Polityka to nic ładnego – rozmowa Agnieszki Rozner z Januszem A. Majcherkiem :)

Panie profesorze, porozmawiajmy o pojęciu kultury politycznej. Czy to termin użyteczny dla filozofa polityki?

Osobiście wykazuję daleko idącą powściągliwość wobec pojęcia kultury politycznej, obawiam się bowiem, że może być ono używane jako kryterium dostępu do praw politycznych. Nie chciałbym, by za sprawą tego terminu limitowano prawa i wolności bądź selekcjonowano ludzi ze względu na określone cechy kulturowe. Zachodzi obawa, że wskutek oparcia się na takich kryteriach doszłoby do ograniczania uprawnień pod pretekstem nieposiadania przez pojedynczych obywateli bądź całe grupy społeczne wystarczających kulturowych kompetencji czy umiejętności wymaganych dla sprawnego funkcjonowania w danym systemie politycznym. Jestem więc sceptyczny co do użyteczności samego owego pojęcia. By odwołać się do aktualnego przykładu – dziś mogłoby służyć ono do odmowy uznania praw politycznych Ukraińców. Moglibyśmy wszak powiedzieć im: „Nie zasługujecie jeszcze na demokrację, nie dysponujecie w pełni prawami do uczestnictwa w systemie demokratycznym, ponieważ nie spełniacie takich bądź innych kulturowych wymogów”. Sformułowania tej treści równie dobrze skierować można do Chińczyków, Latynosów albo muzułmanów.

Twierdzi pan zatem, że nie ma konkretnego zbioru czynników kulturowych sprzyjających konsolidacji demokracji?

Pewne czynniki kulturowe mogą sprzyjać demokracji, inne natomiast mogą wpływać na nią mniej korzystnie. Nie zgadzam się jednak z tym, że istnieją kulturowe czynniki, które całkowicie eliminują, wykluczają lub uniemożliwiają implementację demokratycznego systemu politycznego. Trudno jednak zdefiniować pojęcie kultury politycznej w taki sposób, by uniknąć oparcia go na sądach wykluczających.

Klasycy teorii demokracji, jak choćby Robert Alan Dahl, twierdzą, że jeśli zarówno obywatele, jak i przywódcy polityczni w sposób zdecydowany popierają demokratyczne idee, wartości i praktyki, zyskujemy dużą gwarancję, że proces demokratyzacji się powiedzie. Chodziłoby tu o pewien zasób postaw wyrażanych przez obywateli wobec życia politycznego. Może więc kultura polityczna to mimo wszystko istotna zmienna?

Jeżeli powiadamy, że demokracja jest tym lepsza, im bardziej prodemokratycznie nastawione jest społeczeństwo i im bardziej prodemokratycznie nastawieni są rządzący, wówczas można zadać pytanie, od czego zależy owo prodemokratyczne nastawienie. Otóż niektórzy odpowiadają, że właśnie od kultury politycznej.

Tym sposobem zataczamy jednak koło.

Prodemokratyczne nastawienie nie jest wynikiem czynników kulturowych, a zwłaszcza związanych z określonym typem kultury, jego komponentem pozostaje raczej pewien typ pragmatycznego przystosowania polegający na tym, że mamy tym lepszych demokratów, im dłużej żyjemy w demokracji. Nie można jednak długotrwałego funkcjonowania w demokracji stawiać jako warunku istnienia czy też wprowadzenia systemu demokratycznego, bowiem wtedy popadamy w absurdalne, błędne koło.

Zwrócił pan uwagę na element czasu jako czynnik sprzyjający tworzeniu się pewnych prodemokratycznych dyspozycji. Czy w takim razie możliwe jest wskazanie zbioru zaleceń wspomagających kształtowanie postaw przychylnych demokracji?

W jaki sposób jednak oswoić się z funkcjonowaniem instytucji demokratycznych w niedemokratycznym systemie? W swojej książce cytuję wypowiedź pewnego starego Wiga, który wobec dictum: „demokracja nie może objąć grup społecznych, które nie są przystosowane do funkcjonowania wedle jej reguł” odparł przytomnie, przypominając stwierdzenie mówiące o tym, że nie wolno wpuszczać do wody nikogo, kto nie umie pływać. Jak jednak ma nauczyć się pływać ktoś, komu zabronimy wejścia do akwenu? A więc tak jak nie sposób nauczyć pływania bez zanurzenia w wodzie, nie można nauczyć funkcjonowania w demokracji bez jej wprowadzenia. Stawianie jakichkolwiek warunków jest tu bardzo niebezpieczne. Wszelkie kryteria mające poprawić jakość demokracji – takie jak cenzus wykształcenia, majątku czy też określony zestaw cech kulturowych – są z istoty swej niedopuszczalne w systemie, który zakłada polityczną równość. Nie może bowiem być tak, że w zależności od tego, czy ktoś wykazuje w takim bądź innym stopniu takie czy inne cechy kulturowe, ma on zróżnicowane uprawnienia do funkcjonowania w demokracji.

Owszem, krąży ów stary dowcip powtarzany przez elitarystów deklarujących potrzebę ograniczania praw politycznych, w którym pewien góral twierdzi, że demokracja to rządy głupich, ponieważ głupich jest więcej niż mądrych.

To trawestacja Alexisa de Tocqueville’a.

Góralska trawestacja Tocqeville’a [śmiech]. Krótko mówiąc, takie ujęcie sprawy jest – moim zdaniem – nie do przyjęcia, i dlatego pozostaję sceptyczny wobec pojęcia kultury politycznej. Richard Rorty napisał kiedyś bardzo przekonujący esej o pierwszeństwie demokracji wobec filozofii. Idąc w kierunku przez niego zarysowanym, jestem przekonany o pierwszeństwie demokracji wobec kultury. Nie można stawiać kulturowych warunków demokracji, ponieważ demokracja z definicji jest systemem, który gwarantuje równe prawo rozwijania wszystkich cech kulturowych. Tym samym warunki kulturowe nie mogą być uznawane za pierwotne wobec demokratycznego systemu czy też w jakikolwiek sposób uzależniać do niego dostęp.

Jeśli jednak spojrzymy na ten problem nie tyle od strony jednostki, ile funkcjonowania instytucji demokratycznych w okrzepłej już demokracji, to może się nam wydać, że tutaj dopuszczalne byłoby kwalifikowanie, w jakim stopniu instytucje te działają poprawnie. Czy i w tym wypadku powinniśmy powstrzymać się od oceniania kultury politycznej?

Skądże, instytucje publiczne winniśmy oceniać z punktu widzenia ich funkcjonowania w systemie demokratycznym. Zadawać pytania, czy są efektywne, czy respektują przyjęte reguły i procedury, itd. Gdy jednak chcielibyśmy oceniać je ze względu na kryteria kulturowe, natrafiamy na pewne niebezpieczeństwo. A mianowicie: powszechnie uważa się, że na przykład w Skandynawii instytucje demokratyczne funkcjonują w sposób bardziej systematyczny, uporządkowany, ściśle dostosowany do reguł demokratycznych, zaś w krajach kultury śródziemnomorskiej więcej jest rozchwiania, rozwichrzenia, odstępstw i zawirowań. Byłbym sceptyczny wobec stwierdzenia, że demokracja w krajach skandynawskich funkcjonuje lepiej niż w krajach śródziemnomorskich bądź też że demokracja jest lepsza tam, gdzie przestrzeganie reguł jest ściślejsze, a system polityczny bardziej uporządkowany. Te dwa odmienne profile demokracji wynikają oczywiście z pewnych cech kulturowych, jednak nie wszyscy byliby skorzy przyznać, że ów uporządkowany, rygorystyczny system jest lepszy. Można napotkać opinie, i ja się skłaniam w tę stronę, że jest to system w jakimś sensie chłodny, system, z którym o wiele trudniej się utożsamić. Wielu ludzi z pewnością chętnie wybrałoby uporządkowany system polityczny w miejsce chaotycznego czy rozchwianego. Ale równie wielu wzdraga się na myśl o tym, że system szwedzki jest na wpół totalitarny, ponieważ instytucjonalna kontrola obywatela jest w nim tak precyzyjna, że można mówić o czymś w rodzaju reżimu. Tymczasem rozchwiane, niezobowiązujące reguły krajów Południa dają więcej miejsca na radość życia, na bliższe i bardziej emocjonalne kontakty interpersonalne, a także mniej odhumanizowane relacje na poziomie instytucjonalnym. Miałbym zatem wątpliwości co do tego, gdzie demokracja jest lepsza: czy w społeczeństwach instytucjonalnego rygoru, czy też w krajach bardziej pod tym względem swobodnych, by nie powiedzieć liberalnych.

A gdyby miał się pan pokusić o ocenę demokracji polskiej po 25 latach wolności? Jak ocenić jej obecne funkcjonowanie? Czy można ją porównywać z rozwiniętymi demokracjami zachodnimi?

Myślę, że można dokonywać tu kilku interesujących porównań, zarówno ze względu na kryteria diachroniczne, jak i synchroniczne. Po pierwsze, możemy porównywać się z krajami Zachodu stanowiącymi tu pewien naturalny wzorzec – by nie powiedzieć ideał – do którego aspirujemy. Po drugie, możemy porównywać się z krajami, które zaczynały podobnie jak my. To – moim zdaniem – szczególnie cenna obserwacja, ponieważ w tym samym okresie, a zatem na przełomie lat 80. i 90., praktykowanie demokracji rozpoczynało wiele społeczeństw często bardzo nam bliskich pod względem kulturowym. Kolejne wartościowe odniesienie to porównania historyczne, w szczególności z okresem Drugiej Rzeczpospolitej. Otóż we wszystkich tych trzech płaszczyznach porównanie wypada zupełnie nieźle, a w niektórych kwestiach nawet bardzo dobrze.

Zacznijmy od ostatniej płaszczyzny, jest to wszak sposób porównywania stosowany przez część najzagorzalszych krytyków Trzeciej Rzeczpospolitej z lubością wskazujących jej niedostatki, niedomagania czy słabości jakoby wyraźnie kontrastujące z rzekomymi sukcesami, wzlotami i dokonaniami Drugiej Rzeczpospolitej. Uważam, że jest to absurdalna i idąca na przekór elementarnym faktom manipulacja. Łatwo wskazać wiele paralelnych cech owych dwóch okresów, ale niemal wszystkie one wypadają na niekorzyść Drugiej Rzeczpospolitej. Pierwszego prezydenta Trzeciej Rzeczpospolitej – Wojciecha Jaruzelskiego – usunięto przed czasem, pierwszego prezydenta Drugiej Rzeczpospolitej – Gabriela Narutowicza – po prostu zamordowano. Owszem, zaszło również coś, co nazywane bywa na prawicy zamachem stanu, czyli usunięcie rządu Jana Olszewskiego, jednak odbyło się to całkowicie bezkrwawo. Zamach stanu dokonany przez Józefa Piłsudskiego pociągnął natomiast kilka ofiar śmiertelnych. Zanim do owego zamachu doszło, w Polsce dziesiątki, jeśli nie setki ludzi zginęło w zamieszkach, strajkach, akcjach protestacyjnych czy walkach ulicznych. Po zamachu majowym demokracja w Polsce była właściwie fasadą. Zmiany, które nastąpiły za rządów sanacji, fundowały reguły rządów sprzeczne z demokracją. Można kontynuować tego rodzaju paralele, w Trzeciej Rzeczpospolitej mamy jednak do czynienia z realną demokracją.

Jeżeli dokonamy porównania na drugiej płaszczyźnie, a zatem z krajami, które startowały razem z nami, również nie dostrzegam powodów do wstydu. Podam tylko jeden przykład. W Polsce uporczywie wręcz podkreśla się, że nie dokonano rozliczenia ze starym systemem, nie przeprowadzono dekomunizacji na wzór tej, do której doszło na przykład w Czechach czy w NRD. Jaki jest jednak efekt tamtejszych procesów dekomunizacyjnych? Komunistyczna Partia Czech i Moraw nadal w programie ma komiczny z dzisiejszej perspektywy punkt mówiący o społecznej własności środków produkcji. W NRD także powstała partia komunistyczna, która w wielu landach pozostaje dość wpływowa. W moim przekonaniu porównanie z Bułgarią czy Rumunią tym bardziej pozwala nam docenić rodzimą demokrację. Sugestie jakoby w krajach naszego najbliższego sąsiedztwa kultura polityczna znajdowała się na wyższym poziomie, nie przystają do faktów.

Jeżeli zaś dokonamy porównania w trzeciej płaszczyźnie, czyli z krajami zachodnimi, to tym bardziej powinniśmy się wyzbyć kompleksów. Model kultury politycznej we Włoszech naprawdę zawstydza, nawet jeśli wspomnimy jedynie o kilku słynnych wybrykach premiera Silvia Berlusconiego. Obecny proces sądowy byłego prezydenta Francji Nicolasa Sarkozy’ego także każe nieco powątpiewać w zachodnie standardy demokracji. Reasumując: ani w porównaniu z Drugą Rzeczpospolitą, ani też w porównaniu z innymi systemami politycznymi demokracji postkomunistycznych naprawdę nie mamy się czego wstydzić. Nasza kultura polityczna nie jest bynajmniej aż tak podła, jak niektórzy sugerują.

Ogromnie mnie kusi, by zapytać o aspekt estetyczny tego rodzaju porównań, zwłaszcza w kontekście niedawnej afery podsłuchowej. Czy w demokracji zachodzą jakieś związki między kulturą obyczajową a kulturą polityczną? Czy również w tym wypadku powinniśmy wstrzymać się z oceną?

To bardzo problematyczna kwestia, ponieważ domeną kultury politycznej współczesnych demokracji jest kreowanie polityków niemal do perfekcji rozwijających manierę podobania się obywatelom. Polityka ma być estetyczna, ładna, gładka, miękka, by nie rzec: „o atrakcyjnej powierzchowności”. Aleksander Hall zarzucił obecnej polskiej demokracji właśnie taką skłonność – przesadne dążenie do tego, by polityka wyglądała ładnie. To w ujęciu Halla główny zarzut w stosunku do Donalda Tuska i jego ekipy. Tymczasem polityka to dość brudna robota. Zajęcie, które wymaga twardej skóry, niekiedy podejmowania bardzo brutalnych decyzji, rozstrzygania ostatecznych dylematów i wydawania niespecjalnie miłych oświadczeń. Krótko mówiąc, polityka to nic ładnego. Estetyka zaś niezwykle rzadko idzie w parze z pożytkiem i skutecznością.

Obywatel w demokracji deleguje przynależne mu prawo sprawowania władzy na przedstawicieli politycznych i tutaj, jak się wydaje, tkwi źródło oburzenia. Ci, którzy zostali wybrani do sprawowania władzy, nie zawsze prezentują postawy, które się nam podobają.

Demokracja polega na cyklicznym wyborze, dzięki czemu raz wybranych polityków po kilku latach z łatwością można od władzy odwołać. Zawiedziony wyborca niedługo więc będzie musiał czekać na anulowanie swej decyzji. Jeżeli natomiast ktoś wybiera polityków według klucza estetycznego, popełnia zasadniczy błąd: zarówno wtedy, kiedy dokonuje aktu wyboru, jak i wówczas, gdy ocenia ich za okres i sposób sprawowania władzy.

Zatem obyczajów polityków również nie powinniśmy oceniać?

Moim zdaniem jest to dopuszczalne w kilku wypadkach: po pierwsze, kiedy próbują się oni prezentować jako lepsi niż są w rzeczywistości. Znany jest tu syndrom niemoralnych moralistów. Zarówno w Polsce, jak i w wielu innych krajach co rusz wybuchają afery polegające na tym, że polityk, który sam przedstawiał się jako wzór cnót i obyczajowy rygorysta, okazuje się łajdakiem. Jeżeli propagator trwałości, nierozerwalności i wyjątkowych wartości małżeństwa okazuje się stałym bywalcem domów publicznych, powinno być to nie tylko ujawnione, lecz także poddane surowej ocenie. Taki obyczajowy trendsetter powinien być ze swoich deklaracji rozliczany.

Jeżeli polityk, który – dajmy na to – zwalcza narkotyki, sam ich nadużywa, jest podstawa, żeby go rozliczyć. Istnieją więc pewne okoliczności, które uprawniają nas do oceny. Kiedy jednak politycy przestrzegają liberalnych zasad, nie usiłują nikomu narzucać standardów moralnych, nie próbują nikomu dyktować, jak żyć, i wystrzegają się prezentowania samych siebie jako wzoru cnót, wówczas nie widzę powodu, by poddawać ich ocenie. Owszem, jeżeli polityk okazuje się kobieciarzem, jeżeli dopuścił się jakichś bezeceństw, może to wywoływać pewien niesmak, ale według mnie nie dyskwalifikuje go to zupełnie, o ile nie usiłował z łamanych wartości czynić cnoty politycznej.

Rysują się tu więc dwa kryteria, na których podstawie można by oceniać poziom kultury politycznej. Pierwsze tyczyłoby się polityków i oznaczałoby spójność między deklaracjami a czynami. Drugie, dotyczące obywateli, oznaczałoby stopień świadomości tego, że politycy jednak są usuwalni. Czy te dwa kryteria są wystarczające, by mierzyć nasze polityczne obycie w demokracji?

Dodam jeszcze jedną uwagę: polityka nie jest dziedziną, w której chodzi o realizowanie jakichś ideałów. Polityka to w gruncie rzeczy zło konieczne. Wydaje się, że zamiast ideałów należałoby raczej oceniać dokonania, a także zapobieganie nieszczęściom, zgodnie z Hobbesowską zasadą, by w pierwszej kolejności zapewnić ludziom bezpieczeństwo, komfort życia, stabilne możliwości realizowania się. Istotne jest więc spoglądanie na politykę jako na zbiór celów określonych negatywnie – jako zapobieganie różnym patologiom, uniemożliwianie pewnego zła. Z tego punktu widzenia kultura polityczna pojmowana jako ideał licujący z opisywanymi w literaturze cechami dżentelmena wydaje mi się czymś dziwacznym. Niegdysiejsi dżentelmeni nie uprawiali wcale lepszej polityki. Dżentelmeni dawnych epok byli ludźmi, których działalność polityczna wcale nie prowadziła do lepszych skutków niż ta, którą prowadzą współcześni przywódcy. Gdybym zatem miał obawy co do funkcjonowania współczesnych demokracji, wynikałyby one raczej z niewłaściwych, chybionych oczekiwań obywateli idących w kierunku estetyzacji życia publicznego, wymagania pewnych obyczajowych czy kulturalnych właściwości samych polityków i ich działalności. Wydaje mi się, że są to oczekiwania nie tylko niespełnialne, lecz także chybione.

Kiedy Cyceron lub inni starożytni klasycy mówili o kulturze w znaczeniu, jakie dzisiaj przypisujemy pojęciu samodoskonalenia – musimy zdawać sobie z tego sprawę – był to postulat dla ówczesnej klasy próżniaczej. Jeżeli ktoś prowadził vita contemplativa i realizował proces samodoskonalenia duchowego czy też zapamiętale kultywował estetyczne wysublimowanie, było to możliwe dlatego, że inni, a konkretniej niewolnicy, na niego pracowali. To mogło zachwycać kiedyś, to może zachwycać niektórych także dziś, ale to nie jest do przyjęcia dla ogółu. Nie na tym polegają ideały demokratycznego życia politycznego.

Wypada powiedzieć na koniec: „Święty Hobbesie, módl się za nami”…

Wielkie rozczarowania polityką zwykle wynikają z nadmiernych wobec niej oczekiwań. Musimy więc zdawać sobie sprawę, w czym faktycznie tkwi jej wartość. Nie w obyczaju, estetyce, kulturze, elegancji – to może robić dobre wrażenie, wielu było już jednak pięknisiów, którzy okazywali się słabymi politykami. Osiągnięcia były natomiast często dziełem ludzi o osobowości ponurej, kulturze niezbyt wyrafinowanej i obyczajach mało chwalebnych. Okazywali się znakomitymi politykami i to im zawdzięczamy więcej niż pięknoduchom, dżentelmenom i wszelkim obyczajowo nieskazitelnym postaciom, które w życiu politycznym często bywały nieudolne.

 

Tekst pochodzi z XVIII numeru „Liberte!”.

Wszystkie CV do pana Protasiewicza :)

Kolejny miesiąc i kolejny cios dla idei własności państwowej. Niezależnie od tego jaka partia rządzi mamy do czynienia z podziałem łupów i najnormalniejsza w świecie korupcją. Wszystko to zaś za nasze pieniądze. Dochodowe firmy mogłyby rozwijać się szybciej i lepiej gdyby nie szara polityczna pajęczyna wokół nich.

 

Tymczasem spółki skarbu państwa to podstawa prowadzenia polityki kadrowej w partiach władzy. A są to miliardy złotych – w znacznej części do rozdysponowania wedle uznania. Dopiero co słychać było o odwołaniu dyrektora finansowego KGHM, który sprzeciwiał się kolejnym wydatkom na reklamę – po cóż ma się KGHM reklamować? Przecież miedzi nie kupujemy w sklepie. No ale spółki reklamowe obsługujące partie polityczne po „promocyjnych” cenach też trzeba jakoś wynagrodzić. Bez podania przyczyny niedawno poleciało kilka innych zarządów państwowych firm – pewnie wydawało im się, że mogą firmą zarządzać, a nie opłacać odpowiednią polityczną klientelę.

 

Głęboko idąca prywatyzacja (obok odnowienia i wzmocnienia służby cywilnej) to jeden z podstawowych warunków uzdrowienia naszego życia politycznego. Mniej fruktów do podziału to mniej karierowiczów, mniejsze możliwości korumpowania demokracji wewnątrzpartyjnej, mniejsza władza przywódcy. No, ale prywatyzacja nie może ruszyć ze względu na „strategiczne” branże, które podobno mają być pod państwową kuratelą. Jak słusznie zauważa Piotr Aleksandrowicz za strategiczne uznaje się u nas produkcje sztucznej gnojówki, latanie samolotem (przynosząc przy tym olbrzymie straty), wożenie węgla węglarką i wiele innych. Czemu zaś nikt nie tłumaczy.

 

Oczywiście zwolennicy państwowej własności zaraz wyliczą znane w świecie firmy państwowe, które świetnie prosperują. Ciekawe tylko czemu lista ta jest tak krótka. Ja mogę wymieniać świetnie prosperujące firmy prywatne godzinami. A może po prostu państwo z wielu przyczyn nie nadaje się na właściciela, a te wyjątki to po prostu statystyczne anomalie? Nie wspominając już o tym, że anomalie przydarzyły się w społeczeństwach różnych od naszego i nie ma cudownej metody by zamienić nas w na ten przykład Szwedów. Do tego trzeba czasu – dekad a nawet wieków. Pomysły zaś by dzisiejszych polityków pogonić są naiwne – bo niby kim ich zastąpić (oczywiście proponenci takich pomysłów widzą siebie u sterów władzy najlepiej z uprawnieniami dyktatorskimi). Podobnie jak utopijne pomysły wprowadzenia państwa policyjnego gdzie policja ścigałaby polityków i surowo karała za wykroczenia przyniosłyby one dużo więcej szkody niż pożytku.

 

Zaś za szaleństwa budowania lokalnych czempionów i utrzymywania firm nikomu do niczego nie potrzebnych płacimy wszyscy. A wygląda na to, ze zapłacimy jeszcze sporo. No chyba, ze Trybunał Konstytucyjny uzna „reformę” OFE za niekonstytucyjną, a pieniądze trzeba będzie skądś wziąć. Politycy podstawieni pod ścianą może wtedy oddadzą pod normalne gospodarowanie. A nawet jeśli tak się nie stanie to pieniądze z OFE też się skończą…

Kim jest liberał, który nie kocha wolności? Recenzja wyboru tekstów źródłowych pod redakcją Leszka Balcerowicza „Odkrywając wolność: przeciw zniewoleniu umysłów”. :)

Problemy gospodarcze Zachodu, które rozpoczęły się kilka lat temu, w niebywale interesujący sposób wpłynęły na debatę publiczną na temat roli państwa w gospodarce i zależności pomiędzy nim a obywatelem. Chór lewicowych intelektualistów oraz działaczy jednoznacznie i autorytatywnie orzekł, przy aplauzie większości najważniejszych mediów, że winę za zubożenie części społeczeństwa i problemy finansowe całych państw ponosi bliżej nieokreślony przez nich sposób myślenia i działania zwany neoliberalizmem. To on winien był upadkowi finansów Grecji, utracie przez wielu Amerykanów „swoich” nieruchomości, spadkowi PKB w państwach Unii Europejskiej, ogromnemu bezrobociu wśród hiszpańskiej młodzieży. Opinia publiczna karmiona demagogią wylewającą się z ekranów telewizorów i łam gazet z ochotą przyłączyła się do tego chóru, który zgodnie ze starym powiedzeniem „na złodzieju czapka gore” usiłował konsekwencje własnej nieodpowiedzialności i hołdowania fałszywym paradygmatom zrzucić na barki wspólnego, choć bliżej nieokreślonego wroga. Było to na rękę zwłaszcza tym, którzy ponosili faktyczną odpowiedzialność za krach systemu finansowego i ubóstwo, które dla wielu mieszkańców Zachodu było doświadczeniem zupełnie nowym. Rządy z ochotą zrzuciły winę za swoją rozrzutność i niekompetencję na rynki finansowe, postulując jednocześnie zwiększenie pola własnej ingerencji w procesy ekonomiczne. Narodził się równocześnie spontaniczny ruch oburzonych, pikietujący nie pod Białym Domem, jak być powinno, lecz pod siedzibą nowojorskiej giełdy. Efektem tego społecznego oburzenia były postulaty zwiększenia kontroli nad procesami gospodarczymi i oddanie ich we władanie w ręce kompetentnych biurokratów. Przypominało to sytuację, kiedy to strażacy wezwani do pożaru miast do hydrantów podłączyli swoje węże do dystrybutorów na stacji paliw.

 

by Wikipedia
by Wikipedia

Na własne oczy mogliśmy się zatem przekonać o mechanizmie, który 150 lat temu opisał Frédéric Bastiat w słynnym eseju „Co widać i czego nie widać”. Mało bowiem który zwykły obserwator tytanicznych zmagań światowych rządów z kryzysem wiedział, że to właśnie one, zaślepione socjalistycznymi absurdami, ponoszą pełną i jedyną odpowiedzialność za to, co się stało. Jeśliby szukać bezpośrednich powodów wydarzeń ostatnich lat, cofnąć się musimy aż do czasów rządów Franklina Delano Roosevelta – ikony dzisiejszych lewicowych salonów – kiedy powstała osławiona (choć z dzisiejszej perspektywy lepsze byłoby określenie niesławna) Fannie Mae, a potem do roku 1970 – gdy powołano do życia Freddie Mac. Te znajdujące się pod parasolem rządu federalnego instytucje poprzez udzielenie gwarancji kredytowych bankom uruchomiły proces, który po czasach nieodpowiedzialnej w tym względzie administracji Billa Clintona musiał wcześniej czy później doprowadzić do znanego wszystkim finału. Egalitarne przekonanie, że każdy powinien być właścicielem mieszkania czy domu, sprawiło ostatecznie, że wielu z nich, zamiast żyć skromnie, lecz godnie, zasiliło wielką armię bezdomnych. Kryzys na rynku nieruchomości obnażył równocześnie stan finansów publicznych wielu zachodnich państw, zadłużonych ponad miarę i rozsądek. Nawet John Maynard Keynes byłby zdziwiony, słysząc niektóre propozycje rozwiązania problemów wygenerowanych przez gospodarkę opartą na jego założeniach. Mamy bowiem dzisiaj przed sobą prostą, acz posępną alternatywę. Z jednej strony możemy wybrać powrót do korzeni, które dały Zachodowi ekonomiczną hegemonię i bogactwo jej mieszkańcom, z drugiej strony zaś proponuje się nam model, z którego dumny mógłby być niejeden miłośnik Karola Marksa i Włodzimierza Lenina, a który doprowadzić musi do nieznanego wcześniej zniewolenia jednostek, całych społeczeństw, a w końcu tak upragnionej przez socjalistów równości – tym razem w ubóstwie.

Ten przydługi wstęp wydaje się niezbędny, by móc dokonać rzetelnej oceny publikacji, która ukazała się wysiłkiem Forum Obywatelskiego Rozwoju. „Odkrywając wolność” pod redakcją Leszka Balcerowicza nie jest bowiem tylko kolejną antologią tekstów źródłowych, lecz przede wszystkim niebywale ważnym głosem w dyskusji, która toczy się w naszym kraju, dyskusji, której stawką jest nie tylko ekonomiczna i moralna kondycja obecnego pokolenia, lecz także, jakkolwiek może to brzmieć pompatycznie, los kolejnych pokoleń, które będą musiały zmagać się z konsekwencjami nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej prowadzonej obecnie. Podtytuł książki – „Przeciw zniewoleniu umysłów” – wskazuje równocześnie cel, jaki przyświecał ogromnemu wysiłkowi zmierzającemu do jej wydania. Polskie społeczeństwo padło bowiem ofiarą przeprowadzonej na wielką skalę manipulacji. Jej animatorom udało się je przekonać, że rzeczywistość społeczna i ekonomiczna Trzeciej Rzeczpospolitej jest emanacją liberalnego paradygmatu, że korupcja, nadużycia gospodarcze, samowola władzy, niekompetencja urzędnika, sprzedajni politycy, niewydolne sądy, dyspozycyjna prokuratura, pozbawione moralnych zasad media są owocem kapitalistycznej rewolucji, do której doszło po upadku PRL-u. Wszystkie patologie nowego państwa przypisane zostały „drapieżnemu” kapitalizmowi, a całe pokolenie polityków zrobiło kariery na bohaterskiej walce z gospodarczym liberalizmem, czyli z czymś, czego Polska właściwie nie doświadczyła. Trudno bowiem uznać za liberalne gospodarczo państwo, w którym funkcjonują setki zezwoleń i koncesji, gdzie przedsiębiorca zdany jest na łaskę i niełaskę urzędnika skarbowego, gdzie ogromna większość PKB pozostaje w dyspozycji władzy publicznej, gdzie przedsiębiorąca traktowany jest jak potencjalny przestępca, gdzie system podatkowy zniechęca do pracowitości i przedsiębiorczości, a każdy niemal aspekt życia jest poddany troskliwej kurateli państwa.

Jej akuszerzy, co wydaje się najbardziej perfidne, obrali przy tym niebywale przewrotną taktykę, dokonując semantycznej kradzieży, czyli inwazji na pojęcia. Jeszcze wiek temu nikt nie miał wątpliwości, co oznacza bycie liberałem lub liberalnym politykiem, że liberał kocha wolność, której gwarantem jest własność prywatna i wolny rynek, z którymi łączy się odpowiedzialność za własne czyny, że państwo, choć czasem przydatne, podobne jest do dżina, którego nie wolno nieopatrznie wypuścić z butelki. Równocześnie kolejne fiaska lewicowych eksperymentów sprawiły, że terminy „socjalista”, „socjaldemokrata” coraz bardziej kojarzyły się z szaleńcem próbującym bezskutecznie realizować swoje gnostyckie mrzonki. Stąd wielu z nich, tworząc kolejne projekty naprawy świata i społeczeństwa powszechnej szczęśliwości, sięgać zaczęło w warstwie retorycznej do liberalnych kategorii, a samych siebie określać mianem liberałów. Z czasem liberalny mainstream opanowany został przez liberałów renegatów, intelektualistów – takich jak John Rawls, Bruce Ackerman czy Amartya Sen – którzy nie wahali się poświęcić wolności na ołtarzu równości czy kolejnej postaci sprawiedliwości społecznej. Figura Szekspirowskiego Romea, jako wzoru romantycznego kochanka, jest definiowana poprzez miłość do Julii, tak jak prawdziwego liberała określa afekt, jakim darzy wolność. Kim zatem jest Romeo, który nie kocha Julii, kim jest liberał, który nie kocha wolności? Nie bez powodu więc renesans klasycznego liberalizmu, do którego doszło za sprawą szkoły austriackiej i szkoły chicagowskiej, dokonał się nie pod sztandarem liberalizmu, zawłaszczonego przez lewicę, lecz libertarianizmu i neoliberalizmu.

Recenzowana publikacja ma zatem przede wszystkim ten walor, że stara się porządkować pojęcia poprzez wskazanie, czym jest prawdziwy liberalizm i jakie kategorie definiują ten styl myślenia i uprawiania polityki. Jest to niezbędne dla skuteczności w debacie toczonej w naszym kraju nad obecnością państwa w gospodarce i życiu każdego obywatela. Żaden szanujący się fizyk nie będzie prowadził dyskusji naukowej ze zwolennikiem perpetuum mobile, wolnorynkowcy zmuszeni są tymczasem do polemiki z wyznawcami nawet najbardziej absurdalnych ekonomicznych twierdzeń, wyjątkowo głupie tezy mają bowiem, używając słów Nicolása Gómeza Dávili, wyjątkowo wielu zwolenników. Dyskusja ta nie ma, co ważne, charakteru akademickiego, gdzie nietrudno doprowadzić ad absurdum argumenty interwencjonistów i etatystów. Widownią i sędziami w tym sporze są wyborcy, zwykli ludzie, którym brak odpowiedniego aparatu pojęciowego, którzy reagują emocjonalnie i odruchowo. Dlatego tak ważne jest to, o czym pisał Ludwig von Mises, stworzenie ideologii wolnego rynku, która pozwoli zwykłym ludziom na utożsamienie się z jego ideałami, na dostrzeżenie, że tylko on, połączony z ich pracowitością, zapobiegliwością i przedsiębiorczością pozwoli na ich indywidualny sukces, że tylko wolny rynek stwarza jasne reguły dające szansę na bycie człowiekiem wolnym, a nie zniewolonym klientem Lewiatana, żebrzącym o resztki z jego stołu. Ideologia wolnego rynku ma pokazać, że kapitalizm stwarza możliwości każdemu, by własnym wysiłkiem osiągnąć swoje cele, zaspokoić pragnienia, a równocześnie pomnożyć dobrobyt i zasobność całego społeczeństwa. Antologia pod redakcją Leszka Balcerowicza jest z tego punktu widzenia wkładem w stworzenie w naszym kraju wolnorynkowej ideologii, budowanej od lat przez środowiska takie jak Instytut Misesa czy Centrum im. Adama Smitha. Autorski wykład redaktora antologii na temat tego, czym jest liberalna filozofia polityczna i liberalna ekonomia, został zawarty w obszernym analitycznym wstępie. Jest on interesujący przede wszystkim dlatego, że Leszek Balcerowicz nie jest tylko uczonym, który z wysokości swej katedry dokonuje recenzji otaczającej go rzeczywistości, lecz czynnym i prominentnym uczestnikiem życia publicznego, swego czasu aktywnym politykiem i jednym z autorów polskiej transformacji. Ten empiryczny komponent dorobku autora – niezależnie od tego, czy się z nim zgadzamy, czy nie – pozwala mu na posługiwanie się różnorodną argumentacją z zakresu ekonomii, filozofii politycznej, prawa lub po prostu zdrowego rozsądku. Spełnia więc wszystkie wymogi, jakie postawić należy przed wspomnianą wyżej ideologią wolnego rynku, z którą utożsamić mogą się nie tylko specjaliści. Z pomocą prostych argumentów Leszek Balcerowicz stara się opisać kategorie i procesy porządkujące nasze myślenie o polityce, ekonomii i życiu społecznym. W sposób intuicyjny i przystępny dla każdego czytelnika próbuje, jak sam określa, „rozrzedzić mgłę wieloznaczności, jaka spowija” takie pojęcia jak: wolność, własność, przymus, sprawiedliwość, prawo, władza, państwo.

I właśnie od tego ostatniego rozpoczyna swój wywód. Wydaje się to dla liberała paradoksalne, jeśli jednak pokusimy się o pobieżną choćby obserwację rzeczywistości, to właśnie w opozycji do państwa (rzecz jasna, nie na płaszczyźnie koncepcyjnej) zdefiniowane zostają fundamentalne liberalne kategorie lub, patrząc historycznie, to monarszy absolutyzm dał impuls dla rozwoju zwalczających go koncepcji liberalnych. W analizie problemu państwa został zastosowany pewien zabieg upraszczający. Autor nie dokonuje bowiem gruntownej analizy genezy i istoty państwa, co tak naprawdę nie jest potrzebne, lecz ogranicza się do przeciwstawienia jego dwóch modeli idealnych. Pierwszym jest model Hobbesjański, nie do końca fortunnie, choć w sposób oddziałujący na wyobraźnię utożsamiany z wszechogarniającym państwem totalnym, drugi z Nozickowskim państwem minimum, którego rola jest redukowana do funkcji stricte ochronnych. Są one podstawą kategoryzacji i oceny realnych bytów państwowych z punktu widzenia liberalnej filozofii politycznej, a więc przede wszystkim dialektyki pomiędzy władzą a wolnością. Jak bowiem trafnie zauważa Leszek Balcerowicz, powołując się na Friedricha Hayeka, najbardziej pierwotne i intuicyjne rozumienie wolności odnaleźć można w jej przeciwstawieniu niewolnictwu czy zniewoleniu. Wskazuje równocześnie na powszechny w wieku XX błąd, który zwiódł wielu miłośników wolności na manowce egalitaryzmu, ponieważ utożsamiali oni wolność z możliwościami czy szansami, co ostatecznie doprowadziło do sformułowania postulatów radykalnie sprzecznych z liberalnym credo. Tymczasem najlepszą chyba definicję liberalnej wolności sformułował wspomniany wyżej Hayek, który określił ją jako brak przymusu, czyli niepodleganie arbitralnej woli innych, przy zastrzeżeniu, że granicą wolności jednostki jest analogiczna wolność innych, czyli – jak ujął to Isaiah Berlin – „wolność twojej pięści musi być ograniczona bliskością mojego nosa”. Jest to, wydaje się, lepsza formuła niż zaproponowana przez Leszka Balcerowicza: „co nie jest zakazane, jest dozwolone”. Bez dodatkowego bowiem zastrzeżenia prowadzić może ona do wniosku, że nawet obywatele Korei Północnej są w pewnym sensie wolni, bowiem nawet tam znaleźć można aspekty życia, które nie są regulowane przez prawo. Nie można więc utożsamiać wolności, jak czyni to autor, z „domniemaniem wolności”, lecz te dwie reguły traktować łącznie, dodając warunek o charakterze substancjalnym, jak czynią to chociażby Locke, Mill, a ze współczesnych Hayek czy von Mises. Tylko tak możliwe staje się opisanie i zdefiniowanie tego, czym jest najbardziej klasyczna z liberalnych wolności, czyli wolność negatywna. Definicja Leszka Balcerowicza jest prawdziwa tylko w państwie liberalnym.

Jest to tym bardziej istotne, że w dalszej części wstępu autor porusza fundamentalne zagadnienie granic wolności. Na ich początku stawia zawsze obecne w dyskursie filozoficznym i politycznym pytanie o to, „wedle jakiego kryterium należy ustalać zestaw działań zakazywanych przez państwo, czyli jakie kryterium powinno wyznaczać granice wolności”. Absolutnym minimum, jak wskazuje, jest tutaj krzywda innych, która wyznaczać winna zakres swobody jednostki. Jak zauważa jednak, samo pojęcie krzywdy analizowane być może w rozmaitych aspektach i prowadzić do zgoła odmiennych wniosków. Na początku tych rozważań Leszek Balcerowicz odwołuje się do autorytetu Johna Stuarta Milla, który sformułował krytykę godzącego w wolność jednostki paternalizmu. Dla Milla bowiem uzasadnieniem ograniczenia wolności może być jedynie zapobieżenie wyrządzeniu szkody, czyli naruszenie dwóch istotnych interesów innych jednostek – autonomii i bezpieczeństwa. Nie można więc zmusić czy nakazać świadomej i racjonalnej jednostce działań zgodnych z jej interesem, bowiem tylko ona ponosi pełną odpowiedzialność za własne działania i zaniechania. Łączy więc Mill kategorie zawsze obecne w klasycznym liberalizmie, bowiem by wolność nie zamieniła się w lekkomyślną samowolę, zawsze towarzyszyć jej musi odpowiedzialność za indywidualne wybory dokonywane w ramach wolności, jaką dysponuje jednostka. „W tej części – pisał – która dotyczy wyłącznie jego samego, [każdy] jest absolutnie niezależny; ma suwerenną władzę nad sobą, nad swoim ciałem i umysłem”. Na marginesie zauważyć jednak należy, że dychotomia wolności i paternalizmu Milla nie jest tak radykalna, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Dopuszczał on bowiem słabszą wersję paternalizmu, gdyż akceptował ingerencję państwa tam, gdzie ignorancja czy inne czynniki wyłączają dokonanie autonomicznego wyboru, lub tam, gdzie działania samej jednostki pozbawić ją mogą autonomiczności. Równocześnie, podkreślając dokonania Milla na polu zdefiniowania liberalnej wolności w sposób konkurencyjny dla wcześniejszych teoretyków liberalizmu, pamiętać należy, że nie był on wzorem wolnorynkowa. Jego afirmacja wolnego rynku nie jest jednoznaczna i bezkrytyczna, a niektóre z jego argumentów służyć mogą doskonale uzasadnieniu głębokiej ingerencji państwa w gospodarkę. Siłą rzeczy ten aspekt jego dorobku nie jest akcentowany przez autora, choć może słuszny wydaje się postulat poczynienia na marginesie stosownego komentarza. Skoro bowiem próbujemy definiować wolność w kategoriach zaproponowanych przez Milla, musimy nie tylko być świadomi tych konsekwencji, które są zgodne z naszymi poglądami, lecz także mieć świadomość możliwości rozmaitych – czasem radykalnie odmiennych od naszych – interpretacji. Chyba że Millowska autonomia ma jedynie walor regulatywny, wtedy nie wypada nie zgodzić się z autorem, że „chcieć szerokiej autonomii i jednocześnie chcieć nie odpowiadać za własne czyny jest niespójne nie tylko moralnie, ale i praktycznie”.

To klasyczne połączenie wolności i odpowiedzialności każe autorowi zastanowić się nad kilkoma przypadkami dyskusyjnymi czy granicznymi. Słodko brzmią w uszach każdego liberała i konserwatysty wywody profesora Balcerowicza na temat absurdalnych i antycywilizacyjnych konsekwencji radykalnego ekologizmu, porównywanego do nowej religii. Profesor wspomina też – szkoda, że tak zdawkowo – o ekonomicznych interesach stojących za tyranizującym dzisiaj społeczeństwa i rządy wielu państw ekologicznym lobby. Nie można jednak podczas lektury rozważań na temat krzywdy, która powinna lub która może uzasadniać ograniczenie wolnościowego paradygmatu, przejść do porządku dziennego nad kilkoma niekonsekwencjami i nie do końca fortunnymi sformułowaniami. Autor twierdzi bowiem, że wolnorynkowa konkurencja „krzywdzi tych, którzy w niej przegrywają”. Oczywiście, porażka nie jest niczym przyjemnym, ale taka jest istota konkurencji w każdej dziedzinie, a trudno przecież nazwać skrzywdzonym sportowca, który przegrał w uczciwej rywalizacji. I właśnie wolny rynek, co często podkreślali Mises i Hayek, stwarza najuczciwsze, znane wszystkim reguły współzawodnictwa. Interwencję państwa w tym kontekście porównać można do sportowca zażywającego niedozwolone środki albo niezgodnie z przepisami sabotującego poczynania konkurentów. Z krzywdą możemy mieć do czynienia tylko tam, gdzie reguły rynku doznają zaburzenia przez wyłączające wolność działania jednej ze stron, arbitralną ingerencję władzy, przyznaje to zresztą sam autor, słusznie widząc w państwie autora antykonkurencyjnych restrykcji. Liberalizm odwołujący się do tradycji klasycznej przyjmuje bowiem proceduralną, a nie teleologiczną koncepcję sprawiedliwości, na której gruncie każdy wynik rynkowej dystrybucji w warunkach wolności i swobody umów jest wynikiem sprawiedliwym (o czym za chwilę). Autor jednak przy okazji zwraca uwagę na inny istotny problem: krzywdę, jakiej doznać mogą członkowie liberalnego społeczeństwa w wyniku konsekwentnie realizowanej wolności słowa i środków masowego przekazu. Leszek Balcerowicz zajmuje tu stanowisko mające długą tradycję w liberalnym dyskursie, bardzo wąsko określając wyjątki od tej generalnej zasady, które opierać się mają na powszechnym konsensusie. Następnie autor przechodzi do najważniejszego chyba fragmentu tej części wstępu dotyczącego ścisłego powiązania wolności oraz własności, które wyraża się w wolności umów.

Prezentuje tutaj Balcerowicz, co nie może dziwić, ortodoksyjne stanowisko, którego źródeł szukać należy u samego zarania filozofii liberalnej. Z samej bowiem natury ludzkiej wynika liberalny postulat swobody treści interakcji, w jakie wchodzą z sobą jednostki w wolnym społeczeństwie, a „poszczególni ludzie są najlepszymi sędziami swoich interesów nie tylko w działaniach, które odnoszą się jedynie do nich samych, ale w stosunkach z innymi ludźmi”. Leszek Balcerowicz zwraca przy tym uwagę na wspomniany wcześniej fenomen określania mianem „kapitalistycznych” państw, gdzie ta fundamentalna dla wolnego rynku i wolności jednostki zasada uległa daleko idącym ograniczeniom. W istocie, na co zwraca uwagę, erozja tej zasady prowadzi nieuchronnie do zmniejszenia zakresu wolności i rozciągnięcia imperium państwa na kolejne obszary w imię takich szczytnych zasad jak: sprawiedliwość społeczna, obrona słabszych, wyrównywanie szans. Wszystkie one, niezależnie od treści i proweniencji, muszą skutkować tym, na co zwracał już uwagę Hayek, a niedawno Nozick – traktowaniem wolnych z natury jednostek jako środków realizacji celów leżących poza nimi i które z reguły wcale im nie służą. Przykładem, który przywołuje w tym miejscu autor, jest państwowa reglamentacja umów o pracę, która w imię ochrony „słabszej strony” powoduje wzmocnienie związków zawodowych, zaburzenie relacji pomiędzy popytem i podażą na rynku pracy, a w ostatecznej konsekwencji skutkuje bezrobociem.

Kwestia swobody umów i wolności osobistej łączona jest przy tym z kolejną ważką problematyką, podnoszoną w dyskusjach na temat relacji jednostka–państwo. Jest nią zakres i podstawa penalizacji niektórych zachowań, z istoty niebędących przyczyną bezpośredniej szkody osób trzecich i wynikających z konsekwentnego zastosowania indywidualizmu. Mówiąc krótko, czy mamy do czynienia z przestępstwem, gdy nie ma ofiary, lub czy prawo dopuszcza konsekwentnie zasadę volenti non fit iniuria. Jest to klasyczne pole sporu pomiędzy liberałami a konserwatystami, który wyraża się w różnicy co do normatywnego ciężaru zasad moralnych. Leszek Balcerowicz nie prezentuje tu dogmatycznego, lecz w najlepszej tradycji szkockiego oświecenia czysto empiryczny i pragmatyczny punkt widzenia. Wskazuje, że moralny purytanizm na płaszczyźnie legislacyjnej przynieść może efekty odwrotne od zamierzonych, z drugiej jednak strony świadom jest tego, że związki wolności, prawa i moralności są materią delikatną, której nie można zamknąć w postaci prostych i łatwych reguł, że ich opisanie zawsze musi nastąpić w odniesieniu do konkretnego przypadku w bardzo określonym społecznym kontekście.

Druga część wstępu poświęcona jest kolejnemu problemowi znajdującemu się w samym centrum rozważań politycznych od samego ich początku. Określenie dialektycznych zależności wolności i równości jest bowiem jednym z kamieni probierczych pozwalających usytuować każdą niemal współczesną doktrynę w określonym miejscu politycznego spektrum. Jak socjalizm i konserwatyzm, tak liberalizm zajmuje w tej kwestii określone stanowisko, które – nieco trywializując – sprowadza się do odpowiedzi na pytanie, czy trawnik może być równocześnie wolny i równo przycięty. Samo postawienie tego trywialnego pytania ilustruje klasyczne liberalne stanowisko wobec problemu relacji wolności i równości. Niestety, słabo pamięta się dzisiaj o fakcie, iż klasyczni liberałowie – zaczynając od Johna Locke’a, Monteskiusza, poprzez Benjamina Constanta, na Herbercie Spencerze kończąc – nie byli entuzjastami równości, że oprócz równości w wolności i formalnej równości wobec prawa każdą jej postać, szczególnie polityczną i ekonomiczną, postrzegali jako zagrożenie dla wolności jednostki. Sama równość wobec prawa wydaje się, co podkreśla autor, wielką zdobyczą liberalizmu, choć pamiętać należy, że jej korzenie tkwią głęboko w chrześcijańskiej refleksji moralnej. Nie ona jednak stanowi dziś przedmiot dyskursu, weszła bowiem w skład zachodniego dziedzictwa prawnego i nie jest podważana przez żadnych liczących się uczestników debaty. Spory natomiast, także wśród samych liberałów, dotyczą równości szans. I w tym miejscu Leszek Balcerowicz prezentuje stanowisko najbliższe duchowi liberalizmu tradycji klasycznej. Różnorodność jednostek, ich talentów, predyspozycji, uzdolnień sprawia, że nie mogą być one ignorowane, jak czyni to lewica, lecz jej konsekwencją jest różnorodność szans realizacji indywidualnych aspiracji. Ta różnorodność jest konieczną konsekwencją zastosowania zasady wolności, a administracyjna, oparta na przymusie ingerencja niszczy Hayekowski ład spontaniczny, dokonując przy okazji redukcji wszystkich unikalnych jednostek do najniższego wspólnego mianownika. I w tym miejscu argument profesora Balcerowicza nie ma charakteru abstrakcyjnych dywagacji, lecz odwołuje się do zdrowego rozsądku i powszechnego doświadczenia. Konkurują tutaj bowiem dwa przeciwstawne paradygmaty. Wedle pierwszego, nazwijmy go publicznym, dostęp do pozycji społecznej kojarzonej z prestiżem i sukcesem określony jest nie przez indywidualne zalety i kompetencje, lecz jest wynikiem arbitralnej decyzji władzy, za którą stoją konkretni ludzie i konkretne interesy. Model wolnorynkowy oparty jest natomiast na konkurencji wolnych jednostek, które osiągają sukces lub ponoszą klęskę w dostępie do pozycji społecznych za sprawą swych kompetencji. W modelu pierwszym konsekwencje nietrafionej decyzji ponoszą wszyscy podatnicy, w drugim – prywatni dysponenci. Wobec tego w interesie wszystkich (z wyjątkiem, oczywiście, ludzi władzy) jest rozszerzenie zasad wolnorynkowych i maksymalne ograniczenie sfery oddziaływania państwa. Przenosząc argument na poziom zupełnie trywialny, nikt dzisiaj nie wierzy, że w konkursach na stanowiska w administracji publicznej czy w przedsiębiorstwach, w których największym udziałowcem jest Skarb Państwa, wygrywają ci, co mają największe kompetencje.

O ile jednak zasada równości szans budzi wśród liberałów ożywione dyskusje i nie zawsze bywa tak ortodoksyjnie rozumiana (vide Rawls), to nie wywołuje większych kontrowersji problem równości własności, która – jak pisze autor – „musi być w konflikcie z szeroką wolnością” i nie jest ważne, czy realizuje się ją w państwie socjalistycznym (w potocznym sensie tego słowa), czy w „państwie dobrobytu”. Rozważania te pozwalają przejść autorowi do analizy wzajemnych relacji pomiędzy liberalną wolnością negatywną a wolnością pozytywną. Nie jest to przeciwstawienie pokrywające się z Berlinowskim argumentem, lecz w sposób jasny i przekonujący pokazuje niekonsekwencje i słabość argumentów tych, którzy z wolności negatywnej wywodzą uprawnienia o charakterze socjalnym, a z nich konieczność redystrybutywnej roli państwa. W sposób właściwy dla klasycznego liberalizmu Leszek Balcerowicz dyskredytuje rozbudowaną socjalną funkcję władzy, wskazując na jej nieefektywność i moralne spustoszenie, które czyni ona w społeczeństwie. Przeciwstawia jej afirmowaną przez liberałów i skuteczną w praktyce dobroczynność prywatną, opartą nie na prawnych nakazach, lecz na moralnych zobowiązaniach wobec innych członków społeczności. To zatem, czego mimo ogromnych nakładów nie może zapewnić państwo, z powodzeniem może być realizowane w ramach społeczeństwa obywatelskiego konkurującego z państwem i w przeciwieństwie do niego gwarantującego jednostkom ogromną sferę autonomii. Autonomii, którą realizować można na płaszczyźnie osobistej, społecznej, politycznej, a w końcu gospodarczej.

Tej ostatniej profesor Balcerowicz poświęca w swej narracji najwięcej miejsca. Dydaktyczny walor jego wywodów polega przede wszystkim na wskazaniu idealnego liberalnego modelu autonomii gospodarczej i zestawieniu go z praktyką polityczną i prawną. Pozwala mu to na pokazanie, w jak ogromnym stopniu w ciągu ostatnich lat posunął się proces ciągłego ograniczania tej autonomii poprzez prawną reglamentację oraz rozwój fiskalizmu. W efekcie, mimo deklaratywnej afirmacji autonomii w państwach zachodnich, jej oblicze jest w niczym niepodobne do tego, jakim cieszyli się dla przykładu Brytyjczycy i Amerykanie jeszcze wiek temu. To rozwodnienie prawa własności sprawia, że trudno, trzymając się klasycznych kategorii, serio traktować państwa zachodnie jako kraje, w których obowiązuje kapitalistyczny paradygmat. Oczywiście, owo rozwodnienie jest niczym wobec teorii i praktyki komunizmu, z założenia negującego własność prywatną, a co za tym idzie wolność gospodarczą, lecz jest przyczynkiem do opisania zjawiska, na które wcześniej zwrócił uwagę Murray Rothbard. Chodzi tu o niebywałe poparcie, jakim interwencjonistyczne, etatystyczne i komunistyczne idee cieszyły się i cieszą wśród zachodnich intelektualistów. Odesłać w tym miejscu należy do rozważań wspomnianego przed chwilą Rothbarda oraz proroka lewicowej rewolucji intelektualnej – Antonia Gramsciego. Sam Leszek Balcerowicz wskazuje na marginesie swego wywodu najważniejszą przyczynę sytuacji, nad którą boleje: „z krytyki kapitalizmu – pisze – można w kapitalizmie nieźle żyć; natomiast nie dało się dobrze żyć z krytyki socjalizmu w socjalizmie”. Obok koniunkturalizmu drugą przyczyną „zniewolenia umysłów” jest fundamentalny błąd o charakterze antropologicznym, o którym za chwilę, oraz niczym nieuzasadniona kariera keynesizmu w powojennym świecie. I w tym miejscu w sukurs obrońcom wolnego rynku idzie doświadczenie. Tylko bowiem ideologiczne zaślepienie, nieznajomość elementarnych praw ekonomii i historii ekonomicznej może stać za przywiązaniem niektórych do fetyszu państwa dobrobytu. Problemy ekonomiczne Unii Europejskiej nie są przecież spowodowane przez nadmiar rynkowej wolności, lecz przekonanie, że to rządy państw – na przekór oczywistemu doświadczeniu – są w stanie zlikwidować wszelkie domniemane niedomagania rynku i zastąpić je swą kuratelą.

Dochodzimy w tym miejscu do problemu, od którego każdy niemal liberalny myśliciel rozpoczynał swą argumentację. Liberalny porządek, tak samo jak wszystkie socjalistyczne projekty doskonałego ładu, jest oparty na pewnej wizji natury ludzkiej. Liberalny punkt widzenia można, zdaniem autora, streścić w postaci kilku fundamentalnych przymiotów ludzkiej natury, których cechą wspólną jest jej zasadnicza niezmienność. Nie jest więc ona, jak chcą lewicowi przeciwnicy liberalizmu, plastycznym, podatnym na obróbkę tworzywem bez żadnych immanentnych właściwości. Z tego błędu antropologicznego wynikają wszystkie inne kontrowersje pomiędzy liberalną i konserwatywną prawicą, a progresywistyczną lewicą. Tak charakterystyczne kategorie klasycznej tradycji politycznej Zachodu, jak: wolność, przekonanie o ograniczonym charakterze władzy, formalne rozumienie równości, sceptycyzm poznawczy oraz afirmacja własności prywatnej są konsekwencją wnikliwej analizy natury ludzkiej dokonanej przez tytanów zachodniej filozofii, od świętego Augustyna począwszy (świetnie, że przy okazji profesor Balcerowicz wskazuje na scholastyczne źródła uzasadnienia wolnego rynku i prywatnej własności). Te wszystkie kategorie wywiedzione zostają bowiem z analizy ładu spontanicznego, tworzonego przez wyposażone w moralne uprawnienia jednostki, które wchodzą z sobą w dobrowolne zależności i interakcje. Interwencja państwa, wszelkie postacie socjalizmu zaburzają lub niszczą ten naturalny mechanizm owocnej współpracy i muszą w konsekwencji doprowadzić do zniewolenia jednostek i całych społeczeństw. Błędne założenie co do natury ludzkiej skutkuje z kolei koniecznością odwołania się do przemocy jako najlepszego i jedynego środka wymuszenia posłuchu i nie jest to wynaturzenie czy błąd, lecz prosta konsekwencja realizacji utopijnych założeń. Uświadomieniu tego mechanizmu służy właśnie recenzowana antologia.

Część źródłowa podzielona jest na kilka sekcji, które przybliżać mają główne zasady liberalnej refleksji i najważniejsze liberalne kategorie. Dotyczą one kolejno: natury ludzkiej i wizji ustroju; państwa, demokracji, wolności; państwa, własności, rynku; państwa socjalnego, społeczeństwa, człowieka; liberalizmu–antyliberalizmu. Opisują zatem najważniejsze obszary zainteresowania liberalnej refleksji i główne pola starcia z lewicowymi ideologiami. Liberalizm oczywiście, jak każdy wielki nurt politycznego myślenia, nie jest jednorodny. Występują w nim rozmaite, czasem opozycyjne wobec siebie tradycje. Lecz takie zestawienie tekstów źródłowych świadczy niewątpliwie o wielkiej żywotności liberalnej argumentacji i zdolności przystosowywania się do zmieniających się okoliczności społecznych. Stąd wśród autorów znajdziemy ojców szkockiego oświecenia – Hume’a i Smitha, teoretyka liberalnego konstytucjonalizmu i zapamiętałego krytyka demokracji – Constanta, utylitarystę Milla, konserwatywnego Alexisa de Tocqueville’a, bezkompromisowego wolnorynkowa Bastiata, jednego z ojców założycieli – Jamesa Madisona, przedstawicieli szkoły austriackiej – von Misesa  i von Hayeka, monetarystę Friedmana, minarchistę Roberta Nozicka, libertarianina Murraya, ale także Llosę, Poppera, Kołakowskiego, Anthony’ego de Jasaya i wielu innych, których pomimo dzielących ich różnic łączy nieskrywana miłość do wolności i wiara, że tylko wolna jednostka może nazwać siebie dumnie człowiekiem. Rzecz jasna, mimo że antologia (bez wstępu) liczy prawie 950 stron, to niemożliwe było oddanie w niej całego bogactwa i dorobku myśli liberalnej, a każdy wybór uznać należy za niepełny. Moim zdaniem brakło w niej jednak kilku autorów, bez których trudno w pełni oddać obraz XX-wiecznego ruchu wolnościowego. Szkoda więc, że nie znajdziemy w antologii tekstów Jaya Alberta Nocka, Rothbarda, Henry’ego Hazlitta, Davida Friedmana czy Hansa-Hermanna Hoppego, którzy w wolnościowym paradygmacie przekraczają liberalny Rubikon, posuwając się do zanegowania instytucji państwa traktowanego jako największa w dziejach organizacja przestępcza. Traktując to jednak jako sugestię dla przyszłej działalności wydawniczej FOR-u, podkreślić należy niebywałą wartość poznawczą recenzowanej antologii. Każdy bowiem, kto pragnie być świadomym uczestnikiem społecznej debaty, kto chciałby odkryć istotę i zasady liberalnej filozofii politycznej oraz gospodarki wolnorynkowej, kto w końcu chce być obywatelem znającym realne alternatywy, powinien po nią sięgnąć. Wierzących bez wątpienia umocni w wierze, błądzącym wyprostuje ścieżki, przeciwnikom każe raz jeszcze przemyśleć swoje argumenty i z pewnością zasieje w nich niejedno ziarno wątpliwości.

prof. nadzw. dr hab. Tomasz Tulejski

Pracownik Katedry Doktryn Polityczno-Prawnych Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego oraz Centrum Myśli Polityczno-Prawnej im. Alexisa de Tocqueville’a.

Sprawiedliwość :)

John Locke o prawie do obrony i wymierzania sprawiedliwości

§ 6. Jakkolwiek jest to stan wolności, nie jest to jednak stan, w którym można czynić, co się komu podoba. Człowiek posiada w tym stanie niemożliwą do kontrolowania wolność dysponowania swą osobą i majątkiem, nie posiada jednak wolności unicestwienia samego siebie ani żadnej istoty znajdującej się w jego posiadaniu, jeżeli nie wymagają tego szlachetniejsze cele niż tylko jego samozachowanie. W stanie natury ma rządzić obowiązujące każdego prawo natury. Rozum, który jest tym prawem, uczy cały rodzaj ludzki, jeśli tylko ten chce się go poradzić, że skoro wszyscy są równi i niezależni, nikt nie powinien wyrządzać drugiemu szkód na życiu, zdrowiu, wolności czy majątku. Ludzie, będąc stworzeni przez jednego, wszechmogącego i nieskończenie mądrego Stwórcę, są wszyscy sługami jednego, suwerennego Pana, zostali przysłani na świat z Jego rozkazu i na Jego polecenie, są Jego własnością, Jego dziełem, zostali stworzeni, by istnieć tak długo, jak Jemu, a nie komukolwiek innemu, będzie się podobać. Wszyscy oni zostali wyposażeni w takie same zdolności i wszyscy należą do wspólnoty natury. Nie można więc zakładać istnienia wśród nas takiej podległości, która upoważniłaby do unicestwienia jeden drugiego tak, jak gdybyśmy zostali stworzeni jeden dla pożytku drugiego, jak gdyby chodziło tu o stworzone dla nas istoty niższego rzędu. Każdy, tak jak jest zobowiązany do zachowania siebie samego i nieopuszczania rozmyślnie swego miejsca, wtedy, kiedy jego własne samozachowanie nie jest wystawione na szwank, powinien także, według swych możliwości, zachować resztę rodzaju ludzkiego. Nie powinien on ograniczać bądź pozbawiać innego życia ani niczego, co służy jego zachowaniu, a więc wolności, zdrowia, ciała czy dóbr, chyba, że w ten sposób ma zostać wymierzona sprawiedliwość przestępcy.

§ 7. A zatem wszyscy ludzie mają powstrzymać się od naruszania uprawnień innych, od wyrządzania jeden drugiemu krzywd i przestrzegać postanowienia prawa natury, które nakazuje pokój i zachowanie całego rodzaju ludzkiego. W tym stanie wykonywanie prawa natury spoczywa w ręku każdego człowieka, każdy jest uprawniony do ukarania przestępcy wobec tego prawa w takim stopniu, w jakim może to powstrzymać jego pogwałcenie. Prawo natury, jak wszystkie inne prawa, które dotyczą człowieka na tym świecie, istniałoby na próżno, gdyby nie było nikogo, kto w stanie natury nie posiadałby władzy jej wykonywania, a tym samym ochrony niewinnych i powściągania przestępców. Skoro zaś choć jeden może karać innego za zło, które ten wyrządził, tak może też uczynić każdy. W tym stanie zupełnej równości, gdzie naturalnie nie ma żadnej zwierzchności ani jurysdykcji jednego nad drugim, każdy musi być bezwzględnie uprawniony do czynienia tego, na co pozwala się każdemu, kto dochodzi tego prawa.

§ 8. Tak więc w stanie natury jeden człowiek uzyskuje władzę nad drugim. Nie jest to jednak władza absolutna czy arbitralna, którą mógłby on zbrodniczo wykorzystać, kiedy przestępca znajdzie się w jego rękach, kierując się porywczymi popędami lub nieograniczonymi szaleństwami własnej woli. Może go ukarać tylko tak dalece, jak spokojnie dyktuje mu to rozum i sumienie, odpowiednio do popełnionego przestępstwa. Kara ta jest tak wysoka, by mogła służyć powetowaniu szkody i powstrzymaniu przestępcy. Są to dwa powody, dla których jeden człowiek może wyrządzić krzywdę drugiemu, a co my określamy mianem kary. Gwałcąc prawo natury przestępca sam deklaruje, iż w życiu chce się rządzić innymi zasadami niż zasady rozumu i powszechnej sprawiedliwości, które ustanowił Bóg, by ludzie postępowali według nich dla ich wzajemnego bezpieczeństwa. Staje się on zatem niebezpieczny dla rodzaju ludzkiego, gdyż narusza lub lekceważy więzi, które mają zabezpieczać go przed krzywdą i gwałtem. To zaś stanowi wykroczenie przeciwko całemu gatunkowi, jego pokojowi i bezpieczeństwu zapewnionemu przez prawo natury. Stąd też każdy człowiek, który na mocy swego uprawnienia do zachowania całego rodzaju ludzkiego powstrzymać lub, gdzie to jest konieczne, zniszczyć wszystko, co jest dla rodzaju ludzkiego szkodliwe oraz wyrządzić zło temu, kto pogwałcił to prawo, jak też może skłonić go do okazani skruchy za to, co uczynił i powstrzymać go, a za jego przykładem innych, od wyrządzenia takiej szkody. W tym wypadku i na tej podstawie każdy człowiek jest uprawniony do ukarania przestępcy i wykonania prawa natury.

(…)

§ 10. Prócz przestępstwa, które sprowadza się do pogwałcenia praw i odejścia od uprawnień wynikających z zasad rozumu, wskutek czego człowiek staje się zwyrodnialcem i deklaruje, że porzucił zasady ludzkiej natury i stał się istotą szkodliwą, ma jeszcze miejsce wyrządzenie szkody tej czy innej osobie, a zatem jeszcze inni w wyniku tego przestępstwa ponoszą uszczerbek. W takiej sytuacji ten, komu wyrządzono szkodę, posiada, prócz wspólnego z innymi uprawnienia do ukarania, osobiste uprawnienie do domagania się naprawienia szkody przez tego, kto ją wyrządził. Każdy, kto uzna to za słuszne, może również przyłączyć się do tego, kto został skrzywdzony i pomóc mu przy uzyskaniu od przestępcy tego, co mogłoby wynagrodzić mu krzywdę, jaką on wyrządził.

§ 11. Z tych dwóch różnych uprawnień, jednego do karania zbrodni, dla powstrzymywania i zapobiegania przestępstwom, które to uprawnienie posiada każdy, z drugiego do naprawiania szkody, które należy tylko do strony skrzywdzonej, zwierzchnia władza, z racji pełnienia swej funkcji, posiada złożone w jej ręce przez wspólnotę uprawnienie do karania. Może ona często, gdy dobro publiczne nie wymaga wykonania prawa, darować karę za zbrodnicze przestępstwo mocą własnego autorytetu, nie może jednak darować naprawienia szkody należnego prywatnej osobie, która doznała uszczerbku. Ten, komu wyrządzono szkodę, jest uprawniony do żądania naprawienia szkody we własnym imieniu i tylko on sam może je darować. Osoba poszkodowana posiada władzę zajęcia dóbr bądź pozbawienia służby przestępcy na mocy uprawnienia do swego samozachowania, tak jak każdy człowiek ma władzę ukarania zbrodni, by zapobiec jej ponownemu popełnieniu na mocy uprawnienia do zachowania całego rodzaju ludzkiego i dokonania wszelkich rozsądnych rzeczy, za pomocą których może ten cel osiągnąć. A zatem w stanie natury każdy człowiek posiada władzę zgładzenia zabójcy, by w wyniku przykładnego ukarania, powstrzymać innych od wyrządzenia podobnej krzywdy, której żadne zadośćuczynienie nie może zrekompensować, a która to władza ma się odnosić do każdego, a także by zabezpieczyć ludzi przed zamachami zbrodniarza, który wyrzekając się rozumu, wspólnych zasad i wytycznych, jakie Bóg nadał rodzajowi ludzkiemu, przez niesprawiedliwe gwałty i rzezie, jakie popełnił, wypowiedział wojnę całej ludzkości. Tym samym może on zostać zniszczony jak lew czy tygrys, jedna z tych dzikich, rozwydrzonych bestii, po których nikt nie może spodziewać się bezpiecznego życia w społeczeństwie. Na tym to zostało oparte wielkie prawo natury: Kto przeleje krew ludzką, przez ludzi ma być przelana krew jego. Kain był tak przekonany, iż każdy jest uprawniony do zgładzenia takiego zbrodniarza, że po zabiciu swego brata krzyknął: Każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić. Tak głęboko zostało ono wyryte w sercach całego rodzaju ludzkiego.

§ 12. Z tej samej przyczyny człowiek może w stanie natury karać tego, kto w najmniejszym stopniu narusza to prawo. Czy jednak może domagać się jego śmierci? Odpowiem na to, że każde przestępstwo może być ukarane w takim stopniu i z taką surowością, jaka będzie wystarczać, by czynić je nieopłacalnym dla przestępcy, nakłonić go do okazania skruchy i odstraszyć innych od czynienia tego samego. Każde przestępstwo, które może być popełnione w stanie natury, może również w stanie natury zostać ukarane w ten sam sposób i tak dalece, jak to może mieć miejsce we wspólnocie. Obecnie nie jest moim celem zajmowanie się szczegółowo prawem natury czy wymiarem kary. Z pewnością istnieje jednak takie prawo, które dla rozumnej i studiującej je istoty jest tak zrozumiałe i jasne, jak prawa pozytywne wspólnot. Nie, nawet jaśniejsze. Łatwiej jest bowiem, odczytać zasady rozumu niż pogmatwane pojęcia i wymysły ludzi, gdzie słowa pokrywają sprzeczne i ukryte interesy. Taką też jest duża część praw państwowych, które są tylko tak dalece słuszne, dopóki odpowiadają prawu natury, do którego mają być dostosowane i zgodnie z nim interpretowane.

— John Locke, Dwa traktaty o rządzie, drugi traktat, roz. II

Współczesny liberalizm :)

Przeczytałem pracę dyplomową o liberalizmie Hayeka i Miesesa – i jestem załamany. Jestem załamany, bo pierwsza cześć tej pracy to właśnie opis doktryny liberalizmu (a właściwie to tego, co z niego zostało). Farrago to byłoby zbyt łagodne określenie, żeby  opisać co się z tego wyłania. Pogmatwany, niespójny logicznie i sprzeczny wewnętrznie – czyli właśnie współczesny – liberalizm. Surrealizm intelektualny. Widać logika dla nowoczesnych liberałów nie jest żadną przeszkodą.

Krytykę zatem czas zacząć.

„Mieszczaństwo uwalniając siebie z „więzów feudalnych”, było pierwszą z klas uciskanych, która uzyskała swoją świadomość i siłę, aby rozpocząć rewolucję.”

Czytam, czytam – myślę sobie: może być, ale mogłoby być lepiej – aż tu nagle – bach! bęc! – „więzy feudalne”, „klasy uciskane”, „świadomość klasowa” i „rewolucja”! Patrzę na źródło a tu książka z 1978 roku. Dziwaczne, w 1978 – poza przypadkami medycznymi – już chyba nikt (włączając w to członków partii) nie odurzał się „opium intelektualistów” (jak to Aron ujął), ale nawet jeśli się zdarzało, że akademicy (co dziwniejsze – zajmujący się liberalizmem!) nadal parali się sztuką teorii społecznej przy pomocy marksistowskiej metodologii, to nadal nie rozumiem po co powtarzać ich błędy w czasach dzisiejszych?

„Przy takiej interpretacji leseferyzmu działalność państwa może obejmować wszystkie rodzaje funkcji usługowych – nawet włączając w to państwo opiekuńcze – przy założeniu, że nie będą one spełniane w sposób związany ze stosowaniem przymusu.”

Z kolei w tym zdaniu najlepiej widać, jak J.S. Mill będąc jednym z największych obrońców wolności indywidualnej jednocześnie zasiał w doktrynie ziarno samozniszczenia.

„Oczywiście nie może być tak do końca, bo człowiek aby się samorealizować musi mieć do tego stworzone warunki i mieć na to środki- dlatego np. liberał T. H. Green mówił, że pewien interwencjonizm państwowy oraz pewne formy wpływania na swobodę działania ludzi przyczyniają się do wzrostu wolności ogółu społeczeństwa”

Mówiąc krótko: jeśli autorka pracy ma dwa telewizory w domu, a ja nie mam żadnego i jeśli przekonam państwo (np. finansując kampanię polityczną PO i PiS), że musi wysłać uzbrojonych ludzi, żeby autorce jeden telewizor skonfiskowało i oddało go mi, bo ja nie mam warunków i środków do samorealizacji bez telewizora – to wtedy „wzrasta wolność ogółu społeczeństwa”. Niech będzie przeklęty dzień, w którym wymyślili „równość szans”.

„Państwo natomiast nie znosi własności prywatnej lecz ją gwarantuje.”

Państwo chroni własność przed wszystkimi innymi poza samym sobą. „An expropriating property protector is a contradiction in terms” – jak powiada klasyk mniej sentymentalnego acz spójniejszego logicznie liberalizmu. 🙂

„Klasyczny liberalizm uwypukla rolę praw człowieka, koncentruje się wokół prawa do życia i tego, że każdy człowiek jest równy wobec prawa. Autentyczna wolność i równość wymaga zaistnienia niezbędnych warunków w zakresie życia ekonomicznego, społecznego i kulturalno-oświatowego, dlatego wszyscy ludzie mają prawo do pracy, godziwej płacy, wykształcenia i wychowania, zabezpieczenia życia i zdrowia. To państwo ma być tym czynnikiem, który zdolny jest chronić tego rodzaju uprawnienia.”

Autorka zdaje się o liberalizmie Rawlsa i Keynesa pisała pracę, a nie o liberalizmie Hayeka i Misesa.

„Moim zdaniem, liberalizm oznacza wiarę w siłę rozumu, który jest w stanie regulować sposób życia, i pokazywać całkiem nowy, eksperymentalny stosunek do problemów rządu i społeczeństwa.”

Wedle tej pozbawionej treści i pełnej polotnego sentymentu retoryki Lenin też był liberałem.

„W neoliberalizmie to państwo kieruje gospodarką. Jest to program sterowania siłami ekonomicznymi w celu zapewnienia
równości społecznej i sprawiedliwości.”

Co to w ogóle znaczy? Albo przedrostek „neo” nie jest potrzebny i słowo „liberalizm” nie oznacza już tego, co niegdyś znaczyło, albo autorce przedrostek „neo” pomylił się z przedrostkiem „anty”. Lewica najczęściej utożsamia „neoliberalizm” z Miltonem Friedmanem (choć on sam się uważał po prostu za klasycznego liberała, spadkobiercę filozofii politycznej Adama Smitha, Thomasa Jeffersona i Friedricha A. von Hayeka) – biedny Milton w grobie się przewraca jak już nawet liberałowie o nim takie bzdury piszą.

Czytając ten tekst odnoszę wrażenie – bynajmniej nie dlatego, że uważam demoliberalizm i socjalliberalizm za wyrażenia sprzeczne wewnętrznie – że autorka w ogóle Misesa i Hayeka nie czytała – zwłaszcza tego, co mieli do powiedzenia o secesji, demokracji, monopolu, redystrybucji i interwencji. Poza tym autorka z braku spójności logicznej XIX-wiecznych liberałów robi cnotę. Tak samo naiwna wiara Hayeka, że uchwalenie konstytucji gwarantuje wolność – gdyby tak było to PRL byłby znośnym miejscem do życia – nie jest powodem do dumy klasycznych liberałów. Ponadto autorka namiętnie posługuje się egalitarystycznym słownikiem: każdemu kto używa wyrażenia „neoliberalizm” polecam tekst Mario Vargasa Llosy „Liberalizm w nowym tysiącleciu”. Powiem więcej, autorka posługuje się krypto-egalitarystyczną ideologią w przebraniu Hayeka i Misesa. Mówiąc krótko: następnym razem mniej romantycznych sentymentów a więcej konkretów.

Biedna ta liberalna doktryna: Locke uprawomocnił własność swoją teorią zaopatrując ją w klauzulę, która jest niemożliwa do spełnienia na gruncie logiki; J.S. Mill i J. Bentham zbudowali obronę wolności na domku z kart – utylitaryzmie, który z łatwością można przefomułować w totalitarny socjalizm, bo wystarczy udowodnić, że wtedy zwiększy się „total utility” czy „the greatest happiness of the greatest number”; przez cały XIX i XX wiek liberałowie-parlamentarzyści wypaczali doktrynę swoją praktyką polityczną; a na koniec, jakby było mało, Hayek, najsłynniejszy liberał XX-wieku, oparł całą swoją budowlę intelektualną na wierze w moc sprawczą kartki papieru (konstytucji). Żeby było śmieszniej liberalizm stał się nierozrywalny z demokracją parlamentarną, która przez ostatnie stulecie zwiększyła pięciokrotnie (a w Szwecji nawet dziesięciokrotnie) udział wydatków państwa w dochodzie narodowym tworząc tym samym „państwo przemiałowe”, państwo masowej redystrybucji, państwo chronicznie ograniczanej wolności.

Żeby było jeszcze zabawniej – absurdu nigdy nie za wiele – to idea konstytucji wywodzi się idei umowy społecznej, której istota polega na tym, że ponieważ w anarchii nie jesteśmy w stanie egzekwować umów i w ogóle współpracować – wszyscy są sobie wilkami, czy jak to tam Hobbes ujął w „Lewiatanie” – przeto musimy wspólnymi siłami zawiązać umowę społeczną, dzięki której stworzymy państwo, które wyrwie nas z dysfunkcjonalnego stanu anarchii. Kto by się przejmował logiką? No, ale cóż.. skoro tacy giganci jak Buchanan, Hayek czy Popper dali się nabrać, to cóż dopiero my, szare żuczki, możemy? :-)

Jedyną wartość w tej pracy, jaką dostrzegam, to skłonienie potencjalnych czytelników sięgnięcia po lekturę Hayeka czy Misesa, poza tym tekst ten tylko gmatwa i tak już pogmatwany – ponad granice zdrowego rozsądku i dobrego smaku – liberalizm.

Modlitwa na maturze :)

W Polsce dziś wszyscy wydają się działać zgodnie z logiką zaogniania, pogłębiania i mnożenia konfliktów. Zaangażowany silnie w politykę kościół katolicki nie jest wolny od tej przypadłości. Kolejnym z serii dowodów na to, po radiomaryjnych seansach nienawiści i wiecowo-politycznych wystąpieniach biskupów w ramach „homilii”, jest powrót do absurdalnego żądania dotyczącego uczynienia z religii przedmiotu maturalnego.

Wprowadzenie takiego egzaminu stanowiłoby, tu cytat z komunikatu biskupów uczestniczących w obradach Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu, „realizację zasady równoprawnego z innymi przedmiotami traktowania nauki religii”. Być może, ale problem w tym, że do realizacji tej zasady potrzeba więcej niż tylko wprowadzenia egzaminu maturalnego. Jeśli religia miałaby być przedmiotem traktowanym na równi z innymi, konieczne byłoby wprowadzenie istotniejszych zmian. Po pierwsze, lekcje religii musiałyby przestać być katechezami. Oznacza to, że musiałyby służyć wyłącznie przekazywaniu wiedzy na tematy związane z religią, zasadami wiary, nauczania kościoła, problematyką etyczno-teologiczną. Wyeliminowany musiałby zostać element krzewienia i pogłębiania wiary, jako czynnik wpływający na ocenę. Owszem prawdą jest, że niektóre inne przedmioty szkolne stawiają sobie cele wychowawcze, wykraczające poza samą funkcję przekazywania wiedzy. Np. jednym z celów nauczania historii jest kształtowanie postaw patriotycznych. Jednak uczeń o wybitnej wiedzy historycznej otrzyma z historii ocenę najwyższą także jeśli jest kosmopolitą i nie odczuwa żadnego związku emocjonalnego z ojczyzną. Religia powinna zatem być tak skonstruowana, aby najwyższe oceny mógł z niej zdobyć ateista. Tymczasem praktyką powszechną jest uwarunkowywanie wysokości oceny z religii uczestnictwem w nabożeństwach (za moich czasów na rekolekcjach czy roratach należało zbierać stempelki i przedkładać je katechecie), a także włączanie w program, jako niekiedy jego element dominujący, przygotowania do przyjęcia sakramentów (przede wszystkim bierzmowania). Sakramenty służą zaś pogłębianiu wiary, a nie zdobywaniu wiedzy.

Po drugie, format lekcji religii musiałby zakładać przekazywanie wiedzy w sposób obiektywny i neutralny, musiałby unikać formuły propagandowej, naciskania na przyjęcie określonych przekonań jako „jedynej prawdy objawionej”. Oczywiście także na lekcjach historii zdarzają się nauczyciele pragnący kształtować światopogląd polityczno-ideowy uczniów według własnych preferencji. Mówimy wówczas o pewnej patologii, indoktrynacji, sprzeniewierzeniu się misji nauczyciela i przewidujemy odpowiednie kroki dyscyplinujące. Tymczasem w odniesieniu do religii tego rodzaju format uznajemy za oczywisty. Właśnie dlatego, że nie jest to nauka, tylko katecheza.

Po trzecie w końcu, jeśli religia miałby się znaleźć na egzaminie państwowym, to państwo musi (na zasadach równouprawnienia z innymi przedmiotami właśnie) mieć całkowitą kontrolę na ustalaniem treści podstawy programowej, zaś kościół mógłby tutaj co najwyżej posiadać głos doradczy. Także nad pracą nauczycieli religii (wówczas już nie katechetów) pełną kontrolę musieliby uzyskać dyrektorzy szkół oraz kuratoria w zakresach identycznych z innymi przedmiotami, tak jak  to się obecnie stosuje. W efekcie lokalni biskupi musieliby zrezygnować ze swoich uprawnień w tym zakresie.

Skoro biskupi sugerują równouprawnienie religii w szkole, to te zmiany musiałyby zajść. Pytanie do nich brzmi, czy byliby oni skłonni je zaakceptować. Obawiam się, że jest to pytanie retoryczne.

W innym fragmencie swojego oświadczenia hierarchowie napisali, że „w ustroju demokratycznym naturalne jest domaganie się prawa do egzaminu maturalnego z religii”. Owszem, w ustroju demokratycznym naturalne jest domaganie się niemal czegokolwiek, w tym finansowania procedury in vitro z budżetu państwa, legalnej aborcji do 12. tygodnia ciąży, rejestracji związków partnerskich, ale także rzeczy o wiele bardziej zaskakujących, jak prawo życia na koszt innych podatników, zakaz jedzenia mięsa, zniesienie własności prywatnej. Wszystkiego można się domagać, a jeśli jest to w interesie domagającego się, to domaganie to jest w oczywisty sposób „naturalne”. Jednakże nie każdy z tych postulatów jest możliwy do realizacji, a w przypadku niektórych realizacja jawi się wielu ludziom jako nie do przyjęcia. Tak jest z postulatem egzaminu maturalnego z religii, dopóki treści nauczania tego przedmiotu w sposób dowolny kształtuje instytucja od państwa niezależna, zaś trzon tych zajęć stanowi promowanie określonych przekonań religijnych, ale także (co już niezwykle kontrowersyjne) politycznych. Nie może bowiem być tak, że uczeń zapytany na maturze np. o moralną ocenę homoseksualizmu, udzielając odpowiedzi zgodnej z duchem liberalizmu, dostaje „pałę”, a inny odpowiadając w zgodzie z nauczaniem pana Terlikowskiego dostaje ocenę celującą. To nazywamy dyskryminacją ze względu na przekonania polityczne. I podczas gdy kościół w ramach swojej wspólnoty oraz przestrzeni działania ma prawo dyskryminować „niewiernych odszczepieńców” w imię swych nauk, tak nie ma na to absolutnie miejsca na państwowym egzaminie dojrzałości. Dojrzałość bowiem oznacza samodzielną zdolność oceny i myślenia, a nie powtarzanie narzuconych dogmatów wiary za niecierpiącym sprzeciwu autorytetem.

Demokracja i dobrobyt: nieuchronny związek? :)

Temat tego panelu – związek między demokracją a dobrobytem na wschodzie Europy – rodzi wiele pytań. Jaki jest związek między demokracją a rozwojem? Czy rozwój jest koniecznym warunkiem dla demokracji? Czy demokracja z kolei jest konieczna dla rozwoju? Czy demokracja zawsze musi prowadzić do rozwoju – przynosić rozwój innymi słowy – po to, żeby uzyskać legitymizację wśród społeczeństwa? Jak demokracja i wolny rynek wpływają na gospodarczą i społeczną równość?

W niektórych regionach, takich jak Azja Wschodnia czy Półwysep Iberyjski, rozwój gospodarczy był bez wątpienia kluczowym czynnikiem, który wpłynął na powstanie stabilnej demokracji. Nie chodzi o to, żeby umniejszać rolę demokratycznej walki politycznej w krajach takich jak Południowa Korea, Tajwan czy Hiszpania. Ale ta walka zakończyła się sukcesem w dużej mierze dzięki temu, że znaczny wzrost gospodarczy wykształcił silną klasę średnią i wyedukowane społeczeństwo, które żądało zaangażowania politycznego i poszanowania fundamentalnych praw człowieka. Poza tym sukces gospodarczy zapewnił solidną podstawę dla konsolidowania instytucji demokratycznych.

http://www.flickr.com/photos/lizjones/388215971/sizes/m/in/photostream/
by lizjones112

Inaczej było w Środkowej i Wschodniej Europie, gdzie komunizm stał na drodze gospodarczego rozwoju, a po jego upadku w 1989 roku nowe demokracje stanęły przed wyzwaniem przekształcenia swojego systemu gospodarczego w system wolnorynkowy, który mógłby osiągnąć europejski poziom produktywności.

Transformacje na wschodzie Europy nie były łatwe. Wyeliminowanie subsydiów cenowych, zatrudnienia sponsorowanego przez rząd i państwowych przedsiębiorstw doprowadziło do ogromnych wstrząsów, kiedy bieda i nierówności dramatycznie wzrosły w początkowej fazie transformacji. Z czasem liberalizacja rynku doprowadziła do inwestycji i wzrostu, a demokracja pozwoliła krajom ukierunkowywać i niwelować wpływ gospodarczej dyslokacji. Jak Mitchell Orenstein zauważył w swoim artykule Poverty, Inequality and Democracy w niedawnym zbiorze tekstów z Journal of Democracy, demokracja zapewniła kanały dla presji społecznej, żeby chronić wydatki socjalne i pomogła krajom „zorganizować swoje socjalno-ochronne programy w sposób, który odzwierciedla szeroki wachlarz żądań i interesów.”

Nie jest zaskoczeniem, że demokracja odegrała ten rodzaj ochronnej roli w transformacji w regionie. Istnieje obszerna literatura wiążąca demokrację z gospodarczym dobrobytem i socjalną ochroną społeczeństwa. To właśnie laureat Nobla Amartya Sen nazwał instrumentalną i zapobiegawczą funkcją demokracji. Składa się na nią kontrola rządu i zapobieganie nadużyciom władzy, promowanie wzrostu gospodarczego, zachęcanie rządów do uważnego wsłuchiwania się w potrzeby obywateli i promowanie zdrowia, edukacji oraz ogólnego dobrobytu społeczeństwa, a także ochrona ludzi i ochrona ich praw przeciwko okrucieństwom reżimów autokratycznych. Sen zidentyfikował również konstruktywną rolę demokracji, która polega na wsparciu uczenia się od siebie nawzajem za pośrednictwem dyskusji publicznych, ułatwiając tym samym definiowanie społecznych potrzeb, priorytetów i obowiązków.

Niektóre z najnowszych badań potwierdzają receptę na dobrobyt autorstwa Adama Smitha sprzed 250 lat: „Bardzo mało jest wymagane by doprowadzić państwo do dobrobytu nawet z najniższego poziomu barbarzyństwa, mianowicie pokój, niskie podatki i tolerancyjne kierowanie sferą sprawiedliwości.” Według Pillars of Prosperity Timothy’ego Beslera i Torstena Perssona z London School of Economics, brak politycznego konfliktu, sprawiedliwe i usankcjonowane podatki oraz rządy prawa są kluczem do wyjaśnienia tego, co autorzy nazywają „klastrami rozwoju”, które charakteryzują się wysokim dochodem per capita i efektywnymi instytucjami państwowymi. Rządy prawa wymuszają kontrakty i poszanowanie praw własności, podczas gdy reprezentatywny rząd ułatwia uzyskanie zgody od dużej części społeczeństwa na rozsądne podatki. Takie instytucje zapewniają również odpowiedni poziom inkluzji, który z kolei legitymizuje demokratyczny rząd i sprawia, że społeczeństwo może uniknąć konfliktów.

W innej niedawnej publikacji – Dlaczego narody upadają: Źródła potęgi, dobrobytu i biedy. – Daron Acemoglu i James Robinson podobnie wskazują, że “inkluzywne instytucje ekonomiczne, które wymuszają prawa własności, zapewniają wszystkim równe szanse i promują inwestycje w nowe technologie i umiejętności bardziej przyczyniają się do wzrostu gospodarczego niż ekstrakcyjne instytucje ekonomiczne nastawione na wykorzystywanie zasobów wielu przez niewielu.” Takie inkluzywne instytucje ekonomiczne, jak piszą autorzy, wzmocnione inkluzywnymi instytucjami politycznymi, pozwalają obywatelom „uwolnić” swój potencjał, wspierać i chronić ich możliwości w zakresie innowacji, inwestycji i rozwoju.

Demokracja ma jednak swoje słabości i dylematy. Trzy z nich, które chciałbym dzisiaj omówić, wiążą się z legitymacją, równością i moralnością. Jeżeli chodzi o legitymację, istnieje ogólna zgoda co do tego, że demokracja nie jest aż tak zależna od gospodarczej sytuacji jak dyktatury, ponieważ – w przeciwieństwie do dyktatur – ma polityczną legitymację, która wynika z rządzenia za ogólną zgodą. Mimo to ta legitymacja nie jest nienaruszalna i może być osłabiona przez poważne problemy gospodarcze.

Z raportu opublikowanego w grudniu przez Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju wynika, że światowy kryzys gospodarczy podkopał poparcie dla demokracji i wolnego rynku w Europie Środkowej i Wschodniej – najbardziej wyraźny spadek poparcia dla demokracji jest zauważalny na Słowenii i na Węgrzech, a także na Słowacji, gdzie ten odsetek wyniósł ponad 20%. Przyczyną takiego trendu było to, że ludzie winili rynki i demokrację, a także zachodnie demokracje gdzie kryzys się zaczął, za wyraźny spadek konsumpcji. Co ciekawe, popularność rynków i demokracji wzrosła w post-komunistycznych krajach w Azji Centralnej, Armenii i na Białorusi, gdzie demokracji jeszcze nie wprowadzono i w rezultacie nie można jej winić za trudności gospodarcze.

Wskaźnik dobrobytu (Prosperity Index) z 2011 roku opracowany przez Legatum Institute również potwierdza, że w rezultacie gospodarczego kryzysu obywatele Wschodniej Europy „cechują się nie tylko mniejszą tolerancją wobec imigrantów i mniejszości, ale również niższym poziomem satysfakcji z ich wolności wyboru.” Dodatkowo, ostatnie raporty Freedom House dotyczące wolności prasy donoszą, że połączenie nieliberalnych polityk i ponurych perspektyw gospodarczych w regionie ogranicza przestrzeń dla wolnych mediów. Węgry, Rumunia i Bułgaria zostały ocenione jako tylko częściowo wolne w zakresie wolności prasy, integralność i niezależność mediów codziennych jest podważana również na Łotwie, w Czechach i w Polsce.  Według raportu Freedom House ten negatywny trend może stanąć na przeszkodzie w przeprowadzaniu kolejnych reform demokratycznych w tych krajach. Wskazuje również, że „poważne reformy w obszarze służby zdrowia, edukacji oraz zarządzania gospodarką mogłyby pójść w złym kierunku bez dokładnej kontroli mediów, a zrobienie postępu w walce z korupcją – która jest poważnym problemem w całym regionie – byłoby praktycznie niemożliwe.”

Niepokojący rozwój ekstremistycznych grup wrogich wobec mniejszości etnicznych, zwłaszcza wobec Romów, to złowrogi znak, że populizm i groźny nacjonalizm mogą wyrządzić szkody wciąż silnym instytucjom politycznym w regionie. Artykuł we wspomnianym wcześniej zbiorze Journal of Democracy autorstwa Dorothee Bole i Beli Greskovitsa kończy się złowrogimi słowami wskazując, że „w całej Europie Środkowej i Wschodniej radykalizujące się siły polityczne i zdesperowani wyborcy w takim samym stopniu wydają się gotowi wykorzystać swoich sąsiadów z innych grup etnicznych lub różnych pod innym względem jako kozły ofiarne. Jeżeli chodzi o delikatną politykę regionu, gospodarczy i polityczny brak stabilności prawdopodobnie przyspieszy trwający już proces, masowego rozczarowania centrowymi rozwiązaniami, dramatycznego spadku udziału ogółu i podnoszenia się radykalnych głosów.”

Druga słabość demokracji dotyczy równości. Wolny rynek nieuchronnie wiąże się w pewnym stopniu z gospodarczą nierównością, którą demokracje starają się zniwelować za pomocą polityki społecznej. Robią to w odpowiedzi na presję społeczną, a także dlatego, że nierówności mogą prowadzić do chorób społecznych takich jak nadużywanie narkotyków, przestępczość, zły stan zdrowia i innych problemów. Może również tworzyć podziały społeczne, prowadzące do konfliktów spowalniających wzrost gospodarczy i przyczyniające się do wzrostu braku stabilności politycznej.

Wykorzystanie polityki społecznej w walce z problemami nierówności może przynieść negatywne, nawet jeśli niezamierzone, konsekwencje. Transfery pieniędzy dla biednych ograniczają bodźce do pracy i powodują zależność – co było cechą systemu opieki społecznej w Stanach Zjednoczonych dopóki nie został zreformowany w 1996 roku. Takie transfery i związane z nimi uprawnienia mogą również pogorszyć dyscyplinę fiskalną – to problem, z którym mierzy się dzisiaj Grecja i inne europejskie demokracje, gdzie wskaźniki urodzeń i zwiększona długość życia przyczyniły się do redukcji państwowych przychodów i wzrostu emerytur, kosztów medycznych i innych. Rezultatem jest rosnący deficyt budżetowy i bankructwo państwa. Nie ma prostego rozwiązania tego problemu, który w najbliższej przyszłości będzie dominował w politycznych dyskusjach w rozwiniętych demokracjach, w tym również w Stanach Zjednoczonych.

I wreszcie kwestia moralności. Wielu ludzi, którzy głęboko zastanawiali się nad demokracją – chodzi mi tu o myślicieli takich jak Alexis de Tocqueville, Czesław Miłosz, Vaclav Havel i Leszek Kołakowski – podkreślali znaczenie religii dla zdrowia demokratycznych społeczeństw. Tocqueville uważał, że religia jest niezbędna dla demokracji, ponieważ kształtuje moralny charakter – to co nazywał „zwyczajami wspólnoty” i „nawykami serca” – który jest warunkiem koniecznym dla demokratycznego obywatelstwa. Miłosz obawiał się, że liberalne wartości takie jak szczerość i ludzka godność, które znajdują swoje podstawy w religii, mogą nie przetrwać „jeżeli nie będzie tej podstawy”. Havel również martwił się upadkiem religii, który jego zdaniem oddzielał współczesnego człowieka od „jego transcendentalnej kotwicy…. jedynego prawdziwego źródła odpowiedzialności i szacunku dla samego siebie.”

Podobnie jak Tocqueville, Kołakowski również postrzegał religię jako hamulec niebezpiecznej ludzkiej skłonności do chciwości i materializmu. „W ostatnich kilku dekadach szybkiego wzrostu gospodarczego,” powiedział Kołakowski w 1991 roku, „przyzwyczailiśmy się do myśli, że wszyscy my współcześni możemy mieć wszystko i że tak naprawdę na wszystko zasługujemy. Ale to zwyczajnie nie jest prawda.” Religia, jak powiedział, „nauczyła nas ograniczać się, dystansować nasze potrzeby od tego, co chcemy.” Razem z upadkiem religii ta granica niebezpiecznie zbliża się do zaniknięcia. „To będzie kulturalna katastrofa,” ostrzegł Kołakowski, „jeśli stracimy umiejętność utrzymywania dystansu pomiędzy tym, czego chcemy a naszymi potrzebami.”

Demokracja może prowadzić do dobrobytu, a jednocześnie sama może odnieść wielkie korzyści z gospodarczego postępu. Ale zamożność sama w sobie nie jest wystarczająca, a jeżeli towarzyszy jej upadek religii, konsekwencje mogą być straszne. To właśnie przesłanie Kołakowskiego i to przesłanie otrzeźwiające: „Przetrwanie naszego religijnego dziedzictwa,” powiedział, „jest warunkiem dla przetrwania naszej cywilizacji.” Powinniśmy pamiętać o tym przesłaniu rozważając wiele wyzwań, przed jakimi stoi demokracja w tym regionie i tak naprawdę na całym świecie.

Tłumaczenie: Martyna Bojarska

Uwagi wygłoszone podczas Wrocław Global Forum

1 czerwca 2012 Wrocław

Pytania o zachodnią cywilizację :)

  1. 1.        Społeczno-ekonomiczne źródła słabości Zachodu

 

1.1.            Która kropla wody przelała dzban? O kryzysie finansowym

jako podrzuconym fałszywym tropie

 

Wśród wyznawców lewicowych – czy szerzej: kolektywistycznych – idei, a także w popularnych mediach, wśród rozmaitych lewackich radykałów (antyglobalistów, ekowojowników i rozmaitych „oburzonych”), a także wśród polityków popularne jest przekonanie, że to współcześni Shylockowie, chciwi bankierzy, spowodowali kryzys finansowy, którego konsekwencją stała się recesja i to właśnie z powodu ratowania gospodarek (w tym owych chciwych bankierów) przed katastrofą kraje zachodnie są tak bardzo zadłużone. Co z kolei ma negatywne ekonomiczne i społeczne konsekwencje. To właśnie jest owa – przysłowiowa – ostatnia kropla, która przelała dzban.

http://www.flickr.com/photos/ucodep/3699962445/sizes/m/in/photostream/
by Oxfam Italia

Trudno byłoby jednak znaleźć pogląd, który byłby odleglejszy od rzeczywistości. Utrzymując się w konwencji owego przysłowia, dzban wypełniał się coraz bardziej i stawał się coraz cięższy już od pół wieku, a pierwsze pęknięcia zaczęły się zarysowywać już w latach 70. „Liberalna kontrrewolucja” za czasów Margaret Thatcher i Ronalda Reagana spowolniła ten proces, a nawet spowodowała w niektórych krajach pewne cięcia w wydatkach publicznych. Ale już w połowie lat 90. ubiegłego wieku kolejne rządy ponownie przyspieszyły ekspansję państwa opiekuńczego w obszarze wydatków publicznych ,które zaczęły szybko rosnąć nawet w tak liberalnych gospodarkach, jak brytyjska czy amerykańska.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger udowodnił ponad 10 lat temu (w 2001r.), że od lat 60. XX w. im bardziej rósł udział wydatków publicznych w PKB, tym wolniej rosły gospodarki krajów OECD. Rosnące podatki zniechęcały do pracy, zarabiania i oszczędzania, a jednocześnie ograniczały możliwości inwestowania. Późniejsze badania potwierdziły wyniki uzyskane przez Heitgera (a nawet wskazywały na większą skalę negatywnego wpływu wydatków publicznych na wzrost gospodarczy). Heitger badał okres 1960–2000, ale w pierwszej dekadzie XXI w. tempo wzrostu krajów zachodnich, a w szczególności zachodnioeuropejskich, było jeszcze niższe niż poprzednio i wynosiło zaledwie 1,0–1,5% rocznie.

Tymczasem, już od lat 80. XX w., elektorat zaczął coraz bardziej opierać się kolejnym podwyżkom podatków, a jednocześnie – bezrefleksyjnie – nadal domagał się różnego rodzaju świadczeń. W rezultacie, oportunistyczni politycy zaczęli w coraz większym stopniu finansować zwiększające się wydatki publiczne w drodze deficytów budżetowych, podnosząc stopniowo poziom zadłużenia ich gospodarek.

Tak więc wydatki publiczne i dług publiczny  rosły od dawna i jedno, co kryzys finansowy spowodował, to wzrost tempa zadłużania się. Nastąpiło przyspieszenie dnia prawdy – dnia, w którym rynki finansowe zażądają od rządów wyższego oprocentowania ich obligacji, a agencje ratingowe obniżą poziom wiarygodności kredytowej tych państw.

Autor niniejszego tekstu nie jest jednak przekonany, czy rynki finansowe – nie wspominając już o politykach, a nawet o większości ekonomistów – dostrzegły i wyciągnęły wnioski z tego, że próby makroekonomicznej polityki przyspieszania wzrostu gospodarczego w drodze ekspansjonistycznej polityki fiskalnej i monetarnej skazane są na niepowodzenie, gdyż w długim okresie redukują wzrost gospodarczy. Podobną ocenę można sformułować w odniesieniu do ekspansji regulacyjnej państwa.

To, co były redaktor „Financial Times”, Samuel Brittan, nazywa „przygnębiającym nawrotem państwochwalstwa (state-worship)” prowadzi gospodarki świata zachodniego – i w efekcie ich społeczeństwa – na manowce. Jeszcze słabszy wzrost gospodarczy i jeszcze głębsza nierównowaga są więc rezultatem długiego procesu ekspansji „socjalu”, a dopiero w dalszej kolejności kryzysu finansowego i reakcji polityków na ów kryzys w większości krajów zachodnich.

1.2.            Pod ciężarem demografii…

 

Problemy Zachodu nie kończą się jednakże na długookresowym wzroście relacji wydatków publicznych do PKB i rekordowo szybkim ostatnio przyroście długu publicznego. Dwa kolejne strumienie wody wpadają z rosnącym impetem do owego pękającego dzbana. Pierwszy stanowi swoiste przedłużenie tendencji długookresowych wzrostu „socjalu” w wydatkach publicznych ogółem i dotyczy rosnącego obciążenia przyszłymi emeryturami w warunkach niekorzystnych zmian demograficznych. Idzie o kurczącą się liczbę pracujących i rosnącą liczbę emerytów w warunkach starzenia się społeczeństw zachodnich.

To brzemię jest ogromne. Aby dać przykład, w USA jedno tylko miasto – Pittsburgh – ma (w większości niesfinansowane zainwestowanymi składkami) zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego w wysokości 580 mld dolarów! W 2009 r. analitycy wyliczyli, że niesfinansowane składkami zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego wyniosły na szczeblu stanów i miast ponad 3,1 biliona dolarów.

Dodajmy, że w Europie sytuacja jest jeszcze bardziej dramatyczna. Emerytury niemal we wszystkich krajach pozostają w systemie pay-as-you-go, czyli że ze składek dzisiejszych pracowników wypłaca się emerytury dzisiejszym emerytom. Nawet podwyższenie wieku przechodzenia na emeryturę nie rozwiąże w całości tego problemu. Potrzebne będą ponadto cięcia w wysokości emerytur (obniżenia relacji emerytury do płacy), bowiem trudno sobie wyobrazić stale podnoszone podatki malejącej liczbie pracowników!

Niektóre liczby można sobie wyobrazić. Pewien nowojorski instytut oszacował, jaki kapitał składkowy powinien (hipotetycznie, bo system jest inny) zostać zainwestowany, aby Europejczycy otrzymali swoje emerytury w wysokości wynikającej z zobowiązań państwa. I okazało się, że w przypadku Francji musiałby to być kapitał równy ok. 550% rocznego francuskiego PKB, w przypadku Holandii równy ok. 500% rocznego holenderskiego PKB, w przypadku Niemiec równy ok. 450% rocznego niemieckiego PKB, a w przypadku Włoch ok. 400% rocznego włoskiego PKB.

Jest rzeczą oczywistą, że żadne państwo zachodnioeuropejskie nie będzie w stanie wygospodarować z podatków adekwatnych kwot na cele emerytalne. Dowód tego – co prawda w skrajnym przypadku – mamy w Grecji. Tam emerytury były tak szczodre, że wedle tych samych obliczeń grecki system emerytalny musiałby mieć zgromadzony kapitał w wysokości 875% greckiego PKB. No i kryzys grecki zmusił władze tego kraju do bezzwłocznego ustosunkowania się  do tego problemu. Efekty są następujące. Najnowsze regulacje w tym względzie ustalają jednakowe dla wszystkich minimum emerytury, a wszystkie zobowiązania powyżej tego minimum zostały ścięte w skali od 20% do 40%.

Oczywiście, gdzie indziej skala cięć nie będzie zapewne tak drastyczna, ale na pewno będzie bardzo dotkliwa. Okazuje się, że filozofia państwa opiekuńczego, w którym każdy – dziś, jutro i na wieki – otrzymywać miał za darmo (lub w najgorszym przypadku poniżej kosztów) wszelkie świadczenia, niezależnie od tego, czy i ile wniósł do stworzenia krajowego bochenka, zwanego PKB, była mirażem, którego nie dało się utrzymywać w nieskończoność. Mentalność roszczeniowa, określana hasłem: „Ciągle więcej!” (jak w tytule książki: „Toujours plus”, napisanej przez krytyka roszczeniowości, francuskiego pisarza François de Closet w 1982 r.) oczekiwała nie tylko czegoś za nic, lecz także coraz więcej owego „czegoś”.

Nietypowym, ale jakże znamiennym przykładem był strajk nauczycieli państwowych szkół w stanie Wisconsin, w USA, którzy domagali się darmowej viagry (i otrzymali ją kilka lat temu) w ramach pakietu świadczeń zdrowotnych. Można by powiedzieć, pół żartem pół serio, że owi nauczyciele nie tylko nie mieli koncepcji skutecznego nauczania, ale po prostu nie mieli koncepcji, a koszty owego braku koncepcji przerzucili – tradycyjnie – na państwo.

Przebudzenie ideologów państwa opiekuńczego i dziesiątków milionów jego wyznawców jest tym boleśniejsze, że przez kilka dziesięcioleci rzeczywiście możliwe było otrzymywanie czegoś za nic, owego friedmanowskiego „darmowego obiadu”, za który płacił ktoś inny. Tak więcnajpierw płacili, i nadal płacą, najbardziej twórczy i pracowici. Np. w USA ponad 80% sumy podatku PIT płaci 20% osób o najwyższych dochodach, a w Niemczech niewiele więcej, bo 25% podatników płaci 75% sumy tego podatku. Ile jeszcze można wydoić z tych ludzi, zanim całkowicie stracą ochotę do tworzenia bogactwa?

A ponadto filozofii czegoś za nic sprzyja demografia. Gdy na jednego emeryta przypadało 4–5 pracujących, można było podnosić wysokość świadczeń emerytalnych i rentowych daleko powyżej granicy wynikającej z wysokości składek wpłacanych przez pojedynczego emeryta. Dziś te proporcje znacznie się skurczyły, a w przyszłości skurczą się jeszcze bardziej.

W obecnych warunkach nie widać nowych źródeł finansowania państwa opiekuńczego, czyli – jak to w Niemczech w skrócie mówią – „socjalu”. Wyjątkiem może być jedynie podatek inflacyjny, czyli wywołanie inflacji, która obniżyłaby realną wartość spłaty długu publicznego. „Inflacjoniści”, jak ich nazywał Henry Hazlitt, autor najpopularniejszego podręcznika podstaw ekonomii w XXw. („Ekonomia w jednej lekcji”), gdyby poszli tą drogą, zaostrzyliby jedynie skalę istniejących problemów, nie rozwiązując żadnego z nich. Cięcia rozmaitych świadczeń rzędu 10–15% (i więcej), od emerytalnych i zdrowotnych zaczynając, wydają się nieuchronne.

Jednakże, biorąc pod uwagę głębokość demoralizacji współczesnych społeczeństw w następstwie półwiecza patologicznego w swym kształcie państwa opiekuńczego, proces konfrontacji z realiami będzie i szokujący, i bolesny. Pół wieku życia „z ręką w kieszeni sąsiada” (jak przerośnięte państwo opiekuńcze nazwał – już w 1964 r.! – ojciec powojennego niemieckiego „cudu gospodarczego” Ludwig Erhard) będzie wywoływać gwałtowne reakcje amatorów obiadu za darmo i oportunistyczne zachowania polityków.

Doskonałą ilustracją są aktualne reakcje w USA polityków Partii Demokratycznej na propozycję reform systemu opieki medycznej dla osób starszych przez polityka Partii Republikańskiej, które zakładają m.in. współfinansowanie tejże opieki przez samych emerytów – bezbrzeżna radość, że oto oponenci podłożyli się licznej grupie społecznej i dzięki temu prawdopodobnie przegrają najbliższe wybory. Dalej niż do 2012 r. ich wyobraźnia nie sięga. Ktoś, bodajże Harold Macmillan, powiedział, że polityk myśli o następnych wyborach, a mąż stanu – o następnych generacjach. Jak to wygląda w krajach o słabszych tradycjach parlamentaryzmu niż Stany Zjednoczone, widać w Grecji.

1.3.            Nowa ekoreligia Zachodu i jej prawdopodobne skutki

   

Jak by tego wszystkiego było mało, Zachód, a zwłaszcza najsilniej ukąszona bakcylem nowej ekoreligii Europa Zachodnia, wyraża niemałą ochotę do nałożenia na siebie nowych ciężarów. Albo też – trzymając się paraleli o dzbanie i ostatniej kropli, która spowodowała urwanie się ucha – kolejnego, trzeciego, strumienia wody lejącego się coraz szerszą strugą do pękającego już dzbana. Rzecz idzie tutaj o walkę z antropogenicznym, czyli spowodowanym przez człowieka, globalnym ociepleniem (AGW). Wiedza naukowa, stojąca za tą religią, jest dość wątła i coraz silniej podawana w wątpliwość przez przedstawicieli innych nauk niż klimatologia, a także coraz silniej krytykowana za niechlujną i nietrzymającą standardów metodologię.

Jeśli jednak wiedza budzi (rosnące) wątpliwości, to ekonomika AGW jest mniej niż wątpliwa. Jest po prostu nonsensowna. Lord Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę monstrualnie kosztowną nonsensowność w swej niedawnej książce („An Appeal to Reason”). Potraktował on alarmistyczne projekcje owego kontrowersyjnego grona, to znaczy IPCC, poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez żadnych szans na sukces!).

Otóż gdyby machnąć ręką na klimatycznych panikarzy i nie robić  nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby  minimalne. Nie robiąc nic, bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260%, a kraje rozwijające się zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem przez sto lat o 270%, a tenże PKB krajów rozwijających się zwiększyłby się ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście same liczby znaczą mniej niż niewiele; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów.

Niemniej mają one pewne znaczenie. Pokazują bowiem, że nawet jeśli traktuje się serio modelowanie klimatyczne, macherów z IPCC i liczny tłum wyznawców tej nowej świeckiej religii, to wielce kosztowne poświęcenia nie służą  niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przekonania o podejmowaniu jedynie słusznych kroków, które nie mają żadnego związku z oczekiwanymi efektami, czyli nie opierają się na instrumentalnej racjonalności (pisałem o tych postawach zachodniej cywilizacji w innym eseju o przednaukowym i ponaukowym ciemnogrodzie naszych czasów).

Z faktu, że z działań na rzecz zapobiegania globalnemu ociepleniu nie wynikają oczekiwane efekty, nie płynie jednakże optymistyczny wniosek, iż pomysły te zostaną rychło zarzucone. Upłynie zapewne wiele czasu, nim politycy wycofają się ze swego poparcia dla idei walki z globalnym ociepleniem. Mają bowiem do stracenia dwa cenne dla siebie (bo nie dla nas!) pomysły. Po pierwsze, nie przedstawią siebie jako rycerzy w błyszczącej zbroi, którzy przybywają uratować swój elektorat przed smokiem globalnego ocieplenia. I po drugie, stracą okazję do tego, co w praktyce politycznej cenią sobie najbardziej, to znaczy do zdobywania wiernych wyborców za pośrednictwem rozdzielania pieniędzy (w tym przypadku: pieniędzy dla robiących interesy na tzw. odnawialnej energii).

Poza tym musieliby przyznać się, że tak reklamowana przez nich samych „miękka siła” (soft power) Europy niewiele znaczy poza Europą, a w najlepszym razie poza światem zachodnim. Nawrócenia na ekoreligię Zachodu kogokolwiek poza Zachodem prawie nie występują. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę.  Stosunek do Europy zmienia się dość szybko. Niezłym przykładem tych zmian może być rysunek hinduskich satyryków przedstawiający świat w XXI stuleciu, zamieszczony w delhijskim „Economic Times”. Europa jest tam, dość bezceremonialnie, przedstawiona jako „Zbankrutowana Unia Emerytów” (Broke Union of Retirees)…

W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych spędów „ociepleniowych” (Kopenhaga, Cancún, Durban) czy też dziwaczne kroki w sprawie Libii pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas być może nie trzeba byłoby jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych  zachowań (patrz „The Nerves of Government”). W kategoriach tej teorii, siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same dobre intencje, a nawet dobry przykład, nie wystarczają.

Warto zwrócić uwagę, że ta słabość polityczno-militarna Zachodniej Europy i coraz wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego nie przełożyły się dotychczas na silny spadek znaczenia zachodnich firm w handlu międzynarodowym i w inwestycjach bezpośrednich za granicą. Doświadczenie menagementu, kwalifikacje, sprawna infrastruktura i – w porównaniu z większością innych krajów – sprzyjające rozwojowi gospodarczemu instytucje pozwalają utrzymywać się firmom z tych krajów w czołówce światowej. Taka sytuacja nie będzie jednak trwać wiecznie. Jeśli nie powzięte zostaną istotne środki zaradcze, to wyższe podatki, uciążliwsze regulacje i antywzrostowo działające obciążenie „socjalem” przełoży się wcześniej czy później także na sprawność zachodnioeuropejskich firm.

2. Zróżnicowana (nieodległa?) przyszłość największych krajów Europy

Rozważania wychodzące poza kwestie ekonomiczne ważne dla zachodniej gospodarki, jakie autor poczynił w poprzedzającej części, miały z konieczności  charakter szkicowy. Są jednak absolutnie konieczne. Zdaniem autora często przywoływane Clintonowskie hasło: „Gospodarka, głupcze!” w niewielu przypadkach pomaga zrozumieć gospodarcze przemiany. Ekonomiczne przypływy i odpływy, ekspansje i kryzysy mają swoje instytucjonalne ramy. A instytucje z kolei są kształtowane przez nasze wyobrażenia o tym, jak funkcjonuje świat (których to wyobrażeń nie jesteśmy, niestety, zdolni oddzielić od naszych preferencji, co do tego, jak świat  powinien funkcjonować). Jak sądzę, niekończące się poszukiwania sposobu na stworzenie świata, w którym można w nieskończoność otrzymywać coś za nic, biorą się nie z ocen tego, jak funkcjonuje świat, ale z tego, jak niektórzy chcieliby, by ów świat funkcjonował…

Karmieni bardziej ideami Jana Jakuba Rousseau niż Karola Marksa kolektywiści z obu końców demokratycznego spektrum (socjaliści i paternaliści) stworzyli pewien sposób myślenia na temat państwa opiekuńczego, który ustępować będzie powoli, niechętnie i – jak to już stwierdziłem – być może wręcz spazmatycznie. Szanse na akceptację ograniczenia skali apetytów na państwo opiekuńcze będą różne w poszczególnych krajach. Widać to już dziś w odniesieniu do peryferyjnych państw Europy Zachodniej (Grecji z jednej strony, Irlandii z drugiej i Portugalią tak gdzieś pośrodku) i uwydatni się także – zdaniem autora – w nie tak odległej przyszłości w odniesieniu do największych krajów Zachodu.

Powszechnie akceptuje się jako pewnik, że oś Paryż–Berlin jest siłą napędową Unii Europejskiej w jej kolejnych wcieleniach (ze strefą euro włącznie). Jednakże reakcje tych i innych dużych krajów  mogą bardzo różnić się między sobą. Zacznę od Niemców, których historia i wynikająca z niej trauma uczyniły społeczeństwem unikającym aktywnego działania na rzecz ładu światowego środkami militarnymi. Niemcy stali się – w stopniu wręcz irytującym – pacyfistami i ludźmi pełnymi rozmaitych strachów i fobii (exemplum energia atomowa).

Z drugiej jednak strony wzmiankowana historia, tym razem nie wojny, lecz doświadczeń hiperinflacji wczesnych lat 20. ubiegłego wieku oraz skoncentrowanie energii Niemców po II wojnie światowej na sprawach gospodarki silnie wpłynęły na zachowania indywidualne i społeczne. A te z kolei przełożyły się na skłonność do kompromisu w imię unikania wielkich wstrząsów. Kombinacja tych czynników może pozwolić Niemcom przejść bez większego szwanku przez trudny okres redukcji – niedającego się utrzymać w obecnym rozmiarze – państwa opiekuńczego. Jest ono w Niemczech podobnie przerośnięte jak gdzie indziej, ale ze względów historycznych zachowania Niemców są bardziej umiarkowane.

Po pierwsze, Niemcy nadal są wysoce konkurencyjną gospodarką, jednym z największych eksporterów w skali światowej. Ta konkurencyjność wynika w pierwszym rzędzie z wysokiego poziomu wolności gospodarczej (23. miejsce w 2011 r. na podstawie Index of Economic Freedom (IEF); dla porównania Francja zajmuje 64. miejsce). Po drugie, poziom elastyczności niemieckiej gospodarki bierze się także stąd, że rozwiązania instytucjonalne i przyjmowane kierunki polityki ekonomicznej i społecznej, będące rezultatem nieskończonej wręcz ilości intensywnych negocjacji, utrzymują się najczęściej niezależnie od zmian ekip rządzących.

Kiedyś nazwałem ten, niewątpliwe męczący, mechanizm negocjacyjny  Millimeterpolitik, który to termin nie wymaga tłumaczenia. Jednakże owa ogromna ilość czasu spędzana na analizach, konsultacjach i negocjacjach najczęściej nie idzie u Niemców – na marne. Jakkolwiek Millimeterpolitik znacznie spowalnia proces decyzyjny, to jednak w przypadku ważkich decyzji – wpływających na długookresowe trendy ekonomiczne i społeczne – pozwala na wypracowanie stanowiska na tyle akceptowalnego dla głównych sił politycznych, iż nie ulegają one zmianom po wyborach, przegranych przez rządzących.

Tak było np. w przypadku częściowej liberalizacji rynku pracy za rządów kanclerza Schrödera z SPD, która dobrze służy gospodarce niemieckiej obecnie, lub w przypadku podwyższenia wieku przechodzenia na emeryturę do 67 roku życia. I tak też jest z niedawną decyzją o narzuceniu sztywnych limitów wielkości deficytu budżetowego. Ponieważ partie zaakceptowały zmiany regulacji i starają się dotrzymywać uzgodnień, po zmianie ekipy rządzącej dokonują one przesunięć – w obszarach konsensusu – jedynie o przysłowiowe milimetry. Biorąc pod uwagę te szczególne cechy niemieckiej gospodarki i niemieckiego sposobu prowadzenia polityki, nieuchronne cięcia w uprawnieniach do „socjalu” w jego rozmaitych przejawach byłyby zapewne mniejsze niż w innych dużych krajach Europy i zostałyby wprowadzone bez politycznych spazmów.

Niezależnie od rozwoju sytuacji w strefie euro, autor ocenia, że w Europie istnieje grupa krajów, których elity rządzące byłyby gotowe zaakceptować niemiecki wzorzec ekonomiczny wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. W wypadku zawirowań na większą skalę, mógłby nawet wyłonić się silnie konkurencyjny, mniej lub bardziej zinstytucjonalizowany obszar, obejmujący dwie grupy krajów. Z jednej strony byłoby to kilka krajów „starej” Europy: Holandia, Austria, Finlandia, Szwecja i być może (ze względu na historyczne tradycje neutralności) Szwajcaria. Z drugiej strony – grupa krajów „nowej” Europy, czyli tych, które pozostawiły za sobą bagaż zniekształceń czasów komunizmu i z powodzeniem zintegrowały się z gospodarką światową. Mam tu na myśli ósemkę krajów postkomunistycznych, które weszły do UE w 2004 r. W ten sposób mogłoby powstać nowe centrum europejskiego dynamizmu gospodarczego.

Oczekiwania autora w odniesieniu do drugiego kluczowego kraju europejskiej integracji, czyli Francji, są zdecydowanie odmienne. Bierze się to przede wszystkim z przejawiającej się tam bezustannie intelektualnej i politycznej rebelii przeciw rzeczywistości. Nigdy nie zapomnę gwałtownych demonstracji przeciwko nieśmiałej, bo podnoszącej granicę wieku przechodzenia na emeryturę do zaledwie 62 lat, zmianie w systemie emerytalnym. A zwłaszcza nie zapomnę fotografii pięknej dziewczyny, która swoje „Non!” wymalowała na własnej buzi.

I nie idzie bynajmniej o kontrast natury estetycznej, lecz o surrealizm w myśleniu owej dwudziestolatki. Po pierwsze, z punktu widzenia komparatystyki systemowej wydłużenie o dwa lata wieku przejścia na emeryturę było najmniejszym krokiem spośród powziętych w różnych krajach Europy. Tego owa dwudziestolatka mogła nie wiedzieć. Ale, po drugie, powinna wiedzieć przynajmniej tyle, że takich jak ona młodych ludzi będzie w przyszłości mniej niż tych, którym przyjdzie płacić emerytury według dotychczasowych zasad. I po trzecie, powinna wiedzieć, że ze zmian demograficznych wynikają konsekwencje ekonomiczne. Protestując przeciwko podnoszeniu granicy wieku przechodzenia na emeryturę, owa dziewczyna demonstrowała faktycznie za zwiększeniem jej własnych przyszłych obciążeń podatkowych. Niedostatek przyszłych funduszy na cele emerytalne może bowiem zostać zmniejszony tylko w trojaki sposób: wydłużając okres pracy siły roboczej, podnosząc podatki tym – coraz mniej licznym w relacji do liczby emerytów – którzy pracują, a także obniżając relację wysokości emerytury do otrzymywanej wcześniej płacy.

Politycy, związkowcy i inni aktywiści czynni w przestrzeni publicznej wykazują podobną surrealistyczną ekstrawagancję w swoich działaniach i wypowiedziach. Dotyczy to również elity intelektualnej. Były doradca socjalistycznego prezydenta Françoisa Mitterranda, a obecnie doradca konserwatywnego prezydenta Sarkozy’ego, Jacques Attali, jest tutaj znakomitym przykładem.

Otóż Attali w 2010 r. opublikował książkę, w której przewidywał, że do 2020 r. Zachód zbankrutuje z powodu długów. Sam nie jestem odległy od podobnej opinii, tyle że selektywnej, bo dotyczącej części krajów Zachodu. Gorzej, że w swej książce i później udzielanych wywiadach Attali nie jest w stanie zauważyć  przyczyn zapowiadanego bankructwa. Popełnia typowe błędy w ocenie, które poddałem krytyce powyżej, w pierwszej części niniejszego eseju. Nie dostrzega spowalniających wzrost gospodarczy wysokich relacji wydatków publicznych do PKB, , nie dostrzega nawet wysokiego długu publicznego w relacji do PKB już w okresie poprzedzającym globalny kryzys finansowy ostatnich lat. Wszystkiemu winien jest, jego zdaniem, ów kryzys (przed którym Zachód znajdował się na najlepszym ze światów…).

Clou wszystkiego stanowią jednak rekomendacje Attaliego; a pamiętajmy, że był on przez kilka lat prezesem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Otóż Attali zapowiada, że w przyszłości trzeba będzie większych – a nie mniejszych – wydatków socjalnych (sic!) oraz rozbudowy infrastruktury. Stanowić to będzie „silny bodziec rozwojowy”. Pomijam tu jakiś paleokeynesizm stylu myślenia zakotwiczonego przed półwieczem. Najbardziej surrealistyczna jest jednak odpowiedź na pytanie, z jakich środków należałoby sfinansować owe wydatki w zadłużonym po uszy świecie zachodnim. Otóż Jacques Attali z całą powagą stwierdza, że… Unia Europejska, w odróżnieniu od jej członków, nie jest zadłużona i mogłaby pożyczyć nawet 1000 mld euro. Mamy więc byłego prezesa banku, który nie rozumie, że pieniądze pożycza się ludziom, którzy mają dochody, firmom, które mają zyski, i państwom, które nakładają i ściągają podatki. Unia nie ma prawa nakładania podatków i nikt jej nie pożyczy miliardów euro, o ile nie zagwarantują tych miliardów państwa członkowskie. A te właśnie zdaniem Attaliego będą bankrutować…

Bardzo niedawno prezydent Sarkozy zapowiedział skierowanie do parlamentu projektu ustawy, która w przypadku wypłat zysków zmuszałaby właścicieli  prywatnych firm (sic!) do przeznaczania określonej części wypracowanych zysków pracownikom. Bolszewizm tego posunięcia, stanowiącego formę nacjonalizacji – tyle że nie własności, lecz wypracowanych przez tę własność owoców – szokuje nawet w przypadku Francji. Jakiego następnego kroku można oczekiwać w kraju permanentnych demonstracji i majstrowania przy gospodarce – z jednakową nonszalancją i brakiem poszanowania fundamentów systemu – i przez lewicę, i przez prawicę?

Z takimi postawami i mentalnością zarówno obywatela na ulicy, jak i przedstawicieli elit politycznych i intelektualnych zderzenie z rzeczywistością może okazać się spazmatyczne. Co się stanie, jeśli rynki finansowe nie będą już chciały kupować francuskich obligacji, a Francuzi przezornie wymienią tyle pieniędzy, ile mogą na aktywa rzeczowe (domy, mieszkania, złoto, dzieła sztuki itd.) i też jeden przez drugiego nie będą rwać się – z Marsylianką na ustach – do zakupu tychże obligacji? Co wtedy? Wtedy może zdarzyć się absolutnie wszystko w obronie „socjalu”, który przecież „należy się każdemu”.

Autor niniejszego eseju nie wykluczyłby całkowicie „powtórki z rozrywki”, czyli powtórzenia się we Francji wydarzeń z 1917 r., oczywiście z pewnymi modyfikacjami. Pierwszą modyfikacją byłyby zapewne rady przejmujące władzę. Zamiast, jak w Rosji, „rad robotniczych, chłopskich i żołnierskich”, biorąc pod uwagę znacznie większe znaczenie biurokratów w dzisiejszej Francji niż żołnierzy, powstałyby „rady robotnicze, chłopskie i urzędnicze”.

Druga modyfikacja ma większą wagę. Współczesna gospodarka Francji jest znacznie bardziej skomplikowana niż gospodarka Rosji w 1917 r. i znacznie bardziej wciągnięta w międzynarodowy podział pracy w skali globalnej. Nie wytrzymałaby ona scentralizowanej gospodarki planowej dłużej niż parę lat. Dlatego taka Francuska Republika Rad byłaby raczej efemerydą w rodzaju „komunizmu wojennego” lat 1917–1921 niż centralnie planowanym molochem z lat 1928–1989. Dodajmy, że kiedy opadnie kurz bitewny rewolucji, konieczność znaczącej redukcji „socjalu” pozostanie.  A zbiedniałe w latach rewolucji społeczeństwo będzie po cięciach bardziej biedne, niżby było bez rewolucji.

Muszę przyznać się, że krajem, którego perspektywy budzą najwięcej moich wątpliwości, jest historyczna ojczyzna wolności, czyli Anglia. Wątpliwości nie biorą się przy tym z twardych danych ekonomicznych czy rankingów. Prawda, że w ciągu kilku lat socjalnej i regulacyjnej ekspansji Wielka Brytania spadła w rankingu Index of Economic Freedom z pierwszej do drugiej dziesiątki ocenianych krajów. Ale 16. miejsce w 2011 r. jest ciągle nieco lepsze niż miejsce Niemiec (23.). Już jednak 53. miejsce w rankingu stabilności makroekonomicznej szwajcarskiego World Economic Forum nie daje podstaw do samozadowolenia. Z kolei wysokość relacji wydatków publicznych do PKB, w porównaniu z wieloma innymi krajami Europy, jest już wysoka. Przed rozpoczęciem kryzysu finansowego zbliżała się do 50%, podczas gdy w wielu innych krajach granica ta została przekroczona. Ogólnie rzecz ujmując, sytuacja pogarszała się, ale bez perspektywy jakiejś katastrofy.

Trudno też autorowi niniejszego eseju poddać jakiejś fundamentalnej krytyce program koalicyjnego konserwatywno-liberalnego rządu. Do tej pory oświadczenia i programy ekonomiczne, bo zbyt wielu działań dotychczas nie zarejestrowano, wydają się iść we właściwym kierunku. Przywracanie warunków dla przyspieszenia wzrostu gospodarczego drogą cięć wydatków (biurokratycznych i socjalnych) zgodne jest z doświadczeniami, na co wskazują choćby najnowsze badania Alberta Alesiny i Silvii Ardagny, z których wynika, że wielokrotnie wyższe szanse na powrót do stabilizacji makroekonomicznej i później szybszego wzrostu PKB mają programy oparte na cięciach wydatków, a nie na zwiększaniu podatków. Również koncepcje polityki społecznej zgodne są z moimi poglądami na temat potrzeby większego oparcia pomocy społecznej na spontanicznych działaniach społeczeństwa obywatelskiego. Zastępowanie działań państwa niańki (nanny state) inicjatywami obywateli pozwoliłoby zredukować marnotrawstwo środków i bezosobowość biurokratycznej machiny państwa opiekuńczego.

Skąd więc biorą się niepokoje autora niniejszego eseju? Trudno znaleźć dla nich twarde dane. Rzecz jednak w tym, że co najmniej przez kilkanaście lat społeczeństwo brytyjskie poddane zostało daleko idącej indoktrynacji w duchu politycznej poprawności. I zmieniło się, być może, na tyle, że odrzuci próby zmniejszenia skali obecności państwa w życiu społecznym w ogóle, a państwa opiekuńczego w szczególności.

Brytyjczycy zaakceptowali, jak się zdaje, w tym okresie system prawny, który jest oparty na przymusie wspierającym myślenie życzeniowe, że jeśli nie będzie się poddawać krytycznej ocenie pewnych zjawisk, to zjawiska te znikną same przez się. Zbliża się to chwilami do orwellowskiego nie tyle ministerstwa, ile „sądownictwa prawdy”. W aktach prawnych stworzono tysiące nowych „przestępstw”, które nigdy wcześniej nie były zachowaniami karalnymi. I co ważniejsze, traktowane są one poważnie nie tylko przez aparat biurokratyczno-sądowy, lecz także przez społeczeństwo. A jeśli nawet nie, to na powierzchni nie widać wielu wyzwań dla politycznie poprawnej nowomowy. Wystąpienia premiera Camerona, w których stwierdził np. niepowodzenie doktryny multikulturalizmu i domagał się kształtowania cnót obywatelskich przez nowych mieszkańców Wielkiej Brytanii, już samo w sobie mogłoby być potraktowane w jego ojczyźnie jako jedno z nowych orwellowskich przestępstw…

Wart odnotowania jest fakt, że tego rodzaju utopijno-lewicowa ofensywa politycznej poprawności nie powiodła się np. we Włoszech. Włosi bowiem, doświadczeni przez tysiąclecia plagami rozmaitych, z reguły uciążliwych i niewydolnych, rządów, nie biorą poważnie owych reguł gry politycznej poprawności. Samuel Huntington w książce „Political Order in Changing Societies” podkreślał, że „jedyną rzeczą gorszą niż społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną, nieuczciwą biurokracją jest społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną i uczciwą biurokracją”. Uczciwość i sumienność brytyjskiej biurokracji, wymuszającej przestrzeganie reguł orwellowskiej politycznej poprawności, jest w huntingtonowskich kategoriach obciążeniem, nie zaletą. O Włoszech zaś można powiedzieć to, co przez wieki XVIII i XIX zwykło się mawiać w Środkowej Europie, że surowość praw monarchii habsburskiej łagodzona jest przez niewydolną ociężałość (Schlamperei) jej biurokratycznej machiny…

W Wielkiej Brytanii eksplozja państwa opiekuńczego nastąpiła – jak zasygnalizowałem –w drugiej połowie okresu rządów labourzystowskich. Ponad 46% udziału wydatków publicznych w PKB, które zaczęło dalej szybko rosnąć w latach kryzysu finansowego, musi zaowocować w przyszłości odpowiednim obniżeniem dynamiki wzrostu gospodarczego. Powolne wychodzenie Wielkiej Brytanii z recesji wiąże się, moim zdaniem, z konsekwencjami zwiększonego obciążenia PKB wydatkami publicznymi i słabnięciem bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Ani klimat ekonomiczny, ani polityczno-społeczny nie sprzyjają zatem fundamentalnym zmianom, których efektem musi być w dodatku obniżenie poziomu świadczeń ze strony państwa opiekuńczego i w efekcie obniżenie poziomu życia części mieszkańców.

Trudno przewidzieć dalszy bieg wydarzeń w historycznej ojczyźnie wolności. Nawet jeśli rząd koalicyjny zacznie robić wszystkie sensowne rzeczy, które zapowiadał, to cięcie wydatków publicznych nie musi przekształcić się w przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Według teorii ekspansji wynikającej z cięcia wydatków fiskalnych (expansionary fiscal contraction) sukces zależy od przekonania uczestników rynku, że w ślad za cięciami wydatków publicznych pójdą cięcia podatków, a zmniejszone obciążenia staną się motorem wzrostu popytu gospodarstw domowych i podaży ze strony firm. Przedsiębiorcy i inni uczestnicy rynku mogą jednakże nie uwierzyć, że mniejsze wydatki publiczne przełożą się na niższe podatki i gospodarka przyspieszy, bo nie będą przekonani, iż rząd premiera Camerona będzie konsekwentnie realizować swoje zapowiedzi. Dostrzegając opór, mogą uznać, iż rząd ugnie się pod presją i zmieni niepostrzeżenie swoje plany. W odróżnieniu od wcześniejszych impresji w odniesieniu do zmian społecznych i wynikającego z nich oporu przeciwko powrotowi do wolności jesteśmy tu na twardym gruncie teorii ekonomii[1].

W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z działaniami cząstkowymi, klajstrowaniem sytuacji, przegraną w wyborach i upadkiem rządu w 2014 r., zwycięstwem labourzystów, klajstrowaniem przez tych ostatnich, pogorszeniem sytuacji makroekonomicznej, żółtą kartką ze strony rynków finansowych, a następnie czerwoną kartką, czyli odmową zakupu brytyjskich obligacji. Wymuszone przez życie cięcia „socjalu” byłyby znowu – jak we wcześniej rozpatrywanym scenariuszu dla Francji – wyższe niż musiałyby być, gdyby plany rządu Camerona się powiodły.

3. Czy istnieje zjawisko wyjątkowości Stanów Zjednoczonych?

 

3.1. Smutki europeizacji…

 

W rozważaniach na temat współczesnego świata zachodniego pojawia się czasami pojęcie „wyjątkowości” USA. Bierze się ona – czy też miałaby się brać – z amerykańskiej historii. Historii narodu tworzonego przez przyzwyczajonych do trudów indywidualistów, pionierów dzielących się owocami swej pracy z bliskimi (a nie z jakimś tam abstrakcyjnym państwem), chcących zbudować dla siebie i współwyznawców miejsce wyjątkowe, gdyż w pierwszych stuleciach byli to najczęściej ludzie uciekający spod rządów jednej religii (anglikańskiej) i marzących o swoim świecie niedyskryminacji, w którym mogliby czcić Boga na swój sposób. I dlatego – w największym skrócie – tak przywiązanych do wolności jednostki i praw tę wolność chroniących.

Gdyby teraz zadać pytanie zawarte w tytule i odnieść je do życia gospodarczego pierwszych kilkunastu lat nowego stulecia, odpowiedź na nie byłaby utrudniona. W najlepszym razie dałoby się powiedzieć, że Stany Zjednoczone są „malejąco wyjątkowe”. Polityka banku centralnego (FED-u) była wręcz patologicznie ekspansjonistyczna, bardziej niż polityka monetarna któregokolwiek ze znanych z interwencjonizmu makroekonomicznego państw europejskich. W rzeczywistości była bardziej interwencjonistyczna niż w okresie świetności keynesowskiej interwencji makroekonomicznej na Zachodzie, czyli w latach 60. i 70. XX w.

Dalej, w kwestii polityki fiskalnej, zarówno za drugiej kadencji George’a W. Busha, jak i za prezydentury Baracka Obamy, polityka ta stawała się coraz bardziej podobna do tej w krajach europejskich – zarówno w kwestii polityki socjalnej, jak i relacji wydatków publicznych do PKB. A odnośnie do reakcji na kryzys finansowy, wyhodowany w USA i rozprzestrzeniony na cały świat, sposób myślenia o stymulowaniu gospodarki intelektualnych mentorów obecnej administracji, to znaczy noblisty Paula Krugmana, Lawrence’a Summersa, Nuriela Roubiniego i innych, jest daleko przed Europą w rankingu interwencjonizmu.

Nie czytałem, by komukolwiek ze znanych teoretyków makroekonomii w Europie przyszło do głowy dowodzić, że nie ma znaczenia, czy poziom długu publicznego rośnie do 100% PKB z powodu wydatków wojennych, czy z powodu stymulowania gospodarki zagrożonej głęboką recesją. Nietrudno zauważyć, że wojny się kończą i wydatki publiczne z nimi związane spadają do zwykłego dla nich poziomu. Tymczasem wydatki na administrację publiczną i na „socjal”, gdy już raz zostały poniesione, bardzo trudno jest sprowadzić do wcześniejszego poziomu.

Tak więc dług publiczny USA, który w najbliższych latach zbliży się do poziomu 100% PKB, niewątpliwie nie jest niczym wyjątkowym. W Europie Stany Zjednoczone będą mieć liczne towarzystwo – zarówno krajów, które ten poziom osiągnęły już dawno (Grecja, Włochy, Belgia), jak i towarzyszy podróży do świata zadłużonych (Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia). Gospodarka amerykańska na razie wprawdzie rośnie szybciej niż większość gospodarek starej Europy, ale bierze się to z niebywałej skali stymulacji fiskalnej i monetarnej z jednej strony oraz niepojawiających się (jeszcze!) zwykłych efektów wzrostu relacji wydatków publicznych do PKB.

Zwykle, jak wynika z cytowanych wyżej badań Heitgera, potrzeba szeregu lat, by podwyższone wydatki (i, co najważniejsze, podatki) zaczęły negatywnie oddziaływać na skłonność do pracy, zarabiania i oszczędzania z jednej strony, a na wydatki inwestycyjne sektora prywatnego z drugiej. Z dekady na dekadę różnice były widoczne. Nie ulega raczej wątpliwości, że  Stany Zjednoczone nie okażą się wyjątkiem pod tym względem i zaobserwowana prawidłowość dogoni je, wywierając presję w kierunku wolniejszego wzrostu. Zresztą pod jednym jeszcze względem Stany Zjednoczone się europeizują (w negatywnym znaczeniu tego terminu). Idzie tutaj o podwyższoną w ostatnich latach, w związku z kryzysem finansowym, skłonność do interwencji w sferze regulacji.

Jest pewien obszar związany z życiem gospodarczym, w którym uważa się, że nadal wyróżniają się wyjątkowością. Są dla całego świata źródłem innowacji. Takim światowym centrum innowacyjności była kiedyś Europa Zachodnia, która uzyskała przewagę nad resztą świata już w poprzednim tysiącleciu, w epoce kapitalizmu kupieckiego, i powiększyła ją ogromnie od początku epoki kapitalizmu przemysłowego. Jednakże po II wojnie światowej przywództwo w obszarze innowacyjności osiągnęły Stany Zjednoczone.

Dlaczego? Europejczycy nie utracili przecież owej radości odkrywania czegoś nowego (joie de trouver), o której pisał David Landes w książce „Bogactwo i nędza narodów”. Utracili jednak po części tę strukturę bodźców, która wspierała skłonność do wynalazków. Silnie regulowany europejski kapitalizm od lat 40. do 80. ubiegłego wieku zredukował dość znacznie owe bodźce tam, gdzie podatek dochodowy sięgał 90%, a tak było w większości krajów zachodnioeuropejskich, i gdzie regulacje stawiały wynalazczości liczne bariery. W Stanach Zjednoczonych struktura bodźców też została osłabiona, ale w daleko mniejszym stopniu.

Po zaprezentowaniu w pigułce historii przywództwa w obszarze innowacji przyznaję, iż nie można (jeszcze) stwierdzić, czy i w jakim stopniu obszar innowacji został dotknięty najnowszą falą regulacji. Warto jednak przypomnieć, że obecny aktywizm regulacyjny nie jest jedyną falą dotykającą zdolności innowacyjnych amerykańskiego biznesu w XXI w. Pierwszą taką falą były regulacje po bankructwie Enronu, World.com i paru innych firm amerykańskich na początku tego stulecia. Jak zwykle i jak wszędzie, regulacje reaktywne – powstające w reakcji na jakieś rzeczywiste czy domniemane niedoskonałości rynku –  przyniosły więcej szkód niż korzyści. Najważniejsza z nich, niedotycząca zresztą bezpośrednio kwestii innowacyjności, sprowadzała się do wymuszonych regulacją (ustawa Sarbanes-Oxley) zmian w składzie rad dyrektorów, spośród których wykluczono menedżerów kierujących innymi firmami. W rezultacie znalazło się w nich więcej emerytów, teoretyków biznesu i podobnych osób, które z racji pewnego oddalenia od bieżącej działalności menedżerskiej spowalniały procesy decyzyjne i czyniły je mniej skutecznymi.

Nadmierna ostrożność ludzi stojących dalej od codziennego kierowania firmą oddziaływała negatywnie na wszystkie decyzje, nie tylko dotyczące innowacji. Niemniej można pośrednio wyciągnąć wnioski z innych niezamierzonych konsekwencji tego aktu, mianowicie trzykrotnego spadku liczby ofert publicznych nowych firm na giełdzie w porównaniu z okresem sprzed uchwalenia wzmiankowanej ustawy. Radykalnie mniejsza liczba ofert (i możliwości zarobienia sporych pieniędzy przez ludzi zaangażowanych w zakończone sukcesem przedsięwzięcia typu venture capital) nieuchronnie wpłynie na zaangażowanie się tych ludzi we wcześniejsze fazy doradztwa i finansowania rozwoju obiecujących nowych firm. Trudno wyobrazić sobie, by obecna fala regulacji sektora finansowego przyniosła efekty odwrotne, czyli była w stanie zwiększyć owo zaangażowanie.

3.2. Nadzieje na przebudzenie się z welfarystycznego snu

 

Dotychczasowe rozważania mogą wydawać się zbyt pesymistyczne. Czy w ich świetle na pytanie postawione w tytule nadal można odpowiedzieć pozytywnie? Autor niniejszego tekstu, przyglądając się Ameryce, jest przekonany, iż właściwą odpowiedzią jest ostrożne „tak”. Dostrzega on bowiem istnienie czynników różniących Stany Zjednoczone od Europy. Ekonomiczne efekty zależą od instytucji – tak formalnych, jak i nieformalnych – a te ostatnie zwłaszcza nadal ostro różnicują Amerykę i Europę. Nie tylko etyka pracy, lecz także szerzej filozofia dobrego życia nadal kładzie nacisk na indywidualną odpowiedzialność jednostki za swój los – i to mimo syrenich głosów welfarystycznej filozofii obiecującej coś za nic. Ten pogląd jest nadal poglądem znacznej części (a może większości) Amerykanów.

Amerykanie są w związku z tym ludźmi, dla których etyczne podstawy działań mają istotne znaczenie. I słusznie podkreślał to amerykański komentator Michael Barone w „Financial Times” (w numerze z 3.06.2011), że ruch Tea Party jest ruchem o podłożu ekonomicznym, lecz opartym na fundamentach etycznych. Jego uczestnicy są oburzeni tym, że finansuje się nieostrożnych ryzykantów i nierzadko kombinatorów kosztem przezornych, podejmujących racjonalne decyzje i uczciwych. I dobrze, że ten artykuł ukazał się w lewicującym europejskim dzienniku, jakim od dawna jest „Financial Times”, gdyż w Europie tendencyjnie przedstawia się uczestników powyższego ruchu jako pazernych bogaczy i kulturowych troglodytów.

Różnice między ruchem Tea Party a manifestacjami w Europie nie mogłyby być większe. Otóż „oburzeni” w Hiszpanii, w Grecji, we Francji i gdzie indziej są reprezentantami myślenia w kategoriach żebraczo-roszczeniowych. Domagają się więcej „socjalu” i nie obchodzi ich w najmniejszym stopniu fakt, że nie konfrontują swoich roszczeń z własnym wkładem w wytwarzany bochenek zwany PKB. Tymczasem aktywiści i zwykli uczestnicy demonstracji Tea Party są oburzeni tym, że państwo wspiera utracjuszy pieniędzmi oszczędnych i protestują przeciwko zadłużaniu państwa, gdyż rozumieją, że to oni i ich dzieci będą spłacać te długi. Niezależnie od symplicystycznych niekiedy oczekiwań, niecierpliwości ludzi, którzy są przekonani, że racja jest bezapelacyjnie po ich stronie, i radykalnych sformułowań to oni są właśnie najważniejszym bodaj czynnikiem, który pozwala mieć nadzieję na sukces Ameryki. Sukces ten rozumiem jako szansę na odnowę instytucjonalną i odwrócenie katastrofalnej polityki, jaką prowadzono od dawna, a którą przyspieszył jeszcze obecny rząd.

Szanse te wydają się wcale niemałe, gdy przyglądamy się mapie konfliktów wokół polityki gospodarczej i społecznej poniżej szczebla federalnego. Konflikt między gubernatorem stanu Wisconsin a większością pracowników sektora publicznego (w tym owymi nauczycielami strajkującymi, by otrzymywać darmową viagrę w ramach pakietu świadczeń!) pokazał, kogo wspiera amerykańska klasa średnia, która pracuje najczęściej w sektorze prywatnym. W odróżnieniu od pracowników różnych instytucji publicznych, którzy oczywiście – jak górnicy i inni u nas w Polsce! – demonstrują w godzinach pracy, pracownicy prywatnych firm pojawili się dopiero po południu i z transparentami wspierającymi gubernatora oraz hasłami: „Przepraszamy, że tak późno, ale my naprawdę pracujemy na swoje utrzymanie!”.

Jeszcze bardziej wyraziste było wydarzenie w Miami. Burmistrz tego największego miasta Florydy został odwołany za zwiększenie płac pracowników sektora publicznego w mieście i zwiększenie zadłużenia miasta – i to w okresie, gdy pracownicy firm prywatnych wszędzie, nie tylko w Miami, mają problemy z utrzymaniem poziomu dochodów, a nawet samej pracy. Wynik głosowania był miażdżący: 88% głosujących było za odwołaniem burmistrza Alvareza…

Jeśli filozoficzna nadbudowa (że użyję zaprzeszłego marksistowskiego żargonu) przemawiająca na rzecz powrotu do reguł rynku, solidnej pracy i dyscypliny finansów publicznych zyskuje poparcie, to jak wygląda ekonomiczna baza ewentualnych zmian instytucjonalnych? Zacznę od demografii, gdzie również daje się zauważyć amerykańska wyjątkowość. Prof. Nicholas Eberstadt w niedawnym raporcie AEI zwraca uwagęna zapowiedzi US Census Bureau, że ludność USA będzie – inaczej niż ludność Europy – rosnąć w najbliższych dekadach. Między rokiem 2010 a 2030 zwiększy się ona aż o 60 mln osób. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż Ameryka pozostaje wielce pożądanym celem emigracji, można liczyć się z tym, że energiczni, młodzi imigranci nadal będą poprawiać strukturę wieku amerykańskiej siły roboczej. A to oznacza, że niektóre problemy Europy – jak choćby rosnące niekorzystne relacje pracujących do emerytów – będą w USA oddziaływać znacznie łagodniej na gospodarkę.

Problemy Ameryki dotyczą więc głównie sfery instytucji i polityki. Gdyby wzorce polityki gospodarczej i presja instytucjonalna na ekspansję państwa opiekuńczego z minionych kilkunastu lat miały się utrzymać, wówczas można być pewnym trwałego spowolnienia gospodarki amerykańskiej. Trend słabego wzrostu mógłby dodatkowo przekształcić się w stagnację, a nawet w załamanie, gdyby zmaterializowały się wcale nie niemożliwe reakcje rynków finansowych na (już przyznaną rządowi) żółtą kartkę za pogłębiającą się nierównowagę fiskalną. Ameryka nie jest immunizowana na tego rodzaju zachowania rynków, które rozważaliśmy wcześniej w odniesieniu do Wielkiej Brytanii czy Francji! Taki scenariusz jest nie tylko możliwy, lecz także prawdopodobny, jeśli zwolennikom państwa opiekuńczego uda się dostatecznie wystraszyć polityków małego formatu (czyli tych, którzy myślą o następnych wyborach, a nie o następnych generacjach). Nawet jeśli beneficjenci państwa opiekuńczego nie rozumieją, że na dłuższą metę ich beneficja i tak są nie do utrzymania w obecnych rozmiarach.

Niemniej, należy brać pod uwagę amerykański indywidualizm, manifestujący się w ostatnich latach przede wszystkim w ruchu Tea Party, oraz znacznie wyższą niż w Europie akceptację reguł kapitalistycznej gospodarki rynkowej. One to powodują, iż tendencje do utrzymywania się i ekspansji w życiu publicznym filozofii czegoś za nic znajdują się pod kanonadą krytyki tych, którzy uważają prowadzoną przez administrację Obamy „dojutrkową” politykę za katastrofalną.

Wsparcia tej krytyce udzieliły wybory w 2010 r. Gdyby sukces wyborczy republikanów, znajdujących się pod presją ruchu Tea Party, został powtórzony w 2012 r., włącznie ze zmianą prezydenta, można by spodziewać się daleko idących zmian w filozofii ekonomicznej i społecznej nowej administracji republikańskiej. Biorąc pod uwagę zagrożenia, przed jakimi stoi Ameryka, skala zmian byłaby znacznie większa niż w przypadku reaganowskiej „liberalnej kontrrewolucji” (oczywiście liberalnej w europejskim rozumieniu tego terminu). Stworzyłoby to podstawy do nowego, długiego okresu stabilnego wzrostu gospodarczego, a także pozwoliło otrząsnąć się Stanom Zjednoczonym (i być może Zachodowi w ogólności) ze szkodliwej ekoreligii walki z globalnym ociepleniem oraz licznych innych – politycznie poprawnych, a wielce uciążliwych –  intelektualnych deformacji.

4.   Zachód bez siły woli i przekonania o słuszności swej drogi kontra rzucające wyzwanie kraje BRIC: Co przyniesie przyszłość?  

Czas podjąć próbę wyciągnięcia wniosków z przedstawionych zjawisk i tendencji w odniesieniu do przyszłości Zachodu. Pierwszy ogólny wniosek jest dość oczywisty, zwłaszcza dla weterana rozważań zorientowanych na przyszłość. Pierwszą taką próbą była bowiem moja książka: „Economic Prospects: East and West”, opublikowana w Londynie w 1987 r. Tak wówczas, jak i obecnie lista nie tylko możliwych, lecz także prawdopodobnych scenariuszy była na tyle długa, że żaden z nich nie dominował nad innymi tak dalece, by przekroczyć pułap 50 proc. (Jest to nawet mniej zaskakujące dzisiaj niż w latach 80. XX w., gdy liczba globalnych graczy w konfrontacji Wschodu z Zachodem i spektrum sporów między stronami były znacznie bardziej ograniczone).

Drugi ogólny wniosek różnicuje scenariusze w zależności od zdolności Zachodu do odrzucenia syrenich głosów zachęcających do kontynuacji – a nawet ekspansji – państwa opiekuńczego opartego na filozofii otrzymywania czegoś za nic. Nieodrzucenie tej oferty byłoby najgorszym scenariuszem.

Z tej perspektywy wspomnianą listę zaleca się zredukować do trzech prawdopodobnych – choć nie  jednakowo prawdopodobnych – scenariuszy.

W pierwszym scenariuszu zakłada się, że zarówno Europa, jak i Stany Zjednoczone będą dokonywać jedynie marginalnych dostosowań w zakresie redukcji wydatków publicznych i tempo wzrostu długu publicznego w najlepszym razie tylko spowolni. W rezultacie niemożliwe będzie przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego, w związku z wysokim i rosnącym udziałem wydatków publicznych w PKB. Niemożliwe będzie także zmniejszenie nierównowagi w drodze (znaczniejszego) wzrostu podatków i w efekcie dochodów fiskusa. Pojawienie się kryzysu wiarygodności kredytowej określonych dużych gospodarek Zachodu będzie tylko kwestią czasu – i to czasu mierzonego liczbą lat, nie dekad.

W drugiej części eseju przedstawiłem przewidywania możliwych (i prawdopodobnych) różnic przyszłego rozwoju sytuacji w głównych gospodarkach Europy. Stany Zjednoczone może czekać bardzo podobny scenariusz do brytyjskiego, o poważniejszych jednakże globalnych konsekwencjach z racji wagi i roli gospodarki amerykańskiej. W tym biegu lemingów ku przepaści globalny wpływ europejskiej Zbankrutowanej Unii Emerytów maleć będzie bardzo szybko, a i wpływ USA również będzie słabnąć. I to nie tylko w gospodarce globalnej, lecz także – i to jeszcze bardziej – w polityce globalnej.

Drugi scenariusz mówi o pęknięciu między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi. Długookresowe problemy wynikające z wyboru drogi przyjmującej za rzeczywistość mitologię gospodarczo-społeczną wiecznotrwałego „socjalu” dającego coś za nic, które skumulowały się w ostatnich latach, wywołują w USA opisywane już w części trzeciej reakcje społeczne i zmiany polityczne. Zadania tych, którzy ewentualnie dojdą do władzy, będą trudniejsze niż Reaganowskiej ekipy w latach 80. ubiegłego wieku ze względu na większą skalę zagrożeń ekonomicznych, szersze spektrum konfliktów społecznych oraz intelektualnych mitów do obalenia.

Niemniej autor niniejszego eseju zakłada, iż to trudne przedsięwzięcie może się udać, polityczna zgoda na redukcję niedających się utrzymać w obecnej i przyszłej skali świadczeń socjalnych (zwłaszcza medycznych) zostanie osiągnięta i amerykańskie deficyty budżetowe oraz dług publiczny zaczną maleć. Redukcja „socjalu” i innych wydatków publicznych (w tym zatrudnienia w biurokracji federalnej, stanowej i municypalnej) zmniejszy relację wydatków publicznych do PKB. Pomoże także deregulacja gospodarki po rządach majsterkowiczów. W rezultacie tych i innych zmian silniejsze bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania spowodują przyspieszenie dynamiki gospodarczej. Ameryka, a raczej jej firmy, zaczną umacniać się również w gospodarce globalnej. Pozycja globalnego lidera zacznie się ponownie wzmacniać.

Europa natomiast, z rosnącą w tempie 1,0–1,5% gospodarką, trapiona kolejnymi kryzysami wiarygodności kredytowej, nadal nie będzie potrafiła spojrzeć w oczy rzeczywistości, żyjąc w świecie wyobrażeń o niepodważalności kontynentalnego modelu państwa opiekuńczego, „miękkiej sile” moralizatorstwa i dobrego przykładu. Po Grecji i Portugalii przyjdzie więc kolej na następne, bardziej znaczące gospodarki. W tych warunkach konkurencyjność firm europejskich będzie słabnąć, choć bardziej powoli niż dynamizm europejskich gospodarek (z przyczyn, o których wyżej, w części pierwszej eseju).

Warto przy tym zwrócić uwagę na wcześniejsze rozważania o Niemczech i grupie krajów, które gotowe byłyby przyjąć reguły wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. Dlatego, rozważając niniejszy scenariusz, należy traktować jako prawdopodobne także pęknięcie wewnątrz Europy i wyłonienie się nowego, konkurencyjnego w skali światowej bloku gospodarczego.

Zgodnie z trzecim scenariuszem w bieżącej dekadzie zarówno USA, jak i stara Europa uporają się z nieprzyjemną operacją redukcji oczekiwań beneficjentów i w rezultacie redukcji skali państwa opiekuńczego. Poziom i ewentualny przyszły wzrost rozmaitych świadczeń zostanie ograniczony i dopasowany do możliwości tych gospodarek w najbliższych latach i w dalszej przyszłości.

Bieżąca dekada będzie trudna i wielu ludziom przyniesie obniżenie poziomu życia. Takie zmiany, przy redukcji wydatków publicznych, stwarzają jednak perspektywę zmniejszenia relacji wydatków publicznych do PKB i odwrócenia kilkudziesięcioletniego trendu malejącego tempa wzrostu PKB. Wyraźniejsza poprawa w tym względzie pojawiłaby się jednak dopiero w następnej dekadzie. Warto jednak podkreślić, że bez takich zmian Europa doszłaby w końcu w tej lub najdalej w następnej dekadzie do stagnacji (czy stagflacji, gdyby politycy nie potrafili powściągnąć skłonności do szukania ratunku w inflacji).

Przypuszczam, że tak jak w krajach udanej transformacji w latach 90. ubiegłego wieku „przejście przez dolinę łez” zahartowałoby znaczne segmenty większości zachodnioeuropejskich społeczeństw. Moralne fundamenty kapitalistycznego rynku uległyby wzmocnieniu: struktura bodźców stałaby się bardziej życzliwa dla wzrostu podaży pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Obniżka podatków i powrót trendu deregulacyjnego zwiększyłyby jeszcze szanse przyspieszenia.

Taki scenariusz wzrostu dynamizmu gospodarczego świata zachodniego niewątpliwie wpłynąłby w zauważalnej mierze na globalny wzrost gospodarczy, ale jeszcze większy wpływ miałby pośrednio na globalny cykl koniunkturalny. Biorąc pod uwagę skalę importu Zachodu z krajów trzecich, ekspansję zagranicznych inwestycji bezpośrednich zachodnich firm, rosnące relatywnie szybko (2,5–3,5% rocznie) zachodnie gospodarki wpływałyby silnie na wzrost gospodarczy krajów trzecich z krajami grupy BRIC na czele.

Niemniej relatywny udział tych krajów w globalnym PKB wykazywałby tendencję do powolnego spadku z racji szybszego wzrostu wschodzących gospodarek. Rosłaby także wewnątrz świata zachodniego relatywna pozycja gospodarcza USA względem Europy Zachodniej. Dodatkowym, obok wyższej innowacyjności, elementem przewagi Stanów Zjednoczonych byłaby ich ekspansja demograficzna w odróżnieniu od kurczącej się ludnościowo Europy. Pozycję takiego ekspansywnego świata zachodniego poprawiałyby firmy międzynarodowe z siedzibą na Zachodzie, które wzmacniałyby gospodarki zachodnie strumieniem zysków z produkcji za granicą przez oddziały i filie tych firm.

Gdyby teraz chcieć zważyć prawdopodobieństwo spełnienia się powyższych scenariuszy, trzeci z nich – niestety – uznać należy za najmniej prawdopodobny. Wykluczyć go całkowicie jednak nie można. Warto bowiem w tym miejscu zwrócić uwagę na pewne niedoceniane przewagi wolnorynkowych demokracji. Gdy bowiem są one w stanie przekonać większość swoich obywateli do słuszności powziętych kroków i mają za sobą siłę działania utalentowanych i chętnych do podjęcia owego działania jednostek, są trudne do pokonania. Prapoczątków tego wzorca szukać można u greckiego historyka Herodota, który źródeł zwycięstw miast-państw greckich doszukiwał się w tym, że ich mieszkańcy „nie pracowali… dla jakiegoś pana” (byli aktywnymi politycznie obywatelami i byli jako prywatni właściciele na swoim).

Być może, po długiej serii błędnych polityk, wolni obywatele krajów zachodnich byliby gotowi do podjęcia trudnych decyzji. Problem widzę jednak w znalezieniu większości lub nawet dostatecznej liczby owych chętnych do działania. Mam spore wątpliwości, czy po prawie półwieczu prowadzenia w większym lub mniejszym zakresie polityki demoralizującej tak łożących na „socjal”, jak i z niego korzystających, znajdzie się tak znacząca część społeczeństwa, która byłaby gotowa poprzeć reformy zakładające (choćby tylko przejściową) znaczącą obniżkę poziomu życia.  Przynajmniej poza Stanami Zjednoczonymi, gdzie takie siły istnieją.

Dwa wcześniej przedstawione scenariusze, pierwszy i drugi, są – moim zdaniem – równie prawdopodobne. Możliwe są także scenariusze mieszane, to znaczy pośrednie: trochę wolniejsze lub trochę szybsze, choć nadal bardzo niskie, tempo wzrostu Zachodniej Europy albo też kompromis w Stanach, który odciąży dość poważnie wzrost długu publicznego, ale nie zmieni trendu zadłużania się i przez to nie poprawi zbytnio dynamiki rozwojowej USA. Nie można wykluczyć, choć traktuję je jako mało prawdopodobne, scenariuszy skrajnych, gdy w obliczu bankructwa demokratycznego państwa opiekuńczego wyłonić się mogą rządy typu komunistycznego. Warto pamiętać o owych głupcach demonstrujących w Londynie pod hasłami: „Abolish money!”. Scenariusz dotyczący Francji wyraźnie wskazuje, co może zdarzyć się tu i ówdzie.

Ale właśnie tu i ówdzie; nie w skali Zachodu jako całości. Podobny pogląd wydają się reprezentować hinduscy satyrycy, którzy na mapie świata w XXI w. umieścili „Park jurajski Kuby i Wenezueli”. Kilka krajów więcej (w tym nawet Francja!) nie zmieniłoby kierunku ewolucji świata.

Jednakże nawet bez rezurekcji marksowskich nonsensów urzeczywistnienie się pierwszego scenariusza spowodowałoby stopniowy, lecz poważny co do skali, spadek efektywności kapitalistycznej gospodarki rynkowej. Konsekwencje, nie tylko dla Zachodu, byłyby bardzo poważne. Zwłaszcza silne byłyby skutki schyłku Ameryki – globalnego centrum innowacji. Spowolniłoby to  także wzrost gospodarczy   reszty świata, do czasu gdy wyłoniłby się kolejny światowy lider w obszarze innowacji. Z racji szczególnych wymagań względnie największe szanse na pozycję nowego lidera miałyby, moim zdaniem, Indie. Ich subsektor wysokich technologii, niepoddany paraliżującej działalności „permit Raj”, hipotetycznie mógłby z czasem dogonić i przegonić Amerykę.

Jest jednak pewne „ale”. Spora część tego subsektora pozostaje w rękach państwa i w jakimś stopniu zależy od państwowych subsydiów. Tymczasem autor niniejszego tekstu wielokrotnie podkreślał, że za państwowe pieniądze nie zbuduje się drugiej Silicon Valley, gdyż państwo tworzy zdeformowaną strukturę bodźców, które redukują szanse na szybkie i skuteczne ekonomicznie przekształcanie wynalazków w innowacje.

W końcowej części moich rozważań należałoby ustosunkować się pokrótce do powszechnie dyskutowanych – rzeczywistych czy domniemanych – globalnych wyzwań, przed którymi stoi światowa gospodarka: tak Zachód, jak i BRIC, a także cała reszta. Pierwsze z nich, ruch antyglobalistyczny, należy uznać raczej za znajdujące się w głębokim odwrocie. Wprawdzie młodzi antyglobaliści nadal demonstrują tu i tam, podczas konwentykli instytucji międzynarodowych, ale jest to – coraz mniej poważna – zabawa nawiedzonej młodzieży oraz podstarzałych proroków antykapitalizmu w rodzaju Chomsky’ego, Wallersteina i im podobnych.

Tym pajacowaniem, bo jest to najlepszy termin, jaki przychodzi mi do głowy, nie są oni w stanie porwać zachodnich społeczeństw. Nie dokonają tego również nowsi w swych działaniach „oburzeni” zwolennicy manny z nieba. A już z zupełną obojętnością – zaś u świadomych źródeł ekonomicznego sukcesu z wrogością – spotkają się oni w krajach należących do kategorii tzw. gospodarek wschodzących. Setki milionów ludzi, które wyszły z biedy w Chinach, Indiach i gdzie indziej zawdzięczają to kapitalistycznemu rynkowi i otwartej gospodarce globalnej. Można więc pożegnać antyglobalistów i im podobnych angielskim powiedzonkiem: „Goodbye and good riddance (czyli: „Żegnamy bez żalu”).

Znacznie poważniejszym wyzwaniem – subglobalnym, o czym poniżej – jest antropogeniczne globalne ocieplenie (AGW). Nie dlatego, iżby istniało wysokie prawdopodobieństwo zaistnienia takiego zjawiska, a zwłaszcza jego dramatycznych skutków, lecz dlatego, że skuteczna propaganda katastroficzna wytworzyła w świecie zachodnim wysoki poziom akceptacji tego, iż AGW jest zjawiskiem rzeczywistym i trzeba mu przeciwdziałać. Jak zawsze ważne jest nie zjawisko, lecz to, jak je postrzega dana społeczność. Tak więc to wysoki poziom akceptacji tezy o AGW czyni to zjawisko realnym wyzwaniem. Subglobalnym, jak napisałem powyżej, ponieważ poza światem zachodnim nie ma ono (podobnie jak antyglobaliści) wielu zwolenników.

Dla Zachodu globalne ocieplenie jest więc poważnym wyzwaniem. Do strony merytorycznej tego problemu ustosunkowałem się powyżej. Tutaj spojrzę na ów problem raz jeszcze wyłącznie w kontekście wpływu na poszczególne scenariusze. W warunkach zaznaczonej wcześniej obojętności gospodarek wschodzących oczywista jest jedna tendencja. Im silniej odciskać się będą na gospodarkach zachodnich konsekwencje szaleństw ekonomicznych związanych z „walką z globalnym ociepleniem”, tym słabsza będzie pozycja państw zachodnich względem krajów BRIC i reszty świata w każdym z przedstawionych scenariuszy.

Najmniejszy wpływ owe szaleństwa – można domniemywać – mieć będą w warunkach  trzeciego (niestety, najmniej prawdopodobnego) scenariusza. Powrót do standardów, na których bazie wyrosła dominacja Zachodu w II tysiącleciu n.e., zwiększa prawdopodobieństwo, także w kwestii AGW, zastosowania filozoficznej zasady instrumentalnej racjonalności, czyli aplikacji adekwatnych środków dla osiągnięcia konkretnych celów. Powrót do instrumentalnej racjonalności nie sfalsyfikuje tezy o antropogenicznym globalnym ociepleniu (ten proces dokonuje się w świecie nauki), ale na pewno odrzuci środki ekonomiczne, nonsensowne nawet z punktu widzenia efektów oczekiwanych przez wyznawców nowej ekoreligii. Poziom szkodliwości działań antyociepleniowych ulegnie wówczas znaczącej redukcji.

Trzecim globalnym wyzwaniem – przynajmniej w oczach jego wyznawców – jest wyczerpywanie się surowców przemysłowych i paliw. Według autora niniejszego eseju nie jest to zagrożenie, które świat musiałby traktować poważnie. Tego rodzaju strachy masowo nawiedzają polityków, analityków, dziennikarzy i innych obserwatorów światowych tendencji mniej więcej co 30, 40 lat. Wypowiadałem się wcześniej o źródłach owych strachów w swoich tekstach o cyklach surowcowych[2]Nie ma tu miejsca na szersze wyjaśnienia, dlaczego po długich okresach spadających i niskich cen przychodzą krótsze, ale też trwające około dekady, okresy wysokich cen. W największym skrócie, co jakiś czas pojawia się trwalsze źródło znaczącego dodatkowego popytu (za każdym razem może być inne). Ale przemysły surowcowe reagują na taki wzrost popytu bardzo powoli, gdyż inwestycje w tych branżach wymagają długiego okresu realizacji (obecnie 8–12 lat, a nawet dłuższych). W tym czasie świat przechodzi fazę rosnących cen.

Właśnie w tych okresach pojawiają się kasandryczne przepowiednie wyczerpujących się surowców, przyszłych wojen o kurczące się zasoby itp. Ale, najwcześniej po kilku latach, ogromne co do kosztów i skali projekty inwestycyjne zaczynają – jeden po drugim – przechodzić w fazę produkcji. Podaż zaczyna rosnąć, a że skala tych przedsięwzięć jest bardzo duża, ich suma powoduje znaczący wzrost dostaw. Ceny zaczynają spadać. Temu procesowi sprzyjają również zmiany technologiczne. Trzeba też około dekady, by postępy w postaci niższego zużycia paliw i surowców w maszynach, urządzeniach i środkach transportu przekształciły spadki zużycia na jednostkę produktu w zagregowane spadki zużycia w skali krajów i globalnej gospodarki. Ponadto nowe technologie pomagają także w zwiększaniu podaży ze starych, już wykorzystywanych zasobów. Ceny stabilizują się wówczas na niskim poziomie.

Ale nim ten proces dostosowań się zakończy, Kasandry mają – trwające wiele lat – używanie. Weźmy np. ropę naftową. Po raz pierwszy odnotowano falę takich pesymistycznych przewidywań w latach 90. XIX w. Potem, w międzywojniu, na przełomie lat 20. i 30. przewidywano, iż zasobów ropy wystarczą zaledwie na 12 lat i zapowiadano wojny o zasoby (zupełnie jak obecnie!). Potem przybrane w wielce naukowe szaty prognozy dla Klubu Rzymskiego na przełomie lat 60. i 70. XX w. zapowiadały koniec świata z powodu braku surowców i żywności około roku 2000. Dzisiaj ten sam typ kasandrycznych przewidywań podaje inne daty, ale sposób myślenia jest ciągle podobny, wynika ze słabego zrozumienia roli ekonomii w zachowaniach podmiotów gospodarczych. A tymczasem każde kolejne badania zasobów pokazują po kolejnej fazie wzrostu cen wyższe relacje globalnych rezerw do rocznego globalnego zużycia.

Ale to nie przeszkadza kolejnym Kasandrom wieszczyć końca naszej cywilizacji. Autor niniejszego eseju proponuje przejść nad ich przewidywaniami do porządku dziennego. Stanowią one nieodłączny folklor długich cykli surowcowych. A tak naprawdę obawiać się należy przede wszystkim tego, o czym piszę w niniejszym eseju, to znaczy braku wiary w racjonalność i skuteczność poczynań w ramach naszej zachodniej cywilizacji i prowadzenia polityki i gospodarki opartej na „chciejstwie”, jak Wańkowicz celnie przetłumaczył angielski termin: wishful thinking. Jest to największe zagrożenie dla naszego zachodniego świata, ale także dla krajów BRIC i wszystkich pozostałych. Ich postępy są bowiem wynikiem zastosowania – przynajmniej w części – reguł zachodnich instytucji gospodarki…


[1] Por. rozważania o wiarygodności polityki w nagrodzonej Noblem koncepcji Kydlanda i Prescotta z 1977 r.

[2] Kryzys globalny: Początek czy koniec?, pod red. J. Winieckiego, Gdańsk 2009.

Zwycięstwo reform, czyli ewolucja racjonalizmu ekonomicznego w Chile 1975-2009 :)

Chile jest stawiane za przykład ewolucji od socjalizmu, chaosu i nędzy wczesnych lat 70-tych do stabilizacji, wzrostu i prosperity.

Gospodarka Chile, jako typowego, rozwijającego się kraju latynoamerykańskiego, obok stosowania popularnej w Amryce Łacińskiej strategii industrializacji i substytucji importu, czerpała znaczne dochody z eksportu – najpierw saletry w dziewiętnastym wieku a miedzi w wieku dwudziestym. Wahania cen towarów eksportowanych i importowanych (terms of trade) odgrywały i nadaj odgrywają znaczną rolę w gospodarce Chile. I tak, w okresie wielkiego kryzysu, w roku 1933, chilijskie terms of trade spadły o 41%, a wartość eksportu o 84%. Także całkiem niedawno wahania terms of trade były znaczne:  +31% w 2006 roku , a w roku 2008 było to -15% .

Ponowne poważne kłopoty pojawiły się w Chile z końcem lat 60-tych – za rządów partii chadeckiej Eduarda Freia Montalva. Za jego czasów rozpoczęto serię publicznych  eksperymentów, które do rozkwitu doprowadził jego następca – socjalista: Salvadore Allende.

I tak, nasilił się interwencjonizm państwa w gospodarkę, np. państwo jako współwłaściciel kopalni wymuszało podwyżki płac w kopalniach. W partii rządzącej nastąpił rozłam, tzw. plan Chonchola przewidywał nacjonalizację głównych gałęzi gospodarki, planowanie centralne, kontrolę przedsiębiorstw prywatnych, mieszane formy własności, etc.

Po dojściu do władzy Salvadora Allende, nastapił ostry zwrot na lewo, wzorowany na gospodarce ZSRS i jego satelitów. Allende zawetował konkurencyjny plan gospodarczy koalicji chadeckiej.

Oto lista głównych reform lat 1970-73:

  • nacjonalizacja kopalni miedzi i podniesienie płac w kopalniach;
  • nacjonalizacja dużych przedsiębiorstw przemysłowych i handlu hurtowego;
    • łącznie z przesiębiorstwami należącycmi do kapitalu zagranicznego;
  • organizowanie rolniczych spółdzielni produkcyjnych tj. gospodarstw kolektywnych na wzór radziecki:
    • bojówki socjalistyczne zaczęły przejmować ziemię (à la Zimbabwe 30 lat później);
    • chilijskie „kołchozy” zajmowały około 13% powierzchni w 1971 roku;
  • do 1975 roku upaństwowiono 39% przemysłu;
  • zwiększono uprawnienia i liczebność związków zawodowych;
  • wprowadzono państwowy monopol handlu zagranicznego;
  • wprowadzono zasadę powszechnego dostępu do emerytur państwowych;
  • podniesiono opodatkowanie pracy do 43.3% płacy;
  • stosowano politykę wysokiego stopnia protekcji przemyslu:
    • taryfa celna: 100%;
  • popierano wzrost udziału państwa w gospodarce:
    • wydatki publiczne w 1973 roku: 43% PKB.

  Efekty reform:

  • spadek produkcji rolnej i PKB;
  • inflacja: 600% rocznie;
  • deficyt budżetu państwa: 25% PKB w 1973;
  • „sowietyzacja” gospodarki:
    • chaos gospodarczy: braki towarów w sklepach, kolejki;
      • uliczne demonstracje i kontr-demonstracje, etc.

 Mimo chaosu poparcie dla rządu Allende wzrastało do marca 1973 roku. We wrześniu 1973 roku armia chilijska dokanała zamachu stanu, bombardując pałac prezydencki. Pechowy prezydent Allende, którego reformowana gospodarka doświadczyła w dodatku silnego spadku terms of trade (o 56% 1973 roku), popełnił samobójstwo.

Pierwsza runda reform: 1973-82

W wyniku zamachu stanu z 11 września 1973 roku władzę objęła junta wojskowa pod dowództwem generała Augusta Pinocheta. Polityczna strona rozprawy wojskowych z fanatykami socjalizmu jest wysoce dyskusyjna (np. stracono około dwóch tysięcy komunistów i socjalistów a siedmiuset uznano za „zaginionych”), natomiast rezultaty radykalnej zmiany polityki ekonomicznej wprowadziły Chile na drogę długotrwałej prosperity. Do słownika ekonomii weszło pojęcie „cudu chilijskiego”. Świadczy o tym poniższy wykres:

Wykres 1: PKB na mieszkańca Ameryki Łacińskiej (czerwony kolor lub szara linia) i na mieszkańca Chile (czarny kolor lub czarna linia): 1945-2005

Źródło: http://pl.wikipedia.org/wiki/Chilijski_cud

 Nastąpił ideologiczny odwrót od liberalizmu – w wersji Miltona Freedmana (i pokrewnych mu „Chicago boys), który odwiedził Chile w 1975 roku. Wolność ekonomiczna jest podstawą wolności politycznej w długim terminie, a nie odwrotnie! Jak się wyraził jeden z nowych ministrów – Jorge Cauas: „Jedyna droga zarabiania pieniędzy to praca i oszczędności, a nie przyjaciel na stanowisku”. Zadaniem rządu było uczynienie jak największej liczby robotników przedsiębiorcami. Reżim autorytarny zapewnił wolność ekonomiczną, a możliwe, że w dalszej perspektywie wolność polityczną.

A oto główne elementy pierwszej fazy reform polityki ekonomicznej Chile: 1973-82:

  • ograniczono swobodę działalności związków zawodowych: rozwiązanie centrali związków zawodowych (CUT): stopień uzwiązkowienia spadł z 29% do 12% pracujących, a liczba godzin pracy poświęconych strajkom spadła  z 16% do 0.4% w latach 1980-85:
    • negocjacje płacowe tylko na szczeblu firmy;
    • ustawowa ochrona łamistrajków;
    • maksymalny okres trwania strajku to 60 dni, potem redukcje pracowników;
  • zamrożono płace, ale dokonano deregulacji cen i liberalizacja kredytu;
  • zredukowano w ciągu 5 lat opodatkowania płac z 43.3% do 20.3%;
  • poddano zasadniczej redukcji wydatki państwa:
    • miesiąc po wizycie Friedmana w 1975 roku,  rząd zredukował wydatki publiczne o 27%;
    • zredukowano zatrudnienie w sektorze publicznym z 360 tysięcy w 1974 do 293 tysięcy w 1978, czyli o 19%;
    • dokonano redukcji wydatków rządowych z 43% PKB w 1973 do 24% PKB w 1976 i deficytu budżetowego z 27% PKB do 2.7% PKB;
  • uruchomiono proces pośpiesznej prywatyzacji: z początku 10% akcji przedsiębiorstw i 86% akcji banków – państwowe spółki sprzedawano nawet na kredyt, nie za gotówkę;
  • dokonano dewaluacji peso o 70%;
  • zlikwidowano główne elementy protekcji handlu zagranicznego:
    • zakaz barier pozataryfowanych i drastyczna redukcja ceł: najpierw z 90% do 60%, potem do jednolitej 10% stawki w 1979 roku;
      • spowodowało to utratę poparcia lobby ziemiańskiego;
  • ograniczono wydatki na zasiłki socjalne – kierowane odtąd tylko dla najbiedniejszych:
    • wprowadzono dożywianie dzieci w szkołach, etc;
  • reformie poddano sektor edukacji:
    • prywatyzacja wielu szkół i uczelni: de facto likwidacja ministerstwa oświaty;
    • wprowadzono program pożyczek studenckich.

Rewolucyjna reforma emerytur – 1980

W pierwszej fazie reform wprowadzono także poważne zmiany w systemie emerytalnym co wymaga osobnego omówienia.

System emerytalny Chile do czasu jego zasadniczej reformy był tradycyjnym systemem o z góry określonych wypłatach. Co więcej, brak było jednolitego traktowania różnych zawodów. Istniało ponad sto różnych reżimów ubezpieczeniowych i wiele zawodów miało możliwość przejścia na „wczesną emeryturę” (niektóre zawody od 42 roku życia). Niektóre emerytury podlegały indeksacji, inne zaś nie. Przeciętna emerytura robotnika wynosiła w 1980 roku około 41% przeciętnej płacy, mimo bardzo wysokich składek: 16-26% płacy. Implikowany dług państwa z tytułu emerytur szacowano na 100% PKB.

Zasadnicza reforma emerytur państwowych została wprowadzona w 1981 roku przez fanatyka reformy, młodego, 31-letniego ministra: Jose Pińera, który reformę wprowadził dekretem, mimo, że generał Pinochet był jej niechętny. Reforma weszła w życie w 1981 roku pod popularnym wówczas (sic) hasłem: „Wolność i Solidarność”.

Zamiast płacenia podatku od funduszu płac w wysokości 26%,wprowadzono dobrowolne indywidualne rachunki emerytalne w wysokości 10% płacy plus 3% na ew. niesprawność. Do 1990 roku około 70%, czyli prawie osiem milionów Chilijczyków otworzyło takie rachunki. Ustanowiono wiele funduszy emerytalnych przykładowo Santa Maria, Provida, etc. Reforma chilijska zdobyła sobie uznanie i była naśladowana m.in. przez: Peru, Argentynę, Kolumbię, Meksyk, a także Polskę w 1998 roku.

Administratorzy funduszy emerytalnych (Administradoras de fondos de pensiones: AFP) mogą zarządzać tylko jednym funduszem. Ograniczono odchylenia od średniej dochodowości inwestycji do 2 punktów procentowych albo 50% przeciętnej w obie strony dla wszystkich AFP.

Realna stopa dochodowości rachunków emerytalnych była bardzo wysoka i w pierwszym okresie ich działalności 1981-1990 wynosiła 10.4% pa. Jedną z tajemnic ogromnej zyskownosci prywatnych funduszy emerytalnych (20% rocznie), było finansowanie z budżetu państwa kosztów przejścia do nowego systemu (co podwyższało stopę zwrotu w nowym systemie), a także z uwagi na fakt, że fundusze inwestowały w akcje tanio nabytych przedsiębiorstw państwowych w procesie ich szybkiej prywatyzacji (należy tu jednak zaznaczyć, że samozatrudnieni nie są objęci nowym systemem, ale mogą korzystać z minimalnej emerytury państwowej – na poziomie 75% płacy minimalnej i 25% płacy średniej). Wartość aktywów funduszy emerytalnych wzrosła kilkadziesiąt razy w krótkim czasie: z 0.9% PKB w 1981 do 43% PKB w 1994.

Z uwagi na wysoką dochodowość rachunków emerytalnych, w latach 90-tych emerytura zastępowała 78% płacy za ostatnie 10 lat pracy, a renta niesprawności zastępowała 67% płacy – więc więcej niż w starym systemie. Około 24% beneficjentów przechodzi na wczesną emeryturę lub wycofuje kapitał, w momencie, kiedy wyżej wymieniona stopa  zastąpienia osiąga 70%.

Nowy system ma jednak także swoje słabe strony. Pracownicy fizyczni z reguły pozostają w starym systemie. Tylko 5% pracownikow fizycznych decyduje się na przejście do nowego systemu. Także, coraz więcej pracobiorców nie wpłaca prawnie obowiązujących części wynagrodzeń pracowników na ich rachunki, a przewidziane kary są rzadko stosowane. W 2007 roku zadłużenie przedsiębiorców względem pracowników szacowane było na US$820 mln.

Wiele czasu zabrała zmiana paradygmatu dotyczącego wydajnych i efektywnych systemów emerytalnych – szczególnie w krajach Zachodu, gdzie ma miejsce proces szybkiego starzenia się społeczeństw. Dopiero 14 lat później, w 1994 roku, Bank Światowy w swej publikacji: Averting the Old Age Crisis (Zapobiec kryzysowi starzenia się) podkreślił walory systemu chilijskiego i zalecał przejście do systemu 2 filarowego – zgodnie z (nie tylko) chilijskim motto: „Wolność i solidarność.”

Częściowa prywatyzacja ubezpieczeń zdrowotnych

W 1981 roku powołano do życia równoległy do dotychczasowgo, ogólno-społecznego systemu ubezpieczeń zdrowotnych FONASA, fakultatywny system ubezpieczeń prywatnych ISAPRES. System ISAPRES operuje na zasadach rynkowych –  wysokość składek określa się aktuarialnie w zależności od wieku i grupy zdrowotnej ubezpieczającego się. Charakterystyczną cechą systemu ISAPRES jest stosunkowo wysoki limit wydatków na zdrowie nie podlegający zwrotowi (wysoka franczyza redukcyjna). Osoby ubezpieczające się prywatnie w ISAPRES (makymalnie 25% społeczeństwa w 1995 roku) są dlatego bardziej skłonne dbać o swoje zdrowie, niż osoby podlegające ogólno-społecznemu ubezpieczeniu medycznemu. System ISAPRES miał w założeniu ograniczyć zjawisko ryzyka moralnego, czyli zaniedbywania własnego zdrowia w oczekiwaniu na „wykup” przez socjalny system opieki zdrowotnej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję