Bezpieczna Europa – jak to osiągnąć? :)

Podczas zakończonej właśnie dorocznej konferencji bezpieczeństwa w Monachium Munich Security Conference wziąłem udział w panelu „Powrót do przyszłości? Projekty europejskiej architektury bezpieczeństwa”. W rozmowie z premierką Estonii, Kają Kallas, premierem Szwecji Ulfem Kristerssonem i wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej Josepem Borrellem poruszyliśmy wiele tematów. Poniżej kilka tez, które w tej dyskusji przedstawiłem.

Członkostwo Ukrainy w Unii Europejskiej

Ukraina wywalczyła sobie prawo negocjowania wstępu do Unii Europejskiej niezwykłą ofiarą, jaką złożyli i wciąż składają jej obywatele. Kijów nie uzyskałby statusu kandydata tak szybko, gdyby nie wojna wywołana przez Władimira Putina. Chociaż gorąco popieram szybkie przyłączenie Ukrainy do UE, mam jednak dla Ukraińców szczerą przestrogę – nie liczcie na łatwe drogi na skróty.

Unia Europejska to między innymi wspólnota prawna oparta o zbiór regulacji, które nie zostaną zmienione ze względu na Ukrainę. To Ukraina będzie się musiała do nich dostosować, a im szybciej to zrobi, tym szybciej zostanie państwem członkowskim. Ukraińskie elity powinny zdawać sobie z tego sprawę nie tylko dla lepszego zrozumienia procesu akcesyjnego, ale także po to, by lepiej tłumaczyć ten proces obywatelom.

Przystąpienie Ukrainy do UE zmieni równowagę sił – Ukraina wprowadzi do Parlamentu Europejskiego około 60 posłów, środek ciężkości przeniesie się na Wschód, a obywatelstwo UE otrzyma ponad 40 milionów ludzi, którzy na własnej skórze doświadczyli rosyjskiego imperializmu.

Były prezydent Estonii, Toomas Hendrik Ilves, pytał, czy te same kraje Europy zachodniej, które oskarżały kraje naszego regionu o przewrażliwienie na punkcie zagrożenia ze strony Moskwy, dziś naprawdę chcą wprowadzenia do UE milionów nowych obywateli o podobnych doświadczeniach historycznych. Rok wcześniej, na tej samej konferencji przedstawiciele Europy środkowej, którzy ostrzegali przed agresją Putina byli uznawani za wojennych podżegaczy, a rzekomi realiści twierdzili, że rosyjski prezydent blefuje. Wyszło na nasze. Dlatego dobrze byłoby, gdyby sceptycy tym razem wysłuchali naszych diagnoz. Jeśli imperialne ambicje Rosji mają zostać powstrzymane, Ukraina powinna zostać członkiem Unii Europejskiej.

Jaka architektura bezpieczeństwa?

Kiedy mowa o architekturze bezpieczeństwa Europy, myślę przede wszystkim o zasadach – jeśli nie przestrzegamy pewnych reguł budowlanych, w najlepszym razie skończymy z budynkiem brzydkim i niefunkcjonalnym, a w najgorszym – konstrukcja po prostu się zawali.

Rosja reguł nie przestrzega. Na przestrzeni lat stworzono cały szereg instytucji, które miały służyć utrzymywaniu przewidywalnych relacji najpierw z ZSRR, a potem z Rosją i łagodzeniu ewentualnych napięć. Jedną z takich instytucji jest Rada Bezpieczeństwa ONZ, która powinna służyć między innymi zmniejszeniu zagrożenia konfliktem zbrojnym. A tymczasem stała się dla Rosji narzędziem unikania odpowiedzialności i potępienia za wojnę, którą wywołała.

Między bajki należy włożyć opowieści Kremla o tym, jak to Zachód rzekomo upokarzał Rosję. Wręcz przeciwnie. Państwa zachodnich demokracji raz po raz szukały „resetu” i poprawy relacji z Moskwą – nieraz wbrew ostrzeżeniom krajów naszego regionu.

Był czas, gdy jako Unia Europejska negocjowaliśmy z Rosją projekt partnerstwa i współpracy. Chociaż dziś trudno sobie to wyobrazić, możliwy był świat, w którym UE podpisałaby umowę stowarzyszeniową zarówno z Ukrainą, jak i z Rosją. Władze na Kremlu zdecydowały jednak, że nie są już tą współpracą zainteresowane. Moim zdaniem w roku 2011 Władimir Putin doszedł do wniosku, że stworzy alternatywną instytucję, Unię Euro-Azjatycką, która następnie podejmie z UE negocjacje jako równorzędny partner. Ukraina była mu w tej organizacji niezbędna. Ale pamiętajmy, że była to decyzja Rosji i to Rosja może ją zmienić. Choć oczywiście nie pod obecnym przywództwem.

Wiceprezydentka Stanów Zjednoczonych Kamala Harris dzień wcześniej na tej samej konferencji oświadczyła, że na podstawie już znanych faktów Stany Zjednoczone są pewne, iż Rosja popełniła podczas wojny zbrodnie przeciwko ludzkości. A ci którzy je popełnili, jak również ich przywódcy powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności. Myślę, że byłoby to nie tylko moralnie słuszne, ale korzystne również dla samych Rosjan. Premierka Estonii trafnie zwróciła uwagę, że proces zmiany świadomości społeczeństwa niemieckiego po II wojnie światowej był możliwy między innymi dzięki procesom norymberskim. Pokazały one światu i wielu Niemcom ogrom zbrodni popełnionych przez ich rodaków i konsekwencje rasistowskiej, nacjonalistycznej retoryki. Jeśli w analogiczny sposób Rosjanie nie przepracują swojej historii, pozostaną niewolnikami imperialistycznych złudzeń.

Rosyjskie władze raz po raz łamały kolejne regulacje i porozumienia międzynarodowe, jakie przez lata staraliśmy się wspólnie wypracować. Nie sądzę więc, że nową architekturę bezpieczeństwa w Europie można zbudować bez zmiany natury panującego w Rosji reżimu.

Bezpieczna Europa

Nie da się jej również zbudować, jeśli Europa nie weźmie większej odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo. Straciłem niemal głos pytając na różnych międzynarodowych forach, co jeszcze musi się wydarzyć na terenach przygranicznych Unii Europejskiej, aby przywódcy państw członkowskich potraktowali sprawę wspólnej obronności poważnie.

Prawdą jest, że wiele krajów – w tym Polska – zwiększa dziś swoje wydatki na zbrojenia, ale powinniśmy to robić razem, w ramach UE i to z kilku powodów.

Po pierwsze, skoordynowane wydatki będą bardziej efektywne – zamiast dublować nasze zdolności bojowe kupimy sprzęt, który będzie się wzajemnie uzupełniał.

Po drugie, będzie to rozwiązanie sprawiedliwsze. Kraje graniczne UE, jak Polska, decydują się dziś na potężne inwestycje w bezpieczeństwo. W rezultacie będą lepiej chronić nie tylko siebie, lecz także inne – często zamożniejsze – państwa członkowskie, które mają szczęście leżeć nieco dalej od źródła zagrożenia. Sprawiedliwszym rozwiązaniem byłoby więc finansowanie inwestycji obronnych poprzez budżet europejski, na który wszyscy się składamy proporcjonalnie do wielkości PKB.

Po trzecie, taka zmiana powinna poprawić nasze relacje ze Stanami Zjednoczonymi, które od lat zachęcają Europejczyków do wzięcia większej odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo. Z prostego powodu, Amerykanie muszą się mierzyć z wyzwaniami w innych częściach globu i dobrze by było, gdyby Europejczycy wspólnie potrafili radzić sobie z zagrożeniami niższego szczebla pojawiającymi się u naszych granic. Działając wspólnie nie tylko skuteczniej zadbamy o naszych obywateli, nie tylko podniesiemy naszą wiarygodność na świecie, ale też poprawimy relacje z kluczowym sojusznikiem.

Potencjał obronny buduje się latami. Jeśli nie zaczniemy dzisiaj, w kolejnych dekadach będziemy jako Unia Europejska równie bezbronni jak dziś.

Autor zdjęcia: Christian Lue

Każdej sekundy tracimy powierzchnię lasów wielkości boiska piłkarskiego :)

“Lasy przynoszą różnorodne korzyści środowisku, gospodarce i społeczeństwu, między innymi dostarczają drewno i inne niedrzewne produkty leśne oraz zapewniają usługi ekosystemowe, które są niezbędne dla ludzkości, ponieważ lasy stanowią siedlisko większości gatunków lądowych będących częścią różnorodność biologiczną na Ziemi. Utrzymują one funkcje ekosystemów, pomagają chronić system klimatyczny, zapewniają czyste powietrze i odgrywają istotną rolę w oczyszczaniu wód i gleb, a także w retencji wody. Ponadto lasy zapewniają utrzymanie i dochód około jednej trzeciej ludności świata, a wylesianie drastycznie ogranicza środki utrzymania osób najbardziej narażonych, w tym społeczności tubylczych i lokalnych, które są w dużym stopniu uzależnione od ekosystemów leśnych. Ponadto wylesianie i degradacja lasów przyczyniają się do zmniejszenia ilości niezbędnych pochłaniaczy dwutlenku węgla i zwiększają prawdopodobieństwo rozprzestrzeniania się nowych chorób ze zwierząt na ludzi.[1]

Piłka klimatyczna w grze

W poniedziałek, (12 września 2022) w Strasburgu, Parlament Europejski rozpoczął sesję plenarną. Sprawozdanie dotyczące wniosku o wprowadzenie ograniczeń importu i eksportu produktów powiązanych z deforestacją i degradacją obszarów leśnych było drugim punktem porządku obrad. Nowe rozporządzenie, wspierające cele strategii „Od pola do stołu”, ma na celu  transparentność, między innymi poprzez śledzenie wszystkich etapów produkcji danego produktu, żeby jasno określić czy jego wytwarzanie nie przyczynia się do deforestacji. Sprawozdanie opracowała Komisja Ochrony Środowiska Naturalnego, Zdrowia Publicznego i Bezpieczeństwa Żywności (ENVI), sprawozdawcą był poseł do PE, Christophe Hansen (PPE).

Niestety na sali mało było głosów odpowiedzialnych klimatycznie czy progresywnych. Polskę reprezentowali w debacie wyłącznie członkowie frakcji ECR – Anna Zalewska i Adam Bielan, i obydwoje wyrażali się o projekcie negatywnie. Jak zwykle kwestia produkcji zwierzęcej została pominięta w debacie o konieczności regulacji importu poprzez wprowadzenie precyzyjnych przepisów dotyczących zakazu sprowadzania produktów, które przyczyniają się do wylesiania.

Nie zabrakło jednak nielicznych głosów poparcia dla inicjatywy czy pewnych propozycji jej poszerzenia. W wypowiedziach na unijnym forum szczególny nacisk kładziono na ochronę  ludności autochtonicznej obszarów wyzyskiwanych podkreślając że do obecnego stanu rzeczy Unia przyczynia się  zarówno politycznie jak i poprzez brak regulacji w umowach handlowych. Szkoda, że za świadomością unijnych decydentów nie idą zdecydowane działania, gdy w grę wchodzą interesy gospodarcze.

Każdej sekundy wycinamy 6000 m2 lasów

Hansen otwierając debatę podkreślił, że od 1990 roku zniknęło ponad 500 milionów hektarów lasów,  Unia Europejska bezpośrednio odpowiada za 10% światowej deforestacji i sama – swoimi działaniami – utrudnia walkę z globalnym ociepleniem. Podkreślał, że istotne jest poszerzenie planowanych restrykcji. Zwrócił również uwagę na konieczność ochrony praw ludności rdzennej. Na zakończenie poprosił kraje członkowskie UE o podejmowanie własnych inicjatyw umożliwiających walkę z wylesianiem i proponował stworzenie czarnej listy sektorów najbardziej się do niej przyczyniających. Anna Cavazzini (Greens/EFA), z  Komisji IMCO[2] Parlamentu Europejskiego, wskazywała jak ważne jest przestrzeganie praw człowieka w kontekście ochrony ludności rdzennej oraz wprowadzenie dokładniejszych kontroli rynkowych i celnych. Mowy wstępne zamknął komisarz ds. środowiska, oceanów i rybołówstwa Virginijus Sinkevičius, podkreślając kluczowość inicjatywy dla implementacji Europejskiego Zielonego Ładu i wskazując na przerażające tempo deforestacji (lasy o powierzchni kilku boisk piłkarskich giną w ciągu każdej godziny). Jednak na faktach skończyło się jego zdecydowanie. Komisarz wskazywał na konieczność powolnego i stopniowego działania, koncentrację na najbardziej szkodliwych produktach i powolne poszerzanie katalogu produktów objętych kontrolą. Reprezentant Komisji AGRI (Rolnictwa i Rozwoju Wsi) PE, Poseł Norbert Lins (PPE), stwierdził,  że projekt nie jest panaceum na wyzwania klimatyczne.

Europejska Partia Ludowa – za a nawet przeciw, czyli jak pogodzić interesy gospodarcze z walką o planetę?

Debatę znacząco zdominowali członkowie największej frakcji Parlamentu Europejskiego PPE. Wskazywali na  udział produkcji zwierzęcej w deforestacji, konieczność ograniczania popytu na mięso. Podkreślali też konieczność pociągnięcia do odpowiedzialności sektora finansowego i nałożenia restrykcji i kar również na importerów. Oczywiście chcieli też ochrony praw przedsiębiorców i złagodzenia wymogów certyfikacji. Dobrym podsumowaniem wypowiedzi PPE, są słowa Posłanki Hildegard Bentele – “jeśli sami sprawimy, że nasze płuca nie będą oddychać, sytuacja będzie coraz cięższa.”

The Left – panikujmy i działajmy

Mocny głos w debacie zabrali członkowie frakcji The Left, stanowczo wskazując produkcję i konsumpcję mięsa oraz produkcję pasz (soja, kukurydza) dla zwierząt tzw. hodowlanych jako główne powody deforestacji. W połączeniu z przerażającą skalą nadmiernej konsumpcji tworzące gigantyczne zagrożenie dla środowiska. Posłanka do PE Anja Hazekamp stwierdziła, że wszystkie trzy produkty nie powinny być w ogóle sprzedawane na obszarze UE. Poseł Mick Wallace podkreślał też mniej oczywiste aspekty produkcji mięsnej, jak niszczenie torfowisk czy sawann. W całej swojej wypowiedzi skupił się na degradacji innych istotnych ekosystemów, które znajdują się poza obszarem bieżącej debaty, a powinny zostać do niej jak najszybciej włączone. Ważną kwestię podjęła także posłanka Clare Daly zauważając, że Unia Europejska jako główny importer produktów przyczyniających się do deforestacji, ponosi poważną odpowiedzialność za eksploatację lasów.

Zieloni – interesy planety przed interesami przemysłu

Członkowie The Greens / EFA skupili się głównie na szkodliwości produkcji mięsa i pasz, ochronie praw człowieka i zawodzących strukturach międzynarodowych. Martin Haeusling podkreślał, że produkcja mięsa i pasz z soi jest wybitnie szkodliwa, a sama Unia jest winna wylesieniom na wielką skalę. Zwracał uwagę na konieczność ochrony ludności rdzennych, które są mordowane gdy stają w obronie własnych praw. Tego samego zdania była Marie Toussaint zauważając, że mnóstwo ludzi traci życie walcząc z deforestacją, a rządy i zarabiające na tym procederze przedsiębiorstwa, które porównała do mafii, liczą się tylko z zyskami, przez co wciąż prowadzimy zbrodniczą gospodarkę w Brazylii, Republice Konga czy Kambodży. Zwróciła się także do prawicowych polityków, podkreślając, że jeśli banki nie przestaną fundować tych okrutnych działań to instytucje polityczne nie będą w stanie samodzielnie rozwiązać tak złożonego problemu.

Brak zdecydowania i spójności Renew

Zaskakująco niepewni zdawali się być w swoich wypowiedziach członkowie Renew, którzy mimo jasnego poparcia dla sprawy, wypowiadali się raczej mało konkretnie i ogólnikowo. Zauważali, że Unia Europejska sama nie da rady powstrzymać wylesiania, proponowane zmiany zdają się być niespójne, a podstawą powinno być zrównoważone leśnictwo. Jedyną bardziej stanowczą wypowiedź usłyszeliśmy od Posła Pascala Canfina, który podkreślił że to pierwszy takiej skali projekt na świecie, z którego wszyscy powinni być dumni. Jakimkolwiek produktom przyczyniającym się do deforestacji powinniśmy powiedzieć nie, a ludzie nieświadomi są cichymi wspólnikami zabójstwa lasów.

S&D – prawa człowieka

Członkowie frakcji S&D wskazywali na winę UE i konieczność pociągnięcia przemysłu do odpowiedzialności. Podkreślali konieczność stworzenia przejrzystego łańcucha dostaw i znaczne poszerzenie listy szkodliwych surowców. Skupili się głównie na aspekcie praw człowieka. Maria Arena zwróciła uwagę, że walka z wylesieniem to walka na rzecz ludów rdzennych, które stanowią aż 5% ludności świata. Jako przykład niewyobrażalnej szkodliwości podała śmierć 1,5 tysiąca mieszkańców Amazonii w trakcie procesu wycinki. Wskazywała konieczność poparcia poprawki 143 nakazującej, jeśli to możliwe, podejmowanie decyzji w sprawie środków zmniejszających ryzyko, a nie jak dawniej wyłącznie dokumentowanie ocen ryzyka. Delara Burkhardt oskarżyła  z kolei banki o nieweryfikowanie działalności firm, którym przydzielają fundusze i przez to przyczynianie się do łamania praw człowieka.

Europejscy Konserwatyści i Reformatorzy – pierwsza zasada nie szkodzić biznesowi

W imieniu ugrupowania wypowiadały się wyłącznie osoby z Polski, były to w tym samym czasie jedyne osoby reprezentujące posłów i posłanki do PE z Polski w debacie. Jednoznacznie zgodzili się oni, że wylesianie jest poważnym problemem, Anna Zalewska stwierdziła, że dbanie o lasy i bioróżnorodność to obowiązek, jednak na tym zgoda z propozycjami się kończyła. Posłanka wskazywała, że dokument wymknął się spod kontroli, lista towarów jest zbyt długa, nie przeprowadzono właściwych analiz, a na pociągnięto do odpowiedzialności banki. Adam Bielan, bardziej niż środowiskiem, przejął się reakcją świata i korporacji, podkreślając, że bardzo odpowiada mu dwuletni okres przejściowy. Podsumowując, reprezentanci ECR są świadomi gigantycznej skali katastrofy klimatycznej, jednak najchętniej nie podejmowaliby żadnych konkretnych działań, w oczekiwaniu na załamanie ekosystemów.

Tożsamość i demokracja (ID) – chrońmy to co szkodzi

Absolutną negacją rzeczywistości wykazały się reprezentantki ID, wskazując że proponowane zmiany są niecelne, a najlepszym ich elementem jest okres przejściowy, dzięki któremu nie zostaną wprowadzone tak szybko jak powinny. Aurelia Beigneux stwierdziła, że dokument ten osłabia Europę, państwa członkowskie i odbiera im suwerenność, podczas gdy Rosanna Conte wskazywała szkodliwość projektu dla przedsiębiorstw i demonizowanie niektórych obszarów produkcji, stając w obronie produkcji zwierzęcej.

W trakcie trwania debaty wycięto powierzchnię 3600 boisk piłkarskich, ale dla Posłów i Posłanek równowaga jest ważniejsza 

 Obrady zamknął sprawozdawca Christophe Hansen, skutecznie osłabiając pozytywną moc swojej mowy początkowej. Skupił się głównie na podkreśleniu jak istotne jest zachowanie równowagi między ambicją, a wykonalnością. Stwierdził także, że te zmiany stawiają poprzeczkę bardzo wysoko i liczy, że uważnie przyglądające się zmianom Stany Zjednoczone wkrótce same podejmą zdecydowane działania w tym zakresie.

Niewątpliwie bardzo pozytywnym aspektem był fakt, że choć mniejszość mówców i mówczyń poświęciła znaczną uwagę szkodliwości mięsa, produktów zwierzęcych i pasz dla zwierząt tzw. hodowlanych – soi i kukurydzy to została ona jasno i wyraźnie podkreślona w głosach wielu ugrupowań. I choć do wegańskiej Europy jeszcze daleka droga to przyjęcie poprawki 237 byłoby krokiem w dobrą stronę.

Całkowity wydźwięk spotkania ciężko uznać za progresywny, jednak daje on nadzieję na wprowadzenie pewnych poprawek, które mogą mieć rzeczywisty wpływ na środowisko i bezpieczeństwo ludności rdzennych. Choć poziom denializmu i populizmu  klimatycznego prawicy przeraża, to warto zaznaczyć, że większość ugrupowań jest świadoma wyzwań, które stoją przed UE.

Głosowanie odbyło się we wtorek (13 września 2022), projekt został przyjęty przy 453 głosach za. Mimo tego jak ważne są zmiany w zakresie deforestacji wiele polskich posłów i posłanek nie zdołało podjąć właściwej decyzji. Przeciwko rozporządzeniu zagłosowali: Patryk Jaki, Krzysztof Jurgiel, Beata Kempa, Izabela Kloc i Andżelika Możdżanowska, zaś od głosu wstrzymali się Adam Bielan, Anna Zalewska oraz Ryszard Czarnecki, Anna Fotyga, Karol Karski, Joanna Kopcińska, Zdzisław Krasnodębski, Elżbieta Kruk, Zbigniew Kuźmiuk, Ryszard Legutko, Beata Mazurek, Tomasz Poręba, Elżbieta Rafalska, Bogdan Rzońca, Jacek Saryusz-Wolski, Grzegorz Tobiszowski, Witold Waszczykowski, Jadwiga Wiśniewska i Kosma Złotowski.

 

[1]  SPRAWOZDANIE w sprawie wniosku dotyczącego rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie udostępniania na rynku unijnym i wywozu z Unii niektórych towarów i produktów związanych z wylesianiem i degradacją lasów oraz uchylenia rozporządzenia (UE) nr 995/2010

[2]  Komisja Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów

 

 

Autor zdjęcia: kazuend

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

 

Polityka zagraniczna i przyszłość rozszerzenia UE [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Stefana Lehne, Senior Fellow w Carnegie Europe w Brukseli, gdzie jego badania koncentrują się na rozwoju polityki zagranicznej Unii Europejskiej po Traktacie Lizbońskim, ze szczególnym uwzględnieniem stosunków między UE a państwami członkowskimi. Rozmawiają o polityce zagranicznej UE, europejskiej reakcji na rosyjską inwazję na Ukrainę, dlaczego Rada UE powinna przejść na tryb głosowania większościowego w sprawie polityki zagranicznej oraz o tym, jak przygotować europejskie instytucje do zadań stojących przed nimi w związku z perspektywą rozszerzenia Unii Europejskiej.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak dostosować politykę zagraniczną UE do wojny geopolitycznej, z którą mamy do czynienia? Jak oceniłby Pan reakcję UE na rosyjską inwazję na Ukrainę?

Stefan Lehne

Stefan Lehne (SL): Unia Europejska zareagowała zdecydowanie i z determinacją, z jaką rzadko się wcześniej spotykaliśmy. UE zawsze była podzielona, ​​jeśli chodzi o kwestię Rosji. Mamy tu kraje (przede wszystkim Polska i kraje bałtyckie), które były bardzo sceptycznie nastawione do Moskwy, podczas gdy wiele innych państw (m.in. Włochy, Austria czy Grecja), które szczyciły się pozytywnymi stosunkami z Rosją, koncentrując się na potencjale gospodarczym tej współpracy.

Podziały te były dość głębokie. Są dwa powody, dla których udało się je przezwyciężyć w reakcji na rosyjską agresję na Ukrainę. Przede wszystkim inwazja była tak prymitywna, nieuzasadniona i straszna, że ​​nawet najwięksi zwolennicy Putina wśród unijnych rządów musieli przemyśleć swoje stanowisko. Po drugie, administracja USA poradziła sobie z tym problemem wyjątkowo dobrze. Był to jeden z nielicznych krajów, które prawidłowo oceniły zagrożenie i silnie współpracowały z Europejczykami przy tworzeniu pakietów sankcji, pomagając tym samym zapewnić spójną reakcję UE.

LJ: Czy ostatnie wydarzenia mogą podważyć ideę autonomii strategicznej?

SL: Na razie wojna w Ukrainie zahamowała rozwój europejskiej polityki obronnej – co do tego nie ma wątpliwości. W konsekwencji NATO zostało silnie wzmocnione. Sporo krajów zdało sobie sprawę, że nie ma alternatywy dla zaangażowania USA na kontynencie europejskim. Potrzeba autonomicznej polityki obronnej UE jest mniej oczywista niż wcześniej.

 

European Liberal Forum · Ep129 EU foreign policy and the future of EU enlargement with Stefan Lehne

 

Fakt, że Szwecja i Finlandia wystąpiły o członkostwo w NATO, stanowił wotum nieufności dla europejskiej obronności. Najwyraźniej wierzą, że tylko z pomocą Stanów Zjednoczonych mogą zapewnić bezpieczeństwo swoim obywatelom. Oznacza to, że nacisk nie będzie tak mocno kładziony na autonomiczną obronność europejską.

Pozostaje jednak jedno zasadnicze pytanie, które dotyczy Stanów Zjednoczonych. Kraj ten boryka się z problemem silnie spolaryzowanego społeczeństwa. Istnieje duża niepewność co do wyniku najbliższych wyborów do Kongresu i wyborów prezydenckich. Niewykluczone, że na scenie politycznej pojawi się ktoś w rodzaju Donalda Trumpa (a być może nawet on sam powróci) – z wielką osobowością, brakiem zainteresowania partnerstwami międzynarodowymi i marginalnym zaangażowaniem w sprawy europejskie. Jeśli tak się stanie – a może się tak zdarzyć – wtedy cały obraz zmieni się diametralnie. Nagle pojawiłaby się potrzeba ponownego położenia znacznie większego nacisku na obronność europejską.

LJ: Czy problem leży po stronie Europejczyków? Czy zbytnio przyzwyczailiśmy się do tego, że nad naszymi głowami rozpięty jest amerykański parasol ochronny i właśnie to sprawia, że nasze myślenie strategiczne jest utrudnione? Czy możemy rozwinąć kulturę strategiczną w Europie?

SL: Możemy wyróżnić trzy podstawowe przyczyny słabości europejskiej polityki zagranicznej i w zakresie bezpieczeństwa. Po pierwsze, istnieje silna preferencja niektórych dużych krajów UE do koncentrowania się na własnej narodowej polityce zagranicznej. Dotyczy to Francji, a do pewnego stopnia także Niemiec, Włoch i Hiszpanii. Kraje te chcą po prostu prowadzić własną politykę narodową i patrzą na UE jako na mechanizm gwarantujący, że ich krajowa polityka zagraniczna będzie skuteczniejsza i bardziej wspierana niż polityka innych państw. Nie chcą w pełni identyfikować się z polityką zagraniczną UE. A z pewnością nie chcą, aby brukselskie instytucje były potężne w ich państwie.

Francuski prezydent jest jak król – może wysłać wojska w dowolne miejsce w ciągu 24 godzin. Nie musi nikogo pytać o zgodę. Nie do pomyślenia jest oczekiwanie, że człowiek ten pozwoliłby, aby Joseph Borrel czy Ursula von der Leyen prowadzili za niego politykę zagraniczną. Można tę płonną nadzieję porównać do tego, że ​​wieża Eiffla nagle zostanie przeniesiona z Paryża do Brukseli – to po prostu nonsens!

Drugie ograniczenie wiąże się z faktem, że wiele mniejszych państw członkowskich po prostu nie interesuje się tym tematem, nie ma kultury strategicznej i prawdziwej tradycji kultywowania graczy polityki zagranicznej. Lubią wyrażać swoje opinie w Radzie i komentować konkretne wydarzenia, ale brakuje im gotowości do stawienia czoła kosztom i ryzyku działań operacyjnych, a prawdopodobnie także i w zakresie poparcia dla ewentualnych działań ze strony obywateli ich krajów.

Po trzecie, przez dziesięciolecia wszyscy w tej dziedzinie byli uczeni, by najpierw bacznie przyglądać się temu, co Waszyngton zrobi w przypadku danego kryzysu. Dlatego naprawdę trudno jest uwolnić się od tego instynktownego sposobu myślenia i podążania za kursem wyznaczanym przez USA. Fascynujące jest to, co stało się po administracji Trumpa, ponieważ pojawiło się wtedy u Europejczyków ogromne poczucie ulgi i szczęścia, że ​​​​UE powróciła pod parasol tej łagodnej amerykańskiej hegemonii.

Gdyby tak się jednak nie stało, bo Stany Zjednoczone pochłonęłyby wewnętrzne kryzysy lub byłyby one kierowane przez przywódcę, który nienawidzi Europy (jak Donald Trump), to pojawiłaby się potrzeba dużo poważniejszego podejścia do polityki zagranicznej i w zakresie bezpieczeństwa w UE. Pozostałe dwa ograniczenia można by wtedy ewentualnie przezwyciężyć, nie wykluczam tego.

Jednak w perspektywie krótko- i średnioterminowej dużo bardziej obiecująca jest, w moim przekonaniu, geoekonomia – wspólne zajmowanie się łańcuchami dostaw, kwestiami zmian klimatycznych czy polityką przemysłową. Mnóstwo rzeczy trzeba jeszcze zrobić, a kwestie te z pewnością są nie mniej istotne niż polityka zagraniczna. Unia Europejska jest znacznie lepiej przygotowana do radzenia sobie z tego typu problemami, ponieważ dysponuje konkretnymi narzędziami i skuteczniejszymi procedurami do podejmowania decyzji.

LJ: Czy jesteśmy krótkowzroczni, skupiając się na zmianie traktatów UE? A może ich zmiana przyspieszy procesy decyzyjne?

SL: W ciągu ostatnich 20-30 lat nastąpiła duża liczba przemian – od jednomyślności do głosowania większością kwalifikowaną, ale także w dość delikatnych kwestiach (takich jak kontrolowanie spraw wewnętrznych państw członkowskich i w wymiarze sprawiedliwości); kwestiach, które są równie bliskie istocie narodowej suwerenności. Te przemiany doszły do skutku, więc nie ma powodu, dla którego nie miałoby to być możliwe w obszarze polityki zagranicznej.

Wyzwaniem w tym zakresie są mniejsze kraje – zwłaszcza te, które borykają się z dużymi problemami (jak choćby Cypr i w pewnym stopniu kraje bałtyckie). Są bardzo wrażliwe. Na przykład Cypr uważa, że ​​potrzebuje prawa weta, aby chronić swoje kluczowe interesy narodowe – na przykład w związku z Turcją. Dlatego niezwykle trudno będzie pozbyć się tych tendencji.

Konstruktywne wstrzymanie się od głosu to z pewnością bardzo cenny mechanizm, który choć w przeszłości był bardzo rzadko stosowany, to ma spory potencjał. W traktacie jest też zapis, zgodnie z którym, jeśli mamy do czynienia z głosowaniem większością kwalifikowaną, ale w grę wchodzą ważne interesy narodowe, to dany kraj może skierować decyzję do Rady Europejskiej. To kolejne narzędzie zabezpieczające, które może być przydatne.

Jestem pełen nadziei. Jeśli istnieje silne przywództwo w tej sprawie, to myślę, że możliwe jest osiągnięcie pewnego postępu. W przeszłości nawet duże kraje nie były w ​​ten proces wystarczająco zaangażowane – Francja nigdy nie uważała europejskiej polityki zagranicznej za priorytet, Niemcy dużo o niej mówili, ale nigdy nie naciskali zbyt mocno. Mogę sobie jednak wyobrazić, że teraz pojawił się wreszcie odpowiedni kontekst – w tym znacznie ciemniejszym, trudniejszym świecie – do podjęcia poważnych wysiłków w celu przezwyciężenia problemów, przed którymi stoimy.

Nie musimy zmieniać traktatu, aby tego dokonać. Można to zrobić poprzez tzw. klauzulę passarelle – jednomyślną decyzją Rady Europejskiej. W kluczowych kwestiach przełom nie jest niemożliwy. Oczywiście nie będzie to złoty środek, dzięki któremu europejska polityka zagraniczna odniesie niesamowity sukces. Jednak mnożenie się zatorów, jakich doświadczyliśmy w ciągu ostatnich 5-10 lat (m.in. z deklaracji praw człowieka, relacjach z Chinami czy spraw związanych z Izraelem). Wszystkie te problemy można przezwyciężyć.

Możemy już zaobserwować pewien trend w europejskiej polityce zagranicznej – na przykład w instytucjach multilateralnych – gdzie, jeśli jakiś kraj blokuje daną propozycję, a pozostałe 25 czy 26 państw członkowskich chce iść do przodu, to mogą one przyjąć określone oświadczenie lub deklarację. Jeśli blokad będzie więcej, nieuchronnie pojawi się tendencja do zawiązywania się silniejszych grup, które będą chciały iść do przodu możliwie poza unijnym kontekstem – co oczywiście byłoby negatywne dla rozwoju unijnej polityki zagranicznej.

LJ: Biorąc pod uwagę doświadczenia kilku miesięcy, które już upłynęły od rozpoczęcia wojny w Ukrainie, czy powinniśmy zmienić sposób, w jaki są skonstruowane i funkcjonują instytucje UE? Czy są jakieś zmiany instytucjonalne, które należałoby wprowadzić w odniesieniu do Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych (ESDZ) i Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych?

SL: Pojawia się tu kilka problemów. Pierwsza dotyczy Rady Ministrów Spraw Zagranicznych. Kiedy pracowałem z Javierem Solaną, wszyscy ministrowie spraw zagranicznych byli obecni na posiedzeniu rady i zwykle przez wiele godzin dyskutowali o Bliskim Wschodzie i Bałkanach. Teraz wielu z nich jest nieobecnych, a inni przychodzą tylko na lunch. To druzgocące.

Głównym powodem tej sytuacji jest to, że ministrowie spraw zagranicznych po prostu nie są tak ważni jak kiedyś. Podczas I wojny światowej ministrowie spraw zagranicznych podejmowali krytyczne decyzje; teraz są w zasadzie pomocnikami premierów. Współcześnie stosunki międzynarodowe nie są sprawą jednego ministerstwa, ale całego rządu. Jedynym politykiem, który naprawdę potrafi koordynować działania i podejmować decyzje, jest premier. Minister spraw zagranicznych może być wpływowy tylko wtedy, gdy jest blisko premiera; jednak w niektórych rządach koalicyjnych nawet tak nie jest.

W Unii Europejskiej nacisk na ważne kwestie polityki zagranicznej przesunął się na Radę Europejską, w której obecni są premierzy. To nie jest tragedia, ale problem polega na tym, że wielu premierów nie radzi sobie zbyt dobrze z polityką zagraniczną, ponieważ zostali ukształtowani w kontekście wewnętrznym danego kraju. Niektórzy z nich nie bardzo rozumieją politykę zagraniczną.

Nie ma też silnej struktury wsparcia Rady Europejskiej w instytucjach. Wszystko w zasadzie zależy od przewodniczącego Rady Europejskiej, który nie ma silnej rady eksperckiej. Między innymi dlatego wszystko jest raczej improwizowane i koncentruje się na zarządzaniu kryzysowym, a czasami nawet to nie jest w ogóle robione. Dlatego przydałoby się stworzyć Radę Bezpieczeństwa Narodowego (na wzór tej w Stanach Zjednoczonych) – gremium ekspertów i doradców politycznych, które analizuje doniesienia służb wywiadowczych i inne kwestie, wydając zalecenia Radzie Europejskiej. Byłby to pozytywny rozwój sytuacji.

Kolejną kwestią są rządy Wysokich Przedstawicieli i ESDZ. Postanowienia traktatu lizbońskiego są w rzeczywistości dość mocne. Stworzono bardzo ważną funkcję w postaci Wysokiego Przedstawiciela, który przewodniczy Radzie, Służbie Działań Zewnętrznych (ministerstwu spraw zagranicznych UE), a także jest wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej. Ten, kto pełni tę funkcję, zasadniczo koordynuje stosunki zewnętrzne (kierowane przez Komisję) oraz politykę zagraniczną i w zakresie bezpieczeństwa.

Jednak, jak na ironię, po stworzeniu tak ważnego stanowiska, państwa członkowskie nie chciały, aby jakakolwiek ważna osoba pełniła tę funkcję, ponieważ byłoby to zbyt dużym zagrożeniem dla ich polityki narodowej. W rezultacie, jeśli spojrzymy na osoby, których wybrano do tej pory – Federica Mogherini, Catherine Ashton, a teraz Borrell – wszyscy oni byli dostojnymi postaciami, ale nie liczącymi się graczami politycznymi. Nie są kimś, kto mógłby powiedzieć „nie” prezydentowi Macronowi i zasugerować, że coś należy zrobić inaczej. Są to w zasadzie urzędnicy służby cywilnej, wskutek czego wśród niektórych wpływowych polityków panuje pewien brak szacunku dla tej funkcji.

Borrell radzi sobie z tym zadaniem zupełnie inaczej niż jego poprzednicy. Jest dużo bardziej wygadany. Oczywiście pojawia się jednak kwestia, w czyim imieniu tak naprawdę przemawia, ponieważ często jego wypowiedzi znacznie wykraczają poza konsensus w Radzie. Stał się w pewnym sensie Wysokim Think-Tankerem Unii Europejskiej – pisze bloga i udziela ciekawych wywiadów, ale momentami nie wiadomo, kogo reprezentuje.

Doświadczenia ostatnich 3-4 lat pokazały, że Komisja Europejska stała się znacznie ważniejszym graczem w polityce zagranicznej. W przeciwieństwie do Jean-Claude’a Junckera, Ursula von der Leyen jest żywo zainteresowana tą kwestią i ma mocne zaplecze (była ministrem obrony Niemiec). Na przykład, jeśli chodzi o sankcje wobec Rosji, większość prac wykonał Waszyngton (doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Joe Bidena) we współpracy właśnie z gabinetem von der Leyen. Borell i Służba Działań Zewnętrznych odegrali marginalną rolę.

Dlatego też uważam, że Komisja Europejska i jej przewodniczący są w tej chwili prawdopodobnie najważniejszym aktorem polityki zagranicznej w UE. Sama instytucja jest też silniejsza od Rady Europejskiej i Wysokiego Przedstawiciela.

LJ: Pracował Pan w Sekretariacie Generalnym Rady Unii Europejskiej jako dyrektor na Bałkany, Europę Wschodnią i Azję Środkową. Ostatnio mogliśmy być świadkami obietnicy rozszerzenia UE o Ukrainę i Mołdawię. Czy ta symboliczna decyzja oznacza, że ​​rozszerzenie znów zostało wzięte na tapetę?

SL: Doszły mnie słuchy, że w Radzie pojawił się duży opór przed przyznaniem Ukrainie i Mołdawii statusu kraju kandydującego, ponieważ wiele rządów uważało, że jest to nierealne. Argumentem, który ostatecznie przeważył te zastrzeżenia, było to, że gdybyśmy odmówili Ukrainie statusu kandydata, oznaczałoby to zwycięstwo Władimira Putina – a tego nikt nie chciał.

Decyzja była słuszna, ponieważ świadczyła o zaangażowaniu w przyszłość Ukrainy jako niepodległego i suwerennego państwa z europejską wizją i przeznaczeniem. To wciąż bardzo długoterminowa perspektywa. To, co należy zrobić najpierw, to zakończyć (i miejmy nadzieję wygrać) wojnę i rozpocząć bardzo ważny proces odbudowy Ukrainy. Członkostwo prawdopodobnie nie będzie możliwe przez najbliższych kilka lat.

Rozszerzenie pozostaje bardzo ważnym narzędziem polityki Unii Europejskiej. Jeśli spojrzymy na Bałkany, to postępy są tam niewystarczające – częściowo dlatego, że kraje te nie robią wystarczająco dużo w zakresie reform, ale także dlatego, że UE w jakimś sensie uwaga Europy uległa rozproszeniu za sprawą całej serii poważnych kryzysów, z którymi musieliśmy się zmierzyć w ciągu ostatnich kilku lata. Po prostu nie było na to przestrzeni ani realnego zainteresowania – ta kwestia po prostu nie była priorytetem. A jeśli coś nie jest priorytetem, to sprawa nie posuwa się do przodu. Mimo to bardzo wyraźnie widać, że Bałkany są enklawą w Unii Europejskiej – prawie 70% ich handlu odbywa się z UE, a większość inwestycji pochodzi z UE. Nie ma więc innej strategicznej alternatywy. Docelowo kraje te dołączą do Unii Europejskiej, ale to zajmie dużo czasu, będzie wymagało większego zaangażowania i finansowania. Mam nadzieję, że UE znajdzie wystarczająco dużo przestrzeni na to, by ponownie zaangażować się na Bałkanach i zrobić to, co trzeba.

W międzyczasie nastąpi zapewne rozszerzenie o Bałkany, ale na zasadzie indywidualnej, ponieważ w tej chwili na Bałkanach pozostało tylko 18 milionów ludzi – miliony obywateli tego regionu już przebywają w UE, ponieważ znacznie łatwiej jest wyjechać za granicę niż doprowadzić do zmian we własnym kraju. Dlatego wielu wspaniałych ludzi z Bałkanów zdecydowało, że dla nich i ich rodzin korzystniejsze będzie przeprowadzenie się do UE. Stanowi to oczywiście ogromny problem, ponieważ w obliczu erozji demokracji niezwykle trudno jest wznowić dynamiczny rozwój gospodarczy. Jeśli Unia Europejska nie będzie chciała ponownie zobowiązać się do tego, by kraje bałkańskie posuwały się naprzód i zbliżały się do ​​UE, to do Europy przybędzie jeszcze więcej ludzi. W związku z tym prawdopodobnie napotkamy o wiele więcej problemów napływających z tego regionu.

LJ: Jak potoczy się wojna w Ukrainie? Jaką rolę w konflikcie odegra Unia Europejska? Czy kryzys energetyczny wpłynie na równowagę i w efekcie zimą osłabnie determinacja do wspierania Ukrainy? Czy UE będzie dążyć do zakończenia wojny bez względu na ewentualne koszty?

SL: Są różne wizje zakończenia wojny. Niektóre kraje – a Polska ewidentnie do tego obozu należy – mocno wierzą, że Władimira Putina trzeba pokonać i że nic innego nie rozwiąże sedna problemu, a zamiast tego doprowadzi do dalszej agresji. Inne kraje uważają, że jest to nierealna wizja, a Ukraina nie będzie w stanie wypędzić wojsk rosyjskich ze wszystkich swoich terytoriów. Uważają też, że im dłużej wojna trwa, tym więcej ludzi ginie, dlatego naszym priorytetem powinno być jak najszybsze zakończenie wojny.

W tej chwili, jeśli przyjrzymy się unijnym dyskusjom, ten podział istnieje, ale nie jest jeszcze zbytnio widoczny, ponieważ nadal istnieje konsensus w sprawie wsparcia dla Ukrainy. Obawiam się jednak, że jeśli efekty uboczne wynikające z konfliktu staną się większe (w zakresie inflacji, dostaw energii, zmęczenia tematem uchodźców), wówczas ten „obóz pokoju” stanie się głośniejszy. W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z wieloma znacznie trudniejszymi dyskusjami na te tematy.

Jeśli spojrzymy na wsparcie płynące z zewnątrz, to ogromna jego część pochodzi ze Stanów Zjednoczonych (zwłaszcza w zakresie militarnym). Dlatego tak długo, jak USA utrzymają linię silnego poparcia dla Ukrainy, kraje UE raczej nie powiedzą, że ‘rezygnujemy z sankcji, gdyż potrzebujemy rosyjskiego gazu, bo inaczej zamarzniemy zimą’. Naprawdę widzę, że to się dzieje. Patrząc na, na przykład, unijne sankcje po aneksji Krymu w 2014 roku, to około ośmiu krajów w UE konsekwentnie twierdziło, że sankcje przynoszą efekt odwrotny od zamierzonego, że są bezsensowne, kosztowne dla UE i nie przynoszą żadnych rezultatów. Mimo to, co sześć miesięcy sankcje były kontynuowane, choć bez problemu nawet jeden kraj mógłby je bardzo łatwo zablokować – ale nikt tego nie zrobił. Tak więc, dopóki duże państwa i Stany Zjednoczone będą zdecydowanie wspierać Ukrainę, ten kierunek działań będzie kontynuowany.

Niemniej jednak, jeśli sytuacja stanie się naprawdę zła i jeśli w niektórych państwach członkowskich pojawią się ruchy na wzór „żółtych kamizelek”, istnieje ryzyko zachwiania tego konsensusu. Na razie zależy to jeszcze przede wszystkim od przywództwa USA i odpowiedniej liczby państw członkowskich UE, które chcą nadal wspierać Ukrainę. Jeśli taki scenariusz się spełni, to jestem całkiem pewien, że Unia Europejska i tak się nie rozpadnie się w odpowiedzi na tę kwestię.


Niniejszy podcast został nagrany 22 sierpnia 2022 roku.


Dowiedz się więcej o gościu: www.carnegieeurope.eu/experts/634


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Chiny a wojna w Ukrainie [PODCAST] :)

W kolejnym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) rozmawia z Alicją Bachulską, analityczkę MapInfluenCE China w Polsce i członkinię China Observers w Europie Środkowo-Wschodniej (CHOICE). Przedmiotem rozmowy jest wpływ rosyjskiej agresji na Ukrainę w bardziej globalnym kontekście – z perspektywy Chin.

European Liberal Forum · Ep105 China and War in Ukraine with Alicja Bachulska

Leszek Jażdżewski: Jest 16 marca, minęło ponad dwadzieścia dni od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji w Ukrainie. Bardzo gorącym tematem jest to, jaki może być wpływ Chin na wojnę i ich udział w konflikcie, jeśli w ogóle jakikolwiek. Czy myśli Pani, że Chiny pomogą Rosji? A jeśli tak, to w jaki sposób?

Alicja Bachulska

Alicja Bachulska: To złożona kwestia. Po pierwsze wszystko zależy od definicji pomocy lub wsparcia. W ciągu ostatnich kilku dni słyszeliśmy doniesienia o tym, że Rosja rzekomo prosi Chiny o wsparcie wojskowe i gospodarcze wojny prowadzonej w Ukrainie. Niekoniecznie przełoży się to jednak na gotowość Chin do pozytywnego odniesienia się do tej prośby. Dzieje się tak dlatego, że stanowisko Chin w sprawie tej wojny jest w tej chwili bardzo niejasne, mimo że ogólnie widać, że Pekin opowiada się po stronie Moskwy, a nie reszty świata.

Sposób, w jaki Chiny mówią o wojnie, nie polega na używaniu terminu „wojna” w odniesieniu do tego konfliktu. Posługują się natomiast rosyjską terminologią, więc mówi raczej o „specjalnej operacji, która ma zapewnić bezpieczeństwo” na Ukrainie lub o „napięciach w Ukrainie”. Już samo to pokazuje, że Chiny nie starają się dyskursywnie wspierać Zachodu – stawiają na rosyjską interpretację bieżących wydarzeń.

Ponadto, jeśli weźmiemy pod uwagę szerszy kontekst i sposób, w jaki działa chińska polityka, to oczywistym jest, że Chiny nie mogą wypowiadać się radykalnie na temat tej wojny, ponieważ nadal działają w dość ścisłych ramach przyjętej polityki zagranicznej. Już w latach pięćdziesiątych, jeszcze pod rządami Mao Zedonga, Chiny przyjęły tzw. „Pięć zasad pokojowego współistnienia”, co oznacza, że ​​państwo posługuje się gotowym zestawem narracji, którymi się kieruje. Obowiązuje na przykład zasada nieingerencji w sprawy wewnętrzne innych krajów. Nie oznacza to oczywiście, że Chiny w ogóle się nie wtrącają, ale jedynie, że nie mogą być radykalne w swoich stanowiskach w zakresie komunikacji strategicznej.

Czy to oznacza, że ​​Chiny postrzegają ten konflikt bardziej jako zagrożenie dla swoich globalnych interesów? Czy raczej jako okazję do pozyskania większego wpływu na Rosję? Czy ta fałszywa neutralność odbije się czkawką i Chińczycy będą musieli zająć jakieś stanowisko, by uniknąć sankcji, czy też wesprą swojego sojusznika, Rosję? Czy aktualnie obrany kurs sprawdzi się na dłuższą metę?

Wszystko zależy od tego, jak rozwinie się sytuacja. Początkowo, na początku lutego, kiedy w Pekinie w dniu otwarcia Zimowych Igrzysk Olimpijskich odbyło się spotkanie Xi Jinpinga i Putina, obaj przywódcy opublikowali dokument, który jest bardzo ważny z punktu widzenia przyszłej trajektorii ich stosunków między obydwoma krajami. Zawiera on wspólne oświadczenie dotyczące przyszłości ich stosunków międzynarodowych, w którym zarówno Moskwa, jak i Pekin deklarują chęć współpracy i pracy na rzecz przyszłości ładu międzynarodowego, który byłby bezpieczniejszy dla państw autorytarnych, takich jak Chiny i Rosja.

Pojawiło się wiele spekulacji, czy podczas spotkania Putin i Xi rozmawiali o rosyjskim planie inwazji na Ukrainę, na co wskazywać może spotkanie, które odbyło się dzień wcześniej – szczyt z udziałem ministrów spraw zagranicznych Chin i Rosji, na którym oficjalnie potwierdzili oni, że skoordynowali wspólną politykę wobec Ukrainy.

Nie wiemy, co to właściwie oznacza, ale możemy spekulować, że być może Rosja poinformowała Pekin o swoich planach. Prawdopodobnie przedstawiła Chinom najlepszy możliwy scenariusz, zgodnie z którym Rosja zakładała, że ​​wygra konflikt dzięki inwazji typu Blitzkrieg i przy niewielkim oporze ze strony społeczeństwa ukraińskiego. Mógł to być scenariusz, który został przedstawiony Jinpingowi. Ale to tylko przypuszczenie, ponieważ nie mamy żadnych dowodów na jego poparcie.

Niemniej jednak, Chiny mogły świadomie zgodzić się na taki scenariusz, gdyż nie zmieniłoby to międzynarodowego układu sił na tyle, by negatywnie wpłynąć na Chiny. Miała to być niewielka, szybka inwazja, która przełożyłaby się na powiększenie strefy wpływów Rosji w Europie Wschodniej. Plan ten jednak się nie powiódł, a kryzys się przeciąga.

Chiny doskonale zdają sobie sprawę z tego, że mogą ostatecznie znaleźć się po złej stronie historii. Pojawia się coraz więcej dowodów na okrucieństwa popełnione przez armię rosyjską, a Chiny, za sprawą cichego przyzwolenia na działania Rosji, są coraz częściej postrzegane jako aktor, który umożliwił tę wojnę.

Pozwolę sobie teraz zapytać o artykuł, który ostatnio wywarł duże wrażenie na społeczności międzynarodowej, a mianowicie o „Możliwe skutki wojny rosyjsko-ukraińskiej i wybór Chin” Hu Weia, wiceprzewodniczącego Centrum Badań Polityki Publicznej Biura Radców Rady Państwa – a zatem piastującego dość oficjalne stanowisko. Zdecydowanie odradza on udzielanie Rosji pomocy przez Chińczyków w konflikcie integrującym Zachód, w wyniku którego nie tylko mogłaby ponownie opaść żelazna kurtyna – od Bałtyku do Morza Czarnego – ale także skutkowałoby to konfrontacją krajów zachodnich z ich konkurentami. Czy artykuł, który z tego, co rozumiem, nie jest już dostępny w Chinach, odzwierciedla pogląd Chin na tę wojnę?

Przede wszystkim argumenty Hu Weia są bardzo przekonujące. Co ciekawe, autor napisał tekst odwołujący się do moralności, zamaskowany językiem polityki siły i realizmu. Ogólnie rzecz biorąc, jego głównym argumentem jest to, że Chiny powinny być bardziej elastyczne w swoim podejściu do Ukrainy, ponieważ milczące przyzwolenie Pekinu na wojnę może przynieść odwrotny skutek i popchnąć Chiny w bardzo poważny kryzys międzynarodowy z wieloma niezamierzonymi konsekwencjami.

Hu Wei skłaniał się również do opinii, że Rosja przegra tę wojnę i że Chiny powinny starać się zapobiec dalszej eskalacji i nie dać się wciągnąć w konflikt stworzony przez Putina. Pomimo tego, że wszystkie te argumenty brzmią bardzo przekonująco, zwłaszcza dla zachodnich czytelników z liberalnych demokracji, musimy jednak zdać sobie sprawę z szerszego kontekstu tej publikacji. Przede wszystkim, mimo że Hu Wei faktycznie jest wiceprzewodniczącym Centrum Badań Polityki Publicznej Biura Radcy Rady Państwa, to nie jest on decydentem. Jest w zasadzie publicznym intelektualistą o całkiem dobrej reputacji w państwie partyjnym, ale nie ma żadnej władzy. W tym miejscu, zrozumienie, czym jest „państwo partyjne” jest kluczowe.

Zasadniczo sposób, w jaki działają Chiny, nie polega na tym, że kraj ten posiada rozdział władzy między partią a instytucjami państwowymi. Zamiast tego instytucje państwowe odzwierciedlają strukturę partyjną. W każdym formalnym otoczeniu w Chinach partia jest silniejsza i dominuje nad wszelkiego rodzaju organizacjami państwowymi. W tym kontekście Hu Wei jest intelektualistą publicznym i chociaż może być dobrze i dość wysoko umocowany w tej hierarchii, to jego poglądy nie odzwierciedlają poglądów rządu centralnego ani najwyższego kierownictwa Komunistycznej Partii Chin (KPCh).

Zgadzam się z tym, co napisał o rzeczonym artykule na Twitterze James Palmer, Zastępca Redaktora w „Foreign Policy”. Według niego to, co napisał Hu Wei, jest dokładną analizą tego, co Chiny powinny zrobić, ale w żadnym wypadku nie wskazuje na to, co zrobią. Być może w państwie partyjnym są osoby, które podzielają jego poglądy, ale strukturalnie nie mają one wpływu na faktyczne procesy decyzyjne pod rządami Xi Jinpinga.

Co więcej, jak wspomniałeś, to, co stało się z tą publikacją, jest ostatecznym dowodem na to, jak nieistotny jest ten artykuł. Nie dość, że najpierw został ocenzurowany nie tylko w chińskich mediach społecznościowych, ale także na stronie internetowej medium, które pierwotnie go opublikowało – „US-China Perception Monitor”, niszowej publikacji internetowej z siedzibą w USA, o której większość chińskich internautów prawdopodobnie nawet nie wie, to wkrótce został całkowicie zakazany i jest obecnie niedostępny w Chinach kontynentalnych.

Tutaj dochodzimy do kwestii chińskiej cenzury internetowej i jej systemowego charakteru. Działa to tak, że tworzy jeszcze silniejsze bańki w porównaniu do tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni w niechińskim internecie. Nie oznacza to jednak, że w chińskim społeczeństwie nie pojawiają się żadne głosy sprzeciwu, a jedynie, że mamy raczej do czynienia z pewnego rodzaju „wyselekcjonowaną wizją postaw społecznych”. Możemy więc natrafić na wiele prorosyjskich treści, podczas gdy treści w stylu artykułu Hu Weia w zasadzie znikają z chińskiego internetu.

Miałem problem z tą analizą, ponieważ wydawało mi się, że została napisana przez zachodniego eksperta. Trudno było mi w to uwierzyć, zwłaszcza biorąc pod uwagę stanowisko piastowane przez Hu Weia. Wydaje się bowiem, że jest on również doradcą partii, czy to prawda?

Tak, ale wiąże się to dokładnie z tym, co powiedziałem o państwie partyjnym. Są doradcy, którzy nie są członkami struktur KPCh, ale jako doradcy często służą jako rodzaj zasłony dymnej dla demokratycznej wizji Chin, według której rząd rzekomo słucha różnych głosów, a następnie bierze je pod uwagę w formalnych procesach decyzyjnych.

Oczywiście w niektórych przypadkach to prawda. Nie sądzę jednak, że tak jest w tej sytuacji, biorąc pod uwagę późniejsze losy samego artykułu. Nie powinniśmy być zbyt optymistyczni i myśleć, że jest to obecnie dominujący pogląd rządu centralnego. Myślę, że jest on daleki od tego, co się obecnie dzieje.

Gdy Hu Wei sugeruje, że Chiny powinny unikać gry na dwa fronty i zrezygnować z neutralności, a zamiast tego wybrać pozycję dominującą na świecie, bo ostatecznie porażka Rosji oznaczałaby wzmocnienie Zachodu i izolację Chin, czy uważa Pani, że takie stanowisko może zostać przyjęte? Przez najbliższe otoczenie Xi Jinpinga lub przez szersze kręgi partyjne? Czy konfrontacja Chin ze Stanami Zjednoczonymi oznaczałaby, że ostatecznie Chiny raczej pośrednio wesprą Rosję? Wydaje się, że Chiny postrzegają świat zdominowany przez USA jako główne wyzwanie stojące przed tym krajem, zaś inne aspekty (stabilność międzynarodowa, globalizacja, rozwijająca się gospodarka itp.) jako kwestie drugorzędne.

To w dużej mierze zależy od tego, jak będzie ewoluował konflikt. Obecnie znajdujemy się w scenariuszu „pośrednim”, w którym Rosja zaangażowała się w przedłużający się konflikt. Chiny prawdopodobnie chciałyby, aby ten konflikt uległ deeskalacji, aby Moskwa nie została popchnięta do skrajności. Jeśli tak się stanie, Rosja może stać się bardziej nieprzewidywalna – a Chiny nie chcą znaleźć się w sytuacji, w której wspierają nieprzewidywalny reżim, który może prowadzić do dalszej eskalacji, a w której Chiny staną się jeszcze bardziej zmarginalizowane.

Napięcia między Chinami a Stanami Zjednoczonymi oraz Unią Europejską trwają już od kilku lat – zaczęły się jeszcze przed pandemią COVID-19. Jednak obecnie Chiny chciałyby, aby Rosja zaangażowała się w długofalową rywalizację z zachodnimi demokracjami, a jednocześnie była w stanie kontynuować rządy Putina wewnątrz kraju. Byłby to pozytywny stan rzeczy dla Pekinu z co najmniej dwóch powodów.

Przede wszystkim dlatego, że może to przełożyć się na poświęcanie przez Stany Zjednoczone mniejszej uwagi regionowi Indo-Pacyfiku. Chiny nie chcą rosnącej ingerencji na obszarze, który postrzegają za swoje własne podwórko – Morzu Południowochińskim, Cieśninie Tajwańskiej i szerszym regionie Indo-Pacyfiku. Co więcej, gdyby Rosja rzeczywiście zaangażowała się w tę długofalową rywalizację, nie prowokując dalszej destabilizacji wewnętrznej w swoich granicach, wpłynęłoby to negatywnie na ogólną kondycję zachodnich demokracji, ponieważ zmusiłoby je do skupienia się głównie na odpychaniu rosyjskiego zagrożenia płynącego z Moskwy i rosnącej sfery wpływów w Europie. Prawdopodobnie oznaczałoby to również, że Europa nie byłaby w stanie wystarczająco skupić się na tworzeniu jednolitego frontu przeciwko rosnącym Chinom.

Dodatkowo, najgorszym scenariuszem dla Chin zakłada, że Moskwa zawodzi w każdym aspekcie, a w Rosji dochodzi do zmiany reżimu, w efekcie której władza zostaje przekazana siłom prozachodnim. W tej chwili wydaje się to być scenariuszem niemal niczym z filmu science fiction, ale gdyby to się kiedykolwiek stało, Chiny pozostałyby jedynym wielkim globalnym graczem, jedynym systemowym konkurentem dla zachodnich demokracji. W efekcie, można przypuszczać, że kraj ten będzie coraz bardziej wyobcowany i zagrożony przez efekt uboczne sytuacji w Rosji wzdłuż ich wspólnej granicy.

Taki obrót spraw byłby dla Chin bardzo problematyczny, a kraj ten nie chce, aby ten scenariusz stał się rzeczywistością w najbliższym czasie. Jednak obecnie tym, co łączy Chiny i Rosję, jest ich wspólne przekonanie, że zachodnie demokracje wciąż stanowią zagrożenie dla ich reżimów – w Pekinie i Moskwie. Dlatego oba te kraje mają wspólną wizję przyszłego porządku światowego, w którym międzynarodowe zasady i standardy są w coraz większym stopniu ustalane przez państwa takie jak Chiny i Rosja. To z kolei przełożyłoby się na zdobycie przez nich silniejszej pozycji – nie tylko w kraju, ale także w instytucjach wielostronnych, na forach globalnych, w zakresie ustanawiania reguł, itp.

Jak już wspomniałam wcześniej, Chiny coraz bardziej obawiają się, że faktycznie mogą znaleźć się po złej stronie historii. Wiadomość o rzekomej prośbie Rosji o pomoc ze strony Chin w konflikcie na Ukrainie jest przykładem wywierania presji na Chiny, aby zdały sobie sprawę, jakie mogą być konsekwencje, jeśli światowa opinia publiczna uzna, że ​​Chiny w rzeczywistości umożliwiają prowadzenie tej wojny – a nie są zaś jedynie krajem, który próbuje w pewnym stopniu stanąć po stronie Rosji, a jednak wciąż pozostaje niejako w rozkroku.

Wydaje się, że Chiny mogą dużo stracić, jeśli nie odmówią poparcia wojny na Ukrainie. Nadal jednak nie wiadomo, co Rosja ma nadzieję uzyskać od Chin w zakresie wsparcia. Z drugiej strony, jeśli wizja Putina się nie zmaterializuje, Chiny poniosą strategiczną klęskę, dlatego prawdopodobnie na razie zachowają ostrożność. W przypadku eskalacji konfliktu trudniej będzie jednak utrzymać to pozornie neutralne stanowisko. Ale jest jeszcze jedna wojna, której wszyscy się spodziewają – czy wojna na Ukrainie rezonuje niejako z kwestią tajwańską? Czy jest to temat poruszany w Chinach? Czy istnieje jakiś związek między tymi dwiema kwestiami?

Jeśli chodzi o rzekome szczegóły pomocy wojskowej, jaką Chiny mogą udzielić Rosji, dziennikarz „Financial Times”, który jako pierwszy podał tę wiadomość do informacji publicznej, opublikował również dodatkowe informacje, które nie zostały jeszcze zweryfikowane – zarówno chińscy, jak i amerykańscy urzędnicy odmówili komentarza w tej kwestii. Jednak według owego dziennikarza pomoc wojskowa, o którą prosiła Rosja, miała mieć dość szeroki zakres. Chodziło ponoć nie tylko o konwencjonalny sprzęt, ale także wsparcie techniczne, czy nawet tak podstawowe wsparcie jak wojskowe paczki żywnościowe, które są produkowane w Chinach. Oczywiście nie jest to najbardziej zaawansowana pomoc, jaką można sobie wyobrazić. Jeśli to prawda, pokazałoby to, jak zła jest sytuacja w armii rosyjskiej.

Jeśli chodzi o kwestię tajwańską, to jest ona dość istotna. Przede wszystkim często myślimy o Tajwanie tak, jakby kraj ten był tylko pionkiem w szerszej grze mocarstw – tak często przedstawiają tę kwestię zarówno media, jak i niektórzy obserwatorzy. Zupełnie jakby Tajwan nie miał żadnej podmiotowości, samodzielnej władzy decyzyjnej, społeczeństwa obywatelskiego ani własnych interesów. Tak, oczywiście, nie jest.

Zarówno Chiny, jak i Tajwan bacznie obserwują to, co dzieje się na Ukrainie, bo to przede wszystkim test dla zachodnich demokracji i organizacji wielostronnych w zakresie ich reakcji. Myślę, że na samym początku inwazji Chiny i Rosja wierzyły w swoją własną propagandę o tym, że Zachód jest „zgniły” i niezdolny do okazania jakiejkolwiek solidarności w obliczu takiego zagrożenia. Jak wiemy teraz, dwa tygodnie po rozpoczęciu inwazji, tak się jednak nie stało. To, co udało się Putinowi zrealizować w zakresie przyspieszenia procesu budowania solidarności, jest bezprecedensowe. Z tego punktu widzenia jest to świetna lekcja dla Chin w zakresie tego, co może się wydarzyć, jeśli Pekin zdecyduje się zintensyfikować swoją grę – i choć pewnie nie dokona inwazji na Tajwan, to z pewnością zwiększy swoją taktykę destabilizacji w Cieśninie Tajwańskiej.

Sam Tajwan jest bardzo aktywny, jeśli chodzi o wspieranie Ukrainy – zarówno poprzez symboliczne akty wsparcia, jak i pomoc materialną dla ludności Ukrainy. Należy pamiętać, że nie chodzi tylko o dwa supermocarstwa – Chiny i Stany Zjednoczone – ale także o sam Tajwan, który ma własną podmiotowość i jest w stanie reagować na tego rodzaju zagrożenie. Mam nadzieję, że Chiny zdają sobie sprawę, że gdyby w Cieśninie Tajwańskiej wybuchła jakakolwiek wojna, Chiny skończą z własną Ukrainą – z Tajwańczykami, którzy mają bardzo wyrazistą tożsamość, która coraz wyraźniej nie jest zgodna z KPCh. Większość Tajwańczyków utożsamia się w tej chwili z Chińczykami w zakresie ich kultury, ale politycznie jest to społeczeństwo, które nie popiera ani metod, ani systemu politycznego Komunistycznej Partii Chin.

To prawda, że w tej rywalizacji wielkich mocarstw – walce Ukrainy z przeważającymi siłami rosyjskimi, a także w związku z bardzo dobrym stanem tajwańskiej obrony – nie powinniśmy ignorować tych mniejszych krajów, ponieważ mogą one być nie do strawienia dla większych sił. Szczególnie, jeśli społeczność międzynarodowa okazuje solidarność i wspiera je w czasie wojny lub wojny niekonwencjonalnej. To bardzo obiecujące przesłanie dla małych krajów z dużymi agresywnymi sąsiadami – takimi jak Rosja czy Chiny. Jest Pani ekspertem od narracji. Jak zmieniła się chińska miękka siła (soft power), aby mogła wpływać na zachodni dyskurs? Wygląda na to, że to był bardzo długi, ale udany proces. Jak możemy zdekonstruować chińską narrację, którą na Zachodzie uważamy za oczywistą?

Od dłuższego czasu panuje powszechne przekonanie, że miękka siła Chin jest dość słaba, jeśli chodzi o jej wpływ kulturowy. Że kraj ten nie posiada odpowiednika południowokoreańskiego K-popu czy K-Dramas, czy też japońskich mangi i anime. Moim zdaniem miękka siła Chin polega na rozwijaniu pewnych normatywnych narracji o naturze chińskiej państwowości, kultury i gospodarki. Wszystkie te narracje zostały w jakiś sposób znaturalizowane i zracjonalizowane w głównym dyskursie medialnym w Europie i Stanach Zjednoczonych.

W pewnym sensie istnieje zdroworozsądkowa wiedza, że ​​Chiny to kraj z 5000-letnią historią, że chińskie państwo jest niezwykle wydajne, jeśli chodzi o alokację zasobów, lub że Chińska Partia Komunistyczna planuje na dziesięciolecia, a nie lata. Dotyczy to także narracji o pokojowym rozwoju Chin i rzekomym braku zaangażowania w jakiekolwiek wojny czy agresywne konflikty. To są przykłady tego, co postrzegam jako formę miękkiej siły. Prawdopodobnie sam również spotkałeś się z tego rodzaju narracjami w debacie o Chinach.

Niestety te narracje, lansowane w ostatnich kilkudziesięciu latach przez chińskie media, intelektualistów i dyplomatów, a które prezentują swego rodzaju orientalizowaną wizję Chin jako pewnego odległego, ale przyjaznego kraju, nie stwarzającego ekonomicznych zagrożeń dla partnerów, często nie są zauważane. Narracja o zainteresowaniu Chin wyłącznie rozwojem gospodarczym i współpracą handlową bez upolitycznienia tych kwestii to kolejny przykład chińskiej miękkiej siły, która nie ma oparcia w rzeczywistości.

W samych Chinach, narrację o niedostatku może utrudniać istnienie miast-widm – wielkich miast, które powstały w całych Chinach z powodu boomu infrastrukturalnego po 2008 roku. Dużo się mówi o złej alokacji zasobów – pustych budynkach mieszkalnych i infrastrukturze, która nie była wykorzystywana od wielu lat.

Innym przykładem jest wspomniane planowanie długoterminowe. Jeśli przyjrzymy się, na przykład, jednej z najbardziej katastrofalnych polityk wprowadzonych przez KPCh, polityce jednego dziecka, to stoi ona w zasadzie w sprzeczności z przemyślanym planowaniem długoterminowym. W połączeniu z seksizmem i tradycyjnym preferowaniem dzieci płci męskiej, polityka jednego dziecka doprowadziła do jednej z najbardziej drastycznych nierówności płci na świecie – w ciągu zaledwie kilku dekad. Chiny stoją w obliczu ogromnego kryzysu demograficznego – nie tylko dlatego, że społeczeństwo ogólnie się starzeje, ale także dlatego, że miliony mężczyzn nie będą w stanie znaleźć partnerek.

Co więcej, kiedy przyjrzymy się, jak na przestrzeni lat konstruowano narrację „5000 lat historii” – liczba ta jest uznawana za oficjalną długość istnienia chińskiej historii, to liczba ta wydłużała się proporcjonalnie do tego, co Pekin chciał osiągnąć na arenie międzynarodowej. Im większe były ambicje Chin, tym dalej w przeszłość sięgała ich historia.

Jest wiele innych przykładów, o których mógłbym mówić w kontekście tworzenia tych narracji, ale to już temat na osobną dyskusję.

To naprawdę fascynujący temat. Sukces tych narracji niezależnie od faktów jest niezwykły. Pokazuje nam również, jak czasami zaniedbana sfera dyskursu publicznego lub polityki publicznej wysuwa się na pierwszy plan tego, jak postrzegamy walkę o władzę – i świat w ogóle. Możemy tylko życzyć sobie, aby nasze narracje były równie udane w Chinach, jak te chińskie na Zachodzie. Na koniec chciałbym zapytać, nieco bardziej ogólnie, jakie książki lub artykuły poleciłaby Pani w zakresie tematycznym, który właśnie poruszyliśmy?

Jeśli chodzi o stosunki chińsko-rosyjskie, to polecam świetny raport ekspertów z warszawskiego think tanku OSW Ośrodek Studiów Wschodnich „Oś Pekin-Moskwa: podstawy sojuszu asymetrycznego”. Ukazał się ona w listopadzie 2021 r. i stanowi bardzo obszerną, ale przystępną analizę rozwoju stosunków między Chinami a Rosją na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat. To świetna lektura uzupełniająca dla tych, którzy nie są świadomi skali bliskości między tymi dwoma krajami i tego, jakie mogą być jej implikacje dla krajów takich jak Polska. Wszyscy autorzy, którzy brali udział w przygotowaniu tego raportu, znają język chiński lub rosyjski oraz biegle poruszają się w kulturowych i politycznych zawiłościach obu tych państw.

Kolejną publikacją, którą polecam, tym razem w związku z omawianymi przez nas narracjami, jest esej profesor Anji-Désirée Senz z Uniwersytetu w Heidelbergu, zatytułowany „Unmaking China’s Myths”. Jest to wprowadzenie do cyklu poruszającego tematykę mitów, z którymi często spotykamy się w debacie publicznej. To świetna i krótka analiza tego, jak to, w jaki sposób postrzegamy Chiny jest często kształtowane przez mity, a nie fakty. Autorka analizuje również, skąd biorą się owe mity i jakie założenia przyjmujemy, gdy je stosujemy.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify.


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

„W Europie nie ma rzeczy niemożliwych” – rozmowa z ambasadorem Tomaszem Orłowskim :)

Wojciech Marczewski: W porównaniu do 2014, dziś przyczyny rosyjskiej agresji nie są aż tak klarowne. Skąd decyzja Putina o eskalacji akurat teraz?

Tomasz Orłowski: W moim przekonaniu istnieją bardzo jasne przyczyny, dla których Putin zdecydował się na te działania właśnie w tej chwili. Podstawowa różnica polega na tym, że zajęcie Krymu było fundamentalnym podważeniem wszelkich zasad, którymi rządziło się bezpieczeństwo europejskie w praktyce od 1945 roku. Dziś z kolei jesteśmy niemalże przyzwyczajeni do tego, że Putin nie uznaje żadnych zasad i prawa międzynarodowego, jeśli w jakikolwiek sposób go krępują.

Wracając jednak do czynników, dla których Putin wybrał ten moment. W moim przekonaniu sprawa jest o tyle czytelna, że początek roku 2022 charakteryzuje kilka szczególnych czynników. Po pierwsze, administracja Joe Bidena jeszcze nie zdążyła obsadzić wszystkich wysokich stanowisk w zakresie polityki zagranicznej. Co prawda jest to normalny proces w systemie amerykańskim, ale w obecnej sytuacji z pewnością bardzo niekorzystny jest brak doświadczonych urzędników. Dodatkowo sam Biden, pomimo swojej ogromnej wiedzy i doświadczenia z zakresu polityki międzynarodowej, jak na prezydenta na początku kadencji, porównywalnego moim zdaniem jedynie z Bushem Seniorem, nie jest już w pełni sił i energia jaką miał 20 lat temu, dziś musi słabnąć. Tak więc pierwszym czynnikiem jest możliwość wykorzystania potencjalnie słabszego przygotowania administracji amerykańskiej.

Drugim czynnikiem jest ewidentnie zmiana rządu w Niemczech. Zmiana, która ma charakter wręcz historyczny. Najdłużej urzędujący kanclerz RFN odchodzi po 16 latach i władzę obejmują ludzie, którym zwyczajnie brak tego doświadczenia. Znamiennym było, gdy przy pierwszej wizycie nowej minister spraw zagranicznych Niemiec Annaleny Baerbock wszyscy trzymali kciuki, aby nie popełniła większych błędów. To po prostu na dzisiaj nie są ludzie pokroju np. Hansa Dietricha Genschera, który był politykiem na miarę Kissingera w Europie. Więc drugim czynnikiem jest rząd niemiecki, który jest wyraźnie niedoświadczony.

Trzecim czynnikiem jest Francja, która wchodzi w kampanię wyborczą, co powoduje, że uwaga prezydenta Macrona siłą rzeczy będzie skupiona jest na walce o reelekcję. Tym samym Putin stawia go w bardzo trudnej sytuacji, bo nagle musi zajmować się również obecnym kryzysem.

Jest Wielka Brytania, która utraciła wiele ze swojej pozycji po Brexicie i pod rządami Borisa Johnsona.

Na samym końcu dochodzi jeszcze Polska. Polska, która za rządów PiS stała się na arenie europejskiej, jak głosi francuskie powiedzenie, wielkim niemową. Jesteśmy dużym i potencjalnie wpływowym państwem, które ze względu na niskie zaufanie międzynarodowe do rządu, niestety nie ma tak znaczącego głosu, jaki mogłoby mieć i jaki mieliśmy właśnie w 2014.

Zatem widzę powody zewnętrzne, dla których Putinowi opłaca się właśnie ten moment i uważam, że termin ten jest wybrany celowo. Po wojskowemu można by rzec, że jest to właściwy moment na atak.

Wojciech Marczewski: Putin ma powody obawiać się poszerzenia NATO?

Tomasz Orłowski: Przede wszystkim należy przypomnieć, że w ostatnim czasie nie pojawił się na agendzie temat przystąpienia Ukrainy do NATO. Został dzisiaj całkowicie sztucznie stworzony przez Rosję jako pretekst. Jeśli spojrzymy na dokumenty wszystkich szczytów NATO w ciągu ostatnich lat, za każdym razem jest w sposób niemalże liturgiczny przypomniana zasada otwartych drzwi sojuszu, ale nie były poczynione żadne kolejne konkretne kroki, które mogłyby być przyczyną zaniepokojenia Rosji. Przystępowanie do NATO jest długim i złożonym procesem. W tym procesie zdecydowanie nie ma na dzisiaj po stronie NATO jednolitego przekonania co do członkostwa Ukrainy, a jak dobrze wiemy, konsensus jest w tym wypadku konieczny. Zatem dzisiaj taki temat nie istnieje po stronie NATO. Co więcej, nawet ze strony Ukrainy nie było w ostatnim czasie żadnych nowych kroków.

Rosja albo zaczyna panikować, albo, co jest dużo bardziej prawdopodobne, tworzyć fałszywy pretekst. To bardzo klasyczna robota rosyjska w tym zakresie. Tak jak fałszywą przyczyną jest wsparcie dla separatystów w Donbasie, tak fałszywą przyczyną jest nagle ten krzyk, jakby coś się miało wydarzyć. Co więcej, proszę zwrócić uwagę, że Rosja już nie mówi jedynie o członkostwie Ukrainy w NATO, ale o obecności sił NATO na terenie państw flanki wschodniej. Państw, które od lat do NATO należą. Zaszli nawet dalej, krytykując wręcz samo członkostwo państw, które przystąpiły do sojuszu po 1997.

W moim przekonaniu mamy do czynienia z najbardziej brutalną formą licytacji pokerowej. Licytacji, w której licytujemy bardzo wysoko, licząc, że ugramy “coś”. Ja przy tej okazji bardzo często powtarzam słynną radę, którą Lenin udzielał bolszewikom, żeby używać techniki bagnetu. Mówił, aby zagłębiać się bagnetem, dopóki nie poczujemy oporu, kiedy poczujemy opór — wycofać się. Moim zdaniem Putin gra właśnie techniką bagnetu. Próbuje i sprawdza, w którym momencie nastąpi reakcja Zachodu. Bardzo wielu obserwatorów sądzi, że już się przeliczył. Reakcja zachodu pokazała absolutną i bezwzględną jedność i zdecydowanie. Jestem przekonany, że oglądając samoloty lądujące na lotnisku w Rzeszowie, Putin miał poczucie, że nie osiągnął tego, co zamierzał. Czyli będzie nadal podbijał stawkę.

Wojciech Marczewski: A co dokładnie było zamierzone? Aneksja jest dla Putina realną opcją?

Tomasz Orłowski: Moim zdaniem nie. Aneksja nie byłaby ani opłacalna, ani de facto możliwa. Gdyby Rosja próbowała wkroczyć na Ukrainę, to miałaby powtórkę z Afganistanu. Taki byłby dla niej koniec. W moim przekonaniu status quo jest dla Putina bardzo wygodny. Ukraina musi prowadzić dzisiaj już siódmy rok wojnę. Zamiast poświęcać swoje środki na reformowanie państwa, na poprawienie swojej infrastruktury, na unowocześnianie kraju, musi wydawać pieniądze na wojnę. To jest ok. 20% budżetu państwa. Proszę tylko pomyśleć, poza stratami ludzkimi, jakie to jest obciążenie dla Ukrainy, jak to osłabia również rządzących, którzy nie mogą spełniać obietnic wyborczych. Dla Rosji taki gnijący konflikt, bo inaczej określić się go nie da, jest rzeczą bardzo wygodną.

Putin może więc śmiało zakładać, że destabilizacja Ukrainy i utrzymanie gnijącego konfliktu, opłaca mu się dużo bardziej niż aneksja. Aneksja oznaczałaby przede wszystkim koszty. Koszty związane zarówno z samą inwazją i późniejszą okupacją, jak i koszty w postaci sankcji. A Zachód powiedział mu bardzo wyraźnie, że żarty się skończyły. To już nie jest kwestia trzeciorzędnych bankierów, którym będą blokować konta w Londynie. Teraz sankcje będą uderzać bezpośrednio w interesy rosyjskie i bezpośrednio we własności Putina za granicą — to już nie są przelewki.

W związku z tym nie uważam, żeby w interesie Putina leżało zmieniać strategię, którą przyjął w odniesieniu do Ukrainy. Ta strategia destabilizacji działa też w innych postsowieckich republikach. Wystarczy, że spojrzymy na Naddniestrze czy Górski Karabach. Nie przypadkiem głównym rosyjskim negocjatorem jest dzisiaj Dmitrij Kozak, przed laty autor planu pokojowego dla Mołdawii, który faktycznie miał uczynić ten kraj zakładnikiem weta Naddniestrza. Strategia polegająca na destabilizacji i osłabianiu jest zwyczajnie skuteczna. A słaba Ukraina jest rzecz jasna w gospodarczym i politycznym interesie Rosji.

Wojciech Marczewski: W swoim ostatnim artykule dla Le Monde porównuje Pan aktualny kryzys do zimnej wojny. Jakie widzi Pan podobieństwa?

Tomasz Orłowski: Przez moje przyzwyczajenia do umiaru dyplomatycznego, jak i jako badacz i historyk, jestem przeciwny takim dosłownym porównaniom do wydarzeń z przeszłości.  Widzę jednak, że nagle coraz częściej pojawia się w poważnych wypowiedziach pojęcie zimnej wojny, że to, co się dzieje obecnie między Zachodem i Rosją to jest przywrócenie języka zimnowojennego, gdzie świat dochodzi do granicy otwartego konfliktu. I jak wiemy z historii, czasem były sytuacje, w których tylko przypadek spowodował, że ten konflikt nie wybuchł. Otóż znajdujemy się dzisiaj w sytuacji przywrócenia języka stosowanego na podobieństwo zimnej wojny.

Widzę tu również poniekąd strukturalne podobieństwo do kryzysu kubańskiego. Wówczas w ostatniej chwili udało się to napięcie obniżyć, właśnie za pomocą dialogu na najwyższym szczeblu. Myślę, że dialog jest dzisiaj również potencjałem rozwiązania kryzysu. O ile dialog w tamtych czasach był dialogiem między Stanami Zjednoczonymi a Moskwą, tak dziś wydaje mi się, że dużo właściwsze byłoby, żeby był to dialog trójstronny, gdzie Europa jest też obecna na równych prawach. Nie dlatego, że nasze interesy różnią się od amerykańskich, ale dlatego, że posiadamy dzisiaj już podmiotowość, której wówczas Europa nie posiadała. No i dla tego, że Putin wyraźnie dał do zrozumienia, że nie życzy sobie jej obecności przy stole negocjacji. Jest to zasadnicza różnica. Niestety, polityka zagraniczna Unii nie jest przygotowana na zarządzanie takimi konfliktami.

Wojciech Marczewski: W Le Monde mówił Pan, że to kwestia braku wspólnej polityki zagranicznej.

Tomasz Orłowski: Właśnie. Wynika to z kilku czynników. Po pierwsze możemy mieć podejrzenie, że największe państwa członkowskie Unii nie znajdują swojego interesu w tym, żeby wspólna polityka zagraniczna ingerowała w ich stanowisko. Zobaczmy, że dzisiaj wszystkie rozmowy, zarówno z Rosjanami, jak i z Amerykanami, prowadzi albo kanclerz Niemiec, albo prezydent Francji. Czyli mamy cały czas tych dużych graczy, którzy nie są szczególnie zainteresowani, żeby wiązać im ręce wspólną europejską polityką zagraniczną.

Niestety w ramach wypracowywania wspólnej polityki, wspólnego podejścia wszystkich państw członkowskich, nie znajdujemy wspólnoty we wszystkich kwestiach. Polska wskazywała na to wielokrotnie. Niepokojący jest zwłaszcza brak wspólnej polityki wobec Rosji. Jesteśmy w stanie wypracować wspólną politykę w odniesieniu do Mjanmy czy Wenezueli, jednak na własnym podwórku mamy ogromne braki. To jest bardzo poważny problem. Polityka zagraniczna nadal nie poszła do przodu. Jest dodatkiem do indywidualnych polityk zagranicznych państw członkowskich, a nie ich sumą. Moim zdaniem ten problem jest dzisiaj widoczny z pełną jaskrawością.

Wojciech Marczewski: Wysoki przedstawiciel Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa Josep Borrell  sugerował, że istotna jest też słabość militarna Unii.

Tomasz Orłowski: Moim zdaniem wymiar wojskowy nie ma tutaj większego znaczenia. Widzę w tym swoistą excuse wobec niewidoczności Europy. Wymiar wojskowy jest konsekwencją posiadania wspólnej polityki zagranicznej. Dopiero, jeśli postawimy sobie wspólne cele w polityce zagranicznej, dostosowujemy do nich instrumenty. Jednym z instrumentów prowadzenia polityki zagranicznej jest właśnie wymiar wojskowy. Zatem najpierw trzeba mieć politykę zagraniczną, żeby chcieć posługiwać się wymiarem wojskowym, a nie odwrotnie.

Wojciech Marczewski: Realne uwspólnotowienie polityki zagranicznej jest możliwe? Czy państwa członkowskie nie mają jednak zbyt odmiennych interesów?

Tomasz Orłowski: Przypomina mi się tutaj debata o stworzeniu euro jako wspólnej waluty. Niemcy były kategorycznie przeciwne. Marka była w Niemczech symbolem stabilności, a może wręcz tożsamości państwa. Ponadto nie chciano aby decyzje dotyczące pieniądza niemieckiego były podejmowane przez Bank Europejski. Pomimo ich oporu, euro powstało i funkcjonuje od dwudziestu lat. Jeszcze bardziej nieprawdopodobne wydawało się, żeby jedynie pięć lat po Drugiej Wojnie Światowej, Francja i Niemcy zdecydują się na uwspólnotowienie produkcji węgla i stali. A jednak coś, co wydawałoby się nie do osiągnięcia, stało się faktem. Pamiętam też, że duże państwa, które miały niegdyś po dwóch komisarzy w Komisji Europejskiej, zrezygnowały z tego przywileju. Zrezygnowały właśnie w imię integracji i usprawnienia Komisji. To również wydawało się absolutnie niemożliwe. Ja myślę, że w Europie nie ma rzeczy niemożliwych. Potrzeba woli, zdecydowania i cierpliwości.

Jean Monnet, twórca EWWiS i w zasadzie człowiek, który stworzył nie tylko koncepcję, ale i formę dochodzenia do jedności europejskiej, uważał, że Europa zawsze dokonuje postępu w sytuacjach kryzysowych. Kryzys wyzwala energię, odwagę i ułatwia przekroczenie granic, które inaczej byłyby trudne do przekroczenia. Z tego powodu wcale nie jestem pesymistycznie nastawiony. Być może obecna sytuacja ułatwi Europie dalszą integrację i stworzenie bardziej wyrazistej wspólnej polityki zagranicznej.

Europa była nieobecna w trakcie rozmów w Genewie. Rosja wyraźnie powiedziała, że nie życzy sobie Europejczyków przy stole. Moim zdaniem to jest wyraźny sygnał ze strony Rosji, że obawia się sytuacji, w której Europa będzie silniejsza, bo będzie mówiła jednym głosem. Decyzja Putina, żeby blokować obecność Europejczyków, powinna być dla nas bardzo mocnym sygnałem, że tym bardziej powinniśmy się do siebie zbliżać.

Wojciech Marczewski: Wydaje się, że doskonale rozumie to prezydent Macron, który maluje się na swego rodzaju przywódcę Europy. Czy pod jego przewodem możliwe byłoby utworzenie faktycznej wspólnej polityki zagranicznej, czy raczej byłoby to jedynie przedłużenie interesów Francji?

Tomasz Orłowski: Zachowanie Macrona kojarzy mi się nieco z prezydentem Sarkozym. Za poprzedniej prezydencji francuskiej w 2008 Sarkozy również leciał na rozmowy do Rosji w roli przedstawiciela całej Unii Europejskiej. Wówczas próbował zatrzymać konflikt z Gruzją. Problem polega na tym, że gdy Sarkozy negocjował z Putinem, pełnił istotnie funkcje przewodniczącego Rady Europejskiej, więc jego pozycja była uzasadniona. Po wejściu w życie Traktatu Lizbońskiego, który ustanowił stałego przewodniczącego Rady, państwo spełniające rotacyjną prezydencję nie ma już prawa rościć sobie tytułu “prezydenta Europy” jak przedstawiał się wtedy Sarkozy.

Myślę, że wiele państw miałoby problem z organizowaniem wspólnej polityki zagranicznej poza normalnym układem instytucjonalnym Unii. Byłoby fantastycznie, gdyby przywódcy tacy jak Macron poparli instytucje europejskie, a nie próbowali przejmować ich role. Z tym mam problem.

Oczywiście dotknął pan ważnego problemu. Czy Francja próbowałaby czynić ze wspólnej polityki zagraniczne instrument swojej własnej polityki? Dla licznych państw członkowskich to jest powód do podejrzliwości To jest niedopuszczalne. To by się nie powiodło. Co ważniejsze, to by bardzo nadwyrężyło wiarę w dalszy rozwój wspólnej polityki zagranicznej. Dlatego myślę, że każdy, kto chce doprowadzić do zwiększenia roli wspólnej polityki, powinien sobie życzyć nie tyle aktów ze strony pojedynczych liderów, ile poparcia wszystkich państw członkowskich dla wspólnej polityki zagranicznej.

Wojciech Marczewski: Wspólna polityka, według Macrona, miałaby być niezależna od NATO. Taka retoryka nie szkodzi sojuszowi?

Tomasz Orłowski: Tu oczywiście trzeba się odwołać do słynnej wypowiedzi Macrona o śmierci klinicznej NATO. Potem tłumaczył, że nie mu chodziło o życzenie, a jedynie opis stanu faktycznego. To był jedynie wyraz zaniepokojenia. Jednak uważam to za dużą niezręczność ze strony państwa członkowskiego Sojuszu, które było wobec niego zawsze najbardziej krytyczne. Co ważniejsze, gdy sytuacja się zmieniła, Macron słowa te wycofał.

Być może to, co dzieje się dzisiaj będzie najlepszym dowodem, że NATO jest już sprawne, że nie tylko posiada cele w niezmienionej formule, ale w dodatku ma idealnie funkcjonujące struktury decyzyjne i wykonawcze. Ja myślę, że ostatnie parę dni wyraźnie pokazuje, że nie ma w sojuszu żadnych śladów niedrożności mózgu. Bardzo dobrą okazją do tego, żeby w jasny sposób pokazać skuteczność i jedność NATO będzie szczyt madrycki i przyjęcie nowej koncepcji strategicznej. Być może doświadczenia obecnej sytuacji wpłyną również na wyostrzenie tej koncepcji.

Wojciech Marczewski: Mówiąc o przyszłości nie sposób nie wspomnieć o wyborach we Francji. Czy w razie porażki Macrona możemy się spodziewać przetasowań w polityce Francji?

Tomasz Orłowski: Dziś jedynymi prawdziwymi konkurentkami Macrona są Valérie Pécresse i Marine Le Pen. W teorii walczy też Eric Zemour, jednak sondaże dają mu dużo mniejsze szanse w drugiej turze. Pécresse jest doświadczonym politykiem, była doskonałą minister szkolnictwa wyższego i bardzo dobrze funkcjonującą przewodniczącą regionu stołecznego Île-de-France. To region tworzący jedną trzecią PKB Francji, czyli więcej niż całe PKB naszego kraju. Jej doświadczenie w zakresie zarządzania dużym zespołem jest więc ogromne. W polityce zagranicznej bardzo jasno nawiązuje do Sarkozy’ego. Musimy pamiętać, że to właśnie Sarkozy zdecydował się na powrót Francji do zintegrowanej struktury wojskowej NATO. Zatem ja nie widzę najmniejszych zagrożeń ze strony Pécresse, jeśli chodzi o politykę transatlantycką. Różnic programowych można się prędzej doszukiwać w kwestiach związanych z Unią, jednak i tak są drugorzędne, nie dotyczą funkcjonowania i samej natury Unii.

Zupełnie co innego stanowi Marine Le Pen. Le Pen podważa wszystkie elementy obecnej polityki, w tym polityki zagranicznej Francji. Jest politykiem antysystemowym i antyrepublikańskim. Uderza w podstawy polityki zagranicznej, a nawet zapowiada wyprowadzenie Francji ze struktur wojskowych NATO. Natomiast dziś jest już jasne, że Francuzi w żadnym przypadku nie życzą sobie wyjścia z Unii. Francuzi nie są zadowoleni ze wszystkiego, chcieliby innej Unii, większych wpływów, innej polityki, ale większość Francuzów nie widzi alternatywy dla Unii, ani nie chce żadnej alternatywy. Z tego powodu w kwestiach polityki europejskiej Le Pen jest, jak to mówią Francuzi, évasive. Ucieka od jasnej odpowiedzi i stara się być dużo bardziej zachowawcza, niż głoszą obiegowe opinie.

Wojciech Marczewski: Mówi Pan o absolutnej jedności w NATO. Niemcy nie są tego zaprzeczeniem? Mieliśmy szeroko skrytykowane wypowiedzi byłego już szefa niemieckiej marynarki, Kanclerz Scholz długo nie był w stanie jasno postawić kwestii sankcji i pomocy Ukrainie, a w tle wciąż mamy Nordstream 2. Z czego wynika to niejednoznaczne podejście Niemiec?

Tomasz Orłowski: Tradycja polityki zagranicznej Niemiec polega na dobrowolnym ograniczaniu własnej siły w polityce zagranicznej. Łatwo mogą jednak wpaść w pułapkę. To podejście wypływa z bardzo głębokiego rozumienia historii. Niemcy starają się nie budzić u partnerów złych skojarzeń z przeszłością. Zastępują więc wszystkie formy dyktowania, kulturą dialogu. Z tego powodu Niemcy cały czas uważają, że z Rosjanami wszystko da się osiągnąć, właśnie rozmową. Naturalnie wielu z nas może pytać, czy to powoływanie się na dialog jest szczere, czy tylko stanowi dobrą wymówkę. Szczególnie, że czuje się parcie niemieckiego biznesu na rzecz kontynuacji współpracy z Rosją, która jest zarówno egoistyczna, jak i niebezpieczna. Jednoznacznej odpowiedzi nie jestem w stanie udzielić. Jednak w Niemczech istnieje coraz silniejszy nurt polityków, ekspertów i dyplomatów, chociażby Wolfgang Ischinger, którzy uważają, że od Niemiec powinno się teraz oczekiwać dużo bardziej jednoznacznego stanowiska w kwestii Ukrainy i Rosji.

Z kolei Nordstream 2 jest dla nas symbolicznym przykładem tego, jak nie powinny wyglądać stosunki rosyjsko-niemieckie. Przez tę historyczną symbolikę, wszyscy koncentrujemy się na tym jednym zagadnieniu. Uważam, że Nordstream 2, którego budowa było głęboko złą decyzją, co Niemcy chyba już rozumieją, został również nieco wyolbrzymiony. Sugeruje się, że w nim koncentruje się całość polityki Niemiec wobec Rosji. Wierzę, że polityka Niemiec ma jednak szersze horyzonty. Myślę, że ten rurociąg jest spisany na straty, chyba że okaże się jedynym zwycięstwem Putina. Potencjalnie, w zamian za wycofanie wojsk, Putin mógłby otrzymać gwarancję cofnięcia wszystkich zastrzeżeń co do funkcjonowania rurociągu. Wyobrażam sobie, chociaż nie życzę, że to mógłby być pewny uzysk Putina. Proszę pamiętać, że jeśli mamy osiągnąć jakieś porozumienie dyplomatyczne między Zachodem i Rosją, to zgodnie ze słynną maksymą Anthony’ego Edena, każda ze stron musi wstać od stołu negocjacji z poczuciem, że coś wygrała. Jeśli chcemy osiągnąć porozumienie i stabilność, musimy również pomyśleć o tym, co może Putin uzyskać. W tej chwili są na ten temat prowadzone rozmaite badania, dużo piszą tym Amerykanie. Pytanie, co mogłoby być polem do usatysfakcjonowania Rosji, tak żeby Putin mógł zachować twarz?

Wojciech Marczewski: Znamy odpowiedź?

Tomasz Orłowski: Tak jak mówiłem, na ten temat już obecnie prowadzona jest refleksja kilku think-tanków. Pisze o tym ostatnio RAND Corporation. Ponadto odbijają się też echa rozmów Macrona w Moskwie. Poza Nordstream 2 słyszy się przede wszystkim o trzech opcjach. Najlżejszą koncesją byłoby poszerzenie rozmów na temat broni jądrowej, powrotu do traktatu INF o likwidacji pocisków średniego zasięgu i budowa nowych środków zaufania w zakresie bezpieczeństwa jak choćby kwestia ćwiczeń wojskowych. Jeśli Rosja potrzebuje czuć się bardziej bezpieczna, to byłaby odpowiedź, ale wątpię, by ją zaspokoiła. Dla Rosji bardziej akceptowalne byłoby stworzenie regionalnego systemu bezpieczeństwa w strefie postsowieckiej. Mówi się, że powołane mogłyby zostać instytucje podobne jakby do OBWE. To jednak niosłoby groźbę ograniczenia decyzji suwerennych państw w sprawach bezpieczeństwa. Najdalej idącą opcją byłoby moratorium na zbliżenie Ukrainy do NATO, a może nawet finlandyzacja, czego nikt oficjalnie nie potwierdza, ale chyba sporo państw myśli. Oczywiście rozwiązanie wykluczone, bo nie zgodzi się na to Ukraina. Ponadto w mojej opinii tak daleko idące koncesje mogłyby jedynie rozzuchwalić Rosję.

Jednak jestem sceptyczny wobec wszystkich tych teorii. Tak naprawdę, niczym najlepsi pokerzyści, liderzy nie mówią za dużo o potencjalnych elementach przetargu. Są to więc jedynie plotki lub spekulacje. Ja nie lubię spekulować. Powiem więcej — nie życzę nam, żebyśmy spekulowali. Proszę zauważyć, że już od kilku dni Zełenski i władze w Kijowie powtarzają prośby do przyjaciół na zachodzie, żeby przestać snuć scenariusze wojenne, żeby przestać straszyć ludzi. Starajmy się patrzeć racjonalnie na to, co się dzieje, starajmy się rozumieć co się dzieje, ale nie starajmy się robić jakichś filmów katastroficznych na oczach ludzi. Mnie, jako dyplomatę, mierzi takie łatwe wyrokowanie. Troszkę skromności. Patrzmy na to co się dzieje, starajmy się dołożyć do tego mądrość, doświadczenie, umiar i rozsądek, a nie zaskakiwać opinię publiczną jakimiś scenariuszami, z której strony będą atakować Rosjanie. Naprawdę to nie jest właściwa forma badań w zakresie polityki międzynarodowej. Bądźmy więc bardziej pokorni, dobrze nam to zrobi.

Tomasz Orłowski – wieloletni ambasador Polski we Francji i Włoszech, dyrektor protokołu dyplomatycznego MSZ, wiceminister spraw zagranicznych. Z wykształcenia archeolog i mediewista. Wykładowca na Sciences Po i licznych polskich uczelniach. Autor wielu książek oraz publikacji naukowych z dziedziny stosunków międzynarodowych oraz historii.

Autor zdjęcia: Oliver Cole

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Chiny, głupcze. Polityka zagraniczna Joe Bidena :)

Ponad 100 dni po początku prezydentury Joe Bidena wiemy już, że ma ogromne ambicje nie tylko w polityce wewnętrznej, ale i zagranicznej. Czy mu się uda? Brytyjskiego premiera Harolda Macmillana dziennikarz zapytał kiedyś, co może wywrócić plany rządu do góry nogami? „Wydarzenia, drogi chłopcze, wydarzenia” – usłyszał w odpowiedzi. Z planami Bidena jest podobnie. 

Zacznijmy jednak od propozycji i retoryki. A potem sprawdzimy, co to wszystko oznacza dla Polski. Nowy prezydent uparcie zaciera granicę pomiędzy polityką wewnętrzną i zagraniczną. Dobrze to było widać w niedawnym wystąpieniu przed połączonymi Izbami Kongresu, gdzie chwalił się sukcesami w walce z pandemią i przedstawiał kolejne propozycje. Obok już uchwalonego pakietu ratunkowego (wartego 1,9 biliona dolarów) chce w ciągu dekady wydać kolejne 4 biliony w ramach dwóch projektów: American Jobs Plan i American Family Plan, czyli planów dla pracy i rodziny. 

Ten pierwszy to inwestycje w szeroko rozumianą infrastrukturę – od dróg i mostów, przez remonty szkół, po szybki dostęp do internetu w całym kraju. Ten drugi to m.in. wydatki na darmowe przedszkola i niektóre uniwersytety, a także płatne zwolnienia chorobowe oraz poszerzenie dostępu do bezpłatnej opieki zdrowotnej. Pomijam w tym miejscu sensowność propozycji i ich koszt. Ameryka potrzebuje odbudowy zniszczonej infrastruktury, ale sami ekonomiści nie wiedzą, czy nowy dług i wydanie tak wielkich pieniędzy w tak krótkim czasie nie będzie miało dla gospodarki negatywnych konsekwencji.

Obok treści zamiarów prezydenta ważne jest też ich uzasadnienie. Biden do znudzenia powtarza, że te inwestycje to nie tylko sposób na stworzenie miejsc pracy i poprawę jakości życia, ale właśnie element polityki zagranicznej. „Konkurujemy z Chinami i innymi krajami o to, kto zwycięży w XXI wieku. Jesteśmy w przełomowym momencie historii”, mówił podczas wystąpienia w Kongresie. 

Rywalizacja z Chinami – bo na niej koncentruje się przede wszystkim – to nie tylko wyścig dwóch państw. To także rywalizacja dwóch systemów – demokracji i autorytaryzmu. Politycy w Pekinie są przekonani, że Stany Zjednoczone i Zachód w ogóle są na prostej drodze do upadku. Że liberalna demokracja nie poradzi sobie we współczesnym świecie. Biden chce im pokazać, że się mylą. Nie tylko zresztą Chinom. Chodzi o to, by to amerykańska demokracja, a nie chiński autorytaryzm były punktem odniesienia dla reszty globu. I dlatego, mówi Biden „musimy udowodnić, że demokracja nadal działa, że nasz rząd wciąż działa i umie zatroszczyć się o swoich ludzi”. Tak oto inwestycje w edukację, drogi czy szkoły stapiają się z polityką zagraniczną. 

Można się z Bidenem nie zgadzać, co do środków, ale co do diagnozy ma rację – jesteśmy w momencie przełomowym, demokracja walczy o prymat z chińskim autorytaryzmem, a wynik tego starcia zależy w dużej mierze od tego, co stanie się w USA.

Jak to wszystko przekłada się na tradycyjnie rozumianą politykę zagraniczną?

Widzę cztery najważniejsze zjawiska.

Po pierwsze, rywalizacji z Chinami Biden podporządkował wszystko. To dlatego jego sekretarz stanu i sekretarz obrony w pierwszą wizytę udali się do Japonii, czyli kluczowego sojusznika na Dalekim Wschodzie. To dlatego premier Japonii był pierwszą głową państwa, która odwiedziła Bidena w Waszyngtonie. To dlatego ekipa Bidena chce rozwijać nowe formaty współpracy w regionie – między innymi Quad. To potoczna nazwa dla Quadrilateral Security Dialogue, czyli Czterostronnego Dialogu nt. Bezpieczeństwa zrzeszającego Indie, USA, Japonię i Australię. Wirtualne spotkanie Quad było pierwszym wielostronnym spotkaniem międzynarodowym Bidena po objęciu urzędu. Nieprzypadkowo.

Po drugie, skoncentrowanie uwagi na Chinach wpływa na decyzje dotyczące innych regionów. Dobrze widać to na Bliskim Wschodzie, gdzie Biden podtrzymał plany Trumpa i zdecydował o wyprowadzeniu ostatnich kilku tysięcy amerykańskich żołnierzy z Afganistanu – 20 lat po rozpoczęciu wojny. Moim zdaniem popełnił błąd, bo Stany stać byłoby na utrzymanie niewielkiej obecności wojskowej. Ale to też decyzja symboliczna. Tak zwana „wojna z terroryzmem” kosztowała Amerykanów nie tylko biliony dolarów. Sprawiła też, że „przegapili” wzrost potęgi Chin. Dziś pokazują, że zrozumieli swój błąd.

Po trzecie, nowa polityka oznacza zmianę oczekiwań wobec sojuszników – przede wszystkim Europy. Wielokrotnie o tym pisałem i powtórzę – Waszyngton potrzebuje Europy silnej, która jest w stanie wziąć odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo, a tym samym odciążyć Amerykanów. Trump domagał się od Europejczyków większych wydatków na zbrojenia, krzyczał, tupał nogą i groził zerwaniem sojuszy. Biden krzyczeć nie będzie, a sojusze chce wzmacniać, nie zrywać. Ale, paradoksalnie, przekaz ma podobny do Trumpa – Europa powinna bardziej zadbać o siebie. Podzielam ten pogląd, dlatego w Brukseli i w Polsce przekonuję, że Unia powinna zwiększyć budżet Europejskiego Funduszu Obrony i doprowadzić do stworzenia Legionu Europejskiego – jednostki złożonej z ochotników i podległej instytucjom unijnym.

Po czwarte, kluczowym elementem nowej światowej układanki jest Rosja. 49 lat temu Richard Nixon jako pierwszy prezydent odwiedził komunistyczne Chiny. To nowe otwarcie miało wbić klin między dwa największe komunistyczne państwa świata – ZSRR i ChRL. Czy dziś Biden mógłby wykonać manewr odwrotny i przekonać do siebie Rosję kosztem Chin? W odróżnieniu chociażby od Baracka Obamy nie rozpoczął prezydentury od zapowiedzi resetu stosunków z Moskwą. Zamiast tego nałożył sankcje za ataki hackerskie oraz ingerencję w amerykańskie wybory. I grozi kolejnymi za budowę NordStream2. Ale jednocześnie chce się z Putinem spotkać osobiście i powtarza, że są obszary, gdzie współpraca jest możliwa. Z rosyjskim prezydentem trzeba rozmawiać, bo Rosja to wciąż kraj o ogromnym znaczeniu. Ale trzeba rozmawiać twardo – nie upokarzając, tylko bezkompromisowo zabiegając o swoje interesy.

Jak powinna ustawić się do nowej administracji Polska?

Mogłaby wrócić do pozycji atrakcyjnego sojusznika, boksującego o jedną kategorię ponad swoją wagę, ale musiałaby spełnić dwa warunki. Skoro USA znowu stawiają na Unię Europejską, to trzeba by wygasić spory z Unią i ponownie zawalczyć o miejsce w grupie trzymającej w niej władzę. I skoro Zachód ma znowu wyróżniać się jako sojusz demokracji, trzeba by przywrócić praworządność. Obie sprawy są i tak w polskim interesie, a w bonusie byłoby jeszcze wzmocnienie sojuszu z USA.  I odwrotnie, czy deformy Ziobry, które i tak nie działają, warte są izolacji tak w Europie, jak i przez Atlantyk? 

Warto przestawić wajchę.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

„Zastanawiam się już nie tyle czy, ale w jaki sposób należałoby regulować media społecznościowe” – mówi Marek Miller w rozmowie z Magdą Melnyk :)

Magda Melnyk: Chciałabym, żeby punktem wyjścia dla tej rozmowy była książka Shoshany Zuboff  „Wiek kapitalizmu inwigilacji”. Główną tezą autorki jest to, że media społecznościowe dokonały zamachu stanu, a ofiarą jest społeczeństwo. Nie chodzi jej jednak o to, że usunięte zostały konta Trumpa, ale o fakt, że media te masowo gromadzą nasze dane i jest to niebezpieczne dla nas oraz dla demokracji. Jak odnosisz się do tak mocnego komunikatu?

Marek Miller: Doszliśmy do punktu, w którym ja osobiście zastanawiam się już nie tyle czy, ale w jaki sposób należałoby regulować media społecznościowe. Wystarczy spojrzeć, jakiego rodzaju mają zasięgi: Facebook – ponad 2,5 miliarda użytkowników (nie licząc należących do niego Messengera czy WhatsAppa), Twitter, który ma olbrzymie znaczenie dla kreowania opinii w świecie polityki i dyplomacji – 400 milionów użytkowników, Instagram i TikTok o niebagatelnym znaczeniu dla młodych ludzi, LinkedIn – dla biznesu. W tym momencie osobiście traktuję te platformy jako mechanizmy potężnego wpływu na debatę publiczną. Wydaje mi się, że jest już trochę za późno, żeby zostawić je samym sobie, powiedzieć, że państw w ogóle nie powinno obchodzić, co się w nich dzieje i pozwolić im na kreowanie reguł.

Magda Melnyk: Mam wrażenie, że można wyodrębnić dwa główne mechanizmy, na których oparte jest choćby działanie Facebooka. Po pierwsze, są to algorytmy – stworzone w taki sposób, aby ludzi mocniej angażować w dyskusję, co z kolei sprzyja polaryzacji i perwersyjnej dynamice konfrontacji, tworzeniu się baniek ideologicznych – na czym oczywiście zależy Facebookowi, bo ludzie są wówczas bardziej zaangażowani i „klikają”. Wydaje mi się, że prowadzi to do wynaturzenia debaty, tworzenia się fake newsów i alternatywnych faktów, którym musimy obecnie stawiać czoła. Po drugie, kwestia gromadzenia danych. Czy widzisz jakąś możliwość zmiany sposobu działania tych mechanizmów?

Marek Miller: Problem jest wielowarstwowy. Pojawiają się dwa podstawowe problemy. Pierwszy to, jak wspomniałaś, problem danych i gromadzenie wiedzy o użytkownikach.  Drugi dotyczy treści i jej jakości. Myślę, że platformy nie tworzą swoich treści i zasłaniają się swego rodzaju ścianą twierdząc, że nie są odpowiedzialne za to, jakiego rodzaju treści generują ich użytkownicy, w ten sposób zrzucają z siebie odpowiedzialność za różnego rodzaju zniesławienia i treści nielegalne, omijając tym samym prawa i przepisy, którym podlegają media tradycyjne, jak choćby prasa i telewizja. Innymi słowy, cały czas tworzony jest wizerunek mediów społecznościowych jako platform wolności słowa, które nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za to, co przekazują ich użytkownicy. Łączy się to z tematem zbierania danych o użytkownikach, ale ponieważ platformy społecznościowe zarabiają przede wszystkim na interakcjach użytkowników, zależy im na przytrzymaniu ich przy publikowanych tam treściach. To tak zwane stickiness – przeglądając Facebooka czasami zastanawiamy się: „dlaczego akurat taki filmik, tekst jest mi polecany? dlaczego od tych osób? dlaczego to oglądam?”.

Wracając do kwestii drugiego problemu, o którym wspomniałaś, czyli gromadzenia danych i wiedzy o użytkownikach. Algorytmy platform społecznościowych mają obecnie zdolność do określenia tego kim jesteś i podsunięcia takich treści, które możesz chcieć usłyszeć i zobaczyć. Jest to budowane w oparciu o spersonalizowane decyzje, zachowania w sieci i przeglądane strony internetowe. Można do tego dodać również informacje geolokalizacyjne, pobrane z twojego telefonu komórkowego. Jest masa danych, które algorytmy wybierają po to, aby podsunąć ci taką treść, przy której przypuszczalnie zatrzymasz się jak najdłużej. W oparciu o tak wiele danych behawioralnych, demograficznych i dotyczących działań online, budowany jest twój cyfrowy model tego, kim jesteś – z dużą dokładnością predykcyjną tego, jakiego rodzaju treści będziesz oczekiwać. Problem jest taki, że wszystko to dzieje się bez twojej wiedzy na temat tego, jakiego rodzaju dane są zbierane. Nie wiemy czym kierują się algorytmy, które dobierają treści na naszym feedzie, nie ma w tym procesie jakiejkolwiek przejrzystości. Jest to swego rodzaju paradoks mediów społecznościowych, który będzie się nasilał w miarę pojawiania się coraz to nowszych technologii, jak na przykład tych typu pokroju wearables, czyli noszonych na ciele. Jest to olbrzymi problem i musimy się zastanowić jak go regulować w taki sposób, aby wolność słowa – o której wspomniałaś – została w jak najmniejszym stopniu naruszona.

Magda Melnyk: Kiedy myślę, o tym, co powiedziałeś, o tej swego rodzaju inwigilacji i dopasowywaniu treści do nas, wydaje mi się, że jest to proces, który bardzo przypomina działania populistów. A nawet nie tylko populistów, ale w ogóle dzisiejszych polityków, którzy nie kreują dobrych postaw, do jakich chcieliby nas przekonać, ale patrzą w sondaże i działają zgodnie z ich wynikami. Zastanawiam się, czy jakimś sposobem na uratowanie debaty demokratycznej nie jest pokazywanie nam przez media społecznościowe treści pozytywnych, a nie tylko tego, do czego mamy się przykleić? Czy twoim zdaniem to nie mogłoby zadziałać?

Marek Miller: Takie rozwiązania były testowane na innych platformach. Do głowy przychodzi mi gazeta „Nowy Dzień”, był to ogólnopolski dziennik wydawany przez wydawnictwo Agora, które wydało mnóstwo pieniędzy na badania fokusowe, pytając ludzi, jakiego rodzaju gazety im brakuje, z jakiego typu wiadomościami. Jednym z pytań było, czy chcieliby czytać gazetę bogatą w pozytywne wiadomości. Ludzie odpowiadali, że oczywiście. Gazeta utrzymała się na polskim rynku przez trzy albo cztery miesiące, bo w praktyce okazało się, że ludzie wcale nie oczekują tych dobrych newsów, nie chcą się nimi cieszyć. Prawda o dziennikarstwie tkwi w powiedzeniu: good news is no news, no news is bad news, bad news is good news. Bo to właśnie bad news wywołują to, wspomniane już, stickiness. Facebook poszedł o krok dalej – parę lat temu wprowadził „reakcje” pod postami, wchodząc tym samym na poziom emocji użytkownika związanego z przeczytaną treścią. Dzięki temu zyskują dodatkową wiedzę na temat tego, jakie treści zatrzymują nas na dłużej. Oczywiście, byłoby dobrze, gdyby Facebook składał się wyłącznie z pozytywnych informacji. Natomiast myśląc o tym, uśmiecham się do siebie, bo nie wydaje mi się, żeby było to możliwe.

Magda Melnyk: Złe informacje nie przeszkadzają mi tak długo, jak długo mam pewność, że odbył się tzw. fact-checking i to, co czytam znajduje potwierdzenie w rzeczywistości. Na Facebooku jednak przeraża mnie ilość artykułów i treści kompletnie wyssanych z palca. Ludzie nie posiadają jednak kompetencji i narzędzi, żeby skutecznie chronić się przed fake newsami, których wprowadzaniem do sieci zajmują się profesjonaliści. Współcześnie jest to ogromne zagrożenie dla demokracji. Widzieliśmy to choćby przy okazji Brexitu, wydarzeń na Kapitolu czy w Katalonii. To przerażające. Czy nie można w jakiś sposób przesiewać tych informacji? Przykładać więcej uwagi do kontrolowania źródeł, z których pochodzą?

Marek Miller: Źródła, co do których nie ma wątpliwości, że są fake’owe, są blokowane. Pojawiają się pojedyncze narzędzia, wykorzystywane przez Facebooka, dzięki którym takie strony są usuwane. Oczywiście, w idealnym świecie większa ilość informacji zostawałaby poddawana weryfikacji, która zapewniłaby, że informacje, które pojawiają się w social mediach są wyłącznie prawdziwe, żeby nie stosowano za ich pośrednictwem manipulacji. Ta kwestia pociąga jednak za sobą kolejny problem – kto powinien odpowiadać na pytanie: czy dana informacja jest fake’owa albo szkodliwa? Powinniśmy zostawić to w rękach Facebooka i pozwolić mu się samoregulować? A może powinien być wsparty przez zewnętrzne organizacje? Może taki sposób postępowania należy narzucić prawnie?

Warto przy tym jeszcze pamiętać, że media społecznościowe, o których mówimy, mają charakter globalny i jeśli powstaną działania je regulujące, to również powinny być ponadnarodowe. Owszem, biorąc pod uwagę różnice prawne i kulturowe można zostawić margines na wskazanie konkretnie np. czym są treści szkodliwe z poziomu poszczególnych państw, ale absolutnie nie wierzę w regulacje takie jak te proponowane na początku roku przez polski resort sprawiedliwości, z tzw. Radą Wolności Słowa, o której składzie finalnie miałaby decydować partia rządząca. W polskiej rzeczywistości sprawia on wrażenie nie tyle regulowania, co chęci cenzurowania niewygodnych treści.

Magda Melnyk: To przerażające, że przez ostatnie piętnaście lat doszło do stworzenia ogromnych firm, które dysponują nieprawdopodobną ilością informacji na nasz temat i jednocześnie kształtują nasze opinie w wielu kwestiach. Oczywiście, z jednej strony fakt, że ktoś chce mi sprzedać buty albo zegarek nie jest sam w sobie taki straszny – trudno, decyzja o zakupie należy do mnie. Jednak z drugiej strony, w momencie, gdy na przykład nastałyby rządy autorytarne, a dane zostałyby przejęte przez władzę, za ich pośrednictwem społeczeństwo mogłoby być w pełni kontrolowane. To brzmi orwellowsko, nieprawdopodobnie, ale czy faktycznie? W jednej z rozmów Mirosław Sopek, wiceprezes Makolab-u, opowiedział mi, że kiedy w trakcie II Wojny Światowej Niemcy weszli do holenderskich miasteczek w ratuszach zgromadzone były dane na temat wszystkich obywateli pochodzenia żydowskiego, więc zdobycie wiedzy o ich położeniu nie wymagało dużego zaangażowania. Dziś mierzymy się z podobną sytuacją, ale skala gromadzonych informacji jest nieporównywalna. Czy może przesadzam?

Marek Miller: Żebyśmy mogli odpowiedzieć na to pytanie, powinniśmy się posiłkować wiedzą speców od cyberbezpieczeństwa, którzy byliby w stanie ocenić, gdzie są przechowywane nasze dane, na jakich serwerach, jak zabezpieczonych, jak można je zhakować i tak dalej. Porównanie z ratuszem jest w dużym stopniu trafne, bardzo obrazowe i oczywiście całkowicie wykluczyć takiej sytuacji nie możemy. Jednak Facebook uczy się na własnych błędach – szczególnie po sprawie związanej z Brexitem i Cambridge Analytica – dlatego zdążył już podjąć działania zabezpieczające dane użytkowników przed zewnętrznymi podmiotami i firmami – i trzeba mu to oddać, choć nie chciałbym go zanadto bronić. Jak już wspomniałem, powinien on być w jakiś sposób regulowany i problem fakenewsowych treści obraca się wokół pytania, czy sam Facebook arbitralnie powinien decydować, co jest dobre dla użytkownika, a co nie. Bo kiedy już, hipotetycznie, znajdziemy mechanizm rozpoznający i blokujący fake newsy, weryfikujący szkodliwe dla społeczeństwa informacje – zostawimy go w rękach Facebooka? A jeśli zablokuje przy okazji dobre treści? Popełni błąd w ocenie? Albo informacja nie będzie fake newsem, ale opinią? To szeroki problem, który w mojej opinii wykracza poza możliwości platform społecznościowych.

Magda Melnyk: Zgadza się, a dochodzi do niego jeszcze kwestia przygotowania do takiego działania, ponieważ musisz mieć szeroką wiedzę na temat bardzo różnych zjawisk, krajów, przestrzeni kulturowych i obowiązujących w nich uregulowań prawnych. Zdarza się przecież, że niektóre konta w mediach społecznościowych są blokowane i często wynika to z niezrozumienia publikowanych tam treści.

Marek Miller: Zatrzymajmy się przy tym przykładzie – banie albo chwilowym czy całkowitym zawieszeniu strony. Nie wiem, jakie są Twoje doświadczenia z tymi, jak to określa Facebook, „spornymi” treściami, ale mnie zdarzyło się udostępnić film, który zawierał w podkładzie melodię, do której nie miałem prawa i jasne jest dla mnie, że skoro zostało naruszone prawo autorskie, jakieś działania powinny zostać w tym kierunku podjęte. Jednak na ten moment wszelka komunikacja z Facebookiem, który decyduje o tym, czy ta treść jest właściwa, czy nie, wygląda w taki sposób, że mamy do wyboru jedynie kilka przycisków, bez możliwości przedstawienia swoich racji i udowodnienia, że treść, którą wrzuciłem naprawdę była moja, że może ten utwór zremiksowałem, włożyłem konkretną pracę w jego stworzenie. Brakuje mi komunikacji, która pozwalałaby na przedstawienie jasnych zasad tego, na jakiej podstawie dana treść została usunięta.

Magda Melnyk: Tak, takim przypadkom zawsze towarzyszy poczucie bezsilności. Pozostają prośby o przywrócenie danej treści czy strony i czekanie z nadzieję, że się uda. Jakakolwiek interakcja czy rozmowa nie mają miejsca. A przecież jeśli już dochodzi do jakiejś formy cenzury, to osoba cenzurowana powinna mieć też możliwość obrony swoich racji. 

Marek Miller: Nie wiem, czy słyszałaś o takim podmiocie jak Społeczna Inicjatywa Narkopolityki, która legalnie funkcjonuje na polskim rynku jako fundacja. Ich rolą jest edukacja w kwestii narkotyków, ale nie w charakterze prewencji, a ostrzegania i udzielania pomocy ludziom, którzy już sięgnęli po środki psychoaktywne. Są to treści dyskusyjne – nie do końca wiadomo, czy promują używanie miękkich narkotyków, czy nie. Balansują na granicy niejasno opisanej w polskim prawie, ale oczywiście jeśli coś nie jest zakazane, to jest legalne. Ich strona, bez żadnego ostrzeżenia została zdjęta w 2019 roku z Facebooka, z setką tysięcy obserwujących, których do tej pory nie odzyskali. Kilka miesięcy temu również Youtube zaczął blokować ich konto. Jeśli jednak prześledzisz ich komunikację na stronie internetowej, to nie jest ona szczególnie dyskusyjna. W niektórych państwach mogłaby zostać uznana za nielegalną, a w innych nie. Strona jednak decyzją Facebooka została usunięta, a jej twórcy szukają innych sposobów komunikacji – do tego stopnia, że na nowych stronach komunikują się szyframi, które będzie trudniej wyłapać algorytmom Facebooka. Ocieramy się tu już o pewien absurd…

Magda Melnyk: Podsumowując, jakie rozwiązania proponowałbyś w sprawie wolności słowa, gromadzenia naszych danych i regulacji treści? 

Marek Miller: Trudno mi przepisać recepty na konkretne środki. Jak już powiedzieliśmy, to problem wielowarstwowy. Posługując się zwrotem „wolność słowa”, musimy pamiętać o tym, że nie ma ono charakteru absolutnego. W codziennym życiu także podlega pewnym ograniczeniom i istnieją różne interesy publiczne, które mogą tę wolność słowa ograniczać. Przykładowo, czy karanie za zachowania propagujące nazizm odbieramy jako ograniczenie wolności słowa? No właśnie. Jeszcze raz powtórzę: to już nie jest ten moment, kiedy powinniśmy się zastanawiać czy regulować, ale w jaki sposób to robić. Facebook jednakże niewątpliwie powinien uczestniczyć w procesie tej regulacji – choćby ze względu na rozwiązania technologiczne. Sama wspomniałaś, że niektóre dyskusyjne treści mogą wywołać ogromne szkody, zatem tempo ich usunięcia czy zaingerowania w nie, może mieć olbrzymie znaczenie. Facebook powinien być do tego w jakiś sposób prawnie motywowany, bo musi ponosić odpowiedzialność za to, co dzieje się w tym jego Hyde Parku. Uważam jednocześnie, że nie powinien być do tego nadmiernie motywowany – powinna zatem występować równolegle  regulacja, która powstrzyma go od nadmiernego usuwania treści, bowiem to z kolei mogłoby wpływać właśnie na naruszanie wolności słowa.

Z dużą uwagą przyglądam się temu, co szykuje się w Unii Europejskiej, czyli dyskusjom nad dwoma aktami – DSA (Digital Services Act), kierowanemu pod adresem usług cyfrowych oraz DMA (Digital Markets Act), odnoszącym się do największych gatekeeperów, pod kątem rynkowym i biznesowym. Wiedząc jednak, w jakim tempie działają instytucje unijne, nie spodziewałbym się, że zostaną wprowadzone szybciej niż w perspektywie dwóch, trzech lat. Niemniej, w aktach tych pojawiają się ciekawe propozycje. Samo DSA wspomina o tym, że powinien nastąpić koniec arbitralnego usuwania treści przez media społecznościowe – o czym już podczas tej rozmowy wspominaliśmy. Zgodnie z tym rozporządzeniem użytkownicy mają być informowani o przyczynach blokady treści, mają także uzyskać możliwość przedstawiania swoich argumentów, a decyzji o zdjęciu treści nie będą podejmowały algorytmy. Proponowany jest również system niezależnego nadzoru, ale trudno mi sobie wyobrazić, w jaki sposób miałyby funkcjonować zewnętrzne sądy arbitralne – mogłoby to zbytnio rozwlekać decyzję w czasie. W ramach DSA ma zostać również uregulowany system przejrzystości reklam – odnosi się to do algorytmów, o których rozmawialiśmy i zbieranych o nas danych. Każda reklama, która wyświetli się na dowolnym serwisie społecznościowym ma być według tego rozporządzenia wsparta informacją, dlaczego akurat tobie i na jakiej podstawie te informacje są wyświetlone. Co więcej, jeśli stwierdzisz, że jakaś reklama zupełnie nie trafia w twój gust – będziesz mieć możliwość nie tyle usunięcia reklamy, co usunięcia tej konkretnej informacji na swój temat, aby zostać wyciągniętą z worka, który zaliczył cię do grona odbiorców danej reklamy. Co jeszcze jest bardzo ważne – w świetle planowanych rozporządzeń ma zostać wprowadzony pełen standard przejrzystości reklam i platformy będą musiały wyjaśnić sposoby działania swoich algorytmów. Moim zdaniem bez zagłębienia się w te tematy, które są jakby nie patrzeć własnym know how poszczególnych platform społecznościowych, nie będziemy w stanie zrobić niczego. Nawet jeśli rozporządzenia te wydają się w jakiś sposób nadmiernie ingerujące w to, co się teraz dzieje i nazbyt kontrolujące, to osobiście bardzo chciałbym wiedzieć, co dokładnie dzieje się z moimi danymi w mediach społecznościowych.

DMA dotyczy z kolei konkurencji między platformami, łączenia danych pomiędzy Google i Youtubem, Facebookiem i Messengerem. Platformy nie będą mogły budować wspólnych profili dla poszczególnych użytkowników, ale rozmowa dotycząca tych regulacji to temat na dłuższą rozmowę. Zwracam na to uwagę, ponieważ ta dyskusja już się toczy i warto się temu tematowi także przyjrzeć, bo otwiera oczy na niebezpieczeństwa związane z mediami społecznościowymi, o których zakładając konta kilka/kilkanaście lat temu nikt jeszcze nie myślał.

Magda Melnyk: Mogłoby się wydawać, że Europa jest pierwszym obszarem na świecie, który zaczyna regulować te kwestie, ale przecież to Chiny od samego początku, konsekwentnie ograniczały i kontrolowały skalę dostępu własnych obywateli do Internetu i platform społecznościowych, jednocześnie tworząc własne, bo od samego początku zdawały sobie sprawę z potencjału tego, co się dzieje.

Marek Miller: Gdy o tym mówisz, pojawia mi się od razu „blackmirrorowa” wizja i wielokrotnie opisywany chiński system oceny obywateli, w którym dzięki cyfrowemu śladowi jaki po sobie zostawiasz: lokalizacji w połączeniu z technologiami rozpoznawania twarzy, twojemu zachowaniu w różnych sytuacjach, wielkości posiadanego kredytu lub zarobków i wielu innych czynników, jesteś oceniana, a ocena ta decyduje o twoim statucie czy randze społecznej. Dane w rękach państwa służą kontroli obywateli. Europa nie chce przejąć danych obywateli, a raczej wrócić do sytuacji, w której oni sami mają nad nimi kontrolę. Oczywiście, widzę pewne niebezpieczeństwo wynikające z planowanych regulacji, nie jestem w nie ślepo zapatrzony. W tym momencie jednak, jeśli chodzi o regulacje mediów społecznościowych, widzę tyle samo zagrożeń dla demokracji i wolności słowa, co możliwych do wyciągnięcia z nich korzyści.

Magda Melnyk: Pojawia się tu problem monopolu, a jak wiadomo, każdy monopol jest szkodliwy.

Marek Miller: Zauważ, że jest to ciekawy rodzaj monopolu, działającego w taki sposób, że najpierw została wykreowana potrzeba, zaspokojona przez podane na tacy rozwiązanie, którego już nikt nie jest w stanie dogonić. Powstanie monopolu na taką skalę w gospodarce, która była już rozwiniętą gospodarką cyfrową – to moim zdaniem, niesamowite zjawisko.

Magda Melnyk: Podsumowując, Facebook bez wprowadzenia konkretnych regulacji nie zacznie sam siebie ograniczać. Muszą nastąpić działania z zewnątrz. Unia Europejska jest pierwszą, która zaczyna się tym zajmować. Pytanie, czy Stany Zjednoczone podążą tym śladem?

Marek Miller: To już się dzieje. USA, a od niedawna także Australia, skupiają się na rozwiązaniach dotyczących regulacji mediów społecznościowych nie tylko w ujęciu społecznym (problemu fake newsów, mowy nienawiści, etc.), ale też w temacie biznesowym. Bo z jednej strony media społecznościowe postrzegamy jako grupę użytkowników, którzy dzielą się swoimi przemyśleniami i opiniami, ale w tym ekosystemie występują też twórcy treści profesjonalnych, wysokojakościowe gazety i redakcje, które po prostu muszą zarabiać. Facebook zbudował swoją pozycję także dzięki treściom pochodzącym od takich podmiotów, stając się dla wielu podstawowym źródłem informacji. Na Facebooka, Google i Amazona przypada już dwie trzecie amerykańskich wydatków reklamowych. Dlatego regulacje mediów społecznościowych będą też odbywały się na poziomie ekonomicznym.

 

 

Marek Miller – Obserwator mediów i dziennikarz z 16-letnim stażem. Przez dużą część tego czasu pracował dla największego wydawcy prasy regionalnej w Polsce – Polska Press Grupa – gdzie miał możliwość praktycznej obserwacji procesu cyfrowej transformacji dziennikarstwa od samego początku. Jako niezależny konsultant mediowy przez wiele lat współpracował z INMA (International News Media Association) – międzynarodową organizacją zrzeszającą światowych wydawców oraz organizacjami takimi jak GEN (Global Editors Network), WAN-IFRA (światowe stowarzyszenie wydawców gazet) oraz FIPP (międzynarodowe zrzeszenie wydawców magazynów). Przez kilka lat pracował dla Związku Kontroli Dystrybucji Prasy (ZKDP), Polskich Badań Czytelnictwa (PBC) oraz Izby Wydawców Prasy (IWP), gdzie organizował konferencje i warsztaty adresowane dla dziennikarzy i wydawców. Był redaktorem naczelnym nieistniejącego dziś serwisu informacyjnego o mediach i dziennikarstwie, Prasa.info. Współpracował z Agorą, wydawcą “Gazety Wyborczej” przy organizacji wielu konferencji i wydarzeń o tematyce mediów i dziennikarstwa (w tym największej dotąd polskiej konferencji o tej tematyce: Digital Journalism Days). Jest stypendystą programu Coaching and Leadership organizowanym w Instytucie Poyntera na Florydzie. Jest aktywnym dziennikarzem publikującym na łamach magazynu “Press”.

Autor zdjęcia: NordWood Themes

Świat po pandemii jest tu i teraz :)

Gdy przemierzając opustoszałe ulice Brukseli lub puste korytarze budynku Komisji Europejskiej kątem oka zauważę swoje odbicie w maseczce ochronnej ogarnia mnie zdumienie. Owo zdumienie jest niemal namacalne, gdyż towarzyszy nam niezależnie od tego gdzie jesteśmy i dokąd zmierzamy. Towarzyszy nam na Placu Świętego Marka w Wenecji – obecnie porzuconym przez ludzi, w efekcie czego ryby powróciły do laguny, w której woda znów jest czysta. Daje się ono odczuć także w Jerozolimie, gdzie w Wielki Piątek  po raz pierwszy od epidemii Czarnej Śmierci w1349 roku  zamknięto Bazylikę Grobu Pańskiego. Ogarnęło ono także Stany Zjednoczone, gdzie w cztery tygodnie 20 milionów osób zostało bez pracy, a także Hiszpanię i Włochy, gdzie do końca kwietnia odnotowano ponad 45.000 zgonów.

Choć COVID-19 na początku wydawał się być tylko kryzysem zdrowotnym, wkrótce przerodził się w kryzys gospodarczy i społeczny na bezprecedensową skalę. Żaden ekonomista nie byłby w stanie  sobie tego wyobrazić: kilka miliardów ludzi zamknęło się w swoich domach. Konsekwencje tego faktu znacznie przekraczają zatem te z czasów kryzysu z roku 2008.

Pierwszym pytaniem jakie się nasuwa (choć niezbyt pomocnym w znalezieniu rozwiązania problemu) jest to, czy pandemii można było uniknąć, czy też jest podobna do słynnego „czarnego łabędzia”, o którym pisał Nassim Taleb. Według autora „czarny łabędź” ma trzy charakterystyczne cechy: poczucie szoku, ponieważ nic w przeszłości nie pozwalało przewidzieć danego zdarzenia; powoduje wyjątkowo gwałtowny kryzys; i wreszcie, wymaga wysiłku na rzecz racjonalizacji. Zgodnie z ludzką naturą odczuwamy potrzebę wyjaśnienia przyczyn tego typu zdarzenia, aby móc zachować przekonanie, iż teraźniejszość można wyjaśnić i jest ona przewidywalna. Jednak według Taleba „czarne łabędzie” są nieprzewidywalne zarówno pod względem czasu ich trwania, jak i konsekwencji. Dlatego też niemożliwe jest pokładanie wiary w jakimkolwiek modelu, który pozwoli nam wyjść z kryzysu. Mimo wszystko, Taleb uważa, że COVID-19 nie jest czarnym łabędziem właśnie dlatego, że był do przewidzenia.

Ma trochę racji. Raport opublikowany w 2008 roku przez Narodową Radę Wywiadu USA wskazał na ryzyko wystąpienia „nowej, wysoce zakaźnej choroby układu oddechowego atakującej człowieka, do walki z którą nie ma odpowiednich środków zaradczych”. Prezydent Barack Obama także zwracał uwagę na to zagrożenie. Na konferencji zorganizowanej w 2018 roku przez  Massachusetts Medical Society z okazji setnej rocznicy grypy hiszpanki (hiszpańskiej tylko z nazwy), która doprowadziła do śmierci 50 milionów osób – innymi słowy, 2% populacji – Bill Gates stwierdził, że następna globalna katastrofa będzie miała charakter pandemii wywołanej przez wysoce zakaźnego wirusa, który szybko rozprzestrzeni się na świecie oraz że zjawisko to kompletnie nas zaskoczy. W zasadzie, eksperci od chorób zakaźnych od lat ostrzegali nas przed nasileniem się skali rozprzestrzeniania się epidemii. To już trzeci nowy rodzaj betakoronawirusa w przeciągu ostatnich 20 lat, który zdołał przekroczyć granicę międzygatunkową. Może warto zatem zadać sobie pytanie, dlaczego społeczność międzynarodowa nie była odpowiednio przygotowana na taką ewentualność oraz czy możliwe jest przygotowanie się na podobną sytuację w przyszłości – ponieważ wydaje się oczywistym, że COVID-19 nie jest ostatnią epidemią.

Gdy pierwszy szok minie, będziemy musieli dokonać oceny skutków tego zdarzenia, jednocześnie unikając dwóch potencjalnych pułapek. Po pierwsze, w związku z niepewnością towarzyszącą obecnemu kryzysowi, nie powinniśmy wyciągać pochopnych wniosków. Po drugie, nie możemy pozwolić na to, by szok nad obezwładnił, stwierdzając przedwcześnie, że zmieni się wszystko. Na kartach historii ludzkości, kryzysy tego rozmiaru zawsze poprzedzone były sygnałami lub wydarzeniami ostrzegawczymi. Poważne kryzysy zazwyczaj przyspieszały pewne trendy. Dlatego też dużo bardziej sensownym byłoby przyjrzenie się konsekwencjom pandemii COVID-19 z perspektywy tego, w jaki sposób kryzys ten mógł spotęgować dynamikę, która już wcześniej została zapoczątkowana. O jakiego rodzaju dynamice mówimy? Widzę tu przynajmniej trzy jej rodzaje:

  • przyszłość globalizacji i liberalizmu;
  • ewolucja globalnego zarządzania;
  • odporność Unii Europejskiej oraz europejskich demokratycznych systemów politycznych w procesie radzenia sobie z poważnymi i nieprzewidzianymi zagrożeniami.

Powyższe odmiany dynamiki będą kształtowały świat po koronawirusie – świat, w którym w pewnym sensie już żyjemy.

Przyszłość globalizacji i neoliberalizmu

Obecna pandemia nie naznaczy końca globalizacji. Niemniej jednak, poda w wątpliwość jej metody i założenia ideologiczne – w tym, w szczególności, słynną neoliberalną mantrę: otwarty rynek, „zmniejszanie” państwa i prywatyzacja. Idee te zostaną zakwestionowane tym silniej w późniejszym okresie.

W ostatnim dziesięcioleciu globalizacja nasiliła się dzięki rozwojowi łańcuchów dostaw, których liczba i skala stale rosną. W wyniku tych powiązań towary mogą być wytwarzane z komponentów produkowanych w różnych lokalizacjach w celu zminimalizowania kosztów. Ułatwia to ograniczenie kosztów transportu i rozwój telekomunikacji.

Cyfryzacja gospodarki uwydatniła ten trend, z korzyścią dla wielu rosnących w siłę krajów – w szczególności Chin i Indii, które przyciągnęły na swój teren znaczną część produkcji tekstyliów i elektroniki użytkowej, a także farmaceutyków. Ponad 300 z 500 wiodących firm na świecie ma swoje oddziały w Wuhanie, gdzie rozpoczęła się pandemia. To rozszerzenie łańcuchów dostaw i wyjątkowa łatwość, z jaką można je utworzyć, w naturalny sposób stały się siłą napędową przekonania, że po stronie podaży nie ma już żadnych problemów, ponieważ jej skala na całym świecie była tak duża. W rezultacie realizowanie dostaw na czas przyćmiło konieczność robienia zapasów. Korzystanie z magazynów stało się praktyką niemal nieopłacalną. Nawet te kraje, które były najlepiej przygotowane na ewentualność wystąpienia pandemii, z czasem straciły czujność.

Łańcuchy dostaw oczywiście nie znikną po kryzysie – ponieważ mają one duże znaczenie gospodarcze. Istnieją jednak, do pewnego stopnia, trzy sposoby zmiany dynamiki w tym zakresie.

Pierwszy sposób będzie polegał na dywersyfikacji źródeł zaopatrzenia w sektorze ochrony zdrowia. Jesteśmy bardzo zależni od Chin pod względem importu wielu produktów, w szczególności maseczek i odzieży ochronnej (50 procent). Ponadto 40 procent antybiotyków importowanych przez Niemcy, Francję i Włochy pochodzi z Chin, które produkują 90 procent penicyliny wykorzystywanej na świecie. W chwili obecnej w Europie nie produkuje się ani grama paracetamolu. Ustanowienie wykazu lub strategicznej rezerwy niezbędnych produktów umożliwiłoby zatem Europie zapobieganie niedoborom i zapewnienie dostępności tych produktów na całym kontynencie.

Pierwszym krokiem jest wprowadzenie europejskiego programu RescEU, aby zareagować na to zagrożenie, w szczególności poprzez łączenie zasobów. Celem jest ograniczenie zależności od krajów eksportujących w zakresie każdego niezbędnego produktu tak, aby żaden kraj nie był źródłem zbyt dużej części ich importu.

Musimy się zabezpieczyć, ale nie oznacza to, że powinniśmy dać przyzwolenie na protekcjonizm. Zadbanie o zabezpieczenie się w ten sposób oznacza nie dopuszczenie do sytuacji, w której w obliczu kryzysu takiego jak obecny, znajdujemy się w wyjątkowo trudnej sytuacji w związku z naszymi relacjami z zagranicznymi dostawcami. Globalizacja nie opiera się na prostych, płynnych sieciach, do których każdy ma dostęp, ale na strategicznych węzłach zdominowanych przez wybranych interesariuszy, którzy mogą je kontrolować lub blokować aby zapewnić sobie przewagę w przypadku kryzysu.

Drugi sposób będzie polegał na przeniesieniu szeregu działań jak najbliżej miejsca konsumpcji. Prawdopodobnie pójdziemy w kierunku krótszych łańcuchów dostaw, co może idealnie zbiegać się z wymogami walki ze zmianami klimatu. Prawdopodobnie spowoduje to wzrost kosztów produktów. Musimy jednak zaakceptować kompromis między wymogami bezpieczeństwa a zapewnieniem konsumentom możliwie najniższych kosztów. W obliczu kryzysu należy przyjąć, że interesy obywateli muszą mieć pierwszeństwo przed interesami konsumentów.

Japonia, która ma bardzo otwarty system handlu i jest ostatnim krajem, w którym można oskarżyć o protekcjonizm, jest pierwszym krajem, który uruchomił specjalny plan finansowania przeniesienia swoich firm z Chin, na wyspy japońskie lub do innych krajów azjatyckich. W Europie musimy zacząć zastanawiać się nad tym zagadnieniem, odkładając na bok podejście silosowe, które uniemożliwia stworzenie ogólnej wizji strategicznej w niektórych sprawach. Nie chodzi o przywrócenie uprzednio przeniesionych sektorów z powrotem do Europy, ale z pewnością istnieją strategiczne segmenty rynku, które bardziej niż kiedykolwiek wymagają utrzymania ich w Europie – segmenty, które wcześniej przenieśliśmy ze względów finansowych lub środowiskowych.

Przede wszystkim, musimy odpowiednio ustalić nasze priorytety. Czyż nie byłoby sensownym prowadzić od tej pory więcej działań w Ameryce Północnej lub gdziekolwiek w Afryce zamiast w Azji? Nie oznacza to, że podejścia te powinny się wykluczać. Jednak obecnie stało się jasnym, że priorytetem dla Europy i jej interesów jest zadbanie o to, by kraje znajdujące się w jej bezpośrednim sąsiedztwie rozwijały się sprawnie i dobrze. Ponieważ już teraz mówi się o rozwijaniu strategicznego partnerstwa z Afryką, dobrym pomysłem byłoby zidentyfikowanie obszarów, w których partnerstwo to mogłoby się zmaterializować. Jednym z takich obszarów byłoby oczywiście wytwarzanie produktów medycznych, czego dowodzą badania. Bycie możliwie jak najbardziej niezależnymi od obcych potęg, które w ten czy inny sposób mogą stać się brzemieniem w efekcie naszej zależności od nich, leży w naszym interesie politycznym.

Wreszcie trzecim sposobem, jest taka zmiana łańcuchów dostaw, aby uwzględniać alternatywne procesy technologiczne – takie jak powszechne stosowanie drukarek 3D lub robotów tak, by zmniejszyć ryzyko związane z offshoringiem. We Włoszech dzięki wykorzystaniu drukarek 3D pewnym podmiotom udało się bardzo szybko wytworzyć zastawki do respiratorów po bardzo niskich kosztach.

Niemniej jednak, choć jest to bezwzględnie kluczowe aby kraje dążyły do zapewnienia większego bezpieczeństwa zdrowotnego dla siebie i swoich obywateli, to niezbędne jest także zadbanie o to, by tego typu działania nie doprowadziły do protekcjonizmu – z produktami medycznymi jako punkt wyjścia, a następnie stopniowo rozszerzając się także na wszystkie obszary działalności uważanych za niezbędne. Konieczne będzie zatem znalezienie złotego środka, by zapobiec upowszechnieniu się tendencji protekcjonistycznych, co może doprowadzić do globalnego kryzysu.

To bardzo istotne dla Europy, którana świecie jest jednym z regionów  najbardziej zależnych od handlu międzynarodowego i  po dziś dzień najsilniej odczuwa pogorszenie koniunktury gospodarczej. [1] Dobrze wiemy, że granica między kryzysem, którego obecnie doświadczamy a globalnym kryzysem, który nas czeka, jest bardzo cienka. Szczególnie dotyczy to krajów południowych, w których pandemia jeszcze nie w pełni się rozprzestrzeniła, a mimo tego szkody nią wywołane będą zapewne znaczne.

Krótko mówiąc, musimy wypracować rozwiązania na miarę nowego rodzaju globalizacji, które będą w stanie utrzymać równowagę pomiędzy niekwestionowanymi korzyściami otwartych rynków i wzajemnych zależności a niezależnością i bezpieczeństwem poszczególnych państw. Historia pokazała kilka momentów, w których społeczeństwa miały szansę na poddanie sposobów ich funkcjonowania w wątpliwość, ponieważ często zdarza się im wpadać w wir reagowania na codzienne nagłe wypadki. Sytuacje tego typu stanowią okazję do nabrania dystansu: powinniśmy się zastanowić nad naszą przyszłością.

Dlatego też staje się jasne, że nie możemy powtórzyć błędów z 2009 roku, gdy to po odnotowaniu spadku emisji gazów cieplarnianych, ich poziom ponownie wzrósł jakby nigdy nic. Nie możemy sobie pozwolić na powtórkę z rozrywki, ponieważ obecna pandemia nie wzięła się znikąd. To nie dzikie zwierzęta ją wywołały. To deforestacja, utrata naturalnych siedliski dzikich zwierząt, spadek bioróżnorodności oraz nadmierna eksploatacja zasobów, co sprawia, że dzikie zwierzęta i ludzie wchodzą ze sobą w kontakt w silnie zaludnionych obszarach.

Obecny kryzys jest niewątpliwym sygnałem, że nasze ekosystemy są przeładowane. Stało się tak, ponieważ wszystkie wymienione powyżej czynniki przyniosły efekt przeciwny od zamierzonego. Jest zatem niezwykle istotne, aby walka o zachowanie bioróżnorodności stała się kluczowym elementem nowego rodzaju globalizacji, jako że gospodarcze, społeczne i środowiskowe wstrząsy, które gwałtownie przybrały na sile w ostatnich kilku dekadach okazały się na dłuższą metę nie zrównoważone.

Oblicze globalizacji ulegnie zatem zmianie – podobnie jak oblicze państwa jako instytucji, którego zmniejszanie leży u podstaw ideologii neoliberalnej. W kontekście obecnego kryzysu nie ulega wątpliwości, że spontaniczny popyt na działania podejmowane przez państwo wzrasta, zaś kraje z silnymi tendencjami protekcjonistycznymi są lepiej przygotowane by reagować na kryzys niż te, które pozostawiły swoich obywateli samym sobie i na łasce rynku.

Wyjątkowy charakter modelu europejskiego znalazł odzwierciedlenie w sposobie, w jaki Europa ratowała się przed nieuniknionym spadkiem produkcji adaptując częściowe bezrobocie zamiast zwolnień. Jednak państwa nie mogą stać się zbytnio „opiekuńcze” i zajmować się wszystkim, w tym także produkcją maseczek ochronnych. Należy odbudować strategiczną zdolność państwa do antycypowania pewnych sytuacji i przygotowywania społeczeństwa na wyzwania tego typu. Kraje, które najlepiej poradziły sobie z kryzysem zdrowotnym w ostatnich trzech miesiącach były te, w których władza publiczna jest najlepiej zorganizowana. Liczy się jakość państwa, nie sam jego rozmiar.

Odbudowa strategicznej roli państwa stanie się priorytetem po pandemii. Jednak nie będzie łatwo tego osiągnąć w Europie, gdzie państwa narodowe i wspólny rynek współistnieją. Imperatywy stojące za utworzeniem jednolitego rynku oznaczały, że mechanizmy ochronne były postrzegane jako przeszkody ograniczające jego powstanie. W efekcie, podczas gdy państwa członkowskie sukcesywnie ograniczały ochronę, by umożliwić utworzenie jednolitego rynku, Europa zapomniała zadbać o ochronę kolektywną. Stąd też nasz raczej opóźniony nacisk na problemy strategiczne związane z wzajemnością, szczególnie w zakresie dostępu do rynków. Całe szczęście, sytuacja zaczęła się zmieniać, a kryzys może ten proces dodatkowo przyspieszyć.

W Europie można obecnie usłyszeć coraz więcej nawiązań do konieczności wprowadzenia ostrzejszej kontroli inwestycji zagranicznych oraz zakłóceń konkurencji wywołanych przez kraje spoza Europy. Jesteśmy również w trakcie ponownej oceny pomocy publicznej. Rzeczywiście Komisja niedawno uelastyczniła zasady pomocy państwa. Nie możemy nadal martwić się zakłóceniami konkurencji w UE, ignorując działania naszych konkurentów spoza Europy. Europa nie może już być oferowana na talerzu reszcie świata.

Ale przed nami jeszcze długa droga. Ostatnie przyznanie przez Chiny licencji 5G pokazuje, jak bardzo w tyle są europejscy operatorzy. Nokia i Ericsson, na przykład, niedawno pozyskały jedynie 11,5 procent udziału w chińskiej transakcji, w porównaniu do 25 procent w przypadku sieci 4G. Tymczasem Huawei ma już 30 procent udziału w europejskim rynku 5G. Musimy także chronić się przed zagranicznymi grupami, które chcą skorzystać ze spadku wartości aktywów, aby przejąć kontrolę nad europejskimi firmami. Ponownie będziemy musieli wyciągnąć wnioski z kryzysu, który ujawnił asymetryczny charakter naszych stosunków z Chinami, i zmobilizować instrumenty polityczne, aby zakończyć tę sytuację.

Niemniej jednak, wyzwaniem dla Europy jest konieczność wzięcia pod uwagę zarówno imperatywów jednolitego rynku, jak i istnienie państw narodowych, których interesy i tradycje nie zawsze są ze sobą zbieżne. Zwłoka we wprowadzaniu mechanizmu kontroli inwestycji zagranicznych była powodowana faktem, iż część państw członkowskich miała poczucie, że szanse, jakie dawały niektóre rozwijające się rynki były zbyt duże na to, by zrezygnować z nich na rzecz ostrzejszej kontroli inwestycji napływających z tego samego rynku. Jednak te same państwa wkrótce zdały sobie sprawę, że one także mogą paść ofiarą przejęć strategicznych sektorów przez zagraniczne podmioty – i szybko zmieniły zdanie. Obecnie nawet niektóre tradycyjnie liberalne państwa (jak choćby Holandia) wzywają do wprowadzenia większego nadzoru nad inwestycjami zagranicznymi w celu zadbania o to, by zagraniczni inwestorzy nie otrzymywali pomocy publicznej. Krótko mówiąc, Europa nie może być jedynym regionem na świecie, który będzie trzymał się zasad konkurencji, podczas gdy inni ich nie przestrzegają.

Kryzys koronawirusowy wydobędzie na światło dzienne to, w jaki sposób globalizacja przyczynia się do osłabiania narodów, które nie przedsięwzięły wystarczających środków w celu zadbania o własne bezpieczeństwo w najszerszym znaczeniu tego określenia. Wszystko to musi skłonić Europę do realizacji idei strategicznej autonomii, która, jak możemy wyraźnie zaobserwować, nie może ograniczać się tylko do sfery wojskowej. Tę strategiczną autonomię należy zbudować wokół sześciu głównych filarów, które chciałbym tu przedstawić:

  1. zmniejszenie naszej zależności, nie tylko w sektorze opieki zdrowotnej, ale także w obszarze przyszłych technologii, takich jak baterie czy sztuczna inteligencja;
  2. uniemożliwienie graczom rynkowym spoza Europy przejęcia kontroli nad naszymi strategicznymi działaniami, co wymaga wyraźnego zidentyfikowania tych działań na wcześniejszych etapach;
  3. ochrona naszej infrastruktury krytycznej przed cyberatakami;
  4. zadbanie o to, by nasza niezależność w podejmowaniu decyzji nigdy nie została podważona przez offshoring niektórych rodzajów działalności gospodarczej i zależność, którą stwarza;
  5. rozszerzenie uprawnień regulacyjnych Europy na przyszłe technologie, aby uniemożliwić innym podmiotom regulację w sposób, który jest dla nas szkodliwy;
  6. wykazanie przywództwa we wszystkich obszarach, w których brak globalnego zarządzania niszczy system wielostronny.

Odbudowa globalnego zarządzania

To prowadzi mnie do postawienia pytania o globalne zarządzanie. Z biegiem czasu, jego wady stają się coraz wyraźniejsze. W ostatnich latach krytyka wymierzona była głównie w Światową Organizację Handlu. Teraz Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) znajduje się na linii ognia, dokładnie wtedy, gdy potrzebujemy jej bardziej niż kiedykolwiek. Rada Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych nie była w stanie stworzyć rezolucji w sprawie COVID-19, ponieważ USA i Chiny nie mogły osiągnąć porozumienia.

To niezbadane terytorium: nawet w czasie zimnej wojny USA i Związek Radziecki zdołały osiągnąć porozumienie w sprawie przyspieszenia badań nad szczepionką przeciwko polio. G7 również nie było w stanie dojść do porozumienia w zakresie treści, ponieważ jedno z państw chciało nazwać COVID-19 mianem „chińskiego wirusa”. Jesteśmy świadkami gry polegającej na obwinianiu USA i Chin, co niszczy światowe przywództwo. Stanowi to wyraźny kontrast z tym, czego doświadczyliśmy w pierwszej dekadzie XXI wieku w przypadku wprowadzenia globalnego planu walki z AIDS, zmobilizowaniu wysiłków w celu zwalczania wirusa Ebola i oczywiście działań podjętych podczas kryzysu finansowego w 2008 r.

Można by było uznać, że pandemia nie jest sama w sobie sprawą Rady Bezpieczeństwa. Ale argument ten nie jest przekonywujący. W dwóch przypadkach, o których mowa powyżej (AIDS i Ebola), w Radzie Bezpieczeństwa odbyło się jednogłośne głosowanie. I ta jednomyślność pomogła pobudzić reakcję. Projekt przedłożony niedawno przez Estonię nie został poddany pod głosowanie, ponieważ wiele krajów nie zgodziło się z naciskiem zawartym w treści zaproponowanego tekstu na pełną przejrzystość w zakresie sprawozdawczości na temat kryzysu, co według nich podważa ich suwerenność. Francja i Tunezja pracują jednak nad nowym projektem.

Po raz pierwszy od powstania ONZ niemożliwe okazało się osiągnięcie konsensusu – właśnie podczas pandemii, co nie wróży dobrze. Sytuacja ta jest wynikiem sporów między krajami należącymi do organizacji i braku zainteresowania wśród wielu z nich jakąkolwiek formą międzynarodowego przywództwa. Wszystko to jest niezwykle niepokojące, ponieważ wiemy, że silna koordynacja międzynarodowa może zmienić reguły gry. Koordynacja tego typu umożliwia wymianę najlepszych praktyk, proponowanie wdrożenia międzynarodowych standardów kontroli pasażerów (na przykład na lotniskach), gromadzenie zasobów do testowania i badań nad szczepionkami (zamiast jednego kraju próbującego zachować dla siebie obiecujące wyniki badań dla własnej korzyści) i tworzenie partnerstwa w celu wyprodukowania wszystkich niezbędnych produktów i sprzętu potrzebnego do walki z pandemią.

Ta potrzeba koordynacji będzie również niezwykle ważna po zniesieniu lockdownu. Jeśli każde państwo zdecyduje się na zniesienie obostrzeń, wówczas napotkamy poważne problemy. Musimy zatem wypracować wspólną strategię, aby zapobiec globalnemu chaosowi, który ponownie wpłynąłby na handel międzynarodowy. Od początku kryzysu jedynym obszarem, w którym współpraca międzynarodowa działała naprawdę dobrze, są banki centralne. Fakt, że są one w stanie działać autonomicznie i niezależnie od tradycyjnej rywalizacji między państwami, jest jednym z możliwych wyjaśnień ich sukcesu.

Na późniejszym etapie będziemy musieli oczywiście ocenić, co zostało zrobione lepiej, a co gorzej, odkąd wybuchła pandemia. Teraz jednak jest czas na połączenie naszych sił, a nie wywoływanie kontrowersji. Mając to na uwadze, zapowiedź prezydenta USA Donalda Trumpa, że tymczasowo zawiesza on amerykańskie finansowanie WHO, ponieważ organizacja rzekomo próbowała ukryć błędy popełnione przez Chińczyków, jest godna ubolewania.

Bez wątpienia kryzys ten nadwyrężył stosunki chińsko-amerykańskie i ujawnił zagrożenie dla bezpieczeństwa międzynarodowego związane z wielowymiarowym konfliktem między tymi dwoma krajami. Jak powiedział mi sekretarz generalny ONZ António Guterres, USA, Chiny i UE będą musiały ściśle współpracować, aby wyjść z kryzysu. Nawet gdyby zamiast pogorszenia stosunków między USA i Chinami, kryzys doprowadził do porozumienia między nimi, rola Europy będzie jeszcze ważniejsza.

Europa będzie musiała dopilnować, aby skutki tej rywalizacji nie wywarły negatywnego wpływu na niektóre regiony świata – szczególnie w Afryce, która będzie potrzebować rzeczywistego wsparcia finansowego, aby poradzić sobie z pandemią. G20 i Międzynarodowy Fundusz Walutowy ogłosiły moratorium na zadłużenie dla najbiedniejszych krajów, co z pewnością przyniesie ulgę wielu osobom. Ale to zdecydowanie nie wystarczy. Wszyscy darczyńcy, w tym Chiny, powinni pracować nad umorzeniem tego długu. Jak zauważyło wielu przywódców i ekonomistów w Ameryce Łacińskiej, dotyczy to również krajów o średnim dochodzie, które również będą potrzebować wsparcia.

Biorąc pod uwagę obecną sytuację, jeśli chcemy dać przykład, a przede wszystkim być wiarygodni, musimy najpierw pokazać naszym własnym obywatelom, że praktykujemy w domu to, co głosimy na arenie międzynarodowej – czyli solidarność. Kraje europejskie podjęły szereg działań, aby zapobiec załamaniu własnych gospodarek. Uruchomiono plany naprawy. Wszystko to jest krokiem we właściwym kierunku. Jednak wciąż daleko nam do kultywowania podejścia opartego na europejskiej solidarności. Musimy również dopilnować, aby krajowe plany naprawy nie naruszały zasad jednolitego rynku.

Jeśli w danym kraju przedsiębiorstwa otrzymają pomoc w ramach krajowego planu wsparcia, który jest szczerzej zakrojony niż w krajach ich konkurentów, mogą zyskać oni decydującą przewagę po zakończeniu kryzysu – a to może dodatkowo zachwiać równowagę gospodarczą na obszarze jednolitego rynku. Podział na północ i południe, który istniał już przed kryzysem, może wtedy stać się jeszcze bardziej widoczny. To zaś nieuchronnie wpłynęłoby na ogólny stosunek Europejczyków do europejskiego projektu. W obecnej sytuacji jasne jest, że środki fiskalne przeznaczone przez rządy na wsparcie systemu produkcji są znacznie bardziej kompleksowe w Niemczech niż we Włoszech czy w Hiszpanii.

COVID-19 ujawnił także jedną z głównych słabości unii walutowej: brak funkcji stabilizacji fiskalnej dla strefy euro jako całości, co „prowadzi do przeciążenia polityki pieniężnej dla celów stabilizacyjnych i niewłaściwego połączenia polityk”. Chociaż źródło pandemii sprawia, że jest to kryzys symetryczny, jego konsekwencje są wysoce asymetryczne. Pod względem społecznym i geograficznym jego ogromne koszty nie zostaną równo rozdystrybuowane.

Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny szybko zareagowały na kryzys. Jeśli chodzi o wysiłki humanitarne, dzięki znakomitej pracy koordynacyjnej Komisji Europejskiej, 500.000 obywateli UE , którzy wówczas znajdowali się poza jej granicami zostało sprowadzonych do domu. Jeśli chodzi o gospodarkę, po najdłuższym spotkaniu w swojej historii Eurogrupa otworzyła nowe linie kredytowe z europejskiego mechanizmu stabilności. Nie jest jednak jasne, czy kraje takie jak Hiszpania czy Włochy będą z nich korzystać. Po raz kolejny jesteśmy świadkami tych samych debat międzyrządowych na temat tego, w jaki sposób zorganizować solidarność europejską, której brak opóźnił reakcję na kryzys euro – kryzys, który wiele nas kosztował, zarówno pod względem gospodarczym, jak i społecznym.

Na naszych oczach ponownie dokonuje się konfrontacja między północą a południem. I znów widzimy granice europejskiej solidarności ze względu na fakt, że nie jesteśmy jeszcze unią polityczną, ani nawet prawdziwą unią gospodarczą i walutową, pomimo poczynienia niezaprzeczalnych postępów.

Aby ta solidarność stała się rzeczywistością, wiele mówi się o „planie Marshalla”, który jest pozytywnym punktem odniesienia dla Europejczyków. Oprócz tego, że nie możemy już oczekiwać pojawienia się nowego George’a Marshalla z drugiej strony Atlantyku, plan Marshalla był w tym czasie zaprojektowany po to, aby odbudować kontynent, który został całkowicie zniszczony. Dziś jednak, porównując pandemię z wojną, widzimy, że tym razem kapitał fizyczny nie uległ zniszczeniu.

Po trzęsieniu ziemi infrastruktura i moce produkcyjne muszą zostać odbudowane. Ale nie jest to wyzwanie, przed którym stoimy dziś. Obecnie musimy skoncentrować się na zaspokajaniu najpilniejszych potrzeb w obszarze systemów opieki zdrowotnej, zapewnieniu dochodu osobom, które nie mają możliwości powrotu do pracy, a przedsiębiorstwom odpowiednich gwarancji i umożliwieniu odroczenia im płatności, aby zapobiec załamaniu systemu produkcyjnego. Tego właśnie pilnie dziś potrzebujemy.

Odporność demokracji

Kryzys będzie także politycznym sprawdzianem dla europejskich systemów demokratycznych. Kryzysy zawsze pokazują społeczeństwom, gdzie tkwią ich mocne i słabe strony. Już teraz tworzone są narracje polityczne mające przygotować nas na dalszy rozwój wydarzeń. Istnieją trzy konkurujące ze sobą narracje: narracja populistyczna, narracja autorytarna (pod wieloma względami podobna do pierwszej) oraz narracja demokratyczna. W teorii, kryzys powinien wywrzeć istotny wpływ na narrację populistyczną, ponieważ koncentruje się on na znaczeniu racjonalnego podejścia, ekspertyzie i wiedzy – zasad, które populiści wyśmiewają lub odrzucają, przypisując wszystkie te atrybuty elitom.

Faktycznie, trudno jest dalej prowadzić narrację „post-prawy”, gdy obecnie doskonale wiemy, w jaki sposób ludzie zostają zakażeni, jakie grupy są zagrożone i jakie środki zapobiegawcze należy podjąć, aby zwalczyć pandemię. Wciąż jednak populiści mogą przede wszystkim obwiniać obcokrajowców za rozprzestrzenianie się wirusa. Mogą także wskazać na globalizację, tradycyjnego kozła ofiarnego, jako mechanizm odpowiedzialny za wszystkie nasze bolączki. W tym samym duchu, populiści mogą naciskać na dokładniejsze kontrole graniczne i wykorzystać je jako okazję do większej wrogości wobec zjawiska imigracji.

Populizm jest z natury zmiennokształtny. Dostosowuje się do każdej sytuacji i może łatwo zmienić swój kierunek, ponieważ nie odczuwa potrzeby odróżniania prawdy od fikcji. Co więcej, populiści zawsze będą czuli się swobodnie w czasach zdominowanych przez strach. Możliwość ograniczenia praw i wolności obywateli będzie zawsze stanowiła dla nich pokusę w obliczu wyjątkowych okoliczności. Możliwe jest zatem, że będzie nam bliżej do cyfrowej formy autorytaryzmu, którą pewne kraje już wyraźnie praktykują. Tak było po 11 września, kiedy „wojna z terroryzmem” doprowadziła do erozji swobód osobistych. Orwell jest już pieśnią przeszłości.

Narracja autorytarna jest podobna do narracji populistycznej, ponieważ ma na celu upraszczanie problemów i zapewnienie jednego kluczowego wyjaśnienia. Przyjmuje ona zatem, że tylko autorytarne i scentralizowane reżimy mogą pokonać pandemię, mobilizując wszystkie zasoby danego kraju. Wiemy jednak, że to nieprawda. Wiemy, że dobrze zorganizowane kraje demokratyczne osiągnęły jak dotąd największe sukcesy w walce z kryzysem.

Zostaje zatem jeszcze narracja demokratyczna. Ta jest najtrudniejsza do sprecyzowania, ponieważ wątpliwości, pytania, rozważania i debaty są fundamentem społeczeństw demokratycznych. Wszystko to utrudnia szybkie i skuteczne działanie oparte na jasnej i niepodważalnej narracji. Zasadniczo jednak po zakończeniu kryzysu obywatele Europy wydadzą własny werdykt w sprawie podejścia przyjętego przez każde z państw członkowskich i całą Europę.

To sprawia, że Unia Europejska musi być postrzegana jako gracz, który może coś zmienić. Nie oznacza to, że powinna ona zastąpić funkcję państw członkowskich, ale raczej powinna bazować na ich działaniach, aby nadać sens i treść podstawowej kwestii, o której mowa – czyli ochronie modelu europejskiego. Jednak w oczach całego świata model ten będzie miał znaczenie tylko jeśli uda nam się skutecznie wypromować solidarność między państwami członkowskimi. W tej kwestii wciąż mamy wiele do zrobienia.

Po raz kolejny przeżywamy egzystencjalny moment dla Unii Europejskiej – ponieważ to, jak zareagujemy, wpłynie na spójność naszych społeczeństw, stabilność krajowych systemów politycznych i przyszłość integracji europejskiej. Czas leczyć rany z poprzednich kryzysów, a nie otwierać je ponownie. Aby to osiągnąć, instytucje i polityka UE muszą zdobyć serca i umysły obywateli Europy. I w tym względzie również pozostaje jeszcze wiele do zrobienia.

 

Artykuł ukazał się pierwotnie w j. angielskim na stronie Europejskiej Rady Spraw Zagranicznych (ECFR): https://www.ecfr.eu/publications/summary/the_post_coronavirus_world_is_already_here?utm_source=newsletter&utm_medium=email&utm_campaign=ecfr_press_release

Artykuł pojawił się również na stronach internetowych Służby Działań Zewnętrznych UE i Institut Francais des Relations Internationales.

Przełożyła Olga Łabendowicz

Mamy stawiać niewygodne pytania – z Basilem Kerskim, dyrektorem ECS w Gdańsku, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: W pierwszej kolejności chciałbym zapytać o toczącą się od początku roku dyskusję polityczną wokół ECS. Ministrowie rządu mówią, że w ich ocenie Centrum nie prezentuje pełnego obrazu dziejów pierwszej Solidarności. Jak pan odczytuje tą krytykę? Czy kryje się za tym wyłącznie polityka, czy może jednak coś merytorycznego? Czego w narracji ECS-u jest być może za mało, a czego za dużo?

Basil Kerski: To pytania na cały wywiad! Zacznę od tego, że debaty po 2015 roku wokół ECS, ale i Muzeum Drugiej Wojny Światowej w Gdańsku stały się testem dla jakości debat publicznych, niezależności mediów i publicystów oraz wiarygodności polityków. Powstało wiele pomówień i negatywnych mitów na temat obydwu gdańskich instytucji, które nic nie mają z rzeczywistością do czynienia, tylko służą krótkowzrocznej walce partyjno-politycznej. Czytałem, że Muzeum Wojny przedstawia antypolską perspektywę, że brakuje ważnych wątków losów wojennych Polaków i że powstało pod wpływem niemieckiej polityki historycznej. ECS zaś na wystawie wyciął podobno z historii ważnych bohaterów Solidarności i prowadzi jednostronną działalność partyjno-polityczną. Pozytywnym efektem tej propagandy jest bardzo duże zainteresowanie obywateli instytucjami kultury, które stają w centrum sporu politycznego. Ludzie chcą sami sobie wyrobić zdanie. I to służy polskiej kulturze i wzmacnia postawy obywatelskie.

Aby odpowiedzieć na negatywne mity na temat ECS czy Muzeum Wojny, warto przypomnieć genezę obydwu instytucji. Wielką ambicją założycieli tych instytucji było wspólne opowiedzenie XXI wiekowi kluczowych wątków wieku XX, historii, która zbudowała wartości ważne nie tylko dla Polski, ale i Europy. Obydwa zespoły podeszły do tych projektów bardzo odpowiedzialnie. I ECS, i MIIWŚ od początku dzieliły się swoimi koncepcjami publicznie, organizowały też wiele spotkań, debat na ich temat. Słowem, robiły dokładnie to, co każda odpowiedzialna instytucja publiczna, która chce dotrzeć do różnych generacji, różnych odbiorców i na podstawie tej metodologii buduje swoją narrację. Zarzuty, iż obydwie instytucje powstały na zamówienie pewnych sił politycznych, może i nawet zagranicznych, i że pracowały pod dyktandem jednej opcji politycznej to absurdalne fantazje.

My jako zespół ECS działaliśmy dwutorowo. Z jednej strony budowaliśmy od 2007 roku instytucję kultury (bo nie jesteśmy muzeum, a instytucją kultury), która realizowała swój program już przed otwarciem siedziby w 2014 roku. W ramach wielkiego laboratorium formatów poszukiwaliśmy odbiorców dla naszego programu na terenie całej Polski i Europy. Także w samym Gdańsku,  nie tylko wśród elit czy w centrum miasta, ale w dzielnicach peryferyjnych, gdzie żywa jest pamięć Solidarności, ale mieszkańców wykluczano dotąd z procesu budowania miejskich instytucji kultury. Równolegle powstawała wystawa stała, część muzealna, narracja historyczna. Budując wystawę prowadziliśmy szerokie konsultacje. Pierwszy dyrektor ECS, o. Maciej Zięba, rozesłał nawet ankiety do polskich elit politycznych wszystkich ugrupowań posolidarnościowych z pytaniami o kształt wystawy. Mało kto odpowiedział. Ja zaś zleciłem wywiady z protagonistami życia publicznego na temat oczekiwań wobec naszej instytucji. Odpowiedzi świadczyły o bezradności i braku wiary w sukces przedsięwzięcia, ponieważ projekt ECS był innowacyjny: połączenie muzeum Solidarności z instytucją kultury wspierającą współczesny rozwój obywatelski. Traktowano to jako niepoważne marzenia ekscentrycznego prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Niestety, nie było u nas dotychczas zwyczaju poważnego traktowania takich inicjatyw konsultacji przy budowaniu instytucji kultury. Podobnie przecież dyrektor MIIWŚ Paweł Machcewicz publikował swoje dokumenty programowe, a nikt wówczas poważnie się do nich odniósł. A zespół muzeum robił wszystko, żeby otworzyć spór o najlepsze pomysły. Nikt się sprawą nie interesował aż do wybuchu wielkiego konfliktu, kiedy to politycy obozu rządzącego coś „palnęli”.

Powracając do naszej wystawy: w gremiach decyzyjnych ECS-u intensywnie dyskutowano jej główne założenia. Co więcej, na koniec procesu budowania jej wizji zaprosiłem przedstawicieli trzech bardzo różnych perspektyw, aby ocenili ostatecznie jej kształt: prof. Wojciecha Polaka, który reprezentuje tradycję Porozumienia Centrum, prof. Aleksandra Halla, którego wybrałem jako świadka Sierpnia i protagonistę 1989 roku, ale też jako kogoś, kto dzisiaj jest poza polityką, a cieszy się autorytetem, i prof. Andrzeja Friszke. Ich dialog z nami miały raczej charakter metodologiczny, a nie polityczny: o naturę wystawy, jak pewne rzeczy zręczniej pokazać. W ciągu lat udało się stworzyć konsensus narracyjny, który okazał się być atrakcyjny dla odbiorców różnych nacji i generacji.

Gdy otworzyliśmy wystawę stałą 30 sierpnia 2014 roku, żaden poważny historyk w Polsce czy za granicą nie zakwestionował jej narracji. Momentem przełomu stało się przejęcie w Polsce władzy przez Prawo i Sprawiedliwość jesienią 2015 roku. Rozpoczęło się krytykowanie i recenzowanie obu gdańskich instytucji bez związku z faktami. Profesorowi Machcewiczowi i jego zespołowi zarzucono, że ich muzeum przekazuje niepolską narrację i to pomimo że goście z zagranicy jednoznacznie podkreślają uwypuklenie tych wątków środkowoeuropejskich, które w globalnej debacie były dotąd słabiej obecne.

W naszym wypadku, o dziwo, nie pojawiły się zastrzeżenia merytoryczne. Nawet dało się słyszeć zaskoczenie zachowaniem proporcji przekazu, szczególnie przy wątku Sierpnia 1980 roku, że mimo pokazania szczególnej roli Lecha Wałęsy wystawa pozwala odczuć, iż Sierpień był wydarzeniem masowym, w którym uczestniczyło wiele niezwykłych indywidualności. Naszych krytyków zaskoczyła obecność przeciwników Wałęsy, dla mnie zawsze oczywista. Chwalono nas za spójność narracji. Udało się nam zatem zbudować opowieść, która łączy ludzi i budzi emocje.

Po 2015 PiS postawiło sobie za cel przejąć polityczną kontrolę nad kluczowymi instytucjami kultury w Polsce. To trudne w wypadku ECS-u, ponieważ jesteśmy współprowadzoną instytucją: budynek należy do miasta Gdańska, a Ministerstwo Kultury, choć jest naszym ważnym partnerem, nie ma bezpośredniego, samodzielnego wpływu na działanie instytucji jako takiej. Musi się liczyć z miastem i marszałkiem województwa pomorskiego. Po zwycięstwie PiS wyraziłem w rozmowie z premierem prof. Piotrem Glińskim gotowość do merytorycznej oceny naszej wystawy stałej. Powiedziałem mu, że jest już otwarta, a to był czas przed otwarciem Muzeum Wojny, i że każdy obywatel, świadek czy historyk może sobie na miejscu wyrobić o niej zdanie. Zaproponowałem ministrowi, że przyjmę każdego wysłanego przez niego eksperta strony rządowej.  Przyszedł tylko jeden. Jego recenzja, napisana po niezwykle drobiazgowej analizie każdego elementu wystawy, nie nadawała się do politycznego ataku.

Zaproponowaliśmy debatę w naszych gremiach, w radzie i kolegium historyczno-programowym. Ostry spór toczył się zwłaszcza wokół Lecha Wałęsy. Zamknęliśmy go w fundamentalny sposób pytaniem: Czy rzeczywiście ktoś poważny w Polsce uważa, że w Sierpniu 1980 roku lub w stanie wojennym Lech Wałęsa stał po niewłaściwej stronie? Jeden z naszych partnerów, więziony w NRD świadek czasu, przekazał mi z archiwów niemieckich protokół ze spotkania wiceszefa KGB, generała Kriuczkowa z szefem Stasi ministrem Mielke z 23 czerwca 1981 roku. Spotkanie odbyło się w Berlinie. Jednoznacznie KGB i Stasi określały w nim Wałęsę jako wroga numer 1 komunizmu, niebezpiecznego robotnika-katolika. Ten bardzo ciekawy dokument dowodzi także paniki uczestników rozmowy z powodu skutków rewolucji Solidarności. W wersji rosyjskiej jest niedostępny, ale z wersją niemiecką bez problemu można się zapoznać. Dlaczego takiego łatwo dostępnego dokumentu się nie czyta i nie ocenia? Dlaczego nie przytacza się w obronie Lecha Wałęsy? Czy on na to nie zasługuje?

Jesienią 2018 zaczął się w Polsce cykl kampanii wyborczych. Potwierdzoną wcześniej dotację ECS ministerstwo cofnęło po wyborach samorządowych w Gdańsku, co bezdyskusyjnie było policzkiem wymierzonym Pawłowi Adamowiczowi i gestem politycznym wobec Gdańska. Kierowana wobec nas krytyka zupełnie pomijała naszą od lat otwartą na nią postawę i brak jakichkolwiek merytorycznych uwag wobec nas.

Warto mieć świadomość, że powstające w ostatnich latach instytucje kulturalne i muzealne w Polsce są owocem niesłychanego profesjonalizmu. Standardem jest uwzględnianie w pracach nad nimi pluralizmu spojrzeń. Polityczna krytyka, która na nie spada, jest odległa od rzeczywistości, a zarzuty absurdalne. Niestety, niektóre media rzadko weryfikują je od strony faktów, powielają natomiast największe bzdury, żądając ich skomentowania. To nie jest profesjonalne dziennikarstwo, tylko otwieranie przestrzeni dla politycznych manipulacji.

Nagłe ucięcie dotacji było wielkim rozczarowaniem dla nas wszystkich w ECS-ie, dla pracowników i członków Rady. Do śmierci Pawła Adamowicza Rada ECS usiłowała nawiązać dialog za kulisami z ministerstwem, aby rozwiązać konflikt, a mimo tylu wzniosłych słów o patriotyzmie ministerstwo na pisma Rady, złożonej z niekwestionowanych bohaterów Sierpnia nie reagowało. Śmierć prezydenta, wbrew nadziei, nie przyniosła resetu. Nie pojawiła się propozycja przedyskutowania decyzji i zastanowienia, co dalej. Zamiast tego wylądowaliśmy w następnych kampaniach wyborczych.

Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na okoliczność, z którą jest niełatwo się pogodzić wszystkim naszym organizatorom. ECS powstał dla dwóch celów. Jeden to pamięć, wystawa, narracja historyczna. Ale ECS, i to było novum, od początku miało wspierać nowe inicjatywy społeczno-polityczne i jako instytucja obywatelska bronić pewnych wartości: integracji europejskiej, uniwersalnych praw człowieka i dziedzictwa sierpniowej Solidarności. Jego założyciele, a działo się to za czasów rządu Jarosława Kaczyńskiego w 2007 roku, wśród nich Adamowicz, marszałek pomorski Jan Kozłowski oraz minister kultury Michał Ujazdowski, wychodzili bowiem z założenia, że demokracja – aby żyć – potrzebuje aktywnych, niewygodnych i krytycznych wobec władzy obywateli. ECS-owi zarzuca się, że stało się instytucją polityczną, że pojawiają się tutaj ludzie, którzy się ministrowi kultury nie podobają. Ale przecież to jest zapisane w statutach. Nie wpuszczamy tylko tych, którzy tak zasadniczych wartości, jak uniwersalne prawa człowieka nie uznają. Na przykład nie wejdzie tutaj człowiek, który nawołuje do przemocy, głosi poglądy rasistowskie, kseonofobiczne, antysemickie czy homofobiczne, czy też ludzie, którzy wypowiadają się niegodnie o politycznych przeciwnikach. Gdy w prowadzonej wspólnie z nami przez Solidarność Sali BHP pojawił się ONR, nie zgodziłem się na jego wejście do instytucji kultury publicznej. Komisja Krajowa się wówczas na nas obraziła, zawiesiła współpracę, ponieważ nie widzi problemu w obecności organizacji faszystowskiej w kolebce Solidarności. To jest poważny konflikt.

Interesującym punktem tego sporu jest chyba tylko ten, że jako instytucja publiczna jesteśmy instytucją polityczną w sensie arystotelesowskim, choć nie polityczno-partyjną. Stawiamy pytania o jakość społeczeństwa obywatelskiego, o rozwój demokracji… Czasami niewygodne, także dla prezydenta Gdańska. Ale Adamowicz nie miał z tym nigdy problemu, dopóki ludzie przekraczający nasze progi akceptowali ten sam zestaw podstawowych wartości. Każda szanująca się instytucja chce dotrzeć do jak największej liczby Polaków, więc wie, że nie może oddać się jednej perspektywie. Dla swojej wystawy stara się o bardzo solidny fundament naukowy, a specyfiką ECS jest dodatkowo, że my właśnie mamy stawiać niewygodne pytania na temat współczesnego świata, wspierać nowe inicjatywy społeczne.

Istnieje spór o zasadniczą naturę ruchu pierwszej Solidarności. On jest ściśle powiązany z oceną bilansu III RP. Z jednej strony mamy szeroko pojęte liberalne spojrzenie, a z drugiej spojrzenie np. współczesnych związków zawodowych, w tym Solidarności. Sporne pytanie brzmi: czym była pierwsza Solidarność w większym stopniu – prodemokratycznym ruchem wolnościowym, którego celem było obalenie realnego socjalizmu pokojowymi metodami i zbudowanie niepodległej Polski na wzór Zachodu, wraz z akceptacją społecznej gospodarki rynkowej i kapitalizmu? Czy była raczej ruchem postulatów socjalnych, owszem wrogim dominacji sowieckiej, ale zorientowanym przede wszystkim na poprawę materialnego położenia społeczeństwa, ruchem walki o godność pracowniczą, chcącym zbudować inny, ale jednak nadal socjalizm?

Aby na to odpowiedzieć, warto rozgraniczyć pewne wątki. Trzeba przede wszystkim odróżnić pamięć od historii. Pamięć jest dynamiczna, zmienna u jednostek, w tym nawet u świadków. W naturalny sposób zmienia się także pamięć zbiorowa. Spór wokół Solidarności dlatego właśnie jest ciekawy, że pokazuje dynamikę oceny i interpretacji przez samych świadków, w czym nie ma w zasadzie nic złego. Tyle że my w Polsce mylimy pamięć z historią. Dekadę temu ECS, przygotowując się do swojej misji w nowym budynku, razem z prof. Ireneuszem Krzemińskim przeprowadziło bardzo obszerne badania pamięci na temat Solidarności. Wykazały one różnicę pokoleniową, dla której granicą były roczniki połowy lat 60. Założono, że osoby urodzone gdzieś do 1964 r. to są ci aktywni uczestnicy, a urodzeni później byli na to za młodzi. Starszych interesowała w tematyce Solidarności historia, w tym także ich rola. Młodszych zamiast historii interesowały wartości, np. znaczenie idei solidarności społecznej w dzisiejszym świecie. Ich wielka polityka mniej interesowała. Późniejsze badania zespołu prof. Krzemińskiego dodatkowo pokazały, że wydarzył się dramat – mianowicie w pokoleniu uczestników zmieniła się ocena pokojowej rewolucji. W komforcie suwerennej Polski i jeszcze dość stabilnej Europy ludzie coraz krytyczniej się odnosili do przemian 1989 r.. Wśród dużej liczby świadków zrodził się żal za brakiem krwawych rozwiązań. Co ciekawe, u świadków tamtych dni zniknął międzynarodowy kontekst polityki tamtych czasów, a u tych spośród nich, którzy krytycznie oceniali rzeczywistość po 1989 r., pojawiła się myśl, że być może błędem była pokojowa forma przemian, oraz przeświadczenie o zbyt powolnej, zbyt kompromisowej rewolucji. Ten ważny głos wszedł w dodatku w symboliczny sojusz z pamięcią o żołnierzach wyklętych, z militarystycznym kultem walki zbrojnej w czasach komunizmu. Mamy więc problem ze zmieniającą się pamięcią w Polsce, z coraz silniejszym akcentowaniem czynów militarnych, osłabieniem tradycji walki bez użycia przemocy.

Drugim ciekawym wnioskiem z badań sprzed dekady było, że wielu uczestników nie interesowały pytania o współczesne znaczenie wartości, które niosła Solidarność, ale zachowanie opisu przeszłości i udokumentowanie swojej roli dla przyszłych pokoleń. To się dzisiaj zmieniło, gdyż w ostatnich latach wielu świadków było – niczym Lech Wałęsa chodzący w koszulce z hasłem „Konstytucja” – zaskoczonych zmasowanym atakiem chociażby na trójpodział władzy. Obserwuję, że w reakcji na siłę narracji kwestionującej III Rzeczpospolitą i na próbę zbudowania metodami mało demokratycznymi nowej politycznej rzeczywistości starszą generację znowu zaczęły angażować bardziej sprawy XXI wieku. Pamięć i współczesna interpretacja solidarnościowych wartości znów się połączyły.

Ale to grupa młodych jest szczególnie ciekawa. To oni zadali pytania o wartości, które zrodziły różne środowiska, w różny sposób interpretujące i akcentujące Solidarność. Podejmują na przykład próbę, nieobecną w latach 90. i na początku stulecia, zbudowania nowej tradycji socjaldemokratycznej, szukają demokratycznego, lewicowego nurtu. Liberalny nurt solidarnościowy wśród młodych jest słabszy, związkowy nie istnieje. Silny jest jeszcze kierunek konserwatywno-chrześcijański. Ale wszystkie te trzy środowiska, czyli radykalizujący się świadkowie, świadkowie powracający do uniwersalnych wartości oraz nowe głosy, które szukają źródła ideowego do budowania nowych tradycji politycznych – nie dają jednak, wydaje mi się, pełnego i kompleksowego obrazu historii lat 70. i 80. Specjalnie nie ograniczam tego tylko do Solidarności. Te lata to bardzo dynamiczny czas, a jeśli mówimy o Solidarności, to o której, na jakim etapie, o jakim uczestniku? Patrząc na Sierpień 1980, powiedziałbym, że Solidarność jest absolutnie pluralistycznym, demokratycznym ruchem. Wynika z myślenia i działania bardzo różnych środowisk, które łączył brak akceptacji dla sytuacji w Polsce, i które próbowały tworzyć w niej przestrzeń życia dla siebie. To był ten pierwszy krok. Nie wydaje mi się, aby w 1980 r. ktoś myślał, że dożyje upadku komunizmu. W ocenie zjawisk tamtych czasów trzeba zachować zatem ostrożność. Ruch miał absolutnie pokojowy charakter z bardzo różnych przyczyn, o których dzisiaj się chyba też nieszczerze mówi. Pokojowe nastawienie charakteryzowało właśnie generację starszą, która przeżyła II wojnę światową oraz powstanie warszawskie i widziała, jaką cenę się płaci za walkę z bronią. To się spotkało z doświadczeniem młodszych, którzy z kolei – na mniejszą skalę – zetknęli się z przelaniem krwi w Grudniu ’70. A biorąc pod uwagę, że ktoś, kto żył w bloku sowieckim, odnosił się do niego jako całości, do rzeczywistości imperium, które dokonało inwazji w Czechosłowacji w 1968 r. i stłumiło rewolucję węgierską w 1956, uderzyć w komunizm oznaczało wywołać konflikt destabilizujący Europę. Kluczowym więc pytaniem lat 70. był charakter oporu. Musiała być to strategia inteligentnych przemian, które nie pociągają za sobą rozlania krwi, ewolucyjnych, ale gruntownych, prowadzących dialog, ale zasadniczo kwestionujących autorytarny charakter komunizmu. Solidarność była ruchem odwołującym się do pewnych uniwersalnych wartości, nieuznającym monopolu komunistów. Był to też ruch, który musiał podważać monopol robotniczy komunistów. Stąd pomysł związku zawodowego, co dawało polityczną szansę odebrania komunistom monopolu władzy i jednocześnie polepszenia warunków pracy, które były w zakładach przemysłowych katastrofalne. Będąc zatem w opozycji wobec komunizmu, trudno było nie dostrzec socjalnych, robotniczych problemów.

Jak pan zatem widzi, wiele perspektyw, dzisiaj niekoniecznie obecnych w potocznej wyobraźni, wówczas naturalnie się łączyło. Wśród nich spotkanie się uniwersalizmu liberalnego, nie w sensie liberalizmu gospodarczego, bardziej intelektualnego z realnymi potrzebami budowania demokratycznej reprezentacji robotników. Postawy demokratyczno-lewicowe Kuronia i Modzelewskiego z chrześcijańsko-społecznymi Mazowieckiego czy Stommy. Za czasów rewolucji Solidarności potrzebna była fundamentalna przemiana państwa Polskiego i Europy. Aby ją zrealizować, trzeba było jednocześnie sięgnąć po wiele źródeł ideowych, połączyć różne kompetencje.

Historycznie bardzo ważny jest także następujący element. Duża część pokolenia urodzonych po wojnie Polaków nie chciała iść konwencjonalną drogą poprzez partie polityczne, nie tylko PZPR, ale i jej przybudówki, lecz budowała własną przestrzeń do wyrażania swoich poglądów i wrażliwości. Solidarność powstała w czasie, gdy w Polsce był bogaty pejzaż niezwykle pluralistycznych środowisk opozycyjnych. Jedne były socjaldemokratyczne, inne endecko-chrześcijańskie… Strajk w Stoczni Gdańskiej, narodziny Solidarności dały tym wszystkim inicjatywom parasol, wchłonęły je. Opowiadając o Solidarności, trzeba mówić o bardzo różnorodnym ruchu, dzięki czemu skutecznie mógł odnieść się do komunizmu. Rzadko zwraca się uwagę, że związek, nadając dużą rolę strukturom regionalnym, zanegował centralizm… Ten zmysł decentralizacyjny był mocno obecny jeszcze w rządzie AWS po 1997 roku, który przecież wtedy wydawał się silnie narodowy, katolicki. Stąd dziwi dzisiejsza bliskość Solidarności do partii, która stawia na osłabienie samorządów, na centralizację Polski.

W ocenie dekady lat 80. i samego 1989 roku często zapomina się także o kontekście międzynarodowym, który miał ogromny wpływ na postawy polityczne, na strategię działania. Strajki Solidarności 1988 roku, które otworzyły drogę do Okrągłego Stołu, wybuchły w trzecim roku pierestrojki Gorbaczowa, w chwili gdy ZSRR szykował się do wyjścia z Afganistanu, ponosząc wielką klęskę militarną i moralną. Imperium było osłabione, Moskwa szukała drogi deeskalacji. Wspomniana narada z 1981 roku odbyła się natomiast, kiedy żył jeszcze Breżniew, a ZSRR wkroczył w 1979 roku do Afganistanu przekonany, że wszystkie swoje problemy rozwiąże militarnie. Było jasne, że Moskwa nie zaakceptuje, że w państwie komunistycznym Solidarność stała się najważniejszą legalną organizacją masową. Pytanie dotyczyło tylko metod, jakimi władza ją zatrzyma.

W 1981 roku ten pokojowy, samoograniczający się charakter rewolucji musiał być i był bardzo zdecydowany. Zresztą Solidarność prawie wszystkich Polaków przyjmowała, aby symbolicznie pokazać swoją siłę – wstąpił do niej dobry milion członków PZPR. W tej sytuacji trudno, by ktokolwiek miał wyłączność na uznawanie się za główny nurt ruchu. Należy też pamiętać o dynamice biograficznej: zarzuca się na przykład Geremkowi, że był członkiem PZPR, albo Michnikowi, że w latach 60. wychodził ze środowisk bliskich władzy. Nie mówi się zaś, że oni potem odeszli od komunizmu, czy – jak Kuroń – od marksizmu, albo od partii i stali się ich przeciwnikami.

Łatwo po listopadzie 1989 roku prowadzić spór o wybrany model transformacji, o zasadność polityki kompromisu. Jak podkreślałem, nie uwzględnia się przy tym absolutnie także ówczesnej dynamiki międzynarodowej. Gdy w październiku 1989 roku w NRD nie wyszły na ulice wojska sowieckie, można się było domyślać, że nie włączą się one aktywnie w stłumienie demonstracji, co jednak nie oznaczało, że te rewolucje nie wywołają jakiejś reakcji w postaci konfliktu międzynarodowego. Ostatecznie Układ Warszawski do lata 1991 roku funkcjonował. Za absurdalne uważam kwestionowanie w tym kontekście międzynarodowym roli Okrągłego Stołu. Przy nim w imieniu całego świata antykomunistycznego Wałęsa i jego drużyna sprawdzali możliwości pokojowego wyjścia z komunizmu. Absolutnie nie fair są zarzuty wobec polityki zagranicznej rządu Mazowieckiego, zarzucające jej bark radykalizmu. Mazowiecki  próbował wyprowadzić Polskę z imperium sowieckiego w nową, tworzącą się rzeczywistość polityki międzynarodowej, gdy ZSRR jeszcze funkcjonował. Jak silna była negatywna percepcja tych demokratycznych przemian przez komunistów, pokazał pucz Janajewa w 1991 roku. Przyszedł za późno. Nie wiem, czy nie odniósłby sukcesu lub nie spowodował wielkiego konfliktu zbrojnego w czasach transformacji, gdyby się wydarzył rok wcześniej. Ale uważam także, że już dyskusja, czy w grudniu 1989 Jaruzelski jest właściwą twarzą Polski jako prezydent państwa, miała uzasadnienie. Wtedy Czesi wybrali Havla na prezydenta i ten Jaruzelski nie pasował już do oblicza solidarnościowej rewolucji. Presja społeczna skróciła jego kadencję, co zresztą sam umożliwił.

Oprócz kilku naukowych debat mało pojawia się dyskusji zakorzeniających te kwestie zarówno w szerszym kontekście, jak i dynamicznej perspektywie. Dzieje się tak również dlatego, że każdy chce z tego solidarnościowego źródła czerpać legitymację dla swoich działań politycznych. W pluralistycznym ruchu jednak każdy może znaleźć swój element. Nie wolno natomiast zapominać o najważniejszych fundamentach rewolucji Solidarności: uniwersalnych prawach człowieka, prawach pracowniczych, polepszeniu warunków materialnych Polaków, demokratyzacji kraju, w tym ważnym elementem jest trójpodział władzy, i decentralizacji. Solidarność opierała się na kulturze kompromisu, na pokojowych – aż do bólu – rozwiązaniach bez przemocy. Ważnym elementem była też idea pojednania z sąsiadami. Bez niej nie byłoby powrotu do Europy. Pojednaniu z sąsiadami miało służyć krytyczne spojrzenie na własną przeszłość, ponieważ dostrzegano, jak bardzo propaganda PRL kaleczyła Polaków swoją wizją historii, ile zawierała nacjonalizmu, ksenofobii, antysemityzmu.

 

A jak w tym wszystkim odnajduje się plan Balcerowicza? Czy stanowił on zdradę wartości Solidarności, jak twierdzi dzisiaj bardzo wielu?

Nie dziwię się pytaniom wielu młodych ludzi o to, co się stało z socjaldemokratycznym etosem Solidarności po roku 1989. Skąd wziął się nagły liberalny zwrot? Tu też warto rozróżnić dwie kwestie: fakty obiektywne i przestrzeń dla prawdziwego, twórczego sporu. Generalnie krytykowanie kompromisowej politycznej strategii Wałęsy do jesieni 1989 roku uważam za ahistoryczne. Równie ahistoryczne bywa myślenie o kwestiach ekonomicznych. Często nie pamięta się o społeczno-socjalnej słabości PRL-u i podobnych mu systemów. Jeszcze zanim drużyna Wałęsy spotkała się z Kiszczakiem przy Okrągłym Stole, panowała w PRL hiperinflacja, a Polacy funkcjonowali w niby socjalistycznym, a faktycznie asocjalnym systemie, w którym tylko ten, kto miał dolary lub inną zachodnią, twardą walutę, mógł egzystować godnie. W Peweksach można było przecież kupić wszystko, od papieru toaletowego po samochody. W wymiarze socjalnym był to zatem wyjątkowo cyniczny system, a hiperinflacja sprawiała, że każda wypłacana w złotówkach pensja była za chwilę prawie nic niewarta. To jest zatem punkt wyjściowy dla strategii stabilizacji ekonomiczno-społecznej Balcerowicza, stąd uważam za uzasadniony jego element monetarystyczny. Najważniejszym zadaniem socjalnym rządu Mazowieckiego było dać ludziom twardy pieniądz do ręki. Realizować równość społeczną poprzez stabilną politykę finansową. W krytyce tamtych czasów brakuje mi często tak fundamentalnego stwierdzenia.

Osobne jest jednak pytanie o decyzje związane z transformacją gospodarczą. O nich powinniśmy dzisiaj już bez ideologii dyskutować. Ze strony środowisk liberalnych w ostatnim czasie niejednokrotnie słyszałem, że zabrakło po 1989 roku pomysłu na sposób restrukturyzacji PGR-ów i całych obszarów postpegeerowskich. To pytanie uważam za bardzo ważne, to jest prawdziwy deficyt polityczny transformacji, środowiska liberalne nie interesowały się obszarami wiejskimi, rolnictwem. To pięta achillesowa liberalnego modelu transformacji. Bardzo mnie zajmuje temat wykluczonych, osób starszych, niepełnosprawnych. Polska transformacja to w dużej mierze walka różnych, silnych grup lobbystycznych o wpływ na przemiany. O tych politycznie słabszych niestety zapomniano, co widać chociażby w brakach systemu opieki zdrowotnej. Dramatyczne zmiany demograficzne ostatnich lat spowodowały, iż coraz bardziej wpływowi politycznie stają się starsi obywatele. Ich głos jest teraz politycznie decydujący. Niestety, nie polska polityka nie liczy się z niepełnosprawnymi, mam także wrażenie, że częściowo też z młodymi ludźmi. Lekcważone są wyzwania klimatyczne, cenę za to zapłacą młodzi.

Innym ważnym motywem sporu wokół transformacji jest przemysł cieżki. Znajdujemy się w tej chwili w budnyku ECS na obszarze dawnej stoczni. Akurat przełom lat 80. i 90. to czas kryzysu ciężkiego przemysłu stoczniowego także na Zachodzie. Nasz przemysł stoczniowy nie miał w latach 90. łatwych warunków rozwoju. Z jednej strony kryzys na Zachodzie, z drugiej – rozpad obszaru RWPG, dla którego przeważnie produkowano. Na dodatek współpraca państw socjalistycznych nie wzmacniała kompetencji potrzebnych, aby zaistnieć z dnia na dzień na kapitalistycznym rynku światowym. Efekt tej transformacji jest bardzo złożony, mamy zakłady pracy, które świetnie się odnalazły w nowej rzeczywistości, jak np. Stocznia Remontowa w Gdańsku, jeden z europejskich liderów branży, a inne upadają, tak jak firma Stocznia Gdańska.

Pytanie, z jakich powodów dzisiaj dyskutujemy o transformacji i o jakim jej okresie? Nie lubię nadmiernie ideologicznych debat, które na przykład dążą do tego, aby wykazać, że wszystko było złe po ’89 roku i pragną – cóż – uzasadnić nową rewolucję? Niemniej rzeczowa debata jest nam potrzebna: Na jakim etapie nie uwzględniliśmy pewnych wyzwań? Co ciągnie się za nami do dzisiaj?

Polska III RP odniosła realny sukces, który w 2015 roku skonsumowało PiS. Jego wyborcze zwycięstwo wynikło nie tylko z rozdawnictwa społecznego czy zmęczenia ośmioma laty rządów PO, ale z postawienia pytania o sprawiedliwość społeczną. O sprawiedliwość w obliczu tego sukcesu gospodarczego i dobrobytu, który nastał dopiero na początku trzeciej dekady transformacji. To pytanie o socjalny wymiar Polski będzie kluczowe przez następne lata. To nie kwestia kolejnej kampanii, w której się liczy, komu i ile tym razem rozdać, ale tego, jak użyć posiadanych już środków materialnych, aby wzmocnić tych, którym się w pierwszych dekadach przemian nie udało, i to dla dobra całego społeczeństwa. Sam jako ojciec niepełnosprawnego syna jestem zbulwersowany, jak słabe mamy rozwiązania systemowe w tym obszarze. I nie chodzi o pieniądze, tylko o zauważenie tej grupy obywateli. Przeraża mnie płytkie w Polsce myślenie o rozwiązywaniu problemów narastających w związku z rzeczywistością demograficzną. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego mamy nadal lukę w postaci braku ubezpieczenia od rosnących wymagań opieki w wieku starczym. W Niemczech wprowadzono jako reakcję na wiele rosnące przypadki takich chorób jak demencja czy Alzheimer dodatkowe ubezpieczenie, finansujące opiekę seniorów. Dlaczego w Polsce takiego systemu nie ma? O tym teraz należy dyskutować, a nie ideologicznie polemizować na temat Okrągłego Stołu. To już historia.

Bez rozbudowanej sfery usług publicznych nie mamy czego szukać w lidze państw konkurujących o zagraniczne inwestycje, o rekrutację wysoko wykwalifikowanej, międzynarodowej siły roboczej. Konkurencyjność to dzisiaj nie tylko poziom zarobków i jakość edukacji. To także otwartość kulturowa, bezpieczeństwo i całe systemy infrastruktury publicznej, takie jak ochrona zdrowia, decydujące o jakości życia. Jeden z działających na Pomorzu pracodawców mówił mi o istnieniu swoistej mentalnej checklisty dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Ważne na niej są nie tylko kwestie bezpośrednio związane z inwestycją. Wybór miejsca ulokowania kapitału i własnych pracowników wiąże się mocno z tak zwanymi tematami miękkimi: dostępem do kultury i jakością oferty instytucji kultury, oczywiście bezpieczeństwem, ale także tolerancją społeczeństwa, by bezpiecznie się czuł na przykład ekspert ściągnięty do Polski z Azji.

Na całym świecie gorącym tematem staje się stopniowy upadek państwa prawa i demokracji, narodzin „nowego autorytaryzmu”. Polska i tym razem postrzegana jest jako kraj w awangardzie, tylko że tym razem w związku z zupełnie innymi zjawiskami niż w 1989 r. Ktoś złośliwy powiedziałby, że są to wręcz zjawiska odwrotne. Pan ma liczne kontakty z zachodnimi intelektualistami. Jak nasze obecne polityczne perypetie zmieniają postrzeganie Polski wśród nich? Jak poważne straty wizerunkowe następują? Czy „mit” kraju, który obalił komunę i dał Europie jedność i wolność teraz bezpowrotnie umiera?

Aby odpowiedzieć na pytanie, warto wyjść od cyklu historycznego, w którym Polska się pojawiła i odegrała w nim z własnego wyboru ważną rolę i z którym była odtąd kojarzona. Dwa lata temu mieliśmy w ECS-ie konferencję o stosunku solidarnościowej emigracji lat 80. do kraju i udzielanej mu pomocy. Przy tej okazji spotkaliśmy się z emigrantami. Jeden z nich, Paolo Morawski z Rzymu, powiedział coś, co wydaje mi się niezwykle mądre: otóż do percepcji zachodnich intelektualnych elit Polska wkroczyła około 1978 roku wraz z Janem Pawłem II. Ten Polak, przybysz z dalekiej krainy stał się częścią Zachodu i punktem odniesienia dla ludzi Zachodu. Jego fenomen sprawił, że dokonała się absolutna rewolucja w postrzeganiu Europy Środkowej, powstała nowa więź i bliskość. Często cytuję Bronisława Geremka, który w 2007 roku, za czasów rządów PiS i wielu problemów polsko-europejskich, w wygłoszonym w Berlinie przemówieniu powiedział, że relacje pomiędzy państwami nie są tylko czymś chłodnym, jakąś grą interesów i ich dogadywaniem. Ważnym elementem budowania w polityce międzynarodowej trwałych sojuszy jest także poczucie więzi i kulturowej bliskości. Muszą one powstać pomiędzy politykami i elitami, ale także pomiędzy społeczeństwami. Dzisiaj brakuje takiego pojmowania polityki sąsiedzkiej w strategii naszego rządu. Wręcz akceptuje i akcentuje się deficyty, dystans, aby wzmocnić nacjonalistyczną retorykę. To nie służy międzynarodowemu autorytetowi Polski, to nas izoluje i w efekcie nie wzmacnia naszej suwerenności.

Wracając jednak do Morawskiego. Mówił, że po papieżu z Polski przyszła Solidarność, a z jej wartościami i z twarzami jej liderów ludzie na Zachodzie się utożsamiali. Nie wynikała tylko z kryzysu komunizmu, ale pokazywała także pokojową drogę wyjścia z niego. I ten jej pokojowy charakter wzmacniał sympatię i więź. Potem był Okrągły Stół, po nim – mimo wszystkich trudności – sukces społeczno-gospodarczy, historyczny wysiłek Polaków zorientowany na nawiązanie dialogu z sąsiadami, pojednanie z Ukrainą, Niemcami, Litwą. Kiedy Polska weszła w 2004 roku do UE, nadal budowała kapitał więzi i zaufania, acz pojawiały się pierwsze spory. Wojna w Iraku, wyrażony we francuskim i holenderskim referendum strach przed polską siłą roboczą, z nich udało się jeszcze łatwo wybronić.

Rząd Donalda Tuska po 2007 roku te tendencje pozytywnych relacji z sąsiadami bardzo wzmocnił. Bardzo ważny okazał się gest wobec Rosji, zaproszenie Putina na obchody 70-lecia wybuchu II wojny światowej  oraz powołanie grupy dialogu do spraw trudnych. Putin jest mi obcy i nie reprezentuje bliskich mi wartości. Ale krok w stronę Rosji pomógł, aby na Zachodzie przestano interpretować każdą polską krytykę Putina jako wyraz naszego przewrażliwienia i kierowania się stereotypem antyrosyjskim. Wykonano zatem wysiłek, aby wpłynąć na postrzeganie nas i naszych interesów, zrobiono to takim językiem, żeby nas inni rozumieli i aby więzi z Polską wzmocnić. Polska proponowała swój partnerski udział w rozwiązywaniu wielu problemów Unii i jej wzmacnianiu. Krytykę formułowano nie zawsze publicznie i głośno, a symbolicznie podkreślano, jak ważna jest UE dla zachowania naszej suwerenności. Ta retoryka i symbolika pogłębiały więzi. To rodzaj polityki, gdzie spotyka się z innymi ludźmi i szanuje perspektywę drugiego. Gdzie nie formułuje się wypowiedzi na użytek propagandy skierowanej do własnych wyborców.

Załamanie naszych dobrych relacji w Europie rzeczywiście przyszło w 2015 roku. Usłyszeliśmy wtedy nagle język, metafory i odniesienia do symboli całkowicie sprzeczne z tym, na co powoływali się Jan Paweł II i Solidarność, z ideami, które Polskę wniosły w nowy ład europejski i go zasadniczo zmieniły. Przykładowo wypowiedzi na temat uchodźców bardzo nas dyskredytowały.

Przez długie lata uczyliśmy Europejczyków, że Polska musi wejść do Europy, gdyż ona jako naród, leżąc w tej jej części, może tylko przetrwać przy większej idei, opowiadaliśmy o decentralizacji i wzmacnianiu lokalnej wspólnoty. To się w ciągu trzech ostatnich lat radykalnie zmieniło. Polskę bardzo osłabia, że w świecie demokratycznym ludzie nie rozumieją języka i wartości, do których odnosi się ten rząd. Niszcząc ideę integracji europejskiej, uznając wychodzących z UE Brytyjczyków za głównego i strategicznego partnera, burząc strategiczną relację z Niemcami i Francuzami, Polska osłabia solidarność państw Europy, która jest pewnym novum historycznym i która powstała m.in. jako przeciwwaga dla neoimperialnych tradycji Rosji, ale także jako pomysł na wyrównanie sił wewnątrz demokratycznej Europy.

 

Gdyby okazało się, że obecna sytuacja polityczna będzie w dziejach Polski tylko 4-, może 8-letnim epizodem, to czy Polska będzie mogła potem w prosty sposób wrócić do europejskiego liberalno-demokratycznego mainstreamu, czy jednak będzie potrzeba określenia na nowo jej tożsamości i narracji symbolicznej? A jeśli tak, to jaką rolę będzie miał do odegrania „mit” Solidarności?

Trudno przewidzieć, co będzie się działo w Polsce, ponieważ nie zależy to tylko od wyboru Polaków, ale także od dalszego rozwoju Europy. Sytuacja w Polsce ma swoje dwa równoważne źródła, europejskie i lokalne, polskie, na przykład rola Kościoła katolickiego. Dzisiaj stanowi on raczej obciążenie dla pluralizmu i ciągle nie zdefiniował swojego miejsca w niej. Kościół odegrał bardzo ważną rolę, aby demokrację zdobyć, ale nie zaakceptował, że ma ona charakter pluralistyczny, a jej fundamentem jest społeczeństwo otwarte. W demokracji nie chodzi o to, aby postawić na jedną, bliską grupę polityczną i defensywnie bronić swoich przekonań, ale by świadomie reagować na potrzeby całego społeczeństwa. Kościół powinien być mediatorem w społeczeństwie pluralistycznym. Był tym mediatorem na pewno przed 1989 rokiem, odegrał też pozytywną rolę stabilizującą w procesie przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Dziś niestety większość biskupów ma problem z Unią i nie chce pełnić roli mediatora społecznego.

Ważny jest wpływ Europy na rozwój polskiej demokracji. PiS nie może sobie pozwolić na głęboki konflikt z UE ze względu na pieniądze z funduszy unijnych, nadal bardzo Polsce potrzebne. Oczywiście na zachowanie polskich partii politycznych duży wpływ będzie miało dalsze kształtowanie się Unii. Czy po brexicie dojdzie do supremacji zachodniej i powstanie tak zwany twardy trzon unijny w celu ochrony przed nacjonalizmami Europy Środkowej? W którą stronę potoczy się polityka USA? To zdeterminuje zachowanie Polski.

Polska jest dzisiaj ciekawym krajem, w którym wewnętrzne czynniki decydują o charakterze jej demokracji, ale równocześnie jest krajem zbyt zależnym od kontekstu międzynarodowego, aby od niego uciec. Suwerenność Polski wynika z siły i kondycji polskiej demokracji i gospodarki, ale także z jej integracji z sojuszami demokracji zachodnich.

Jeśli chodzi o dziedzictwo Solidarności, na pewno będziemy świadkami procesów, w których generacja 20- czy 30-latków, nie mając za sobą doświadczenia historycznego Solidarności pierwszej i drugiej fali (1988 roku), na nowo określi ideowo ważne wątki w jej dziedzictwie i będzie kształtowała politykę symboliczną. Doświadczymy wtedy bogatego pluralizmu, który odzwierciedli różnorodność Solidarności. Dla nowej, demokratycznej lewicy Solidarność jest interesująca, bo wywodzi się z konkretnych problemów świata pracy. Dla konserwatystów pozostanie ważna, gdyż czerpie z doświadczeń i wartości chrześcijańskich, dla narodowców z kolei jako próba odzyskania suwerenności państwa polskiego, a Polaków czujących odpowiedzialność za świat zainspiruje, bo była ruchem społecznym, który głęboko i bezpośrednio zmieniał otoczenie ludzi, ale myślał globalnie, gdyż tylko tak można było zmienić status quo Polski.

Jako obserwator zatem, nie tylko jako szef ECS, przewiduję, że będziemy świadkami nowej, bardzo żywej, interpretacji Solidarności przez nowe pokolenia. Trochę przeszkadza w tym cień autorytetów, którzy na szczęście jeszcze żyją i są nadal dość młodzi. Czy ta generacja 20-, 30-latków w następnej dekadzie będzie potrafiła wyjść z własnej perspektywy i budować na fundamentach dziedzictwa Solidarności nowe, wspólne fundamenty politycznej kultury demokratycznej dla Polski? Być może osobiste emocje będą zdrowsze u tych młodych Polaków, którzy dzisiaj nie dali się wciągnąć w konflikt partyjny i być może polska demokracja doświadczy za 10 lat właśnie w kwestii dziedzictwa Solidarności bardzo ciekawego, pokojowego i twórczego sporu pomiędzy nową lewicą a nową prawicą i nowym politycznym liberalnym centrum?

Wierzę w jego aktualność, ponieważ Solidarność jest ciekawym punktem odniesienia, bo jako rewolucyjny ruch społeczny starała się dokonać bilansu nie tylko najważniejszych doświadczeń polskich ostatnich 200 lat. Jej pokojowy charakter wynikał z doświadczeń 1939, 1944 i 1970 roku. A ochrona życia ludzkiego była dla niej ważnym tematem. Solidarność zastanawiała się, jak wzmocnić polską podmiotowość, nie rozlewając krwi. Chciała być kontynuatorką rewolucji oświeceniowych, ale bez ich totalitarnego etapu. Odkryje to każdy, kto będzie się nią zajmował. Następna generacja, już w połowie XXI wieku, dokona oceny czasów po 1989 roku: dekad przełomu XX i XXI wieku, okresu już nie tylko politycznych, ale i cywilizacyjnych rewolucji: Internetu, nowej formy globalizacji, rewolucji pracy i w przestrzeni publicznej. W naturalny sposób więc, z powodu jego pluralizmu, następne generacje będą się interesowały dziedzictwem Solidarności i będą musiały wrócić szczególnie do 1989 roku jako podwójnego punktu zwrotnego, zamknięcia epoki 200 lat, doświadczenia Oświecenia, industrializacji i budowy liberalnej demokracji. Odbudowa liberalnej demokracji po 1989 roku była przecież już budową demokracji w kompletnie nowej cywilizacyjnej rzeczywistości, czasach globalizacji i cyfryzacji. Dla Polaków także w zupełnie nowej rzeczywistości geopolitycznej, ponieważ tak naprawdę wtedy, po raz pierwszy od 200 lat, byliśmy podmiotem, a nie przedmiotem polityki międzynarodowej.

 

Pomówmy o Gdańsku. Określa się on jako „miasto wolności i solidarności”. Jest miastem o niezwykle powikłanych dziejach. Jak w te dzieje wpisuje się doświadczenie Solidarności?

To bardzo trudne pytanie. Mam niezwykle krytyczny stosunek do Gdańska sprzed 1945 roku. Dotychczas nie mieliśmy możliwości i być może kompetencji, aby przeprowadzić publiczną debatę na temat wszystkich rozdziałów historii naszego miasta. W XIX wieku i na początku XX rodzi się w Gdańsku bardzo silny nacjonalizm niemiecki, a po traktacie wersalskim agresywny rewizjonizm. Siła uwodzenia ideologii NSDAP przed 1939 rokiem była tutaj gigantyczna. Cała ta radykalizacja polityczna wiązała się między innymi z przemianami przemysłowymi od połowy XIX wieku. Niedługo w ECS-ie opublikujemy monografię historii tutejszej stoczni. W połowie XIX wieku w wyniku politycznej decyzji powstała tu pierwsza państwowa stocznia Królestwa Prus. Dopiero później pojawiły się w Kilonii i Wilhelmshaven duże stocznie państwowe na terenie Niemiec. To oznacza, że wydano sporo pieniędzy, aby przywiązać Gdańsk, niegdyś dumne protestanckie miasto kupieckie w polskim królestwie, do Prus. Inwestycje w Gdańsku były elementem strategii  budowania pruskiego, potem niemieckiego mocarstwa na morzach. Zmienił się więc charakter miasta, przybyli wojskowi, urzędnicy, robotnicy. Na skutek rozbiorów Polski i polityki Prus Gdańsk stracił w XIX wieku swoją orientację na Europę Środkowo-Wschodnią.

Mam też krytyczny stosunek do patrycjuszowskiego Gdańska, do mitu gdańskiej res publiki. Trzeba bardzo uważać, aby tej tradycji kupieckiej res publiki nie mylić z nowoczesnym republikanizmem. Gdańscy patrycjusze bardzo dbali, aby nie każdy miał do miasta dostęp. Owszem, ci uprzywilejowani korzystali z wolności – jak na owe czasy system republikański osiągnął tu imponujący stopień. Niemniej nie można go mylić z nowoczesną demokracją.

To moje miasto rodzinne, do którego jestem bardzo emocjonalnie przywiązany, dlatego krytyczny jestem wobec mitów, które w ostatnich dekadach się narodziły. Zależy mi, abyśmy wyciągnęli wnioski z historii miasta. Gdańsk od XVI do XVIII wieku to miasto bardzo zamożne, metropolia, które konsumowało kulturę i sztukę, ale nie inwestowało w innowacje, nie zbudowało na przykład uniwersytetu. Nie widziało takiej potrzeby. Można było posłać swoje dzieci do europejskich uczelni. Dla mnie taki symboliczny dziejowy moment nastąpił wtedy, gdy Gdańsk nie zaakceptował propozycji Jana Sebastiana Bacha, który zamarzył, aby w tym bogatym grodzie pracować. Mniejszości, np. Żydów, długo lokowano poza murami miasta. Nieprzypadkowo cmentarz żydowski znajduje się na Chełmie. Dopiero w XIX wieku następuje pruska, narodowo-liberalna emancypacja i Żydzi zostają włączeni do Gdańska, jako zasymilowani obywatele stają się jego integralną częścią. Krótko mówiąc, ta bogata historia sprzed 1945 roku to pasjonująca przestrzeń, w której każdy może jakiś jasny punkt znaleźć, trzeba ją jednak odpowiednio kontekstualizować. Ostrzegam przed idealizowaniem i przed prostymi odniesieniami do starej rzeczywistości. Czym innym oczywiście jest odpowiedzialność za dziedzictwo architektoniczne, materialne i kulturowe – musimy je przyjąć jako całość. Patriotyzm lokalny, który z szacunkiem odnosi się do dziedzictwa materialnego tamtych czasów, jest pozytywny.

Ale nowoczesna, powojenna gdańska tożsamość dopiero teraz się kształtuje. Dopiero teraz pewne dynamiki się spotykają i tworzą po raz pierwszy po wojennym zniszczeniu miasta w 1945 systematyczną całość. Dzieje się to na kilku płaszczyznach. Najpierw oczywiście odbudowa Gdańska, ona nie jest sztucznym mitem. Dała ludziom godność, przestrzeń do życia. Ciekawym pomostem pomiędzy przeszłością a przyszłością jest też sama koncepcja architektury i odbudowy. Zachowanie struktury miasta, odbudowa najważniejszych kościołów, budynków i pomników to ukłon wobec przeszłości. Myślano jednak także o nowoczesnym mieście, nie zrekonstruowano układu gdańskich kamienic, powstały inne, otwarte podwórka, stworzono przestrzeń socjalną, przedszkola i szkoły. Po prostu przestrzeń dla ludzi, którzy nie byli patrycjuszami. Wspaniałe połączenie tradycji i nowoczesności!

Koncepcja odbudowy Gdańska dała gdańszczanom jego mieszkańcom poczucie, że żyją we właściwym, swoim mieście. Stalinizm go nie zgwałcił tak jak inne europejskie miasta na wschód od Łaby. Charakter odbudowy dał przestrzeń też tym, którzy się nie identyfikowali z ówczesnym systemem.

Z kolei do stoczni i wielkich zakładów pracy przyszli ludzie z bardzo różnych miejsc i stali się wielką wspólnotą pracującą, częściowo autonomiczną, niezależną. To niesłychanie niebezpieczny mechanizm dla władzy, która chce wszystko kontrolować i centralizować. Warto też podkreślić położenie stoczni w sercu miasta, nie na peryferiach. To centrum starego, hanzeatyckiego miasta. To, co się w nim dzieje, ma wpływ na stocznię i vice versa.

Dla tożsamości Gdańska ważne są protesty 1970 i przede wszystkim 1980 roku, kiedy gdańszczanie poczuli, że pozytywnie odróżniają się od innych, że budują wspólnotę. Po 1990 roku ważny się stał element materialny. Dobry rozwój ekonomiczny całego regionu przyczynił się do jeszcze głębszego poczucia zakorzenienia. Pomorze było regionem słowiańsko-niemieckiego pogranicza i w postaci Kaszubów mieszkała tutaj ludność pogranicza. Dzięki tej zróżnicowanej tkance etnicznej, słowiańskiej, nie doszło do tak radykalnych przemian etnicznych jak w innych regionach Polski, na przykład w Zachodniopomorskiem. Została część Kaszubów, ich gospodarstwa, ich kultura materialna. Na Pomorzu, nie powstały, jak w Zachodniopomorskiem, Lubuskiem i na innych terenach poniemieckich, PGR-owskie monokultury.

W czasach PRL własność prywatna rolnika stanowiła ważny element prywatnej inicjatywy gospodarczej. Ciągłość własnościowa i materialna, obecność sporego majątku prywatnego na Pomorzu w transformacji dały ważny impuls dla rozwoju małych miasteczek, ale też Gdańska, który miał ciekawsze otoczenie społeczno-ekonomiczne niż Szczecin, Zielona Góra, a nawet Wrocław. Gdańsk czerpie zatem bardzo znaczące korzyści z Pomorza, a Pomorze z Gdańska. Ta symbioza się nadal wzmacnia.

Na podstawie kultury lokalnej powstał bardzo specyficzny, gdańsko-pomorski konserwatywny liberalizm i otwarty katolicyzm. Kaszubi są katolikami, tradycjonalistami. Na różne wyzwania historyczne reagowali bardzo silnymi strukturami rodzinnymi. Kaszubi mają jako ludzie pogranicza różne kompetencje kulturowe i spore doświadczenie migracyjne, które powodują, że nie mieszczą się w ciasnej nacjonalistycznej narracji, spotykanej we wschodniej czy centralnej Polsce. Mają doświadczenie Kulturkampfu Bismarcka, więc jako katolicy zachowują zdrowy dystans do niemieckiej kultury politycznej. Z drugiej strony mocno ich ukształtowała kultura i edukacja niemiecka.

W efekcie sympatia dla konserwatywnych wartości łączy się tutaj z niesamowitą otwartością, która została na nich przez historię i ich położenie wymuszona. Wynika ona też z tego, że Kaszubi nie mieszczą się w głównych kulturowo-tożsamościowych nurtach mainstreamowych Niemców czy Polaków. Ruchy wolnościowe Gdańska też wzmocniły tą niekonwencjonalność Kaszubów.

Współcześnie tacy ludzie, jak Paweł Adamowicz i Donald Tusk zaproponowali gdańszczanom pewne myślenie o ich losach i historii miasta. Wskazali kierunek rozwoju, który został przez większość jego mieszkańców zaakceptowany. Na przestrzeni ponad 20 lat stworzyli widoczną już z zewnątrz specyficzną kulturę polityczną. Odczuwalne było to masowo po zabójstwie Pawła Adamowicza. Był taki moment w styczniu 2019, gdy pomyślałem: oto skończyła się powojenna odbudowa miasta i rodzi się nowy Gdańsk. To był poniedziałek, 14 stycznia. Dzień, w którym Paweł Adamowicz zmarł. O godzinie 18.00 obywatele zebrali się na Długim Targu. Wie pan, kiedy najbardziej poczułem tę przemianę historyczną i się wzruszyłem? Gdy podczas wspólnej modlitwy wystąpili przedstawiciele wszystkich wyznań. Chyba pierwszy raz w historii w tym sercu Gdańska, na Długim Targu, przy Dworze Artusa wybrzmiały nie tylko modlitwy chrześcijańskie po polsku, ale także modlitwy po hebrajsku i arabsku. Nie było to możliwe wcześniej w historii miasta, dominowały w nim siły, które wręcz zwalczały te religie – naziści, komuniści. Miałem wrażenie, że w tej tragicznej chwili wypowiadane modlitwy scaliły zniszczone przez wojny, konflikty miasto. To było apogeum odbudowy, odnowy. Nie  dokonało się to przez przypadek, ale w konsekwencji kultury ekumenizmu, którą pozostawił po sobie Paweł Adamowicz, kultury, która wcześniej pojawiała się tylko w pewnych przestrzeniach miasta, takich jak Cmentarz Nieistniejących Cmentarzy. Te głosy – spokojne, autonomiczne i suwerenne – nadały miastu nowy charakter, polegający na połączeniu szacunku dla różnych tradycji i religii w zsekularyzowanym mieście.

Mam nadzieję, że gdańszczanie tę ważną dla Adamowicza umiejętność  moderowania perspektyw i światów w sobie wzmocnią, tak kulturowo, jak i obyczajowo. Gdańsk to dziś miasto, w którym dobrobyt i dobre warunki dla inwestycji są ważne, ale tutejszy liberalizm to dziś nie tylko wolność myśli i aktywności gospodarczej, ale także wspólnota wolnych ludzi, którzy zastanawiają się także, jak mogą być odpowiedzialni za innych, za społeczeństwo. Dzisiejszy Gdańsk to oczywiście miasto tradycji polskich, polskiego patriotyzmu, ale takiego, który potrafi dostrzec sąsiadów. To postawa wobec sąsiadów, zapraszająca do wspólnego zagospodarowania świata, w którym żyjemy, nie przeciwko sobie.

 

Obaj jesteśmy socjologami. Kwestię stoczni już pan poruszył i to jest zjawisko oczywiste. Ale poza nią, czy warto doszukiwać się socjologicznych wyjaśnień tego, że Gdańsk raz po raz stawał się zarzewiem strajku i protestu? W tym, że był miastem ludzi wykorzenionych, w którym w dorosłe, świadome życie akurat wchodziło pierwsze urodzone na miejscu pokolenie? Szczecin też był takim zarzewiem. Jakie to miało znaczenie dla faktu, że to zaczynało się w Gdańsku, a nie choćby w Warszawie?

Francuski socjolog Alain Touraine podkreślał, że w Solidarności wyjątkowe było to, że nie posługiwała się w konflikcie językiem interesów, a językiem wartości. Można więc postawić i dziś tezę, że Gdańsk znów nie tylko dba o swoje interesy, ale także używa języka wartości i to go wyróżnia.

Gdy idziemy przez wystawę ECS i docieramy do roku 1970, a przed chwilą widzieliśmy już obrazy z wcześniejszych kryzysów komunizmu, odruchowo pytamy, co sprawiło, że wydarzyły się one tutaj. Zaskakujące, że w ’70 roku centrami społecznego protestu nie były tradycyjne, silne ośrodki polskiej kultury, jak Warszawa, Kraków czy Poznań lub Lublin, tylko właśnie te poniemieckie miasta. Miasta, w których wymieniono po 1945 prawie całą ludność, Gdańsk, Szczecin, Wrocław.

Szczecin odegrał bardzo ważną rolę, to w nim po raz pierwszy w 1970 roku padło hasło wolnych związków zawodowych, ale miał trudniejszy punkt wyjścia i potem sam spowodował swoją peryferyjność, nigdy nie odnajdując własnego miejsca w polskiej narracji zbiorowej. Gdańsk miał łatwiej, bo choć w swoje historii protestancko-niemiecki, to politycznie równocześnie był polskim miastem. Każda opcja, endecka, liberalna, także komunistyczno-stalinowska potrzebowała Gdańska do budowania opowieści o Polsce. Do połowy lat 50. autonomia Szczecina była ograniczona – jego władze nie miały kontroli nad portem, przedwojenna starówka Szczecina nie została odbudowana. Gruzy szły wagonami do Warszawy na jej odbudowę. To miasto, mimo endeckiej retoryki o prasłowiańskich korzeniach, postrzegano jako obcy organizm. Oczywiście położenie geograficzne także zdecydowało, że Geremek i Mazowiecki przyjechali do Gdańska, nie do Szczecina, wszak Gdańsk leży na często uczęszczanej trasie. W 1980 roku ułatwiło to dotarcie tutaj międzynarodowej prasy, co miało niebagatelne znaczenie. Z tym miastem wiąże się też wiele uniwersalnych i czytelnych dla zagranicy symboli: międzywojenny konflikt wokół Gdańska, Wolne Miasto Gdańsk, wybuch drugiej wojny. W 1980 roku świat zrozumiał, że ponownie powróciła tu wielka historia.

W Gdańsku od lat 50. doszło do najbardziej trwałej i najsilniejszej interakcji oraz symbiozy najróżniejszych środowisk społecznych, twórczych, artystycznych, akademickich i regionalnych. Zdecydowało to także o wysokiej jakości lokalnych elit i wielkiej dynamice gospodarczej ostatnich 20–25 lat. Cztery–pięć lat temu zastanawialiśmy się z Pawłem Adamowiczem, co możemy jeszcze zrobić, aby zachęcić inwestorów. Gdańsk, Wrocław i Kraków, np. dla branż IT i usługowej plasowały się wówczas na podobnym poziomie i tylko subiektywne decyzje firm ważyły o wyborze któregoś z nich. Okazało się, że siła lokalna, atmosfera miasta, jakość życia i osobowość naszych liderów zadecydowały także o sukcesie ekonomicznym Gdańska. To coś więcej niż dbanie o interesy, to poczucie współodpowiedzialności za Polskę i Europę jest decydujące.

Dbałość o mówienie językiem wartości przewija się w Gdańsku chyba we wszystkich grupach społecznych. Spójrzmy na plany obchodów rocznicy 1 września. Gdańskich urzędników nie satysfakcjonuje martyrologia i rekonstrukcja bitwy o Westerplatte. Ważne jest dla nich pytanie, co można przy tej okazji zrobić dla współczesności, jak zachować pokój w Europie. I wokół tego pojęcia chcą się spotkać, a nie wokół martyrologii i konfliktu. Tych drobnych rzeczy my, gdańszczanie, już nawet nie czujemy, ale one jednak odróżniają nasze miasto od innych.

Czy te dzieje Gdańska to jest tylko atut, czy także obciążenie? Czy ta historyczna, naturalna rola miasta – prowodyra buntu może stać się obecnie źródłem nieufności lub obaw aktualnej ekipy rządzącej przed Gdańskiem? Czy Gdańska należy i trzeba się bać? Czy w takim strachu tkwią przyczyny prób jego dyskredytacji, jako rzekomo miejsca mniej polskiego niż inne w Polsce?

Jeśli chodzi o historię i jej znaczenie dla współczesności, to od nas zależy, w jaki sposób nasze zbiorowe doświadczenie wykorzystujemy. W Gdańsku, w ostatnich dekadach po wojnie interesowaliśmy się historią miasta, ponieważ spotkali się tutaj ludzie wykorzenieni. Wysiłek odbudowy wyrażał także ich wolę zakorzenienia, budowę nowej tożsamości na gruzach zniszczonego miasta. Być może dla przyszłych gdańszczan dorastanie w tym mieście okaże się tak naturalne, że jego historia będzie ich mało zajmowała. Acz jestem optymistą, ponieważ przez symboliczną rolę Gdańska ta historia zawsze będzie nas dopadać w formie pytań zadawanych przez naszych gości.

Jak jednak patrzymy na tę historię i czego od niej oczekujemy? Tutaj gdańska kultura pamięci jest otwarta na różne trudne kwestie, na różne perspektywy. W najnowszych dziejach widzi nie tylko historię buntu i protestu, ale także wartość tolerancji i pluralizmu. Dopóki ta perspektywa nie stanie się dominująca w całej kulturze polskiej, dopóty Gdańsk będzie inny. Ta gdańska otwartość na innych, ten konserwatywny-liberalizm, irytuje dziś środowiska rządzące. PiS okazuje wielką obawę przed pluralizmem. Przedstawiciele tego obozu boją się, że w dobie globalizacji w pluralizmie Polska i polskość jako naród, państwo i kultura rozsypią się, rozlecą, rozpłyną. Szukają sztywnych form, żeby to opanować. Ludzie związani z tą opcją polityczną idą śladem potrzeby bezpieczeństwa, typowej dla każdego człowieka, bo każdy chciałby mieć swój świat uporządkowany. Rozumiem to, ale nie aprobuję ich propozycji kulturowych, które niestety czerpią z idei nacjonalizmu i centralizmu.

Zasadniczo się też nie zgadzam z tezą dzisiejszych elit rządzących, że nie ma gry drużynowej poza granicami państwa i narodu, że nie istnieje wspólnota europejska, poczucie więzi, że polityka i kultura polegają na cynicznej konkurencji państw narodowych. Dlatego my jako Polacy musimy ograniczyć się i wzmocnić perspektywę narodową. Nie chcę przez to negować otwartości kulturowej wielu polityków i wyborców PiS. Niemniej ich analiza wyzwań na świecie jest tak czarna, że właściwie proponują nacjonalizm jako jedyną metodę stabilizacji. Tymczasem na wszelkie przemiany, czy to kulturowe, czy cywilizacyjne i ekonomiczne, należy reagować nie tylko negacją, ale wzmacniając pozytywne trendy, nadać dobrym dynamikom siłę. Polska musi być liderem integracji europejskiej, bo jeśli zamknie się w swoim państwie narodowym, to nie tylko zmniejszy swoje bezpieczeństwo, ale będzie miała dalece mniejszy na Europę wpływ, a integracją europejską zajmą się Niemcy i Francja. W interesie Polski jest budowanie wspólnoty europejskiej, europejskiej perspektywy, kultywowanie europejskiej gry drużynowej. Ta metoda wzmacnia Polskę.

Także pluralizm wzmacnia naród. Nie rozsadza państwa narodowego, jeśli to państwo jest liberalną demokracją, a jej uniwersalne wartości są nadrzędne nad tożsamościami etnicznymi i religijnymi. Po doświadczeniach ostatnich 100 lat wiemy, że te siły polityczne, które chcą zamknąć wspólnotę narodową w państwie etnicznie czy religijnie homogenicznym, często stawiają ideę narodu ponad demokracją.

Dzisiejsze napięcie między Gdańskiem a rządem centralnym to nie tylko kreacja kampanii wyborczych czy schmitteański podział kraju na Polskę proeuropejską i nacjonalistyczną. To jest realny spór o odczytanie wyzwań współczesności i konkurencja różnych modeli wspólnotowych, które mają zapewnić ludziom bezpieczne życie w XXI wieku. Gdańska opowieść mówi, że człowiek kulturowo i politycznie nie składa się z tylko jednej tożsamości. Pluralizm jest nie tylko fenomenem społeczeństwa, ale jest w nas. W tej mozaice tożsamości musimy się odnaleźć, dobrze zorganizować i jako jednostki, i jako społeczeństwo. Dlatego sztuką polityczną jest połączenie indywidualnych interesów z naszymi wspólnotowymi, ale także z nadrzędnymi, uniwersalnymi wartościami. To buduje dobrą formę życia dla wielu różnych tożsamości. Taka filozofia zachowuje wolność jednostki i jednocześnie pomaga wielu różnym ludziom żyć razem w pokoju.

 

 

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję