i instytutach (między innymi Erasmus University Rotterdam, London School of Economics, IFO Economic Research Institute w Monachium). Przez prawie rok Marek Góra pracował również w OECD. Jest autorem wielu krajowych i zagranicznych publikacji, głównie z zakresu ekonomii pracy oraz ekonomii emerytalnej. Uczestniczył w szeregu międzynarodowych projektów badawczych. Jest członkiem European Economic Association oraz European Association of Labour Economists, w której przez okres 1990-1997 był członkiem zarządu. Jest Research Fellow w William Davidson Institute (University of Michigan),w IZA Institute for the Study on Labor (Bonn) oraz w Netspar (Network for Studies on Pension, Ageing and Retirement, University of Tilburg).

Marek Góra jest współautorem projektu nowego polskiego systemu emerytalnego, który został wprowadzony w 1999 i zastąpił poprzedni system. Wprowadzenie tego systemu spowodowało, że Polska uważana jest za jeden z niewielu krajów, które podjęły udaną próbę przeciwdziałania ekonomicznym skutkom starzenia się ludności.

Geneza praw człowieka, czyli dlaczego warto sięgać do źródeł :)

Wiek XX był czasem wzmożonej ochrony praw człowieka, istotnego poszerzenia społecznego dyskursu, ale także czasem niewyobrażalnych ich pogwałceń i naruszeń. Nie są też wyłącznie dziedzictwem epoki Oświecenia, mimo iż wiek XVIII przyniósł zasadnicze przeorientowanie pozycji człowieka w społeczeństwie.

Warto zastanowić się nad rozwojem historycznym praw człowieka, ponieważ spojrzenie na ich problematykę przez pryzmat genezy, pozwala odpowiedzieć na ważkie pytania stawiane dziś. Kwestie takie, jak choćby idea uniwersalizmu praw człowieka, to nie tylko teoretyczne rozważania dogmatyków, ale realny problem przejawiający się w aktualnych zagrożeniach jakie dotykają świat – terroryzmie, zderzeniu odmiennych kultur, .

W swoim wywodzie skupię się na ujętych historycznie relacji: władza – jednostka, marginalizując nieco sferę ekonomiczną i socjalną, przede wszystkimdlatego, że wolności osobiste i prawa polityczne (publiczne) uważam za pierwotne wobec tej drugiej grupy i zasadniczo nadrzędne (choć w ujęciu bardziej ideowym , niż stricte prawnym). Upadek Cesarstwa Rzymskiego był istotnym ciosem dla ówczesnego świata – jego ukształtowania politycznego, a także prawnego. Czas wspólnot plemiennych . które wyrosły na obszarze dawnego Imperium w sposób zasadniczy zredukował zdobycze antycznej cywilizacji z kompleksowym prawem rzymskim, klasyczną kulturą grecką, czy myślą wczesnochrześcijańską. Jednak, gdy dokonamy bliższej analizy zauważymy, podobieństwa porządków prawnych, które obowiązywały w granicach dawnego Cesarstwa Rzymskiego. Wiele instytucji było do siebie zbliżonych, a barbaryzacja prawa rzymskiego, choć nierównomierna na obszarach działalności różnych plemion, powodowała, że można wydobyć pewien wspólny mianownik dla rodzenia się państwowości na obszarach dzisiejszej Francji, czy Niemiec. Ważną okolicznością była również konieczność chrystianizacji państw, które chciały zaistnieć politycznie na obszarze ówczesnej Europy. Władza monarsza początkowo bardzo silna, skupiała w sobie wszystkie trzy, rodzaje władzy: legislatywę, egzekutywę i sądownictwo. Sytuacja polityczna powodująca dysproporcje w pozycji króla, czy księcia we Francji, Angliiczy Rzeszy nie stanowiła czynnika, który mógł zachwiać prymat monarchy w tworzeniu i stosowaniu prawa. Na szczególne wyróżnienie zasługuje pozycja króla angielskiego, którego władza, poparta zwycięstwem Wilhelma Zdobywcy była bardzo silna.

Pozycja jednostki w państwie nie była zbyt wyeksponowana. W relacjach, które dziś zakwalifikowalibyśmy jako sfera prawa publicznego, poddany – monarcha, ten pierwszy z pewnością nie był już rzeczą, jak rzymski, czy grecki niewolnik, ale na pewno nie posiadał rozbudowanej sfery wolności politycznych. Zasadę tę przełamało tworzenie się stanów społecznych, jednak proces ich krystalizowania się sprzyjał podziałowi społeczeństwa w sposób sztuczny, bo poprzez prawo. Jednak osłabiał on także pozycję władcy, który niechętnie ograniczał swoje prerogatywy. Z tych powodów przejście z etapu monarchii patrymonialnej do stanowej, stanowiło ważny krok dla rozwoju wolności politycznych. Na uwagę zasługuje zwycięstwo baronów angielskich z królem Janem bez Ziemi, które zaowocowało przyjęciem w 1215 roku Wielkiej Karty Swobód (Magna Carta Libertatum). Było to wydarzenie bez precedensu w realiach politycznych średniowiecza. Spośród wielu postanowień na uwagę zasługuje art. 39 Karty :

Żaden człowiek wolny nie może być pojmany ani uwięziony, pozbawiony mienia, wyjęty spod prawa,(.) inaczej, aniżeli na mocy prawomocnego wyroku wydanego przez jemu równych według prawa krajowego.

Przyznawał on nietykalność osobistą, co więcej wprowadzał kontrolę sądową arbitralnego pozbawienia wolności poddanego, którą można uważać za pierwowzór kontroli społecznej nad władzą sądowniczą. Oczywiście Karta adresowana była wyłącznie do baronów, czyli stanu szlacheckiego. Trudno zatem mówić o powszechności jej zastosowania na obszarze Anglii. Wielka Karta stanowi jednak przykład (samo)ograniczania władzy monarszej oraz zdobywania „przyczółków” przez większe grupy społeczne w przedmiocie relacji publicznej wewnątrz państwa.

Podobną regulację przynosiły przywileje szlacheckie nadawane na terytorium I Rzeczypospolitej (Korony). W szczególności istotny z punktu widzenia wolności osobistej, był przywilej jedliński z 1430 roku, nadany przez króla Władysława Jagiełłę. Gwarantował nietykalność osobistą „herbowym”.

Nareszcie przyrzekamy najuroczyściej, że żadnego obywatela osiadłego za popełnioną winę lub przestępstwo nie będziemy więzili dłużej niż sześć niedziel, aż do zebrania sądu przez nas lub starostę naszego wyznaczonego. A wtedy, jeśli sądowo i dowodnie niewinności swej dowiedzie, uwolnionym zostanie.

Dokument adresowany był tylko do stanu szlacheckiego, nie rozciągał się na inne stany społeczne, dlatego nie można przypisać mu charakteru powszechnego.

Kultura europejska w okresie średniowiecza oparta była w znacznej mierze na religii. Znajdowało to odbicie w postaci wydziałów teologicznych, , które pojawiły się na uniwersytetach jako jedne z pierwszych, obok wydziałów prawa, powstawałych przede wszystkim z powodu recepcji prawa rzymskiego w XI i XII wieku na terenie Europy (przede wszystkim jej zachodniej części). Jeśli możemy mówić o pewnym uniwersalizmie kulturowym, to był to właśnie uniwersalizm religijny oparty na chrześcijaństwie, a ściślej na rzymskim katolicyzmie.

Rok 1517 i wystąpienie Marcina Lutra przeciw dotychczasowemu obrazowi Kościoła zburzył ten zastany porządek. Walka doktryn i filozofii religijnych przeniosła się na obszar walki fizycznej między poszczególnymi państwami. Pokój zawarty w Augsburgu w 1555 roku przyniósł słynną zasadę – cuius regio eius religio – czyj kraj tego religia. Wybór wyznania należał do panującego, względnie pewnej elity, a nie do społeczeństwa.

Warto przyjrzeć się w tym względzie tradycji Rzeczpospolitej. Akt Konfederacji Warszawskiej ustanowiony w 1573 roku, był w swym brzmieniu bardzo nowatorski. Odwołując się do różnorodności wiary chrześcijańskiej na terenie I Rzeczypospolitej , będącej wynikiem zainteresowania się części szlachty wyznaniami reformowanymi, Konfederacja gwarantowała poszanowanie różnic wyznaniowych i tolerancję religijną.

A iż w Rzeczypospolitej naszej jest różnorodność niemała z strony wiary krześcijańskiej, zabiegając temu, aby się z tej przyczyny miedzy ludźmi rozruchy jakie szkodliwe nie wszczęły, które po inszych królestwach jaśnie widziemy, obiecujemy to sobie spólnie za nas i za potomki nasze na wieczne czasy pod obowiązkiem przysięgi, pod wiarą, czcią i sumieniem naszym, iż którzy jestechmy różni w wierze, pokój miedzy sobą zachować, a dla różnej wiary i odmiany w Kościelech krwie nie przelewać ani się penować odsądzeniem majętności, poczciwością, więzieniem i wywołaniem i zwierzchności żadnej ani urzędowi do takowego progressu żadnym sposobem nie pomagać.

Akt Konfederacji skierowany był wyłącznie do szlachty, jednak na tle sytuacji europejskiej na czele z nocą św. Bartłomieja i rzezią Hugenotów we Francji w 1572 roku (zatem jedynie rok wcześniej przed przyjęciem Konfederacji) pozytywnie wyróżnia tradycję I Rzeczypospolitej w aspekcie wolności sumienia i wyznania. Oczywiście, już wiek XVII przyniósł drastyczną zmianę sytuacji Jako przykład można podać wypędzenie arian w 1658 roku i odwrócenie się szlachty od reformacji. Sprzyjała temu sytuacja polityczna, gdyż po potopie szwedzkim fala nietolerancji wobec różnowierców, oskarżanych o sprzyjanie Szwedom, wzrosła. Mimo tego, nie wolno lekceważyć Aktu Konfederacji Warszawskiej, dzięki niemu bowiem hasło wolności wyznania stanowiło rozszerzenie zasady wolności politycznej na sferę religii oraz świadczyło dobrze o ówczesnej atmosferze w Polsce, chroniącej „klejnot swobodnego myślenia”.

Wiek XVII przyniósł zdecydowany rozwój myśli wczesnokapitalistycznej, klimat sprzyjał postępowi dziejowemu, który dokonywał się przy udziale zdecydowanie szerszych sił społecznych niż dotychczas (silny wpływ mieszczaństwa). To także czas rozwoju nauk ścisłych i przyrodniczych, mających cechy empiryzmu, a nie prawd objawionych. To także zmierzch teologii jako królowej nauk, którą wyparła matematyka. Dostrzeżono, że człowiek jest częścią wielkiego mechanizmu natury nie ograniczającego się do dotychczasowej relacji poddanego z władzą. Rzutowało to także na sferę polityczno-prawną oraz pozycję człowieka w stosunku do władzy, choć na pewno jeszcze nie w sposób, który stał się powszechny w okresie Oświecenia. Należy jednak podkreślić, że było to przede wszystkim udziałem Europy Zachodniej, gdyż na terenach na wschód od rzeki Łaby postęp społeczny został drastycznie zahamowany, a szlachta umacniała dotychczasowe podziały stanowe.

Na szczególną uwagę zasługuje szkoła prawa natury, której najsłynniejszymi przedstawicielami byli Hugo Grocjusz, Samuel Puffendorf, czyBenedykt Spinoza. Cechami prawa natury według myślicieli siedemnastowiecznych był jego racjonalny charakter oraz odejście od tradycji metafizycznej. Nie znaczy to, że np. Grocjusz pomijał w ogóle istnienie Boga, jednak zauważał, że prawo natury jest nakazem prawego rozumu człowieka, a nie konsekwencją faktu, że dopiero Bóg je człowiekowi objawił. Dążąc do pewności prawa natury, Grocjusz uważał, że jeśli nie oddzieli się prawa natury od religii, to szukając jego źródeł np. w Biblii, nie będzie możliwe uzyskanie wspólnej wizji, gdyż ten sam fragment Pisma może być przez katolików i np. protestantów różnie rozumiany.

Grocjusz jako przedstawiciel stanu kupieckiego w Niderlandach, formułował prawa podmiotowe, które były zdecydowanie nakierowane na realizację celów burżuazji. Prawa te, jak prawo do wolności, czy własności stanowiły przede wszystkim teoretyczne uzasadnienie ekspanji kolonialnej podejmowanej przez kupców niderlandzkich. W relacji władza – jednostka, Grocjusz nie wychodził poza monarchię absolutną, jednak dostrzegał, że ta relacja oparta na zasadzie swobody umów musi być przestrzegana przez obie strony i w przypadku nie dotrzymania warunków, może być zerwana przez każdą z nich. Warto jednak zważyć, że kwestie dotyczące umowy społecznej, współcześnie widzianej raczej na płaszczyźnie prawa konstytucyjnego, Grocjusz ujął jak każdą relację prawa prywatnego (cywilnego), w konsekwencji powodującą, że od umowy można odstąpić w przypadku, gdy jedna ze strony nie przestrzega postanowień w niej zawartych. W swoich rozważaniach dalej posunął się Spinoza, uważając, że to demokracja jest najlepszą formą rządów, która jako najbardziej zbliżona do stanu natury, pozwala cieszyć się wolnością i równością. Model demokracji, który proponował, oparty był na wysokim cenzusie majątkowym, tym samym zawężał jej rzeczywistych uczestników do wąskiej grupy kupców, czy bogatej szlachty.

Zainteresowanie prawem natury zdecydowanie osłabło w wieku XIX, kiedy triumfy zaczął święcić prąd zwany pozytywizmem prawniczym. Pozytywizm porzucił związek prawa z moralnością. Za prawo, przedstawiciele nurtu, uważali tylko to, co jest ustawą, nie dostrzegając w ogóle potrzeby zajmowania się tym co pozostaje poza prawem stanowionym przez władzę ludzką. W tym miejscu nasuwa się pytanie o związek pozytywizmu z prawami człowieka.

Pozytywizm wykorzystany w sposób wynaturzony, może stać się niezwykle niebezpieczny dla sfery wolności i praw człowieka, a tragiczne przykłady w tej materii dostarczył wiek XX, z dwoma zbrodniczymi totalitaryzmami na czele. Szczególnie w Niemczech, które stanowiły kolebkę pozytywizmu w wieku XIX, proces wykorzystania tego nurtu dla celów ideologicznych był bardzo dostrzegalny. Pamiętamy, że Hitler wraz z NSDAP, doszedł do władzy legalnie, a potem realizując swoje narodowo-socjalistyczne plany, tak naprawdę nie napotkał istotnego oporu ze strony społeczeństwa. Niemieccy prawnicy, wychowani w duchu pozytywistycznym, niezwykle łatwo poddawali się wizji Hitlera, uważali, że prawo tworzone przez niego jest słuszne i postrzegali Fuhrera jako dysponenta władzy państwowej – suwerena. Znane są przypadki profesorów prawa, którzy tworzyli elaboraty uzasadniające konieczność przyjęcia określonych regulacji prawnych, zmierzających do anihilacji określonych grup społecznych z życia publicznego, a nawet z powierzchni ziemi (haniebne ustawy norymberskie wymierzone w naród żydowski). Okres II wojny przyniósł totalną degradację pozycji człowieka, a stwierdzenie, że prawa człowieka były naruszane jest truizmem. Trauma II wojny światowej postawiła powojenny świat przed zasadniczymi kwestiami, jak uchronić społeczność międzynarodową przed podobnymi zagrożeniami w przyszłości. Dostrzeżono również potrzebę odwołania się ponownie do prawa natury, słusznie rozumując, że istnieje potrzeba stworzenia katalogu takich praw, które związane są z człowiekiem bezpośrednio, nie pochodzą od władzy państwowej. Przyjęta w 1948 roku Powszechna Deklaracja Praw Człowieka oparta jest na prawno-naturalistycznym modelu, co ilustruje/ art. 30 Deklaracji: Żadnego z postanowień niniejszej Deklaracji nie można rozumieć jako udzielającego jakiemukolwiek Państwu, grupie lub osobie jakiegokolwiek prawa do podejmowania działalności lub wydawania aktów zmierzających do obalenia któregokolwiek z praw i wolności zawartych w niniejszej Deklaracji.

W toku prac nad Powszechną Deklaracją jej twórcom nie udało się znaleźć jednego źródła, do którego mogliby sięgnąć Wyraźnie uwidoczniły się różnice kulturowe oraz polityczne dzielące sygnatariuszy Deklaracji.

W rozwoju prawa naturalnego po II wojnie światowej wazną rolę odegrał niemiecki karnista i filozof prawa – Gustav Radbruch. Radbruch, przed wojną pozytywista, nie godzący się z polityką Hitlera, po upadku III Rzeszy odciął się od klasycznego pozytywizmu. Dokonał rozróżnienia na ustawowe bezprawie i ponadustawowe prawo. Postawił tezę o możliwości uznania za nieważne prawo, które jest rażąco niesprawiedliwe. Bo czyż możemy stawiać znak równości między wspomnianymi wcześniej ustawami norymberskimi, a konstytucją Stanów Zjednoczonych, jednocześnie pamiętając, że oba akty były przyjęte zgodnie z obowiązującym porządkiem prawnym w obu państwach? Koncepcja, która stworzył ( Formuła Radbrucha), wywarła duży wpływ na orzecznictwo sądów niemieckich po II wojnie światowej, próbujących dokonać rozliczenia z mrocznym okresem epoki narodowego socjalizmu. Co warte podkreślenia, Formuła Radbrucha nie straciła na znaczeniu, była wykorzystywana po upadku komunizmu i zjednoczeniu Niemiec. Pozwalała traktować za niebyłe regulacje prawne rażąco niesłuszne i godzące w fundamentalne prawa jednostki, takie jak prawo do życia. Ten tok rozumowania potwierdziły nie tylko sądy niemieckie w sprawach dotyczących rozliczania przeszłości byłej NRD, ale również Europejski Trybunał Praw Człowieka w orzeczeniu dotyczącym tzw. strzelców z Muru Berlińskiego.

Zajmując się problematyką genezy praw człowieka błędem byłoby nieodniesienie się do dorobku Oświecenia. Dwa niezwykle ważne akty epoki – Deklaracja Niepodległości Stanów Zjednoczonych z 1776 roku i Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela z 1789 roku, stanowiły jawny przykład zmiany koncepcji dotyczącej pozycji człowieka względem władzy państwowej. To Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, „dziecko” pierwszej fazy rewolucji francuskiej, stworzyła pojęcie obywatela, aktywnie uczestniczącego w życiu publicznym państwa. Wyeksponowane zostały w niej pojęcia wolności i równości, a za cel wszelkiego zrzeszenia politycznego (w tym także, a może przede wszystkim państwa) uznano utrzymanie przyrodzonych i niezbywalnych praw człowieka.

Liczne akty, pakty i konwencje dwudziestowieczne obejmujące ochronę praw człowieka chętnie odwołują się do tradycji oświeceniowej. Wielki wkład myśli oświeceniowej w ochronę praw człowieka to także całkowita zmiana rozumienia roli prawa i procesu karnego, obszaru prawa niebezpiecznego, narażonego na oddziaływanie polityczne, mogące znacznie wpływać na prawa jednostki, tak jak choćby jej wolność osobistą. Zerwanie z procesem inkwizycyjnym, w którym oskarżony był jedynie przedmiotem, biernym obserwatorem „teatru jednego aktora” jakim był sędzia- inkwizytor, na rzecz procesu kontradyktoryjnego, z gwarancjami przysługującymi postawionemu w stan oskarżenia, domniemaniem niewinności i prawem głosu to niewątpliwe zdobycze epoki Oświecenia. Można by jednak skonstatować ze smutkiem, że mimo , iż żyjemy (na Zachodzie) w świecie Immanuela Kanta (imperatyw kategoryczny – „postępuj tylko według takiej maksymy, dzięki której możesz zarazem chcieć, żeby stała się powszechnym prawem”), to świat egzystuje w świecie Hobbes’a, stanu ciągłej walki każdego z każdym, w którym nie zważa się na ogólnie przyjęte pryncypia, rezygnując z nich dla osiągnięcia partykularnych korzyści państw, czy grup społecznych. Z jednej strony globalne zagrożenie terroryzmem, a z drugiej walka z nim (kolebka wolności – Stany Zjednoczone pomijają jakiekolwiek gwarancje procesowe przysługujące więźniom z bazy Guantanamo, w imię walki z terrorem )dobitnie to pokazują.

Dokonując analizy procesów dotyczących kształtowania się praw człowieka można dostrzec tendencję zdobywania coraz większych obszarów w dziedzinie stosunków natury politycznej, czy wolności osobistej w relacji władza – jednostka. Jest to również dowód na samoograniczanie się władzy, stopniowe oddawanie jej w ręce społeczeństwa. Właściwie poza czasem dwóch największych totalitaryzmów XX wieku , które postrzegały jednostkę jako cząstkę wielkiej maszyny, degradując jego pozycję, to możemy mówić o pewnej ciągłości, ewolucji dotyczącej upodmitawiania jednostki. Również w dziedzinie rozwoju myśli ludzkiej, filozofii społecznych, czy doktryn politycznych dostrzegamy, jak zmieniające się warunki społeczno – gospodarcze powodowały zainteresowanie filozofów nowymi obszarami aktywności człowieka w życiu publicznym. Niewątpliwie sytuacja ta dotyczy przede wszystkim myśli europejskiej, w mniejszym stopniu amerykańskiej. Przeciwnikami tego sposobu usystematyzowania tematu są przede wszystkim aktywiści zajmujący się ochroną przestrzegania praw człowieka. Jak wskazał jeden z zaproszonych gości debaty „Wojna z terrorem = wojna z człowiekiem? Prawa człowieka w XXI wieku”, Wojciech Makowski, koordynator kampanii Amnesty International, ten sposób myślenia może być niebezpieczny, ponieważ pozwala na zbyt łatwe usprawiedliwienie, że obszary poza Europą znajdują się, kolokwialnie mówiąc, gdzieś daleko w tyle, a konsekwencją tego jest próba narzucenia europocentrycznej (w dzisiejszych realiach politycznych – bardziej północnoamerykańskiej) wizji dotyczącej kształtu praw człowieka.

Dlaczego zatem warto sięgać do źródeł? Zbadanie zagadnienia od strony jego genezy pozwala dostrzec, że pewne idee, które łączymy z prawami człowieka dziś – jak choćby żywotny problem uniwersalizmu, są ahistoryczne. Regulacje tworzone były zazwyczaj tylko dla określonej grupy społecznej, a adresatem nigdy nie było całe społeczeństwo. Nawet powszechnie przyjmowany pogląd, że przełom w tym względzie stanowiła Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela z 1789 nie jest do końca słuszny, gdyż Deklaracja nie zmieniła w ogóle pozycji kobiet w społeczeństwie, a Olympe de Gouges, żyjąca w czasie Rewolucji Francuskiej, opowiadająca się za upodmiotowieniem kobiety, jak słusznie wskazała Ewa Kamińska z „Krytyki Politycznej”, została za swoje poglądy stracona. W istocie rzeczy dopiero wiek XX przyniósł zauważalną zmianę w aspekcie rozciągnięcia idei praw człowieka na całe społeczeństwa, jednak, było to wynikiem traumy spowodowanej II Wojną Światową i nie jest wcale pewne, że gdyby tej wojny udało się uniknąć, to czy w ogóle powstałby taki dokument jak Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, a przynajmniej czy nie stałoby się to dużo później. Także odwoływanie się do prawa natury, na którym oparta jest Powszechna Deklaracja, zdaniem niektórych nie jest w ogóle konieczne w sytuacji, gdy mamy międzynarodowy, ściśle uregulowany system ochrony praw człowieka, z procedurami postępowania itd. Należy jednak podkreślić, że system ten nie jest w pełni skuteczny, natomiast systemy regionalne (poza systemem europejskim oraz w mniejszym stopniu – systemem amerykańskim ) tak naprawdę w ogóle nie istnieją.

Prawa człowieka wyprowadza się tradycyjnie z godności, która implikuje wszystkie uprawnienia i wolności przysługujące człowiekowi, niezależnie od decyzji władzy państwowej, czy zdecyduje się je przyznać, czy nie. Warto dążyć by prawo pozytywne, stanowione przez państwo było jak najbardziej zbliżone do prawa natury i jest to zadanie, z którym warto się zmierzyć. Jednak ów postulat, doznający ograniczeń nie tylko politycznych, ale także kulturowych, być może nigdy nie będzie możliwy do zrealizowania.

Przeciwdziałanie globalnemu ociepleniu – prawdy i mity :)

Do napisania tego tekstu sprowokowała mnie kolejna emisja (na którymś kanale TV) filmu „Niewygodna prawda” z Alem Gore w roli narratora. W niezwykle sugestywny sposób przedstawia on apokaliptyczną wizję zmian klimatycznych i naszego udziału w tych zmianach. Jednak gdy otrząśniemy się z uroku narracji przychodzi chwila refleksji – czy naprawdę jest tak jak pokazuje to ten niewątpliwie emocjonalny film?

Wieczne i globalne zmiany

Zmiany klimatyczne są faktem bezspornym. Temperatura naszego globu wzrasta w zastraszającym tempie. Dokument końcowy 27 sesji plenarnej ONZ-towskiego Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC) w Walencji alarmuje, że skutki globalnego ocieplenia są tak groźne, iż konieczne jest szybkie i ogólnoświatowe działanie. W przeciwnym wypadku głód i katastrofy staną się bardziej powszechne. Eksperci alarmują również, że z powierzchni Ziemi zniknie wiele gatunków roślin i zwierząt.

Politycy wyciągnęli z tego wnioski. Przynajmniej od czasu porozumienia z Kioto trwają prace nad przeciwdziałaniem zmianom klimatycznym. Przyjęto założenie, że winę za te zmiany ponosi gospodarka z racji emitowania gazów cieplarnianych. Taka jest też teza filmu Ala Gore – i z tym założeniem, a raczej wnioskami jakie on z nich wyprowadza, chciałbym polemizować oraz wskazać ich nieefektywność i groźne skutki ekonomiczne.

Klimat nie jest czymś stałym – stałe są jego zmiany. To tylko z perspektywy czasowej naszego życia wydaje się nam, że po mroźnej zimie powinna nastąpić piękna wiosna i ciepłe lato, przynajmniej w naszej strefie klimatycznej.

Jednak nawet w nieodległej historii mieliśmy epizod cieplejszy niż obecnie. Kroniki cystersów z wczesnego średniowiecza opisują, że pierwsze sianokosy w Polsce bywały na przełomie marca i kwietnia, a uprawa winnic była powszechna. Nie bez kozery też w tym samym czasie wikingowie zasiedlali częściowo Grenlandię i chyba nie z powodu swojego wisielczego poczucia humoru nazwali ją zielonym lądem.

Potem nastąpił okres chłodniejszy. Szwedzi najechali na nasze ziemie nie tylko z przyczyn waśni dynastycznych; po prostu przez szereg lat było tak zimno, że w Skandynawii były kłopoty ze żniwami. Mój ulubiony pisarz Sienkiewicz podawał, że Bałtyk zamarzał tak, że można go było przejść pieszo. Z pisarza tego co prawda nie należy brać lekcji historii – w tym konkretnym przypadku jednak pisał prawdę. Teraz nie mieści się nam to w głowie – takiego lodu na Bałtyku nie było od lat.

Te i inne fakty powinny dać nam sporo do myślenia. Ktoś zaraz powie: OK, ale tyle CO2, co teraz, nigdy nie było w historii naszej ziemi. Zgoda – ale czy było go więcej we wczesnym średniowieczu, albo mniej w czasach potopu szwedzkiego?

Chaotyczna natura zjawisk klimatycznych

Zjawiska klimatyczne są bardzo skomplikowane, rządzą się prawami chaosu. My jednak jesteśmy dziedzicami kartezjańskiego sposobu myślenia i nie mamy nawet dobrych narzędzi do opisu zjawisk tak złożonych, a co dopiero do ich diagnozowania i przewidywania. Przykładem może być nasza niemoc przy konstruowaniu długoterminowych prognoz pogody. Dwutlenek węgla i inne gazy cieplarniane mogą być (i zapewne są) jednym z czynników klimatotwórczych, ale na pewno nie jedynym i prawdopodobnie nie kluczowym.

Procesy klimatyczne nie są też procesami liniowymi. Uruchomiona została lawina zdarzeń klimatycznych, którą nie wiemy jak zatrzymać, nie wiemy też jak nią sterować. W dodatku nie jest wcale pewne, czy te zdarzenia zostały uruchomione obecnie, czy teraz tylko przyspieszyły, czy też po prostu zaczęliśmy w pewnym momencie obserwować świat wokół siebie dokładniej – i to, co bierzemy za początek lawiny, jest po prostu niekończącym się procesem zmian. O klimacie bowiem można z pewnością powiedzieć jedno: jego najbardziej stałą cechą jest zmienność.

Gdyby procesy klimatyczne były liniowe, można by było z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, że usunięcie przyczyny zlikwiduje skutek. Jednak procesy klimatyczne nie są liniowe – charakteryzują się tym, że są częściowo lub całkowicie nieodwracalne (nie można zatrzymać huraganu) i do ich wywołania wystarczy bardzo drobna przyczyna. Jak to żartobliwie powiedział kiedyś Lorenz (twórca teorii chaosu w odniesieniu do klimatu): trzepot skrzydeł motyla na Hawajach może w efekcie wywołać tropikalny huragan.

Obecna polityka ekologiczna państw rozwiniętych zakłada zabicie tego przysłowiowego motyla. Na takim właśnie założeniu zasadza się pomysł redukcji emisji CO2: usuńmy przyczyny, a skutek zniknie. Tylko czy to da zamierzone efekty? Procesy klimatyczne zostały uruchomione lub wzmocnione – i tkwimy w „oku cyklonu” zmian. Wiara, ze usuniecie jednego czynnika zatrzyma ten proces jest naiwnością. Gdyby procesy klimatyczne były liniowe, moglibyśmy spokojnie założyć, że wystarczy usunięcie „nadmiaru” CO2, aby przywrócić klimat do poprzedniego stanu. Jednak tak nie jest – stąd mój sceptycyzm co do skuteczności podjętych działań.

Hamowanie rozwoju?

No dobrze – załóżmy jednak dla bezpieczeństwa, że politycy i niektórzy naukowcy mają rację, że za globalne ocieplenie odpowiada nasza działalność gospodarcza. Co z tego wynika? Czy wszystkie działania podejmowane w kierunku przeciwdziałania niekorzystnym zjawiskom są słuszne i prowadzą do celu, czy może niektóre są pozorne, albo jeszcze gorzej – mogą wywołać nieobliczalne kryzysy?

Powstały całe nowe przemysły mające na celu ograniczenie emisji CO2 do atmosfery, wykorzystanie tzw. paliw odnawialnych, pojawiły się dopłaty do stosowania rozwiązań „proklimatycznych”. Trwa to już od ładnych paru lat, więc pokuszę się o cząstkowe podsumowanie tych działań. Czy są one skuteczne?

Niestety nie są. Emisja gazów cieplarnianych wzrasta i będzie wzrastać – choćby dlatego, że społeczeństwa w krajach rozwijających się też chcą korzystać z owoców cywilizacji, co ułatwia im globalizacja; a rządy tych krajów, nawet gdyby chciały (a nie chcą), nie mają takiej siły politycznej, aby przekonać swoje społeczeństwa do potrzeby zahamowania rozwoju. Bo ograniczanie emisji i dbałość o środowisko stoi w sprzeczności z szybkim ekstensywnym rozwojem gospodarczym.

Gdyby Europa osiągnęła ambitny cel ograniczenia emisji CO2 o 20%, to i tak jest to zaledwie 4% światowej emisji. Same Indie i Chiny to dzisiaj około 30% światowej emisji, a właśnie tam obserwujemy dwucyfrowy wzrost PKB.

Ekoschizofrenia

Postawię tu tezę, że nie jest istotne, czy założenie o gospodarczej przyczynie ocieplenia jest słuszne czy nie; istotne są skutki podjętych działań. A mogą one być katastrofalne. Już teraz mamy przykłady takiej swoistej „ekoschizofrenii” – czyli działań pozornie proekologicznych, które przynoszą odwrotny do zamierzonego skutek.

Na przykład lasy równikowe wycinane są intensywnie pod uprawę trzciny cukrowej i palm olejowych, żeby następnie wyprodukować z nich biopaliwo. W krajach trzeciego świata produkcja żywności wypierana jest przez uprawy tzw. roślin energetycznych. Takie tendencje niestety nasilają się, a przecież nawet pobieżny rachunek pokazuje, że choćby do zaopatrzenie USA w biopaliwa nie wystarczyłoby obsianie całego terytorium tego kraju uprawami energetycznymi.

Wprowadzane zostały różnego rodzaju dopłaty i subwencje „proekologiczne”, rozwiązanie socjalistyczne z ducha, bo zakładające, że ludzie są idealistami i będą działać tak, jak tego sobie wymyślający różne dopłaty życzą. Ludzie jednak są istotami ekonomicznymi i reagują racjonalnie, wykorzystując te regulacje prawne do zarabianie całkiem dużych pieniędzy. Koszty jakie należy ponieść celem ograniczenia emisji CO2 są
ogromne – wynoszą one wg raportu Sterna około 60 mld euro rocznie. Tam gdzie są koszty, tam są ci, którzy je ponoszą ale i ci, którzy na nich zyskują – to zwykły truizm.

Efektu zakładanego jak dotąd nie uzyskano – nie zmniejszyła się znacznie emisja CO2. Nie wiemy zresztą, jak duże zmniejszenie emisji mogłoby odwrócić trendy klimatyczne. Tam gdzie nastąpiło zmniejszenie emisji, przyczyną było raczej przenoszenie uciążliwych działów produkcji do krajów z poza UE. Kraje takie jak Chiny i Indie ani myślą przyłączyć się do polityki ograniczeń. Ceny energii m.in. ze względu na obowiązek przestrzegania kwot emisyjnych znacznie wzrosły, wzrosły też ceny żywności wywołane presją na stosowanie biopaliw – a stan środowiska nadal się pogarsza, następuje degradacja cennych ekosystemów, w zastraszającym tempie ubywa kolejnych gatunków fauny i flory.

Chciałbym zwrócić uwagę na fakt, że „zielone certyfikaty” i kwoty emisyjne zepchnęły na bok inne działania – takie jak np. racjonalizacja zużycia energii czy poszukiwanie tanich i efektywnych metod produkcji energii. Wszystko to co nie ma magicznej etykietki „ograniczanie emisji” jest na gorszej pozycji niż projekty „poprawne ekologicznie”.

Przykładów można by przedstawić sporo. Choćby w zakresie tzw. „dużej energetyki” wykorzystującej węgiel, prace koncentrują się na wyłapywaniu CO2 i ograniczaniu jego emisji, a jakby na bok zepchnięte zostały problemy efektywności spalania i produkcji energii elektrycznej – a przecież najbardziej pro-środowiskowym dzianiem byłoby zwiększenie wydajności procesu, bo to przecież zmniejsza zużycie paliwa.

Jeszcze gorsze efekty daje obowiązek produkowania określonego odsetka energii z odnawialnych źródeł. Jedna z naszych elektrowni spalała drewno opałowe, inne próbują spalać wszystko, co może mieć etykietkę odnawialne – byleby tylko uniknąć kar. Kotły energetyczne nie są jednak przystosowane do spalania takiego paliwa i spada ich sprawność; do tego należy doliczyć wysokie koszty transportu biomasy, bo pozyskiwana jest ona z rozproszonych źródeł. Czyli z punktu widzenie interesów środowiska efekt jest odwrotny od zamierzonego: zwiększa się zużycie paliw energetycznych, bo trzeba skompensować spadek sprawności i na dokładkę wzrasta zużycie paliwa w transporcie. Ale mamy poczucie dumy, ze produkujemy zieloną energię.

A przecież dla naszego kraju najtańszym rozwiązaniem jest dalsze doskonalenie metod spalania węgla w kotłach energetycznych, jak np. spalanie w warunkach nadkrytycznych. Zasoby węgla mamy wystarczające jeszcze na kilkaset lat, a przy odpowiedniej technologii spalania rozwiązanie takie jest stosunkowo mało obciążające dla środowiska. Problemem pozostaje tylko emisja CO2… a może też fakt, że przy takim rozwiązaniu bylibyśmy samowystarczalni energetycznie?

Jazda na dopingu

Polityka ekologiczna krajów rozwiniętych jest klasycznym przykładem opisywanej przez ekonomistów nieprawidłowej i wymuszonej alokacji kapitału. Zasadę tę odkrył urodzony we Lwowie wybitny ekonomista austriacki, Ludwig von Mises. Według niego, przyczyną recesji jest sztuczne obniżanie przez bank centralny oprocentowania podstawowego, co prowadzi do błędnej alokacji zasobów, a w konsekwencji do tego, że biznes podejmuje działalność, która przed obniżką oprocentowania była nieopłacalna. Tę błędną alokację zasobów (pieniędzy, surowców, energii, czasu, pracy etc.) nazwał Mises okresem koniunktury, czyli ożywienia gospodarczego (boom). Okres prosperity (ożywienia) kończy się z chwilą odkrycia przez biznes, że bank centralny jedzie na dopingu – innymi słowy, że w sposób sztuczny wprawia gospodarkę w stan, w którym nie powinna się ona znajdować. Gospodarka wchodzi w fazę dekoniunktury (bust). Od tego momentu zaczyna się kryzys zwany też: recesją, depresją czy krachem gospodarczym.

Milton Friedman, badając przyczyny Wielkiej Depresji, postawił tezę, że gdyby nie interwencje FED, do krachu w roku 1929 by nie doszło. Ta lekcja poszła jednak w las, o czym świadczą chociażby ostatnie dwa kryzysy ekonomiczne: wysokich technologii i kredytowy. Czy dołączy do nich kryzys „ekologiczny”?

Obecna sytuacja jest zgodna z modelem Misesa; na razie funkcjonują dopłaty, biznes radośnie inwestuje w redukcję emisji CO2, „zielone certyfikaty”, etc. Już jednak podnoszą się głosy, że jest to działanie zabójcze dla słabszych gospodarek, a silniejsi poczują to później. Dla Polski taka polityka jest szczególnie groźna, gdyż ponad 70% energii produkujemy z węgla. Jeśli nasze elektrownie będą musiały kupować prawa do emisji CO2 na wolnym rynku, to – jak twierdzą analitycy – za kilka lat energia może kosztować o ponad 100% więcej niż teraz. Jak to się obije na rozwoju gospodarczym – lepiej nawet nie myśleć. A wszystko to w imię niejasnych i niepewnych założeń o możliwości wpływania na klimat. W skali globalnej pewnej chwili okaże się, że efekty klimatyczne działań są żadne, a pieniądze wyrzucone zostały w błoto. Wtedy może rozpocząć się kryzys w branżach, które ulokowały środki w inwestycjach dotowanych, bo te dotacje po prostu mogą zostać zlikwidowane, a produkcja energii z tzw. źródeł odnawialnych bez tych dodatkowych pieniędzy jest jak na razie nieopłacalna, bo droższa niż metodami tradycyjnymi.

Rachunek zysków i strat

Co wobec tego należy robić? Uważam, że należy zmienić filozofię działania. Trzeba przyjąć za pewnik, że zmiany klimatu nastąpią i zacząć lokować środki w przeciwdziałanie im. Należy również pamiętać o tym, że kończą się tradycyjne źródła energii, co spowoduje zwyżkę jej cen; do tego dochodzi uzależnienie od tradycyjnych dostawców jej nośników. A przy tym wzmacniamy reżymy autokratyczne i niedemokratyczne – bo to w takich krajach są główne złoża ropy i gazu. Hipokryzja rządów niektórych państw – z jednej strony nawołujących do poszanowania i krzewienia demokracji, a z drugiej strony zapewniających krociowe dochody niedemokratycznym reżymom – jest tematem na osobną dyskusję.

Należy pozbyć się obciążeń ideologicznych, bo obecnie imperatyw redukcji CO2 można już śmiało nazwać ideologią. W opracowywaniu strategii bezpieczeństwa energetycznego jedynym narzędziem powinien być rachunek zysków i strat. I to nie rachunek opracowany przez domorosłych ekonomistów wychowanych na filozofii szczęk bazarowych, gdzie liczy się tylko bezpośrednio zainwestowane kwoty w porównaniu z tym co można szybko uzyskać z powrotem. Tu potrzebna jest uczciwa, bez żadnych naleciałości i uprzedzeń, analiza korzyści i strat w dłuższym horyzoncie czasowym i z kalkulacją wszystkich tzw. kosztów zewnętrznych. Dopiero po przeprowadzeniu takiej analizy możemy powiedzieć śmiało, jakie rozwiązania są najkorzystniejsze. Takie podejście do problemu ucięłoby ciągłe spory zwolenników energii atomowej, rozwiązań konwencjonalnych, podziemnej gazyfikacji węgla czy wreszcie energii odnawialnych. Zapewne okazałoby się, że każde z tych rozwiązań w pewnych sytuacjach może znaleźć zastosowanie.

Ślepy zaułek?

Podsumowując można powiedzieć, że zmiany klimatyczne zwane – słusznie bądź nie – globalnym ociepleniem wykorzystano jako pretekst do stworzenia majstersztyku polityczno-marketingowego zwanego polityką redukcji emisji CO2. Teraz wprost nie wypada być przeciwnikiem tego poglądu, bo zostaje się od razu okrzykniętym wrogiem ekologii i wszystkiego co zielone.

Jednocześnie trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że działania związane z dostosowywaniem się do regulacji związanych z emisja CO2 w UE niosą dalekosiężne konsekwencje dla rozwoju gospodarczego. Oby te regulacje nie były równie szkodliwe, jak sterowanie rynkiem w słusznie minionych czasach realnego socjalizmu.

A tak na marginesie, czytając opracowania i przysłuchując się dyskusjom na temat strategii energetycznej
naszego kraju, nie mogę opędzić się od myśli, że jednak chyba zafundujemy sobie kryzys. Zbyt dużo w nich polityki i ideologii, a zbyt mało zdrowego rozsądku popartego zasadami ekonomii. No ale nie pierwszy to raz w naszej historii będziemy mogli powiedzieć zgodnie z porzekadłem, że Polak i po szkodzie i przed szkodą jest, no napiszmy to zgodnie z poprawnością polityczną, „inteligentny inaczej”.

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: jdvolcan ., zdjęcie jest na licencji CC

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję