10x dlaczego Frankowiczom należy się pomoc, a bankom, politykom się nie należy :)

Smutna historia Frankowiczów, która obawiam się nie będzie miała pozytywnego finału jest częścią większej całości. Ci ludzie często do końca życia będą tak jak dziś co pokazują statystyki sumiennie spłacać swoje zobowiązania kredytowe.

 

Według różnych źródeł Frankowiczów w Polsce jest w tej chwili od 550 tysięcy do 700 tysięcy. W większości pochodzą z pokolenia wyżu demograficznego końcówki lat siedemdziesiątych i początku lat osiemdziesiątych. Część ich rówieśników uciekła za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. Spośród tych, co zostali spora grupa wpadła we frankowe bagno i tkwi w nim po uszy. W taki sposób straciliśmy w jakimś sensie całe pokolenie, które miało szansę uratować nas przed gospodarczą zapaścią, która nas niechybnie czeka. Katastrofy nie sprowadzą jednak rządy PiS-u, czy ich następców, ale nieubłagana demografia, która jest przeciwko nam/im. Dlatego problem Frankowiczów to nie jest tylko ich problem. To nie jest problem jednego pokolenia. To problem dotyczący w dłuższym okresie nas wszystkich. To pokolenie i tak jest przeklęte. Komuniści okradli ich rodziców z oszczędności emerytalnych. Teraz ich oszczędności idą na emerytury ich rodziców. Kto w takim razie zapewni im emerytury jeżeli ich oszczędności państwo przeznacza na bieżące potrzeby? Ich dzieci już tego nie zrobią, bo wskaźnik dzietności w tym pokoleniu jest na dramatycznie niski. Myśląc o Frankowiczach często o tym zapominamy. Dla polityków liczy się tylko czteroletnia perspektywa. Ważne jest dla nich tylko tu i teraz. Wygodnie jest nam nie zauważać, że za problem franka są mniej więcej po równo odpowiedzialni zarówno ci, którzy ten kredyt wzięli, jak i politycy i bankowcy. Różnica między tymi grupami jest tylko taka, że ci pierwsi za swoje błędy płacą co miesiąc, zaś pozostali bogacą się kosztem tych pierwszych.

 

  1. Ile stracił przeciętny Frankowicz na przestrzeni 10 lat i kredyt w złotówkach, którego realnie nie było.

 

Spisana pojedyncza historia jednego Frankowicza, początek 2018 roku: Nabyłem kredyt w 2007 roku gdy frank był na poziomie 2,25. Moje mieszkanie było warte wtedy 480.000zł. Dziś jest warte 400.000zł. To  zmienia wyliczenia w przypadku kredytu w CHF w stosunku do złotówek, bo w moim przypadku mając udział własny 240.000zł (te 20.000zł to kwestia paru dodatkowych opłat typu notariusz itp.) i spłacając od 2007 roku około 170.000zł mam w tej chwili do spłaty licząc kurs franka zł jeszcze 360.000zł. Jakbym sprzedał dziś mieszkanie to nie mam 40.000zł i realnie straciłem pół mieszkania w cenach zakupu. Rat nie liczę, bo coś i tak bym wynajmował. Najważniejsze jest jednak co innego. Ja wtedy nieźle zarabiając, mając umowę na czas nieokreślony i wkład własny połowę wartości mieszkania, wśród 8-9 banków znalazłem jeden, gdzie miałem zdolność w złotówkach. Rok wcześniej na początku 2006, kiedy zastanawiałem się nad kredytem jeszcze w złotówkach i odwiedziłem parę banków, mimo, że zarabiałem istotnie gorzej niż w 2007 zdolność miałem we wszystkich, a w 2007 już nie. Słuchając tej i kilku podobnych historii widzimy, iż większość młodych ludzi stała wtedy przed wyborem: albo dalej wynajmują, albo biorą we frankach, bo na kredyt w złotówkach było stać tylko najbogatszych. Wiele osób mówi, że nikt nie zmuszał Frankowiczów do brania kredytów we frankach. Tylko, że alternatywą było nie wzięcie kredytu i skazanie na dalszy wynajem. Kredytu w złotówkach realnie dla nich nie było.

 

  1. Pierwsze Oszustwo wyborcze PiS – Obiecujemy mieszkania i uchylamy Rekomendację S.

Prawo i Sprawiedliwość w 2005 roku wygrało wybory między innymi obiecując mieszkania dla Polaków. Wiele osób, szczególnie młodych, wynajmujących mieszkania na rynku, który jeszcze wtedy preferował wynajmującego, a nie najemcę, dało się na ten lep złapać. Przypomnę, że na rynku miało się pojawić trzy miliony mieszkań. Gdy PIS doszedł do władzy szybko okazało się, że trudno będzie zrealizować tę obietnicę. Jak bowiem to zrobić, gdy duża część społeczeństwa nie ma zdolności kredytowej? Na szczęście dla Kaczyńskiego i spółki, wraz z dojściem PIS-u do władzy, rozpoczął się frankowy boom. Umacniająca się złotówka i wejście Polski do Unii Europejskiej sprawiały, że lawinowo rosła liczba kredytów udzielanych we frankach. Wszystko szło jak najlepiej, ale na przeszkodzie stanął Leszek Balcerowicz pełniący wtedy funkcje Prezesa Narodowego Banku Polskiego. Postanowił zablokować program mieszkaniowy PIS-u i podstępnie uniemożliwić młodym Polakom nabycie mieszkań. Komisja Nadzoru Bankowego wydała rekomendację S znacznie ograniczającą akcję kredytową we frankach. W odpowiedzi, w 2006 roku powołany został KNF, czyli Komisja Nadzoru Finansowego, na czele której stanął Stanisław Kluza, wcześniejszy Minister Finansów w pisowskim rządzie. Nowym ministrem finansów została Zyta Gilowska i wtedy zaczął się frankowy przekręt.

W roku 2006 Kazimierz Marcinkiewicz, ówczesny premier mówił: ,,Nie rozumiem polityki utrudniania dostępu do kredytów i nie zgadzam się z nią”, zaś Zyta Gilowska podkreślała: „Ograniczenia w udzielaniu hipotecznych kredytów walutowych przez banki trochę pogorszą sytuację obywateli i są projektem dyskusyjnym”. Teraz zobaczmy co na to Klub Parlamentarny Prawa i Sprawiedliwości. Cytuje z ich oficjalnej strony:

,,1.07.2006

Komunikat KP PiS dotyczący zalecenia Komisji Nadzoru Bankowego

Klub Parlamentarny Prawo i Sprawiedliwość z niepokojem przyjmuje zalecenia Komisji Nadzoru Bankowego tzw. Rekomendację S, wprowadzające ograniczenia w dostępności do kredytów walutowych, których głównym skutkiem będzie zmniejszenie możliwości nabywania przez obywateli (szczególnie przez młode osoby) własnych mieszkań. Klub Parlamentarny PiS podchodzi krytycznie do tego zalecenia (…) Rozwiązanie problemu deficytu mieszkaniowego w Polsce ma dla nas priorytetowe znaczenie, a walutowe kredyty mieszkaniowe były niewątpliwe czynnikiem sprzyjającym nabywaniu mieszkań po znacznie niższych kosztach. Rekomendacja S przyjęta przez Komisję Nadzoru Bankowego będzie sprzyjała utrwaleniu ograniczenia dostępności do kredytów (…) Zalecenie Komisji Nadzoru Bankowego nie znajduje żadnego potwierdzenia ani uzasadnienia w wynikach finansowych banków. Kondycja finansowa sektora bankowego w Polsce jest znakomita. Z powszechnie dostępnych materiałów jasno i wyraźnie wynika, że gwałtowny wzrost liczby udzielanych kredytów mieszkaniowych nie zaszkodził płynności finansowej banków. Nie podzielamy argumentacji Komisji Nadzoru Bankowego dotyczącej rzekomego zagrożenia dla sytemu bankowego. Dlatego też nie podzielamy przedstawionej przez Komisję Nadzoru Bankowego argumentacji dotyczącej troski o trwałość i bezpieczeństwo finansowe kredytobiorców i banków”.

  1. Oszustwo wyborcze Platformy Obywatelskiej – Wchodzimy do strefy Euro

 

W efekcie dzięki stanowisku rządzącego Prawa i Sprawiedliwości i przyjaznego mu KNF, nakłonionego przez Zytę Gilowską do poluzowania stanowiska, ku uciesze banków lawina kredytów toczyła się dalej. Banki od razu wykorzystały szpagat nadzoru finansowego. Rodacy tłumnie rzucili się do banków. Oddaję znowu głos Frankowiczowi: Zniesienie rekomendacji S w moim przypadku nic nie zmieniło. Ja się temu tylko przyglądałem, mając jako takie pojęcie o ekonomii i pamiętając o zasadzie, że kredyt powinno się brać w walucie w której się zarabia. Potem gen autodestrukcji PIS-u w 2007 roku doprowadził do kolejnych wyborów i nastąpiła zmiana warty. Niestety tutaj dałem się już nabrać, czego do dzisiaj żałuję. Platforma wygrała też dzięki temu, że obiecywała szybkie wejście do strefy euro. Uwierzyłem w to, i tak jak Ryszard Petru wziąłem kredyt we frankach licząc na to, że za chwilę tak czy inaczej będę zarabiał w euro, więc co za różnica, czy wezmę w złotówkach, czy we frankach, a rata niższa. Niestety Donald Tusk i jego Platforma  szybko zapomniała o wejściu do strefy euro, bo osiągnięcie wymaganych wskaźników gospodarczych wymagałyby zaciśnięcia pasa, a to słabo przekłada się na wzrosty poparcia w sondażach, których to obserwowanie i komentowanie jest ulubionym zajęciem każdego polityka. Za chwilę pojawił się na horyzoncie kryzys finansowy i już było pozamiatane. Ryszard Petru miał gotówkę, więc  to szybko przewalutował. Ja po włożeniu moich wszystkich oszczędności 260.000zł rok wcześniej w to mieszkanie, znalazłem się w pułapce i tkwię w niej do dziś.

 

  1. Brak nadzoru finansowego – Spread, kredyt walutowy, którego nie wolno spłacać w walucie.

 

Najpierw szwajcarską walutę pokochały polskie banki, a dopiero później Polacy. Na polecenie zarządów swoich banków sprzedawcy zaczęli oferować klientom kredyty we frankach za wszelką cenę. Rozkręcał się na dobre banksterski poker, gdyż kredyt frankowy był produktem umożliwiającym szybkie osiąganie celów sprzedażowych. Zarabiać można było na nim prościej niż na kredycie złotówkowym. Źródłem większych zysków nie była ani marża, która i tak niemal w całości trafiała do pośrednika, nie chodziło również o stosunkowo niskie oprocentowanie. Nie chodziło o nic, co klient próbowałby znaleźć w swojej umowie. To był prymitywny, ale genialny w swojej prostocie trik. Chodziło o manipulację spreadem. Różnica między kursem kupna i kursem sprzedaży waluty przy wyliczaniu rat płaconych przez klientów w złotych była bowiem wyznaczana przez każdy bank dowolnie. Tę szansę dostrzegły szybko zarządy banków, które zmieniając spread, mogły w jednej chwili powiększyć swój zysk, nie zawracając sobie głowy zapisami w umowach i nawet nie informując klientów. Ponieważ instytucje nadzorujące rynek finansowy nie reagowały, niektóre zarządy pracowały nad udoskonaleniem owego triku.

Kolejny Frankowicz opowiada: Jeden z banków wprowadził dwie tabele kursów walut. Pierwsza była z przeznaczeniem dla swoich operacji bieżących gdzie obowiązywały rynkowe kursy. Druga już była dla spłacających kredyty hipoteczne. Ta była dla nich mniej korzystna i niejawna. Inny bank czwartego dnia każdego miesiąca kiedy się obliczało wysokość rat istotnie zmieniał kursy i powiększał spread, by następnego dnia wracać ku wartościom rynkowym. Nie przeszkodził tym praktykom nawet w pewnym momencie bunt Frankowiczów, którzy zauważyli przekręt i którym zamarzyła się spłata kredytu nie w złotych, a we frankach, które można było samemu taniej kupić w kantorach. Banki powiedziały nie. W ten sposób dorobiliśmy się jako kraj innowacyjnego produktu na skalę światową. Był to kredytu walutowy, którego nie wolno spłacać w walucie!

 

  1. Brak nadzoru finansowego – masz zdolność we frankach, a w złotówkach już nie.

 

2007 rok. Sytuacja wyglądała tak: po kredyt przychodził klient planujący kupno pierwszego mieszkania. Dostawał odpowiedź: Jeśli weźmie Pan kredyt złotowy to zapłaci Pan 2.000zł raty, a rata we frankach to tylko 1.500zł. Początkowo ludzie dostawali jeszcze wybór, ale w miarę jak poker się rozkręcał do gry wchodzili coraz agresywniejsi gracze i zaczęli utrudniać branie kredytów w złotówkach. Najpierw mówili: Bierz Pan we frankach to dostaniesz większą kwotę. Na szczycie banki było już bardziej bezczelnie: Nie ma Pan zdolności kredytowej w złotówkach, zostają dla Pana tylko franki. Wymysł, że ktoś ma zdolność kredytową na 220.000zł, ale jeśli zdecyduje się na franki, jego zdolność rośnie do równowartości 300.000zł, to działalność kryminalna równoznaczna z przekrętem na wnuczka. Tymczasem do dziś nikogo nie oskarżono. To absolutnie sprzeczne z zasadami uczciwej bankowości. Każdy, kto był po tej stronie i ustalał zasady udzielania takich kredytów, a skończył szkołę ekonomiczną albo choćby otarł się o zasady bankowości, musiał to wiedzieć.  Nie mówiąc już o Komisji Nadzoru Finansowego.

 

  1. Brak nadzoru finansowego – Nieuczciwie wygenerowane przez banki zyski wyparowały z kieszeni Frankowicza.

 

Dzisiaj właściwie wszyscy rozsądni zgadzają się, że banki też przyczyniły się do frankowego kryzysu, ale wielu mówi, że nic nie można zrobić, bo korekta tej sytuacji spowoduje, że banki mogą upaść, bo nie stać ich na oddawanie pieniędzy. Częściowo mają oni rację, bo te pieniądze już dawno się rozeszły. Część poszła na wysokie prowizje, nagrody, dywidendy dla pracowników i zarządów, a część zamortyzowała kryzys 2008 roku. Dziś wiemy, że bez pieniędzy wydrenowanych z kieszeni Frankowiczów Donald Tusk nie byłby w stanie chwalić się swoją zieloną wyspą. Kolejna część pieniędzy znalazła się u pośredników, których zarządy banków skutecznie umotywowały nakręcając spiralę. Dostawali oni wyższe prowizje, nawet 1 proc. wartości całego kredytu. Przyjmijmy, że średnia kwota kredytu hipotecznego to około 250.000zł, co oznacza, że na każdym Frankowiczu pośrednik zarabiał 2500zł. Wynajęcie biura w centrum dużego miasta kosztowało około 20.000zł miesięcznie, do tego dochodziły statystycznie pensje kilku pracowników. W szczycie pokerowo-frankowego szaleństwa koszt takiego biura zwracał się w dwa dni. Później był już tylko czysty zysk. W jednym tylko roku 2007 na prowizje od kredytów walutowych poszło ponad miliard złotych. To wtedy wyrosły dzisiejsze imperia pośrednictwa finansowego jak Open Finance, wtedy też największe pieniądze zarobił Leszek Czarnecki. Najbardziej obrotni zostali milionerami. ,,Jeśli jakiś produkt daje sprzedawcy dwukrotnie wyższą marżę niż inne, to i tak go kupisz, choćbyś bardzo nie chciał. Tak działa  rynek bez zasad. To naprawdę dość proste. Ale stworzenie systemu motywacji, którego efektem było oszukiwanie klientów, to nie tylko wina zarządów banków, ale przede wszystkim wina braku nadzoru finansowego, który na to pozwolił”.

 

  1. Brak nadzoru finansowego – banki udzielały kredytu we frankach w większości ich nie mając.

 

Ten mechanizm objaśniał Jan Krzysztof Bielecki, który w czasie frankowego szaleństwa był prezesem Pekao SA (jako jeden z nielicznych Prezesów może udzielać wyjaśnień, bo kierowany przez niego bank nie udzielał kredytów walutowych). Eldorado frankowe wywołało bowiem pewien kłopot strukturalny. Bankowe aktywa (min. kwota udzielonych kredytów) powinny się zawsze równoważyć z pasywami (depozytami klientów na kontach i lokatach). Równoważyć się jednak nie mogły, bo przecież bank działający w Polsce od klientów zbiera lokaty w złotych, a nie we frankach. Żeby mieć względny porządek księgowy, zarządy stosowały kolejny trik i franki potrzebne do równoważenia bilansu kupowały na jeden dzień. Rano bank miał franki, a wieczorem już ich nie miał. Opłata za tzw. jednodniowy swap była bardzo niska. Ten powtarzany codziennie manewr to czysta spekulacja. Informacje Krzysztofa Bieleckiego potwierdziły dziennikarskie śledztwa dotyczące badania bilansów banków. Można więc powiedzieć, że banki udzielały kredytu we frankach tak naprawdę ich nie mając. Idąc dalej można powiedzieć, że w takim razie według definicji to nie był kredyt, a raczej coś w rodzaju zakładu pomiędzy bankiem, a drugą stroną. Banki nie mogły mieć zabezpieczenia we frankach, bo skala była tak olbrzymia, że było to niemożliwe. Chciwość wygrywała gdy nadzór był ślepy.

  1. Drugie oszustwo wyborcze PiS – Obiecujemy Frankowiczom przewalutowanie kredytów, w które sami je wpędziliśmy (patrz punkt 2.)

 

25 marca 2017 roku w stolicy odbyła się kolejna demonstracja Frankowiczów organizowana głównie przez Stop Bankowemu Bezprawiu. Organizacja ta została stworzona między innymi przez kręcącego się przy mediach i politykach PiS Macieja Pawlickiego, publicystę ,,w Sieci”, producenta kinowego filmu ,,Smoleńsk”, czy byłego współpracownika Wiesława Walendziaka za czasów jego rządów w telewizji. Organizacja ta nakłaniała Frankowiczów najpierw do poparcia Andrzeja Dudy w wyborach prezydenckich, a później PiS-u w wyborach do Sejmu i Senatu. W kampanii, wbrew faktom, kreowali Ryszarda Petru na  pierwszego winnego kryzysu frankowego. Sam Maciej Pawlicki bez powodzenia wystartował w wyborach do Sejmu z list Prawa i Sprawiedliwości. Andrzej Duda i PiS wygrali wybory między innymi dzięki tej organizacji. Później było jak zwykle. Pawlicki dostał w nagrodę program w telewizji. Pieniądze na dokończenie ,,Smoleńska” też się znalazły. Dla pozostałych Frankowiczów już niestety nie. Jarosław Kaczyński słusznie skalkulował, że pomoc Frankowiczom nic mu politycznie nie da i za namową Mateusza Morawieckiego zdecydował, że lepiej obłożyć banki podatkiem handlowym, z którego pieniądze pójdą na 500 plus. Lepiej dać 10 wyborcom po 6000 PLN rocznie niż jednemu Frankowiczowi 60000 PLN rocznie. Matematyka nie kłamie, a perspektywa 4 letnia sprawia, że nikt nie myśli co będzie później. Liczy się tu i teraz. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że politycy to oszuści i w kampanii obiecują gruszki na wierzbie i śliwki na sośnie. Czy jednak w przypadku Frankowiczów nie przekroczyliśmy już pewnej granicy? Andrzej Duda z dużą dozą prawdopodobieństwa nie zostałby wybrany Prezydentem RP gdyby nie kłamstwo frankowe. Idźmy dalej. Gdyby nie został wybrany Prezydentem wynik wyborów do parlamentu byłby prawdopodobnie inny. W związku z tym ta niezrealizowana obietnica przewalutowania kredytów ma swoją wagę, a przez to niezrealizowanie jej tak naprawdę podważa wynik wyborów 2015 roku niezależnie czy uważamy, że Frankowiczom należy się pomoc czy nie.

 

  1. Dlaczego w długiej perspektywie powinniśmy pomagać Frankowiczom, a nie bankom?

 

W mediach często pojawia się założony w centrum Warszawy przez Fundację Obywatelskiego Rozwoju licznik długu publicznego. Mało mówi się przy tym o naszych prywatnych długach, a są one istotniejsze, bo kogo oprócz garstki ekonomistów interesuje, że politycy wszystkich opcji zadłużyli nas już  na ponad 100tys. złotych na osobę. Dla większości Polaków to abstrakcja. Co innego nasze prywatne zadłużenie, którego wielkość rzutuje bezpośrednio na zawartość naszych portfeli. Tymczasem prywatny dług polskich firm i gospodarstw domowych jest większy niż państwowy dług publiczny. Ten pierwszy w 2017 roku sięgał 51,1 procent PKB, zaś drugi 52,8 procent PKB. Na koniec III kwartału 2017 roku wartość wszystkich kredytów udzielonych polskim przedsiębiorstwom i gospodarstwom domowym wynosiła 972 miliardy złotych. Oczywiście, gdyby nie operacja umorzenia w 2014 obligacji skarbu państwa należących do OFE, to dług publiczny nadal byłby większy od prywatnego, ale różnica i tak byłaby niewielka. Zupełnie inaczej wyglądało to przed 2005 rokiem, kiedy nasze prywatne długi były znacznie mniejsze. Hossa mieszkaniowa wywołana przez pierwszą ekipę Kaczyńskiego i spółki w latach 2005-2008 spowodowała, że nasze długi zasadniczo wzrosły. Na początku 2018 roku gospodarstwa domowe były zadłużone na około 400 mld PLN kredytów mieszkaniowych. Na 400 mld PLN kredytów mieszkaniowych składało się: 234 mld PLN długu w złotych, 134 mld PLN kredytów we frankach szwajcarskich, 27 mld PLN kredytów w euro i 4 mld PLN kredytów w innych walutach obcych.

Patrząc na te liczby człowiek zastanawia się, dlaczego zakład produkujący wszystkim potrzebne do życia majtki – vide Atlantic – może upaść i nikogo to nie obchodzi. Najnowsza historia banków Leszka Czarneckiego dowodzi, że bank produkujący niepotrzebne nikomu toksyczne aktywa nie może upaść i każdego to obchodzi. Smutna historia Frankowiczów, która obawiam się nie będzie miała pozytywnego finału jest częścią większej całości. Ci ludzie często do końca życia będą tak jak dziś co pokazują statystyki sumiennie spłacać swoje zobowiązania kredytowe, a kiedy w końcu je spłacą czeka ich zamiast nagrody kolejna przykra niespodzianka, którą szykują im już wczoraj i dziś nasi populiści-politycy. Okaże się, że emerytury dla nich nie będzie, bo ich składki emerytalne wyparowały. Dlatego chcąc nie chcąc znowu udadzą się do znienawidzonego banku i sprzedadzą swój dwukrotnie przepłacony dom za pół ceny. Nie będzie dla niech alternatywy.

Historia Frankowiczów jest skomplikowana, wielowątkowa. I nie jest to opowieść czarno-biała. Prawdopodobnie szczególnie gorzka jest ona dla tych, którzy pomogli kiedyś wygrać Prawu i Sprawiedliwości, a w nagrodę zostali potraktowani identycznie jak przez ich poprzedników. Politycy bowiem stwierdzili, że nie ma co kredytować tego pokolenia. One i tak jest dla nich stracone. Wyższą stopę zwrotu uzyska się gdzie indziej.

Sytuacja jednak już niedługo może ulec diametralnej zmianie. W tym roku Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej powinien wydać wyrok w ich sprawie. Na razie rzecznik generalny Trybunału rekomenduje uznanie klauzuli indeksacyjnej za niezgodną z prawem. Według tej wykładni kredytu frankowe powinny stać się automatycznie złotowymi, ale uwaga z zachowaniem frankowej stopy procentowej. Taki wyrok spowodowałby, że każdy Frankowicz mógłby liczyć na podobny dla siebie wyrok w polskim sądzie, a to wywołałoby niechybny upadek niektórych instytucji bankowych, jak umoczony po uszy w kredytach frankowych Gettin Bank. Gra idzie o około 60 miliardów złotych. Czas na rozbrojenie systemowe tej bomby powoli się kończy…

 

Polityka jako festiwal :)

 

Partie polityczne, politycy, hasła i programy wyborcze w coraz większym stopniu przypominają towary z półek sklepowych, które w większym stopniu przyciągać nas mają opakowaniem niż zawartością. Kolor krawatu czy koszuli, dobrze zaprojektowany spot wyborczy czy chwytliwe hasło – wszystko to zaczyna dominować nad merytoryczną zawartością programów i propozycji środowisk politycznych.

 

W klasycznych koncepcjach myślicieli politycznych polityka stanowiła działalność wyjątkową. Wyjątkowość jej jednakże zasadzała się na tym, iż celem dążeń każdego polityka miało być dobro wspólne, tzw. publico bono. Troska o wspólnotę było od samego początku wpisana w polityczną działalność i już Arystoteles wskazywał, że rządzący mają dążyć do tego, by życie wspólnoty było dobre. Współczesna polityka jest jednakże sferą życia zgoła odmienną od tego, co wyobrażali sobie klasycy myśli politycznej. Współczesna polityka to festiwal: festiwal kłamstw, festiwal życzeń i festiwal pomyłek.

 

Festiwal kłamstw

 

W 2008 r. Tomasz Sekielski zrobił film dokumentalny  Władcy marionetek, w którym starał się obnażyć kłamstwa polskich polityków. W filmie tym dziennikarz biegał po sejmie, zaczepiał polityków i zadawał im prowokacyjne pytanie: „Czy politycy kłamią?”. Pytanie to zadawał również napotykanym w różnych miejscach obywatelom, w szczególności zaś tym, którzy w jakiś sposób ponieśli negatywne konsekwencje kłamstw polityków czy też ich działalności. Samo postawienie w filmie tezy, że polscy politycy kłamią było tyleż efektowne, co mało odkrywcze. Kłamstwo w polityce obecne jest od dawna, zaś w XX wieku dzięki różnorodnym mechanizmom marketingu politycznego politycy uzyskali szereg nowych sposobów na karmienie społeczeństwa fałszem. Oczywiście deklaratywnie zdecydowana większość Polaków – podobnie zresztą wygląda to wśród przedstawicieli innych nacji – piętnuje kłamstwo w polityce. Adam Leszczyński w „Gazecie Wyborczej” powoływał się na badania CBOS z 2013 r., w których 91% ankietowanych wskazywała kłamstwo (dosł. podanie nieprawdziwej informacji) jako czynnik dyskwalifikujący polityka, jednakże – według Leszczyńskiego – „naprawdę ryzykowne dla polityka nie jest powiedzenie nieprawdy, ale powiedzenie czegoś, co za nieprawdę uważa jego baza. Politycy mówią nieprawdę bardzo często i niemal zawsze bezkarnie”[1].

 

Kłamstwo w polityce nie jest rzecz jasna ani niczym nowym, ani – co do zasady – nieszczególnie bulwersuje. Ojciec nowoczesności w naukach politycznych, Machiavelli, już na przełomie XV i XVI w. udzielił szczegółowego instruktażu Wawrzyńcowi Medyceuszowi na temat tego, jak i kiedy kłamać, aby skutkiem tego było umocnienie własnych wpływów politycznych. W Księciu bowiem czytam, że „książęta niewiele o słowo dbający i którzy umieli chytrością umysły ludzkie oszukać, wielkim podołali przedsięwzięciom i w końcu uczciwych ludzi zwyciężyli”[2]. Czasy nowożytne w pewnym sensie urealniły filozoficzny ogląd działalności politycznej, przesuwając akcent z republikańskich ideałów na instytucjonalne mechanizmy i praktyczną skuteczność. Nawet Wojciech Chudy w swoim Eseju o społeczeństwie i kłamstwie podkreśla, że „przeważające współcześnie nastawienie pragmatyczno-proceduralne sprawia, że prawie nikt nie ma dziś złudzeń: politycy kłamią, a polityka wiąże się z kłamstwem”[3]. Szczególny wymiar kłamstwo uzyskało w epoce triumfu demokracji, kiedy to uzyskanie bądź utrzymanie władzy wymaga uprzedniego uzyskania legitymizacji legalnej w procesie wyborczym. Polityka demokratyczna siłą rzeczy musiała stać się sferą na kłamstwo szczególnie podatną, nade wszystko jednak w społeczeństwach o niewielkich demokratycznych tradycjach i słabo rozwiniętej kulturze politycznej.

 

Z prawdziwym jednakże festiwalem kłamstwa mamy jednakże do czynienia w XXI w., kiedy to zmarketyzowana już polityka weszła w sojusz z tzw. nowymi mediami i kulturą konsumpcyjną. George Ritzer w Magicznym świecie konsumpcji wykazuje, że „konsumpcja przenika nasze życie, coraz bardziej nas pochłania”[4]. Partie polityczne, politycy, hasła i programy wyborcze w coraz większym stopniu przypominają towary z półek sklepowych, które w większym stopniu przyciągać nas mają opakowaniem niż zawartością. Kolor krawatu czy koszuli, dobrze zaprojektowany spot wyborczy czy chwytliwe hasło – wszystko to zaczyna dominować nad merytoryczną zawartością programów i propozycji środowisk politycznych. Z kolei zamykanie się ludzi w cyfrowych bańkach informacyjnych, wytwarzanych samoistnie poprzez nasze zaangażowanie w social mediach, sprawia, że tzw. fake newsy niejednokrotnie uzyskują status prawdziwościowy. Media społecznościowe to wyjątkowo dogodne miejsce dla działalności politycznych populistów wszelkiej maści, którzy poprzez uproszczony przekaz i stabloidyzowaną jego formę docierają do kolejnych – ściśle zdefiniowanych dzięki big data – segmentów politycznego rynku. Jamie Bartlett nie ma wątpliwości, że „albo technologia zniszczy znane nam formy demokracji i ładu społecznego, albo też władze polityczne okiełznają cyfrowy świat”[5].

 

Festiwal życzeń

 

Liberalna demokracja – co należy uznać za jej niewątpliwy sukces – dowartościowała każdego człowieka. Powszechne prawa polityczne (w tym wyborcze), konstytucyjne gwarancje praw i wolności, instytucjonalne mechanizmy odpowiedzialności rządzących przed społeczeństwem, instytucje i procedury związane z państwem prawa – wszystko to uczyniło każdego człowieka obywatelem, czyli rzeczywistym podmiotem polityki. Jeszcze przed XX w. – wedle ustaleń Roberta A. Dahla – brak powszechności praw politycznych i ścisłą ich reglamentację „usprawiedliwiano tym, że do demos należy każdy, kto jest kompetentny, by uczestniczyć w rządzeniu”, a zatem „niejawnym założeniem opartym na utajonej teorii demokracji było, że tylko niektórzy są kompetentni w tej kwestii”[6]. Jeszcze przed II wojną światową zrezygnowano z tego założenia i przyjęto model egalitarny, w którym za jedyne akceptowalne formy cenzusów praw politycznych i wyborczych uznano cenzus wieku oraz cenzus domicylu. Otworzyło to demokrację na oczekiwania i żądania tzw. szerokich mas społecznych, które w coraz większym stopniu życzenia swoje zaczęły werbalizować.

 

Egalitarna demokracja stała się w istocie formułą radykalnie nową, dotychczas niespotykaną, obcą wszelkim formom ustrojów, z jakimi świat euroatlantycki miał dotychczas do czynienia. Nawet wymiar demokracji bezpośredniej w Szwajcarii po 1848 r. czy tzw. demokracji szlacheckiej państwa polsko-litewskiego był należy uznać za daleko odległy od kształtujących się w XIX i XX w. liberalnych demokracji. José Ortega y Gasset podkreśla, że „na scenę dziejów ciskano masy ludzkie całymi garściami, i to w tak przyspieszonym tempie, że trudno było je przepoić wartościami tradycyjnej kultury”[7]. W tę nową formułę ustroju państwowego – radykalnie egalitarnego – wkomponowany został nie wprost mechanizm społecznego festiwalu życzeń, czyli społecznych oczekiwań ludu werbalizowanych względem ekskluzywnych wciąż elit politycznych. Z takiego festiwalu życzeń niezwykle szybko skorzystały środowiska otwarcie wrogie liberalnym demokracjom, jak chociażby faszyści, naziści i komuniści. Wykorzystując życzenia i pragnienia szerokich mas społecznych, uruchomili mechanizm skutecznej populistycznej licytacji, która pozwoliła im na przejęcie władzy bądź budowę wyborczego zaplecza społecznego. Hannah Arendt wskazuje chociażby na casus antysemityzmu, który „opinia publiczna uważała za pretekst do pozyskania mas albo za interesujący przykład demagogii”[8]. Przykładów populistycznych haseł i idei, którymi cynicznie karmiono masy społeczne, znajdujemy w XX w. mnóstwo. Najgorsze, że często stawały się pierwszym krokiem w kierunku faktycznej przebudowy liberalnej demokracji i przekształcenia jej w populistyczny autokratyzm, autorytaryzm bądź wręcz totalitaryzm.

 

Festiwal życzeń, którego społeczeństwa współczesne są uczestnikami od około wieku, legitymizował niezwykle szeroko postawy populistyczne. Sprawił, że populizm i demagogia przestały być domeną wyłącznie środowisk populistycznych sensu stricto, ale zagościły w dyskursie i praktyce politycznej ugrupowań całkiem niedawno populizmowi wrogich. Współczesna Europa staje się coraz częściej świadkiem działania populistów nowej fali, którzy werbalizują swoje przywiązanie nie tylko do wartości nacjonalistycznych, ekologicznych czy socjalistycznych, ale również konserwatywnych czy też – o, tempora! o, mores! – liberalnych bądź libertariańskich. Peter Wiles udowadnia, że populizm jest raczej swego rodzaju „syndromem, nie doktryną”[9], tym samym pojawić się może wszędzie, w każdym społeczeństwie, również w wysoko rozwiniętych społeczeństwach Zachodu, bo „populizm dobrobytu na pewno nie jest pojęciem wewnętrznie sprzecznym”[10]. Festiwal życzeń współczesnych demokracji bazuje na subiektywnym poczuciu braku poszczególnych grup społecznych i pragnieniu szerokiego dostępu do zasobów społeczeństw wysoko rozwiniętych. Wielokrotnie odwołuje się również do marzenia o zmitologizowanym bezpieczeństwie, które w czasach niestabilności stało się już powszechnym fetyszem. Tym samym życzenie bezpieczeństwa niejednokrotnie sprzężone zostaje z eskalacją nastrojów radykalnych, pogłębianiem niechęci wobec potencjalnych wrogów, wzmaganiem poczucia strachu i intensyfikowaniem mowy nienawistnej względem środowisk zdefiniowanych jako „obcy” czy też „inni”.

 

Festiwal pomyłek

 

Współczesna demokracja liberalna – szczególnie w erze nowych mediów i mediów społecznościowych – staje się również swoistym festiwalem pomyłek. Kampanie wyborcze w niczym nie przypominają wzorcowej merytorycznej debaty programowej (abstrahuję w tym miejscu od tego, czy kiedykolwiek miały taki charakter), ale stanowią raczej widowisko czy też precyzyjnie wyreżyserowany spektakl. Całe nasze społeczeństwo staje się jednym wielkim – wielopoziomowym i uosabiającym sieciowo ze sobą powiązane elementy – spektaklem, „który podporządkowuje sobie ludzi, ponieważ podporządkowała ich ekonomia”[11]. Rzeczywiste cele głównych aktorów tego spektaklu, czyli polityków, przedsiębiorców czy też wpływowe grupy interesów, to – według Guy’a Deborda – panowanie nad społecznymi masami i kierowanie nimi przy pomocy ekonomicznych i politycznych narzędzi. Jean Baudrillard nazywa to uwodzeniem. Uwodzi się obywateli poprzez obiecywanie im realizacji ich pragnień. W rzeczywistości jednak „pragnienie jako forma wyznacza przejście od ich statusu przedmiotów do podmiotowości, lecz przejście, które samo jest tylko nieuchwytnym i uwewnętrznionym przedłużeniem poddaństwa”[12].

 

Współczesny obywatel zwykle nie zdaje sobie sprawy, że jest jedynie pionkiem w grze grup interesów, które przy pomocy narzędzi politycznego i ekonomicznego panowania budzą w nim przekonanie o rzeczywistej podmiotowości. Wszyscy zatem – jedni mniej, inni bardziej – jesteśmy aktorami podczas niezwykle czasem emocjonującego festiwalu pomyłek. Nieliczni tylko mają szansę na odgrywanie ról pierwszoplanowych; niektórzy – jak chociażby politycy – mają wrażenie, że to właśnie oni są głównymi postaciami tego przedstawienia; natomiast zdecydowana większość z nas to jedynie statyści, wciąż wyznający religię demokratyczno-obywatelską. Festiwal pomyłek, który codziennie obserwujemy i w którym bierzmy udział, to przedstawiany nam wybór między różnie definiowanymi „złem” i „dobrem”. Okazuje się zaś, że rzeczywista różnica między jednym a drugim jest jedynie iluzją, wytworem dyskursywnych formuł. Za rzekomym liberałem czy konserwatystą kryć się może ten sam ignorant, któremu udało się uwieść masy. Pamiętać jednak trzeba – zgodnie z definicjami prezentowanymi przez Petera Sloterdijka – że „charakter masy nie wyraża się fizycznym zgromadzeniem, lecz udziałem w programach mass mediów”[13]. Współczesna masa nie musi się znajdować swej fizyczno-materialnej manifestacji – na współczesną masę składać się może samotny widz telewizyjnego czy internetowego uniwersum.

 

Paradoksalnie nowe media – choć przecież zakładano, że dzięki nim polityka stanie się nam bliższa, a nasze uczestnictwo szersze – w coraz większym stopniu niszczą to, co w założeniu miało demokrację odróżniać od innych ustrojów. Bartlett udowadnia, ze „rozwój inteligentnych urządzeń podkopuje naszą zdolność do wydawania sądów moralnych, odradza się plemienny model polityki”[14], „inteligentne urządzenia mogą zastąpić rozmaitych liderów i przekształcić polityczne procesy decyzyjne”[15], zaś „niewidzialne algorytmy wytwarzają nowe, nieuchwytne źródła władzy i niesprawiedliwości”[16]. Festiwal pomyłek, którego wszyscy jesteśmy uczestnikami, sprawi, że demokracja liberalna zupełnie wyrwie się spod społecznej kontroli. Kontrolę faktyczną sprawować będą firmy operujące big data, projektujące polityczne przekazy precyzyjnie sprofilowanym odbiorcom. Odbiorcy zaś – funkcjonujący w zamkniętym świecie swoich informacyjnych baniek – przekonani będą, że biorą aktywny udział w jakiejś realnej walce, której efektem będzie zwycięstwo takich czy innych wartości. W rzeczywistości zaś udział biorą jedynie w czymś w rodzaju zrytualizowanego festiwalu: festiwalu kłamstw, życzeń i pomyłek.

 

 


 

[1]
[1] A. Leszczyński, Jak politycy mówią nieprawdę, „Gazeta Wyborcza”, 16.09.2016.

[2]
[2] N. Machiavelli, Książę, przeł. A. Sozański, Wydawnictwo MG, Kraków 2017, s. 87.

[3]
[3] W. Chudy, Polityka jako metoda. Esej o społeczeństwie i kłamstwie – 2, Oficyna Naukowa, Warszawa 2007, s. 262.

[4]
[4] G. Ritzer, Magiczny świat konsumpcji, przeł. L. Stawowy, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza S.A., Warszawa 2009, s. 9.

[5]
[5] J. Bartlett, Ludzie przeciw technologii. Jak Internet zabija demokrację (i jak ją możemy ocalić), przeł. K. Umiński, Wydawnictwo Sonia Draga, Katowice 2019, s. 7.

[6]
[6] R. A. Dahl, Demokracja i jej krytycy, przeł. S. Amsterdamski, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2012, s. 13.

[7]
[7] J. Ortega y Gasset, Bunt mas, przeł. P. Niklewicz, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza S.A., Warszawa 2006, s. 52.

[8]
[8] H. Arendt, Korzenie totalitaryzmu, przeł. D. Grinberg i M. Szawiel, Świat Książki, Warszawa 2014, s. 43.

[9]
[9] P. Wiles, Syndrom, nie doktryna: kilka podstawowych tez o populizmie, przeł. K. Lossman, [w:] O. Wysocka (red.), Populizm, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2010, s. 25-43.

[10]
[10] Tamże, s. 42.

[11]
[11] G. Debord, Społeczeństwo spektaklu, przeł. M. Kwaterko, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2009, s. 37.

[12]
[12] J. Baudrillard, O uwodzeniu, przeł. J. Margański, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2005, s. 171.

[13]
[13] P. Sloterdijk, Pogarda mas, przeł. B. Baran, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2012, s. 22.

[14]
[14] J. Bartlett, Ludzie przeciw technologii…, s. 12.

[15]
[15] Tamże, s. 12.

[16]
[16] Tamże, s. 13.

Europa wspólnych wartości czy Europa wspólnych interesów? [Forum Ekonomiczne w Krynicy 2018] :)

Po raz dwudziesty ósmy Krynica-Zdrój gościć będzie wkrótce liderów państw i szefów wiodących firm regionu Europy Środkowo-Wschodniej. To jedno z większych i szerzej zakrojonych wydarzeń gospodarczych i politycznych w kraju, zaplanowane w tym roku na 4-6 września, nieodmiennie budzi szerokie zainteresowanie środowisk biznesowych i decydenckich. O czym usłyszymy podczas nadchodzącej edycji?

Tematycznie zasięg Forum jest rozległy. Istotnym wątkiem, wynikającym z tematu przewodniego wydarzenia, będzie Federalizacja Europy – czy to możliwe? Przed gośćmi panelu staną następujące pytania: Czy możliwa jest federalizacja UE? Czy możliwe jest łączenie tak różnorodnych państw? Czy państwa UE będą skłonne zrezygnować z częściowej suwerenności? Co powinno być elementem integrującym, który utrzyma „federację europejską“ razem? Które państwa federalne mogą stanowić wzór dla UE?

Ważną część krynickich debat stanowić będzie Forum Ochrony Zdrowia, z udziałem ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego. To platforma dyskusji o tematach zdrowotnych z uwzględnieniem aspektu ekonomicznego, w oparciu o fakty i dane. Szczególny wymiar ma wymiana doświadczeń z udziałem wszystkich interesariuszy sektora zdrowotnego w Polsce i w Europie, w obszarze finansowym, regulacyjnym i innowacyjnym. – Jesteśmy zaszczyceni, że zostaliśmy włączeni przez ministerstwo do ogólnonarodowej debaty „Wspólnie dla zdrowia” – powiedział Jerzy Bochyński, prezes Instytutu Studiów Wschodnich i organizator Forum Ekonomicznego. – To jeden z pierwszych sukcesów tegorocznego Forum.

Próbą odniesienia się do kluczowej dla nowoczesnej gospodarki kwestii innowacyjności będzie panel Fundusze Unijne na Innowacyjność, Kreatywność i Własność Intelektualną po 2020 roku. Pytania, jakie podczas niej padną to: Jakie są najlepsze strategie wprowadzania własności intelektualnej na rynek? Jak zachęcić firmy do rejestracji patentów i wykorzystać ich wartość do pobudzenia innowacji? Jakie działania oraz inwestycje należy sfinansować w celu zwiększenia świadomości na temat znaczenia ochrony innowacyjności i kreatywności? Czy środki finansowe na innowacje w budżecie UE na lata 2021-2027 są wystarczające do zwalczania globalnej konkurencji? Jak fundusze unijne po 2020 roku mogą pomóc innowacyjności i kreatywności?

W ramach krynickiego Forum, w Nowym Sączu spotka się też ponad 400 młodych liderów z 35 państw Europy, w wieku 18-30 lat. Forum Ekonomiczne Młodych Liderów, które określa się już mianem „Davos ludzi młodych” i „Młodą Krynicą”, umożliwia przyszłym elitom zdobywanie wiedzy, którą to wiedzę młodzi liderzy przekacują potem dalej. Tegoroczny program wydarzenia zbudowany jest wokół tezy „Młody lider 4.0” i zawierać będzie następujące aspekty: Europa 4.0 – wizja Europy oczami młodych: wspólna sprawa czy interes jednostek; Edukacja 4.0 – innowacyjność młodego pokolenia; Rynek pracy 4.0; gospodarka innowacji – wpływ na rozwój państwa i jednostki; nowe technologie w informacji, komunikacji i kulturze.

W samej Krynicy zaplanowano także panel pt. Polityka historyczna – praca nad przeszłością dla przyszłości. Uczestnicy zmierzą się z zagadnieniami dotyczące tej złożonej kwestii, m.in. czy polityka historyczna prowadzi do nierozwiązywalnych konfliktów, czy władze powinny próbować oddzielić te dwie sfery, oraz czy jest to w ogóle możliwe.

Jak co roku, Kapituła Forum przyzna tytuł Człowieka Roku, którym podczas poprzedniej edycji została premier Beata Szydło. Wyróżnienie otrzyma Firma Roku (ostatnio Alior Bank), wręczona zostanie też Nagroda Specjalna XXVIII Forum (ostatnio prezydent Gruzji Giorgi Margwelaszwili), a także nagroda Nowa Kultura-Nowej Europy im. Stanisława Vincenza – dla popularyzatorów kultury krajów Europy Środkowej i Środkowowschodniej (ostatnio Swietłana Aleksijewicz).

Wydarzenie organizowane jest od 1992 roku przez Fundację Instytut Studiów Wschodnich. Podczas tegorocznej edycji spodziewanych jest ok. 4 tys. gości. „Liberté!” po raz kolejny objęło Forum swoim patronatem medialnym.
(Opracowanie: materiały prasowe Organizatora)

Prawicowy populizm rośnie, gdy zawodzi postępowa polityka :)

Michael Sandel wymienia Polskę jako jeden z krajów w którym nadzieje na budowę trwałego systemu demokratycznego wyraźnie zawodzą. Amerykański filozof cytuje Italo Calvino i porównuje medialną aktywność Trumpa do Mussoliniego. Jako przyczynę triumfu populistów w tak wielu krajach Zachodu opisuje porażkę zarówno technokratycznego liberalizmu jak i nieudolnych prób wdrażania polityki progresywnej. Jako rozwiązania proponuje: przywrócenie godności pracy, walkę z populistami o idee wspólnoty narodowej i odnowienie wartości debaty publicznej. Lektura obowiązkowa! Polecamy łamy The New Statesman.

Polityka prywatności :)

 

Ochrona prywatności użytkowników serwisów internetowych Fundacji Liberte! (w tym portalu: liberte.pl, szostadzielnica.pl, 4liberty.eu, igrzyskawolnosci.pl, czytakchcemyzyc.pl) ma dla nas ogromne znaczenie. W związku z tym publikujemy dokument wyjaśniający zasady oraz sposób gromadzenia, przetwarzania i wykorzystywania informacji o użytkownikach serwisów internetowych naszej Fundacji.
I. Przetwarzanie danych osobowych użytkowników serwisów internetowych Fundacji Liberte!
a) Dane dotyczące użytkowników serwisów internetowych Fundacji Liberte! przetwarzane są przez Fundację Liberte! z siedzibą w Łodzi, 93-539 Łódź, ul. Zaolziańska 63/25, wpisaną do Krajowego Rejestru Sądowego pod numerem: 0000284368, będącą w odniesieniu do danych osobowych użytkowników administratorem danych osobowych w rozumieniu ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych.
b) Zbierane przez Fundację Liberte! dane osobowe użytkowników przetwarzamy w sposób zgodny z zakresem udzielonego przez użytkownika zezwolenia lub na podstawie innych ustawowych przesłanek legalizujących przetwarzanie danych (przede wszystkim w celu realizacji usług oraz w prawnie usprawiedliwionym celu Fundacji – marketingu bezpośrednim naszych produktów lub usług), zgodnie z wymogami prawa polskiego, w szczególności w zgodzie z ustawą z dnia 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych. Zbiór zgromadzonych danych osobowych użytkowników traktowany jest jako wydzielona baza danych przechowywana na bezpiecznym serwerze Fundacji oraz w profesjonalnym serwisie Getresponse.com, który udostępnia nam usługę profesjonalnego dostarczania newsletterów. Pełen dostęp do bazy danych posiada jedynie niewielka liczba uprawnionych pracowników i podwykonawców Fundacji zajmująca się administracją bazy (w tym firma informatyczna oraz Getresponse.com. Jako administrator danych osobowych użytkowników wydawanych przez nas serwisów internetowych możemy w drodze umowy powierzać przetwarzanie tych danych innym podmiotom, w tym zagranicznym, w trybie art. 31 ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych.
c) W celu uzyskania pełnego dostępu do treści i usług oferowanych przez Fundację w wydawanych przez nią serwisach internetowych wskazane jest dokonanie przez użytkownika rejestracji w portalu liberte.pl poprzez wypełnienie formularza rejestracyjnego. Rejestracja umożliwi użytkownikowi: założenie konta w systemie, polecanie artykułów, korzystanie ze sklepu online, udział innych usługach świadczonych elektronicznie na stronach serwisów internetowych Fundacji. Zarejestrowani użytkownicy mogą starać się o dostęp do innych usług takich jak np. prowadzenie własnego bloga.
Ponadto w celu świadczenia na rzecz użytkowników naszych serwisów internetowych niektórych usług drogą elektroniczną możemy zbierać i przetwarzać dane osobowe użytkowników w sposób inny niż rejestracja. Przykładem jest newsletter do którego obowiązuje oddzielna rejestracja.
d) Każdemu użytkownikowi, który wypełnił formularz rejestracyjny czy w inny sposób udostępnił nam swoje dane osobowe, zapewniamy dostęp do dotyczących go danych w celu ich weryfikacji, modyfikacji lub też usunięcia. Podawanie danych osobowych jest dobrowolne.
e) Fundacja Liberte! nie przekazuje, nie sprzedaje i nie użycza zgromadzonych danych osobowych użytkowników innym osobom lub instytucjom, chyba że dzieje się to za wyraźną zgodą lub na życzenie użytkownika lub też na żądanie uprawnionych na podstawie prawa organów państwa na potrzeby prowadzonych przez nie postępowań. Możemy jednak ujawnić współpracującym z nami serwisom internetowym czy agencjom reklamowym opracowane przez nas zbiorcze, ogólne zestawienia statystyczne.
II. Polityka cookies i innych podobnych technologii
a) W związku z udostępnianiem zawartości serwisów internetowych Fundacja Liberte! stosuje tzw. cookies, tj. informacje zapisywane przez serwery na urządzeniu końcowym użytkownika, które serwery mogą odczytać przy każdorazowym połączeniu się z tego urządzenia końcowego, może także używać innych technologii o funkcjach podobnych lub tożsamych z cookies. W niniejszym dokumencie informacje dotyczące cookies mają zastosowanie również do innych podobnych technologii stosowanych w ramach naszych serwisów internetowych. Pliki cookies (tzw. ciasteczka) stanowią dane informatyczne, w szczególności pliki tekstowe, które przechowywane są w urządzeniu końcowym użytkownika serwisów internetowych Fundacji Liberte!. Cookies zazwyczaj zawierają nazwę domeny serwisu internetowego, z którego pochodzą, czas przechowywania ich na urządzeniu końcowym oraz unikalny numer.
b) Pliki cookies wykorzystywane są w celu:
– dostosowania zawartości stron serwisów internetowych do preferencji użytkownika oraz optymalizacji korzystania ze stron internetowych; w szczególności pliki te pozwalają rozpoznać urządzenie użytkownika serwisu internetowego i odpowiednio wyświetlić stronę internetową, dostosowaną do jego indywidualnych potrzeb,
– tworzenia statystyk, które pomagają zrozumieć, w jaki sposób użytkownicy serwisu korzystają ze stron internetowych, co umożliwia ulepszanie ich struktury i zawartości,
– utrzymania sesji użytkownika serwisu internetowego (po zalogowaniu), dzięki której użytkownik nie musi na każdej podstronie serwisu ponownie wpisywać loginu i hasła,
– dostarczania użytkownikom treści reklamowych bardziej dostosowanych do ich zainteresowań.
c) W ramach naszych serwisów internetowych możemy stosować następujące rodzaje plików cookies:
– „niezbędne” pliki cookies, umożliwiające korzystanie z usług dostępnych w ramach serwisu internetowego, np. uwierzytelniające pliki cookies wykorzystywane do usług wymagających uwierzytelniania w ramach serwisu,
– pliki cookies służące do zapewnienia bezpieczeństwa, np. wykorzystywane do wykrywania nadużyć w zakresie uwierzytelniania w ramach serwisu,
– pliki cookies, umożliwiające zbieranie informacji o sposobie korzystania ze stron internetowych serwisu,
– „funkcjonalne” pliki cookies, umożliwiające „zapamiętanie” wybranych przez użytkownika ustawień i personalizację interfejsu użytkownika, np. w zakresie wybranego języka lub regionu, z którego pochodzi użytkownik, rozmiaru czcionki, wyglądu strony internetowej itp.,
– „reklamowe” pliki cookies, umożliwiające dostarczanie użytkownikom treści reklamowych bardziej dostosowanych do ich zainteresowań.
d) W wielu przypadkach oprogramowanie służące do przeglądania stron internetowych (przeglądarka internetowa) domyślnie dopuszcza przechowywanie plików cookies w urządzeniu końcowym użytkownika. Użytkownicy serwisu mogą dokonać w każdym czasie zmiany ustawień dotyczących plików cookies. Ustawienia te mogą zostać zmienione w szczególności w taki sposób, aby blokować automatyczną obsługę plików cookies w ustawieniach przeglądarki internetowej bądź informować o ich każdorazowym zamieszczeniu w urządzeniu użytkownika serwisu internetowego. Szczegółowe informacje o możliwości i sposobach obsługi plików cookies dostępne są w ustawieniach oprogramowania (przeglądarki internetowej). Niedokonanie zmiany ustawień w zakresie cookies oznacza, że będą one zamieszczone w urządzeniu końcowym użytkownika, a tym samym będziemy przechowywać informacje w urządzeniu końcowym użytkownika i uzyskiwać dostęp do tych informacji.
e) Wyłączenie stosowania cookies może spowodować utrudnienia korzystanie z niektórych usług w ramach naszych serwisów internetowych, w szczególności wymagających logowania. Wyłączenie opcji przyjmowania cookies nie powoduje natomiast braku możliwości czytania lub oglądania treści zamieszczanych w serwisach internetowych Fundacji z zastrzeżeniem tych, do których dostęp wymaga logowania.
f) Pliki cookies mogą być zamieszczane w urządzeniu końcowym użytkownika serwisu internetowego Fundacji, a następnie wykorzystywane przez współpracujących z Fundacją reklamodawców, firmy badawcze oraz dostawców aplikacji multimedialnych.
III. Informacje zawarte w logach dostępowych
Podobnie jak większość wydawców serwisów internetowych, zbieramy informacje dotyczące korzystania z serwisów internetowych Fundacji przez użytkowników oraz ich adresów IP na podstawie analizy logów dostępowych. Informacje te wykorzystywane są w celach technicznych, związanych z administracją serwerów naszych serwisów internetowych, jak również w celach statystycznych, przy analizie demograficznej użytkowników. Stosownie do zapisu art. 18 ust. 6 ustawy z dnia 18 lipca 2002 r. o świadczeniu usług drogą elektroniczną oraz innych obowiązujących przepisów prawa, możemy zostać zobowiązani do wydania informacji, w tym w szczególności numeru IP komputera, zawartych w logach dostępowych na żądanie uprawnionych na podstawie prawa organów państwa na potrzeby prowadzonych przez nie postępowań.
IV. Kontakt
W przypadku pytań użytkowników dotyczących stosowanej przez Fundację Liberte! Polityki Prywatności, jak również w celu realizacji uprawnień określonych w punkcie I.4. prosimy o kontakt na adres wskazany w punkcie I.1. lub pocztą elektroniczną na adres fundacja(AT)findustrial.pl

Jaka polityka gospodarcza potrzebna do wprowadzenia w Polsce euro? :)

Głos w dyskusji podczas debaty „Polska w strefie euro?”, która odbyła się 18 kwietnia 2018 roku w Sejmie RP zorganizowanej przez posła Jerzego Meysztowicza, Przewodniczącego Komisji Gospodarki i Rozwoju, Business Centre Club i dziennik „Rzeczpospolita”.

Warto zauważyć, że po Brexicie i wejściu Bułgarii i Rumunii do strefy euro, będzie się ona niemal pokrywać z gronem krajów Unii Europejskiej. Choć aktualne plany integracyjne Macrona są spowolniane przez kilka krajów (w tym być może także przez Niemcy), to jednak Macron wciąż przykłada szczególną wagę do roli strefy euro jako jądra Unii i wciąż będzie prowadził politykę europejską na bazie tej oceny. Stąd m. in. jego oferta zwiększenia wkładu Francji do budżetu Unii, choć pod warunkiem innej struktury wydatków i większej ich efektywności.

Jeśli chodzi o przygotowanie Polski do wprowadzenia euro, to z kryteriów konwergencji nie spełniamy od lat i to w sposób znaczący tylko jednego warunku – nie mamy długotrwałej równowagi finansów publicznych. Naszym strukturalnym problemem jest zbyt duży deficyt sektora finansów publicznych, w okresie transformacji średnio 4% PKB. Musimy go obniżyć przeciętnie o 3-4 pkt. proc. (ok 60-80 mld zł). W 2017 r. mieliśmy 1,5% PKB deficytu , a w sytuacji wyjątkowo dobrej koniunktury (wzrostu PKB 4,6%) powinniśmy mieć 1-2% PKB nadwyżki.

Rząd PiS nie zajmuje się tym problemem. Budżet na rok bieżący zakłada deficyt bliski 3% PKB, tj. poziom górnego limitu , akceptowalny w okresie recesji lub silnego spowolnienie wzrostu gospodarczego. Rząd nie ma też pomysłu, jak deficyt średnio zerowy lub niemal zerowy osiągnąć.

Oprocentowanie polskich 10-cioletnich skarbowych papierów wartościowych należy do najwyższych w Unii, jest wyższe o blisko 3 pkt. proc. niż w Niemczech. Pomimo, że dług publiczny w relacji do PKB jest w Polsce umiarkowanie wysoki, to koszt obsługi tego długu, około 30 mld zł, jest w relacji do PKB wysoki.

Do uzdrowienia sytuacji w polskich finansach publicznych, nie wystarczy mieć jakąś regułę wydatkową, bo ją łatwo można zmienić w drodze ustawy. Z czasem potrzebny będzie (tak jak jest już w Niemczech) zapis konstytucyjny, bo taki zapis jest trudno zmienić.

Gospodarka powinna być także bardziej elastyczna, z mniejszą rolą polityków w zarządzaniu spółkami i przy wyborze projektów inwestycyjnych. Powinien powstać pakiet ekonomiczny partii opozycyjnych, który pokazywałby jak doprowadzić do trwałej równowagi finansów publicznych.

Warto też na koniec zwrócić uwagę, że przy obecnej polityce dystansowania się Polski wobec Unii Europejskiej obniżona jest wiarygodność Polski oraz osłabiony kurs PLN, co przekłada się na wyższe ceny towarów importowanych i niższe płace oraz emerytury liczone w euro.

Polityka z centrów kongresowych nie ma szans z krzykiem ulicy :)

Sukces partii populistycznych w wyborach parlamentarnych we Włoszech komentuje Gabriela Rogowska: „Wyniki wyborów parlamentarnych na Półwyspie pokazują, że Włosi uznali, iż nie mają nic do stracenia oraz że bardziej od eurosceptycznych radykałów boją się dobrze znanego powyborczego pocałunku między lewicą a prawicą. Nie zagłosowali przeciwko systemowi, ale z powodu jego braku. Bo tam, gdzie partie nie są w stanie stanąć na straży własnych wartości, tam trudno o zaufanie wyborców”.

Polityka historyczna czasu dobrej zmiany :)

Tekst w skróconej wersji ukazał się w XXVII numerze Liberté! „Twój biznes – Polska”. Cały numer do kupienia w e-sklepie.

Jesteśmy od paru lat bombardowani tym pojęciem, a ma ono liczne mankamenty. Z reguły zubaża, kanalizuje myśl o historii na kilku-kilkunastu zagadnieniach, dryfuje w kierunku propagandy. Zamiast zachęcać obywateli do intelektualnego wzmożenia, najczęściej schlebia czasowym gustom i podbudowuje pustą, bezrefleksyjną dumę. Wbrew pozorom nie sprzyja patriotyzmowi, bo mutyluje go i pozbawia głębi. W dodatku najczęściej okazuje się nieefektywna.

Jesteśmy jednak zmuszeni konfrontować się z popularnością tego pojęcia i, nim politycy zdadzą sobie sprawę z potrzeby głębszego myślenia o historii, trzeba mierzyć się ze skutkami i rozważać konsekwencje. Obóz obecnie polską rządzący politykę historyczną afirmuje, bierze na swoje sztandary i próbuje jej używać jako narzędzia sprawowania władzy. Nic w tym dziwnego, bo to i osprzęt, wydawałoby się, nader użyteczny dla realizacji programu, a i historia jest dla ekipy dobrej zmiany bezsprzecznie istotna w kontekście programu i własnego umiejscowienia się na scenie politycznej.

Opis polityki historycznej Prawa i Sprawiedliwości et consortes nastręcza trudności. Co należy traktować jako jej podstawy i sposoby wyrażania? Czy enuncjacje naukowe, programowe i publicystyczne, czy wypowiedzi polityków? Czy większe znaczenie mają deklaracje spokojnych intelektualistów z obrzeży, czy okrzyki harcowników polityki? Jeśli polityka historyczna jest tym czym jest, a więc przekazem historii realizowanym przez polityków i odbieranym przez społeczeństwo, trzeba zaczerpnąć z każdego z elementów i z konieczności dokonać selekcji z każdej z grup, pamiętając przy tym o ich niejednakowym społecznym posłuchu.

Cechy konstytutywne

Krótka generalna charakterystyka niesie w sobie niebezpieczeństwo przesadnych uogólnień, ale pewne cechy można wskazać bez ryzyka błędu. Pierwszą, rzecz pewnie oczywista, jest polonocentryzm w sensie skupienia się zasadniczo na historii Polski. To naturalne, jako że mówimy o polskim rządzie, a ten powinien szczególnie interesować się przeszłością krajową, jest to jednak skupienie specyficzne. Jednolita opowieść o naszej historii ma dla PiS konkretny charakter, często rozumiany jako unikatowy. Historia kraju pojmowana przeważnie jako dzieje narodu, z kontekstowymi ledwie ekskursami – tam gdzie warto to podkreślać – do wielokulturowości z epok dawniejszych, jest punktem odniesienia do całości historii, a motywy są wybierane selektywnie i tylko tam, gdzie wydają się potrzebne. Pomysły pisowskiego koalicjanta z lat 2005–2007 na rozdzielenie w edukacji szkolnej historii Polski i powszechnej wpisywały się w tę logikę.

Pod względem rozłożenia akcentów, zarówno w upamiętnianiu jak i edukacji, wyraźnie widać skupienie na martyrologii. Upamiętnianie ofiar jest, jak wspomniałem wyżej, rzeczą zasadną i potrzebną, ale szerokie wspominanie zaszłości ma tutaj jeszcze inne, polityczne znaczenie. Wpisuje się w ogólną wizję Polski krzywdzonej i porzuconej, od czego wygodnie jest snuć paralele do bieżącej polityki. Większe zainteresowanie historią najnowszą przekaz taki niewątpliwie ułatwia. Sama instytucja Instytutu Pamięci Narodowej w obecnym jego ustawowym kształcie daje w polityce pamięci prymat ostatnim dekadom nad wcześniejszymi okresami, a żadna inna istniejąca czy powoływana państwowa agenda, nie licząc autonomicznie przecież jak dotąd działających uniwersytetów, nie może równać się z IPN siłą oddziaływania i stopniem państwowego poparcia.

Z martyrologizmu i specyficznie pojmowanej wizji dziejowej wynika pobrzmiewający tu i ówdzie, nieraz dość dosadnie – co nie znaczy, że całkowicie serio brany – tembr mesjanistyczny. Polska strzegąca święcie swojej tożsamości w obliczu mniemanego upadku Europy, Polska przywołująca do porządku zepsuty świat zachodni i przypominająca mu o jego chrzcie, Polska jako przedmurze i bojownik za wszystkich, Polska jako dziejowy depozytariusz wolności nauczający zbłądzonych, minister niczym Karol Młot spod Poitiers – nie trzeba cytatów, by wychwycić te motywy w wystąpieniach czołowych polityków.

To że polityka historyczna dobrej zmiany bywa prosta i jednostronna wynika z samych niedomagań pojęcia jako takiego i nie wymaga szerszego komentarza. Ze znacznie głębszych przesłanek wynika jednak to, że jest ona rewizjonistyczna, a więc przepisująca narracje historii według politycznej woli środowiska. Widać tu potrzebę odreagowania tych, którzy czuli się w dotychczasowych dziejach najnowszych pomijani i marginalizowani, widać chęć wskazania własnej racji w meandrach polityki. Dlatego najgruntowniejszemu przepisaniu podlega historia ostatnich dekad, i stąd problem momentu wybicia się Polski na niepodległość po upadku komunizmu, kwestia oceny dwudziestu sześciu lat wolności, stąd intensywność propagowania własnych wersji i własnych bohaterów, aż po znaczki, medale i monety okolicznościowe. Wydarzenia i postaci niepasujące do tego obrazu mają zostać wymiecione, spostponowane albo odwetowo zmarginalizowane.

Jest to też fragment szerszego programu politycznego, w którym poprzednia, skażona i niezasługująca na szacunek forma ustrojowa ma zostać zastąpiona nową, inną formą. Projekt IV Rzeczypospolitej to seria reform usuwających instytucjonalne niesprawności polskiego państwa, pisał w 2011 r. prof. Andrzej Zybertowicz (naszdziennik.pl 23 IV 2011), i choć teraz politycy umiejętnie unikają ośmieszonego w latach 2005–2007 pojęcia, program przebudowy realizuje się znacznie szerzej niż kiedykolwiek. Przepisuje symbole, tworzy Estado Novo. W takim ujęciu rzutuje, i musi rzutować, na historię, a polityka historyczna musi odzwierciedlać racje jej autorów. Jeśli okres 1989–2015 określi się jako postkomunizm, a rozwiązania i instytucje funkcjonujące w tym czasie napiętnuje, często bez cienia słuszności (jak w przypadku SN czy TK), wówczas łatwiej jest je pozbawić autorytetu i usunąć w imię własnej wizji.

Publiczna opowieść o historii ma też charakter oczyszczający, choć nie w katartycznym znaczeniu – ma odsądzić od polskiej wspólnoty narodowej jakiekolwiek zarzuty o niewłaściwe czy złe postępowanie w przeszłości. To w pewnej mierze reakcja na propozycje przepracowania polskich grzechów historycznych, na okrzyczaną i wszędzie tropioną pedagogikę wstydu, po części wyolbrzymiony strach przed antypolskimi narracjami spoza kraju, a także deklarowana chęć przywrócenia poczucia narodowej przynależności tej części społeczeństwa, która przywiązania do własnej tożsamości, zdaniem protagonistów IV RP, nie odczuwa. Obie strategie są jednak z gruntu błędne i duszą się w miazmatach fałszywej dychotomii. Gdyby zapytano o sprawę przytomnego historyka, powiedziałby, że nie ma takiej grupy etnicznej czy kulturowej, trwającej poprzez dzieje, która nie miałaby immanentnie wpisanych w historię i zdarzeń budzących podziw, i przynoszących ujmę, a kompleksowej narracji tożsamościowej nie da się opierać na żadnym z tych elementów. Z żadnego z nich nie można bowiem wyprowadzać wniosków uogólniających i na nich zasadzać swojego postrzegania wspólnoty. Politycy partii rządzącej nie dostrzegają tej prawidłowości, bo sami antropologizują narody i sprowadzają na nie i ich pojedynczych przedstawicieli odpowiedzialność zbiorową (‘nie pozwolimy się pouczać wnukom naszych prześladowców’, powiadają). Trudno, by było inaczej, skoro to z tego środowiska wobec własnych nawet rodaków formułowano takie etykiety jak genetyczny patriotyzm czy skażenie genem zdrady. Komiczny lęk przed przyznaniem przez min. Annę Zalewską, że pogromu kieleckiego dopuścili się Polacy, wynika właśnie z tej zależności. Zwyczajnie nie przychodzi jej do głowy, że mordercy z Kielc nie sprowadzają odpowiedzialności na wszystkich dzisiejszych współziomków. Ten standard trzeba by jednak stosować konsekwentnie i wobec innych zbiorowości, i tu zaczyna się problem.

Z powyższymi wiąże się kolejna cecha – własna, pisowska wersja historii na użytek publiczny jest tożsamościowa w tym sensie, że przypisuje swój własny obóz do precyzyjnie wyznaczonej, właściwej tradycji historycznej, ukazującej prawy i postępujący słusznie obóz patriotyczny (bądź niepodległościowy). Prawidłowość ta przebija z wielu wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego ale też np. z przemówienia afirmującego konstytucję 3 maja, wygłoszonego przez Andrzeja Dudę w toku tegorocznych uroczystości przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Podobnie czyni intelektualne zaplecze (vide Jan Filip Staniłko, Zagadka konstytucji 3 maja, Polska Wielki Projekt, 2013). Blok rządzący jawi się jako kontynuacja dobrych sił, zjednoczonych ku odbudowie Polski, a wszyscy oponenci są kontynuatorami obozu zdrady narodowej i magnatów, którzy – w sferze werbalnej walcząc o zachowanie odwiecznych wolności – w praktyce czynnie wspierali obce i wrogie nam mocarstwa, a co najmniej stali po stronie dawnej systemowej słabości.

Paralela trzeciomajowa niesie w sobie jeszcze jedną przydatną cechę, w której władza szuka usprawiedliwienia dla siebie samej. Tryb przyjęcia ustawy zasadniczej z 1791 r. przy całym, ujmijmy to w ten sposób, braku proceduralnej ortodoksji, mógłby bowiem potencjalnie usprawiedliwiać dzisiejsze naruszenia prawa w imię wprowadzania wyśnionego nowego ładu. Historia nie znosi jednak anachronicznych porównań i, choćby nawet tego dobra zmiana nie dostrzegała, czyny, za które możemy sławić wielkich reformatorów trzeciomajowych z końca XVIII w., nie przenoszą się automatycznie na delikty naruszenia ładu konstytucyjnego w niepodległym państwie i nie przydają racji kroczącemu maślanemu autogolpe. Żonglowanie w przemówieniach dawnymi ideami, z celowym zresztą pomijaniem ich oświeceniowości i racjonalistycznego pochodzenia, nie skryje poza wszystkim faktu, że pierwsza polska konstytucja w artykule VIII, w pierwszym jego akapicie, jasno podkreślała niezależność władzy sądowniczej od prawodawczej, króla i magistratury.

Podpisanie się pod patriotów przeszłości prowadzone jest dalej przez okres zaborczej nocy, II Rzplitej i czasy komunizmu, z zawłaszczeniem sobie podrasowanego etosu Solidarności, z nieomal wyłącznym przypisaniem sobie etosu propaństwowego. Równolegle towarzyszy mu łańcuch zdrajców i odstępców, od czasów saskich aż po dzień dzisiejszy. Nic nie wyraża lepiej tego schematu niż opasły tom Barbary Stanisławczyk, z nadania obecnej władzy przez pewien czas prezesa zarządu Polskiego Radia, Kto się boi prawdy? Walka z cywilizacją chrześcijańską w Polsce (wyd. Fronda, 2015). Opowieść o generacjach zaprzańców i niszczeniu patriotyzmu polskiego wiedzie w niej od czasów przedrozbiorowych aż do komunistów z PRL, liberałów na „ideologach gender” skończywszy. Obsesję genu zdrady widzi się najczęściej w cytowanym nieraz wywiadzie prezesa Kaczyńskiego, ale stwierdzeń w tym duchu padało znacznie więcej: Jest mianowicie w Polsce taka polityczna i intelektualna tradycja, która zbudowana jest na przekonaniu, że będzie najlepiej, jak będzie nami rządził suweren z zewnątrz. Czasami przybiera ona formę zdrady, innym razem politycznej naiwności, innym znowu staje się to próbą załatwienia cudzymi rękami przeciwnika (prof. Ryszard Legutko dla Frondy, 2015).

Jeszcze niedawno próbowano się hamować w tego rodzaju historycznym polaryzowaniu społeczeństwa. Prof. Andrzej Nowak tak pisał w roku 2012: oni – to nie tylko wnuki oprawców z NKWD czy konfidentów z gestapo – tych nie ma tak dużo (a i tacy, bywało, przyjmowali szczerze polskość […]). Owi „oni” to także prawnuki tych, którzy byli w AK czy w BCh, bili się w kampanii wrześniowej – po polskiej stronie. To potomkowie tych, którzy w XIX wieku, albo w II RP, albo w czasie II wojny – z „tutejszych”, z „przybyszów” – stali się Polakami. Zestawienie to jest, co prawda, krzywdzące już na starcie, ale zachuje dozę szacunku dla nieprzekonanych. Podobnie prof. Zybertowicz w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” w 2011 r.: moja rada jest prosta: uczmy się – nawzajem – umiejętności przywódczych i wyciągajmy rękę do tych, którzy spoza ciągów liter snutych przez „Gazetę Wyborczą” nie widzą już swojej Ojczyzny. Mimo poczucia wyższości, mimo nazwania siebie (w domyśle: tylko siebie) obozem patriotycznym, w warstwie deklaratywnej chciano jeszcze przerzucać mosty w kierunku „onych”.

Postawa taka i takie cieniowanie zostały ze sfery publicznej niemal wyeliminowane. Jeśli i dzisiaj trafiają się wśród intelektualistów popierających obóz rządzący głosy chłodzące i racjonalizujące, np. odżegnujące od przyklejania etykiet zdrajców, spotykają się już ze znacznie mniejszym posłuchem. Do dyskursu publicznego nie przebijają się niemal wcale. Przeważył, jak zawsze usprawiedliwiany atakami drugiej strony, stosunek oscylujący między politowaniem i niechęcią a pogardą i nieskrywaną nienawiścią, przy jednoczesnym – to kolejna cecha charakterystyczna – poczuciu prześladowania, poszkodowania, pominięcia.

Jak z wyżej opisanego wynika, polityka historyczna jest funkcją bieżącej polityki wewnętrznej, ma służyć jej celom. Zacytujmy prezydenta Dudę z jego trzeciomajowego, tegorocznego przemówienia na pl. Piłsudskiego: To właśnie dlatego jesteśmy tak dumni z Konstytucji 3 maja, że ona niosła nadzieję budowy silnego, wolnego państwa, że ona niosła głęboką nadzieję suwerenności, niezależności; głęboką nadzieję, że sami poradzimy sobie ze wszystkimi trudnościami, że pokonamy naszych odwiecznych wrogów, że będziemy mogli sami decydować o sobie w naszym kraju. Budowa silnego państwa, aluzje do odwiecznych wrogów, sugestie odzyskiwania podmiotowości, wszystko to równie dobrze można odnieść do teraźniejszych propozycji i diagnoz PiS. Podobnie wyraźnie widać to w felietonie, wygłoszonym przez Krystynę Pawłowicz w tym samym czasie dla radia Maryja i TV Trwam, w którym dokonując przeglądu polskich konstytucji, wychwalała tę z 1791 r., krytykowała marcową (1921) i pozytywnie komentowała kwietniową (1935) jako wzmacniającą egzekutywę. To nie tylko piłsudczykowski sentyment – szkic historyczny służył podkreśleniu konieczności ustanowienia nowej konstytucji dla silnego, sprawnego państwa. Równocześnie, z oczywistych względów, autorka miotała obelgi na obecnie obowiązującą ustawę zasadniczą, obwiniając ją o przypieczętowanie niesuwerenności Polski, zaś jako jej twórców przedstawiała lewicową opozycję i odchodzących właścicieli PRL, w tym osobiście A. Kwaśniewskiego, T. Mazowieckiego, B. Geremka, S. Cioska, a nawet W. Jaruzelskiego (!)1. To tylko przykłady, ale każdy miesiąc przynosi wypowiedzi polityczne i publicystyczne dekorujące bieżącą politykę tak interpretowanymi historycznymi obrazkami.

Co zrozumiałe, ta sama polityka historyczna jest równolegle funkcją polityki zewnętrznej, nawet jeśli stosowaną często li tylko na użytek wewnętrzny. Przejawem jest choćby różny odbiór nasyconych polską historią wystąpień Baracka Obamy i Donalda Trumpa w Warszawie. Najczęściej jednak służy przedstawianiu racji politycznych wobec Unii Europejskiej i poszczególnych jej państw, często stanowiąc odpowiedź na stawiane rządowi polskiemu zarzuty (polskie przedmurze a unijna polityka relokacji migrantów). Dominują przy tym resentymenty i stereotypy, albo wypowiedzi zgoła gimnazjalnego poziomu: klasycznym przykładem jest teza wicemin. Bartosza Kownackiego o Polakach uczących Francuzów jeść widelcem. Z naukowego punktu widzenia trywialna i prymitywna, w dodatku nieprawdziwa, bo – abstrahując od faktografii – co dwory monarsze mówią na temat obyczajów dominujących w dwu wczesnonowożytnych społeczeństwach?, jak w pigułce pokazała sposób reagowania na zadrażnienia w kontaktach zewnętrznych.

O ile można aferę sztućcową traktować jako dykteryjkę, o tyle pobudzanie fobii antyniemieckich ma znacznie poważniejsze konsekwencje i osadzenie tegoż w historii dowodzi kompletnej krótkowzroczności. Ponawiane wysuwanie żądań reparacyjnych i przypominanie niemieckiego nazizmu, traktowane jako narzędzie uprawiania polityki wobec zachodniego sąsiada, nie tylko podważa pozycję Polski na arenie europejskiej, ale otwiera puszkę Pandory, z której mogą wyfrunąć zła nieoczekiwane i nieprzewidziane w skali. Granica zachodnia bez wątpienia nie ulegnie przesunięciu, ale podważanie poprzednich ustaleń (tu kierowanych, zdaje się, w ogóle w niewłaściwym geograficznie kierunku) może nasilić roszczenia i wobec samego państwa polskiego. Nie muszę dodawać, że na bieżącą politykę rządu RFN wobec rządu RP w kontekście stosunków bilateralnych takie judzenie nie będzie i tak miało żadnego wpływu.

Najsilniejszym efektem będzie najpewniej pobudzenie sporej części społeczeństwa do antyniemieckiego nastawienia. Czego oczekiwać w stosunku do jego niedostatecznie wykształconych obywateli, jeśli poszukiwanie wroga i zakamuflowanej opcji niemieckiej jest tak silne wśród prawicowych elit. Atak prof. Bogdana Musiała na badających stosunki polsko-niemieckie prof.prof. Włodzimierza Borodzieja, Krzysztofa Ruchniewicza, Roberta Trabę, Annę Wolff-Powęską, Stanisława Żerkę jest tylko jedną z głośniejszych ostatnio odsłon dramatu. Użyłem tu przykładu niemieckiego, ale podobnie rzecz się ma w stosunku do wschodnich sąsiadów, a podejrzliwość i szukanie krajowej piątej kolumny znajduje ujście np. w kwaśnym stosunku, by nie powiedzieć niechęci, do spuścizny Giedroyciowskiej.

Już zbierając dotychczas określone aspekty, można dostrzec, że takie stosowanie historii ujętej w politykę ma charakter propagandowy i zideologizowany. Nie ma więc waloru uniwersalizmu, który mógłby łączyć ponad środowiskami. Brakuje nam jednolitej i wolnej od mikromanii narracji narodowej – nęcą autorzy idei kongresów Polska Wielki Projekt, ale trudno by przekonali do swojej wersji takiej opowieści kogokolwiek poza sobą i własnym elektoratem. Można domyślać się, że dopiero po wykuciu nowych elit intelektualnych, tak bardzo wyczekiwanych, i w domyśle lepszych, czystszych niż obecne, taka unilateralna wersja przeszłości Polski mogłaby zostać przyjęta bez zastrzeżeń. Tak jak bowiem nie zmienia się konstytucji, gdy społeczeństwo spolaryzowane jest i zwarte w stanie zwanym przez Greków antycznych stásis, tak trudno, by skrajnie subiektywna i antagonistyczna wizja mogła być przyjęta przez ogół społeczeństwa czy choćby miłośników historii.

Idąc dalej, skoro polityka historyczna obecnych rządzących chce nadawać ton, sekując inne narracje, jest redukcjonistyczna, skoro ma bardziej związywać z władzą, jest lojalistyczna, skoro ma być elementem wychowania patriotycznego (bardziej niż obywatelskiego), to jest też pedagogiczna. To element szczególnie trudny, bo łatwo o zniechęcanie czy ideologizację, a jeśli w rezultacie mielibyśmy np. gloryfikować pozytywne aspekty wojny jako areny wykuwania charakterów (cytując krytycznych recenzentów wystawy w Muzeum II Wojny Światowej), to bodaj byśmy takiej edukacji nie mieli. Dodajmy jeszcze, że inżynieria historyczna władzy jest wtórna, chce bowiem kopiować wzorce, które udały się gdzie indziej, acz często przy zbiegu zupełnie innych czynników, a często też zupełnie na innym poziomie finansowania polityki pamięci czy działań propagandowych. Pragnienie biernego kopiowania, pisania polskiej „Gry o tron” i polskiego „Wspaniałego stulecia” może niektórych przekona w ostatecznym rozrachunku, ale i ze względów finansowych, i twórczych może przynieść opłakane rezultaty. Albo raczej drwinę i brak zainteresowania.

Nade wszystko zaś hictorical policy PiS jest kadrowa, a jednym z jej nieodłącznych etapów jest wymiana kadr na lojalne w instytucjach historycznych bezpośrednio podporządkowanych władzy ogólnokrajowej. Jedną z przyczyn jest nieufność, inną potrzeba zagospodarowania środowiska, najważniejszą zabezpieczenie prezentowania i realizacji zamierzonych celów. Bezliku przykładów dostarcza IPN, szczególnie dojmującym ostatnio jest Muzeum II Wojny Światowej. W ciągu procesu nie wahano się nawet usuwać historyków o niekwestionowanym autorytecie czy ludzi związanych z dawnym podziemiem solidarnościowym.

Nie da się też ukryć kolejnej cechy – klerykalnego ujęcia narracji w stopniu większym niż tylko zasadnie oddającym rolę Kościoła w poszczególnych stuleciach polskich dziejów. Instytucjonalna obrona chrześcijaństwa, katolicyzmu i Kościoła jest jednym z aksjomatów pisowskiej idei Polski, co na historię rzutować musi. Odpowiada to mentalności polityków i zapotrzebowaniu instytucji stanowiącej bazę znacznego kawałka elektoratu, pomaga w polityce bieżącej, uświęca swoisty konserwatyzm, buduje korzystne poczucie zagrożenia zwierające szeregi. Tiara i korona spotykają się, bo ocena historii chętnie wyrażana przez przedstawicieli episkopatu (abp Marek Jędraszewski) bywa bliźniacza w stosunku do wersji rządzących. Narzucenie wszystkim obyw

atelom rygoryzmu i zapobieżenie zmianom społecznym pod dyktando subiektywnie wyprowadzanych „wartości chrześcijańskich” jest znacznie łatwiejsze, gdy się je wesprze kontekstem dziejowym, a nieprzekonanych można – niczym w tytule książki B. Stanisławczyk – postawić w rzędzie odstępców i niszczycieli tradycji. Nawet tych, którym obecność katolicyzmu w polskim krajobrazie kulturowym nie przeszkadza, a jedynie piętnują nakładanie ogółowi karbów katolickiej moralności bądź ingerencje Kościoła w politykę. Miesięcznice smoleńskie pojmowane jako uroczystości religijne, ideologizacja obchodów 1050. rocznicy chrztu Mieszka I, celebrowanie przez rzędy ministrów świąt ośrodka toruńskiego to koraliki tego samego różańca. Pod względem historycznym szczególnie rzuca się w oczy zestawienie w okolicznościowej uchwale sejmowej z 13 IV 2016 r. dat 966, 1683 i 1920 (dwie ostatnie z wymienionych wskazywał także prez. Duda 3 V 2017 r.).

Inne przejawy bywają iście kuriozalne. W uchwale z 7 IV tego roku Sejm RP stwierdzał: W 2017 r. przypada 100. rocznica objawień fatimskich. W swoim orędziu Matka Boża objawiła największe wydarzenia XX w., a jego przesłanie jest nadal aktualne. W sposób niezwykle dramatyczny, poprzez przekazanie trzyczęściowej tajemnicy oraz spektakularny cud słońca, Matka Boża przypomniała ewangeliczną prawdę… itd. Rolę Kościoła eksponują publicyści: Ojcami konstytucji [sc. 3 maja] byli jakobini w sutannach, oświeceni księża, trzymający pieczę nad nowoczesną edukacją, której konstytucyjną głową był prymas. Pokazuje to, że kościół jest tradycyjnie polską instytucją, która z powodzeniem służy nowoczesnej wolności jako polskiej sprawie narodowej (Jan Filip Staniłko, op. cit.).

Sojusz polityczny z częścią polskich biskupów i znacznym gronem polskiego duchowieństwa parafialnego ma reperkusje nie tylko praktyczne, ujęte z jednej strony w opór przeciwko naruszaniu konstytucyjnej zasady przyjaznego rozdziału i zniechęcenie do polityki w prezbiterium, a z drugiej np. w ręczne sterowanie alokacją funduszy na historyczne badania naukowe przez min. Gowina czy przyznawanie znacznych sum publicznych inicjatywom o. Rydzyka. W przestrzeni intelektualnej i historiograficznej prowadzi do podejrzliwości w stosunku do innych wyznań, w czym uszczerbia rzeczywistą polską tradycję wielowyznaniowości, czy do nieufności do dziedzictwa laickiego i ateistycznego, zawartego w kulturze polskiej. Razi nieufność czy wręcz niechęć wobec m.in. reformacji, dostrzegalna w powstających pracach zaprzyjaźnionych z prawicą autorów (Grzegorz Kucharczyk, Kryzys i destrukcja. Szkice o protestanckiej reformacji, 2017), bądź w obrażających inteligencję wypowiedziach senatorów, odmawiających ostatecznie uczczenia rocznicy 1517 r. Paradoksalnie obecny stan rzeczy wyrządza największą krzywdę Kościołowi – rozmywa rzeczywiste zasługi, antagonizuje, nie sprzyja koncyliacyjnemu klimatowi intelektualnemu. W długiej perspektywie obróci się przeciwko temu, co miano chronić. Z czasem sojusz z władzą i ograniczenia przeminą tak, jak przeminęła Irlandia Eamona De Valery. Pozostanie niesmak.

Słabością historical policy obecnej władzy jest jej niejednolitość i wewnętrzna sprzeczność. Rozmywanie i własne definiowanie pojęć w sposób niezrozumiały, nieumiejętność racjonalnego odniesienia się do przeszłości, są codziennością. Czy hołdować tożsamości etnicznej genealogicznej, czy akceptować też autoidentyfikację z polskością? Czy premiować publicznie nurt intelektualny i doceniać historyczne znawstwo, czy dalej podniecać nurt antyintelektualny w imię podejrzliwości względem elit? Element uszlachetniający (racjonalistyczny) tylko składa się dodatkowo na tę niejednoznaczność – część potencjalnie rozsądnych w innym klimacie publicznym decyzji min.min. Glińskiego czy Gowina – projekty neutralne albo godne pochwały, nie są władne zmienić ogólnej wymowy. Nie są nawet chyba traktowane poważnie jako część zasadnicza polityki historycznej.

Podobnie bezgłośnie, jak kamienie rzucane w studnie, na takim ogólniejszym tle przepadają uchwały historyczne sejmu VIII kadencji. Choć są szerokie i całkiem zróżnicowane – bo obok pamięci o Romualdzie Traugutcie, ufetowania trzechsetnej rocznicy koronacji Czarnej Madonny czy upamiętnienia ks. Franciszka Blachnickiego można znaleźć i proklamowanie roku Josepha Conrada, i wspomnienie maharadży Nawanagaru, i uczczenie powstania KOR, i upamiętnienie Tadeusza Mazowieckiego, Ludwika Zamenhofa, Ireny Sendlerowej, i nawet ogłoszenie 2018 roku Rokiem Praw Kobiet przy jednoczesnym upamiętnieniu pierwszych polskich parlamentarzystek. Kontekst przyjmowania części z tych dokumentów i narracja publiczna w polityce czy publicystyce czyni jednak przynajmniej część z nich aktami pustymi czy nierzeczywistymi. Jakie ma znaczenie uczczenie Andrzeja Wajdy na piśmie, gdy prezes partii rządzącej wychodzi z sali na czas odczytania dokumentu, a (euro)posłowie nie stronią od cierpkich komentarzy?

Jak inaczej niż jako wewnętrzną niezgodność traktować to, że przy propagowaniu martyrologizmu z jednej strony, prof. Pawłowi Machcewiczowi jednocześnie nagania się uskutecznianie martyrologizmu w wystawie stałej Muzeum II WŚ? Jak inaczej traktować pisowski stosunek do żołnierzy wyklętych? Pominięcie działań poprzednich władz, w tym zwłaszcza prez. Komorowskiego można zinterpretować łatwo, bo chodzi o przypisanie wyłącznie sobie patriotyzmu historycznego. Szczególne wenerowanie żołnierzy walczących z komunistycznym aparatem terroru naturalnie też. Ale jak przy jasno wytyczonym aksjomacie patriotyzmu zrozumieć uporczywą niechęć obozu władzy uświadomienia sobie, że do jednej kategorii wkłada się tu i czci bez różnicy nieposzlakowanej pamięci bohaterów narodowych oraz ludzi podejmujących trudne i czasem błędne decyzje w uwikłaniu w matnię historii ze zwykłymi przestępcami pospołu? I dodatkowy niuans sprzeczności: jeśli, jak głoszą emitowane z rządowego przykazu srebrne dziesięciozłotówki NBP, niezłomni Zachowali się jak trzeba, w jakim to świetle stawia większość żołnierzy AK, którzy podporządkowali się ostatniemu rozkazowi gen. Okulickiego z 19 I 1945 r., a potem w części także stali się ofiarami okrutnych represji doby stalinowskiej? Zachwianie proporcji jest ostatnio coraz bardziej wyraźne, a młodzi Polacy, instygowani do kultu wyklętych, nie są nawet w stanie podać nazwisk komendantów głównych AK.

Bliższa zrazu tradycji sanacyjnej, coraz częściej elita PiS miota się w dialektyce postpiłsudczykowsko-postendeckiej, ulegając częściowo własnej uproszczonej wizji historii, ale i zapędzając się coraz dalej w pobłażliwości i puszczaniu oka do polskich nacjonalistów najmłodszego pokolenia. W miarę popularyzacji wśród tek i biretów klasyfikacji typu lewactwo, postępuje równolegle rehabilitacja przez część środowiska, uwidocznia się tolerowanie w przestrzeni państwowej i sakralnej. A i w samej warstwie językowej kusi niedające się obronić redefiniowanie, oswajanie pojęcia (Patriotyzm – miłość do swej Ojczyzny. Nacjonalizm – miłość i szacunek dla swego Narodu, Wspólnoty. Ale umiłowanie swego Narodu połączone z nienawiścią do innych narodów, to szowinizm. Jestem patriotką, jestem nacjonalistką w podanym znaczeniu, zwłaszcza popieram nacjonalizm gospodarczy. Nie jestem szowinistką, chociaż pamiętam historyczne relacje mojej Ojczyzny z innymi państwami i narodami zwłaszcza sąsiednimi. – Krystyna Pawłowicz2). Czy chodzi tylko o dostrzeżenie w nacjonalistach, eufemistycznie nazywanych „środowiskami narodowymi” poszerzającej się niszy elektoratu z pokrewnymi zainteresowaniami, obawami, wrogami? Polityka historyczna PiS nie jest, sama w sobie, nacjonalistyczna, co nie znaczy, że lekceważy skutki przesunięcia równowagi światopoglądowej w prawą stronę, które to ugrupowanie w swej historii i archeologii samo kiedyś inicjowało.

Isaiah Berlin napisał pod koniec lat 70. XX w. w znanym eseju, że zadanie rany zbiorowym uczuciom (świadomości) społeczeństwa, bądź przynajmniej jego duchowych przywódców jest, obok przesłanek samoidentyfikacji, pierwszym warunkiem narodzin tego, co określał mianem nacjonalizmu i definiował za pomocą dalszych elementów3. Nie bez kozery na frazę tę powołał się ostatnio Ramachandra Guha w swojej monumentalnej historii politycznej niepodległych Indii w kontekście niedawnego rozkwitu ruchu nacjonalistycznego i zdominowania sceny politycznej przez Indyjską Partię Ludową (BJP)4. Jest to wszak definicja uniwersalna, a nie li tylko europejska, mimo zmiennych czynników. Sęk w tym, że to co Berlin nazywał nationalism, w zależności od przymieszek pejoratywnych w różnych proporcjach uzupełniających wskazane przez niego czynniki wyjściowe, takich jak ksenofobia, szowinizm, niechęć, lekceważenie jednostki, poczucie niezrozumienia, kompleks wyższości czy wyjątkowości na tle okolicznym, antagonizm, mogą owocować zarówno patriotyzmem, jak i nacjonalizmem w polskim rozumieniu terminów. Nie muszę dodawać, że zarówno poczucie samoidentyfikacji, jak i krzywdy jest silne zarówno w środowisku, jak i w gronie jego przewodników – to rany narodowe, osiemnasto-dwudziestowieczne, i rany własne, ze smoleńską na czele. Nie wnikam na ile i przez kogo są rzeczywiście odczuwane, a na ile instrumentalnie wykorzystywane; to nieistotne i trudne do zbadania w tym samym stopniu, co określenie, na ile August przywiązany był do republiki rzymskiej. Towarzyszy im konstatacja braku patriotyzmu reszty społeczeństwa, Nowakowych „onych”. W efekcie jednak, droga do obu postaw jest otwarta, i czy przeważy patriotyzm czy nacjonalizm, zależy to jedynie od przywódców i oczekiwań ich elektoratu. Te są zmienne i skłaniają ucha coraz częściej ku krzykom prawicowych radykałów.

Zwornik

Elementem wiążącym wszystkie wymienione wyżej cechy, źródłem słabości i siły polityki historycznej czasu dobrej zmiany jej nieprofesjonalność, i to w obu sensach słowa. W pierwszym, jest tak samo nieprofesjonalna, jak był wymiar sprawiedliwości w klasycznej demokracji ateńskiej – ton nadaje jej nie warstwa profesjonalistów, operujących precyzyjnym językiem i planujących równie precyzyjne posunięcia, a czynnik obywatelski. Mimo wcale poważnego zaplecza intelektualnego dominacja polityków nad intelektualistami w wyrażaniu i formułowaniu oraz codziennej realizacji agendy historycznej jest stała i dojmująca. Powoduje niejednolitość i rozjeżdżanie się kwadrygi, nadaje charakter konfrontacyjny, a nie dyskursywny. Ma wymierne skutki polityczne, jest to np. polityka drażnienia wschodnich sąsiadów mimo mądrych porad zaplecza, sugerującego wykorzystanie momentu dziejowego odsunięcia się granic Rosji na wschód. Wobec politycznego i historycznego antagonizowania Litwy czy zwłaszcza Ukrainy nie udaje się wpłynąć na szerszą skalę na przepracowanie przez te kraje nierozliczonych tematów, budzi się nieufność, i w niczym nie pomogą nawet mądre posunięcia w rodzaju uchwały sejmowej z 9 XII 2015 r. upamiętniającej ofiary wielkiego ukraińskiego głodu 1932/1933 – pozostają po prostu bez echa w zgoła odmiennym kontekście.

Czynnik profesjonalny (naukowy) sam, zdaje się, ustąpił pola i oddał do dyspozycji politykom, dostosowując nawet język wypowiedzi do stosowanego na agorze publicznej żargonu. Wystąpienia Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego, kongregacji nauczycieli uczelnianych o propisowskich zapatrywaniach, biernie powtarzają nie tylko argumenty, ale i inwektywy rzucane w przestrzeń przez parlamentarzystów (np. oświadczenie nt. ustaw o sądownictwie powiela polityczną frazeologię – padają określenia typu dziedzictwo postkomunistyczne, totalna opozycja). Grono to bezwarunkowo popiera właściwe każde działania rządu, zarówno te, o których zasadności można by dyskutować, jak i te, które w sposób oczywisty do obrony się nie nadają. Dominuje język napastliwości przy jednoczesnym wysokim C ocen moralnych i deklarowanego oburzenia bądź admiracji. Obecne i dawne enuncjacje prof.prof. Ryszarda Legutki czy Zbigniewa Raua to też smutny przejaw wyostrzenia stanowisk.

Cytowana przeze mnie wypowiedź prof. Nowaka z 2012 r. – choć już była niezwykle konfrontacyjna, bo na jednej szali kładła tysiąclecie polskich dziejów, a na drugiej Tuska i Palikota, zjednoczonych w idei porzucenia polskości (Ale już po 23 latach trzeciej niepodległości wybili się na niepodległość – od krzyża, od Smoleńska, od  Polski) – nie nadaje dziś tonu narracji, ustępując ostrzejszym wycieczkom właśnie dlatego, że przeważyli politycy. Przy obecnym poziomie tej części elity politycznej grono dissidentes in opinionem to już nie „oni”, a zdradzieckie mordy, kanalie, najgorszy sort skażony genem zdrady, oczadzeni, ubeckie wdowy, komunistyczne upiory i pożyteczni idioci. Tak pewnie być musiało, bo do elektoratu lepiej niż tomy historii Polski prof. Nowaka przemówi, więcej dróg autoidentyfikacji i redut do obrony wskaże jeden facebookowy miniwykład Krystyny Pawłowicz. Ot, taki na przykład, opisujący protestujących wobec miesięcznicy: To już chyba SS Ubywatele…, czy może Ubywatele SA? Schutzstaffel, czy Sturmabteilung? Przy tym piękny, zróżnicowany społecznie skład…. Przekrój ujawnionej powojennej polskiej zdrady… I ten oszalały bezkompromisowy Ober… Ale chyba na razie jeszcze tylko bojówka… więc SA… (11 VI 2017, wpis publiczny). Równie przekonywające są najwyraźniej szopki Marcina Wolskiego.

Drugi sens nieprofesjonalności, wynikający z pierwszego, jest bliższy potocznemu i dotyczy zwyczajnie braku profesjonalizmu w działaniach, czerpiąc z nieoczytania, braku koordynacji, wielkich oczekiwań i niewielkich umiejętności realizacji. To dlatego telenowela o Kazimierzu Wielkim już na starcie brzmi groteskowo, co smuci tym bardziej, że tradycje polskiego serialu historycznego są godne podtrzymania i potencjalnie mogą ożywiać zainteresowanie historią. To stąd potknięcia merytoryczne, np. Beata Szydło czytająca o Katyniu w przedwojennych książkach i Andrzej Duda widzący, jak tłum wnosi 3 V 1791 r. Stanisława Augusta na rękach do katedry warszawskiej. O ile w zamysłach (znów Andrzej Nowak): By bronić naszej kultury – trzeba tworzyć porywające dzieła i umieć dotrzeć z nimi – pod zaczadzone dymem „ponowoczesności” czaszki. By takie dzieła powstawały – Polska znów stać się musi wielką ideą, najambitniejszym zadaniem, najważniejszym sporem, jak była w czasach Kadłubka i Kochanowskiego, Mickiewicza i Chopina, Malczewskiego i Wyspiańskiego, a nawet jeszcze Herberta i Miłosza, o tyle w rezultacie kiepskie produkcje, podstawy programowe pisane na kolanie i usunięcie Miłosza z listy lektur szkolnych.

Ryszard Legutko konstatował kilka lat temu wtórność i pasywność umysłową elity intelektualnej III RP, uwikłanej jego zdaniem w postkomunizm i układy wewnątrzgrupowe, i biernie tylko recypującej zjawiska, ideologie i systemy pojęciowe, niezdolnej nawet do twórczego opisania zastanego stanu rzeczy – ale druga strona barykady nie przedstawia się wiele lepiej od przedłożonej diagnozy5. Smucić powinna niechęć do pogłębionej lektury dziedzictwa intelektualnego Polski albo awersja do sporej części polskiej kultury, zradzająca spłycenie skomplikowanego, wielogłosowego jej dziedzictwa. Rozmach ustępuje drobnomieszczańskim ciągotom i pruderii, a las pomników nie przesłania lekceważenia dla estetycznego aspektu upamiętnienia.

Ciekawe, w jak wielu historycznych kontekstach nieosadzona jest ta narracja. Gdybym był heroldem pisowskiej polityki historycznej, pewnie bym już dawno cytował pierwszy adres inauguracyjny Abrahama Lincolna (Nasz kraj i jego instytucje należą do ludu, który go zamieszkuje. Jeśli się on zniechęci do istniejącego rządu, może skorzystać z konstytucyjnego prawa do jego poprawy, bądź z rewolucyjnego prawa, by go rozwiązać lub obalić, 4 IV 1861). Gdybym miał z kolei wówczas przeciw takiej deklaracji protestować, pewnie bym odmówił władzy obu praw ze względu na brak wystarczającej społecznej aprobaty – ale nie odmówiłbym celnej próby apologii z samych trzewi demokracji.

Przez oba składniki nieprofesjonalności całość jawi się jako zgoła nieracjonalna. Przez to, a nie przecież przez oddziaływanie najgorszego sortu poza granicami RP, jest niezrozumiała dla postronnych. Jak nie jest co do zasady nacjonalistyczna, tak i nie jest antysemicka – nikt przytomny nie zarzuciłby antysemityzmu żadnemu z braci Kaczyńskich – niemniej rezultaty przez sposób wykonania i poglądy części wykonawców zdają się przemawiać za odwrotnością. Widać to nawet w propagandzie rządowej telewizji, bo jak inaczej zrozumieć dyskusję wprowadzającą do projekcji „Idy” w TYP, w którym pada stwierdzenie, że film przedstawia żydowski punkt widzenia.

Zagranicą bywa racjonalizowana i tłumaczona – jest przecież fenomenem zaskakującym i z gruntu dla Zachodu niezrozumiałym krajowy obrót spraw politycznych. W niedawnym krótkim eseju o współczesnej niemieckiej tożsamości prof. Stefan Berger ukazywał toporną politykę historyczną braci Kaczyńskich, z ich ustawicznym szkalowaniem niemieckich polityków jako nazistów lub będących pod wpływem nazistów jako jedynie najwidoczniejszy z przejawów obaw przed odrodzeniem niemieckiego nacjonalizmu, które we wschodniej Europie, jako znacznie bardziej doświadczonej przez III Rzeszę niż Zachód, są wciąż dalekie od zaniku, przy niedostrzeganiu wysiłków podjętych Niemców dla zmierzenia się z własną, okrutną historią6. Z polskiej perspektywy bardziej jednak poza takie obawy wyziera amalgamat bieżącej polityki, atawistycznych niechęci i chęci wykazania wyższości moralnej, często w powiązaniu z zamiarem schlebiania własnemu elektoratowi. Przy takim sposobie postępowania trudno spodziewać się spójnej racji stanu, mimo wyjściowej wizji, kreślonej przez braci Kaczyńskich, zaostrzanej i modyfikowanej stopniowo po 2010 r. System acta diurna polegający na biernym powtarzaniu przez elitę partyjną przekazów dnia wychodzących od przywódcy partii, takiej spójności zapewnić nie może, z wyżej wymienionych powodów. Drugim czynnikiem decydującym jest nerwowa i równie nieracjonalna reaktywność na bodźce zewnętrzne, w tym głównie reakcje urzędników Unii Europejskiej i polityków poszczególnych europejskich państw na wydarzenia krajowe.

Brak racjonalizmu przejawia się w kwestiach praktycznych, w tym pomysłach wydatkowania znacznych funduszy publicznych. Czy lepiej brnąć w fantasmagorię odbudowy zamków kazimierzowskich czy zwiększyć fundusze na odzyskiwanie zagrabionych dóbr kultury. Drugie jest mniej spektakularne, a wymaga wielkich pieniędzy na wykup, negocjacje, ale przede wszystkim doposażenie i zwiększenie potencjału osobowego zespołu śledzącego międzynarodowy rynek sztuki i tropiący losy zabytków zaginionych. Środki na naukę i kulturę nie są nieograniczone, a casus Hotelu Lambert powinien być przestrogą dla wszystkich ministeriów kultury, i to nie tylko w kontekście zakupu kolekcji ks.ks. Czartoryskich.

Co dalej?

Dobra zmiana prędzej czy później utraci władzę, a wtedy trzeba będzie odnieść się do obszaru historii w polityce. Przestrzegam przed całkowitym wywróceniem stolika, a tym bardziej przed okazaniem historii braku zainteresowania, gwoli rewanżu. Unikając błędów poprzednich ekip dzieje ojczyste trzeba szanować nie tylko deklaratywnie, a jedynie politykę historyczną, wąską i wadliwą przez wymienione wyżej cechy, zastąpić szerszym i mądrzejszym, bardziej kompleksowym spojrzeniem. Nie do wyobrażenia jest odrzucenie politycznego, historycznego czy kulturowego dziedzictwa I, II i III Rzplitej. Trudno nie doceniać i nie podkreślać faktu, że polska wspólnota narodowa i nasze państwo wielokrotnie właściwie cudem wychodziło z historycznych opresji i gardłowych niebezpieczeństw. W inspirowaniu przez państwo wielkich przedsięwzięć historiopisarskich czy popularyzatorskich nie ma niczego złego, takie wysiłki muszą być jednak podejmowane i realizowane w neutralnym, otwartym klimacie intelektualnym, a nie w konflikcie, wykluczeniu i narzucaniu jednostronnej, pruderyjnej wizji historii. Fatalne decyzje kadrowe trzeba będzie odwrócić, propagandę w mediach anihilować, ale instytucje, z IPN włącznie, powinny pozostać, a tylko dążyć do szerokiego, pozapolitycznego działania. Nie jest tak, że nie należy budować Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce czy lubelskiego muzeum kresowego – rzecz w tym, jak zostaną zaprezentowane i wyłożone treści muzealne.

Istnieje wyraźna konieczność ucieczki od dychotomii pedagogiki wstydu i pedagogiki tromtadracji-skrzywdzenia w kierunku szerokiej wiedzy o historii – Polski i świata (nie tylko Europy). Droga do kultywowania własnej tożsamości idzie nie przez propagandę historyczną czy poczucie wyjątkowości, ale przez obszerną wiedzę o dziejach własnych i własnej kulturze. Tylko i wyłącznie. Trzeba dla dobra nowoczesnego, otwartego, nieksenofobicznego patriotyzmu szanować naturalną atencję dla własnej historii i wręcz naprawiać i budować polską tożsamość, ale ukazywać jej konteksty historyczne w sposób jak najdalszy od nacjonalizmu czy jednostronności wizji. Nie miejsce tutaj na dawanie szczegółowych recept, ale chcę przypomnieć, że to m.in. lekceważenie edukacji humanistycznej przyczyniło się wzrostu postaw szowinistycznych i narastania radykalizmu. Wielka baza kształcenia istnieje, bo osiągnięcia polskiej historiografii i humanistyki – w tym w ostatnich 27 latach – są znaczące, trzeba tylko z nich zacząć korzystać i szerzej popularyzować.

Wbrew temu co się wydaje prawicy i lewicy polskiej, nasze społeczeństwo zostało odcięte przez XIX i XX w. od znakomitej większości dawnych tradycji i nie jest dzisiaj ani prostym sukcesorem dworu i folwarku, ani chałupy i czworaków – a to pozwala złączyć całą dawną i niedawną historię w narracje nieantagonizujące współczesnych Polaków przeciwko dawnym. Podobnie nie ma przeszkód, by prowadzić do pogodzenia naszych przeświadczeń o historii z litewskimi, białoruskimi i ukraińskimi, nawet jeśli jesteśmy na wstępnych stadiach długiego i kłopotliwego procesu, do którego niektórzy z naszych partnerów są jeszcze gorzej niż my przygotowani i nastawieni. Pierwsze ważne kroki zostały już wykonane, teraz dobrozmianowa rewolucja część z tych osiągnięć podeptała, co nie znaczy, że w lepszych okolicznościach do posuwania sprawy naprzód nie będzie można wrócić, przy jednoczesnym pamiętaniu o polskim dziedzictwie na Wschodzie. W każdym razie niewykorzystanie unikatowej szansy, w której Ukraina pierwszy raz od dawna w tej skali spogląda ku Zachodowi, byłoby więcej niż tylko nieopatrznością.

Tylko nas historia obchodzi – pisał w 2012 r. Andrzej Nowak, i w oczywisty sposób nie dostrzegał, czy też dostrzegać nie chciał, jak bardzo polska historia i polska kultura zajmuje patriotów nieakceptujących projektu IV RP, ludzi, z których można by ułożyć mozaikę od radykalnej lewicy po chadecką z ducha prawicę a nawet monarchistów. Polifoniczną wizję historii Polski trzeba ochronić, ale jej wagę podkreślać po to, by obóz obecnie polską rządzący nie mógł w przyszłości dalej przypisywać sobie takiego ekskluzywizmu. Przede wszystkim jednak trzeba to czynić dla niej samej, a i po to, by w zbiorowej świadomości nauki nie zastępowała pseudonauka, teorie spiskowe i Wielka Lechia. Niech mądra polityka pamięci, swoboda dyskursu, szacunek dla akademii, szeroki rozwój historiografii od polskiej egiptologii po badania historii współczesnej i mądra popularyzacja pozwolą nam kiedyś zapomnieć o polityce historycznej smutnego czasu dobrej zmiany.

1 „Myśląc, ojczyzna”, www.youtube.com/watch?v=_dqWuZfsVz8&feature=youtu.be
2 Jestem nacjonalistką, nie jestem szowinistką…, wpolityce.pl, 29 IV 2017.
3 I. Berlin, Nationalism: past neglect and present power, [in:] Against the Current. Essays in the History of Ideas, ed. H. Hardy, 2Princeton-Oxford 2013, s. 437–438.
4 B. Guha, India after Gandhi: the History of the World’s Largest Democracy, 2London 2017, s. 751–752.
5 R. Legutko, Esej o duszy polskiej, 12008, 22012.

6 S. Berger, Germany: The many mutations of a belated nation, [in:] Histories of Nations: How Their Identities Were Forged, ed. P. Furtado, London 2017, s. 247.

Wartości liberalne? Tak, ale pod innym sztandarem :)

To prawda, że w życiu społecznym za często operujemy łatkami w rodzaju rozmaitych „lewaków”, „konserw” czy „neoliberałów”. Zbyt często okazują się to wygodne pałki na przeciwników – niemające wiele wspólnego z porządną analizą czy po prostu z rzeczywistością. Ich nadużywanie sprawia również, że do jednego worka wrzucamy ludzi o najróżniejszych poglądach.

Ale nie ma się co na to obrażać. Również na tym polega polityka: na organizowaniu się pod określonymi sztandarami w celu osiągnięcia konkretnych celów czy wcielania w życie ogólnych wartości.

Dlatego też, gdy usłyszałem pytanie: „jakiego liberalizmu byłbym gotów bronić”, w pierwszej chwili publicystycznego zapału chciałem odpowiedzieć: żadnego! Ale, po pierwsze, nie jest to cała prawda. A po drugie, skoro pytanie jest zadane przewrotnie, to i przewrotnie można na nie odpowiedzieć – zawsze zbyt skrótowo i jedynie szkicując kierunki myślenia.

Jarosław Makowski w swoim otwierającym cykl „Liberté!” tekście nakreśla portret idealnego liberała: skromnego, zdolnego do dialogu i kompromisów, pracującego nad zaufaniem, dbającego o zapewnienie ludziom wolności i szczęścia. Każdą z tych cech opisuje w taki sposób, że z jednej strony chciałoby się zawsze coś dodać, uzupełnić, wdać w polemikę nad szczegółami. Z drugiej jednak – rzeczywiście to takiego liberała chciałoby się mieć jako interlokutora czy oponenta, nawet jeśli nie mielibyśmy się z nim zgodzić.

Tyle tylko, że takich liberałów w Polsce widzę nad wyraz mało – a jeśli już, to głównie wśród publicystów, a nie polityków. Póki co jednak obracamy się w sferze modeli idealnych – w związku z tym można tę okoliczność pominąć. (Choć – co warto na marginesie dodać – nie należy jej także lekceważyć, jeśli – jak chciałby Makowski – jego projekt miałby się stać receptą na to, co po PiS-ie).

Wielu liberałów lubi używać formuły państwa-minimum (na ogół mającego dla obywatela twarz szpitala-minimum czy szkoły-minimum, ale może darujmy sobie złośliwości). Dlatego nie przez przypadek liberalizm, jakiego byłbym gotów bronić, nazwałbym właśnie „liberalizmem-minimum”.

Co pod tym dziwacznym pojęciem rozumiem? Otóż – myślę, że jeżeli potrzebujemy do czegoś dziś liberalizmu, to tylko jako idei politycznej, a nie myśli ekonomicznej.

Potrzeba nam wciąż dbałości o prawa jednostki, wolność słowa, demokratyczne państwo prawa, prawa mniejszości, pewien rozsądny liberalizm obyczajowy, niezależne media – i tak dalej. Czy jednak potrzebny jest nam do tego liberalizm jako koncept – nie jestem wcale przekonany.

Wszystkie trzy hasła z triady Wolność – Równość – Braterstwo można rozumieć w najróżniejszy sposób i nie trzeba ich wyrażać w języku liberałów. Co więcej, ograniczanie ich zakresu – na przykład poprzez kładzenie nacisku na równość szans i praw w opozycji do rzeczywistej równości, czy położenie akcentu na realizację braterstwa poprzez oddolne działania indywidualne i społeczne, a nie narzędzia systemowej redystrybucji – osłabia ich wydźwięk.

Równocześnie jestem coraz mocniej przekonany, że zaczyna się – jeśli nie trwa – zmierzch liberalizmu jako myśli ekonomicznej (być może jest to trwały trend, być może jedynie punkt na sinusoidzie). Potrzebujemy dziś innej doktryny gospodarczej, w której jeśli cokolwiek będzie bezwzględnie „święte”, to nie prawo własności, ale ludzka godność. Nie osiągniemy tego bez dogłębnego przeobrażenia stosunków gospodarczych – również stosunków własności i wpływów – zarówno w skali globu, jak i poszczególnych krajów.

Ostatecznie więc jestem gotów bronić liberalizmu jako gwaranta praw i wolności, zwłaszcza grup dyskryminowanych, czy jako idei głoszącej ich większą emancypację. Równocześnie nie potrafię w języku liberalizmu opowiedzieć o potrzebie emancypacji najbardziej bodaj dyskryminowanej grupy – czyli olbrzymiej liczby ludzi żyjących na świecie w upadlającej nędzy.

Przede wszystkim nie umiem jednak w języku liberalizmu ekonomicznego zaproponować skutecznej drogi realnego urzeczywistnienia się ich wyzwolenia. Nic dziwnego – to przecież właśnie kapitalizm w niemałym stopniu jest źródłem ich niewoli.

W efekcie – miast bronić liberalizmu – wolałbym (przyznam się do tego niecnego konceptu) przejąć jego niezwykle cenne i piękne elementy po to, by pójść dalej – ale już pod innym sztandarem. Wartości liberalne byłyby wtedy dla mnie tylko i aż bezpiecznikiem, by nie osunąć się w miękki lub twardy autorytaryzm dowolnego koloru. Nie byłyby jednak same w sobie wyznacznikiem kierunku – dziś potrzebujemy zupełnie innego drogowskazu.

Ignacy Dudkiewicz – dziennikarz, publicysta, działacz społeczny, członek redakcji magazynu „Kontakt”. Fot. Z. Dudkiewicz.

Od redakcji: Powyższy tekst jest kolejnym z cyklu pt. „Jakiego liberalizmu jestem w stanie bronić”. Cykl powstał z okazji 9. urodzin „Liberté”. Czytaj także: Jarosław Makowski, Liberalizm i sens życia.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję