IW 2020: „Świat po pandemii” – rozmowa z Borysem Budką :)

Błażej Lenkowski: Chciałbym rozpocząć od sprawy bardzo aktualnej. Wczoraj świat medialny obiegła wiadomość, że Pani Katarzyna Augustyniak znana z inicjatywy BABCIE odpowie za pobicie ośmiu dorosłych policjantów. Czy nasze państwo nie zaczyna zupełnie gubić się w swoich reakcjach, które zaczynają być zupełnie nie adekwatne do sytuacji?

Borys Budka: To jest głębszy problem relacji państwo – obywatel. Niestety, ale w ostatnich miesiącach, a w ostatnich dniach szczególnie, obserwujemy absolutną zapaść zaufania do państwa. Jeżeli policja stawia zarzuty Pani, która raczej nie jest w stanie pokonać ośmiu funkcjonariuszy i ma za to odpowiadać przed sądem to jest to karykatura państwa. Niestety jest jasne, że w czasach kryzysu jedyną odpowiedzią tej władzy jest stosowanie siły. Pokazanie siły państwa po przez przemoc, stawianie zarzutów. Siła państwa w sytuacji kryzysu powinna wynikać nie z siły instytucji, ale ze sprawności działania. Ta sytuacja pokazuje także jak ważne są w tym systemie niezależne sądy. Wszystko tak naprawdę sprowadza się do tego by – nawet jeśli państwo, stosuje tego typy bezprawne represje – istniały instytucje, które mogą bronić obywateli. Natomiast to co władza forsuje od pięciu lat to powrót do koncepcji PRL-owskiej. Sądy mają być częścią aparatu władzy, wówczas obywatel w takim starciu nigdy nie ma szans. To jest najniebezpieczniejsze.

Błażej Lenkowski: Nie sposób nie odnieść się do tego co po raz kolejny stało się 11 listopada 2020 w Warszawie. Ja uważam tę sytuację za szczególnie tragiczną. Może nawet nie z tego powodu, że kilkaset czy kilka tysięcy osób, które trudno opisać cywilizowanymi słowami, zachowuje się w ten sposób podczas święta polskiej niepodległości, ale dlatego, że te osoby w przestrzeni medialnej zawłaszczają to święto. Powoli, krok po kroku zawłaszczają również pojęcie patriotyzmu, przywiązania do państwa, szacunku do państwa. Te wartości, kiedy obserwujemy chuligana, który polską flagą wali po głowach policjantów dla normalnego, młodego człowieka zaczynają być odpychające. Czy Platforma Obywatelska ma pozytywny plan działania, który mógłby sprawić, że szacunek do państwa polskiego, czy przywiązania do patriotyzmu zacznie być odbudowywany? Szczególnie w tym wydaniu nowoczesnym, otwartym, które może trafić do głów i do uczuć młodych ludzi.

Borys Budka: Niestety ponownie muszę zgodzić się z Panem redaktorem, że to bardzo smutny obraz, kiedy w dniu święta niepodległości Polski, rocznicę, którą powinniśmy wspólnie, radośnie obchodzić jedynym słyszalnym głosem jest głos chuliganów i bandytów. To jest głos, który jest w zdecydowanej mniejszości. Niestety, daliśmy sobie zawłaszczyć to święto grupom skrajnym. To był wielki błąd, ale obecna władza od pięciu lat już nie tylko uprawia „romans” ze skrajnym obozem, ale jest z nim zblatowana. Gdyby palenia kukieł, kopanie policjantów, czy wieszanie na szubienicach wizerunków polityków spotykało się ze zdecydowanym odzewem państwa, to wówczas nie byłoby rozochocenia bandytów. Natomiast cały system państwa, łącznie z prokuraturą nie był zaangażowany w ucięcie tego typu działań, a wręcz odwrotnie, brano w obronę wiele tego typu zachowań. Przypomnę, że kilka lat temu, kiedy we Wrocławiu w pierwszej instancji został skazany pan – którego nazwiska nie podobam, aby go nie promować – za spalenie kukły Żyda to dostał bodajże 10 miesięcy w zawieszeniu, ale był to wyrok. Apelację na jego korzyść wniósł prokurator podległy prokuratorowi generalnemu czyli obecnie Ministrowi Sprawiedliwości. Obecnie, kiedy przeciwko jednemu ze skrajnych nacjonalistów prowadzone było postępowanie i akt oskarżenia trafił do sądu to prokurator najpierw wyciągnął ten akt oskarżenia, a potem umorzył postępowanie. Jeżeli takie skrajne środowiska widzą przyzwolenie to rozzuchwalają się i apogeum tego było widać 11 listopada w Warszawie, kiedy podpalono mieszkanie tylko dlatego, że piętro wyżej wisiała flaga Strajku Kobiet czy tęczowa flaga.

Teraz, jak zagospodarować tę chęć, miłość młodych ludzi, wszystkich ludzi do własnej Ojczyzny? Jest to wielkie wyzwanie. Ja uważam, że trzeba promować ten nowoczesny, zdrowy patriotyzm. Wielokrotnie podkreślałem, że siłą patriotyzmu nie jest to czy raz do roku ktoś – przepraszam za kolokwializm – „będzie się darł na ulicy”. Siłą patriotyzmu nie jest ilość odpalonych rac na ulicy tylko to w jaki sposób budujemy państwo. Siłą państwa są jego instytucje. Trzeba odbudować zaufanie do instytucji państwowych, które przez ostatnie lata zostało absolutnie nadwyrężone, żeby nie powiedzieć zdruzgotane. My musimy promować postawy, które są prawdziwie patriotyczne. Taką postawą jest to co obserwujemy na co dzień. To jest to, że służba zdrowia walczy na pierwszej linii z pandemią, to są Ci, którzy dzisiaj płacą podatki, uczą nasze dzieci. Dzisiaj patriotą jest każdy, kto kładzie swoją cegiełkę pod budowę silnego państwa, które jest silne siłą własnych obywateli, a nie siłą aparatu represji.

Na pewno trzeba bardzo mocno przeciwdziałać sytuacjom, kiedy środowiska skrajne próbują zawłaszczyć to święto. Przypomnę, że w zeszłym roku na czele tego marszu – nie marszu szedł prezydent i czołowi politycy obecnej władzy. Przez ostatnie pięć lat w sposób cykliczny i zorganizowany wspierano środowiska skrajne walcząc by po tej skrajnie prawej stronie nic silnego nie wyrosło. Jak to się kończy widzieliśmy na ulicach. Kończąc ten wątek: Koalicja Obywatelska, Platforma Obywatelska mówi wyraźnie o nowoczesnym patriotyzmie, o patriotyzmie opartym na indywidualnościach, na ludziach, różnorodności. Stanowimy społeczeństwo, które może być dumne z tego, że jest różnorodne. Nie możemy dać się wepchnąć w taki kanon, że patriotyzm to jest coś co wchodzi w nacjonalizm. Absolutnie nie. Patriotyzm w dzisiejszych czasach to jest współpraca międzynarodowa, jak działamy w Unii Europejskiej, szacunek dla prawa, szacunek dla instytucji, nasze zaangażowanie w sprawy obywatelskie. To jest również oddanie cząstki siebie dla innych. Jeżeli każdy z nas zaangażuje się na rzecz społeczności lokalnej, zrobi coś dla innych, to jest dużo większy patriotyzm, a niżeli raz do roku chodzenie z racami i uważanie, że patriotą jest ten kto trafi policjanta kamieniem. To nie jest patriotyzm, to jest tylko bandytyzm.

Błażej Lenkowski: Panie przewodniczący tematem naszej rozmowy jest „świat po pandemii”. Chciałbym przejść do tego strategicznego wątku, ponieważ to pandemia wywróciła życie większości ludzi w Polsce. Dotyka każdego z nas osobiście. Jaki pomysł miałaby Platforma Obywatelska na zarządzanie tym kryzysem, gdyby został Pan w przyszłym miesiącu premierem? Jaką strategiczną zmianę polityczną względem pandemii i kryzysu gospodarczego byście zaproponowali? Szczególnie, że nie należy się spodziewać, że w styczniu czy w lutym ten wirus cudownie wyparuje lub zniknie.

Bory Budka: Rząd nie może oszukiwać własnych obywateli, nie może kłamać czy manipulować danymi dostosowując liczbę robionych testów do przyjętych wcześniej wskaźników, żeby nie było lockdown-u, bo większość ludzi jest przeciwko niemu. Premier nie może opierać swoich działań wyłącznie na PR tak jak widzieliśmy to wczoraj gdy dziękował tym, którzy zaangażowali się w dystrybucję szczepionki, której jeszcze nie ma. Przecież jest to sprawa bulwersująca. Ludzie nie mogą być ciągle oszukiwani. Jeżeli w tzw. publicznych mediach widzimy zupełnie alternatywną rzeczywistość. Zamiast zachorowań mamy liczbę wyzdrowień, podaje się, że jesteśmy jedni z najlepszych na świecie, podczas gdy sytuacja jest najgorsza w Europie, to pokazuje, że nie tędy droga. Opinia publiczna musi być traktowana poważnie. Walka z pandemią musi opierać się na opiniach ekspertów, a nie polityków. Kilkanaście dni temu premier Morawiecki ogłosił obiektywne wskaźniki, po których przekroczeniu zostanie wprowadzony lockdown, po czym dwa dni temu Rada Zjednoczonej Prawicy orzekła, że lockdown-u nie będzie. To co mówił premier było tylko pod publikę. Bo nie żadne obiektywne wskaźniki tylko podejrzewam badania opinii publicznej, a przede wszystkim polityczna decyzja Jarosława Kaczyńskiego zdecydują o tym co będzie w przyszłości. Nie! Nie wolno tak zarządzać. Kiedy rządziliśmy przeżyliśmy kilka kryzysów. Pamiętam katastrofę w Szczekocinach, gdy przez kilka dni moja żona pracująca w administracji państwowej była wyłączona z życia niosąc pomoc. Było to profesjonalne zarządzanie kryzysowe, przygotowani wojewodowie, sztaby do zarządzania kryzysowego. Przechodziliśmy trąby powietrzne, były powodzie w Polsce, ale do tego potrzeba ludzi fachowych, a nie karierowiczów partyjnych, którzy są wpychani do różnego typu instytucji.

Testy, które wyśmiewano. Nie wiem, czy Pan pamięta jak Małgorzata Kidawa – Błońska mówiła: „Ludzi trzeba testować”. Nawet nasi przyjaciele z lewej strony podawali tę strategię w wątpliwość, uważali, że system tego nie wydoli, a to był klucz. Odizolowanie w pandemii ludzi, którzy mogą być potencjalnymi nosicielami. Druga rzecz, rozważne i rzetelne dane, wyłączanie pewnych ognisk zachorowań, a nie robienie wszystkiego tak na łapu-capu. Nie można tak działać, że obywatele, przedsiębiorcy, Polki i Polacy – jak to mówiła Pani premier Szydło kilka godzin przed godziną „0” – dowiadują się, że cmentarze będą zamknięte; albo, że zamrozi się branżę meblarską i wyłączy się sklepy meblowe, siłownie, baseny, biblioteki i muzea; ale Kościołów, gdzie jest najwięcej ludzi starszych i bardzo podatnych na zachorowania absolutnie nie będą dotyczyły te restrykcje.

Zawsze zarządzanie państwem, a już szczególnie w czasach kryzysu, należy opierać na fachowcach, którzy się na tym znają. Tymczasem my od pięciu lat mamy do czynienia z państwem, które jest dla karierowiczów. Było to widać w przypadku respiratorów czy w przypadku samolotu, który przyleciał z Chin z maseczkami, które nie miały atestów. Gdybym ja w tej chwili miał zajmować się zarządzaniem tym co się stało to przede wszystkim oddałbym ten temat w ręce fachowców, a polityków wysłałbym na urlop. Panie redaktorze, to lekarze czy przedsiębiorcy powinni wskazywać drogi w kryzysie. Absolutnie nie tak jak to próbuje robić Pan premier: wymyślimy sobie, że nagle coś zamkniemy lub otworzymy. Takie decyzje trzeba podejmować w oparciu o konkretne dane.

Przez wakacje rząd nic nie zrobił oprócz tego, że premier wyszedł i powiedział, że „wirusa już nie ma, pokonaliśmy go”. Władze uznały, że wszystko będzie dobrze. Tymczasem my w sierpniu przeprowadziliśmy w parlamencie konsultacje ze środowiskiem nauczycieli, związkowców, lekarzy i przedstawiliśmy rekomendacje dotyczące szkolnictwa: co może wydarzyć się w szkołach, jeżeli puścimy wszystko na żywioł. Tę rekomendację dostał pan premier i odniósł się do niej dopiero tydzień temu, jak już była przysłowiowa musztarda po obiedzie. Okazało się, że wzrost zachorowań jest dużo większy. Dlatego trzeba wrócić do idei fachowego państwa czyli służby publicznej i cywilnej opartej na fachowym podejściu.

Ta władza zniszczyła służbę cywilną. W czasach kryzysu ludzie muszą mieć zaufanie do państwa, a zaufanie buduje się na tym, że państwo działa sprawnie. Decyzja o zamknięciu lasów, a następnie cmentarzy była absurdalna, dlatego przyszły rząd będzie czerpał z wiedzy fachowców. Nie będziemy bać się tego, że ludzie, którzy na czymś się znają mają inne zdanie, bo w sytuacjach kryzysowych oni muszą mieć rację. I tym się różnimy od premiera Morawieckiego, który robi wszystko dla picu, aby coś pokazać opinii publicznej. Nie ma w tym najmniejszego sensu. Natomiast podstawą było to o czym mówiłem jeszcze w kwietniu, kiedy pandemia dopiero się rozszerzała. Prawną podstawą do tych wszystkich obostrzeń, które są, w większości nielegalne, powinno być wprowadzenie stanu klęski żywiołowej. Tylko z przyczyn politycznych Morawiecki i spółka tego nie zrobili. W ten sposób uniknęlibyśmy absurdalnych sytuacji, że ludzie są karani mandatami, a sądy je uchylają, ponieważ nie ma podstawy prawnej do ich nakładania. Stan klęski żywiołowej, ogłoszony w porę, pozwoliłby w sposób kompleksowy zarządzać państwem, ale nie został ogłoszony dlatego, że z przyczyn politycznych koniecznie było przeprowadzenie wyborów, a konsekwencje tego widzimy dzisiaj.

Błażej Lenkowski: Zgadzam się, że szczególnie w tak trudnej sytuacji podejmowanie decyzji powinno odbywać się w oparciu o dane. Analizując różne strategie walki z pandemią widzę trzy modele: model Nowej Zelandii, która przyjęła założenia bardzo restrykcyjnego i ostrego lockdown-u, model szwedzki, czyli próby przejścia przez ten kryzys bez zamykania gospodarki z ideą łapania odporności stadnej lub zbiorowej szczególnie przez młodych ludzi i w końcu model koreański, bardzo trudny do wprowadzenia w Europie, polegający na śledzeniu zakażeń wśród obywateli wykorzystując nowe technologie i telefony komórkowe. Inne państwa dość nieskutecznie stosują inne strategie pośrednie. Który z tych modeli jest Panu najbliższy?

Borys Budka: Chyba ten koreański był najbardziej efektywny, jednak myślę, że jest nie do zrealizowania. Wiąże się to z problemem powszechnej inwigilacji państwa. Dlaczego aplikacja, którą zaproponował rząd nie cieszy się wielkim powodzeniem? Czy ktokolwiek normalny oddałby śledzenie siebie Kamińskiemu i jego ludziom? Nie, bo nikt nie chce być śledzony przez ludzi, którzy już raz zostali skazani za nadużycia władzy. Ten model absolutnie w Polsce nie wyjdzie. Nie wiadomo co by się stało z tymi danymi.

Druga rzecz, model szwedzki jest do zaakceptowania w sytuacji, kiedy mamy bardzo dobrze rozwiniętą służbę zdrowia, chociaż tam też nie do końca to wyszło. Dlaczego? Można ryzykować mniejsze obostrzenia, ale w sytuacji, kiedy mamy zagwarantowaną bazę dla osób, które mogą trafić do szpitala. Dzisiaj największym problemem w Polsce jest to, że przespano 6 miesięcy. Nagle buduje się szpital na Stadionie Narodowym, do którego nie trafiają osoby poważnie chore, bo ich się po prostu nie przyjmuje. Moim zdaniem, jest on potrzebny Morawieckiemu, żeby mógł zrobił sobie tam konferencje prasową i pokazać jak ciężko pracują. Tymczasem należało zwiększyć bazę miejsc w szpitalach. Druga rzecz, trzeba było wprowadzić tzw. białe szpitale – o tym mówił Bartek Arłukowicz były Minister Zdrowia i szef specjalnej Komisji ds. walki z rakiem w Parlamencie Europejskim. Białe szpitale to takie, do których pacjenci z COVID-em nie mają wstępu. Dzisiaj z jednej strony mamy problemy z pandemią, a z drugiej strony mamy problemy z odwoływaniem planowych zabiegów. W porównaniu do zeszłego roku obserwujemy obecnie bardzo duży wzrost umieralności w Polsce, ze względu na obłożenie szpitali liczbą pacjentów z COVID-em.

Jeżeli chodzi o gospodarkę to tutaj, moim zdaniem należałoby opierać się na danych, ale nie branżowych. Pamiętam, że jedna z firm meblarskich, nie chcę tutaj robić product placement-u, podała do wiadomości, że przez cały okres tej pandemii na 5 tys. pracowników, nie chciałbym skłamać, odnotowała 20 przypadków zakażeń i tylko roznoszonych pionowo, a nie poziomo. Jeżeli pracodawca dobrze zabezpieczy swoich pracowników, dobrze wyposaży w maseczki, środki do dezynfekcji i będą zachowane elementy podstawowej higieny to nie ma potrzeby wyłączania z produkcji czy robienia lockdown-u.

Jeszcze jeden element, przespano wakacje. Można było inaczej zorganizować szkoły. Największym problemem są maluchy. Ja też mam 8-latkę, drugoklasistkę w domu i wiem doskonale, że zorganizowanie mu opieki, kiedy nie ma szkoły to jest największe wyzwanie dla rodziców. Dlatego trzeba było dążyć do tego, aby dzieci starsze mogły być objęte nauczaniem zdalnym i tym samym nie uczęszczać do szkół, a zachować lepsze warunki, większego dystansu dla najmłodszych. I w tedy sprawdzać i testować czy jest to dobry wybór, to też było zaniechane. Przez ten okres nie wyposażono ani nauczycieli, ani szkół w odpowiedni sprzęt, żeby można było te zdalne nauczanie przeprowadzić. Dla gospodarki najgorsze co może zdarzyć się to kompletny lockdown. Dlatego, uważam, że decyzje, które były wprowadzone w kwietniu były nieprzemyślane. Były uderzeniem atomowym. Premier mówił wówczas, że dzięki temu wirus nie roznosił się dalej, ale nie ma ku temu żadnych podstaw. Moim zdaniem nie branżowo, a geograficznie dobrze testując i badając przypadki można wprowadzać ewentualne ograniczenia gospodarcze, ale nie stosując zasadę całkowitego lockdown- u.  Dla gospodarki jest to zabójcze, a teraz jest zbyt późno, żeby takie elementy nagle wprowadzać.

Błażej Lenkowski: Panie przewodniczący, podczas Igrzysk Wolności rozmawiamy o kilku strategicznych tematach, które uważamy za szczególnie istotne dla państwa. Jedną z nich jest oczywiście wizja prowadzenia polityki gospodarczej. Platforma obywatelska powstawała jako partia takiego racjonalizmu gospodarczego, bliska ideom wolnego rynku. W trakcie rządzenia myślę, że ten wizerunek został nieco rozmyty. Dziś bardzo wiele osób zadaje sobie pytanie: jaki jest stosunek PO do wolnego rynku? Bardzo wiele osób zwraca się w kierunku Konfederacji, mimo że ona nie przedstawia w dziedzinie polityki gospodarczej tak naprawdę żadnych rozsądnych rozwiązań. Czy ma Pan na to jakąś receptę, aby elektorat wolnorynkowy z powrotem przekonać do Platformy Obywatelskiej?

Borys Budka: Przede wszystkim, zawsze mówiliśmy o racjonalnym liberalizmie. Państwo musi pewne rzeczy regulować, ale gospodarka powinna opierać się na własności prywatnej. Ja to podtrzymuję. Uważam, że w pewnym momencie błędem było, również w czasie naszych rządów, zahamowanie prywatyzacji. Państwo powinno mieć kluczową rolę tylko w kwestiach, które są istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa. Mówię tutaj o infrastrukturze do przesyłania mediów, o elementach związanych z obronnością. Natomiast własność prywatna jest dużo bezpieczniejsza dla rynku niż własność państwowa.

Widzimy co dzieje się w ostatnich lata w polskiej gospodarce. Tylko przez rok, gdy pan Sasin nadzorował spółki Skarbu Państwa, 12 z nich straciło na giełdzie -tylko w tym obszarze, gdzie państwo ma swój kapitał – około 30 mld złotych, czyli wartość akcji Skarbu Państwa spadła o 30 mld. Dlaczego? Ponieważ na stanowiska obsadzano ludzi niekompetentnych. W niektórych spółkach energetycznych w ciągu trzech lat prezes zmieniał się siedem razy. obecny był już siódmy prezes. To była istna karuzela, w której ciągle zmieniały się zasady.  Przez to spadała wartość spółek, bo zarządzali nimi „gamonie”, którzy nigdy niczym nie zarządzali lub zarządzali tak, że każdy prywatny właściciel dawno by ich pożegnał. Ja, absolutnie jestem przekonany, że dobrze zbudowane państwo opiera się na własności prywatnej. Mechanizmy regulacyjne muszą być, ale one nie mogą być nadmierne.

Proszę zwrócić uwagę na to co dzieje się w sektorze energetycznym. Mamy najwyższe w Europie ceny prądu mimo że, państwo coraz bardziej ingeruje w ten rynek. Tak się dzieje, ponieważ jeżeli ktoś jest analfabetą gospodarczym i myśli, że zapisze coś w ustawie i rynek tego nie obejdzie to nie jest odpowiednim pracownikiem na dane stanowisko. Pamiętamy jak PiS wprowadził podatek bankowy. W ustawie napisano, że nie wolno przerzucać tych opłat na klientów banku. Banki się śmiały. Dlaczego? Było jasne, że to obejdą:  podwyższą opłatę za prowadzenie rachunku czy za przelew bankowy i w taki sposób to sobie odbiją. Uważam, że państwo ma rolę do odegrania w gospodarce i będzie ją odgrywało zwłaszcza, że tak są skonstruowane gospodarki krajów UE. XIX – wieczny liberalizm prezentowany przez niektórych polityków Konfederacji nigdzie nie ma zastosowania, nawet w Stanach Zjednoczonych. On jest dobry jako hasło. Hasło „wolność” wszystkim się podoba, ale jeśli „nie płacicie podatków” to na czym oprzeć później państwo? Muszą być podatki, tylko one muszą być racjonalne. Ja uważam, że kwota wolna od podatku powinna być zwiększona przy założeniu reformy finansów publicznych.. Zarówno PIT jak i CIT powinny zostawać w samorządach, co zwiększy ich kompetencje i usprawni finansowanie.

Pozostaje oczywiście kwestia zmniejszania udziału Skarbu Państwa w gospodarce. Mówię tutaj o kwestiach energetycznych, górnictwa, bo jestem ze Śląska i wiem jak ta sfera wygląda, co widać na przykładzie Orlenu. Mamy tam osobę, która kiedyś z panią Szydło malowała szkołę, niezbyt długo była wójtem pięknej gminy Pcim. I ta osoba zarządza największą spółką paliwową. Co się dzieje? Ta spółka kupuje teraz RUCH, aby móc później wpływać na dystrybucję prasy. Spółka zajmuję się również płynem do dezynfekcji jak i wieloma innymi rzeczami, które do niej nie należą. Przez to notuje gigantyczne straty i cierpią na tym akcjonariusze. Dlatego model państwa liberalnego, ale takiego nowoczesnego liberalizmu, korzystanie przez państwo z mechanizmów regulacyjnych jest nam bliski i to jest to o czym mówi Platforma Obywatelska. Własność prywatna jako podstawa. Jak najmniejsza ingerencja państwa w gospodarkę.

Zwracam się do ludzi młodych, nie dajcie sobie wmówić to o czym mówi Konfederacja. To jakie oni mają podejście do wolności widać, kiedy wszyscy posłowie Konfederacji podpisali wniosek do Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ustawy aborcyjnej. Jeżeli będą wam wmawiać, że są wolnościowcami to proszę przypomnieć Krzysztofowi Bosakowi, panu Januszowi Korwin-Mikkemu i innym, co podpisali. Jakie piekło zgotowali kobietom dzięki temu. Nie da się wolności traktować wybiórczo, że wolność to w sferze gospodarczej może być, ale w sferze sumień to będzie tak jak myśli Krzysztof Bosak czy Robert Winnicki. Konfederacja ma tyle wspólnego z wolnością co Jarosław Kaczyński z demokracją czy decentralizacją państwa.

Błażej Lenkowski: Powoli zbliżamy się do końca naszej rozmowy. Chciałem jeszcze dopytać o jedną sprawę. Czy Pana zdaniem ostatecznie skończył się już sojusz państwa i Kościoła, który obowiązywał de facto od 1989 roku niezależnie od tego, która opcja polityczna rządziła w Polsce?

Borys Budka: Pytanie z tezą. Nie wiem czy był to sojusz czy nie. Ja tego tak nie postrzegam. Proszę pojechać na Podkarpacie i tam zapytać lokalnego wójta, proboszcza i dyrektora szkoły, czy skończył się sojusz. A zupełnie poważnie, rozpychanie się części hierarchów kościelnych w stosunkach państwo – Kościół, kończy się tragicznie dla samego Kościoła. Kościół to są wierni. Natomiast dzisiaj Kościół oceniany jest przez tych, którzy jako hierarchowie temu Kościołowi wyrządzili największą krzywdę.

Po pierwsze, bardzo mocne opowiedzenie się po jednej stronie sporu politycznego to jest wielki błąd Kościoła, jednak z wiadomych przyczyn tak postąpił. Druga rzecz, Kościół powinien kształtować sumienia przez nauczanie pokazywaniem własnej postawy. Dziś hierarchowie kościelni chcą, żeby to prawo pomagało w kształtowaniu sumień. To nigdy nic dobrego nie przynosi. Dlatego, że to wolna wola człowieka, jego sumienie ma powodować, że podejmuje dobre decyzje bez względu na to jakie jest prawo, a nie że Kościół będzie narzucał swoją wizję w prawie pozytywnym. To nigdy nie będzie dobrze się kończyć.

Największym błędem ostatnich dni jest to, że naruszono coś co było nieakceptowalne przez różne skrajne środowiska. Natomiast coś co powodowało, że zdecydowana większość w tej sferze mogła czuć się bezpiecznie, mówię tu o kompromisie aborcyjnym. Nie oceniam, czy jest dobry czy zły, ale patrzę na to z punktu widzenia historycznego. To co spowodowało te ostatnie zamieszki to jest wina tego daleko idącego sojuszu tronu z ołtarzem i wykorzystania przez obecną władzę owego konfliktu do własnych celów politycznych. Bardzo źle się dzieje. Mimo że konstytucja mówi o rozdziale Kościoła od państwa, to funkcjonariusze i najwyżsi przedstawiciele państwowi muszą pokazywać, że jest rozdzielność, że nie ma tego sojuszu. „Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie”. Uważam, że ta nadmierna obecność Kościoła w życiu publicznym, politycznym szkodzi Kościołowi. Kiedy ksiądz święci windę w szpitalu to jest absurdalne i to szkodzi państwu i Kościołowi. Ten model, który funkcjonował w latach 90-tych absolutnie się już nie sprawdza. Każdy z nas ma swoje sumienie, nikomu nie odmawia się uczestnictwa w nabożeństwach, mówienia o swojej wierze. Kiedy była wicepremier Emilewicz przemawiała na Jasnej Górze, przepraszam bardzo za te mocne słowa, ale szlag mnie trafił. To szkodzi Kościołowi i państwu, naprawdę. Myślę, że ten model nie jest już do utrzymania, a kiedy ten czas mroku minie, po tym co się teraz dzieje z pewnością trzeba będzie ukształtować te stosunki inaczej. Myślę o kwestiach, które są podnoszone w sferze publicznej, czyli kwestia finansów, religii w szkołach, aborcji, ale myślę, że to już pozostawimy na kolejne Igrzyska Wolności. Na pewno są lepsi w tych tematach ode mnie.

Błażej Lenkowski: To już ostatnie pytanie. Czy to co stało się przed chwilą w Stanach Zjednoczonych to jest ten przełom, który spowoduje odwrót populizmu na całym świecie? Czy jesteście gotowi podjąć rękawicę i iść z tym trendem po władzę w Polsce?

Borys Budka: Bardzo chciałbym, żeby był to trwały trend. Amerykanie pokazali, że można pogonić populistę. Kluczową rolę odgrywają media, dostęp do informacji. Niestety w Polsce przy tej dominacji partyjnej telewizji Kurskiego bardzo trudno jest trafiać do opinii publicznej z rzetelnym i normalnym przekazem. Jeżeli teraz sprawdzi się ten scenariusz, o którym mówił Kaczyński, czyli „repolonizacja”, a więc zawłaszczenie przez partię kolejnych mediów to zostaje wyłącznie Internet, niezależne media. To jest coś co mnie osobiście hamuje przed tym nadmiernym optymizmem. Jest wielka praca przez nas do wykonania. W czasach kryzysu populiści nie sprawdzają się. Obojętnie jak pan premier będzie zaklinał rzeczywistość i będzie mówił o 3 milionach szczepionek na grypę, to wystarczy, że ktoś pójdzie do apteki i się przekona się, że „ta telewizja jednak kłamie, Morawiecki kłamie, bo nie ma tej szczepionki”. Jest 14 listopada 2020 niedługo skończy się sezon grypowy, a szczepionek jak nie było tak nie ma. Pokazują szpital Narodowy, gdzie pan Dworczyk z panem Morawieckim zapewniają, że będą respiratory, że ciągną instalacje do tlenu. Następnie okazuje się, że nikt tam nie trafi, bo nie ma odpowiedniego zaplecza. Społeczeństwo zaczyna to dostrzegać, paradoksalnie czasy kryzysu obnażają populistów. Kiedy było dobrze i był wzrost gospodarczy populiści przejedli nasze pieniądze w interesie wyborczym. Rozdawali na lewo i prawo, nie przygotowali Polski na czas kryzysu. Apelowaliśmy wówczas, jednak byliśmy w mniejszości. Pamiętam ile razy Izabela Leszczyna mówiła o tym, że należy oszczędzać, bo przyjdzie kryzys. Przejedzono cały wzrost gospodarczy. Teraz czeka nas kryzys i zapaść w finansach publicznych będzie bardzo duża. Obecnie albo wygra racjonalizm, albo jeszcze więksi populiści – tylko to już będzie bardzo niebezpieczne. Myślę, że od PiS-u większych populistów ciężko znaleść, więc ta droga jawi się optymistycznie. Jednak możliwość wygranej oznacza ciężką praca całej opozycji i tych wszystkich, którzy sprzeciwiają się populizmowi. Trudno walczyć z populizmem kiedy rząd nie ma nic wspólnego z prawdą, a premier Morawiecki z wydłużającym się coraz bardziej nosem Pinokia zatracił już jakikolwiek kontakt z faktami, a kłamstwo stało się normalnym narzędziem uprawianiu przez niego polityki.

Błażej Lenkowski: Liczymy na zwycięstwo racjonalizmu. Panie przewodniczący, bardzo dziękuję za poświęcony czas i za rozmowę.

B.B Dziękuję Panie redaktorze, dziękuję Panie prezesie i życzę wam owocnych, interesujących spotkań. Mam nadzieję i wierzę, że za rok spotkamy się w tradycyjnej formule bo to było coś niesamowitego. Spotkania, możliwość rozmowy na Igrzyskach Wolności zawsze było czymś niesamowitym. Teraz działamy tak jak jest to możliwe. Raz jeszcze dziękuję za to, że zaprosiliście mnie. Będę podglądać w Internecie co będzie się działo.

Błażej Lenkowski: Zapraszamy do oglądania, dziękujemy za spotkanie i do zobaczenia za rok.

Rozmowa odbyła się w ramach Igrzysk Wolności 2020. Nagranie ze spotkania dostępne jest pod linkiem: https://vimeo.com/477308175

Serdecznie zachęcamy do oglądania!

Transkrypcja: Sylwia Barciś

Redakcja i korekta: Magda Melnyk

Borys Budka – przewodniczący Platformy Obywatelskiej.

W latach 2005-2009 był uczestnikiem międzynarodowych seminariów z zakresu prawa pracy i zabezpieczenia społecznego w Bordeaux. Jest wykładowcą wielu europejskich uczelni m.in. w Portugalii, Hiszpanii, Francji, Rumunii i Belgii. W 2011 r. na podstawie dysertacji „Kwalifikacje zawodowe w stosunku pracy” uzyskał tytuł doktora nauk ekonomicznych. Jest autorem licznych publikacji z zakresu prawa pracy, prawa spółek oraz prawa cywilnego.

Równolegle z pracą zawodową oraz rozwojem naukowym, podejmował działalność społeczną i samorządową. Przez dziewięć lat był radnym rady miejskiej w Zabrzu, pełnił funkcje jej wiceprzewodniczącego, a potem przewodniczącego.

W 2011 r. został wybrany do Sejmu VII kadencji z okręgu gliwickiego. Był wiceprzewodniczącym Komisji Ustawodawczej, członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka, Komisji Nadzwyczajnej do rozpatrywania projektów ustaw z zakresu prawa spółdzielczego oraz Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Był reprezentantem sejmu w kilkudziesięciu postępowaniach przed Trybunałem Konstytucyjnym. W maju 2015 roku objął stanowisko ministra sprawiedliwości.

W Sejmie VIII kadencji został członkiem Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka oraz Komisji Ustawodawczej, a ponadto został zastępcą przewodniczącego Komisji Nadzwyczajnej do spraw zmian w kodyfikacjach. Został również powołany przez Sejm w skład Krajowej Rady Sądownictwa. 26 lutego 2016 wybrany na wiceprzewodniczącego Platformy Obywatelskiej.

W wyborach w 2019 z powodzeniem ubiegał się o poselską reelekcję. 12 listopada 2019 został nowym przewodniczącym klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej. W wyborach na przewodniczącego PO uzyskał poparacie 78,49% głosujących członków PO i został wybrany nowym przewodniczącym na 4 letnią kadencję z dniem 29.01.2020 r.

Pasterze mikro-zabójców – pandemia, szczepienia, biopolityka :)

Epidemia, pandemia to zjawisko, które odkrywa i ujawnia wiele. To doskonały test naszych kulturowych, społecznych lęków i strachów. Epidemie są włączane w politykę strachu, lęk przed chorobami napędzał takie zjawiska jak panika moralna, szukanie „kozła ofiarnego”, pogromy.

Epidemie i pandemie mają też swą własną historię i ekonomię polityczną, nie tylko kształtowały polityki narodów i imperiów, ale i walka z nimi wytwarzała nowe rodzaje polityczności. Od czasów „Czarnej śmierci”, poprzez epidemię cholery, hiszpankę aż po wirus Ebola, wyobrażenia związane z epidemiami i pandemiami głęboko przeorały struktury kultury1. Pandemia to też wyzwanie dla naszych modernistycznych wyobrażeń oraz wyzwanie dla modernistycznej higieny rozumianej szeroko jako zasada porządkująca rzeczywistość2. Polegała ona na separowaniu od siebie bytów, odgradzaniu świata ludzi i czynników pozaludzkich szczelnymi barierami, wytwarzała podziały zarówno w sensie metafizycznym, jak i dosłownie jako praktyki odgradzania, sterylizacji, pasteryzacji, odkażania. Tak pojmowana higiena zapewniła sukces nowoczesności, jednakże wytworzyła też złudzenie pewności, ograniczenie świata modernych do wytworzonej w jego ramach iluzji separacji i izolacji. Higiena pozwoliła wytworzyć kokon bezpieczeństwa, jednakże kosztem poznawczej izolacji. Podkopywanie iluzji separacji jest procesem, który jest równy wiekiem samej nowoczesności, od samego początku nowoczesna, „czysta” podmiotowość była z konieczności oparta o pozanowoczesne warunki jej możliwości. Widać to wyraźnie choćby w relacji pomiędzy nowoczesnością a kolonizacją. Europa wytwarzała histerycznie złudę podziału, wytwarzała bariery rasistowskie, aby udowodnić samej sobie, że nie jest zależna od pozaeuropejskiego świata. Ale jak pokazuje choćby klasyczne Jądro ciemności Conrada, ów podział to ułuda, Europa nie tylko oddzielona od pozaeuropejskiego świata nie jest, ale sama stwarzana jest przez to, co później wypiera i co staje się źródłem modernistycznych lęków3. Relacja pomiędzy modernistycznym, „czystym” światem a podbijanym przezeń zewnętrzem kształtowała oba człony tej relacji, i im bardziej nowoczesny świat był higieniczny, tym bardziej jego rewers musiał stawać się brudny, niestabilny, odrażający, śmierdzący. Symboliczne w kontekście tego faktu jest, że Hegel – ów filozof spełnionej nowoczesności i przedstawiciel idealizmu niemieckiego, prawdopodobnie umarł na cholerę. Cholera ze względu na swój przebieg (wymioty, intensywna biegunka aż do odwodnienia i śmierci), jak mało która z chorób nadaje się na symbol „zemsty” ze strony wypartego innobytu (w ujęciu Hegla innobyt to przeciwieństwo zasady podmiotowej, jego dialektycznej dopełnienie, tu rozumiane jako przyroda)4.

Dziś wiemy, że nowoczesny ład był i jest tylko chwilowy, że stabilizacja pewnych obszarów świata nie odbywa się bez kosztów ubocznych i konsekwencji. Ulrich Beck w Społeczeństwie ryzyka5 pokazał, że dziś nowoczesność nie może już udawać, że jej rewers nie istnieje, oraz co ważniejsze – że jest on w dużej mierze, przez samą nowoczesność produkowany. Beckowska diagnoza naszych czasów jako nowoczesności refleksywnej i społeczeństwa ryzyka jest jednak myląca. Sugeruje ona prosty, stadialny obraz dziejów – gdzie nieświadomej, pysznej, aroganckiej nowoczesności pierwszej przeciwstawia się pokorniejszą, bardziej refleksywną, świadomą kosztów i skutków ubocznych nowoczesność późną – ponowoczesność. Jak pokazują autorzy książki Shock of Anthropocene6 to złudzenie. Nowoczesność od początku była świadoma tego, że jej rozwój odbywa się kosztem podboju przyrody, zniszczenia środowiska, niszczenia zasobów przyrodniczych. Kapitalistyczna nowoczesność nie była naiwna, jak sugeruje Beck, ale cyniczna. Cynizm ten wyraża się w często przywoływanej przez Žižka formule cynizmu ideologicznego: „wiedzą, ale pomimo tego, to czynią”7.

Cyniczna formuła ideologiczna działa dobrze, gdy ma do czynienia ze światem podbitym, ujarzmionym. W takim świecie ujawnia się bezwstyd rasizmu, pycha technokratów, samozadowolenie możnych i sprzymierzonych z nimi polityków. Jednakże rzeczywistość nie jest tak usłużnie prosta. Nowoczesność jednak nieprzypadkowo w ramach swego funkcjonowania była oparta raczej o swoistą hipokryzję, którą Latour nazywa Nowoczesną Konstytucją8. Funkcjonuje ona podobnie jak freudowskie wyparcie albo, ujmując to na innym poziomie, klasyczna wizja ideologii; zasadza się na tym samym: poziom uzasadnienia i legitymacji naszych działań musi być starannie oddzielony od samych działań i praktyk. Takie oddzielenie pozwala na działanie, jednakże kosztem utraty monitorowania własnych działań, przykładowo w praktyce moderniści podbijali przyrodę, przetwarzali ją w skali nieznanej wcześniej, ale na poziomie ideologii twierdzili, że są oni od przyrody odseparowani i wolni (w odróżnieniu od żyjących „w przyrodzie” ludów „prymitywnych”). Owo wielkie „wyparcie”, „oddzielenie” można zaobserwować na wielu poziomach – rasistowskiej praktyce kolonialnej towarzyszyło pełne świętoszkowatości mówienie o cnotach i wartościach europejskich, postępującemu uzależnieniu od przyrody towarzyszyło wychwalanie „czystego humanizmu”, postępującej technicyzacji świata – wychwalanie „czystego ducha”. Interesujący mnie w tym tekście związek pandemii, szczepień i biopolityki pokazuje, w jaki sposób nowoczesność powinna potrafić z jednej strony zrozumieć ową „nowoczesną konstytucję”, ale nie po to, aby jak chce Latour, ją porzucić, tylko by ją na nowo przyjąć. Jednakże nie może oznaczać to prostego gestu powtórzenia, ale przyjęcie jej w formie urefleksyjnionej, świadomej kosztów własnego funkcjonowania. Oznacza to konieczność równoczesnego oddzielania praktyk od sposobów ich legitymacji (jak dotychczas), ale równoczesnego monitorowania jakie procesy są wyparte, nieuwzględnione przez ten zabieg separacji. Pozwoli to równocześnie zachować niezbędny dla świadomości nowoczesnej dystans poznawczy i skoryguje ewentualne błędy wynikające z przyjmowania postawy dystansu. Zapytać możemy, dlaczego nie zgodzić się z rozwiązaniem zaproponowanym przez Bruno Latoura i porzucić tę dwuznaczną Nowoczesną Konstytucję? Jest tak z dwóch powodów – pierwszy jest związany z przytoczoną wyżej cyniczną ideologią, drugi wynika ze złożonych relacji pomiędzy nowoczesnym podmiotem a tym, co wobec niego zewnętrzne. Stanie się to dla nas jaśniejsze, gdy przyjrzymy się złożonym relacjom pomiędzy szczepieniami, nowoczesną, emancypacyjną nadzieją, biopolityką a ruchami antyszczepionkowymi i neoliberalnym cynizmem. Uprzedzając puentę tekstu – będziemy musieli się zmierzyć z pytaniem: w jaki sposób zaistnieć może uprawomocniona biopolityka.

Pandemia jako test

Pandemia oraz lęk przed nią to jasny sygnał, że nasz świat jest stabilny tylko na chwilę i tylko dzięki mozolnym wysiłkom. To także przypomnienie, że wbrew naszym najbardziej wytężonym humanistycznym i ideologicznym zaklęciom, rzeczywistość pozaludzka ma „coś do powiedzenia”. Wirusy, te zawieszone pomiędzy życiem i śmiercią drobiny, są wszędobylskie i bezczelnie ignorują nasze zabezpieczenia, przyczajone przypominają, że „bańka” naszego bezpieczeństwa nie jest ani oczywista, ani dana raz na zawsze. Wirusy i pandemie to też dobry asumpt do postawienia pytania o relacje pomiędzy tym co żywe i martwe, ludzkie i pozaludzkie oraz stabilne i niestabilne.

Wirusy, bakterie, epidemie i pandemie to swoisty rewers nowoczesności. Higieniczna, pełna zabiegów selekcyjnych nowoczesność nieustannie starała się zbudować stabilny świat, w którym nie będzie już nieproszonych gości, „wszędobylskich” i wszechobecnych drobin nieustępliwie naruszających ład i porządek. Dzięki temu zmniejszono śmiertelność, a w połączeniu z wynalazkami w rolnictwie (synteza azotu z powietrza dająca dostęp do nawozów sztucznych) zaowocowało to niesamowitym wybuchem demograficznym, wydłużeniem długości i zwiększeniem jakości życia ludzi. Higieniczne zabiegi nowoczesności pociągały za sobą jednak ważne konsekwencje polityczne. Zabiegi medyczne, higieniczne, walka z brudem i chorobami wytwarzały pewien specyficzny naddatek władzy, osobliwy rodzaj suwerenności. Jak wskazywał Foucault9 – państwa, w których starano się walczyć z głodem (m.in. poprzez skupy żywności), powodziami, chorobami, zamieszkami, wytworzyły urządzenia bezpieczeństwa, a wspomniany naddatek, który usamodzielnił się i zaczął działać często wbrew intencjom przyświecającym powołaniu wspomnianych rozwiązań i instytucji. Na scenę wkroczyła biopolityka – zarządzanie życiem stało się nieodłącznym elementem wytwarzania społeczeństw, instytucji, państwa (np. dopiero opanowanie epidemii umożliwiło prowadzenie wojen na skalę światową). Krytyka uroszczeń biopolitycznych władzy doczekała się obszernej literatury, stała się jednym z modnych tematów10. Splotła się z postmodernistyczną krytyką wielkich narracji i neoliberalną krytyką państwa i instytucji publicznych oraz społecznych. Wychodząc ze słusznych stanowisk krytycznych, analizy biopolityczne często „pracowały” na rzecz bardzo wątpliwych tez, praktyk i dyskursów, tropiły wszędzie władzę, pokazywały biopolityczne nadużycia. Wszystko byłoby dobrze, gdyby bohaterowie tego tekstu (i książki), czyli wirusy, nie istniały. Wtedy antymodernistyczne tyrady nadkrytycznych denuncjatorów biopolityki byłyby niepokonane. Wirusy i powodowane przez nie potencjalne pandemie mówią zdecydowanie sprawdzam tak rozumianej krytyce. Co więcej, dynamika i samoorganizacja rzeczywistości na poziomie biologicznym kwestionuje fantazję nowoczesności o higienie i „szczelności”, jak i wynikające z postmodernistycznej fantazji marzenia o możliwości życia bez władzy, higieny i nowoczesnej biopolityki.

Dobrym sposobem przyjrzenia się tej złożonej relacji biopolityki, nowoczesności i ich krytyków jest analiza szczepień i ruchów antyszczepionkowych. Dzięki temu ujawniają się lęki i ryzyka tak pierwszej, jak i drugiej refleksywnej nowoczesności. Ruchy antyszczepionkowe ujawniają też dobrze, że krytyka nauki, biopolityki i nowoczesności nie jest niewinna i wchodzi ona w zaskakująco dziwny sojusz z mikrobami.

Bezpieczeństwo jako słoik i pasterze mikrobów

Bruno Latour w swej książce Pasteryzacja Francji11 opisał szereg procesów, dzięki którym Pasteur mógł uczynić swe szczepienia skutecznym środkiem w walce z pandemiami, epidemiami (w interesującym Latoura przypadku – wąglika). Latourowskie czytanie działań Pasteura zwraca uwagę na kilka elementów – jednym z nich jest fakt, iż Pasteur musiał stać się „pasterzem mikrobów”, musiał poznać ich biologię, nauczyć się je sztucznie namnażać, manipulować ich biologią, aby tworzyć ich osłabione wersje, które były następnie wykorzystane w szczepieniach12. Kolejnym ważnym elementem wskazanym przez Latoura, była umiejętność przekraczania i mediowania granicy pomiędzy poziomem mikro‒makro, wnętrze‒zewnętrze, laboratorium‒rzeczywistość pozalaboratoryjna. Aby szczepienia były skuteczne Pasteur musiał z jednej strony oswoić mikroba, zmienić go w wyniku działań wewnątrz laboratorium, a następnie przekształcić rzeczywistość poza laboratorium tak, aby laboratoryjne warunki (szczepienia) mogły zadziałać. Nowoczesność jako działalność podmiotu (człowiek, badacz, ludzkość) z jednej strony otwierała się na innobyt (przyrodę, mikroby, zwierzęta), z drugiej ściśle regulowała i kontrolowała opanowywane przez siebie obszary. Posługując się metaforą użytą przez Latoura – pasteryzowała rzeczywistość. Szczepienia stanowią bardzo dobitny przykład strategii nowoczesnej – działają skutecznie tylko wtedy, gdy uda się zaszczepić znaczną większość populacji (w granicach 90% – liczba jest zależna od rodzaju choroby). Dzieje się tak dlatego, że występuje mechanizm odporności grupowej (herd immunity). Szczepienia będą zatem tylko wtedy skuteczne, gdy będziemy potrafili ustabilizować rzeczywistość w skali populacji. W rozwiniętej nowoczesności jednostką, w obrębie której stabilizowano rzeczywistość było państwo (narodowe). W ten sposób polityczność, nauka i medycyna splotły się w jeden węzeł. Co więcej samo państwo (narodowe) też jest efektem stabilizacji procesów w jej obrębie, poczynając od higieny i demografii po stabilizację językową (przejście dzięki drukowi i edukacji od polifonii języków etnicznych i gwar lokalnych do monostandardu języka oficjalnego). Nowoczesne państwo możemy zatem zrozumieć i przedstawić jako pojemnik/zasobnik/kontener (container)13. Podążam tu za sugestią geografa humanistycznego Petera Taylora, który pokazał powstawanie państw jako szereg procesów doprowadzających do „zamykania” i stabilizacji rzeczywistości. I tak w obrębie władzy dotyczy to przejścia od „walczących królestw” (warring states) do realizmu defensywnego (defensive states), w obrębie ekonomii od merkantylizmu (mercantile state) do państw protekcjonistycznych (developmental state). W obszarze kultury przejście to możemy zaobserwować jako postępującą stabilizację wspólnot wyobrażonych aż po wytworzenie państw narodowych. Społecznie zaś „państwo-kontener” zaowocowało wytworzeniem państw dobrobytu (kompromisu społecznego). Wreszcie w interesującej nas kwestii zdrowia publicznego stabilizowanie rzeczywistości rozpoczęte wraz z nowoczesnym zdrowiem publicznym kończy się dzisiejszym nadgorliwym, biopolitycznym państwem terapeutycznym (therapeutic state). Rozwijając metaforę pasteryzacji możemy oddać powstawanie nowoczesności jako „zamykanie słoików”, tworzenie obszarów stabilnych, odizolowanych od wpływów wewnętrznych. Równocześnie wiedza (naukowa), dzięki której było to możliwe, skorelowana była z faktem, że nowoczesność jak żadna wcześniej epoka spenetrowała rzeczywistość, poznała ją, zrozumiała. Nazwanie Pasteura pasterzem mikrobów-mikrozabójców przez Latoura zwraca uwagę właśnie na ów subtelny związek pomiędzy konstruktywistycznym a realistycznym ujęciem rzeczywistości. Nauka i wiedza są wytwarzane przez ludzi, ale z uwzględnieniem warunków, jakie nakłada rzeczywistość. Podobnie jak pasterz, który hoduje zwierzęta dla swych ludzkich potrzeb (wełna, mleko, mięso etc.), ale jednak musi równocześnie wykazać się dużą wiedzą na temat biologii i etologii zwierząt, rozumieć zależności ekosystemowe. Pasterz to nie tylko podmiotowa aktywność „która włada i zawłaszcza”, ale także aktywność, która rozumie, „penetruje” rzeczywistość. Stabilizację rzeczywistości, zamykanie jej w „słoikach” umożliwiło, jak już wspomniałem, nowoczesny sukces – wzrost demografii, podbój natury, rozwój kulturowy. Równocześnie wbrew nazbyt uproszczonym krytykom nowoczesności, nowoczesna praktyka musiała pozostawać wrażliwa na „ewidencję empiryczną”, poznawać rzeczywistość. Bez tego nie można byłoby poskramiać mikrobów w oparciu o wiedzę o ich biologicznym funkcjonowaniu. Równocześnie przywołanie metafory „słoika” pokazuje, że krytyka nowoczesności jest niebezpieczna, gdyż może przyczyniać się do „rozszczelnienia słoików”, a wytworzone i chronione przez nie byty narażone będą na poważne niebezpieczeństwo. Po-nowoczesne otwarcie na innobyt, posthumanistyczne celebrowanie bytów pozaludzkich oprócz „rozszczelnienia słoika” podaje w wątpliwość nasze prawo do „wypasania mikrobów”, do manipulowania nimi w celu ich oswojenia, osłabienia i wytworzenia szczepionek. Strategie intelektualne, które sprawdzają się w salach seminaryjnych jako ciekawe intelektualnie propozycje w dyskusji stają się wątpliwe, gdy upowszechnione zostają jako potencjalne strategie społeczne i polityczne. Przyjrzymy się temu bliżej przywołując jako ilustrację nowoczesną (modernistyczną) kampanię szczepienną oraz po-nowoczesne ruchy antyszczepionkowe.

Bezpieczeństwo i zaufanie nowoczesne – zamknięty słój14

Szczepienia masowe są dobrym przykładem, ilustracją działania państwa jako pojemnika-słoja. Co więcej są one dobrą metaforą pokazującą, w jaki sposób osiągnięto nowoczesne bezpieczeństwo i zaufanie społeczne. To ostatnie dotyczy zarówno zaufania między ludźmi, jak i zaufania do instytucji, w tym instytucji państwa, nauki oraz medycyny. Jak wspominałem, szczepienia działają wtedy, gdy uda się zamknąć, ustabilizować rzeczywistość, a jest to możliwe, gdy zaszczepi się większą część populacji15. W zależności od choroby procent zaszczepionych jest różny, ale w większości przypadków wynosi około dziewięćdziesiąt kilka procent. Aby uniknąć pandemii, musimy zaszczepić prawie całe społeczeństwo. Musimy wytworzyć pojemnik-słój, dzięki któremu wytworzymy obszar bezpieczeństwa. Czyli, aby osiągnąć sukces, musimy potrafić odizolować się od tego, co zewnętrzne. Proces ten jest postrzegany często jako coś źródłowo nowoczesnego, Niklas Luhmann w ten sposób opisywał działanie systemów autopoietycznych, a Hegel działania podmiotu16. Działanie tych systemów sprowadza się do jednej podstawowej zasady ontologiczno-epistemologicznej: gwarantujemy bezpieczeństwo temu co wewnątrz, poprzez wytworzenie granicy i oddzielenie od niestabilnego, płynnego środowiska. Proces ten jest związany z poważnymi konsekwencjami. Przebudowując świat, tworząc podziały, wytwarzając bariery, mnożymy „bąble bezpieczeństwa”, jednocześnie uzależniając się od praktyk, które to bezpieczeństwo gwarantują. Mówiąc brutalnie – nowoczesne reguły wytwarzania bezpieczeństwa wymagają podtrzymywania nowoczesności jako gwarantu owego bezpieczeństwa. Aby to lepiej zilustrować możemy przywołać nieortodoksyjne odczytanie Lewiatana Hobbesa. Wedle interpretacji podręcznikowej, jest to opowieść o umowie społecznej, którą zawiązujemy w celu ochrony samych siebie przed zagładą. Wedle Hobbesa ma być tak dlatego, że jesteśmy z natury egoistyczni i pozostawieni „sami sobie”, a zatem stoczymy się w „wojnę wszystkich ze wszystkimi”. Stąd w naszym najbardziej egoistycznym interesie – elementarnym pragnieniu fizycznego przetrwania, scedowujemy swą wolność na rzecz „Lewiatana” – państwa i suwerennego władcy absolutnego. Podręcznikowe odczytanie Hobbesa sugeruje, że mamy tu do czynienia z ruchem quasi-historycznym – oto mamy pierwotny świat barbarii – z którego przechodzimy na wyższy etap rozwoju – powstanie państwa. Możemy też odczytać Hobbesa jako legitymizację monarchii absolutnej oraz próbę stworzenia teorii władzy, która poradzi sobie z kryzysem teologicznej legitymacji tejże monarchii. Musimy pamiętać, że Hobbes pisze swe dzieło w rozdzieranej wojną religijną Anglii. Cynicznie, egoistycznie motywowana legitymacja władzy wydaje się mu lepsza niż ścieranie się przeciwstawnych racji teologicznych. Możemy jednak odczytać Hobbesa bardziej przewrotnie jako opowieść o tym, co się dzieje, gdy ustanowimy stosunki nowoczesne i jakie zagrożenie pojawia się, gdy próbujemy je obalić.

Przy takim ujęciu „wojna wszystkich ze wszystkimi” nie jest żadną pierwotną, przedpaństwową, zamierzchłą rzeczywistością, ale raczej stanem, który grozi nam, gdy raz ustanowiony porządek nowoczesnego państwa opuścimy. Przy takim ujęciu Hobbes miałby dla nas realistyczną i okrutną przestrogę – gdy raz uzależniliście swoje bezpieczeństwo od Lewiatana – nie ma już drogi powrotu, opuszczając państwo stoczycie się w wojnę „wszystkich ze wszystkimi”. Takie ujęcie „Lewiatana” jest dla nas cenne, pokazuje, że nowoczesność raz ustanowiona nie może zostać porzucona bez kosztów. Podobne konsekwencje niesie związanie nowoczesnego, indywidualnego bezpieczeństwa z nauką i medycyną. Jak stwierdza Bernal:

Minęliśmy już punkt, z którego nie ma odwrotu. Nasze życie uzależnione jest już od nauki i techniki w takim stopniu, że gdyby cokolwiek miało wstrzymać strumień odkryć naukowych i rozwoju oświaty, to byłoby to równoznaczne ze śmiercią setek milionów i z obniżeniem stopy życiowej dalszych milionów ludzi. Prawda, że to, co posiadamy obecnie, stanowi tylko nikły ułamek tego, co moglibyśmy posiadać, niemniej jednak mamy już tyle, że boleśnie odczulibyśmy utratę tego17.

Słowa powyższe zostały napisane w 1958 roku przez scjentystę, komunistę, propagatora powiązania rozwoju naukowego i społecznego. John Desmond Bernal pokładał wielkie nadzieje w sojuszu nauki z komunizmem, wieszczył, że dzięki temu pokonamy trzech głównych wrogów ludzkiego ducha: ciało (body), czyli synonim ograniczeń biologicznych, diabła (devil), czyli nasze ograniczenia psychologiczne i duchowe, oraz świat (world), czyli ograniczenia związane ze światem ekonomii i stosunków społecznych18. Optymistyczna, śmiała, aż po granicę pychy deklaracja Bernala dobrze pokazuje sens naszego przewrotnego odczytania Hobbesa – raz uruchomionej nowoczesności nie można zatrzymać bez strat. Nie wiemy, czy egzystowalibyśmy lepiej, gdyby w ogóle nowoczesność i jej dwuznaczne zdobycze się nie pojawiły, ale wiemy na pewno, że byłoby nam znacznie gorzej, gdyby nowoczesność raz ustanowiona zaniknęła.

Dwuznaczność tę dobrze widać, gdy przyjrzymy się samemu procesowi stabilizacji – aby móc oddzielić się od środowiska, pokonać jego wpływ i wytworzyć przestrzeń bezpieczeństwa musimy użyć przemocy. Jest to widoczne dobrze przy okazji szczepień masowych. Bez instytucji zdrowia publicznego, spisów ludności, całego biopolitycznego zaplecza z jego suwerennością (i przemocą) nie zapewnimy sobie bezpieczeństwa. Jednakże, jeżeli chcemy pokonać mikroby, unikać pandemii, musimy się owym stosunkom przemocy poddać. Przemoc stosunków „naturalnych” zostaje pokonana dzięki przemocy biopolitycznego państwa. Dwuznaczność zabezpieczeń biopolitycznych polega także na tym, że to co „zamknięte” w słoju staje się relatywnie autonomiczne, uzależnione od podtrzymywania owych nowoczesnych, „cieplarnianych stosunków”. Odwołując się do metafory słoika z ogórkami – można to zauważyć dosadnie – „dziki”, „naturalny” ogórek po krótkim czasie zgnije, natomiast ogórek zapasteryzowany (poddany przemocy), umieszczony w słoju może trwać całymi latami. Oczywiście nie będzie to ten sam, „naturalny” ogórek, tylko produkt procesu pasteryzacji, co więcej jego długowieczność gwarantowana jest tak długo, jak długo słoik będzie szczelny. Po jego rozszczelnieniu bardzo szybko ulegnie zepsuciu – może nawet szybciej niż jego „naturalny”, ogórkowy pobratymiec. Wracając do Hobbesa widzimy teraz, dlaczego krytyka nowoczesności jest bardzo niebezpiecznym zajęciem. Rzeczywistość, która nas otacza, została zapasteryzowana, przemieniona. Jak mówi Latour – już nie ma miejsca na naiwny mistycyzm ekologów „głębokich” (zwolenników deep ecology)19 – natura się „skończyła”. Nie ma już przyrody niedotkniętej, nieprzeoranej przez działania nauki i techniki. Wbrew nostalgicznym ciągotom nie ma możliwości cofnięcia się do czasów raju. Nawoływanie do takiego ruchu jest jedynie nieodpowiedzialnym i reakcyjnym kultem śmierci – gdyż do takiej masowej zagłady ludzkości doprowadzi (jak wskazywał Bernal) wysiadka z „tramwaju nowoczesność”. Pojawia się tu jednak problem – jakie strategie przyjąć wobec tego, co pozaludzkie? Wskazywałem wyżej, że jednym z grzechów nowoczesności była nadmierna higiena – oddzielania sfer tego co ludzkie i poza-ludzkie. Wskazałem, że grzechem posthumanistów jest naiwne „zakochanie” się w pozaludzkim, nawet kosztem samozniszczenia. Relacja pomiędzy naiwną nowoczesnością a nazbyt krytyczną ponowoczesnością nie jest prosta. Dziś zagrażają nam zarówno dawne choroby, jeszcze nie do końca ujarzmione mikroby, jak i te nowe, wytworzone w laboratoriach cywilnych i wojskowych oraz to, co stworzyliśmy do walki z nimi – antybiotyki i nabywana przez mikroby odporność na nie. Porzucenie nowoczesności jest groźne, dryfowanie w ramach nowoczesności bezrefleksyjnej nie jest lepsze. Gdzie szukać rozwiązań? Cóż, czasami warto cofnąć się o krok, zatrzymać machinę dialektycznego znoszenia (aufhebung), jak postulował Adorno20, wytrzymać w dialektycznym napięciu, aby podjąć trud nowej syntezy, nowego alternatywnego świata. Ażeby to uczynić przyjrzyjmy się, czego możemy się nauczyć z pewnej zapomnianej już rewolucji.

Rewolucja, która stabilizowała rzeczywistość i budowała nadzieję

Szczepienia, jak wspomniałem, są dobrą metaforą nowoczesnego bezpieczeństwa i zaufania wytwarzanego poprzez delegowanie naszego sprawstwa, podmiotowości do instytucji, systemów eksperckich, wreszcie uosabianych w Lewiatanie-państwie. Dziś, w epoce neoliberalnej, zaufanie wobec instytucji słabnącego państwa narodowego zostało poważnie nadszarpnięte. Po kryzysie roku 2008 ujawniło się w pełni, że państwa potrafią być jedynie „silne wobec słabych i słabe wobec silnych”. Nie zawsze jednak tak było. Dziś łatwo o krytykę państwa i jego instytucji. Chór krytyków jest zarazem szeroki, jak i niejednorodny. Podobny zestaw krytyków i podobnie zróżnicowany znajdziemy wśród współczesnych ruchów antyszczepionkowych. Masowe szczepienia krytykowane są przez radykalnych „zielonych”, część „głębokich ekolożek” i równocześnie spirytualistycznych feministek („eko-mam”), libertarian, część dawnych alterglobalistów, odłamy anarchistów i konserwatystów. Szczepienia masowe jak mało które zjawisko nadają się na uosobienie złowrogiej biopolityki, która zarządza naszymi ciałami. W przypadku szczepień wyobraźnia masowa może pożywić się wyjątkowo smacznymi obrazami – oto wedle takich wyobrażeń „przeobrażone, żywe wirusy”21 są wstrzykiwane w ciała niemowląt. Szczepienia są oskarżane (niesłusznie) o powodowanie autyzmu22. Naukowcy badający szczepienia są wraz z lekarzami postrzegani jako nierozróżnialne kontinuum obejmujące też korporacje farmaceutyczne wraz z ich najbardziej patologicznymi działaniami. Wszystko to staje się złowrogim przeciwnikiem, światem korporacji finansowych wraz ze skorumpowanymi naukowcami nazwanym w skrócie – Big Pharmą23. Nie zawsze tak jednak było. Warto zauważyć, że godząc się na taki nadkrytyczny obraz równocześnie zgadzamy się z Thatcher i Reaganem oraz Ayn Rand, przyjmujemy obraz państwa, którego jedyną możliwą wersją jest zewnętrzny wobec nas i złowrogi Lewiatan, potwór, który zniewala jednostki. W takim gnostycznym obrazie, wraz z państwem do świata pożerających nas monstrów trafia także nauka i medycyna. Jest to jednak ślepa uliczka24. Taki nadkrytyczny krytycyzm25 nie daje żadnych rozwiązań. Państwo jako aparat represji nie stanie się mniej represyjne, gdy obrzucimy je obelgami. Może najwyżej stać się bardziej cyniczne, zgodnie z przywołaną wcześniej formułą: „wiedzą dobrze, co czynią, a i tak to czynią”. Odmowa szczepień, porzucenie zdobyczy naukowych i medycznych przez ruchy oporu nie rozerwie sojuszu nauki, medycyny i kapitału.

Możliwa jest jednak inna droga, gdzie emancypacyjna polityka, oświecenie i „pasterze mikrobów-mikrozabójców” połączą swe siły. Stało się tak w Burkina Faso. W kraju tym w ramach rewolucji socjalistycznej zapoczątkowano i ukończono masową kampanię szczepienną. Opanowywanie chorób, rewolucja oraz tworzenie niepodległego państwa zostały ze sobą sprzężone. Burkina Faso to doskonały przykład, gdyż jest ono przykładem budowania nowoczesności w czasach, gdy większość krajów właśnie przechodziła zwątpienie w modernistyczne idee. Burkina Faso wybrało bardzo niefortunny moment na budowanie swej praktycznej, socjalistycznej utopii; lata 80. to czas, w którym zwycięża globalnie antyutopijna ideologia Reagana i Thatcher. Przypadek Burkina Faso jest cenny, była to próba budowy socjalizmu, nowoczesności mądrzejszej o doświadczenia i porażki zebrane w ramach innych podobnych projektów. Dzięki temu połączono entuzjazm modernistyczny i oświeceniowy, charakterystyczny dla nowoczesności pierwszej ze świadomością jej refleksywnego etapu. Dlatego też wprowadzaniu socjalistycznych przemian towarzyszyła świadomość ekologiczna (kampania zalesiania), feministyczna (przemoc wobec kobiet osądzały sądy ludowe jako zdradę rewolucji), troska o zdrowie publiczne (walka z ADS). Burkina Faso powstało w granicach kolonii francuskiej o nazwie Górna Wolta i nie było obszarem politycznie, społecznie i kulturowo jednorodnym. W czasach rządów charyzmatycznego prezydenta Thomasa Sankary stało się przykładem próby stabilizacji rzeczywistości, zamknięcia jego „fluidycznych przepływów” w ramy pojemnika (container).

Kampania szczepienna, zwana „Vaccination commando”26 była jednym z kluczowych momentów procesu państwotwórczego w Burkina Faso. Państwo legitymizowało swą progresywną, socjalistyczną politykę tym, że potrafiło zabezpieczyć obywateli i obywatelki przed epidemiami czy pandemiami. Możliwość „negocjowania” ze światem mikrobów, ujarzmienie ich czy „oswojenie” było jednym z elementów legitymizowania władzy. Widzimy zatem, że oświeceniowe u swej podstawy idee socjalistycznej rewolucji dopełniały się dzięki oświeceniowej postawie i wobec tego co pozaludzkie. Kampania szczepienna pokazywała też, że powstanie państwa może służyć jednostkom, a nie być konstruowane przeciwko nim. Dzięki kampanii ogólnokrajowej szczepień przeciwko śwince, zapaleniu opon mózgowo-rdzeniowych i żółtej febrze (zorganizowanej w okresie od 25 listopada do 10 grudnia 1984 roku) wszystkie dzieci od niemowląt po wiek 14 lat zostały zaszczepione (2,5 mln), co spowodowało, że poziom zaszczepienia na wymienione choroby w skali kraju wzrósł z 19% do 77%. Ważne dla mojego tekstu jest zauważenie, że mobilizacja w tej kampanii obejmowała całe społeczeństwo, nie była dyktowana przez garstkę wyalienowanych technokratów, ale splatała się z oczekiwaniami uniesionego rewolucyjnym i niepodległościowym entuzjazmem społeczeństwa. Mobilizacja ta nie była jednak tylko zbiorową emocją, była ona ustrukturyzowana i poddana procesowi instytucjonalizacji. Dokonano aktywizacji personelu medycznego i zadbano o szerokie poparcie ludności. Kampania była wsparta przez infrastrukturalną pomoc ze strony wojska. Ludność była masowo informowana w intensywnej edukacji prozdrowotnej. Rozumiejąc potrzebę zakorzenienia tak polityki zdrowotnej, jak zaufania do nauki (oraz państwa) opublikowano przewodniki dla pracowników służby zdrowia, nauczycieli, włączono w proces edukacji także rodziców. Co ważne, działano na wielu poziomach ‒ użyto wszelkich dostępnych kanałów komunikacji, np. radia – niesamowicie skutecznego w tym niepiśmiennym kraju. Tworzono też panele dyskusyjne, które transmitowano w telewizji. Organizowano pokazy slajdów w szkołach, a uwzględniając oralny charakter komunikacji w kraju o dużym stopniu osób niepiśmiennych, tworzono piosenki i przedstawienia teatralne. Ponadto w miastach i na wsiach masowo rozlepiano plakaty, zarówno po francusku, jak i w językach lokalnych. Rozdystrybuowano ponad 100 000 ulotek. Masowa edukacja i szeroka popularyzacja okazała się kluczem do sukcesu w tej kampanii. Wskutek tego szczepienia stworzyły możliwość połączenia polityki kładącej nacisk na solidarność z walką z epidemiami i pandemiami. Nie było to połączenie przypadkowe, jak już wskazałem wyżej, zapobieganie pandemiom, epidemiom, jest możliwe tylko w ramach całościowych działań obejmujących daną populację. Ontologia chorób zakaźnych jest w swej istocie ontologią antyliberalną – nie da się zaszczepić jedynie jednostek. Choroby i ich dynamika same definiują spektrum możliwych rozwiązań.

Budowanie „pojemnika” dotyczyło kwestii kulturowych, narodowych, ale i interesującej nas przede wszystkim kwestii biopolityki. Kluczowe jest zrozumienie roli masowych szczepień i stworzenie pozytywnej biopolityki – władzy nad życiem, która wykorzystywała konstytuującą ją suwerenność jako składnik polityki emancypacyjnej. W tytule tego tekstu użyłem sformułowania – „pasterze mikrozabójców”. Latour pokazał, w jaki sposób Pasteur musiał nauczyć się oswajać mikroby, aby móc nad nimi przynajmniej częściowo zapanować. Szczepienia masowe to proces, w którym potrafimy otworzyć się poznawczo na przerażającą rzeczywistość mikrobów-zabójców, sprawców pandemii, epidemii, ale równocześnie to opowieść o aksjologicznym zamknięciu – wykorzystujemy wiedzę, aby ochronić nasze ludzkie populacje przeciwko zgubnemu działaniu chorób. To co kluczowe dla naszego tekstu, to pytanie będące wariacją Platońskiej kwestii: „kto będzie strzegł strażników”. Naukowcy, tytułowi pasterze zabójców uzyskują dużą polityczno-społeczną legitymację i związaną z tym siłę dzięki swej mocy pokonywania chorób, pandemii i zapobieganiu, zdawałoby się, nieuniknionej śmierci. To właśnie ta siła pozwoliła nauce odczarować świat i być skuteczną konkurentką religii. W świecie masowych szczepień lęk przed „morowym powietrzem” od dawna nie opanowywał masowej wyobraźni i nie zapełniał kościołów. Pasterze-naukowcy muszą jednak podlegać kontroli: nauka oprócz swej funkcji poznawczej musi splatać swoją instrumentalną racjonalność z aksjologicznie, politycznie wyznaczanymi celami. Tak się stało w Burkina Faso – masowe szczepienia były elementem socjalistycznej rewolucji. Naukowcy i naukowczynie legitymizowali swą pozycję nie tylko możliwością instrumentalnego poznania i podboju świata, ale i tym że ich działania pojmowano jako słuszne i przynoszące nadzieję. Pojawia się tutaj też drugi aspekt: dzięki swej podwójnej legitymizacji naukowcy stabilizowali swą pozycję, gwarantowali sobie, że pole nauki będzie odtwarzane i wiedza będzie krążyła w społeczeństwie. Dziś w neoliberalnej rzeczywistości żaden z tych warunków spełniony nie jest: naukowcy tracą swą uprzywilejowaną pozycję – nauka sama podlega neoliberalnemu zawłaszczeniu27, instrumentalna sprawczość nauki nie splata się już dłużej z aksjologicznymi i politycznymi celami społecznymi.

Życie w kapsule strachu – neoliberalna antysolidarność

Ruchy antyszczepionkowe to równocześnie symptom i sprzymierzeniec neoliberalizmu. Może to się wydawać zaskakujące, ale badania amerykańskie pokazały, że częściej do nich przynależą reprezentanci i reprezentantki klas wyższych, co ciekawe także Ci, mieszkający na grodzonych osiedlach28. Ruchy antyszczepionkowe, podobnie jak inni przedstawiciele tzw. „handlowania wątpliwościami”29 przyczyniają się do erozji, niszczenia wypracowanego w ramach nowoczesnych reguł sposobów budowania wiedzy i pochodnego wobec nich bezpieczeństwa. Indywidualizacja bez upodmiotowienia, czyli neoliberalna atomizacja jest ucieleśniana przez ruchy antyszczepionkowe znakomicie. Dziś nie dzielimy się już dłużej razem strachem i lękami, aby poprzez kolektywne działania zmienić rzeczywistość w taki sposób, aby nas już dłużej tym strachem i lekiem nie napawała. W ponowoczesnym świecie neoliberalnego kapitalizmu jesteśmy monadami zamkniętymi we wnętrzu własnych lęków. Sytuacja jest nawet gorsza niż w czasach przednowoczesnych, tam wiara religijna, silne instytucje stabilizujące uniwersum symboliczne, mogły przynajmniej ów lęk uśmierzać. Dziś pomimo fali „wynalezionych na nowo” religii, nie stanowią one ekwiwalentu ówczesnego stabilizatora. Zamiast stabilizować uniwersum symboliczne doprowadzają do jego erozji. Wojny kulturowe niszcząc nowoczesny konsensus światopoglądowy uniemożliwiają kontynuowanie nowoczesnych działań o ten konsensus opartych. Tak jest w przypadku szczepień. Ale nie tylko. Analogię można zaobserwować w przypadku zabezpieczeń społecznych, demokracji etc. Zapytać można – a gdzie tu miejsce na tytułową pandemię? Cóż, odpowiedź jest prosta – mikroby i ich niewidoczna, ale niepokojąca, wszędobylska obecność jest świetnym sposobem testowania granic „możliwych przyszłości” naszego świata. Nowoczesność ze zmiennym szczęściem oswoiła świat mikrobów, w sposób dalece niedoskonały, ale jednak udało nam się zostać „pasterzami mikro-zabójców”. W rezultacie mogliśmy osiągnąć sukces tak ogromny, że staliśmy się gatunkiem zabójczym dla wielkiej ilości innych stworzeń zamieszkujących z nami glob30. Dziś strach przed pandemią, którego przejawem jest choćby niezliczona ilość dzieł popkultury jej poświęcona, to test31. Od tego, czy go zdamy, zależeć będzie nasze przetrwanie. Zdany test oznacza, że nauczymy się na nowo być nowocześni, uprzytomnimy sobie, że tworzenie „pojemników” (containers), przestrzeni kolektywnego zmieniania świata jest konieczne. Szczepienia uczą nas też tego, że musi być to nowoczesność refleksywna, taka, która negocjuje z tym, co wobec niej zewnętrzne, która stabilizuje rzeczywistość, ale dzięki wiedzy, jaką o owym świecie posiadła. Mikroby i groźba pandemii pokazują jasno, że soliptyczne fantazje postmodernistów trwać mogą jedynie tak długo, dopóki mikroby nie spowodują błyskawicznego przebudzenia „na pustyni Realnego”. Władza pastoralna, regulowanie życia, dyscyplina, biopolityka niosą ze sobą ryzyko nadużycia, ale wbrew kwietystycznym w swych konsekwencjach propozycjom Heideggera i Adorno32, nie powinniśmy od władzy uciekać, ale powinniśmy podjąć wysiłek jej redefinicji. W swym tekście o oświeceniu Foucault33 proponuje, abyśmy porzucili dotychczasowe, historycznie przygodne postacie nowoczesności i humanizmu, zwraca uwagę jednak, abyśmy dochowali wierności jednej kluczowej zasadzie Oświecenia: postawa oświeceniowa to „krytyka bytu”, sprzeciw wobec jego samoreprodukcji i wezwanie do autonomii.

Pandemia to granica naszej samorefleksyjności, to granica, której nie możemy przekroczyć, gdy w krytycznym ruchu dokonujemy samopodminowania. Mikroby i zagrożenie pandemią to ustawiczna granica, która pokazuje, że nowoczesność nie tylko się nie skończyła – ale, że skończyć się nie może. Oczywiście o ile pozostajemy przywiązani do takiej wersji historii, w której wciąż jest miejsce dla ludzi.


1 J. Delumeau,  Strach w Kulturze Zachodu XIV-XVIII w. Oblężony Gród, Oficyna wydawnicza Volumen, Warszawa 2011, zob. szczególnie rozdział Typologia zachowań w czasach dżumy, s. 113-160.

2 O. Sigurdson, Hygiene as Metaphor On Metaphorization, Racial Hygiene, and the Swedish Ideals of Modernity, [w:] Culture, Health, and Religionat the Millennium Sweden Unparadised, red. M. Demker, Y. Leffler, O. Sigurdson, Palgrave, Nowy York, 2014, oraz klasyczna pozycja: M. Douglas, Czystość i zmaza, PIW, Warszawa 2007.

3 Por. mój tekst: Europejska nowoczesność i jej wyparte konstytuujące „zewnętrze”, „Nowa Krytyka. Czasopismo filozoficzne”, 26/27, 2011, s. 261-289.

4 Por. B. Markiewicz, Żywe obrazy. O kształtowaniu pojęć przez ich przedstawianie, Wydawnictwo IFiS PAN, Warszawa 1994, zob. rozdz. Śmierć filozofa, s. 68-75, oraz rozdz.: Oblicza zarazy, Nowe barbarzyństwo, Cholera a sprawa polska, s. 76-105.

5 U. Beck, Społeczeństwo ryzyka. W drodze do innej nowoczesności, Wydawnictwo Scholar, Warszawa 2002 i 2004.

6 Ch. Bonneuil, J.-B. Fressoz, The Shock of the Anthropocene: The Earth, History and Us, Verso, Londyn 2016, szczególnie rozdz.: Phronocene.

7 S. Žižek, Wzniosły obiekt ideologii, tłum. A. Chmielewski, Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego, Wrocław 2001.

8 B. Latour, Nigdy nie byliśmy nowocześni, tłum. M. Gdula, Oficyna Naukowa, Warszawa 2011.

9 M. Foucault, Bezpieczeństwo, terytorium, populacja, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2014.

10 Podręcznikowo ujmuje to T. Lemke w książce Biopolityka, Sic!, Warszawa 2010.

11 Taki tytuł nosi przekład angielski, oryginał francuski nawiązując do słynnej powieści mówi o „wojnie i pokoju z mikrobami”. Jej streszczeniem jest artykuł: B. Latour, Dajcie mi laboratorium, a poruszę świat, tłum. K. Abriszewski, Ł. Afeltowicz, „Teksty Drugie” 1-2 /2009.

12 Tak było jedynie w przypadku szczepionek „żywych” – atenuowanych, w odróżnieniu od „zabitych” – inaktywowanych. Te pierwsze są produkowane z osłabionych drobnoustrojów, tak aby nie powodowały zakażenia, te drugie zawierają drobnoustroje nieaktywne, „zabite” i dzielą się na zawierające całe komórki albo cząstki drobnoustroju lub tylko oczyszczone fragmenty. Więcej: E. Krawczyk, Szczepienia – wspaniałe osiągnięcie nauki i medycyny, „Wszechświat – Pismo Polskiego Towarzystwa Przyrodników im. Kopernika”, Zeszyt 7-9, Tom 112, Rok 129, Lipiec-Wrzesień 2011.

13 P.J. Taylor, The state as container: territoriality in the modern world-system, Progress in Human Geography, June 1994 18, s. 151-162.

14 Poniższy fragment tekstu odwołuje się do ustaleń, które poczyniłem w rozdziale książki: A. W. Nowak, K. Abriszewski, M. Wróblewski, Czyje lęki? Czyja nauka? Struktury wiedzy wobec kontrowersji naukowo-społecznych, Wydawnictwo Naukowe UAM, Poznań 2016. Zob. rozdz.: Dlaczego potrzebujemy nauki – czyli państwo i jego „kruchy” żywot.

15 Przystępnie problematykę szczepień przybliża wspomniany już artykuł Ewy Krawczyk: Szczepienia – wspaniałe osiągnięcie nauki i medycyny, dz. cyt.

16 Więcej pisałem o tym w książce Podmiot, system, nowoczesność, Wydawnictwo Naukowe Instytutu Filozofii UAM, Poznań 2011, s.87-110.

17 J. D. Bernal, Świat bez wojny, Książka i Wiedza, Warszawa, 1960, s. 301.

18 J. D. Bernal, The World, the Flesh & the Devil. An Enquiry into the Future of the Three Enemies of the Rational Soul, 1929, https://www.marxists.org/archive/bernal/works/1920s/soul/index.htm, [dostęp: 10.09.2017].

19 Reprezentantem tego nurtu jest Pracownia na Rzecz Wszystkich Istot: http://pracownia.org.pl/o-pracowni/filozofia-glebokiej-ekologii, [dostęp: 10.09.2017].

20 T. Adorno, Dialektyka negatywna, tł. i wstęp: K. Krzemieniowa, współpraca S. Krzemień-Ojak, Warszawa 1986, PWN, seria Biblioteka Współczesnych Filozofów.

21 Powyższe określenie zaczerpnąłem z wystąpienia Alexa Jonesa, jednego z najbardziej znanych siewców wątpliwości, osoby, która z manipulacji i rozpowszechniania „fake newsów” uczyniła sztukę. Por. A. Jones, Szczepionki które uczynią Cię posłusznym, https://www.youtube.com/watch?v=HbO6dK3GSMY. [dostęp: 10.09.2017].

22 Por. https://sporothrix.wordpress.com/2013/02/05/niezwykle-przygody-ruchow-antyszczepionkowych-na-koncu-a-konca-nie-widac/, [dostęp: 10.09.2017].

23 Racjonalną krytykę przemysłu farmaceutycznego przeprowadzają: B. Goldacre, Złe leki. Jak firmy farmaceutyczne wprowadzają w błąd lekarzy i krzywdzą pacjentów, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2013, oraz P. Polak, Nowe formy korupcji. Analiza socjologiczna sektora farmaceutycznego w Polsce, Nomos, Kraków 2011.

24 Pisałem o tym w tekście Demokratyzowanie czy neoluddyzm – reforma uniwersytetu  wobec wyzwań technonauki, „Praktyka Teoretyczna”, nr 7/2013, http://numery.praktykateoretyczna.pl/PT_nr7_2013_NOU/11.Nowak.pdf [dostęp: 10.09.2017].

25 D. Henwood, Dystopia Is for Losers, [w:] S. Lilley, D. McNally, E. Yuen, J. Davis, D. Henwood, Catastrophism: The Apocalyptic Politics of Collapse and Rebirth, PM Press/Spectre, Toronto 2012.

26 Więcej piszę o tym we wspomnianym rozdziale książki. Por. S. Kessler, M. Favin, D. Melendez, Spedding up child immunization, vaccination, http://apps.who.int/iris/bitstream/10665/48240/1/WHF_1987_8(2)_p216-220.pdf, [dostęp: 10.09.2017].

27 K. Szadkowski, Uniwersytet jako dobro wspólne. Podstawy krytycznych badań nad szkolnictwem wyższym Wydawnictwo PWN, Warszawa 2015.

28 J. A. Reich, Neoliberal mothering and vaccine refusal imagined gated communities and the privilege of choice, [w:] “Gender &Society”, Vol 28, Issue 5, 2014.

29N. Oreskes, E. M. Conway, Merchants of Doubt: How a Handful of Scientists Obscured the Truth on Issues from Tobacco Smoke to Global Warming, Bloomsbury Press, Londyn 2010.

30 E. Kolbert, Szóste wymieranie. Historia nienaturalna, tłum. P. Grzegorzewski, T. Grzegorzewska, Wydawnictwo: W.A.B., Warszawa 2016.

31 https://www.theguardian.com/film/2014/oct/10/pandemics-pop-culture-walking-dead-ebola, [dostęp: 17.10.2017].

32 H. Mörchen, Władza i panowanie u Heideggera i Adorna, tłum. M. Herer i R. Marszałek, Oficyna Naukowa, Warszawa, 1999.

33 M. Foucault, Czym jest Oświecenie?, [w:] Filozofia, historia, polityka, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa – Wrocław 2000, s. 276-293. 

Tekst pochodzi z publikacji „Pandemia. Nauka. Sztuka. Geopolityka.” red. M Iwański, J. Lubiak. Wyd. Wydziału Malarstwa i Nowych Mediów Akademii Sztuki w Szczecinie 2018. Publikacja towarzyszyła projektowi  „Pandemia” Aleksandry Ska (Galeria Piekary 2015, The Kochi-Muziris Biennale, Forming in the Pupil of an Eye, Indie 2016/17).

Publikacja za zgodą Wydawnictwa Kolegium Sztuk Wizualnych Akademii sztuki w Szczecinie).

Ilustracja: Wirus Nin Sambro z rodziny Bunyaviridae, Pandemia, Aleksandra Ska, 2015.

„Joker” czyli Incel i jego klakierzy :)

„Joker” nie tylko uparcie odmawia uczłowieczenia większości ofiar, ale też z wielką dokładnością dba, aby antybohater nie przekroczył najważniejszych współczesnych tabu. 

Jak wyglądałby taksówkarz Martina Scorsese, gdyby nakręcono go w naszych czasach? „Joker” Todda Philipsa to doskonale nakręcona i zagrana dwugodzinna odpowiedź na to pytanie. Nie ma wątpliwości, że „Joker” osiągnie i na długo zachowa kultowy status, że jego kunszt filmowy będzie przedmiotem naśladownictwa, a poszczególne sceny staną się skarbnicą memów i odniesień. Czy film jest jednak arcydziełem krytyki społecznej w konwencji popkultury, czy jedynie skrajnie nieodpowiedzialną celebracją  nihilistycznej przemocy? Jest to w końcu historia odrzuconego, samotnego mężczyzny, który strzelając do otaczających go ludzi, zyskuje rozgłos i poklask. Tego typu protagonista w kraju szkolnych strzelanin może być albo zaproszeniem widza do bolesnej analizy tragicznego fenomenu, albo oznaką, ze twórcy chcą jedynie zarobić na rzuceniu znieczulonej publiczności villan porn, nie przejmując się faktem, że dostarczają autorom kolejnych masakr wizualnie oszałamiającego manifestu. Oglądając „Jokera”, trudno się zorientować, z którą opcją mamy do czynienia. Oglądany z tej perspektywy film staje się fascynującą enigmą i zmienia się w podróż w mroczną psychikę współczesnej popkultury, nie mniej pogmatwaną niż ta należąca do tytułowego antybohatera.

Zanim odpowie się na pytanie, co chce osiągnąć i co obnaża „Joker”, trzeba stwierdzić jedno – twórcy są ekspertami w swoim fachu, doskonale wiedzą, co robią, i widać to od pierwszych sekund. Plastycznie i dźwiękowo film jest nienaganny; depresyjna beznadzieja Gotham wprost wycieka z ekranu. Joaquin Phoenix żyje swoją rolę fizycznie i psychicznie. Światło, muzyka, scenografia wtłaczają widza w ten obraz, tempo jest bezbłędne i nie pozwala wyjść z niego ani na chwilę. Mamy też – jak rzadko kiedy w dzisiejszych popularnych produkcjach – do czynienia z fabułą gnaną przez logiczne ciągi wydarzeń, wybory bohaterów i porządny, przekonujący dialog, nie przez rozpaczliwą konieczność sklejenia ze sobą ulubionych efektów specjalnych, walk i ujęć tworzących wcześniej trailer. 

Nie jest to też łatwy film – nie ogląda się go przyjemnie, a ci, którzy przyszli uzupełnić historię o Batmanie, muszą cierpliwie czekać na pojawienie się znajomych miejsc czy postaci. Żaden z elementów popkulturowego koktajlu – seks i romans, comic relief, spektakularna przemoc bez większych konsekwencji – nie pojawia się na ekranie. We wszystkich tych aspektach „Joker” jest wręcz modelowy i chciałoby się doczekać transformacji całości współczesnego pop na jego obraz i podobieństwo. Zniesmaczeni fani „Gry o Tron” czy „Gwiezdnych Wojen” oddaliby swój prawy ekran za Todda Philipsa u steru ich uniwersów.

Niepodważalność wizualnej maestrii i scenopisarskiej kompetencji twórców odziera ich jednak z potencjalnego alibi. „Joker” jest dokładnie tym, czym chcieli, aby był. Elementy doskonałe są efektem świadomego skupienia na nich wysiłków, elementy pozbawione polotu czy jakości – efektem zaniedbania wskazującego na rzeczywiste priorytety. Zrozumienie tego faktu jest kluczem do odgadnięcia, czym naprawdę jest „Joker”.

Przez pierwszą połowę dwugodzinnej projekcji film kreuje się na opowieść o człowieku zamkniętym w pułapce choroby, ubóstwa i wywołanej nimi izolacji społecznej. Oglądamy dysfunkcyjny świat zaśmieconych ulic, dorywczych zleceń, z których trzeba wyżyć, sporadycznego i objawowego leczenia psychicznych zaburzeń w osiedlowej klinice, wreszcie oziębłości i alienacji miasta, w którym każdy ucieka przed każdym, bo nieznajomy oznacza kłopoty. Artur Fleck – tak ma na imię przyszły Joker – nie ma w tym świecie perspektywy na jakąkolwiek znośną przyszłość. Życie rozdało mu dość paskudne karty. W przeciwieństwie do protagonisty „Taksówkarza”, Artur nie szuka guza. Po prostu stara się przetrwać, doświadczyć ludzkiej akceptacji, znaleźć bliskość. W tej części „Joker” wydaje się być podobny do innej popkulturowej opowieści o społecznym wykluczeniu, do „Rambo. Pierwsza krew”. W obu obserwujemy Amerykę nie mogącą zgodzić się, by wyrzutek stał się jej częścią.

Jest jednak zasadnicza różnica. W swojej historii Rambo naprawdę nie ma wyboru, musi bronić się przed oprawcami, którzy nie przestają dybać na jego wolność i zagrażają jego fizycznemu bezpieczeństwu. Rambo obraca się bezpośrednio przeciwko nim w akcie samoobrony. Historia Artura Flecka wydaje się zmierzać w podobnym kierunku. Najpierw zostaje on brutalnie pobity dla zabawy przez bandę chuliganów. Kiedy pod wpływem tego doświadczenia zaczyna nosić ze sobą broń w celach samoobrony, fakt ten doprowadza do zwolnienia go z pracy. Dowiaduje się też, że ze względu na cięcia budżetowe nie będzie miał już dostępu do opieki psychiatrycznej w lokalnej klinice, a kiedy załamany wraca do domu, zostaje napadnięty przez trójkę pijanych yuppies, których przyciąga jego nerwicowy śmiech. I tutaj kończą się podobieństwa z Johnem Rambo, a zaczyna albo moralne i narracyjne niedbalstwo, albo niezwykle subtelna maestria twórców filmu.

Artur zabija dwóch napastników w samoobronie, zmuszając trzeciego do ucieczki. W tym momencie jest jeszcze osobą moralnie niewinną. Nie tylko jednak strzela uciekającemu korposzczurowi w plecy, ale ściga go kilka minut, aby bezlitośnie dobić błagającego o życie. Takie rozwiązanie fabularne wydaje się być ogromnym błędem w sztuce. Ten sam stan –  wyjętego spod prawa obiektu policyjnego śledztwa – mógł protagonista osiągnąć nie przekraczając granicy między samoobroną a morderstwem. Zdarzenie mogli zobaczyć policjanci, otwierając do niego niecelny ogień bez rozeznania w sytuacji i zmuszając go do ucieczki. To samo mógł osiągnąć krzyk równie nieświadomych genezy zdarzenia świadków. Artur mógł też zostać przez scenarzystów skonfrontowany z policją i zrozumieć, ze instytucja ta faworyzuje ludzi, którzy go napadli, ze względu na ich wyższy status. Każdy z tych sposobów rozegrania wydarzenia pozwoliłbym widzom współczuć i kibicować Arturowi, nie kibicując równocześnie mordercy, pozostawiając mu status ofiary i czyniąc go postacią tragiczną, zepchniętą na drogę zbrodni przez siły niezależne od niego. Jeśli twórcy nie sięgają po nie, to znaczy, że status moralny Artura jest im obojętny.

Jest i druga opcja. Wydarzenia obserwujemy z perspektywy Jokera, narratora niekoniecznie godnego zaufania. Co jeśli bezsensowna i przerysowana przemoc, której pada ofiarą, jest jedynie urojonym post-factum uzasadnieniem bandyckiego odreagowywania własnych niepowodzeń? Jak na przykład, leżąc na ziemi kopany przez kilku napastników, zdołał wyciągnąć i wycelować broń? Choć na ekranie widzimy świadka wydarzeń – kobietę, którą trzej napastnicy zaczepiają, zanim przenoszą swoją uwagę na Artura – medialne opisy zdarzeń nie zawierają jej relacji, która potwierdzałaby, że Artur działał w samoobronie. Media mówią o morderstwie, a będąca projekcją schorowanego umysłu partnerka Jokera chwali sprawcę za to kogo, a nie w jakich okolicznościach zabił.

Kolejna zbrodnie Artura nie mają już nic wspólnego z samoobroną, wiele natomiast z dążeniem do zamknięcia swojego dotychczasowego życia w drodze do samobójczego finału. Ich ofiarami stają się osoby symbolizujące w umyśle Artura jego porażki i tragedie. Kiedy dowiaduje się, ze będąca w stanie śpiączki matka najpierw adoptowała go, a potem milczała w obliczu okrucieństwa kolejnych ojczymów, dobija ją w szpitalu; brutalnie morduje kolegę z pracy, którego wini za zwolnienie; wreszcie, zaproszony do talk show, w którym został wyśmiany w ramach swego rodzaju przeprosin, przyznaje się do zabójstwa trzech biznesmanów, wygłasza gniewny manifest o wykluczeniu i zabija oponującego jego słowom prezentera, wcześniej swojego idola. Z każdym kolejnym zabójstwem nastrój filmu staje się radośniejszy; Joker celebruje kolejne zabójstwa widowiskowymi tańcami, w które muzyka i sposób poruszania się kamery angażują samego widza; emocjonalna logika historii nakazuje widzieć w ostatnim zabójstwie Jokera i w wywołanych nim gwałtownych zamieszkach, na których czele na krótko staje, jego zwycięstwo nad przeciwnościami losu, zrozumiałą i sprowokowaną, jeśli nie do końca uprawnioną formę protestu człowieka społecznych dołów przeciwko obojętnej na jego los dominacji zadufanej w sobie plutokracji. Gniew protagonisty i jego wyzwoleńcze wyładowanie odmalowane są w filmie z niezwykłym kunsztem i narzucają odbiorcy tożsamość z nimi. 

Wszystko to potwierdzać może to tezę, że obraz ma być ilustracją tak faktualnych, jak i emocjonalnych i moralnych urojeń Jokera, nie zaś współczującą, ale pozostającą z boku opowieścią o jego losach. Przestępcza sprawność protagonisty pozostaje w sprzeczności z jego niezdarnością, demonstrowaną w początkach filmu; łatwość, z jaką przechodzi on do porządku dziennego nad mordowaniem znanych mu i kluczowych w jego życiu osób także wskazuje, że mroczne rysy jego natury nie zostały wywołane dopiero przez opisane w filmie wydarzenia, a przynajmniej w przedstawiony na ekranie sposób. Artur Fleck nigdy nie był skoncentrowanym na opiece nad matką niewiniątkiem.

Jeśli to odczytanie filmu jest prawdziwe, „Joker” jest zagadką psychologiczną subtelniejszą niż wszystko, co w ostatnich trzech dekadach widzieliśmy w masowym kinie – o co najmniej poziom wyżej od osławionego „Shutter Island”. W takim razie twórcy godzą się również na to, ze wysoce nieoczywiste i oparte na pewnych założeniach odnośnie ich własnych kompetencji rozwiązanie nie zostanie w ramach samego filmu zidentyfikowane jako poprawne, a zatem że przesłanie ich filmu będzie inne dla znakomitej części widowni.

Jakkolwiek atrakcyjna może się wydawać taka interpretacja, jest ona dość karkołomna, a egzekwowanie takiej strategii przyniosłoby twórcom tylko straty. Na pewno nie da się też obronić odczytania „Jokera” jako krytyki społecznej – bohater nie jest w żadnym momencie postawiony w sytuacji bez wyjścia, a jego przemoc nie jest wymierzona w osoby czy instytucje winne jego problemów. Sam „Joker” jest osobą chorą – cierpiącą i w części nieodpowiedzialną za swoje zachowanie, ale jego czyny są chore, to jest patologiczne. Z bojownikiem o równość, wolność i braterstwo do czynienia nie mamy, co zresztą stwierdza wyraźnie sam antybohater. Film jest więc najprawdopodobniej, mimo całej towarzyszącej mu otoczki artyzmu, niczym więcej i niczym mniej niż doskonale zrealizowanym prequelem o kluczowej dla znanego komiksu i jego ekranizacji postaci.

Problem w tym, że aby obronić środki, którymi się posługuje, film musi być czymś więcej. Obsadzając w roli protagonisty bezwzględnego mordercę, łamie bowiem ważne moralne tabu, nie oferując nic w zamian. Kultura popularna – i w ogóle kultura – obfituje w obrazy przemocy od swojego zarania; zazwyczaj nie kibicujemy jednak w kinie mordercom. Mało który z dzisiejszych protagonistów jest osoba jednoznaczną moralnie; preferujemy bohaterów etycznie złożonych, a jeśli prostych, to albo Dobrych grających nieczysto, albo Złych zabijających innych złych, jak Tony Soprano czy Omar Little. Oglądamy przemoc dla samego cieszenia się przemocą, ale jeśli jest to przemoc realistyczna, albo nie jest skierowana w stronę niewinnych, albo nie trzymamy strony sprawcy. Nie wyobrażamy sobie kibicowania Hannibalowi Lecterowi, nawet jeśli to dla postaci Hannibala oglądamy dany film czy serial. O ile wspomniana wcześniej dość karkołomna hipoteza o Jokerze jako ostatecznym narratorze całej opowieści nie jest prawdziwa, film zasadę tę łamie, i to w sposób rażący.

Samo epatowanie przemocą w scenariuszy zabójstwo-samobójstwo przy użyciu broni palnej można już uznać za moralnie niedopuszczalne, jednak w „Jokerze” uzasadnienie dla tej przemocy przybiera postać przemieszanych postulatów skrajnie prawicowych i skrajnie lewicowych populistów,  niebezpiecznie rezonując z sentymentami co do których twórcy mogą być pewni, że będą wśród części widzów obecne. Film bardzo łatwo odczytać jako określający te zachowania za zrozumiałe, jeśli nie usprawiedliwione – i przynoszące sprawcom dokładnie to, czego zwykle oczekują. „Joker” nie tylko uparcie odmawia uczłowieczenia większości ofiar, ale też z wielką dokładnością dba, aby antybohater nie przekroczył najważniejszych współczesnych tabu. Zbrodnie Jokera nie mają charakteru seksualnego; nie ma w nich rasizmu (co więcej, film explicite ukazuje, ze Joker nie jest rasistą – sąsiadka, o związku z  którą roi, jest czarna). Poza matką Jokera jego ofiarami zostają jedynie biali mężczyźni – bogaci, wpływowi, zatrudnieni w policji, a przynajmniej niesympatyczni. Nie tylko uchybia to realizmowi (Joker ma wszystkie cechy incela, ale incelem nie jest), ale pozwala domniemywać że z protagonistą widz ma się jednak móc utożsamiać.

Przemożna sugestywność filmu zostawia nas przez to z poczuciem niesmaku – oto braliśmy udział w celebracji nihilistycznej przemocy, która prawdopodobnie do prawdziwej przemocy zainspiruje a której w żaden sposób nie dyktowała artystyczna konieczność. Wspaniała forma kryje komiksową treść, łamiąc – przynajmniej moim zdaniem – zasadę społecznej odpowiedzialności twórców, w imię co najwyżej poklasku, albo – co gorsze – zapewnienia sobie darmowego marketingu za pomocą celowo wywołanego oburzenia. Film wydaje się przez to tak histrioniczny, tak postmodernistyczny i tak nihilistyczny jak sam jego bohater – i fakt, ze może być to zamierzona gra autorów na poziomie meta, niekoniecznie poprawia ocenę tego zjawiska. „Why so serious?”. Bo to chyba nie tylko ja. It is getting crazier out there.

Mamy stawiać niewygodne pytania – z Basilem Kerskim, dyrektorem ECS w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: W pierwszej kolejności chciałbym zapytać o toczącą się od początku roku dyskusję polityczną wokół ECS. Ministrowie rządu mówią, że w ich ocenie Centrum nie prezentuje pełnego obrazu dziejów pierwszej Solidarności. Jak pan odczytuje tą krytykę? Czy kryje się za tym wyłącznie polityka, czy może jednak coś merytorycznego? Czego w narracji ECS-u jest być może za mało, a czego za dużo?

Basil Kerski: To pytania na cały wywiad! Zacznę od tego, że debaty po 2015 roku wokół ECS, ale i Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku stały się testem dla jakości debat publicznych, niezależności mediów i publicystów oraz wiarygodności polityków. Powstało wiele pomówień i negatywnych mitów na temat obydwu gdańskich instytucji, które nic nie mają z rzeczywistością do czynienia, tylko służą krótkowzrocznej walce partyjno-politycznej. Czytałem, że Muzeum Wojny przedstawia antypolską perspektywę, że brakuje ważnych wątków losów wojennych Polaków i że powstało pod wpływem niemieckiej polityki historycznej. ECS zaś na wystawie wyciął podobno z historii ważnych bohaterów Solidarności i prowadzi jednostronną działalność partyjno-polityczną. Pozytywnym efektem tej propagandy jest bardzo duże zainteresowanie obywateli instytucjami kultury, które stają w centrum sporu politycznego. Ludzie chcą sami sobie wyrobić zdanie. I to służy polskiej kulturze i wzmacnia postawy obywatelskie.

Aby odpowiedzieć na negatywne mity na temat ECS czy Muzeum Wojny, warto przypomnieć genezę obydwu instytucji. Wielką ambicją założycieli tych instytucji było wspólne opowiedzenie XXI wiekowi kluczowych wątków wieku XX, historii, która zbudowała wartości ważne nie tylko dla Polski, ale i Europy. Obydwa zespoły podeszły do tych projektów bardzo odpowiedzialnie. I ECS, i MIIWŚ od początku dzieliły się swoimi koncepcjami publicznie, organizowały też wiele spotkań, debat na ich temat. Słowem, robiły dokładnie to, co każda odpowiedzialna instytucja publiczna, która chce dotrzeć do różnych generacji, różnych odbiorców i na podstawie tej metodologii buduje swoją narrację. Zarzuty, iż obydwie instytucje powstały na zamówienie pewnych sił politycznych, może i nawet zagranicznych, i że pracowały pod dyktandem jednej opcji politycznej to absurdalne fantazje.

My jako zespół ECS działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony budowaliśmy od 2007 roku instytucję kultury (bo nie jesteśmy muzeum, a instytucją kultury), która realizowała swój program już przed otwarciem siedziby w 2014 roku. W ramach wielkiego laboratorium formatów poszukiwaliśmy odbiorców dla naszego programu na terenie całej Polski i Europy. Także w samym Gdańsku,  nie tylko wśród elit czy w centrum miasta, ale w dzielnicach peryferyjnych, gdzie żywa jest pamięć Solidarności, ale mieszkańców wykluczano dotąd z procesu budowania miejskich instytucji kultury. Równolegle powstawała wystawa stała, część muzealna, narracja historyczna. Budując wystawę prowadziliśmy szerokie konsultacje. Pierwszy dyrektor ECS, o. Maciej Zięba, rozesłał nawet ankiety do polskich elit politycznych wszystkich ugrupowań posolidarnościowych z pytaniami o kształt wystawy. Mało kto odpowiedział. Ja zaś zleciłem wywiady z protagonistami życia publicznego na temat oczekiwań wobec naszej instytucji. Odpowiedzi świadczyły o bezradności i braku wiary w sukces przedsięwzięcia, ponieważ projekt ECS był innowacyjny: połączenie muzeum Solidarności z instytucją kultury wspierającą współczesny rozwój obywatelski. Traktowano to jako niepoważne marzenia ekscentrycznego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Niestety, nie było u nas dotychczas zwyczaju poważnego traktowania takich inicjatyw konsultacji przy budowaniu instytucji kultury. Podobnie przecież dyrektor MIIWŚ Paweł Machcewicz publikował swoje dokumenty programowe, a nikt wówczas poważnie się do nich odniósł. A zespół muzeum robił wszystko, żeby otworzyć spór o najlepsze pomysły. Nikt się sprawą nie interesował aż do wybuchu wielkiego konfliktu, kiedy to politycy obozu rządzącego coś „palnęli”.

Powracając do naszej wystawy: w gremiach decyzyjnych ECS-u intensywnie dyskutowano jej główne założenia. Co więcej, na koniec procesu budowania jej wizji zaprosiłem przedstawicieli trzech bardzo różnych perspektyw, aby ocenili ostatecznie jej kształt: prof. Wojciecha Polaka, który reprezentuje tradycję Porozumienia Centrum, prof. Aleksandra Halla, którego wybrałem jako świadka Sierpnia i protagonistę 1989 roku, ale też jako kogoś, kto dzisiaj jest poza polityką, a cieszy się autorytetem, i prof. Andrzeja Friszke. Ich dialog z nami miały raczej charakter metodologiczny, a nie polityczny: o naturę wystawy, jak pewne rzeczy zręczniej pokazać. W ciągu lat udało się stworzyć konsensus narracyjny, który okazał się być atrakcyjny dla odbiorców różnych nacji i generacji.

Gdy otworzyliśmy wystawę stałą 30 sierpnia 2014 roku, żaden poważny historyk w Polsce czy za granicą nie zakwestionował jej narracji. Momentem przełomu stało się przejęcie w Polsce władzy przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2015 roku. Rozpoczęło się krytykowanie i recenzowanie obu gdańskich instytucji bez związku z faktami. Profesorowi Machcewiczowi i jego zespołowi zarzucono, że ich muzeum przekazuje niepolską narrację i to pomimo że goście z zagranicy jednoznacznie podkreślają uwypuklenie tych wątków środkowoeuropejskich, które w globalnej debacie były dotąd słabiej obecne.

W naszym wypadku, o dziwo, nie pojawiły się zastrzeżenia merytoryczne. Nawet dało się słyszeć zaskoczenie zachowaniem proporcji przekazu, szczególnie przy wątku Sierpnia 1980 roku, że mimo pokazania szczególnej roli Lecha Wałęsy wystawa pozwala odczuć, iż Sierpień był wydarzeniem masowym, w którym uczestniczyło wiele niezwykłych indywidualności. Naszych krytyków zaskoczyła obecność przeciwników Wałęsy, dla mnie zawsze oczywista. Chwalono nas za spójność narracji. Udało się nam zatem zbudować opowieść, która łączy ludzi i budzi emocje.

Po 2015 PiS postawiło sobie za cel przejąć polityczną kontrolę nad kluczowymi instytucjami kultury w Polsce. To trudne w wypadku ECS-u, ponieważ jesteśmy współprowadzoną instytucją: budynek należy do miasta Gdańska, a Ministerstwo Kultury, choć jest naszym ważnym partnerem, nie ma bezpośredniego, samodzielnego wpływu na działanie instytucji jako takiej. Musi się liczyć z miastem i marszałkiem województwa pomorskiego. Po zwycięstwie PiS wyraziłem w rozmowie z premierem prof. Piotrem Glińskim gotowość do merytorycznej oceny naszej wystawy stałej. Powiedziałem mu, że jest już otwarta, a to był czas przed otwarciem Muzeum Wojny, i że każdy obywatel, świadek czy historyk może sobie na miejscu wyrobić o niej zdanie. Zaproponowałem ministrowi, że przyjmę każdego wysłanego przez niego eksperta strony rządowej.  Przyszedł tylko jeden. Jego recenzja, napisana po niezwykle drobiazgowej analizie każdego elementu wystawy, nie nadawała się do politycznego ataku.

Zaproponowaliśmy debatę w naszych gremiach, w radzie i kolegium historyczno-programowym. Ostry spór toczył się zwłaszcza wokół Lecha Wałęsy. Zamknęliśmy go w fundamentalny sposób pytaniem: Czy rzeczywiście ktoś poważny w Polsce uważa, że w Sierpniu 1980 roku lub w stanie wojennym Lech Wałęsa stał po niewłaściwej stronie? Jeden z naszych partnerów, więziony w NRD świadek czasu, przekazał mi z archiwów niemieckich protokół ze spotkania wiceszefa KGB, generała Kriuczkowa z szefem Stasi ministrem Mielke z 23 czerwca 1981 roku. Spotkanie odbyło się w Berlinie. Jednoznacznie KGB i Stasi określały w nim Wałęsę jako wroga numer 1 komunizmu, niebezpiecznego robotnika-katolika. Ten bardzo ciekawy dokument dowodzi także paniki uczestników rozmowy z powodu skutków rewolucji Solidarności. W wersji rosyjskiej jest niedostępny, ale z wersją niemiecką bez problemu można się zapoznać. Dlaczego takiego łatwo dostępnego dokumentu się nie czyta i nie ocenia? Dlaczego nie przytacza się w obronie Lecha Wałęsy? Czy on na to nie zasługuje?

Jesienią 2018 zaczął się w Polsce cykl kampanii wyborczych. Potwierdzoną wcześniej dotację ECS ministerstwo cofnęło po wyborach samorządowych w Gdańsku, co bezdyskusyjnie było policzkiem wymierzonym Pawłowi Adamowiczowi i gestem politycznym wobec Gdańska. Kierowana wobec nas krytyka zupełnie pomijała naszą od lat otwartą na nią postawę i brak jakichkolwiek merytorycznych uwag wobec nas.

Warto mieć świadomość, że powstające w ostatnich latach instytucje kulturalne i muzealne w Polsce są owocem niesłychanego profesjonalizmu. Standardem jest uwzględnianie w pracach nad nimi pluralizmu spojrzeń. Polityczna krytyka, która na nie spada, jest odległa od rzeczywistości, a zarzuty absurdalne. Niestety, niektóre media rzadko weryfikują je od strony faktów, powielają natomiast największe bzdury, żądając ich skomentowania. To nie jest profesjonalne dziennikarstwo, tylko otwieranie przestrzeni dla politycznych manipulacji.

Nagłe ucięcie dotacji było wielkim rozczarowaniem dla nas wszystkich w ECS-ie, dla pracowników i członków Rady. Do śmierci Pawła Adamowicza Rada ECS usiłowała nawiązać dialog za kulisami z ministerstwem, aby rozwiązać konflikt, a mimo tylu wzniosłych słów o patriotyzmie ministerstwo na pisma Rady, złożonej z niekwestionowanych bohaterów Sierpnia nie reagowało. Śmierć prezydenta, wbrew nadziei, nie przyniosła resetu. Nie pojawiła się propozycja przedyskutowania decyzji i zastanowienia, co dalej. Zamiast tego wylądowaliśmy w następnych kampaniach wyborczych.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność, z którą jest niełatwo się pogodzić wszystkim naszym organizatorom. ECS powstał dla dwóch celów. Jeden to pamięć, wystawa, narracja historyczna. Ale ECS, i to było novum, od początku miało wspierać nowe inicjatywy społeczno-polityczne i jako instytucja obywatelska bronić pewnych wartości: integracji europejskiej, uniwersalnych praw człowieka i dziedzictwa sierpniowej Solidarności. Jego założyciele, a działo się to za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku, wśród nich Adamowicz, marszałek pomorski Jan Kozłowski oraz minister kultury Michał Ujazdowski, wychodzili bowiem z założenia, że demokracja – aby żyć – potrzebuje aktywnych, niewygodnych i krytycznych wobec władzy obywateli. ECS-owi zarzuca się, że stało się instytucją polityczną, że pojawiają się tutaj ludzie, którzy się ministrowi kultury nie podobają. Ale przecież to jest zapisane w statutach. Nie wpuszczamy tylko tych, którzy tak zasadniczych wartości, jak uniwersalne prawa człowieka nie uznają. Na przykład nie wejdzie tutaj człowiek, który nawołuje do przemocy, głosi poglądy rasistowskie, kseonofobiczne, antysemickie czy homofobiczne, czy też ludzie, którzy wypowiadają się niegodnie o politycznych przeciwnikach. Gdy w prowadzonej wspólnie z nami przez Solidarność Sali BHP pojawił się ONR, nie zgodziłem się na jego wejście do instytucji kultury publicznej. Komisja Krajowa się wówczas na nas obraziła, zawiesiła współpracę, ponieważ nie widzi problemu w obecności organizacji faszystowskiej w kolebce Solidarności. To jest poważny konflikt.

Interesującym punktem tego sporu jest chyba tylko ten, że jako instytucja publiczna jesteśmy instytucją polityczną w sensie arystotelesowskim, choć nie polityczno-partyjną. Stawiamy pytania o jakość społeczeństwa obywatelskiego, o rozwój demokracji… Czasami niewygodne, także dla prezydenta Gdańska. Ale Adamowicz nie miał z tym nigdy problemu, dopóki ludzie przekraczający nasze progi akceptowali ten sam zestaw podstawowych wartości. Każda szanująca się instytucja chce dotrzeć do jak największej liczby Polaków, więc wie, że nie może oddać się jednej perspektywie. Dla swojej wystawy stara się o bardzo solidny fundament naukowy, a specyfiką ECS jest dodatkowo, że my właśnie mamy stawiać niewygodne pytania na temat współczesnego świata, wspierać nowe inicjatywy społeczne.

Istnieje spór o zasadniczą naturę ruchu pierwszej Solidarności. On jest ściśle powiązany z oceną bilansu III RP. Z jednej strony mamy szeroko pojęte liberalne spojrzenie, a z drugiej spojrzenie np. współczesnych związków zawodowych, w tym Solidarności. Sporne pytanie brzmi: czym była pierwsza Solidarność w większym stopniu – prodemokratycznym ruchem wolnościowym, którego celem było obalenie realnego socjalizmu pokojowymi metodami i zbudowanie niepodległej Polski na wzór Zachodu, wraz z akceptacją społecznej gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Czy była raczej ruchem postulatów socjalnych, owszem wrogim dominacji sowieckiej, ale zorientowanym przede wszystkim na poprawę materialnego położenia społeczeństwa, ruchem walki o godność pracowniczą, chcącym zbudować inny, ale jednak nadal socjalizm?

Aby na to odpowiedzieć, warto rozgraniczyć pewne wątki. Trzeba przede wszystkim odróżnić pamięć od historii. Pamięć jest dynamiczna, zmienna u jednostek, w tym nawet u świadków. W naturalny sposób zmienia się także pamięć zbiorowa. Spór wokół Solidarności dlatego właśnie jest ciekawy, że pokazuje dynamikę oceny i interpretacji przez samych świadków, w czym nie ma w zasadzie nic złego. Tyle że my w Polsce mylimy pamięć z historią. Dekadę temu ECS, przygotowując się do swojej misji w nowym budynku, razem z prof. Ireneuszem Krzemińskim przeprowadziło bardzo obszerne badania pamięci na temat Solidarności. Wykazały one różnicę pokoleniową, dla której granicą były roczniki połowy lat 60. Założono, że osoby urodzone gdzieś do 1964 r. to są ci aktywni uczestnicy, a urodzeni później byli na to za młodzi. Starszych interesowała w tematyce Solidarności historia, w tym także ich rola. Młodszych zamiast historii interesowały wartości, np. znaczenie idei solidarności społecznej w dzisiejszym świecie. Ich wielka polityka mniej interesowała. Późniejsze badania zespołu prof. Krzemińskiego dodatkowo pokazały, że wydarzył się dramat – mianowicie w pokoleniu uczestników zmieniła się ocena pokojowej rewolucji. W komforcie suwerennej Polski i jeszcze dość stabilnej Europy ludzie coraz krytyczniej się odnosili do przemian 1989 r.. Wśród dużej liczby świadków zrodził się żal za brakiem krwawych rozwiązań. Co ciekawe, u świadków tamtych dni zniknął międzynarodowy kontekst polityki tamtych czasów, a u tych spośród nich, którzy krytycznie oceniali rzeczywistość po 1989 r., pojawiła się myśl, że być może błędem była pokojowa forma przemian, oraz przeświadczenie o zbyt powolnej, zbyt kompromisowej rewolucji. Ten ważny głos wszedł w dodatku w symboliczny sojusz z pamięcią o żołnierzach wyklętych, z militarystycznym kultem walki zbrojnej w czasach komunizmu. Mamy więc problem ze zmieniającą się pamięcią w Polsce, z coraz silniejszym akcentowaniem czynów militarnych, osłabieniem tradycji walki bez użycia przemocy.

Drugim ciekawym wnioskiem z badań sprzed dekady było, że wielu uczestników nie interesowały pytania o współczesne znaczenie wartości, które niosła Solidarność, ale zachowanie opisu przeszłości i udokumentowanie swojej roli dla przyszłych pokoleń. To się dzisiaj zmieniło, gdyż w ostatnich latach wielu świadków było – niczym Lech Wałęsa chodzący w koszulce z hasłem „Konstytucja” – zaskoczonych zmasowanym atakiem chociażby na trójpodział władzy. Obserwuję, że w reakcji na siłę narracji kwestionującej III Rzeczpospolitą i na próbę zbudowania metodami mało demokratycznymi nowej politycznej rzeczywistości starszą generację znowu zaczęły angażować bardziej sprawy XXI wieku. Pamięć i współczesna interpretacja solidarnościowych wartości znów się połączyły.

Ale to grupa młodych jest szczególnie ciekawa. To oni zadali pytania o wartości, które zrodziły różne środowiska, w różny sposób interpretujące i akcentujące Solidarność. Podejmują na przykład próbę, nieobecną w latach 90. i na początku stulecia, zbudowania nowej tradycji socjaldemokratycznej, szukają demokratycznego, lewicowego nurtu. Liberalny nurt solidarnościowy wśród młodych jest słabszy, związkowy nie istnieje. Silny jest jeszcze kierunek konserwatywno-chrześcijański. Ale wszystkie te trzy środowiska, czyli radykalizujący się świadkowie, świadkowie powracający do uniwersalnych wartości oraz nowe głosy, które szukają źródła ideowego do budowania nowych tradycji politycznych – nie dają jednak, wydaje mi się, pełnego i kompleksowego obrazu historii lat 70. i 80. Specjalnie nie ograniczam tego tylko do Solidarności. Te lata to bardzo dynamiczny czas, a jeśli mówimy o Solidarności, to o której, na jakim etapie, o jakim uczestniku? Patrząc na Sierpień 1980, powiedziałbym, że Solidarność jest absolutnie pluralistycznym, demokratycznym ruchem. Wynika z myślenia i działania bardzo różnych środowisk, które łączył brak akceptacji dla sytuacji w Polsce, i które próbowały tworzyć w niej przestrzeń życia dla siebie. To był ten pierwszy krok. Nie wydaje mi się, aby w 1980 r. ktoś myślał, że dożyje upadku komunizmu. W ocenie zjawisk tamtych czasów trzeba zachować zatem ostrożność. Ruch miał absolutnie pokojowy charakter z bardzo różnych przyczyn, o których dzisiaj się chyba też nieszczerze mówi. Pokojowe nastawienie charakteryzowało właśnie generację starszą, która przeżyła II wojnę światową oraz powstanie warszawskie i widziała, jaką cenę się płaci za walkę z bronią. To się spotkało z doświadczeniem młodszych, którzy z kolei – na mniejszą skalę – zetknęli się z przelaniem krwi w Grudniu ’70. A biorąc pod uwagę, że ktoś, kto żył w bloku sowieckim, odnosił się do niego jako całości, do rzeczywistości imperium, które dokonało inwazji w Czechosłowacji w 1968 r. i stłumiło rewolucję węgierską w 1956, uderzyć w komunizm oznaczało wywołać konflikt destabilizujący Europę. Kluczowym więc pytaniem lat 70. był charakter oporu. Musiała być to strategia inteligentnych przemian, które nie pociągają za sobą rozlania krwi, ewolucyjnych, ale gruntownych, prowadzących dialog, ale zasadniczo kwestionujących autorytarny charakter komunizmu. Solidarność była ruchem odwołującym się do pewnych uniwersalnych wartości, nieuznającym monopolu komunistów. Był to też ruch, który musiał podważać monopol robotniczy komunistów. Stąd pomysł związku zawodowego, co dawało polityczną szansę odebrania komunistom monopolu władzy i jednocześnie polepszenia warunków pracy, które były w zakładach przemysłowych katastrofalne. Będąc zatem w opozycji wobec komunizmu, trudno było nie dostrzec socjalnych, robotniczych problemów.

Jak pan zatem widzi, wiele perspektyw, dzisiaj niekoniecznie obecnych w potocznej wyobraźni, wówczas naturalnie się łączyło. Wśród nich spotkanie się uniwersalizmu liberalnego, nie w sensie liberalizmu gospodarczego, bardziej intelektualnego z realnymi potrzebami budowania demokratycznej reprezentacji robotników. Postawy demokratyczno-lewicowe Kuronia i Modzelewskiego z chrześcijańsko-społecznymi Mazowieckiego czy Stommy. Za czasów rewolucji Solidarności potrzebna była fundamentalna przemiana państwa Polskiego i Europy. Aby ją zrealizować, trzeba było jednocześnie sięgnąć po wiele źródeł ideowych, połączyć różne kompetencje.

Historycznie bardzo ważny jest także następujący element. Duża część pokolenia urodzonych po wojnie Polaków nie chciała iść konwencjonalną drogą poprzez partie polityczne, nie tylko PZPR, ale i jej przybudówki, lecz budowała własną przestrzeń do wyrażania swoich poglądów i wrażliwości. Solidarność powstała w czasie, gdy w Polsce był bogaty pejzaż niezwykle pluralistycznych środowisk opozycyjnych. Jedne były socjaldemokratyczne, inne endecko-chrześcijańskie… Strajk w Stoczni Gdańskiej, narodziny Solidarności dały tym wszystkim inicjatywom parasol, wchłonęły je. Opowiadając o Solidarności, trzeba mówić o bardzo różnorodnym ruchu, dzięki czemu skutecznie mógł odnieść się do komunizmu. Rzadko zwraca się uwagę, że związek, nadając dużą rolę strukturom regionalnym, zanegował centralizm… Ten zmysł decentralizacyjny był mocno obecny jeszcze w rządzie AWS po 1997 roku, który przecież wtedy wydawał się silnie narodowy, katolicki. Stąd dziwi dzisiejsza bliskość Solidarności do partii, która stawia na osłabienie samorządów, na centralizację Polski.

W ocenie dekady lat 80. i samego 1989 roku często zapomina się także o kontekście międzynarodowym, który miał ogromny wpływ na postawy polityczne, na strategię działania. Strajki Solidarności 1988 roku, które otworzyły drogę do Okrągłego Stołu, wybuchły w trzecim roku pierestrojki Gorbaczowa, w chwili gdy ZSRR szykował się do wyjścia z Afganistanu, ponosząc wielką klęskę militarną i moralną. Imperium było osłabione, Moskwa szukała drogi deeskalacji. Wspomniana narada z 1981 roku odbyła się natomiast, kiedy żył jeszcze Breżniew, a ZSRR wkroczył w 1979 roku do Afganistanu przekonany, że wszystkie swoje problemy rozwiąże militarnie. Było jasne, że Moskwa nie zaakceptuje, że w państwie komunistycznym Solidarność stała się najważniejszą legalną organizacją masową. Pytanie dotyczyło tylko metod, jakimi władza ją zatrzyma.

W 1981 roku ten pokojowy, samoograniczający się charakter rewolucji musiał być i był bardzo zdecydowany. Zresztą Solidarność prawie wszystkich Polaków przyjmowała, aby symbolicznie pokazać swoją siłę – wstąpił do niej dobry milion członków PZPR. W tej sytuacji trudno, by ktokolwiek miał wyłączność na uznawanie się za główny nurt ruchu. Należy też pamiętać o dynamice biograficznej: zarzuca się na przykład Geremkowi, że był członkiem PZPR, albo Michnikowi, że w latach 60. wychodził ze środowisk bliskich władzy. Nie mówi się zaś, że oni potem odeszli od komunizmu, czy – jak Kuroń – od marksizmu, albo od partii i stali się ich przeciwnikami.

Łatwo po listopadzie 1989 roku prowadzić spór o wybrany model transformacji, o zasadność polityki kompromisu. Jak podkreślałem, nie uwzględnia się przy tym absolutnie także ówczesnej dynamiki międzynarodowej. Gdy w październiku 1989 roku w NRD nie wyszły na ulice wojska sowieckie, można się było domyślać, że nie włączą się one aktywnie w stłumienie demonstracji, co jednak nie oznaczało, że te rewolucje nie wywołają jakiejś reakcji w postaci konfliktu międzynarodowego. Ostatecznie Układ Warszawski do lata 1991 roku funkcjonował. Za absurdalne uważam kwestionowanie w tym kontekście międzynarodowym roli Okrągłego Stołu. Przy nim w imieniu całego świata antykomunistycznego Wałęsa i jego drużyna sprawdzali możliwości pokojowego wyjścia z komunizmu. Absolutnie nie fair są zarzuty wobec polityki zagranicznej rządu Mazowieckiego, zarzucające jej bark radykalizmu. Mazowiecki  próbował wyprowadzić Polskę z imperium sowieckiego w nową, tworzącą się rzeczywistość polityki międzynarodowej, gdy ZSRR jeszcze funkcjonował. Jak silna była negatywna percepcja tych demokratycznych przemian przez komunistów, pokazał pucz Janajewa w 1991 roku. Przyszedł za późno. Nie wiem, czy nie odniósłby sukcesu lub nie spowodował wielkiego konfliktu zbrojnego w czasach transformacji, gdyby się wydarzył rok wcześniej. Ale uważam także, że już dyskusja, czy w grudniu 1989 Jaruzelski jest właściwą twarzą Polski jako prezydent państwa, miała uzasadnienie. Wtedy Czesi wybrali Havla na prezydenta i ten Jaruzelski nie pasował już do oblicza solidarnościowej rewolucji. Presja społeczna skróciła jego kadencję, co zresztą sam umożliwił.

Oprócz kilku naukowych debat mało pojawia się dyskusji zakorzeniających te kwestie zarówno w szerszym kontekście, jak i dynamicznej perspektywie. Dzieje się tak również dlatego, że każdy chce z tego solidarnościowego źródła czerpać legitymację dla swoich działań politycznych. W pluralistycznym ruchu jednak każdy może znaleźć swój element. Nie wolno natomiast zapominać o najważniejszych fundamentach rewolucji Solidarności: uniwersalnych prawach człowieka, prawach pracowniczych, polepszeniu warunków materialnych Polaków, demokratyzacji kraju, w tym ważnym elementem jest trójpodział władzy, i decentralizacji. Solidarność opierała się na kulturze kompromisu, na pokojowych – aż do bólu – rozwiązaniach bez przemocy. Ważnym elementem była też idea pojednania z sąsiadami. Bez niej nie byłoby powrotu do Europy. Pojednaniu z sąsiadami miało służyć krytyczne spojrzenie na własną przeszłość, ponieważ dostrzegano, jak bardzo propaganda PRL kaleczyła Polaków swoją wizją historii, ile zawierała nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się plan Balcerowicza? Czy stanowił on zdradę wartości Solidarności, jak twierdzi dzisiaj bardzo wielu?

Nie dziwię się pytaniom wielu młodych ludzi o to, co się stało z socjaldemokratycznym etosem Solidarności po roku 1989. Skąd wziął się nagły liberalny zwrot? Tu też warto rozróżnić dwie kwestie: fakty obiektywne i przestrzeń dla prawdziwego, twórczego sporu. Generalnie krytykowanie kompromisowej politycznej strategii Wałęsy do jesieni 1989 roku uważam za ahistoryczne. Równie ahistoryczne bywa myślenie o kwestiach ekonomicznych. Często nie pamięta się o społeczno-socjalnej słabości PRL-u i podobnych mu systemów. Jeszcze zanim drużyna Wałęsy spotkała się z Kiszczakiem przy Okrągłym Stole, panowała w PRL hiperinflacja, a Polacy funkcjonowali w niby socjalistycznym, a faktycznie asocjalnym systemie, w którym tylko ten, kto miał dolary lub inną zachodnią, twardą walutę, mógł egzystować godnie. W Peweksach można było przecież kupić wszystko, od papieru toaletowego po samochody. W wymiarze socjalnym był to zatem wyjątkowo cyniczny system, a hiperinflacja sprawiała, że każda wypłacana w złotówkach pensja była za chwilę prawie nic niewarta. To jest zatem punkt wyjściowy dla strategii stabilizacji ekonomiczno-społecznej Balcerowicza, stąd uważam za uzasadniony jego element monetarystyczny. Najważniejszym zadaniem socjalnym rządu Mazowieckiego było dać ludziom twardy pieniądz do ręki. Realizować równość społeczną poprzez stabilną politykę finansową. W krytyce tamtych czasów brakuje mi często tak fundamentalnego stwierdzenia.

Osobne jest jednak pytanie o decyzje związane z transformacją gospodarczą. O nich powinniśmy dzisiaj już bez ideologii dyskutować. Ze strony środowisk liberalnych w ostatnim czasie niejednokrotnie słyszałem, że zabrakło po 1989 roku pomysłu na sposób restrukturyzacji PGR-ów i całych obszarów postpegeerowskich. To pytanie uważam za bardzo ważne, to jest prawdziwy deficyt polityczny transformacji, środowiska liberalne nie interesowały się obszarami wiejskimi, rolnictwem. To pięta achillesowa liberalnego modelu transformacji. Bardzo mnie zajmuje temat wykluczonych, osób starszych, niepełnosprawnych. Polska transformacja to w dużej mierze walka różnych, silnych grup lobbystycznych o wpływ na przemiany. O tych politycznie słabszych niestety zapomniano, co widać chociażby w brakach systemu opieki zdrowotnej. Dramatyczne zmiany demograficzne ostatnich lat spowodowały, iż coraz bardziej wpływowi politycznie stają się starsi obywatele. Ich głos jest teraz politycznie decydujący. Niestety, nie polska polityka nie liczy się z niepełnosprawnymi, mam także wrażenie, że częściowo też z młodymi ludźmi. Lekcważone są wyzwania klimatyczne, cenę za to zapłacą młodzi.

Innym ważnym motywem sporu wokół transformacji jest przemysł cieżki. Znajdujemy się w tej chwili w budnyku ECS na obszarze dawnej stoczni. Akurat przełom lat 80. i 90. to czas kryzysu ciężkiego przemysłu stoczniowego także na Zachodzie. Nasz przemysł stoczniowy nie miał w latach 90. łatwych warunków rozwoju. Z jednej strony kryzys na Zachodzie, z drugiej – rozpad obszaru RWPG, dla którego przeważnie produkowano. Na dodatek współpraca państw socjalistycznych nie wzmacniała kompetencji potrzebnych, aby zaistnieć z dnia na dzień na kapitalistycznym rynku światowym. Efekt tej transformacji jest bardzo złożony, mamy zakłady pracy, które świetnie się odnalazły w nowej rzeczywistości, jak np. Stocznia Remontowa w Gdańsku, jeden z europejskich liderów branży, a inne upadają, tak jak firma Stocznia Gdańska.

Pytanie, z jakich powodów dzisiaj dyskutujemy o transformacji i o jakim jej okresie? Nie lubię nadmiernie ideologicznych debat, które na przykład dążą do tego, aby wykazać, że wszystko było złe po ’89 roku i pragną – cóż – uzasadnić nową rewolucję? Niemniej rzeczowa debata jest nam potrzebna: Na jakim etapie nie uwzględniliśmy pewnych wyzwań? Co ciągnie się za nami do dzisiaj?

Polska III RP odniosła realny sukces, który w 2015 roku skonsumowało PiS. Jego wyborcze zwycięstwo wynikło nie tylko z rozdawnictwa społecznego czy zmęczenia ośmioma laty rządów PO, ale z postawienia pytania o sprawiedliwość społeczną. O sprawiedliwość w obliczu tego sukcesu gospodarczego i dobrobytu, który nastał dopiero na początku trzeciej dekady transformacji. To pytanie o socjalny wymiar Polski będzie kluczowe przez następne lata. To nie kwestia kolejnej kampanii, w której się liczy, komu i ile tym razem rozdać, ale tego, jak użyć posiadanych już środków materialnych, aby wzmocnić tych, którym się w pierwszych dekadach przemian nie udało, i to dla dobra całego społeczeństwa. Sam jako ojciec niepełnosprawnego syna jestem zbulwersowany, jak słabe mamy rozwiązania systemowe w tym obszarze. I nie chodzi o pieniądze, tylko o zauważenie tej grupy obywateli. Przeraża mnie płytkie w Polsce myślenie o rozwiązywaniu problemów narastających w związku z rzeczywistością demograficzną. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mamy nadal lukę w postaci braku ubezpieczenia od rosnących wymagań opieki w wieku starczym. W Niemczech wprowadzono jako reakcję na wiele rosnące przypadki takich chorób jak demencja czy Alzheimer dodatkowe ubezpieczenie, finansujące opiekę seniorów. Dlaczego w Polsce takiego systemu nie ma? O tym teraz należy dyskutować, a nie ideologicznie polemizować na temat Okrągłego Stołu. To już historia.

Bez rozbudowanej sfery usług publicznych nie mamy czego szukać w lidze państw konkurujących o zagraniczne inwestycje, o rekrutację wysoko wykwalifikowanej, międzynarodowej siły roboczej. Konkurencyjność to dzisiaj nie tylko poziom zarobków i jakość edukacji. To także otwartość kulturowa, bezpieczeństwo i całe systemy infrastruktury publicznej, takie jak ochrona zdrowia, decydujące o jakości życia. Jeden z działających na Pomorzu pracodawców mówił mi o istnieniu swoistej mentalnej checklisty dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Ważne na niej są nie tylko kwestie bezpośrednio związane z inwestycją. Wybór miejsca ulokowania kapitału i własnych pracowników wiąże się mocno z tak zwanymi tematami miękkimi: dostępem do kultury i jakością oferty instytucji kultury, oczywiście bezpieczeństwem, ale także tolerancją społeczeństwa, by bezpiecznie się czuł na przykład ekspert ściągnięty do Polski z Azji.

Na całym świecie gorącym tematem staje się stopniowy upadek państwa prawa i demokracji, narodzin „nowego autorytaryzmu”. Polska i tym razem postrzegana jest jako kraj w awangardzie, tylko że tym razem w związku z zupełnie innymi zjawiskami niż w 1989 r. Ktoś złośliwy powiedziałby, że są to wręcz zjawiska odwrotne. Pan ma liczne kontakty z zachodnimi intelektualistami. Jak nasze obecne polityczne perypetie zmieniają postrzeganie Polski wśród nich? Jak poważne straty wizerunkowe następują? Czy „mit” kraju, który obalił komunę i dał Europie jedność i wolność teraz bezpowrotnie umiera?

Aby odpowiedzieć na pytanie, warto wyjść od cyklu historycznego, w którym Polska się pojawiła i odegrała w nim z własnego wyboru ważną rolę i z którym była odtąd kojarzona. Dwa lata temu mieliśmy w ECS-ie konferencję o stosunku solidarnościowej emigracji lat 80. do kraju i udzielanej mu pomocy. Przy tej okazji spotkaliśmy się z emigrantami. Jeden z nich, Paolo Morawski z Rzymu, powiedział coś, co wydaje mi się niezwykle mądre: otóż do percepcji zachodnich intelektualnych elit Polska wkroczyła około 1978 roku wraz z Janem Pawłem II. Ten Polak, przybysz z dalekiej krainy stał się częścią Zachodu i punktem odniesienia dla ludzi Zachodu. Jego fenomen sprawił, że dokonała się absolutna rewolucja w postrzeganiu Europy Środkowej, powstała nowa więź i bliskość. Często cytuję Bronisława Geremka, który w 2007 roku, za czasów rządów PiS i wielu problemów polsko-europejskich, w wygłoszonym w Berlinie przemówieniu powiedział, że relacje pomiędzy państwami nie są tylko czymś chłodnym, jakąś grą interesów i ich dogadywaniem. Ważnym elementem budowania w polityce międzynarodowej trwałych sojuszy jest także poczucie więzi i kulturowej bliskości. Muszą one powstać pomiędzy politykami i elitami, ale także pomiędzy społeczeństwami. Dzisiaj brakuje takiego pojmowania polityki sąsiedzkiej w strategii naszego rządu. Wręcz akceptuje i akcentuje się deficyty, dystans, aby wzmocnić nacjonalistyczną retorykę. To nie służy międzynarodowemu autorytetowi Polski, to nas izoluje i w efekcie nie wzmacnia naszej suwerenności.

Wracając jednak do Morawskiego. Mówił, że po papieżu z Polski przyszła Solidarność, a z jej wartościami i z twarzami jej liderów ludzie na Zachodzie się utożsamiali. Nie wynikała tylko z kryzysu komunizmu, ale pokazywała także pokojową drogę wyjścia z niego. I ten jej pokojowy charakter wzmacniał sympatię i więź. Potem był Okrągły Stół, po nim – mimo wszystkich trudności – sukces społeczno-gospodarczy, historyczny wysiłek Polaków zorientowany na nawiązanie dialogu z sąsiadami, pojednanie z Ukrainą, Niemcami, Litwą. Kiedy Polska weszła w 2004 roku do UE, nadal budowała kapitał więzi i zaufania, acz pojawiały się pierwsze spory. Wojna w Iraku, wyrażony we francuskim i holenderskim referendum strach przed polską siłą roboczą, z nich udało się jeszcze łatwo wybronić.

Rząd Donalda Tuska po 2007 roku te tendencje pozytywnych relacji z sąsiadami bardzo wzmocnił. Bardzo ważny okazał się gest wobec Rosji, zaproszenie Putina na obchody 70-lecia wybuchu II wojny światowej  oraz powołanie grupy dialogu do spraw trudnych. Putin jest mi obcy i nie reprezentuje bliskich mi wartości. Ale krok w stronę Rosji pomógł, aby na Zachodzie przestano interpretować każdą polską krytykę Putina jako wyraz naszego przewrażliwienia i kierowania się stereotypem antyrosyjskim. Wykonano zatem wysiłek, aby wpłynąć na postrzeganie nas i naszych interesów, zrobiono to takim językiem, żeby nas inni rozumieli i aby więzi z Polską wzmocnić. Polska proponowała swój partnerski udział w rozwiązywaniu wielu problemów Unii i jej wzmacnianiu. Krytykę formułowano nie zawsze publicznie i głośno, a symbolicznie podkreślano, jak ważna jest UE dla zachowania naszej suwerenności. Ta retoryka i symbolika pogłębiały więzi. To rodzaj polityki, gdzie spotyka się z innymi ludźmi i szanuje perspektywę drugiego. Gdzie nie formułuje się wypowiedzi na użytek propagandy skierowanej do własnych wyborców.

Załamanie naszych dobrych relacji w Europie rzeczywiście przyszło w 2015 roku. Usłyszeliśmy wtedy nagle język, metafory i odniesienia do symboli całkowicie sprzeczne z tym, na co powoływali się Jan Paweł II i Solidarność, z ideami, które Polskę wniosły w nowy ład europejski i go zasadniczo zmieniły. Przykładowo wypowiedzi na temat uchodźców bardzo nas dyskredytowały.

Przez długie lata uczyliśmy Europejczyków, że Polska musi wejść do Europy, gdyż ona jako naród, leżąc w tej jej części, może tylko przetrwać przy większej idei, opowiadaliśmy o decentralizacji i wzmacnianiu lokalnej wspólnoty. To się w ciągu trzech ostatnich lat radykalnie zmieniło. Polskę bardzo osłabia, że w świecie demokratycznym ludzie nie rozumieją języka i wartości, do których odnosi się ten rząd. Niszcząc ideę integracji europejskiej, uznając wychodzących z UE Brytyjczyków za głównego i strategicznego partnera, burząc strategiczną relację z Niemcami i Francuzami, Polska osłabia solidarność państw Europy, która jest pewnym novum historycznym i która powstała m.in. jako przeciwwaga dla neoimperialnych tradycji Rosji, ale także jako pomysł na wyrównanie sił wewnątrz demokratycznej Europy.

 

Gdyby okazało się, że obecna sytuacja polityczna będzie w dziejach Polski tylko 4-, może 8-letnim epizodem, to czy Polska będzie mogła potem w prosty sposób wrócić do europejskiego liberalno-demokratycznego mainstreamu, czy jednak będzie potrzeba określenia na nowo jej tożsamości i narracji symbolicznej? A jeśli tak, to jaką rolę będzie miał do odegrania „mit” Solidarności?

Trudno przewidzieć, co będzie się działo w Polsce, ponieważ nie zależy to tylko od wyboru Polaków, ale także od dalszego rozwoju Europy. Sytuacja w Polsce ma swoje dwa równoważne źródła, europejskie i lokalne, polskie, na przykład rola Kościoła katolickiego. Dzisiaj stanowi on raczej obciążenie dla pluralizmu i ciągle nie zdefiniował swojego miejsca w niej. Kościół odegrał bardzo ważną rolę, aby demokrację zdobyć, ale nie zaakceptował, że ma ona charakter pluralistyczny, a jej fundamentem jest społeczeństwo otwarte. W demokracji nie chodzi o to, aby postawić na jedną, bliską grupę polityczną i defensywnie bronić swoich przekonań, ale by świadomie reagować na potrzeby całego społeczeństwa. Kościół powinien być mediatorem w społeczeństwie pluralistycznym. Był tym mediatorem na pewno przed 1989 rokiem, odegrał też pozytywną rolę stabilizującą w procesie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Dziś niestety większość biskupów ma problem z Unią i nie chce pełnić roli mediatora społecznego.

Ważny jest wpływ Europy na rozwój polskiej demokracji. PiS nie może sobie pozwolić na głęboki konflikt z UE ze względu na pieniądze z funduszy unijnych, nadal bardzo Polsce potrzebne. Oczywiście na zachowanie polskich partii politycznych duży wpływ będzie miało dalsze kształtowanie się Unii. Czy po brexicie dojdzie do supremacji zachodniej i powstanie tak zwany twardy trzon unijny w celu ochrony przed nacjonalizmami Europy Środkowej? W którą stronę potoczy się polityka USA? To zdeterminuje zachowanie Polski.

Polska jest dzisiaj ciekawym krajem, w którym wewnętrzne czynniki decydują o charakterze jej demokracji, ale równocześnie jest krajem zbyt zależnym od kontekstu międzynarodowego, aby od niego uciec. Suwerenność Polski wynika z siły i kondycji polskiej demokracji i gospodarki, ale także z jej integracji z sojuszami demokracji zachodnich.

Jeśli chodzi o dziedzictwo Solidarności, na pewno będziemy świadkami procesów, w których generacja 20- czy 30-latków, nie mając za sobą doświadczenia historycznego Solidarności pierwszej i drugiej fali (1988 roku), na nowo określi ideowo ważne wątki w jej dziedzictwie i będzie kształtowała politykę symboliczną. Doświadczymy wtedy bogatego pluralizmu, który odzwierciedli różnorodność Solidarności. Dla nowej, demokratycznej lewicy Solidarność jest interesująca, bo wywodzi się z konkretnych problemów świata pracy. Dla konserwatystów pozostanie ważna, gdyż czerpie z doświadczeń i wartości chrześcijańskich, dla narodowców z kolei jako próba odzyskania suwerenności państwa polskiego, a Polaków czujących odpowiedzialność za świat zainspiruje, bo była ruchem społecznym, który głęboko i bezpośrednio zmieniał otoczenie ludzi, ale myślał globalnie, gdyż tylko tak można było zmienić status quo Polski.

Jako obserwator zatem, nie tylko jako szef ECS, przewiduję, że będziemy świadkami nowej, bardzo żywej, interpretacji Solidarności przez nowe pokolenia. Trochę przeszkadza w tym cień autorytetów, którzy na szczęście jeszcze żyją i są nadal dość młodzi. Czy ta generacja 20-, 30-latków w następnej dekadzie będzie potrafiła wyjść z własnej perspektywy i budować na fundamentach dziedzictwa Solidarności nowe, wspólne fundamenty politycznej kultury demokratycznej dla Polski? Być może osobiste emocje będą zdrowsze u tych młodych Polaków, którzy dzisiaj nie dali się wciągnąć w konflikt partyjny i być może polska demokracja doświadczy za 10 lat właśnie w kwestii dziedzictwa Solidarności bardzo ciekawego, pokojowego i twórczego sporu pomiędzy nową lewicą a nową prawicą i nowym politycznym liberalnym centrum?

Wierzę w jego aktualność, ponieważ Solidarność jest ciekawym punktem odniesienia, bo jako rewolucyjny ruch społeczny starała się dokonać bilansu nie tylko najważniejszych doświadczeń polskich ostatnich 200 lat. Jej pokojowy charakter wynikał z doświadczeń 1939, 1944 i 1970 roku. A ochrona życia ludzkiego była dla niej ważnym tematem. Solidarność zastanawiała się, jak wzmocnić polską podmiotowość, nie rozlewając krwi. Chciała być kontynuatorką rewolucji oświeceniowych, ale bez ich totalitarnego etapu. Odkryje to każdy, kto będzie się nią zajmował. Następna generacja, już w połowie XXI wieku, dokona oceny czasów po 1989 roku: dekad przełomu XX i XXI wieku, okresu już nie tylko politycznych, ale i cywilizacyjnych rewolucji: Internetu, nowej formy globalizacji, rewolucji pracy i w przestrzeni publicznej. W naturalny sposób więc, z powodu jego pluralizmu, następne generacje będą się interesowały dziedzictwem Solidarności i będą musiały wrócić szczególnie do 1989 roku jako podwójnego punktu zwrotnego, zamknięcia epoki 200 lat, doświadczenia Oświecenia, industrializacji i budowy liberalnej demokracji. Odbudowa liberalnej demokracji po 1989 roku była przecież już budową demokracji w kompletnie nowej cywilizacyjnej rzeczywistości, czasach globalizacji i cyfryzacji. Dla Polaków także w zupełnie nowej rzeczywistości geopolitycznej, ponieważ tak naprawdę wtedy, po raz pierwszy od 200 lat, byliśmy podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej.

 

Pomówmy o Gdańsku. Określa się on jako „miasto wolności i solidarności”. Jest miastem o niezwykle powikłanych dziejach. Jak w te dzieje wpisuje się doświadczenie Solidarności?

To bardzo trudne pytanie. Mam niezwykle krytyczny stosunek do Gdańska sprzed 1945 roku. Dotychczas nie mieliśmy możliwości i być może kompetencji, aby przeprowadzić publiczną debatę na temat wszystkich rozdziałów historii naszego miasta. W XIX wieku i na początku XX rodzi się w Gdańsku bardzo silny nacjonalizm niemiecki, a po traktacie wersalskim agresywny rewizjonizm. Siła uwodzenia ideologii NSDAP przed 1939 rokiem była tutaj gigantyczna. Cała ta radykalizacja polityczna wiązała się między innymi z przemianami przemysłowymi od połowy XIX wieku. Niedługo w ECS-ie opublikujemy monografię historii tutejszej stoczni. W połowie XIX wieku w wyniku politycznej decyzji powstała tu pierwsza państwowa stocznia Królestwa Prus. Dopiero później pojawiły się w Kilonii i Wilhelmshaven duże stocznie państwowe na terenie Niemiec. To oznacza, że wydano sporo pieniędzy, aby przywiązać Gdańsk, niegdyś dumne protestanckie miasto kupieckie w polskim królestwie, do Prus. Inwestycje w Gdańsku były elementem strategii  budowania pruskiego, potem niemieckiego mocarstwa na morzach. Zmienił się więc charakter miasta, przybyli wojskowi, urzędnicy, robotnicy. Na skutek rozbiorów Polski i polityki Prus Gdańsk stracił w XIX wieku swoją orientację na Europę Środkowo-Wschodnią.

Mam też krytyczny stosunek do patrycjuszowskiego Gdańska, do mitu gdańskiej res publiki. Trzeba bardzo uważać, aby tej tradycji kupieckiej res publiki nie mylić z nowoczesnym republikanizmem. Gdańscy patrycjusze bardzo dbali, aby nie każdy miał do miasta dostęp. Owszem, ci uprzywilejowani korzystali z wolności – jak na owe czasy system republikański osiągnął tu imponujący stopień. Niemniej nie można go mylić z nowoczesną demokracją.

To moje miasto rodzinne, do którego jestem bardzo emocjonalnie przywiązany, dlatego krytyczny jestem wobec mitów, które w ostatnich dekadach się narodziły. Zależy mi, abyśmy wyciągnęli wnioski z historii miasta. Gdańsk od XVI do XVIII wieku to miasto bardzo zamożne, metropolia, które konsumowało kulturę i sztukę, ale nie inwestowało w innowacje, nie zbudowało na przykład uniwersytetu. Nie widziało takiej potrzeby. Można było posłać swoje dzieci do europejskich uczelni. Dla mnie taki symboliczny dziejowy moment nastąpił wtedy, gdy Gdańsk nie zaakceptował propozycji Jana Sebastiana Bacha, który zamarzył, aby w tym bogatym grodzie pracować. Mniejszości, np. Żydów, długo lokowano poza murami miasta. Nieprzypadkowo cmentarz żydowski znajduje się na Chełmie. Dopiero w XIX wieku następuje pruska, narodowo-liberalna emancypacja i Żydzi zostają włączeni do Gdańska, jako zasymilowani obywatele stają się jego integralną częścią. Krótko mówiąc, ta bogata historia sprzed 1945 roku to pasjonująca przestrzeń, w której każdy może jakiś jasny punkt znaleźć, trzeba ją jednak odpowiednio kontekstualizować. Ostrzegam przed idealizowaniem i przed prostymi odniesieniami do starej rzeczywistości. Czym innym oczywiście jest odpowiedzialność za dziedzictwo architektoniczne, materialne i kulturowe – musimy je przyjąć jako całość. Patriotyzm lokalny, który z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa materialnego tamtych czasów, jest pozytywny.

Ale nowoczesna, powojenna gdańska tożsamość dopiero teraz się kształtuje. Dopiero teraz pewne dynamiki się spotykają i tworzą po raz pierwszy po wojennym zniszczeniu miasta w 1945 systematyczną całość. Dzieje się to na kilku płaszczyznach. Najpierw oczywiście odbudowa Gdańska, ona nie jest sztucznym mitem. Dała ludziom godność, przestrzeń do życia. Ciekawym pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością jest też sama koncepcja architektury i odbudowy. Zachowanie struktury miasta, odbudowa najważniejszych kościołów, budynków i pomników to ukłon wobec przeszłości. Myślano jednak także o nowoczesnym mieście, nie zrekonstruowano układu gdańskich kamienic, powstały inne, otwarte podwórka, stworzono przestrzeń socjalną, przedszkola i szkoły. Po prostu przestrzeń dla ludzi, którzy nie byli patrycjuszami. Wspaniałe połączenie tradycji i nowoczesności!

Koncepcja odbudowy Gdańska dała gdańszczanom jego mieszkańcom poczucie, że żyją we właściwym, swoim mieście. Stalinizm go nie zgwałcił tak jak inne europejskie miasta na wschód od Łaby. Charakter odbudowy dał przestrzeń też tym, którzy się nie identyfikowali z ówczesnym systemem.

Z kolei do stoczni i wielkich zakładów pracy przyszli ludzie z bardzo różnych miejsc i stali się wielką wspólnotą pracującą, częściowo autonomiczną, niezależną. To niesłychanie niebezpieczny mechanizm dla władzy, która chce wszystko kontrolować i centralizować. Warto też podkreślić położenie stoczni w sercu miasta, nie na peryferiach. To centrum starego, hanzeatyckiego miasta. To, co się w nim dzieje, ma wpływ na stocznię i vice versa.

Dla tożsamości Gdańska ważne są protesty 1970 i przede wszystkim 1980 roku, kiedy gdańszczanie poczuli, że pozytywnie odróżniają się od innych, że budują wspólnotę. Po 1990 roku ważny się stał element materialny. Dobry rozwój ekonomiczny całego regionu przyczynił się do jeszcze głębszego poczucia zakorzenienia. Pomorze było regionem słowiańsko-niemieckiego pogranicza i w postaci Kaszubów mieszkała tutaj ludność pogranicza. Dzięki tej zróżnicowanej tkance etnicznej, słowiańskiej, nie doszło do tak radykalnych przemian etnicznych jak w innych regionach Polski, na przykład w Zachodniopomorskiem. Została część Kaszubów, ich gospodarstwa, ich kultura materialna. Na Pomorzu, nie powstały, jak w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i na innych terenach poniemieckich, PGR-owskie monokultury.

W czasach PRL własność prywatna rolnika stanowiła ważny element prywatnej inicjatywy gospodarczej. Ciągłość własnościowa i materialna, obecność sporego majątku prywatnego na Pomorzu w transformacji dały ważny impuls dla rozwoju małych miasteczek, ale też Gdańska, który miał ciekawsze otoczenie społeczno-ekonomiczne niż Szczecin, Zielona Góra, a nawet Wrocław. Gdańsk czerpie zatem bardzo znaczące korzyści z Pomorza, a Pomorze z Gdańska. Ta symbioza się nadal wzmacnia.

Na podstawie kultury lokalnej powstał bardzo specyficzny, gdańsko-pomorski konserwatywny liberalizm i otwarty katolicyzm. Kaszubi są katolikami, tradycjonalistami. Na różne wyzwania historyczne reagowali bardzo silnymi strukturami rodzinnymi. Kaszubi mają jako ludzie pogranicza różne kompetencje kulturowe i spore doświadczenie migracyjne, które powodują, że nie mieszczą się w ciasnej nacjonalistycznej narracji, spotykanej we wschodniej czy centralnej Polsce. Mają doświadczenie Kulturkampfu Bismarcka, więc jako katolicy zachowują zdrowy dystans do niemieckiej kultury politycznej. Z drugiej strony mocno ich ukształtowała kultura i edukacja niemiecka.

W efekcie sympatia dla konserwatywnych wartości łączy się tutaj z niesamowitą otwartością, która została na nich przez historię i ich położenie wymuszona. Wynika ona też z tego, że Kaszubi nie mieszczą się w głównych kulturowo-tożsamościowych nurtach mainstreamowych Niemców czy Polaków. Ruchy wolnościowe Gdańska też wzmocniły tą niekonwencjonalność Kaszubów.

Współcześnie tacy ludzie, jak Paweł Adamowicz i Donald Tusk zaproponowali gdańszczanom pewne myślenie o ich losach i historii miasta. Wskazali kierunek rozwoju, który został przez większość jego mieszkańców zaakceptowany. Na przestrzeni ponad 20 lat stworzyli widoczną już z zewnątrz specyficzną kulturę polityczną. Odczuwalne było to masowo po zabójstwie Pawła Adamowicza. Był taki moment w styczniu 2019, gdy pomyślałem: oto skończyła się powojenna odbudowa miasta i rodzi się nowy Gdańsk. To był poniedziałek, 14 stycznia. Dzień, w którym Paweł Adamowicz zmarł. O godzinie 18.00 obywatele zebrali się na Długim Targu. Wie pan, kiedy najbardziej poczułem tę przemianę historyczną i się wzruszyłem? Gdy podczas wspólnej modlitwy wystąpili przedstawiciele wszystkich wyznań. Chyba pierwszy raz w historii w tym sercu Gdańska, na Długim Targu, przy Dworze Artusa wybrzmiały nie tylko modlitwy chrześcijańskie po polsku, ale także modlitwy po hebrajsku i arabsku. Nie było to możliwe wcześniej w historii miasta, dominowały w nim siły, które wręcz zwalczały te religie – naziści, komuniści. Miałem wrażenie, że w tej tragicznej chwili wypowiadane modlitwy scaliły zniszczone przez wojny, konflikty miasto. To było apogeum odbudowy, odnowy. Nie  dokonało się to przez przypadek, ale w konsekwencji kultury ekumenizmu, którą pozostawił po sobie Paweł Adamowicz, kultury, która wcześniej pojawiała się tylko w pewnych przestrzeniach miasta, takich jak Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy. Te głosy – spokojne, autonomiczne i suwerenne – nadały miastu nowy charakter, polegający na połączeniu szacunku dla różnych tradycji i religii w zsekularyzowanym mieście.

Mam nadzieję, że gdańszczanie tę ważną dla Adamowicza umiejętność  moderowania perspektyw i światów w sobie wzmocnią, tak kulturowo, jak i obyczajowo. Gdańsk to dziś miasto, w którym dobrobyt i dobre warunki dla inwestycji są ważne, ale tutejszy liberalizm to dziś nie tylko wolność myśli i aktywności gospodarczej, ale także wspólnota wolnych ludzi, którzy zastanawiają się także, jak mogą być odpowiedzialni za innych, za społeczeństwo. Dzisiejszy Gdańsk to oczywiście miasto tradycji polskich, polskiego patriotyzmu, ale takiego, który potrafi dostrzec sąsiadów. To postawa wobec sąsiadów, zapraszająca do wspólnego zagospodarowania świata, w którym żyjemy, nie przeciwko sobie.

 

Obaj jesteśmy socjologami. Kwestię stoczni już pan poruszył i to jest zjawisko oczywiste. Ale poza nią, czy warto doszukiwać się socjologicznych wyjaśnień tego, że Gdańsk raz po raz stawał się zarzewiem strajku i protestu? W tym, że był miastem ludzi wykorzenionych, w którym w dorosłe, świadome życie akurat wchodziło pierwsze urodzone na miejscu pokolenie? Szczecin też był takim zarzewiem. Jakie to miało znaczenie dla faktu, że to zaczynało się w Gdańsku, a nie choćby w Warszawie?

Francuski socjolog Alain Touraine podkreślał, że w Solidarności wyjątkowe było to, że nie posługiwała się w konflikcie językiem interesów, a językiem wartości. Można więc postawić i dziś tezę, że Gdańsk znów nie tylko dba o swoje interesy, ale także używa języka wartości i to go wyróżnia.

Gdy idziemy przez wystawę ECS i docieramy do roku 1970, a przed chwilą widzieliśmy już obrazy z wcześniejszych kryzysów komunizmu, odruchowo pytamy, co sprawiło, że wydarzyły się one tutaj. Zaskakujące, że w ’70 roku centrami społecznego protestu nie były tradycyjne, silne ośrodki polskiej kultury, jak Warszawa, Kraków czy Poznań lub Lublin, tylko właśnie te poniemieckie miasta. Miasta, w których wymieniono po 1945 prawie całą ludność, Gdańsk, Szczecin, Wrocław.

Szczecin odegrał bardzo ważną rolę, to w nim po raz pierwszy w 1970 roku padło hasło wolnych związków zawodowych, ale miał trudniejszy punkt wyjścia i potem sam spowodował swoją peryferyjność, nigdy nie odnajdując własnego miejsca w polskiej narracji zbiorowej. Gdańsk miał łatwiej, bo choć w swoje historii protestancko-niemiecki, to politycznie równocześnie był polskim miastem. Każda opcja, endecka, liberalna, także komunistyczno-stalinowska potrzebowała Gdańska do budowania opowieści o Polsce. Do połowy lat 50. autonomia Szczecina była ograniczona – jego władze nie miały kontroli nad portem, przedwojenna starówka Szczecina nie została odbudowana. Gruzy szły wagonami do Warszawy na jej odbudowę. To miasto, mimo endeckiej retoryki o prasłowiańskich korzeniach, postrzegano jako obcy organizm. Oczywiście położenie geograficzne także zdecydowało, że Geremek i Mazowiecki przyjechali do Gdańska, nie do Szczecina, wszak Gdańsk leży na często uczęszczanej trasie. W 1980 roku ułatwiło to dotarcie tutaj międzynarodowej prasy, co miało niebagatelne znaczenie. Z tym miastem wiąże się też wiele uniwersalnych i czytelnych dla zagranicy symboli: międzywojenny konflikt wokół Gdańska, Wolne Miasto Gdańsk, wybuch drugiej wojny. W 1980 roku świat zrozumiał, że ponownie powróciła tu wielka historia.

W Gdańsku od lat 50. doszło do najbardziej trwałej i najsilniejszej interakcji oraz symbiozy najróżniejszych środowisk społecznych, twórczych, artystycznych, akademickich i regionalnych. Zdecydowało to także o wysokiej jakości lokalnych elit i wielkiej dynamice gospodarczej ostatnich 20–25 lat. Cztery–pięć lat temu zastanawialiśmy się z Pawłem Adamowiczem, co możemy jeszcze zrobić, aby zachęcić inwestorów. Gdańsk, Wrocław i Kraków, np. dla branż IT i usługowej plasowały się wówczas na podobnym poziomie i tylko subiektywne decyzje firm ważyły o wyborze któregoś z nich. Okazało się, że siła lokalna, atmosfera miasta, jakość życia i osobowość naszych liderów zadecydowały także o sukcesie ekonomicznym Gdańska. To coś więcej niż dbanie o interesy, to poczucie współodpowiedzialności za Polskę i Europę jest decydujące.

Dbałość o mówienie językiem wartości przewija się w Gdańsku chyba we wszystkich grupach społecznych. Spójrzmy na plany obchodów rocznicy 1 września. Gdańskich urzędników nie satysfakcjonuje martyrologia i rekonstrukcja bitwy o Westerplatte. Ważne jest dla nich pytanie, co można przy tej okazji zrobić dla współczesności, jak zachować pokój w Europie. I wokół tego pojęcia chcą się spotkać, a nie wokół martyrologii i konfliktu. Tych drobnych rzeczy my, gdańszczanie, już nawet nie czujemy, ale one jednak odróżniają nasze miasto od innych.

Czy te dzieje Gdańska to jest tylko atut, czy także obciążenie? Czy ta historyczna, naturalna rola miasta – prowodyra buntu może stać się obecnie źródłem nieufności lub obaw aktualnej ekipy rządzącej przed Gdańskiem? Czy Gdańska należy i trzeba się bać? Czy w takim strachu tkwią przyczyny prób jego dyskredytacji, jako rzekomo miejsca mniej polskiego niż inne w Polsce?

Jeśli chodzi o historię i jej znaczenie dla współczesności, to od nas zależy, w jaki sposób nasze zbiorowe doświadczenie wykorzystujemy. W Gdańsku, w ostatnich dekadach po wojnie interesowaliśmy się historią miasta, ponieważ spotkali się tutaj ludzie wykorzenieni. Wysiłek odbudowy wyrażał także ich wolę zakorzenienia, budowę nowej tożsamości na gruzach zniszczonego miasta. Być może dla przyszłych gdańszczan dorastanie w tym mieście okaże się tak naturalne, że jego historia będzie ich mało zajmowała. Acz jestem optymistą, ponieważ przez symboliczną rolę Gdańska ta historia zawsze będzie nas dopadać w formie pytań zadawanych przez naszych gości.

Jak jednak patrzymy na tę historię i czego od niej oczekujemy? Tutaj gdańska kultura pamięci jest otwarta na różne trudne kwestie, na różne perspektywy. W najnowszych dziejach widzi nie tylko historię buntu i protestu, ale także wartość tolerancji i pluralizmu. Dopóki ta perspektywa nie stanie się dominująca w całej kulturze polskiej, dopóty Gdańsk będzie inny. Ta gdańska otwartość na innych, ten konserwatywny-liberalizm, irytuje dziś środowiska rządzące. PiS okazuje wielką obawę przed pluralizmem. Przedstawiciele tego obozu boją się, że w dobie globalizacji w pluralizmie Polska i polskość jako naród, państwo i kultura rozsypią się, rozlecą, rozpłyną. Szukają sztywnych form, żeby to opanować. Ludzie związani z tą opcją polityczną idą śladem potrzeby bezpieczeństwa, typowej dla każdego człowieka, bo każdy chciałby mieć swój świat uporządkowany. Rozumiem to, ale nie aprobuję ich propozycji kulturowych, które niestety czerpią z idei nacjonalizmu i centralizmu.

Zasadniczo się też nie zgadzam z tezą dzisiejszych elit rządzących, że nie ma gry drużynowej poza granicami państwa i narodu, że nie istnieje wspólnota europejska, poczucie więzi, że polityka i kultura polegają na cynicznej konkurencji państw narodowych. Dlatego my jako Polacy musimy ograniczyć się i wzmocnić perspektywę narodową. Nie chcę przez to negować otwartości kulturowej wielu polityków i wyborców PiS. Niemniej ich analiza wyzwań na świecie jest tak czarna, że właściwie proponują nacjonalizm jako jedyną metodę stabilizacji. Tymczasem na wszelkie przemiany, czy to kulturowe, czy cywilizacyjne i ekonomiczne, należy reagować nie tylko negacją, ale wzmacniając pozytywne trendy, nadać dobrym dynamikom siłę. Polska musi być liderem integracji europejskiej, bo jeśli zamknie się w swoim państwie narodowym, to nie tylko zmniejszy swoje bezpieczeństwo, ale będzie miała dalece mniejszy na Europę wpływ, a integracją europejską zajmą się Niemcy i Francja. W interesie Polski jest budowanie wspólnoty europejskiej, europejskiej perspektywy, kultywowanie europejskiej gry drużynowej. Ta metoda wzmacnia Polskę.

Także pluralizm wzmacnia naród. Nie rozsadza państwa narodowego, jeśli to państwo jest liberalną demokracją, a jej uniwersalne wartości są nadrzędne nad tożsamościami etnicznymi i religijnymi. Po doświadczeniach ostatnich 100 lat wiemy, że te siły polityczne, które chcą zamknąć wspólnotę narodową w państwie etnicznie czy religijnie homogenicznym, często stawiają ideę narodu ponad demokracją.

Dzisiejsze napięcie między Gdańskiem a rządem centralnym to nie tylko kreacja kampanii wyborczych czy schmitteański podział kraju na Polskę proeuropejską i nacjonalistyczną. To jest realny spór o odczytanie wyzwań współczesności i konkurencja różnych modeli wspólnotowych, które mają zapewnić ludziom bezpieczne życie w XXI wieku. Gdańska opowieść mówi, że człowiek kulturowo i politycznie nie składa się z tylko jednej tożsamości. Pluralizm jest nie tylko fenomenem społeczeństwa, ale jest w nas. W tej mozaice tożsamości musimy się odnaleźć, dobrze zorganizować i jako jednostki, i jako społeczeństwo. Dlatego sztuką polityczną jest połączenie indywidualnych interesów z naszymi wspólnotowymi, ale także z nadrzędnymi, uniwersalnymi wartościami. To buduje dobrą formę życia dla wielu różnych tożsamości. Taka filozofia zachowuje wolność jednostki i jednocześnie pomaga wielu różnym ludziom żyć razem w pokoju.

 

 

Konstytucja biznesu to propaganda, a nie prawdziwe reformy :)

„Konstytucja biznesu” miała stanowić nowe otwarcie w relacjach między państwem (w tym rządem) i przedsiębiorcami. Wydarzenia ostatnich miesięcy wskazują, że nic się w tej materii nie zmieniło.

Podkreślamy, że użycie terminu „konstytucja” jest jaskrawym nadużyciem w ustach tych, którzy wielokrotnie złamali Konstytucję RP. Kiedy konstytucja jest przez władzę lekceważona, ludzie tracą zaufanie, że może być ona gwarancją ich praw.

Rządzący przez ostatnie dwa lata chętnie opowiadali o swojej trosce o polskich przedsiębiorców – dlatego wprowadzono „konstytucję biznesu” czy powołano nowy resort: Ministerstwo Przedsiębiorczości i Technologii. Jednocześnie swoimi działaniami polskim przedsiębiorcom szkodzili, wprowadzając antywolnościowe regulacje (jak zakaz otwierania nowych aptek czy zakaz handlu w niedziele). „Konstytucja biznesu” przez samą swoją konstrukcję nie mogła tego zmienić.

Była tylko propagandowym hasłem, co potwierdzają także wydarzenia, które nastąpiły po jej wprowadzeniu.

Synteza:

*

Rząd PiS głosi, że „konstytucja biznesu” to „najważniejsza reforma polskiego prawa gospodarczego od prawie 30 lat”. Najistotniejsze z jej deklarowanych celów to zwiększenie jakości tworzenia prawa gospodarczego oraz poprawa relacji między administracją publiczną i przedsiębiorcami.

Można wymienić pięć powodów, dla których takie przedstawienie sprawy jest czystą propagandą.

*

PO PIERWSZE, użycie terminu „konstytucja” jest jaskrawym nadużyciem w ustach tych, którzy wielokrotnie złamali Konstytucję RP. Kiedy Konstytucja jest przez władzę lekceważona, ludzie tracą zaufanie, że może być ona gwarancją ich praw. Z tego powodu tym bardziej nie mogą mieć zaufania, że ich prawa będą gwarantowane przez zwykłe ustawy nazywane „konstytucją”.

*

PO DRUGIE, sama deklaracja, że „konstytucja biznesu” ma zwiększyć jakość tworzenia prawa gospodarczego, koliduje z dotychczasową praktyką legislacyjną rządu PiS, którą cechuje pospieszne uchwalanie ważnych aktów prawnych, nadużywanie ścieżki poselskiej, nierzetelne sporządzanie ocen skutków regulacji oraz nieuzasadnione skracanie czasu trwania i fasadowość konsultacji publicznych. W tej sytuacji razi to, że rząd PiS, który w bezprecedensowy sposób obniżył jakość stanowienia prawa, głosi wprowadzenie ustawą „wysokich standardów procesu legislacyjnego w zakresie prawa gospodarczego”.

*

PO TRZECIE, wszystkie zasady ogólne, jakie zapisano w „konstytucji biznesu”, obowiązywały już wcześniej. Możliwości ich stosowania przez urzędy i sądy ogranicza mnogość szczegółowych regulacji, które w systemie prawnym mają pierwszeństwo przed przepisami ogólnymi. W związku z tym „konstytucja biznesu” nie wpłynie na problem niewłaściwego stosowania przepisów przez urzędników.

*

PO CZWARTE, „konstytucję biznesu” przedstawia się jako „projekt strategiczny Strategii na Rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju”. Tymczasem powtarza ona w wielu miejscach rozwiązania przewidziane w zgłoszonym w poprzedniej kadencji (przez Ministerstwo Gospodarki z Januszem Piechocińskim na czele) projekcie Prawa działalności gospodarczej, zwanym wówczas „konstytucją dla firm”. Trzeba dodać, że duży udział w zablokowaniu sejmowych prac nad poprzednim projektem mieli posłowie PiS.

*

​PO PIĄTE, wprowadzone przez „konstytucję biznesu” drobne zmiany korzystne dla przedsiębiorców nie rozwiązują palącego problemu przeregulowania polskiej gospodarki, do czego obecny rząd również wydatnie się przyczynia, w związku z czym w żadnej mierze nie usprawiedliwiają propagandy związanej z „konstytucją biznesu”.

Cały raport dostępny jest na stronie Fundacji FOR

 

Amerykanie oraz kultura podawania w wątpliwość: Błędne koło dezinformacji? :)

W obliczu zaniepokojenia powszechną konsumpcją oraz zasięgiem propagandy i fake news w trakcie minionego cyklu wyborczego w Stanach Zjednoczonych, wielu zwolenników postępu nawołuje do zwiększenia zaangażowania w programy na rzecz medialnej piśmienności. Inni głośno domagają się wprowadzenia rozwiązań, które skupiałyby się na eksperckim weryfikowaniu informacji i etykietowaniu fałszywych newsów. Oba te podejścia mają marne szanse na sukces – nie dlatego, że są z założenia błędne, ale dlatego, że nie uwzględniają kulturowego kontekstu konsumpcji informacji, który sami stworzyliśmy na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat. Problem, z jakim się obecnie zmagamy, jest znacznie większy niż się wydaje dużej części społeczeństwa.

Nam June Paik, Electronic Superhighway. Continental US, Alaska & Hawaii (1995)
Nam June Paik, Electronic Superhighway. Continental US, Alaska & Hawaii (1995) || CC BY 2.0-licensed photo by CEA+

Jakie masz źródła?

Pamiętam pogawędkę, jaką ucięłam sobie w trakcie prowadzenia badań w środkowo-wschodniej części USA z pewną nastolatką. Wiedziałam, że jej szkoła propaguje abstynencję jako jedyną opcję w ramach edukacji seksualnej, jednak nie pamiętam jak to się stało, że zaczęłyśmy rozmawiać o ciąży. Pamiętam jednak, że opowiadała mi, że razem ze swoimi znajomymi często dyskutuje o ciąży i „chorobach”, które można złapać podczas seksu. Jak dowiedziałam się później, z przekonaniem wyjaśniła mi cały szereg „faktów”, które – jak słyszała – są całkowicie niepoprawne. Nie można zajść w ciążę przed 16. rokiem życia. AIDS można złapać przez pocałunek. I tak dalej. Gdy zapytałam ją, czy rozmawiała o tym z lekarzem, spojrzała na mnie jakby z czoła wyrastały mi rogi. Wyjaśniła, że razem z przyjaciółmi sami przeprowadzili odpowiedni research – przez co miała na myśli, że znaleźli strony internetowe, które „potwierdzały” ich przekonania.

Przez lata ta rozmowa tkwiła w mojej głowie jako jeden z powodów, dla których potrzebujemy lepszej medialnej piśmienności w zakresie internetu. Jak wyjaśniam w mojej książce It’s Complicated: The Social Lives of Networked Teens, zbyt wielu uczniom, których poznałam, wmawiano, że Wikipedia jest nierzetelnym źródłem informacji i zamiast tego byli zachęcani do samodzielnych dociekań. W rezultacie, wniosek, który większość z nich wyciągała był taki, że należy zasięgać języka w Google i posługiwać się pierwszym wynikiem wyszukiwania, jaki wyskoczy. Słyszeli, że Google jest wiarygodny, zaś Wikipedia – nie.

Świadomość jakie źródła są wiarygodne jest podstawową zasadą edukacji w zakresie medialnego piśmiennictwa. Gdy dydaktycy zachęcają uczniów by ci skupiali się na jakości informacji, zachęcają ich jednocześnie do kwestionowania źródła publikującego daną treść. Czy dana strona cieszy się poważaniem? Czy autorzy mogą być stronniczy? Podstawowe założenie w tym wszystkim jest takie, że istnieje uniwersalna umowa, iż na wiodących agencjach informacyjnych typu New York Times, czasopismach naukowych oraz ekspertach z wyższym wykstałceniem w swojej dziedzinie zdecydowanie można polegać.

Zastanówmy się jednak jak to wygląda w naszym społeczeństwie, gdzie „media liberalne” są postrzegane z pogardą jako niewiarygodne źródła informacji… czy też te, w których nauka jest uważana za zaprzeczającą wiedzy ludzi religijnych… czy też gdy stopnie naukowe są postrzegane jako broń wykorzystywana przez elity do uzasadniania opresji ludzi pracujących. Nie trzeba mówić, że nie każdy zgadza się z tym, co stanowi o wiarygodnym źródle.

Uczniowie są także zachęcani do refleksji nad motywacjami ekonomicznymi i politycznymi, które mogą powodować stronniczość w dziennikarstwie. Prześledź, skąd płyną pieniądze – wpaja im się. Teraz zobacz, co się stanie, gdy dostaną listę kluczowych graczy na rynku mediów informacyjnych ze Wschodniego Wybrzeża, których nazwy są ewidentnie pochodzenia żydowskiego. Witamy we wstępie do ideologi antysemickiej!

Ludzie z możliwościami…i bronią

Wpajaliśmy młodym ludziom, że są najbystrzejszymi śnieżynkami na świecie. Od ruchu budującego pewność siebie w latach 80-tych, po normatywną logikę współczesnego wychowania, młodym ludziom mówi się, że mają być mili i kompetentni oraz powinni ufać swoim instynktom w podejmowaniu mądrych decyzji. To wszystko przygotowuje ich do życia w zgodzie z kolejnym wielkim amerykańskim ideałem: odpowiedzialnością osobistą.

W Stanach Zjednoczonych wierzymy, że ludzie, którzy na to zasługują, są w stanie wspiąć się w górę pociągając za własne sznurówki. W praktyce oznacza to, iż każda jednostka powinna znać się na finansach na tyle dobrze, by skutecznie zarządzać własnym funduszem emerytalnym. I że od każdej jednostki oczekuje się świadomości potencjalnego ryzyka utraty zdrowia na tyle, by mogła ona podejmować własne decyzje odnośnie ubezpieczenia. Odebranie jednostce władzy kontroli nad własnym losem jest uważane za anty-amerykańskie przez wielu ludzi w kraju. Jesteś panem własnego losu.

Dzieci indoktrynuje się na modłę tej kulturowej logiki dość wcześnie, nawet gdy ich rodziny wciąż ograniczają ich mobilność i dostęp do sytuacji społecznych. Jednak jeśli chodzi o informacje, uczone są, iż są wyłącznymi posiadaczami wiedzy. Jedyne, co muszą zrobić, to samodzielnie „przeprowadzić dochodzenie”, a będą wiedzieć lepiej od kogokolwiek, co jest prawdziwe.

Połączmy teraz to przekonanie z głębokim brakiem zaufania do źródeł medialnych. Jeśli jakieś media donoszą o czymś, a ty im nie ufasz, to twoim obowiązkiem jest zakwestionować ich autorytet, wątpić w informację, którą ci się podaje. Jeśli owe media podejmują ogromny wysiłek, sprowadzjąc „ekspertów” by obalić jakąś informację – coś tu może nie grać i warto to sprawdzić.

Teraz zastanów się co to oznacza dla #pizzagate. W całym kraju kluczowe agencje informacyjne robiły, co tylko w ich mocy by podać w wątpliwość konspiracyjne doniesienia, które łączyły Johna Podesta i Hillary Clinton z szajką zajmującą się handlem dziećmi, która rzekomo była zarządzana z pizzerii w Waszyngtonie. Większość ludzi nigdy nie słyszała owych teorii konspiarycjnych, jednak w zaciekawieniu wytężali słuch, gdy mainstreamowa prasa oszalała próbując obalić te historyjki. Dla wielu ludzi, którzy nie darzą zaufaniem mediów „liberalnych” i z góry nastawionych by nie ufać Hillary Clinton, ogromna ilość informacji na ten temat oznaczała, że coś jest na rzeczy i należy to sprawdzić.

Wielu ludzi spośród tych, którzy pojawili się w pizzerii Comet Ping Pong by zobaczyć ją na własne oczy przewinęło się niezauważonych. Jednak któregoś dnia facet z bronią w ręku doszedł do wniosku, że „chce zrobić coś dobrego” i „uratować te dzieci”. Był pierwszym, który przyznał, że „agencja wywiadowcza nie była pewny na 100%”, ale on zrobił tylko to, czego go nauczono – zakwestionował informację, na którą się natknął i chciał dociec prawdy na własną rękę.

Doświadczenia zamiast wiedzy eksperckiej

Wiele marginalizowanych grup przejawia uzasadnione rozgniewanie sposobem, w jaki przez dekady ich historie były niejednokrotnie ignorowane przez wiodące media. Najdotkliwiej odczuwają to społeczności o odmiennym kolorze skóry. I nie chodzi tylko o przeszłość. Sprawa Ferguson znalazła się w głównych mediach po pięciu dniach. Sprawa rurociągu Dakota została podchwycona przez dziennikarzy dopiero po kilku miesiącach i interwencji licznych celebrytów. Jednak poczucie marginalizacji ze strony mediów informacyjnych nie dotyczy tylko ludzi o odmiennym kolorze skóry. Dla wielu Amerykanów, którzy byli świadkami znikania lokalnych gazet z rynku, kluczowe dziennikarstwo informacyjne z dużych miast sprawia wrażenie oderwanego od rzeczywistości. Problemy i tematy, które w ich odczuciu najbardziej dotykają ich życia, są często pomijane.

Przez dekady liderzy obrony praw człowieka podkreślali znaczenie respektowania doświadczenia ponad wiedzą ekspercką, zwracając uwagę na konieczność wysłuchania głosów osbób o odmiennym kolorze skóry, które często były ignorowane przez ekspertów. Przekaz ten zyskał dużo szersze znaczenie, szczególnie w gronie białych przedstawicieli klasy niższej i średniej, którzy czują się ignorowani przez establishment. Biali także domagają się dostrzeżenia ich doświadczeń i oni również podkreślają konieczność zrozumienia i poszanowania doświadczeń „przeciętnego człowieka”. Postrzegają oni media informacyjne o charakterze „liberalnym”, „miejskim” i „z wybrzeża” jako antytezę ich własnych interesów, ponieważ powołują się one na opinie ekspertów, w debatach opierają się na estetycznie wyglądających specach i mają tendencję do robienia ze zwykłych ludzi widowiska dla mas.

Spójrzmy, co dzieje się w medycynie. Wielu ludzi miało kiedyś lekarzy pierwszego kontaktu, których znali od dziesięcioleci i ufali im bardziej jako osobom, niż jako specjalistom. Dziś, wielu ludzi postrzega swoich lekarzy jako aroganckich i patrzących na nich z góry, zbyt kosztownych i lekceważących ich potrzeby. Lekarze nie mają czasu by spędzić z jednym pacjentem więcej niż kilka minut i wielu ludzi zaczyna mieć wątpliwości, że zalecone leczenie jest w ich najlepszym interesie. Ludzie czują się wpuszczani w ogromne koszta za zabiegi, których nie rozumieją. Wielu ekonomistów nie jest w stanie pojąć dlaczego tak wielu ludzi jest przeciwnych Affordable Care Act (ACA), ponieważ nie rozumieją, że ta „uspołeczniona” medycyna jest postrzegana przez ludzi, którzy nie mają zaufania do polityków wmawiających im, co jest w ich najlepszym interesie w kategoriach „ekspertyza ponad doświadczeniem”. I podobnie nie ufają swoim lekarzom. A zaufanie publiczne względem lekarzy drastycznie spada.

Czemu dziwi nas, że większość ludzi czerpie informacje medyczne z własnych profili na mediach społecznościowych i internetu? To dużo tańsze niż wizyta u lekarza, a w internecie zarówno znajomi, jak i obcy są skłonni wysłuchać, współczuć i porównać doświadczenia. Po co zatem ufać specjalistom, skoro w zasięgu ręki możemy mieć całe grono dobrze poinformowanych osób, które mogły kiedyś doświadczyć tego samego co my, a teraz chcą nam pomóc?

Zastanówmy się nad tą dynamiką w kontekście dyskusji wokół autyzmu i szczepionek. Zaczęło się od tego, że pewien artykuł naukowy opublikowany przez specjalistę wskazał na związek między autyzmem a szczepionkami. Odbił się on szerokim echem wśród rodziców, którzy mieli podobne doświadczenia. Następnie, inni specjaliści podważyli pierwszy raport, podali w wątpliwość motywację badacza oraz zaangażowali się w kampanię w mainstreamowych mediach by „udowodnić”, że związku takiego nie ma. To, co nastąpiło później, przypominało wojnę między doświadczeniami – i siecią rodziców, którzy połączyli siły by pokonać tę nową grupę ekspertów, których postrzegali jako protekcjonalnych, zamożnych ignorantów. Im bardziej media skupiały się na odpieraniu tych sieci rodziców za pomocą języka naukowego, tym bardziej publiczność była przychylna argumentom przytaczanym przez anty-szczepionkowców.

Pamiętajmy, że anty-szczepionkowcy nie twierdzą, że szczepionki bez wątpienia powodują autyzm. Twierdzą, że tego nie wiedzą. Twierdzą, że specjaliści zmuszają dzieci do podania się szczepieniom wbrew ich woli, co brzmi jak przejaw opresji. Chcą możliwości wyboru – by nie szczepić. I chcą informacji o ryzykach płynących ze szczepień, które w ich odczuciu nie są im udostępniane. W skrócie: robią to, czego ich nauczono: kwestionują źródła informacji i podają w wątpliwość motywację stojącą za tymi, którzy promują jednostronną informację. Wątpliwości stały się narzędziem.

Zmagania z „fake news”

Od czasu wyborów wszyscy zwariowali na punkcie fake news, podczas gdy eksperci obwiniają „głupich” ludzi o brak świadomości, co jest „prawdą”. Solucjonizm wokół tego zjawiska ma charakter zgoła protekcjonalny – w najlepszym razie. Potrzeba większej liczby ekspertów by rozpoznać treści o charakterze fake news. Potrzeba większej medialnej piśmienności by nauczyć ludzi jak nie dać się nabrać. A jeśli uda nam się zmusić Facebooka by położył kres rozprzestrzenianiu się fake news, będzie po sprawie.

Trudno nie wybuchnąć śmiechem, gdy dotrze do nas ironia stojąca za przykładem grup rozsierdzonych zjawiskiem fake news i przytaczających historyjkę, jakoby rzekomo papież udzielił poparcia Donaldowi Trumpowi. Powodem, dla którego tak wielu postępowców zna tę historię jest fakt, iż rozprzestrzeniła się ona szalenie szybko w kręgach liberalnych, które przytaczały ją jako przerażającą i fałszywą. Jak rozumiem, wydawało się dużo bardziej prawdopodobne, że to właśnie liberałowie, a nie konserwatyści, rozpuszczą tę opowieść dalej. Czego więcej chcieć, jeśli prowadzisz stronę z fake news, a twoim celem jest zbijanie kasy na ludziach, którzy szerzą dezinformację? Skłonienie niedowiarków do kliknięcia na clickbait jest dużo bardziej dochodowe niż kliknięcia osób już w to wierzących, gdyż szanse, że ci pierwsi udostępnią ten content dalej by go tym samym podważyć są dużo większe. Eureka!

Ludzie wierzą w informacje, które potwierdzają ich własne przekonania. Właściwie, jeśli przedstawisz im dane przeczące ich przenonaniom, zaostrzą swoje przekonania zamiast włączyć nowouzyskaną wiedzę we własny punkt widzenia. Dlatego właśnie pierwsze wrażenie jest takie ważne. Dlatego też żądanie by Facebook pokazywał treści przeczące przekonaniom użytkowników nie tylko wzmoże ich wrogość względem samego Facebooka, lecz także zwiększy polaryzację w ramach całej sieci. I to właśnie dlatego tak wielu liberałów rozpowszechnia historyjki ze stajni „fake news” w sposób, który dodatkowo podpiera ich przekonanie, że zwolennicy Trumpa są głupi i zacofani.

Przypięcie opowiastce o papieżu łatki fałszywej nie przyczyniłoby się do tego, że ludzie skłonieni by wierzyć w prawdziwość tej historii przestaną w nią wierzyć. Nie zapominajmy, że użytkownicy mogą uważać Facebooka za wartościowe źródło informacji, ale niekoniecznie muszą ufać samej firmie. Więc jej „wiedza ekspercka” dla większości ludzi nie jest nic warta. Oczywiście, byłby to ciekawy eksperyment; zastanawia mnie ilu liberałów nie udostępniło by jej dalej danego fałszywego newsa, gdyby był on od razu jasno oznaczony jako sfabrykowany. Czy nie uznaliby za konieczne ostrzec każdego w sieci, że konserwatyści są szaleni? Czy nie pomogliby zasilić fakenewsowej maszynki do robienia pieniędzy? Być może.

Sądzę jednak, że etykietowanie dalej zwiększyłoby polaryzację – wydawałoby się jednak, że jakieś działania zostały podjęte. Sceptycy używaliby tej etykietki by wzmocnić własne przekonanie, że informacja jest fałszywa (i zminimalizować jej rozprzestrzenianie się, co zapewne jest korzystnym zjawiskiem), podczas gdy „wierzący” po prostu zignorowaliby taką etykietkę. Czy to jednak doprowadza nas do punktu, w którym chcieliśmy się znaleźć?

Rozwiązanie kwesti tzw. „fake news” będzie wymagało dużo więcej niż wprowadzenie etykietowania. Będzie wymagać zmiany kulturowej w zakresie tego, jak interpretować informacje, do kogo mamy zaufanie i jak mamy pojmować naszą własną rolę w zmaganiach z informacjami. Łatwe i szybkie rozwiązania mogą pozwolić na pozbycie się kontrowersji, jednak nie rozwiążą kluczowych problemów.

Czym jest prawda?

Jako zwolenniczka propagowania medialnej piśmienności od ponad dekady sama zmagam się z przypadkami, gdy zdarzało mi się nie zauważyć czerwonej chorągiewki. Prawda jest taka, że wiele założeń i przekonań nie idzie w parze z poglądami większości Amerykanów.

Ponieważ mam przywilej bycia naukowcem, rozumiem jak wiedza specjalistyczna i informacje są tworzone i żywię głęboki szacunek dla zarówno mocnych stron, jak i ograniczeń wynikających z dociekań naukowych. Obracając się w otoczeniu dziennikarzy i ludzi pracujących w branży rozpowszechniania informacji widzę, jakie motywacje kształtują produkcję i rozpowszechnianie informacji oraz dostrzegam linie uskoku tych procesów. Jestem przekonana, że pośrednicy informacji są istotni, że wiedza ekspercka doprowadzona do perfekcji ma znaczenie oraz że nikt nie jest w stanie być w pełni poinformowanym. W rezultacie, od dawna wierzyłam, że musimy zlecić pewne kwestie innym i ufać, że będą oni względem nas fair – zarówno względem jednostek, jak i społeczeństwa jako całości. To właśnie istota życia w systemie demokratycznym, a przede wszystkim: życia w społeczeństwie.

W Stanach Zjednoczonych coraz bardziej zbliżamy się do ustroju plemiennego i odwracamy społeczne tworzywo naszego kraju poprzez polaryzację, brak zaufania i autosegregację. Czy nam się to podoba, czy nie, nasza kultura krytyki i podawania w wątpliwość, doświadczeń ponad wiedzę ekspercką oraz odpowiedzialności osobistej spycha nas coraz bardziej w głąb tej ścieżki.

Medialna piśmienność zmusza ludzi do podawania w wątpliwość informacji, które otrzymują. Tak też czynią. Niestety, to właśnie powód, dla którego się rozmijamy.

Nie jest jasne, jak ruszyć naprzód. Musimy dać ludziom możliwość usłyszenia różnych perspektyw by sami mogli zrozumieć bardzo skomplikowany – i często przytłaczający – krajobraz informacji. Nie możemy zdać się na standardowe podejścia w edukacji, ponieważ kontekst społeczny uległ zmianie. Nie możemy także po prostu założyć, że pośrednicy informacji – czy to tradycyjne media informacyjne, czy media społecznościowe – naprawią ten problem za nas. Musimy wykorzystać naszą kreatywność i stworzyć społeczną infrastrukturę niezbędną by ludzie mogli w znaczący sposów zaangażować się ponad istniejącymi granicami strukturalnymi. Nie będzie to zadanie ani szybkie, ani łatwe, ale jeśli chcemy odnieść się do takich problemów jak propaganda, mowa nienawiści, fake news, czy stronniczość treści, musimy skupić się na kluczowych zagadnieniach. Zwykły plasterek nie wystarczy.

Szczególne podziękowania dla Amandy Lenhart, Claire Fontaine, Mary Madden i Monici Bulger za ich cenne uwagi!


Danah Boyd – badaczka w zakresie technologii i społeczeństwa, Microsoft Research, Data & Society, NYU

Artykuł pierwotnie ukazał się na: https://points.datasociety.net/did-media-literacy-backfire-7418c084d88d?gi=ce99b87c926

Z angielskiego przełożyła Olga Łabendowicz

Idee na XXI wiek – liberalizm 6.0 :)

Gdy w 1929  r. ludziom na głowy spadł wielki kryzys, John Kenneth Galbraith napisał, że nastał koniec, ale nie było go jeszcze widać. W pewnym sensie – toutes proportions gardées – w podobnej sytuacji świat znajduje się obecnie. Od kilku lat narastało w nas przekonanie, że wraz z kryzysem finansowym po 2008 r . skończyła się pewna era w politycznych, gospodarczych i społecznych dziejach zachodniego świata. Jednak, pomimo upływu niemal dekady, w dalszym ciągu mamy co najwyżej mgławicowe pojęcie o tym, co w zamian. Trochę na wyrost formułujemy pogląd, że powrotu nie ma (nawet gdy poprawi się koniunktura gospodarcza), lecz pozostajemy niezdolni do zaprojektowania jakiejkolwiek wizji nowej epoki. W efekcie pozwalamy szarlatanom na definiowanie pola debaty. A tymczasem ich propozycje ograniczają się do kreślenia idyllicznych koncepcji powrotu do jeszcze bardziej odległej przeszłości, które są niekiedy groźne dla wolności człowieka, ale zawsze niezdatne do realizacji, niepraktyczne i nieskuteczne z punktu widzenia wartości i celów założonych przez samych ich autorów.

Czas przełomu

Jeden wniosek wydaje się bezdyskusyjny. Żyjemy w czasach przełomu, w szczelinie pomiędzy epokami politycznymi. Dotychczasowy ład zostaje odrzucony przez znaczną część demokratycznych społeczeństw, które potrafią diagnozować wady rzeczywistości, formułować postulaty odnoszące się do oczekiwanej przyszłości, ale nie są w stanie ani trafnie wyłuskać realnych przyczyn negatywnych zjawisk, ani wskazać na środki, które skutecznie pozwoliłyby długofalowo osiągać pożądane zmiany. Ponieważ esencją ostatnich kilkudziesięciu lat światowych dziejów polityczno-ekonomicznych była rosnąca otwartość, wielu ludzi w zamykaniu się państw i społeczeństw dostrzega recepty oraz nadzieje na wymarzoną poprawę. Ostrze krytyki i niechęć kierują się przeciwko globalizacji i imigracji. Pierwsze zjawisko opisywane jest jako źródło wszelkich nieszczęść: zmniejszenia liczby miejsc pracy, napływu konkurencyjnych towarów zagranicznych oraz rosnącej dynamiki zmian, która generuje konieczność uczenia się przez całe życie, potrzebę elastyczności zatrudnienia, gotowości do zmiany miejsca zamieszkania itp. uciążliwości dla tych całkiem licznych, którzy woleliby pracę przez całe życie zawodowe na jednym etacie, u jednego pracodawcy, w tym samym zawodzie, z wykorzystaniem tych samych niezmiennych kompetencji, w swoim mieście rodzinnym, ale z płacą nadążającą za wzrostem PKB i pojawianiem się na rynku nowych, atrakcyjnych towarów. Dodatnie aspekty globalizacji, takie jak niższe ceny towarów dla konsumenta, optymalizacja produkcji, presja na innowacyjność, która poprawia jakość życia we wszystkich jego przedziałach (w tym tych, do których dostęp jest finansowany ze środków publicznych), porzucenie kosztownej praktyki sztucznego subsydiowania nierentownych zakładów i miejsc pracy, za które płacą także niemajętni obywatele i które generuje dług obarczający przyszłe pokolenia – wszystko to zostaje pominięte. Krytyka kieruje się także przeciwko imigracji, przeciwko napływowi tańszej siły roboczej. Formułuje się tezy o „zabieraniu miejsc pracy”, choć w wielu wypadkach na prace przez imigrantów wykonywane w społeczności rdzennej brak chętnych, którzy niekiedy wręcz preferują życie z pomocy socjalnego państwa. Kiedy indziej potrzeba imigracji wynika z przemian demograficznych i deficytu pracowników. Dodatnie aspekty imigracji z wyższymi wpływami podatkowymi, niższymi cenami towarów, zapobieżeniem relokacji całych firm, zwiększeniem potencjału kraju czy regionu jako przestrzeni inwestycyjnej i ograniczeniem skutków kryzysu demograficznego, znów są zupełnie pomijane.

Najgłośniejsi i najskuteczniejsi w pozyskiwaniu poparcia buntujących się społeczeństw trybuni chcą zarówno ograniczenia globalizacji w sensie przepływu dóbr i towarów, jak i zablokowania imigracji zarobkowej. Tylko udają, że nie znają pewnej starej geopolitycznej reguły. Stanowi ona, że w wypadku znaczących nierówności w dochodach pomiędzy różnymi częściami świata, strona bogatsza musi przyjąć albo towary, albo ludzi pochodzących z drugiej strony. Trzecią możliwością jest tylko wojna, dziś już niekoniecznie w klasycznej, ale w „hybrydowej” formule, takiej jak akty terroru. Jednak ta spirala resentymentów i poczucie zagrożenia jest im politycznie na rękę, dlatego chętnie je pogłębiają. W celu wzmocnienia swojej narracji sięgają bez większych oporów po coraz mniej zawoalowane akcenty nacjonalistyczne, ksenofobiczne, szowinistyczne, a nawet rasistowskie. Jednym słowem: naszystowskie. W sposób niezwykle skuteczny, z pomocą chóru prymitywów i producentów fałszywych informacji robiących echo dla ich przekazu w internecie, obrzydzają obywatelom idee wielokulturowych społeczeństw budowanych na fundamencie tolerancji. Za ich sprawą formułowaniu wypowiedzi niepoprawnych politycznie nie towarzyszą już opory, zażenowanie i wstyd, ale duma, satysfakcja i poczucie wyzwolenia. Tymczasem nowa atmosfera prowadzi do zaostrzenia relacji pomiędzy ludźmi o różnych kulturowych backgroundach, do coraz liczniejszych aktów dyskryminacji, do otwarcie demonstrowanej niechęci, a nawet przemocy. Na tym podłożu bujnie kwitną terror i nienawiść.

Zamykanie się w granicach państw i mono- etnicznych społeczności w najmniejszym stopniu nie rozwiąże jednak narastających problemów strukturalnych większości państw zachodnich, ale raczej je pogłębi. Rosnące nierówności materialne zderzają się z demokratyczną rzeczywistością i w kontekście immanentnego dla niej egalitaryzmu stają się nieznośne. Pokazuje to słuszność uwag, które padały onegdaj w debatach o poszerzaniu praw wyborczych, a mówiły o niemożności wprowadzenia równości politycznej na zasadzie „jeden obywatel to jeden głos” bez ograniczenia rozrastania się nierówności materialnej w nieskończoność. W efekcie albo ograniczy się demokrację, albo te nierówności. Równolegle rośnie obciążenie finansów publicznych państw i ich długi, co stawia pod znakiem zapytania przetrwanie hojnej polityki socjalnej. Wszelkie próby jej cięcia, czego poligonem jest współczesna Grecja i w mniejszym stopniu inne kraje Południa Europy, napotykają jednak na gwałtowny sprzeciw społeczny. Trybuni ludowi także w tym przypadku pragną upatrywać winy w globalizacji i czynniku zewnętrznym, w konstrukcji strefy euro, zagranicznym pochodzeniu wielu wierzycieli, w Brukseli. To łatwiejsze niż wskazanie winy czynników wewnętrznych, czyli własnych kolejnych rządów rozbudowujących systemy socjalne o nowe, kosztowne świadczenia, a także obywateli i wyborców, którzy nieroztropnie przez dekady popierali taką politykę i wybierali partie oferujące najbardziej kosztowne obietnice socjalne. Furia ludzi nie jest jednak całkiem bezzasadna. Jest najzupełniej zasadna, gdy pochodzi od przedstawicieli młodego pokolenia, borykającego się z najwyższym bezrobociem, niemającego warunków do równie dobrego jak poprzednie pokolenia startu w dorosłe życie, a równocześnie nieponoszącego odpowiedzialności za wybór trwoniących pieniądz publiczny i generujących wielkie długi ekip rządowych w latach 70., 80. czy 90. poprzedniego wieku. Na tym tle narasta potężny konflikt międzypokoleniowy pomiędzy winowajcami długu/ konsumentami fruktów a ich dziećmi i wnukami, czyli dłużnikami/pozostawionymi na lodzie. Jego kluczowym aspektem będzie napędzany załamaniem demograficznym kolosalny kryzys systemów zabezpieczenia emerytalnego i zdrowotnego, który doprowadzi do kopernikańskiego przełomu w polityce społecznej, gdy sam jeden cel zapobieżenia nędzy starych ludzi oraz zapewnienia im leczenia pociągnie za sobą koszty tak wielkie, że jego realizacja będzie wymagać skasowania niemal całej reszty państwa dobrobytu, a więc wszelkich świadczeń kierowanych także do ludzi młodszych. Czy to pokolenie zdzierży fakt własnej deprywacji w imię utrzymywania na starość tych, którzy wpędzili je w długi?

Na pewno walka z imigracją i zamykanie się na handel zagraniczny nie tylko nie pomoże w rozwiązaniu tych problemów, lecz także dodatkowo je pogłębi, i to radykalnie. Odnoszący dzisiaj wielkie sukcesy propagandowy atak na liberalizm jest dwutorowy. Jest to synteza quasi-socjalistycznej nostalgii za dobrze funkcjonującym państwem dobrobytu z lat 50. lub 60. XX w . (gdy świat się mało zmieniał, ludzie mieli wręcz dożywotnią gwarancję pracy, poziom życia nieustannie się poprawiał, życie było przewidywalne, a ryzyko redukowane prawie do zera przez państwową sieć bezpieczeństwa) z tęsknotą za homogenicznym kulturowo społeczeństwem oraz jednolitą rasowo dzielnicą, która rozbudza postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne. Nietrudno jednak odgadnąć, że powrót do polityki sprzed ponad 50 l at w dzisiejszym świecie jest w dłuższej perspektywie skazany na klęskę. Pozostaje tylko pytanie, jak głębokich szkód dokona ewentualna próba wdrożenia mieszanki egalitaryzmu majątkowego z narodowo-etnicznym szowinizmem, zanim jej anachronizm stanie się dla wszystkich oczywisty. Mogą to być szkody znaczne, zwłaszcza w państwach o słabej kulturze demokratycznej, gdzie atak na liberalizm ma dodatkowy trzeci tor w postaci agresji arbitralnego zarządzania na normy konstytucyjnego państwa prawa.

Liberalne przepoczwarzanie

Liberałowie nie mogą w obliczu nakreślonego kryzysu mówić „byliśmy głupi” i oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Głupotą byłoby to robić, jeśli recepty konkurencyjnych sposobów myślenia ograniczają się do próby przywrócenia świata, który po prostu już nie istnieje. Na przestrzeni całej historii celem liberalizmu i zorientowanych na niego liderów było ustanowienie metodami polityki jak najszerszego zakresu wolności indywidualnej człowieka, jaki mógł zaistnieć w warunkach życia zbiorowego w sposób uporządkowany, a więc harmonizacja naturalnej ludzkiej potrzeby wolności z koniecznością dobrego zarządzania relacjami międzyludzkimi jako ramą, bez której wolność zamienia się w chaos. Bardzo istotnym i odróżniającym liberałów od innych tendencji światopoglądowych był pogląd o integralności wolności człowieka, której nie można dzielić, wyłuskując wolność słowa, polityczną, wyznania, gospodarczą czy osobistą, po to, aby poszerzać ludziom jedne „wolności”, a ograniczać inne. Ten cel pozostaje aktualny, gdyż w okresie obecnego przełomu ponownie znalazł się pod zwiększoną presją naszystów, autorytarystów i etatystów. W różnych epokach dążenie do niego stawiało przed liberałami różne wyzwania, dlatego też i sam liberalizm ulegał przepoczwarzeniom, realizując jednak stale ten sam cel. We współczesnym świecie winna powstać jego nowa, zmodyfikowana wersja.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą i jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z boskiego nadania, odpowiedzialnych przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa. Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został osiągnięty w pełni przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw. Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo. Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy, na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), a które także generowało niebezpieczeństwo dla demokracji. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych obsługiwanych przez administrację państwa. W końcu piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej kosztem interesów konsumenta i nowo powstających przedsiębiorstw z nowymi ideami, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od 2008  r. zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Czwartej odsłony liberalizmu dotyczy to w równej mierze co mikstury quasi-socjalistyczno-naszystowskiej, promowanej dziś intensywnie przez szarlatanów prostych rozwiązań i klanów internetowej polityki. Zamiast tego potrzebny jest projekt modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI  w., w tym – co bardzo istotne – zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia.

Liberalna reakcja na czas przełomu

Wybór terapii jest naturalnie po stokroć trudniejszy aniżeli analiza dość oczywistej diagnozy. W żadnym razie nie aspiruję do tworzenia kompleksowego programu szóstej odsłony liberalizmu na XXI  w. Jasne jest, że ze spuścizny wcześniejszych liberalizmów niektóre elementy (twardy trzon) winny pozostać niezmienne, ponieważ rezygnacja z nich oznaczałaby utratę ponadczasowego celu liberalizmu i wstąpienie w szeregi naszystów. W wypadku idei twardego trzonu warto się jednak zastanowić nad przyczynami punktowych sukcesów, które w ich podważaniu odnoszą szarlatani, tak aby poprzez redefinicję całego pola debaty rozbroić ich propagandę. Drugą kategorią winny być te elementy dotychczasowych liberalizmów, które mogą ulec pewnej modyfikacji, kategorią trzecią natomiast elementy, które powinny zostać zawieszone na dłuższy okres, ponieważ stały się nieadekwatne wraz ze zmianą rzeczywistości albo stanowią balast dla skuteczności polityki liberałów. Poniższe uwagi to tylko głos w dyskusji, a listy spraw zaliczonych do wskazanych trzech kategorii w żadnym wypadku nie są wyczerpujące.

Do twardego i niezmiennego trzonu liberalizmu, także w szóstej odsłonie, musi należeć idea konstytucyjnego państwa prawa. Gdy szarlatani boleją nad ograniczeniami swojej władzy i próbują ogłupić wyborców argumentem, że ów „imposybilizm” ogranicza prawa samych wyborców jako „suwerena”, należy wskazać na alternatywne wobec rządów prawa funkcjonujące we współczesnym świecie modele władzy państwowej i zapytać Amerykanów oraz Europejczyków, czy podoba im się dowartościowanie praw zwykłych obywateli w modelu Putina/Erdoğana, czy może w modelu chińskim, a może w modelu teokratycznym, praktykowanym przez Arabię Saudyjską lub bardziej spektakularnie przez ISIS, a który w naszych warunkach mógłby przyjąć np. formułę „panowania Chrystusa Króla”? Do trzonu liberalizmu XXI  w. niezmiennie należeć powinna idea wolności indywidualnego wyboru stylu życia, czyli to wszystko, co nazywa się często „liberalizmem obyczajowym”. Ten aspekt liberalizmu znajduje się zresztą obecnie pod najmniejszym i słabnącym ostrzałem krytyków i zyskuje coraz szersze poparcie społeczne, nawet ze strony niektórych naszystów. Tam, gdzie ostra debata nadal trwa, a nawet przebiega niezbyt pomyślnie (jak w Polsce), należy niestrudzenie powtarzać, że ustawy poszerzające zakres wolności obyczajów nie odbierają nikomu prawa do konserwatywnego, tradycyjnego czy religijnego stylu życia. Ustawy zmierzające w stronę przeciwną wdzierają się i usiłują regulować prywatne życie obywateli. Liberałowie, podejmując działania zaradcze tam, gdzie ujawniają się skutki negatywne, muszą niezmiennie opowiadać się za znoszeniem barier handlowych w skali globalnej. To wyzwanie moralne, ponieważ polityka wysokich ceł i blokowania towarów z ubogich państw generuje tam klęski nędzy i głodu. Z drugiej strony powoduje wyższe ceny produktów pierwszej potrzeby dla uboższych obywateli naszych państw, osłabia nasze gospodarki, hamuje innowacje i postęp we wszystkich dziedzinach. Odpowiednie regulacje prawne i podaż dobrze wykwalifikowanej siły roboczej muszą gwarantować atrakcyjność inwestycyjną naszych państw. Dlatego proste prawo i intensywnie finansowana edukacja także nie mogą zniknąć z liberalnej agendy. Dotyczy to również pogłębiania i wzmacniania integracji europejskiej, której przeciwnicy, zwłaszcza w państwach europejskich rubieży, winni się potykać o argument ryzyka konfliktów zbrojnych powodowanych dezintegracją. W końcu na liberalnej agendzie w szóstej odsłonie musi pozostać kwestia reformy polityki społecznej w dobie zmian demograficznych, ponieważ alternatywą pozostaje głęboka zapaść finansowa naszych państw, która pociągnie ze sobą nieprzewidywalne konsekwencje dla wolności i bezpieczeństwa ludzi.

Przemyślenia i zapewne modyfikacji wymagają niektóre bardzo teraz istotne problemy polityczne. Jako pierwszy nasuwa się problem liberalnego podejścia do imigracji i budowy społeczeństw wielokulturowych. Choć z przyczyn demograficznych imigracja jest nieunikniona, a heterogeniczne społeczeństwa zasadniczo bardziej tolerancyjne, dynamiczne i innowacyjne, to jednak entuzjazm wobec imigracji ma dość jaskrawo zarysowane granice. Uzasadniony jest sprzeciw wobec dalszego przyjmowania do naszych państw ludzi, którzy z obojętnie jakich powodów (to najczęściej powody religijno-kulturowe, ale niekiedy wynikające także po prostu z dokonanego przez nich wyboru światopoglądowego) negują, naruszają i usiłują zwalczać liberalno-demokratyczne modus vivendi naszych społeczeństw, w tym ducha współżycia ludzi o różnych wartościach obok siebie w pokoju. Pierwsze działania w kierunku takiej modyfikacji programów podejmują już liderzy niektórych europejskich partii liberalnych, zwłaszcza ponoszący odpowiedzialność rządową premierzy Holandii (z Volkspartij voor Vrijheid en Democratie) i Danii (z Venstre), ale nie tylko. Ideą jeszcze dalej idącą jest postulat pozbawiania obywatelstwa także przedstawicieli etnicznie rdzennej wspólnoty narodowej, którzy zhańbili się np. udziałem w wojnie po stronie ISIS lub wzięciem udziału w przygotowaniu zamachu terrorystycznego. Inkorporacja surowej polityki wobec występujących zbrojnie przeciwko wolności ludzi osłabi wyborczy potencjał naszystowskich szarlatanów, a nie będzie przecież niezgodna z liberalnym celem ochrony wolności.

Innym elementem liberalnego programu, który musi zostać przemyślany i być może zmodyfikowany, jest ochrona prywatności w dobie znacznego zagrożenia terrorystycznego. Liberałowie powinni wsłuchać się w głos obywateli, którzy w wielu krajach są skłonni nawet w nadmierny sposób zgodzić się na zbieranie przez służby ich danych, kontrolowanie ruchu w internecie i sprawdzanie korespondencji e-mailowych czy rozmów telefonicznych, jeśli zapobiegnie to kolejnym tragediom. Warunkiem rezygnacji z pryncypialności liberalnej w odniesieniu do np. tajemnicy korespondencji, intymności życia prywatnego czy prawa do anonimowości jest jednak zbudowanie autentycznego zaufania do państwa i wzajemna, efektywna (a nie pozorowana) i skrupulatna kontrola działań służb przez inne instytucje, takie jak rzecznik prywatności obywatelskiej, a w ostatniej instancji realnie niezawisły sąd. Obywatel musi mieć pewność, że dane wykorzystuje się tylko do walki z poważną przestępczością, także wtedy, gdy jego krajem rządzą konserwatyści, chadecy i socjaldemokraci, a nie liberałowie czy zieloni. Konieczne są: transparentność, odpowiedzialność funkcjonariuszy za ewentualne naruszenia wraz z odpowiedzialnością odszkodowawczą wobec osób inwigilowanych z naruszeniem przepisów lub niepotrzebnie, acz uporczywie.

W końcu liberałowie powinni rozważyć modyfikację swojej polityki podatkowej. Przede wszystkim po to, aby nie była ona sztywną doktryną niskich podatków z pominięciem istniejących warunków makroekonomicznych. Ludzie mają prawo woleć, aby państwo finansowało więcej usług publicznych, o ile są świadomi, że zapłacą za to wyższymi podatkami. Jeśli w grupie średnio zarabiających, którzy uzyskują na tyle wysokie dochody, że mogą one zostać dodatkowo opodatkowane, istnieje szeroki konsensus na rzecz polityki zwiększania usług publicznych, to taka polityka nie powinna być dla liberałów anatemą, zwłaszcza że usługi publiczne państwo może zamawiać i opłacać dostęp do nich dla obywateli u prywatnych oferentów (kilku, aby była konkurencja), co powinno być standardem w liberalnym programie XXI  w. Innym problemem jest sprawiedliwe wyważenie problemu progresji podatkowej – to nadal trudne wyzwanie ideowe. Jeszcze innym problemem jest obecny poziom zadłużenia państw, którego redukcja wydaje się celem priorytetowym przed redukcją podatków (także ze względu na sprawiedliwość wobec młodego pokolenia, którego brzemię w postaci długu publicznego trzeba ograniczać). W końcu także kryzys demograficzny i załamanie się systemów emerytalnych nie zachęcają niestety do roztaczania widma rychłego obniżania podatków.

W dorobku wcześniejszych liberalizmów znajdują się naturalnie także elementy, z których należy całkowicie zrezygnować. Wiele z nich po prostu się zdezaktualizowało. Inne stały się nieadekwatne we współczesnym świecie. Liberalizm powinien przykładowo bez dalszych oporów inkorporować ekologiczny sposób myślenia do swojej filozofii. Wiele europejskich grup liberalnych już to uczyniło. Nie oznacza to oczywiście entuzjastycznej akceptacji i poparcia dla wszystkich wymysłów, zwłaszcza skrajnych grup ekologicznych, ponieważ wiele z nich generuje ograniczenia, koszty lub wymogi, a niewiele zmienia na lepsze lub nawet traktuje usiłowanie zmiany stylu życia ludzi za cel sam w sobie. Chodzi raczej o to, że liberałowie powinni zareagować na kryzys ekologiczny, w którym niewątpliwie tkwi nasza planeta, jako wyzwanie, które w wielu wypadkach może i musi uzyskiwać pierwszeństwo przed wieloma cenionymi tradycyjnie przez liberalizm celami i wartościami, takimi jak pełna wolność gospodarcza, zorientowanie na zysk, a nawet niekiedy własność prywatna (poprzez instytucję odszkodowań dla właścicieli).

Liberalizm musi przestać być postrzegany jako prąd myślowy z natury rzeczy sprzyjający korporacjom, w tym przede wszystkim finansowym. Liberalizm sprzyja wolnemu rynkowi. Ten cel realizuje się najlepiej, sprzyjając konsumentom, w których interesie właśnie jest prawidłowe funkcjonowanie mechanizmów podaży i popytu oraz kształtowania konkurencyjnych cen produktów i usług. Ograniczanie efektywności wolnego rynku leży zaś wielokrotnie w interesie producentów i usługodawców. Liberałowie powinni się stać rzecznikami konsumentów i strażnikami autentycznie wolnej konkurencji rynkowej. Elementem tej polityki powinno być nie tylko zwalczanie praktyk monopolowych i oligo- polowych, likwidacja procederu różnorakich oszustw wobec klienta wykorzystujących np. przewagę wiedzy specjalisty nad zwykłym obywatelem, lecz także sankcje wobec firm naruszających prawa pracownicze. Ich zakres to jedna sprawa, przymykanie oka na obchodzenie się z nimi po macoszemu nie wchodzi jednak w grę. Dokładnie taka sama filozofia winna przyświecać podejściu do tzw. optymalizacji fiskalnej. Liberałowie powinni popierać konkurencyjność inwestycyjną swoich krajów poprzez niski CIT, czytelne przepisy i likwidację luk, ale powinni surowo zwalczać ucieczki do rajów podatkowych i fabrykowanie rozliczeń.

Liberałowie mogliby także aktywniej prowadzić politykę płacową. Cena za płacę, inaczej niż za zwyczajne towary, jest wskaźnikiem newralgicznym i istnieje możliwość uzasadnienia dla jej odmiennego traktowania od innych cen. Państw coraz częściej nie stać na hojną politykę społeczną, ale mogą egzekwować prawa pracownicze i wywierać presję na wzrost ogólnego poziomu płac wraz ze wzrostem zysków przedsiębiorstw. Płace minimalne powinny być nie tylko zróżnicowane w zależności od regionu kraju, lecz także od rodzaju pracodawcy. Małe firmy rodzinne, start-upy lub przedsiębiorstwa borykające się z wymagającymi inwestycji problemami strukturalnymi powinny być obligowane do wypłacania niższych płac minimalnych aniżeli wielkie, prężne, świetnie prosperujące i prowadzące ekspansję międzynarodowe koncerny, które mają czasem niedające się już nijak inwestować zasoby. Polityka przyciągania inwestycji w wykonaniu liberałów powinna wiązać ofertę niskiego CIT z wymogiem wysokich wynagrodzeń dla pracowników. W gospodarce powinna jednak pozostać też pula dość nisko płatnych miejsc pracy dla osób bezrobotnych w formie oferty nie do odrzucenia. Należy unikać sprowadzania do kraju nisko kwalifikowanych imigrantów tylko dlatego, że rodzimi bezrobotni odrzucają niektóre miejsca pracy i preferują życie na koszt podatników, kombinowane z zatrudnianiem na czarno.

Żar

Zmiany są konieczne, ponieważ zbyt dużo ważnych elementów rzeczywistości nie spełnia oczekiwań zbyt wielu ludzi. Dopóki one nie zostaną sformułowane, duża część obywateli będzie stawać w opozycji do programu liberalnego z tego prostego powodu, że aktualna rzeczywistość została przez liberalizm i liberałów w znacznej części ukształtowana i – słusznie czy nie – jest z nimi kojarzona. Aby jednak nawet znowelizowany program liberalizmu szóstej odsłony odniósł sukces, potrzebny jest żar, który trudno wykrzesać zwolennikom status quo.

Dlatego należy zakończyć taką pesymistyczno-optymistyczną uwagą. Dla przyszłego ponownego sukcesu liberalizmu przydatny byłby demontaż części filarów stworzonego przezeń świata. To duże ryzyko, bo naszystowskie paliwo może wystarczyć na długo. Jednak w ostatecznym rozrachunku tylko powstanie realnego zagrożenia dla nadal cenionej w krajach zachodnich wolności indywidualnej człowieka lub tym bardziej utrata części tej wolności ma szansę zadziałać na obywateli jak kubeł zimnej wody. Tylko wtedy liberalizm szóstej odsłony zyska potencjał mobilizacyjny, żar i „wyznawców”. Stanie się ruchem ludzi żądających zmian, zamiast filozofią administrujących wodą w kranie drętwych klerków.

Piotr Beniuszys – politolog i socjolog, mieszka w Gdańsku. Członek zespołu redakcyjnego i autor licznych publikacji w „Liberté!”.

Mamy teologię wyzwolenia, ale brak nam teologii wolności – Rozmowa Piotra Augustyniaka z ojcem Janem Andrzejem Kłoczowskim OP :)

Chciałbym zacząć od prowokacyjnego pytania, które zadaje sobie przynajmniej część polskiego społeczeństwa. Wiadomo, jak wielką rolę odegrał Jan Paweł II dla Kościoła w Polsce i na świecie, ale można zaryzykować tezę, że mimowolnie to właśnie jego pontyfikat sprawił, że dzisiaj Kościół – nazywany „Kościołem ojca Rydzyka” – może w naszym kraju tak bardzo dominować. Zgodzisz się z tą tezą czy to jednak pewne nadużycie? Czy rzeczywiście wpływ Jana Pawła II, który starannie chronił katolicyzm w Polsce, spowodował taki efekt uboczny?

Myślę, że debata na temat spuścizny Jana Pawła II jest bardzo złożona. Przyznam, że spojrzałem na nią z nowej perspektywy, czytając jeden z tekstów Tomasza Terlikowskiego w „Plus Minus”, pod tytułem „Rymkiewicz: łże-prorok Polaków”, wprawdzie nie o Janie Pawle II, ale o znakomitym poecie. Zdaniem Terlikowskiego, Jarosław Marek Rymkiewicz zbudował wizję Polski, której wolność wymaga krwi, ofiary i całkowitego oddania się. Niebezpieczeństwo tkwi w przeciwstawieniu tego podejścia wizji, którą reprezentował Jan Paweł II, odnoszącej się do ewangelicznej strategii non violence, będącej również strategią „Solidarności” i całego ruchu antykomunistycznego w Polsce. Obecnie zaś – i tu Terlikowski ma rację – opiera się nowo opowiedzianą historię naszego kraju na Żołnierzach Wyklętych, na krwi i „ofierze smoleńskiej”. W pewnym momencie nastąpiło więc całkowite zaprzeczenie filozofii oporu bez przemocy oraz wynikającego z niej przebiegu historii, które towarzyszą nam od dobrych kilkudziesięciu lat. Terlikowski wskazał na głębokie pęknięcie, które w tej chwili powstaje w Polsce, dotykając zarówno Kościoła, jak i ogółu życia publicznego. W tym właśnie kontekście można dostrzec z jednej strony pełne uniżenia oddawanie czci Janowi Pawłowi II, a z drugiej strony nikłe korzystanie z jego dorobku myślowego, co więcej – duchowego. Obecnie następuje raczej próba odczytania go w wersji, która przemawiałaby do szerokich mas. Tu widzę rolę nie tylko Radia Maryja, lecz także niektórych czasopism czy stacji telewizyjnych, zdecydowanie odwołujących się do gustów popularnych oraz do religijności, która z jednej strony oczywiście pozwala na głębokie, duchowe przeżywanie wiary, ale z drugiej strony w dużym stopniu je ogranicza. Uwidacznia się to ostatnio choćby w masowej niechęci do przyjmowania wszelkich obcych.

Co zatem sprawia, że tak duża część polskiego Kościoła – nazwana wcześniej „Kościołem ojca Rydzyka”, choć to, rzecz jasna, znacznie szersze kręgi – tak jednoznacznie popiera polityczną prawicę i ją otwarcie wspiera? Należy zaznaczyć, że wsparcie to dotyczy partii, która jest przecież właśnie rymkiewiczowska, w gruncie rzeczy w ogóle niechrześcijańska.

Wydaje mi się, że posługujemy się własnymi odczuciami, nie możemy się przecież posłużyć żadnymi badaniami na ten temat. Określenie „rymkiewiczowski” jest w moim odczuciu wyjątkowo wyrafinowane i odnosi się jednak do pewnego środowiska inteligenckiego.

Jak byś zatem wyjaśnił nurt narracji społeczno-politycznej, która mówi dziś o wstawaniu z kolan, o zyskiwaniu suwerenności i która bardzo chętnie – przynajmniej werbalnie – nawiązuje do wartości chrześcijańskich i tradycji katolickiej?

Zdecydowanie nie jestem zwolennikiem wymieniania jednym tchem terminów w rodzaju „nacjonalistycznego patriotyzmu” oraz „wartości chrześcijańskich”. Nie lubię zresztą samego wyrażenia „wartości chrześcijańskie”, bo jest ono równie mało konkretne, jak i pojęcie „uczuć religijnych”, których zgodnie z prawem nie należy obrażać. Według mnie są po prostu wartości ewangeliczne, będące wartościami samymi w sobie, pozbawionymi charakteru użytkowego. Gdy podporządkowuje się je jakiemukolwiek celowi, nawet tak wzniosłemu jak patriotyzm, to po prostu pogaństwo.

Wracając jeszcze do pontyfikatu Jana Pawła II, słusznie wpisanego przez ciebie w tradycję polskiego patriotyzmu i myślenia o niepodległości, która ma rezygnować z walki zbrojnej i przemocy… Chciałbym zapytać o jego stronę administracyjną. Wiele osób zastanawia się, czy Jan Paweł II nie popełniał błędów w obszarze zarządzania polskim Kościołem, choćby w kwestii nominacji biskupich.

W pontyfikacie Jana Pawła II należy wyróżnić wizję, którą nazwałbym chrześcijańskim humanizmem, zdefiniowanym przez stwierdzenie, że to człowiek jest drogą Kościoła. Człowiek rozumiany jest tu po Norwidowsku, tak jak w zdaniu, że „Polak jest olbrzym, a człowiek w Polaku jest karzeł”. Pamiętam tę myśl powtórzoną przez Jana Pawła II w prywatnej rozmowie, z czego wynika, że była mu ona bardzo bliska. Błędy były nieuniknione, skoro ciążyła na nim odpowiedzialność nie tylko za polski Kościół, lecz także za Kościół światowy. Niektóre obowiązki musiał zlecić Kościołowi miejscowemu, który ma kłopot – tak jak każdy z nas – ze spuścizną szlacheckiej wolności, jej późniejszym upadkiem oraz niewolą zaborów, która doprowadziła do wytworzenia swoistej teologii wyzwolenia, choć nie w takim znaczeniu jak w Ameryce Południowej w XX w. Mamy teologię wyzwolenia, ale brak nam teologii wolności.

Wydaje mi się, że obecna terminologia „powstawania z kolan” jest wyrazem tej nieumiejętności znalezienia drogi, na której chrześcijanin, katolik, może urzeczywistniać swoją wiarę i człowieczeństwo w warunkach wolności i która zrzuca na niego odpowiedzialność za własne decyzje. „Powstawanie z kolan” zaś sugeruje, że wszelkie błędy zostały nam narzucone, to wina kogoś innego, a nie nas samych. To narracja uniewinniająca narratora. I w tym sensie jest głęboko nieewangeliczna, bo cały sens Kazania na Górze tkwi w poszukiwaniu belki we własnym oku, zamiast źdźbła w cudzym.

321 przepraszam za terlikowskiego 60x60cm

Serdeczne podziękowania dla Marty Frej za możliwość wykorzystania jej prac w numerze

Trudno się z tym nie zgodzić. Chciałbym w związku z tym zapytać o te nieewangeliczne korzenie sporej frakcji polskiego katolicyzmu. Spotkałem się bodaj u Józefa Tischnera z wypowiedziami, które pokazywały, że tak naprawdę w tle znacznej części polskiego katolicyzmu kryje się frakcja Bolesława Piaseckiego, ONR-u, organizacji radykalno-narodowych…

Można oczywiście powiedzieć o pewnych odmianach patriotyzmu, że zawierają elementy nacjonalistyczne, ale wymienianie przy tym jednym tchem ONR-u jest sporą przesadą. Proszę zwrócić uwagę na to, że ONR i Piasecki pierwsi poszli na kolaborację z komuną przeciw niepodległej Polsce i przeciw Kościołowi. Ciekawe, że teraz gania się profesorów, którzy starali się w Urzędzie Bezpieczeństwa o paszport zagraniczny, i robi się z nich wielkich kolaborantów, a wokół faktycznych zdrajców panuje cisza. Niewątpliwie jednak istnieje tendencja do głoszenia, że polska dusza jest tak zrośnięta z katolicyzmem, że jakiekolwiek otwarcie na szersze perspektywy byłoby dla niej groźne. To zaprzeczenie samej idei Kościoła jako „katolickiego”, czyli „powszechnego”. Oczywiście nie wyklucza to, że powszechność może się składać z partykularności i fundamentalizmu, ale wyłączność tych elementów jest już zjawiskiem niebezpiecznym. Ostatnio przeglądałem kolejny raz „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego, który w znakomity sposób opisał sytuację w Polsce na przełomie XIX i XX w., czyli pewne napięcie między inteligencją a tradycją ludową oraz próbę budowania polskiego patriotyzmu przez warstwy oświecone, ale bez utraty kontaktu z wiarą, która jest potrzebna ludowi do autoidentyfikacji. Jest zatem w polskiej tradycji patriotycznej tendencja do jej instrumentalizacji, przeciw czemu głośno protestował bardzo ceniony przeze mnie autor Stanisław Brzozowski. I protestował tym bardziej, im bardziej stawał się katolikiem. Dla niego Sienkiewiczowska wizja Polski była nie do przyjęcia, nie z pozycji oświeconej lewicy, ale właśnie świadomego, światłego katolicyzmu.

W Ewangelii czytamy słowa Jezusa: „Byłem przybyszem, a przyjęliście mnie”. Tam pojawia się właśnie ten ksenos, czyli obcy, inny. Papież Franciszek kładzie duży nacisk na ten aspekt przesłania ewangelicznego. Nie wydaje ci się, że przez wielu, którzy mają „usta pełne Boga” – jak to napisał Tischner – nie jest to traktowane zbyt poważnie, a wręcz przyjmowane z wrogością?

Franciszek jest z półkuli południowej, ale ma też korzenie włoskie, europejskie wykształcenie i prawdziwie katolicką, powszechną świadomość. Zdaje sobie zatem sprawę z globalnego napięcia między Północą a Południem, którego my na razie nie czujemy, skupiając się raczej na napięciu Wschód–Zachód. W przekonaniu papieża jesteśmy już w stanie niewypowiedzianej, ale trwającej – choć w sposób wyspowy – trzeciej wojny światowej. Nie zawsze wyraża się ona w działaniach zbrojnych, ale raczej w napięciach, które wynikają z tego, że ludzie po prostu głodują. Wiele osób oburzyło się na „ekologiczną” encyklikę Franciszka, twierdząc, że to dziedzina ludzi nawiedzonych. On na to odparł, że przecież trwa susza, brakuje upraw i ludzie umierają z głodu, więc skąd takie dyskusje. My Polacy z naszego kącika Europy nie potrafimy jeszcze zauważyć, że globalizacja nie jest obszarem refleksji dla jajogłowych ideologów nowego świata, ale pewnym faktem, który dotyczy wszystkich. ONZ nieudolnie próbuje podjąć ten temat, ale tak naprawdę jedynym człowiekiem, który głośno o tym mówi, jest właśnie papież Franciszek. Nie doświadczyliśmy jeszcze prawdziwej grozy świata, w którym żyjemy, ale naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest odpowiedzieć na jego problemy. Pierwszym krokiem w tym kierunku jest nawrócenie – w pełnym, greckim znaczeniu tego słowa. Chodzi o metanoię jako zmianę sposobu myślenia, do czego potrzeba najpierw samego myślenia, a później woli zmiany. Jeśli nie ma myślenia, to nie ma czego zmieniać i każdy tkwi w stagnacji, przeżywa wiarę ukryty bezpiecznie za swoim płotkiem. Część polskich biskupów, łącznie z arcybiskupem Gądeckim, wzywała już do przyjmowania uchodźców, ale to trzeba przełożyć na konkretny język, bliższy kontekst, jak choćby napływ Ukraińców, których jest przecież w Polsce coraz więcej.

Z twoich słów wyciągam wniosek, że polski katolicyzm – i w ogóle polskie społeczeństwo – potrzebuje zrozumienia, że w świecie zglobalizowanej nowoczesności nie jesteśmy odosobnioną wyspą, która może się zamknąć na otaczające ją problemy, zatem musimy rozszerzyć nasz sposób myślenia.

Informacje o tym, co się dzieje na świecie, docierają do nas zewsząd, bo przecież żyjemy w globalnej wiosce. Ale zrozumienie, co się dzieje u naszych sąsiadów, jest ważne o tyle, że oddziałuje również na nas. Kilkaset tysięcy Polaków wyjechało pracować za granicę i oni przecież nie wrócą już tacy sami.

Ale badania pokazują, że bardzo duża niechęć do Arabów panuje właśnie wśród polskiej emigracji, tej „angielskiej drugiej fali”. To jest dla mnie zaskakujące.

To zależy… Podam dwa przykłady. Jeden to pracująca w angielskiej firmie Polka, która bardzo zaprzyjaźniła się ze swoją koleżanką, Arabką, po tym, jak tamta stwierdziła, że z Polką można normalnie porozmawiać, w przeciwieństwie do Anglików, którym zależy tylko na pieniądzach. Drugi to parafia polskich dominikanów w Monachium i katolickie przedszkole, do którego Arabki przyprowadziły dzieci, prosząc tylko, by nie podawano im wieprzowiny. Nie można traktować poszczególnych osób jedynie jako części masy o określonych, uogólnionych cechach. Pamiętajmy, że przecież większość terrorystów nie przyjechała do Europy z Bliskiego Wschodu, tylko tu się urodzili i wychowali.

Rozumiem więc, że twoją wizję można określić jako „katolicyzm otwarty”. Chodzi mi o to, że ten katolicyzm, który rozumiesz i w którym się odnajdujesz, to nie katolicyzm, który wzmacnia partykularne tożsamości w imię odrzucenia innych, co często teraz w Polsce obserwujemy.

Musimy wyjść poza terminologię „otwartości” i „zamknięcia”. Przyjmuje się zwykle, że katolicyzm otwarty jest w pewien sposób uproszczony – niektórzy sądzą, że ułatwiony – a wydaje mi się, że jest wręcz przeciwnie. To właśnie ten otwarty jest prawdziwie trudny, bo wymaga zachowania chrześcijańskiej tożsamości, której główną ideą jest podejście do każdego człowieka jak do bliźniego. Nie oznacza to nieumiejętności odróżnienia dobra od zła. Ciekawe, że całe grono współczesnych myślicieli postpostmodernistycznych patrzy na chrześcijaństwo przez pryzmat jego aspektu eschatologicznego i pojęcia nadziei w sensie apokaliptycznym. Wciąż aktualne są nauki księdza Tischnera, który definiował nadzieję jako odwagę dobrego życia. W Polsce zaś najsłabszymi z cnót teologicznych są miłość i zaraz po niej właśnie nadzieja. Wiara, jeżeli utożsamia się ją z chodzeniem do kościoła, jeszcze się jakoś trzyma. Choć tylko „jakoś”, a nie dobrze.

Pozostanę zatem przy przywołanym księdzu Tischnerze. W jego tekstach wielokrotnie powraca stwierdzenie, że kto moralnością wojuje, od moralności ginie. Jak można to odnieść do polskiego Kościoła katolickiego, w którym – jak się wydaje – panuje obsesja na punkcie moralności seksualnej?

Mój współbrat zakonny ojciec Wojciech Giertych jako wykładowca teologii moralnej powiedział, że polscy katolicy są pelagianami, czyli uważają, że Ewangelię można sprowadzić do kodeksu etycznego, a każdy z nich będzie doskonalił się samodzielnie i dostąpi zbawienia. W praktyce katechetycznej dokładnie tak to wygląda. Byłbym ostrożny ze stwierdzeniem, że wojujący moralnością od moralności zginie, bo o moralności można się wypowiadać w bardzo wysokich tonach. Emmanuel Levinas stwierdził, że wierzyć znaczy wiedzieć, co czynić. Ale z tym się nie zgodzę – nie prawo, ale łaska, czyli miłość, zbawia człowieka. Proszę też zwrócić uwagę na to, że księża często mówią o seksie, bo cała nasza kultura jest przesiąknięta seksem w znaczeniu wręcz przemysłowym. Opowiadam się zresztą raczej za platońskim podejściem do tej sfery życia, która jest nie tyle sferą seksualną, ile erosem w greckim znaczeniu. Dziś nie wspomina się już o miłości, mówi się tylko o seksie i jego różnych metodach, odpowiedniej gimnastyce czy diecie, a gdzie jest poezja? Dawniej młodzi ludzie potrafili wyrażać swoje uczucia wierszami, a dziś zastanawiają się, gdzie kupić „pigułkę dzień po”. Uważam, że zarówno duszpasterze, jak i psychologowie powinni stworzyć wspólny front ludzkiej, katolickiej – powiedziałbym – obrony erosa. Erotyzm jest przecież formą relacji międzyludzkiej, tkwi w nim niesłychana moc budowania więzi. Stanisław Lem w „Summa technologiae” pisał, że z pewnym zrozumieniem rozmawia o dość radykalnym podejściu Kościoła do tej kwestii, bo antykoncepcja tworzy gigantyczną przepaść między sferą seksu i sferą prokreacji, co będzie w przyszłości owocowało katastrofą.

Czasem odnoszę wrażenie, że gdyby nauczanie kościelne nagle zaaprobowało prezerwatywy, przynajmniej jedna trzecia duchownych przeżyłaby poważny kryzys tożsamościowy. Mówię to oczywiście półżartem, ale chcę zasygnalizować – co zresztą naświetlasz w kontekście całej kultury – jak silny akcent jest kładziony przez Kościół na te zagadnienia.

Ten akcent jest odpowiedzią na pewne fundamentalne zmiany, które obecnie następują. Jednak tego wymiaru bardziej ludzkiego – żeby nie powiedzieć duchowego – należy bronić. Nie sprowadzajmy sfery erotycznej jedynie do zagadnień technicznych, to przecież sprawa znacznie poważniejsza i głębsza.

Rozumiem to podejście, ale mam wrażenie, że właśnie owego humanistycznego podejścia do erotyzmu brakuje nie tylko po stronie społeczeństwa, które znacząco go spłyca, lecz także po stronie Kościoła.

Zgadzam się z tym. Mogę tylko powiedzieć, że na moim ostatnim kazaniu ludzie bardzo się śmiali, gdy mówiłem o ewangelicznym nakazie zaparcia się samego siebie. Ale co to znaczy? Czy trzeba odrzucić wszystko, co piękne i dobre w naszym życiu? Jak asceci, którzy posypywali jedzenie popiołem, żeby im przypadkiem nie smakowało… Podobnie gdy chłopcy spowiadają się z tego, że na widok ładnej dziewczyny, zwłaszcza jeśli ubierze się prowokacyjnie, mają „głupie myśli”, odpowiadam, żeby nie przepraszali Boga za głupie myśli, tylko dziękowali, że nie same żaby stworzył.

8 bóg czy małpa 60x60

W tym miejscu dotykamy tematu wychowania młodzieży i katechezy w szkole. Magazyn „Liberté!” jest związany z akcją społeczną „Świecka Szkoła”, postulującą wycofanie religii ze szkół i niefinansowanie jej z pieniędzy publicznych. Jak ty z perspektywy bardzo doświadczonego duszpasterza oceniasz lata funkcjonowania lekcji katechezy w szkołach?

Mogę oceniać to jedynie z zewnątrz, bo sam nigdy nie nauczałem religii, prowadziłem tylko katechizację w ramach dobrowolnych zajęć dla studentów w krakowskim duszpasterstwie „Beczka”. Myślę jednak, że z jednej strony pomysł kultury „laicité”, znanej we Francji od XIX w. – czyli przeniesienie Kościoła do sfery prywatnej, rodzinnej, ewentualnie z przyzwoleniem na organizację profilowanych szkół katolickich – kończy się tym, że pewien obszar kultury zostaje całkowicie wyłączony ze świadomości ludzi. Dlatego protestowałbym przed tym kompletnym rozgraniczeniem. Z drugiej strony szkoła nie jest dobrym miejscem do prowadzenia wtajemniczenia w wiarę, ona może być jedynie uzupełnieniem naturalnego środowiska takiego wtajemniczenia, jakim jest rodzina. Wynika to ze specyfiki katechezy, która nie powinna być tylko przekazywaniem informacji o religii, ale drogą do zmiany ludzkiego życia. Wszystkie tradycje religijne znają instytucję inicjacji poprzez wtajemniczenia. Siłą rzeczy po czterech czy pięciu godzinach zajęć dzieci są zmęczone, a trafiają na zajęcia z księdzem, którego rola ogranicza się często do czytania jakichś tekstów albo odpowiadania na pytania znudzonej młodzieży, które zawsze będą się sprowadzały do tego, czy pocałunek jest grzechem, czy nie. To nie jest dobry klimat do jakiegokolwiek wtajemniczenia, wprowadzenia w świat wiary. W wielu diecezjach biskupi już to zrozumieli i przygotowanie do przyjęcia sakramentów, na przykład pierwszej komunii świętej czy, częściej, bierzmowania, odbywa się poza szkołą, w grupach działających przy parafiach. Ten proces wtajemniczania potrzebuje innej metody. Odpowiedzialne wprowadzenie religii do szkół wymaga teraz zmian metodologicznych, przede wszystkim zmiany mentalności katechetów, a także przygotowania organizacyjnego ze strony Kościoła. Obecnie wszyscy księża, którzy mają święcenia kapłańskie i pracują w parafiach, mogą prowadzić katechezę, posiadają przyznane przez Ministerstwo Edukacji Narodowej uprawnienia pedagogiczne. Nie zapomnę debaty rektorów seminariów duchownych, w której uczestniczyłem. Protestowałem wówczas, że tylko część księży ma dar pedagogiczny i może prowadzić zajęcia z młodzieżą w salce katechetycznej czy w szkole. Realizacja tematów, które w teorii mają przygotowywać do zawodu przyszłych katechetów, odbywa się w seminariach kosztem przedmiotów zasadniczych, na przykład mocno ograniczonej filozofii czy biblistyki. Moim zdaniem to fatalnie wpłynęło na poziom seminariów, a więc negatywne skutki widać po obu stronach. Przed II wojną światową funkcjonowała instytucja prefekta, określanego jako „światły kapłan”. Właśnie ktoś taki powinien być obecny w szkołach. Czasem się zastanawiam, czy nie byłoby sensowne wprowadzenie do szkół programu filozofii z elementami religioznawstwa na przemian z etyką. Religia musi być obecna w szkole po prostu jako element kultury, by nie doszło do sytuacji, o której opowiadała mi znajoma Francuzka, gdy dzieci, oglądając ikony, pytają, co za dziecko trzyma ta kobieta.

Czyli lekcje filozofii z elementami religioznawstwa, w którym w naturalny sposób silny jest element filozofii chrześcijańskiej, lekcje z kultury, która również w naszym wypadku naturalnie związana jest z chrześcijaństwem, a także lekcje z wiedzy o religii…

Tak, z wiedzy o religii, żeby uświadomić dzieciom, że różnice między wyznaniami nie opierają się tylko na wyglądzie księży, ale wynikają z głęboko odmiennego postrzegania człowieka i świata. Zgadzam się na przykład, że pod względem etycznym chrześcijaństwu bardzo bliski jest buddyzm, ale wizja człowieka – nie tylko koncepcja Transcendencji – jest w nim diametralnie inna.

To w ogóle kwestia integralnego wychowania obywatelskiego, które nie będzie ani bezmyślnie bogoojczyźniane, ani odarte z elementów kultury.

Chodzi o wychowywanie ludzi do myślenia. Nie ludzi myślących, bo nie wiadomo, czy to się w wypadku danej osoby na pewno uda, ale właśnie przygotowanie do myślenia. Kryzys religijny młodzieży wynika nie tyle z poziomu nauczania na katechezie, ile z nauczania w rodzinie. Rodzice pilnują jedynie, żeby dziecku nie stała się krzywda, w szkole o to samo dba nauczyciel, ale brakuje wytyczenia jasnej drogi przez życie.

Chciałbym zapytać o poziom intelektualny polskiego Kościoła. Odnoszę wrażenie, że polska teologia jest bardzo słaba, niczego ważnego nie głosi. Zastanawiam się, czy tak jak wierni polski kler cierpi na pewien syndrom antyintelektualny?

Już w latach 20. XX w. ojciec Jacek Woroniecki, odnowiciel polskiej prowincji, dominikanin, klasyczny tomista, stwierdził, że wiara nie ma oddalać od myślenia, ale do niego przybliżać, a w Polsce katolicyzm przeciwnie – jest bardzo emocjonalny. Tak jak u Mickiewicza, „czucie i wiara” wymieniane są jednym tchem, podczas gdy religijność powinna być właśnie intelektualna. Polski katolicyzm – przywołuję tezę mojego brata, Jerzego Kłoczowskiego, który jest również historykiem Kościoła – ma silny rys franciszkański, z całym szacunkiem dla nauk Świętego Franciszka, który jest moim ukochanym świętym. Chodzi o pewną emocjonalność w przeżywaniu Boga uczłowieczonego, pochylającego się nad ludźmi, czego wyrazem są te wszystkie przydrożne krzyże, kapliczki na polach, piety. Jerzy twierdził, że w Polsce wszystkie klasztory są franciszkańskie, bo mamy we krwi to swoiste słowiańskie ciepło. W związku z tym nie mieliśmy nigdy ani wielkich zakonów kontemplacyjnych, ani wielkiej teologii. U nas teologię uprawiali poeci.

Dlatego też nie było u nas żadnej wielkiej herezji.

Żadnej herezji, niewielki wpływ reformacji, może poza arianami. Na kalwinizm najczęściej przechodziła szlachta skłócona z proboszczami, żadnych innych poważnych powodów nie było.

A czy powiązałbyś to z tezą, barwnie postawioną przez nieżyjącego ojca Joachima Badeniego, arystokratę, że gdy się patrzy na biskupów, widać, jak się pięknie chłopstwo poprzebierało? Czy pochodzenie społeczne kleru faktycznie ma jakieś odzwierciedlenie?

Na pewno częściowo tak. Ale i wśród szlachty byli przecież szlagoni. Wracając do polskiej teologii: w pewnym momencie nastąpiła próba odbudowy rozmaitych środowisk intelektualnych. Powszechnie mówi się, że Stefan Wyszyński był rzecznikiem ludowego Kościoła. Ale on dbał o poziom studiów seminaryjnych, starał się, żeby Katolicki Uniwersytet Lubelski nie został upaństwowiony, przejęty przez PAX… Karol Wojtyła również pilnował wykształcenia księży. Kardynał Marian Jaworski, który jest moim przewodnikiem w sferze filozofii religii, mówił, że tamto pokolenie, wywodzące się na przykład z Komisji Nauki Wiary w Episkopacie, kładło nacisk na edukację kleru. Dziś ta idea się wymknęła, troski duszpasterskie spowodowały, że o takie kwestie dba się mniej, kładzie większy nacisk na praktyczne przygotowanie księży, co paradoksalnie przynosi wielkie szkody duszpasterskie.

Należy też zaznaczyć, że w ogóle panuje kryzys teologii. Wielkie nazwiska w tej dziedziny to lata 50. XX w., duchowni, którzy przygotowali II sobór watykański. Również w filozofii wielkie nazwiska są domeną ubiegłego wieku, czas współczesny jest raczej erą komentatorów. Takie panują tendencje. Rozwinęły się natomiast inne nurty, na przykład biblistyka katolicka, i trzeba powiedzieć, że akurat bibliści nauczający w seminariach są bardzo dobrze przygotowani. W dziedzinie formacji filozoficznej panuje pewien eklektyzm, na przykład KUL i filozoficzna tradycja tomistyczna zmierzają wyraźnie w kierunku racjonalizmu analitycznego. Ale to ciągle za mało. Moim zdaniem formacja filozoficzna jest szalenie potrzebna dla formacji kapłańskich.

Zmierzając powoli do puenty, zastanawiam się, jak na sytuacji dzisiejszego polskiego Kościoła – i w sferze intelektualnej, i moralizatorskiej – ciąży postawa tryumfatorska? Z jednej strony Kościół ochraniał reformatorów swoim autorytetem, ale z drugiej strony otrzymał dużo w zamian, stawiając określone żądania. Wiele tych przywilejów powoduje, że instytucja Kościoła w Polsce jest rodzajem ociężałego misia, który najadł się za dużo miodu. A przecież właśnie wtedy, gdy Kościół katolicki był instytucją ubogą, prześladowaną, rodziły się w nim wielkie postaci.

Stefan Wilkanowicz powiedział kiedyś, że najlepszy dla Kościoła jest stan „umiarkowanego prześladowania”. Z tym tryumfalizmem byłbym ostrożny. Proszę zauważyć, że najgłośniej dziś tryumfujący ludzie za czasów komunizmu siedzieli cichutko. A ci, którzy wtedy byli mocno zaangażowani, są teraz wyjątkowo ostrożni, że przywołam mojego współbrata, ojca Ludwika Wiśniewskiego i troski, które wyraża na łamach „Tygodnika Powszechnego”. On był jednym z liderów opozycji politycznej – nie bójmy się tego słowa – w duchu non violence, w wymiarze wychowywania młodych ludzi, przygotowywania mentalnego. Widać tu wspomnianą przeze mnie już wcześniej, choć bardziej teoretycznie, nieumiejętność poradzenia sobie Polaków z wolnością, która rodzi wielką pokusę, by skorzystać z apanaży umożliwiających politykom zaskarbienie sympatii Kościoła. Czym innym jednak jest sympatyczna współpraca, a czym innym przyzwolenie na wykorzystanie terminów religijnych do uzasadnienia posunięć politycznych. To wielkie niebezpieczeństwo, które niegdyś ujawniło się w jednym z najbardziej szkodliwych wątków historii Kościoła, czyli sojuszu tronu i ołtarza. Oczywiście obecnie występuje on w znacznie bardziej wyrafinowanej formie.

Jako mój nauczyciel filozofii należysz do Kościoła współtworzonego przez Józefa Tischnera czy arcybiskupa Józefa Życińskiego, wywodzącego się ze środowiska „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” i należącego do najlepszej tradycji intelektualno-duchowej, która zaistniała od wieków w polskim Kościele. Jakie jest zatem twoje osobiste przesłanie? Jaka wiara, jaki Kościół, jaka Polska?

Wstąpiłem do zakonu jako 26-letni człowiek, w czasie trwania II soboru watykańskiego, w roku śmierci Jana XXIII, dlatego definiuję siebie jako członka pokolenia J XXIII, a nie JP II, Kościoła tradycyjnego, ale poszukującego. Dużo mi dała formacja dominikańska, doświadczenie zaś duszpasterskie otworzyło na ten nurt myśli religijnej, która nie boi się myślenia i konfrontacji ze współczesną kulturą. Jeszcze jako student historii sztuki postanowiłem sprawdzić mojego duszpasterza, ojca Badeniego. To był dla mnie bardzo ważny moment. Dowiedziałem się, że w Poznaniu odbywa się wystawa prac młodego abstrakcyjnego malarza Janka Berdyszaka i byłem ciekawy, co ksiądz ma na ten temat do powiedzenia. Badeni, będąc z natury platonikiem, znakomicie odnalazł się na wystawie sztuki abstrakcyjnej i komentował ją tak, że mi szczęka opadła. Wtedy pojąłem, że ksiądz też może być facetem, który rozumie kulturę i się jej nie boi. Zrozumiałem, że chrześcijaństwo i Ewangelia są bliskie temu, co jest obecne w każdym człowieku i stanowi drogę do jego metafizycznego zrozumienia. Bardzo ważny dla mnie był fragment z Eliota: „pomiędzy pragnieniem a urzeczywistnieniem kładzie się cień, bo Twoje jest królestwo”. A więc nie to, że jesteśmy dobrzy, gdy jesteśmy grzeczni i poprawni; istnieją cień i moc, która przychodzi, ale nie umniejsza człowieczeństwa. W tym sensie bliskie mi było przesłanie soboru. Bliskie mi jest również stwierdzenie Jana XXIII, że Kościół nie jest sadzawką, w której hoduje się zapleśniałą rzęsę, tylko starożytną fontanną, z której wciąż tryska nowa woda. To dla mnie bardzo ważne – motyw starożytności, którą rozumiem jako znamię szlachetności, ale która jest ciągle żywa, jeśli tryska z niej nowa woda. Już od kilku dziesięcioleci staram się to połączenie wcielać w życie. I dlatego właśnie najbliżej mi było do tego, co określa się właśnie jako Kościół soborowy, a co dla mnie było po prostu wyrazem działania Ducha Świętego. Bardzo mnie smuci, że wraz z otwarciem na świat do Polski dotarły również rozmaite formy antysoborowego integryzmu, wszystkie te przepowiednie i wizje tego, że Jan XXIII siedzi w piekle, głoszone zresztą przez osoby, które mylą antypapieża Jana XXIII z okresu niewoli awiniońskiej z Janem XXIII II soboru watykańskiego. Tak się złożyło, że sobór zakończył się w 1965 r., a niedługo potem nastąpił rok 1968. Dotąd żyjemy w świecie rewolucji kulturowej zmieniającej sposób myślenia kręgu cywilizacji euroamerykańskiej. Na tym tle pojawiło się nowe wyzwanie, które pozostaje aktualne do tej pory, by dać świadectwo nadziei, która nie jest zbudowana jedynie na płytkim oczekiwaniu, że wszystko będzie dobrze, ale na głębokiej nadziei, że głoszone wartości są rzeczywiste, że głoszone wartości nie są jedynie jednostkowymi przekonaniami.

Myślę, że tej nadziei potrzebuje społeczeństwo i polskie, i europejskie…

Nadziei, by sobie wzajemnie ufać. Podstawową chorobą współczesności jest nie tylko brak nadziei, lecz także brak zaufania. Stąd ci wszyscy „obcy”…

i taki do nich stosunek.

Pycha heretyków kroczy przed upadkiem :)

Na początku XX w. w skromnej chacie organisty, na ubogim północnym Mazowszu, nad łóżkami po przeciwległych stronach izby wisiały dwa obrazy. Jeden przedstawiał Matkę Boską Ostrobramską, drugi – Częstochowską. Organista i jego żona często spierali się o to, która Matka Boska jest silniejsza i do której lepiej się modlić w ważnych sprawach. Codzienne pacierze zmawiali przed małym ołtarzykiem postawionym na komodzie pomiędzy łóżkami. Umieszczona w ołtarzyku pozytywka wygrywała „Mazurka Dąbrowskiego”.

Pogańsko-nacjonalistyczny sztafaż izby organisty z Mazowsza jest niezwykle istotny dla zrozumienia roli Kościoła katolickiego we współczesnej Polsce, bo to w niej wychował się człowiek, który instytucję tę ukształtował. Kardynał Stefan Wyszyński był prymasem przez 33 lata, decydując o personaliach i doktrynalnej orientacji Kościoła, zwalczając przejawy modernizmu i walcząc o rząd dusz z komunistami. Swoją siłę w paradoksalny sposób czerpał z konfrontacji z PRL-owskim reżimem: nie chcąc osłabiać zagrożonego prymasa, Watykan patrzył przez palce na nacjonalistyczną herezję, w której polski Kościół trwa do tej pory. Zdołał ją – pod nazwą teologii narodu – zaszczepić nawet w Janie Pawle II, który podczas triumfalnej wizyty w roku 1979 stwierdził, że „nie sposób zrozumieć człowieka inaczej jak w tej wspólnocie, którą jest jego naród”. W tej samej teologicznej doktrynie dorastali dzisiejsi biskupi wyniesieni do swoich godności przez pierwsze pokolenie uczniów Wyszyńskiego. Nazwanie jej heretycką jest uprawnione, ponieważ dodaje ona do kanonu wiary element, który w nim pierwotnie nie występował i który jest sprzeczny z samą nazwą Kościoła. „Katolicki” znaczy bowiem „powszechny”.

Rozmiar herezji wynikającej z nacjonalizmu Prymasa Tysiąclecia i jego wychowanków najpełniej uwidacznia się w jawnym już sporze pomiędzy polskimi biskupami a papieżem Franciszkiem. Realne moralne wyzwanie, wobec którego postawili ich usiłujący dostać się do Europy uchodźcy, obie strony rozstrzygają w zgodzie z własnymi prawdami wiary. Po stronie Franciszka i uniwersalistycznego przesłania stają tylko nieliczni polscy duchowni i świeccy – wypowiadający się zazwyczaj na łamach „Tygodnika Powszechnego”, magazynu „Kontakt” i „Gazety Wyborczej”. Zdolność oddziaływania wiernego Watykanowi Kościoła jest znikoma, również dlatego, że brak potępienia polskiego episkopatu przez Watykan wiąże im ręce. W tej sytuacji większą niż papiści siłę oddziaływania zyskuje stanowisko otwarcie antyreligijne i ateistyczne. I nic w tym dziwnego.

Istotą wszystkich religii – oraz większości ideologii w rodzaju nacjonalizmu – jest objaśnianie świata za pomocą mitów i uproszczeń. Nawet gdy nie są one splecione w koherentną całość, sposób ich prezentacji – jako objawione prawdy, które trzeba przyjąć na wiarę – sprawia, że zakwestionowanie jednego prowadzi zazwyczaj do obalenia wszystkich pozostałych. Oznacza to, że im bardziej rozbudowana religia, tym większe możliwości podważenia jej za pomocą nauki, która również służy objaśnianiu świata, lecz robi to w bardziej systematyczny i godny zaufania sposób. Religie – a raczej głoszący je kapłani – mogą bronić się przed taką demaskacją na dwa sposoby: walcząc z rzeczywistością lub przed nią uciekając. Walka polega na rygorystycznych karach za kwestionowanie któregokolwiek z dogmatów wiary. Metodę tę stosują różnego rodzaju sekty oraz ortodoksi w rodzaju Państwa Islamskiego, często używając przy tym przemocy fizycznej. Ucieczka przed zderzeniem z rzeczywistością polega zaś na coraz bardziej wysublimowanej interpretacji propagowanych wierzeń, a czasem wręcz na podkreślaniu ich alegorycznego charakteru. Tej strategii próbowali pogańscy kapłani u schyłku Cesarstwa Rzymskiego, sowieccy marksiści-leniniści w latach 80. XX w. i przez ostatnie kilkadziesiąt lat zachodnioeuropejscy protestanci. Ostrożnie testuje ją również Kościół katolicki pod rządami papieża Franciszka.

Oczywiście, im religia skromniejsza i bardziej oszczędna w objaśnianiu świata, tym większa jej odporność na racjonalną demaskację. Arystotelesowsko-oświeceniowa teza o pierwszym poruszycielu, który wprawił świat w ruch, lecz nie ingerował w życie zamieszkujących go ludzi, nie może zostać obalona do dziś, dobrze współbrzmiąc z naukowo poprawną teorią Wielkiego Wybuchu. Pełna nacjonalistycznych mitów, w większości sprzecznych z prawdą historyczną, herezja Wyszyńskiego–Glempa–Rydzyka podatna jest na krytyczną ocenę z o wiele większej liczby pozycji niż główny nurt chrześcijaństwa. Jest bardzo prawdopodobne, że do odparcia tej krytyki zostaną użyte organy kontrolowanego przez PiS państwa, które powoływać się będą nie tylko na paragraf o obrazie uczuć religijnych, lecz także na inne, dotyczące szkalowania narodu polskiego. Na dłuższą metę ta obrona okaże się kontrproduktywna, tak samo jak kontrproduktywne były peerelowskie ingerencje cenzury: absurd chronionego przed krytyką systemu stawał się coraz bardziej oczywisty, a ludzie uczyli się czytać – i mówić – między wersami. Konsekwencje takiej fundamentalistycznej ochrony Kościoła i przyjętych przez niego nacjonalistycznych dogmatów już przed ponad 20 laty przewidział Jarosław Kaczyński, mówiąc że ZChN to najkrótsza droga do dechrystianizacji Polski. Dziś endecka ideologia i namolny klerykalizm ZChN-u odżyły w PiS-ie, który, według Janusza Korwin-Mikkego proponuje, by „powrócić do PRL-u, tylko zamiast pierwszego sekretarza powinien być proboszcz”. Jak pokazuje bezkrytyczny stosunek hierarchów do nowej władzy, miłość ta jest odwzajemniona. Jest to pewna zmiana w porównaniu z sytuacją w poprzednim ćwierćwieczu, kiedy Kościół starał się zachować bezstronność, przyjmując hołdy ze strony wszystkich sił politycznych. Obecnie, jawnie wspierając PiS, stawia się po konkretnej stronie politycznej barykady, co prawdopodobnie będzie oznaczać koniec jego przywilejów po przegranej obecnego rządu w wyborach za trzy, siedem lub chociażby jedenaście lat.

Księga Przysłów ostrzega, że „pycha kroczy przed upadkiem”. We współczesnych rozwiniętych społeczeństwach mechanizm tego upadku opiera się z reguły na lekceważeniu opinii publicznej, zwłaszcza w kwestiach związanych z wydawaniem publicznych pieniędzy. W Polsce do zniszczenia poprzedniego rządu wystarczyły rachunki z restauracji. Nowa ekipa jest na najlepszej drodze do powtórzenia błędu poprzedników, a towarzyszy jej ochoczo polski Kościół, przywykły zarówno do specjalnego traktowania ze strony władz, jak i do braku przejrzystości finansowej. Zachłanność, z jaką partia rządząca wymienia kadry w administracji i w spółkach Skarbu Państwa, nieskrywana ambicja jak najszybszego zbudowania – również pod względem finansowym – nowych elit, naturalna skłonność arywistów do chwalenia się świeżo osiągniętą pozycją i nieuniknione przy tak szybkim tempie zmian personalnych braki kompetencji pozwalają oczekiwać, że PiS-owi zostanie przypięta łatka aferzystów i złodziei szybciej, niż stało się to w wypadku PO, AWS-u i SLD. Biorąc pod uwagę, że państwowe granty i dotacje trafiają do wielu organizacji związanych z Kościołem – lub przynajmniej podkreślających swoją aprobatę dla heretycko-nacjonalistycznej religii – tak samo zostaną w powszechnej świadomości zaklasyfikowani księża i biskupi. Doświadczenia ofensywy obyczajowej, którą w poprzedniej kadencji sejmu prowadził Ruch Palikota, pokazały, że spośród wszystkich haseł emancypacyjnych największy pozytywny odzew zyskało to, że ksiądz proboszcz ma zbyt dużo pieniędzy. W najbliższych latach będzie ich mieć jeszcze więcej. To powinno załatwić sprawę, nawet jeśli herezja polskiego Kościoła nie zostanie powszechnie dostrzeżona.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję