Wolność słowa już była? :)

Bez wolności słowa nie ma pola dla obywatelskiego aktywizmu w obronie któregokolwiek z innych praw i wolności. Nie ma możliwości sygnalizowania zagrożeń dla wolności posiadanych, ani walki o poszerzanie zakresu wolności o nowe swobody. Z wolnością słowa stoi, a bez niej pada cały konstrukt człowieka niezależnego od władzy.

 

Wolność słowa to – formalnie – fundament ustroju w demokracji liberalnej. Najbardziej
oczywista wolność człowieka, zjawisko najbardziej jaskrawo odróżniające kraje wolne od
reżimów zniewalających swoich poddanych. W całym, misternie przez wieki konstruowanym
systemie wolności indywidualnych wolność słowa jest wolnością newralgiczną. Bez wolności
słowa nie ma pola dla obywatelskiego aktywizmu w obronie któregokolwiek z innych praw i
wolności. Nie ma możliwości sygnalizowania zagrożeń dla wolności posiadanych, ani walki o
poszerzanie zakresu wolności o nowe swobody. Z wolnością słowa stoi, a bez niej pada cały
konstrukt człowieka niezależnego od władzy. Bez wolności słowa bezzębna staje się wszelka
opozycja, a rząd zdobywa całkowitą kontrolę.
Przez długie lata politycznej praktyki w demokracji zadanie obrony wolności słowa było nie
tylko oczywistością, ale także przynosiło chlubę obrońcom, drugą stronę – potencjalnych
cenzorów – stawiając niezmiennie w trudnym położeniu, tak politycznie, jak i moralnie.
Oczywiście dzieje demokracji obfitowały w momenty kontrowersji wokół zakresu wolności
słowa, wobec czego nigdy wokół niej i jej zasad nie powstawał pełny czy nienaruszalny
konsensus. Jednak generalna zasada, mówiąca o tym, iż obywatel ma w demokracji prawo do
nieskrępowanego zabierania głosu w sprawach publicznych lub wyrażania swojej opinii na
dowolne tematy, była podzielana przez wszystkich istotnych uczestników debaty publicznej.
Było to zgodne z postulowaną przez liberałów wizją maksymalizacji zakresu wypowiedzi
objętych prawem do wybrzmienia.

Jednak wraz z rozwojem nowoczesnych technologii komunikacyjnych, rozpadem strefy publicznej na posegmentowane „bańki”, umasowieniem i anonimizacją dostępu do politycznej komunikacji oraz degradacją intelektualnego poziomu i etycznego wymiaru debaty publicznej, przestrzeń przeznaczona onegdaj na dialog (i głoszenie uargumentowanych manifestów) została w znacznej mierze zachwaszczona pozbawionymi wartości poznawczych komunikatami, nakierunkowanymi na wzajemne obrażanie się przez ludzi o odmiennych poglądach. Obrona własnego stanowiska przestała być głównym celem zabierania głosu. W jej miejsce wszedł atak na stanowisko przeciwne. Nie trafność argumentacji, a dotkliwość obelżywości komunikatu stała się miarą „sukcesu” w potyczkach słownych. Słowo stało się erzacem, nową metodą stosowania przemocy politycznej. Zamiast pięści i kija używa się klawiatury.

W tych realiach wolność słowa, już nawet jako sama idea, straciła wiele ze swojego
pierwotnego powabu, a występowanie w roli jej obrońcy przestało być automatycznie
postrzegane jako zajęcie moralnie uzasadnionego, szlachetnego stanowiska. Ściągnęło na
siebie podejrzenie bycia mecenasem hejterów. Nic dziwnego więc, że modyfikacji ulega
postawa wielu przedstawicieli demokratycznej lewicy i demokratycznej prawicy względem
wolności słowa. Ta postawa ujawnia coraz częściej wiele rysów dyskrecjonalności: każda
strona politycznej areny broni wolności słowa, ale tylko „swoich”, czyli broni prawa do
głoszenia poglądów jej bliskich i wtedy ubiera się w szaty „obrońców wolności słowa”.

Jednak często tego samego dnia ucieka się do powiadamiania prokuratury, gdy
kontrowersyjne słowa padną z ust ludzi o przeciwnych jej poglądach – i tak prawica chce, aby
śledczy wzięli na widelec „winnych” prezentacji krytycznych wobec religii jasełek w jednej
ze szkół, a lewica domaga się ścigania grupy organizującej rekolekcje. Tymczasem przecież
konsekwentne podejście wymaga albo uznania (np. przez wzgląd na udział w obu
przedsięwzięciach osób niepełnoletnich, pieczę nad którymi powierzyli nieświadomi tych
treści rodzice) obu wydarzeń za niedopuszczalne, albo (to moje stanowisko) uznania obu za
dopuszczalną formę skorzystania z wolności słowa w celowo kontrowersyjnej formie.
Liberałowie są przyzwyczajeni do tego, że przypisuje się im stale jak najgorsze intencje. Gdy
bronią wolności człowieka do samodzielnego decydowania o swoim życiu prywatnym czy
intymnym, są przez prawicę oskarżani o krzewienie moralnego zepsucia. Gdy bronią
swobody konkurowania na wolnym rynku, lewica oskarża ich o sprzyjanie kapitalistycznym
krwiopijcom. Dotąd liczyli na chwilę oddechu od tak natarczywych krytyk, gdy zwracali się
ku obronie wolności słowa. To się chyba jednak kończy i teraz obrona wolności słowa będzie
utożsamiania z obroną hejtu, a atak na liberałów w tej sprawie przypuszczą i prawicowcy, i
lewicowcy, w krytyce hejtu zazwyczaj ślepi na jedno oko.

Zacznijmy od Milla Pomimo tego liberałowie powinni pozostać na stanowisku nakreślonym najpełniej już przez Johna Stuarta Milla w XIX w. i bronić bardzo szeroko zakreślonej wolności słowa. Z jego zdań zawartych w drugim rozdziale epokowego traktatu O wolności, należy wywieść kilka istotnych dla rozumienia znaczenia tej wolności kontrapunktów. Po pierwsze, wolność słowa powinna obejmować opinie/sądy zarówno prawdziwe, jak i fałszywe. Pomijając nawet wszelkie trudności związane z obiektywnym ustaleniem (przez kogo? w oparciu o co?) prawdziwości/fałszu stwierdzenia w sposób absolutnie obiektywny (wymaga to założenia nieomylności tej czy innej instancji), brak jest przesłanek, aby wypowiedzi fałszywe lub błędne wykluczać spod ochrony wolności słowa. Mill podkreśla, że jednym z celów (lub przynajmniej niezamierzonych skutków ubocznych) prowadzenia debaty i sporów jest
kumulacja rosnącego zasobu wiedzy przez ludzkość. Popełnianie błędów i stawianie fałszywych tez także temu służy. Uciszenie opinii oznacza więc „rabunek” aktualnego i przyszłych pokoleń ludzkości z nowej wiedzy, a strata ta w nawet większym stopniu dotknie tych, którzy z uciszoną opinią by się nie zgadzali.

Bo jeśli uciszona opinia była jednak trafna, to stracili szansę na wyjście z własnego błędu. A jeśli była nietrafna, to stracili szansę na to,
aby poprzez kontrargumentację i odrzucenie jej pozyskać lepsze i żywsze rozumienie prawdy, jaką prawda zyskuje zawsze, gdy wchodzi w kolizję z błędem. Nie tylko w nauce, ale także w życiu społecznym, każdy pogląd winien stale być wystawiony na krytykę, być otwarty na potencjalną możliwość jego falsyfikacji. Miarą słuszności poglądu jest bowiem przetrwanie jak największej liczby intelektualnie wyrafinowanych prób jego falsyfikacji, a nie
zaordynowane uznanie go za prawdę i umieszczenie pod kloszem, gdzie żadna krytyka nie dochodzi.

Drugi kontrapunkt Milla to dwoiste ujęcie funkcji wolności słowa, która jest zarówno
wartością instrumentalną, jak i inherentną (samą w sobie). Jako wartość instrumentalna służy
oczywiście nakreślonym powyżej celom uzyskiwania większej wiedzy i oglądu
rzeczywistości dzięki konfrontowaniu się różnych poglądów na arenie uczciwej debaty. Jest
jednak także wartością inherentną, gdyż jako taka jest potrzebna człowiekowi. Jednostka
ludzka ma prawo oznajmiać światu (czyli tym wszystkim, którzy chcą jej słuchać), jakie są jej
poglądy, oceny, emocje, postawy, sympatie i antypatie. Ma prawa dawać świadectwo swojego
światopoglądu, wierzeń religijnych, tożsamości etnicznych, kulturowych, płciowych i innych
w sposób widomy dla innych ludzi. To prawo człowieka do ekspresji siebie wynika z przekonania Milla i innych liberałów o tym, że jednostka ludzka i jej godność stanowią najwyższą wartość podmiotową. Nadanie człowiekowi prawa głosu jest nieodzowną konsekwencją uznania życia człowieka za najwyższą wartość. Wolność słowa jest równoznaczna z wolnością ekspresji.

Trzeci kontrapunkt odnosi się do genezy zagrożeń dla wolności słowa. Najbardziej
oczywistym agentem cenzury i zakazu mówienia jest władza polityczna, a więc rząd i
powołane w celach kontrolnych i stosowania przemocy struktury państwa. Jednak już na
samym początku swoich rozważań Mill podnosi, że rząd nie ma prawa podnieść ręki na
wolność słowa ani wtedy, gdy robi to wbrew uciskanemu społeczeństwu, ani wtedy, gdyby
miał poparcie niemal całego społeczeństwa dla cenzorskich zapędów. Wolności słowa nie
może ograniczać ani władza polityczna, ani presja społeczna. Zadaniem rządu liberalnego jest
więc nie tylko powstrzymać się od jakichkolwiek ograniczeń dla słowa, ale wręcz także
uniemożliwiać jakiejkolwiek grupie społecznej uciszanie kogokolwiek poprzez stosowanie
nieformalnych narzędzi, takich jak na przykład zastraszanie.

Mill swój traktat napisał jednak ponad 150 lat temu i nie mógł przewidzieć wielu
negatywnych zjawisk, jakie nastąpiły później, a zwłaszcza w ostatnich 20 latach. Jak dziś
rozumieć i jak wdrażać w życie jego zasadę maksymalnej wolności słowa? Jakie formy
wypowiedzi powinny zostać objęte ochroną, a jakie wykraczają poza jej granice? Czy należy
karać za rasistowskie/seksistowskie poglądy? Czy zabronić negowania zmian klimatycznych,
tak jak zabrania się negowania Holokaustu? Czy zabronić głoszenia poglądów
„wywołujących dyskomfort upośledzonych grup”? Czy każda nieprzyjemna wypowiedź
winna trafić do worka z napisem „hejt” i być podstawą do wytoczenia sprawy sądowej? Czy
regulamin prywatnego medium społecznościowego jest formą cenzury? Czy powinno się
zdelegalizować fake newsy? To tylko kilka pierwszych z zapewne bardzo wielu pytań, które
nasuwają się przy okazji zadumy nad tym problemem.

W i poza granicami wolności słowa.
Niezwykle trudno jest pogrupować wypowiedzi w czytelnie wyróżnione kategorie, zwłaszcza
współcześnie. Format komunikowania się narzucony przez nowoczesne kanały
społecznościowe nie tylko radykalnie spłycił i zbanalizował przytłaczającą większość
wypowiedzi uczestników debaty, ale także utrudnił ocenę tak ich zawartości, jak i intencji
autorów. Na pewno stopniowo coraz mniej treści można zaliczyć do tej kategorii, której
ochrona przez zasadę wolności słowa jest najbardziej oczywista i ma kluczowe znaczenie – a
więc do wypowiedzi służących rozwojowi ludzkości i poszerzaniu wiedzy za sprawą
merytorycznego przytoczenia w debacie nad danym problemem pewnego zestawu
argumentów. To właśnie do tego rodzaju treści odnosi się głównie Mill, gdy nakreśla
zagrożenia związane z cenzurą. Pomimo tego, że tutaj kontrowersji jest najmniej, to jednak
niekiedy się pojawiają. Trzeba więc zdecydowanie stwierdzić, że w liberalnym podejściu do
wolności słowa nie może być nawet cienia pokusy, aby zakazywać komukolwiek głoszenia
jakichkolwiek poglądów politycznych, dopóki odbywa się to w formacie argumentacji.
Oczywiście wiele poglądów tak prezentowanych będzie kompromitujących, a nawet groźnych
dla przyszłości społeczno-politycznej. Właściwą liberalnej postawie metodą walki z nimi
będzie jednak kontrargumentacja, a nie cenzura, uciszenie czy zastosowanie wobec autorów
jakichkolwiek formalnych sankcji.

Po drugiej stronie skali znajdują się z kolei wypowiedzi w sposób najbardziej oczywisty
wykraczające poza granice nawet najszerzej zakrojonej, Millowskiej wolności słowa.
Wskazał na nie już sam Mill, zwłaszcza we fragmencie dotyczącym różnicy pomiędzy
obarczeniem danej grupy zawodowej winą za plagę głodu w artykule prasowym lub przemowie parlamentarnej a uczynieniem tego wobec rozwścieczonego i gotowego na lincz tłumu, zebranego przed domem jednego z przedstawicieli tejże grupy. Niedopuszczalne jest
więc formułowanie jakichkolwiek wezwań do stosowania przemocy fizycznej wobec
kogokolwiek, ani wobec konkretnych osób indywidualnych, ani wobec przypadkowych
członków w jakikolwiek sposób zdefiniowanej grupy społecznej. Doświadczenia XX w.
pozwoliły rozciągnąć tę zasadę na propagandę ekstremistyczną, która – choć zachowuje
pozory wywodu argumentującego – ostatecznie prowadzi do postulatu stosowania przemocy
w działaniach politycznych. Żadna forma fizycznej przemocy, motywowana politycznie lub w
jakikolwiek inny sposób, nie może być uznana za dopuszczalną, ponieważ stanowi z definicji
bezpośredni atak na wolność człowieka. Słowo, które staje się narzędziem, zarzewiem,
katalizatorem, facylitatorem lub rozsadnikiem przemocy lub gotowości do zastosowania
przemocy, jest wykluczone. Wykracza poza liberalne i Millowskie granice wolności słowa, a
jego autorzy powinni zostać adekwatnie ukarani. Niektórzy liberałowie upatrują tutaj
uzasadnienia dla zakazu negowania Holokaustu, co jednak pozostaje przedmiotem ich
sporów.

Drugą w sposób oczywisty niedopuszczalną formą wypowiedzi się fałszywe pomówienia
osób lub grup o naruszenie prawa lub wszelkie inne czynności, które – przypisane komuś –
mogą te osoby dyskredytować, poniżać w oczach opinii publicznej lub im uwłaczać.
Niezgodne z faktami pomówienie konkretnej osoby winno prowadzić do ukarania autora
wskutek pozwu cywilnego, przy czym jeśli osoba pomówiona nie dysponuje wystarczającymi
środkami na uzyskanie efektywnej ochrony prawnej, sprawy powinna przejmować
prokuratura na wniosek pokrzywdzonego. Podobna procedura winna mieć miejsce w
przypadku fałszywego pomówienia grupy społecznej. W ostatnich latach przykładem tego
rodzaju niedopuszczalnej wypowiedzi w Polsce były treści piętnujące osoby LGBT
umieszczone na tzw. homofobo-busach.
Sankcje za te dwa typy wykroczeń poza granice wolności słowa powinny obejmować,
odpowiednio do skali zdarzenia, kary zawarte w przepisach kodeksu karnego, w tym
zwłaszcza grzywny, odszkodowania finansowe dla ofiar pomówień i wezwań do przemocy, a
także paletę kar symbolicznych, które byłyby zorientowane na ukorzenie się autora
niedopuszczalnych treści. Ten ostatni element ma szczególne znaczenie psychologiczne w
dobie przeniesienia się debaty politycznej do sieci mediów społecznościowych. Dla
budowania autorytetu w „bańce” zwolenników niemałe znaczenie ma uzyskanie wizerunku
„niepokornego twardziela”. To swoisty maczyzm sieci 2.0. Równocześnie jednak znana jest
także prawidłowość „Kozak w necie, p**** w świecie”. Poskromienie autorów
niedopuszczalnych treści w oczach ich publiczności odbiera im ów nimb „kozaka” i stanowi
najbardziej obiecującą drogę walki o ucywilizowanie debaty publicznej we współczesnym świecie.

Obraza i hejt – szare strefy wolności słowa
Spory o dopuszczalność lub niedopuszczalność nabrzmiewają w odniesieniu do pozostałych
kategorii wypowiedzi. Jak wcześniej zauważyliśmy, Mill uznawał wolność słowa za wartość
samą w sobie, a więc doceniał jej znaczenie dla umożliwienia ludziom wyrażenia tego, co „im
w duszy gra”, także gdy nie szły za tym argumenty lub racjonalne przesłanki. Ludzie hołdują
różnym przekonaniom, niekiedy irracjonalnym, niekiedy nie do końca je rozumiejąc i
potrafiąc uzasadnić, niekiedy przekonania te są dla nich ważnymi symbolami. Często
stanowią one o ich tożsamości, a jeszcze częściej są one silnie powiązane z emocjami. W
ujęciu liberalnym jednostka ludzka jest ważniejsza niż dowolna zbiorowość. Z tego powodu
uznanie prawa człowieka do wyrażania jego tożsamości, ocen i emocji nie podlega dyskusji,
także wtedy, gdy nie wnosi nic namacalnego w rozwój wiedzy i oglądu świata, czyli nie niesie tzw. społecznych korzyści. Wystarczy, że niesie korzyści indywidualne dla mówiącego, który w ten sposób realizuje swoją wolność i zaspokaja inne istotne potrzeby przez ekspresję.
Tymczasem oczywiście emocjonalne oceny człowieka, z jego sympatiami, ale i antypatiami,
niechęciami, gniewem, a nawet nienawiścią, bywają nakierowane na innych ludzi. Człowiek
często mówi, aby wyrazić swoje poparcie lub sprzeciw. Gdy wiąże z nimi silne emocje, a w
dodatku chce być usłyszany w typowej kakofonii, jaką realnie stała się debata publiczna,
używa niekiedy ostrych środków wyrazu, a w efekcie niektóre wystąpienia zyskują obraźliwy charakter.
Tutaj dochodzi się do najtrudniejszego punktu debaty o współczesnych granicach wolnego
słowa, jakim jest hejt. Hejt jest formą pośrednią pomiędzy emocjonalnym i krytycznym
wyrazem antypatii i braku poparcia dla danej osoby, grupy ludzi lub zjawiska, a wypowiedzią
mogącą stanowić wezwanie do przemocy. Ponieważ obie te granice są bardzo płynne,
odpowiedź o dopuszczalność tego rodzaju wypowiedzi przy założeniu maksymalnych,
Millowskich granic wolnego słowa jest niezwykle trudna. O osądzie każdorazowo decydować
może nie tylko dobór słów, ale i okoliczności wygłoszenia treści, atak na osobę w jej
obecności czy in absentia, pojedynczy charakter wypowiedzi czy świadome wplecenie jej w
dłuższą „kampanię”, zamiar mówiącego, a także jego rola społeczna, nawet intonacja głosu,
gestykulacja czy mimika.

Na pewno wypowiedzi wyrażające niechęć, które zbliżają się do wezwań do sięgnięcia po
przemoc mogą być traktowane podobnie jak one i taka jest dziś tendencja przeważająca w
dyskusji na ich temat. Wobec degeneracji debaty publicznej i nasycenia jej niskich lotów
nienawistnikami, logiczną reakcją jest próba podniesienia wymogów co do odpowiedzialności
za słowo. Nawet jeśli autor wypowiedzi nie wzywa do fizycznej przemocy, a jednak – jako
istota myśląca – musi zdawać sobie sprawę, że kolosalne natężenie uwłaczających osobie
krytykowanej słów pobudza emocje i wpływa na obniżenie bariery zastosowania wobec
osoby atakowanej tej przemocy, to powstaje tutaj podstawa do wyciągnięcia konsekwencji.
Nie oznacza to jednak, że każda silnie krytyczna wypowiedź może zostać w ten sposób
ograniczona. Istnieje bowiem odwrotna tendencja, aby ograniczać wolność słowa poprzez
stosowanie szantażu moralnego. Mianowicie implikuje się, że krytyczne słowa wobec danej
grupy ludzi lub idei przez nią podzielanych mogą wpłynąć negatywnie na nastrój odbiorców
tekstu z tej grupy i przykładowo obniżyć ich komfort lub nawet wpłynąć negatywnie na ich
zdrowie psychiczne. To oczywiście prawda. Gwałtowna, często obelżywa krytyka nigdy
raczej nie wpływa na polepszenie samopoczucia osób krytykowanych. Jednak w tym
przypadku rozwiązaniem problemu nie może być cenzura, a jednak unikanie kontaktu z
treściami, które mogą wywołać nasz niepokój lub dyskomfort. Należy pamiętać, że istnieje
bezpośrednia analogia pomiędzy wezwaniami, aby uciszać i karać za wypowiedzi mogące
„obrażać uczucia religijne”, a wezwaniami, aby uciszać i karać za wypowiedzi mogące
„wzbudzać poczucie niepokoju wśród osób LGBT”. Jeśli protestujemy przeciwko cenzurze
wypowiedzi pierwszego typu, to nie możemy równocześnie domagać się cenzury wypowiedzi
drugiego typu i vice versa.

To zabrzmi kontrowersyjnie, a w dzisiejszych czasach ryzykownie, ale ludzie powinni mieć
prawo obrażać innych ludzi, dopóki nie stanowi to pomówienia lub wezwania do przemocy.
Zwłaszcza osoby publiczne muszą wykazać się „grubszą skórą” i uznać, że jest to jedna z cen
do zapłacenia za łatwiejszy dostęp do procesów związanych ze sprawowaniem władzy w
kraju. Osoby mocno osadzone w pewnej siatce przywilejów mogą być obarczone
koniecznością niesienia cięższego brzemienia krytyki publicznej. Jest najzupełniej oczywiste,
że hejt wobec posłanki ze strony niezadowolonych wyborców może być dopuszczony w
większym stopniu niż hejt wobec nastolatki ze strony jej rówieśników. Także zakres akceptowalnych środków wyrazu będzie w obu przypadkach inny. Ostatecznie kwestie te w sposób precyzyjny mogą określać niezawisłe sądy rozstrzygające tego rodzaju sprawy z
powództwa cywilnego. Już zresztą istnieje bogate orzecznictwo w tym zakresie.
Przyjęcie założenia o maksymalnym zakresie wolności słowa nie będzie zbyt popularne w
czasach, w których coraz większy nacisk kładzie się na wspólnotowość i dbałość komfort
funkcjonowania w przestrzeni społecznej, której wyrazem są np. tzw. safe spaces. Pogląd, że
wolność słowa obejmuje prawo jednej osoby do obrażenia drugiej sam w sobie zapewne
brzmi jak zdanie, które wielu chciałoby dziś wykluczyć poza ramy dopuszczalnych
wypowiedzi… Zaznaczyć należy jednak, że te powyższe rozważania dotyczą określenia,
które wypowiedzi powinny być wykluczone i karane, a które objęte wolnością słowa i wolne
od sankcji prawnych i formalnych – stosowanych z majestatu państwa. A przecież istnieje
jeszcze cały szereg nieformalnych sankcji społecznych, którymi mogą (i zapewne powinni)
być objęci autorzy korzystający z wolności słowa w sposób niegodny. Gdy ktoś kogoś
wulgarnie obraża, lecz nie ociera się o wezwanie do przemocy i nie stosuje pomówienia, to
społeczność ludzi uczestniczących z takim delikwentem w debacie powinna podejmować
działania zorientowane na objęcie go infamią lub bojkotem. Problem fatalnego poziomu
debaty publicznej w Polsce nie polega na tym, że wolności słowa jest za dużo, tylko na tym,
że żadna ze skonfliktowanych stron tej debaty nie dyscyplinuje ludzi z własnego obozu,
którzy w doborze słów posuwają się poza granice dobrego smaku. Dobry smak ma (lub raczej
powinien mieć) bowiem znacznie węższe granice niż wolność słowa, a autorzy wypowiedzi
powinni się samo-ograniczać, właśnie tymże dobrym smakiem się kierując. W Polsce
niestety, obojętnie jak obrzydliwa rzecz zostanie napisana lub powiedziana, spotyka się z
obroną lub aprobatą „współplemieńców”. To dlatego nasza debata dziczeje.
Prawicy i lewicy wybiórcze podejście do wolności słowa.
Na tym tle przekonanie liberałów, że prawo do szeroko zakrojonej wolności słowa mają
wszyscy, niezależnie od poglądów, będzie niezbyt popularne. Dużo więcej zwolenników
znajdzie postawa prawicy wobec wolności słowa. W tej wizji wolność należy ograniczać, gdy
pojawia się krytyka wiary religijnej, gdy dziennikarze badają przeszłość Karola Wojtyły, gdy
ukazują się skandalizujące dzieła sztuki i teatralne, gdy ktoś ogłasza, że aborcja za granicą
jest legalna, gdy ktoś mówi głośno o przewinach polskich szmalcowników, gdy uczniowie
ubierają się na czarno i noszą symbol Strajku Kobiet, albo gdy ktoś sięga w swojej ekspresji
po erotykę. Ale za to wolności słowa należy agresywnie bronić, gdy Facebook i Twitter
kasują konta prawicowych ekstremistów, gdy arcybiskup chce skarcić osoby LGBT (lub, w
zasadzie, dowolne inne osoby), gdy samorządy ogłaszają „strefy wolne od LGBT”, gdy
wykładowczyni uniwersytetu poświęca zajęcia na ewangelizację studentów, gdy aktywiści
prezentują wielkoformatowe zdjęcia rozerwanych płodów w środku miasta, lub gdy
pracownik Ikei cytuje fragmenty Biblii.
Jednak niemało sympatii zyska także postawa lewicy wobec wolności słowa. W tej wizji
wolność należy ograniczać poprzez cancel culture za wszelkie wypowiedzi lub żarty
ocierające się o „klasizm”, rasizm, homofobię, neoliberalizm, seksizm czy body-shaming,
stare książki trzeba pisać na nowo, aby usunąć z nich „niepokojące fragmenty” (cenzorów
zajmujących się tym Orwellowskim działaniem nazwano pięknie – „sensitive readers”),
zaimki mają stać się przedmiotem stałego wzmożenia, uciszyć należy również klimatycznych
denialistów oraz antyszczepionkowców, w końcu zakres dostępnej dla mówcy wolności słowa
nie musi być równy, a zależny od jego płci, wieku, koloru skóry, wyznania, orientacji
seksualnej oraz wagi ciała. Wolność słowa powinna być tym agresywniej broniona, do im
większej liczby mniejszości mówca należy. Poza tym bezwzględnie należy się ona przeciwnikom religii, zwolennikom diety roślinnej, transportu rowerowego i wysokich podatków. Jak nietrudno odgadnąć, każdy kto może w jednej lub drugiej koncepcji uzyskać przywileje
co do zakresu wolności słowa, będzie wolał tę koncepcję od stanowiska liberałów, że oto każdy człowiek zasługuje na taką samą wolność słowa i że może powiedzieć niemal wszystko, co zechce. Także jeśli ciebie to oburza…

Wyimki:
– Obrona własnego stanowiska przestała być głównym celem zabierania głosu. W jej miejsce
wszedł atak na stanowisko przeciwne. Nie trafność argumentacji, a dotkliwość obelżywości
komunikatu stała się miarą „sukcesu” w potyczkach słownych.
– Uciszenie opinii oznacza więc „rabunek” aktualnego i przyszłych pokoleń ludzkości z nowej
wiedzy, a strata ta w nawet większym stopniu dotknie tych, którzy z uciszoną opinią by się
nie zgadzali.
– Właściwą liberalnej postawie metodą walki z nimi będzie jednak kontrargumentacja, a nie
cenzura, uciszenie czy zastosowanie wobec autorów jakichkolwiek formalnych sankcji.
– Dla budowania autorytetu w „bańce” zwolenników niemałe znaczenie ma uzyskanie
wizerunku „niepokornego twardziela”. To swoisty maczyzm sieci 2.0. Równocześnie jednak
znana jest także prawidłowość „Kozak w necie, p**** w świecie”.
– Osoby mocno osadzone w pewnej siatce przywilejów mogą być obarczone koniecznością
niesienia cięższego brzemienia krytyki publicznej.
– Dobry smak ma (lub raczej powinien mieć) bowiem znacznie węższe granice niż wolność
słowa, a autorzy wypowiedzi powinni się samo-ograniczać, właśnie tymże dobrym smakiem
się kierując.

Cold War Liberals: Giovanni Spadolini :)

Zjednoczone Włochy powstały w XIX w. w znacznej mierze wbrew woli Stolicy Apostolskiej, czego wyrazem był antyklerykalny charakter wielu ich rządów do chwili rozdeptania demokracji przez Mussoliniego. Po II wojnie światowej jednak, przez wiele dekad, kontrolę nad politycznym biegiem wydarzeń w kraju ściśle sprawowała partia chadecka DC, która w znacznej mierze dawała Watykanowi rękojmię, iż nic „wywrotowego” się na jego „podwórku” nie wydarzy. Giovanni Spadolini co prawda wywrotowcem żadnym nie był, ale jednak z jego polityczną biografią wiąże się pierwszy poważny wyłom w dziejach chadeckiej hegemonii w Rzymie, gdyż w roku 1981 został pierwszym po wojnie niechadeckim premierem Włoch i przestawił kilka zwrotnic, zwłaszcza w polityce międzynarodowej.

Spadolini urodził się w 1925 r. w stolicy kraju, w dobrze prosperującej rodzinie burżuazyjnej, jako syn artysty-malarza i właściciela wielkiej biblioteki, Guido Spadoliniego. Otoczony od młodych lat tonami książek, Giovanni został intelektualnie bardzo wyróżniającym się uczniom, prymusem i w zasadzie omnibusem. Środowisko rodzinne i kontakt z literaturą zaszczepiły w nim wartości świeckie, republikańskie i liberalno-demokratyczne, które miały przynieść plon w dorosłym i dojrzałym życiu. Nie mniej jednak, jako człowiek bardzo młody – nastolatek i wchodzący dopiero w dorosłość 20-latek – Spadolini uległ „czarowi” wszechobecnego we Włoszech faszyzmu i przejściowo związał się ze środowiskiem filozofa-neoheglisty Giovanniego Gentilego, a w 1944 r. opublikował swój pierwszy tekst w piśmie „Italia e Civilita”. Z tego okresu znane są także jego wypowiedzi o charakterze antysemickim i antyliberalnym. W okresie wojny domowej Spadolini stanął po stronie Republiki Salo.

Pierwsze pięciolecie po wojnie było więc dla niego czasem koniecznej i niezwykle głębokiej rewizji światopoglądowej. Około 1950 r. można mówić już o ukształtowanym oglądzie świata przyszłego premiera. Dawny antysemita przeistoczył się w głośnego zwolennika syjonizmu i jednego z głównych sympatyków i obrońców prawa Izraela do istnienia na Bliskim Wschodzie we włoskiej debacie publicznej.

Do polityki jednak Spadolini miał trafić dopiero 20 lat później. W międzyczasie zbudował sobie niezwykle mocną i powszechnie szanowaną pozycję w świecie akademickim i mediów drukowanych. Po ukończeniu prawa na uniwersytecie florenckim pozostał na uczelni i objął profesurę na wydziale historii i politologii. Był autorem niezliczonej liczby publikacji na temat XIX- i XX-wiecznej politycznej historii Włoch, zwłaszcza włoskiego republikanizmu, politycznego katolicyzmu i sekularyzmu. W 1967 r. współzałożył słynny instytut „Seminarium Badawcze Studiów Parlamentarnych”, a w 1980 Fundację Nowa Antologia. W 1990 r. został wybrany prezydentem Włoskiego Instytutu Studiów Historycznych, którego założycielem był sam Benedetto Croce.

Jako publicysta polityczny zaczynał w „Il Messagero”, „Il Borghese” i „Il Mondo”, aby następnie poprzez tygodnik „Epoca” trafić na stanowisko redaktora naczelnego bolońskiego „Il Resto del Carlino”. Ponieważ jednak we włoskim świecie mediów drukowanych wszystkie drogi prowadzą nie do Rzymu, a do Mediolanu, Spadolini został w 1968 r. redaktorem działu politycznego w „Corriere della Sera”.

Aktywność publicystyczna i redaktorska skończyła się w 1972 r., gdy Spadolini skorzystał z oferty Ugo La Malfy i wystartował do Senatu jako kandydat niezależny z poparciem Włoskiej Partii Republikańskiej PRI. Dwa lata po zdobyciu mandatu wszedł w skład rządu jako pierwszy minister ds. spuścizny kulturalnej. Spadolini walczył o utworzenie tego resortu, w którym zajmował się ochroną zabytków, dzieł sztuki, księgozbiorów bibliotek i archiwami. Walczył z nielegalnym przemytem dzieł sztuki i promował regulacje prawne na rzecz ich ochrony przed kradzieżą. W 1979 r. „awansował” na stanowisko ministra edukacji i został wybrany nowym liderem PRI.

Kolejne kryzysy w koalicji rządowej doprowadziły w 1981 r. do powołania Spadoliniego na stanowisko premiera. Chadecy, choć obecni w jego koalicji, musieli wycofać się do drugiego szeregu. W ciągu blisko dwóch lat urzędowania Spadolini walczył z aferami korupcyjnymi oraz ze skrajnie lewicowymi grupami terrorystycznymi (za jego rządu z rąk Czerwonych Brygad uwolniono porwanego generała US Army i zastępcę dowódcy sił NATO na południową Europę, Jamesa Lee Doziera). Przesunięcie akcentów za jego premierostwa dało się zauważyć w odniesieniu do polityki zagranicznej. Spadolini określał się jako nie-interwencjonista, ale też nie jako zwolennik izolacjonizmu. Na tle większości włoskich polityków wyróżniał się stanowiskiem proamerykańskim i proatlantyckim. Za jego urzędowania wybrano Comiso jako miejsce stacjonowania dla pocisków Cruise, co szef PRI przeforsował pomimo znacznych protestów organizacji pacyfistycznych. Już jako minister obrony, którym został po ustąpieniu ze stanowiska szefa rządu, Spadolini dystansował się od polityki neutralności wobec brytyjsko-argentyńskiego konfliktu o Falklandy, opowiadając się czytelnie po stronie Londynu, zwłaszcza wbrew postawie włoskich socjalistów i ich lidera Bettino Craxiego.

Jeszcze jako premier, w październiku 1982, Spadolini zdecydował się na głośną demonstrację polityczną, gdy odmówił przyjęcia przywódcy Organizacji Wyzwolenia Palestyny, Jasera Arafata. Arafat spotkał się z prezydentem Włoch i papieżem Janem Pawłem II, lecz Spadolini zbojkotował lidera Palestyńczyków, protestując w ten sposób przeciwko zamordowaniu przez terrorystów OWP Stefano Gaja Tachego, małego chłopca pochodzącego z włosko-żydowskiej rodziny.

Po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, Giovanni Spadolini wysłał do Wojciecha Jaruzelskiego oficjalną notę, w której podkreślał, iż wszystkie siły polityczne Włoch jednogłośnie potępiają zduszenie przez WRON swobód obywatelskich i opozycji w PRL. Spadolini napisał: „Surowe restrykcje nałożone na prawa obywatela i człowieka oraz na prawa niezależnych związków zawodowych utworzonych przez naród polski spotkały się z jednogłośnym potępieniem ze strony włoskiego rządu, parlamentu oraz sił politycznych i społecznych w kraju. (…) Podobnie włoski rząd i siły polityczne odrzucają, wraz z partnerami we Wspólnocie Europejskiej i Sojuszu Północnoatlantyckim, wszelkie rodzaje zewnętrznej presji, która została użyta w celu obstrukcji i zatrzymania procesu reform i odnowy, który następował w Pańskim kraju. (…) …stan wojenny winien zostać odwołany, wszystkie aresztowane lub internowane osoby winny zostać uwolnione, zaś autentyczny dialog pomiędzy rządem, Kościołem i siłami ludowymi powinien zostać wznowiony w oparciu o zasady demokratycznej kontroli i konsensusu”.

Po zakończeniu swoich misji rządowych, w latach 1987-94, Spadolini pełnił funkcję przewodniczącego Senatu, przez krótko sprawując także funkcję głowy państwa. Został mianowany także senatorem dożywotnim. Ze stanowiska musiał ustąpić na rzecz przedstawiciela nowej elity, z partii Forza Italia Silvio Berlusconiego. Jej sukces był pokłosiem upadku niemal wszystkich czołowych partii Włoch w ramach korupcyjnego skandalu „czystych rąk”. Jednak, być może dzięki jasnej postawie Spadoliniego wobec nieprawidłowości, jego PRI była jedyną ze „starych partii”, które aferę przetrwały i pozostały na scenie politycznej.

Giovanni Spadolini pozostał całe życie kawalerem i był zadeklarowanym ateistą. Brak dowodów na potwierdzenie plotki, że przyjął wiarę katolicką tuż przed śmiercią. Zmarł w 1994 r. Jego imieniem nazwano – jakże mogło być inaczej? – bibliotekę włoskiego Senatu.

Tyrania optymizmu, pesymiści i szlagoni :)

__

Nikt nie zmusi mnie abym pięknie brzmiące słowo dwusylabowe: „tryumf“, drukował „triumf“. Zamienia się ono w ten sposób na jednosylabowe, niezgodne zupełnie z duchem polskiego języka. Niemożna dla jakichś wymagań pisowni zmieniać przyjętego od wieków brzmienia słów, tembardziej, jeśli objektywnie w poprzedniej pisowni brzmią one lepiej.

Witkacy, Pożegnanie jesieni

 

Uśmiechnięci, mili, uprzejmi, radośni, optymistyczni. Któż nie lubi takich osób. Zwłaszcza, gdy spędza się z nimi wiele czasu w swoim życiu. Albo chociaż są w nim obecni epizodycznie – podczas jakiegoś przypadkowego spotkania, przy załatwianiu spraw w urzędzie, gdy robimy zakupy. A jednocześnie wiemy, że nie jest to wcale takie łatwe. Powodów do niezadowolenia jest wiele i zawsze można jakiś znaleźć. Kiepski dzień każdemu może się zdarzyć. Gorszy okres – są ku temu zrozumiałe powody. Śmierć najbliższej osoby, informacja o przewlekłej chorobie, rozpad dotychczasowego życia prywatnego, załamanie się zdrowia psychicznego – w tych przypadkach, wydawać by się mogło, trudno wymagać urzędowego optymizmu, ale czy etykieta profesjonalizmu, narzucana przez innych lub samego siebie, przewiduje to?

Jednak za narzekaczami, smutasami, krytykantami i czarnowidzami się nie przepada. Z tymi, którzy widzą szklankę do połowy pustą, niechętnie pije się czy to kawę, piwo czy wino. Wydawać by się mogło, że trudno odnaleźć w spędzaniu z nimi czasu przyjemność. Odpowiadanie odburknięciem i skwaszoną miną zamiast uśmiechem i entuzjazmem jest jakby nie na miejscu. Tłumi, a może nawet uśmierca dynamikę. Niski poziom energii nie pasuje do wysokoenergetycznego świata, w którym jest przecież tyle fajnych rzeczy do zrobienia. Odbiera chęci do działania, drenuje, wysysa z nas witalność.

Polskie narzekanie

Jakiś czas temu Kacper Pobłocki w OKO.press opisał doświadczenie z pobytu w drugiej połowie lat 90. w Wielkiej Brytanii i kontrastującą z nim polską rzeczywistość życia codziennego. Na Wyspach ludzie byli serdeczni, uprzejmi, nawet jeśli było to sztuczne i tę sztuczność się wyczuwało. W Polsce z kolei nieuprzejmość kłuła w oczy, z nieuprzejmością można było spotkać się na każdym kroku, ale przynajmniej była w tym jakaś szczerość. W pierwszym przypadku dostrzegł, że za tą fasadą może również kryć się agresja i przemoc. Za pochmurną miną Polaków stoi natomiast niezdolność do wyrażania innych emocji niż złość i niezadowolenie, bo zostało to w nas stłumione przez model wychowania. Przez te 25 lat trochę się to zmieniło. Powodów do narzekania nieco ubyło. Zbliżyliśmy się do mieszczańskich społeczeństw Zachodu – szarość lat 90. nabrała nieco kolorów.

Jednak polskie narzekanie owiane jest legendą. Nie tylko Polak wracający z zagranicy jest nim oszołomiony, ale również dostrzegają je zagraniczni goście. Nie można zbyć tego łatwo zbyt małą ilością słońca, czy produkowanej z jego udziałem serotoniny, hormonu szczęścia. W końcu pochmurna i deszczowa Anglia, o której wspomina Pobłocki, temu przeczy. Wzrastająca popularność jogi, biegania, jazdy na rowerze, już nie tylko jako rekreacji, ale też pełnoprawnego środka transportu, wypadów za miasto na łono natury czy pływania wspiera produkcję tego hormonu. Może w tym tkwi też źródło pojawiającego się kolorytu? To protezy naturalnego słońca, wymagające nauki i podjęcia pewnego wysiłku i działania, tak samo sztucznego jak brytyjska kurtuazja.

Zakładanie maski optymizmu ma jednak swoją cenę. Doskonale rozumieją to osoby w kryzysie psychicznym czy o naturalnie niskim poziomie dopaminy i serotoniny, jak w przypadku adehadowców czy ludzi w spektrum autyzmu. Chcąc spełnić zadość wymaganiom, podejmują często tę grę. Przy innych przybierają pozę osób zadowolonych, radosnych. Mogą odczuwać w tym przymus, niemal tyranię. Wracając do siebie, zrzucając maskę, często jeszcze bardziej odczuwają spotęgowany smutek, przygnębienie, zdołowanie. To, co miało być ułatwieniem w relacjach międzyludzkich, zasadami gry towarzyskiej, nie w każdym przypadku działa korzystnie. O ile wypracowaliśmy skrypty optymistyczne, to w przypadku smutku nie do końca wiemy, jak się zachować. Pogrążone w nim osoby często wcale nie oczekują współczucia, nawet autentycznego. I to wcale nie wynika z kurtuazji z ich strony.

Cyklicznie powracająca jesienna chandra z powodu krótkich dni, szarugi, deszczu, sterczących nagich topól – tego dobrodziejstwa inwentarza przyjmowanego z patriotyzmem krajobrazu – beznadzieja wyjścia z zaklętego kręgu, niewiara w pozytywne rozwiązanie spraw predysponowałaby polską kulturę do znalezienia pesymistycznego skryptu kulturowego. Swobodnej rozmowy, niezbyt głębokiej i niezobowiązującej przy byle okazji, która nie przytłaczałaby, a może nawet wywoływała jakąś przyjemność, zastrzyk dopaminy z obcowania z drugą osobą, nawet niewidocznej na twarzy. Jeśli tego nie zrobiła, to wielkie zaniedbanie.

A może to właśnie dzielenie się narzekaniem – przecież nie jakimś wielkim problemem egzystencjalnym, bez oskarżania nikogo, bez oczekiwania znalezienia rozwiązania – jest odpowiednikiem pogawędki o ładnej pogodzie, spędzonych wakacjach, planach na nie czy o ostatnich sukcesach? Jak nie każdy potrafi w small talk, tak może nie każdy odnajduje się w narzekaniu? Jedni biorą je zbyt poważnie i chcieliby pomóc, lub czują na sobie presję, przez którą mogą doświadczać dyskomfortu. Przez innych z kolei przemawia złość, niechęć czy żal, co również jest złamaniem nieformalnych zasad tej sytuacji. Czyż absurd narzekania nie jest niekiedy porównywalny z absurdem optymistycznej kurtuazji? Wydaje się więc, że by unikać nieprzyjemności narzekania i nieuprzejmości, nie jesteśmy skazani na tyranię optymizmu, co dla wielu osób może być nawet wyzwalające, przynosić ulgę i stanowić uzupełnienie talii gry towarzyskiej.

Jednak nie o taką przemoc skrytą za kurtyną kurtuazji chodziło Kacprowi Pobłockiemu. Piękne czy miłe słowa nie tylko mogą nic nie znaczyć. To nie stanowiłoby problemu, patrząc na to, ile nieznaczących słów wypowiadamy w życiu. Co jednak gorsza, mogą one mamić, wykorzystywać nasze zaufanie, być narzędziem „pańskości”, przed którym inny niż dotychczas model wychowania w Polsce miałby chronić. Choć jest to niedopowiedziane, „pańskości” nie rodem z systemu pańszczyźnianego, lecz kapitalistycznego. W niesmak Autorowi Chamstwa i Kapitalizmu. Historii krótkiego trwania może być właśnie to, że ten mieszczański optymizm, zarówno przybierający formę kurtuazji w życiu codziennym, jak i dotyczący spojrzenia na przemiany społeczne, leży u podstaw kapitalizmu, bez którego trudno było sobie w ogóle go wyobrazić. Nawet jeśli ten optymizm wpłynął również na tak często opisywany smutek Detroit. Dziś do tego osnuwa go coraz większy pesymizm w związku z kolejnymi większymi lub mniejszymi kryzysami gospodarczymi, wydarzeniami na świecie, a zwłaszcza perspektywą szkód wyrządzanych przez człowieka środowisku naturalnemu.

Powody do zadowolenia

Czy możemy wyobrazić sobie w ogóle świat Zachodu bez praktykowania optymizmu? Odkąd w Europie i Stanach Zjednoczonych w dużej mierze poradziliśmy sobie z dręczącymi ludzkość niedogodnościami życia, takimi jak zatrważający poziom śmiertelności dzieci, głód i niedożywienie, trudne do zniesienia warunki sanitarne – brak dostępu do bieżącej wody, możliwości przechowywania żywności w odpowiednich warunkach – oraz z wieloma chorobami czy nawet pogarszającym się stanem naszych ciał czy psychiki, wydawało się, że nic nas nie powstrzyma. Mogliśmy mieć wrażenie, że czeka nas już świetlana przyszłość. A mocy takiej wizji trudno nie ulec, tym bardziej, że otaczający coraz więcej osób świat rozświetlał się, a jednostki i ich otoczenie wychodziły z mroku. W większości przypadków nie był to oślepiający blask, ale pozwalało to jednak myśleć inaczej, dostrzegać więcej możliwości.

Mroczny stan zachodnich społeczeństw to wcale nie tak odległa przeszłość. Pewnie gdyby nie pierwsza i druga wojna światowa oraz kryzysy gospodarcze XX wieku, wywołane czy to cyklami koniunkturalnymi, spekulacjami, cenami ropy czy nieodpowiednio dobraną w danym momencie polityką ekonomiczną państwa, Zachód wcześniej uporałby się przynajmniej z niektórymi z wymienionych oburzających zjawisk.

Wyjście z niego zbiegło się z nową polityką gospodarczą, których symbolami stali się Margaret Thatcher, Ronald Reagan, ale przecież poprzedzonych chwilę wcześniej przez duet francuskiej prawicy liberalnej Valéry Giscard d′Estaing-Raymond Barre, której charakter był możliwy dzięki przemianom Międzynarodowego Funduszu Walutowego pod przewodnictwem Johanessa Witteveena w latach 70., gdy świat i gospodarka trzęsły się w posadach. Ten Holenderski polityk i ekonomista przekształcił Fundusz w wielkiego pożyczkodawcę przekazującego pieniądze w zamian za politykę zaciskania pasa i wprowadził go także w świat swobodnego przemieszczania się kapitału. Słowem, stworzył podwaliny pod świat, który znamy.

Więcej! Szybciej! Nawet jeśli oznacza to cięższą pracę. Nie tylko obietnica spełnienia swoich marzeń, ale również branie udziału w tym pochodzie postępu ułatwiało z pewnością znoszenie wielu trudów. Nadawało im ponadjednostkowy sens. Zaryzykowałbym tezę, że podobny do tego, jaki w XIX w. i na początku XX w. zaprzęgniecie ludzi – przedsiębiorców, robotników, chłopów – do budowy gospodarki narodowej. I choć dziś trąci to nacjonalizmem gospodarczym, to trzeba pamiętać, że gospodarka wówczas była w bardzo małym stopniu umiędzynarodowiona i na to nastawiona. Przecież także dziś wiele MŚP wcale nie planuje wyjść poza skalę lokalną czy regionalną. Z kolei duże przedsiębiorstwa wiedzą, jakie trudności wiążą się z wejściem na rynki innych krajów i jak pomocne może być w tym państwo. Nawet europejski wspólny rynek nie zawsze jest spokojnym morzem dla prywatnych statków, na które łatwo wpłynąć.

W okowach optymizmu

Jednak optymizm nie opiera się tylko na sukcesach świata materialnego, co może jest dla nas najłatwiejsze do zobaczenia. Optymizm tkwi znacznie głębiej w zachodnim DNA. W zasadzie myślenie o świecie od starożytnych Greków jest nim przeniknięte. Optymizm społeczny – podpieram się tu pracami Isaiaha Berlina – opiera się na przeświadczeniu, że ludzka natura jest zawsze taka sama, problemy dręczące ludzi są zasadniczo do rozwiązania, a poradzenie sobie w jednej dziedzinie – polityce, moralności, nauce, gospodarce, przezwyciężeniu natury przy pomocy technologii – łączy się, wspiera inne i harmonijnie pozwala im zmierzać do stanu całkowitej pomyślności. Choć diametralnie można różnić się co do zdania na temat źródeł problemów, możliwości ich poznania i recept na ich przezwyciężenie, to wspólne jest przeświadczenie, że istnieje metoda pozwalająca poznać prawa rządzące światem i dzięki temu rozwiązać dotychczasową nędzę ludzkiej egzystencji. Na przeszkodzie wyjścia z niej zawsze natomiast stała ignorancja, lenistwo, zabobony, uprzedzenia, dogmaty i fantazje, intencjonalne działania złych ludzi, zwłaszcza rządzących.

W sposób skrajny i jednoznaczny zostało to wyrażone w epoce Oświecenia, zwłaszcza we Francji. Najbardziej optymistyczną wizję przedstawił markiz Condorcet, pisząc swój Szkic obrazu postępu ducha ludzkiego poprzez dzieje w więzieniu, czekając na egzekucję. Francuscy filozofowie, pisarze i myśliciele podjęli się karkołomnego zadania. Spróbowali sformułować wzorzec Sevres w dziedzinie życia społecznego, według którego powinno je się mierzyć i oceniać życie polityczne i moralne. Nic więc dziwnego, że pojawił się wobec tego opór. Najsilniejsza reakcja, a z pewnością taka, która odbiła się najgłośniejszym echem i miała największe reperkusje, pojawiła się w Niemczech. To tam tacy myśliciele jak Hamannem, a zwłaszcza Herder, pisarze okresu Sturm und Drang czy nieco później Fichte wzniecili bunt kulturowy. To oni położyli fundamenty pod najsilniejszy nurt kontroświecenia jakim był romantyzm. Drugim, już nie tak ciekawym, choć również mającym głośne nazwiska, z którymi po dziś dzień się polemizuje lub na nich powołuje, był katolicyzm z de Maistrem, Chateaubriandem czy Donoso Cortesem. Trzecim – konserwatyzm z Burke’iem czy Metternichem. W dwóch ostatnich przypadkach optymizm nie jest porzucony, nawet jeśli sprzeciwiają się racjonalistom o nastawieniu naukowym. Podobnie jak oni uznawali, że „konflikt i tragedia biorą się jedynie z nieznajomości faktów, nieodpowiednich metod, niekompetencji bądź złej woli władców oraz ciemnoty ich poddanych”, ciemnoty oznaczającej tyle, co uleganie iluzji oświeceniowych ideałów. I żywili podobną nadzieję, że „wszystko można naprawić, stworzyć harmonijne, racjonalnie zorganizowane społeczeństwo, sprawić, że ciemne strony życia znikną”, z tym że przez racjonalność przemawia w jednym przypadku wiara chrześcijańska, w drugim tradycja.

Przeciw optymizmowi

Wspomniani preromantycy i romantycy fundamentalnie podważali zasady optymizmu – „uniwersalizmu, obiektywizmu, racjonalizmu, możliwości znalezienia trwałych rozwiązań wszystkich autentycznych problemów społecznych oraz intelektualnych, a także, co nie mniej istotne, idei, że racjonalne metody są dostępne każdemu człowiekowi, który posiada dar obserwacji i logicznego myślenia”. To właśnie oni uznawali, że „wartości się nie znajduje, lecz stwarza, nie odkrywa, lecz wypracowuje” i właśnie dlatego, że w ten sposób są własne, czy to danej osoby czy wspólnoty, należy je realizować. Czasami może to się odbywać przeciwko naturze i harmonijnego z nią współistnienia, zwłaszcza, gdy mowa była o kwestiach moralnych. Przemawia przez to apoteoza woli. Dziś doskonale już wiemy, jak dwuznaczne jest tego dziedzictwo. Z jednej strony tkwi w tym siła emancypująca, z drugiej, może popychać do nagiej przemocy czy to narody, czy też jednostki. Z tego powodu jest to bardzo niejednoznaczne dziedzictwo, które jednak jest z nami cały czas obecne.

Przeciw racjonalizmowi w polityce opowiadali się nieliczni w XX w. Zaliczyć do nich można tak różnych myślicieli, jak lewicowy pisarz Stanisław Brzozowski, konserwatywny filozof Michael Oakeshott oraz liberał Isaiah Berlin. Ten pierwszy uważał, że racjonalizm zabija prawdziwe życie, ogranicza możliwości twórcze, czy to w życiu prywatnym czy politycznym, oraz jest narzędziem tych, którzy w sposób niekoniecznie zgodny z nim zdobyli władzę, a teraz z jego pomocą uzasadniają staus quo. W tym był niezbyt odległy właśnie od tradycji romantycznej. Z innego powodu oświeceniowemu ideałowi zaprzeczał Oakehott. Uznawał on, że choć racjonalizm może być przydatny w rozwiązywaniu problemów technicznych, to kompletnie nie nadaje się do polityki będącej domeną wiedzy praktycznej. Związana jest ona z pewnym wyczuciem, poczuciem smaku, zmysłem estetycznym, zdolnością przewidywania konsekwencji i intuicyjnym wyborem środków do osiągnięcia zamierzonego celu. Jest trudna do przekazania, efemeryczna, a co ważniejsze, w odróżnieniu od wiedzy racjonalnej jest niepewna. Brytyjski filozof rozbijał w ten sposób liczne optymistyczne nadzieje, na czele z tym, że istnieje uniwersalna metoda rozwiązywania problemów ludzi, czy też, że każdy może mieć do niej dostęp.

W jeszcze inny sposób przeciw optymizmowi opowiadał się Berlin. Z jednej strony uznawał on wielość kultur ostatecznie wyznaczających swoje własne oceny i niemogące być ocenione podług jednej, uniwersalnej miary. Zaczerpnął to od XVIII-wiecznego, wtedy mało znanego myśliciela Giambattisty Vico. Ale rozprawił się też z tą kwestią na początku XX w. hiszpański filozof Ortega y Gasset. Buntował się przeciwko temu, by oceniać zachodzące i nadchodzące zmiany według standardów XIX w., który sam ochrzcił się wiekiem postępu i nowoczesności. I nie dlatego, że są one bardzo odległe, ale właśnie z tego powodu, że są bardzo bliskie. Nie chciał więc być określany mianem „nowoczesnego”, ale za to „bardzo dwudziestowiecznego”. Z drugiej strony – i to bardziej zasadnicze w myśli Berlina – wartości w obrębie jednej kultury wchodzą ze sobą w konflikt, którego nie sposób się pozbyć, a rozwiązaniem może być tylko poświęcenie jednej w imię drugiej. To sprawia, że nie ma szans, by społeczeństwo rozwiązało wszystkie swoje problemy w sposób harmonijny. Zachodzące sprzeczności w obrębie wartości opisał wcześniej np. polski pesymista, a wręcz katastrofista, Stanisław Ignacy Witkiewicz. Witkacy w swoim najbardziej filozoficznym traktacie z 1919 r. Nowe formy w malarstwie i wynikające stąd nieporozumienia zauważa, że wraz z pożądanym rozwojem społecznym przynoszącym szczęście zanikają uczucia metafizyczne, co przekłada się chociażby na sztukę oraz inne aktywności człowieka związane z życiem duchowym.

Już de Tocqueville w XIX w. dostrzegał, że demokracja, będąca dla niego przede wszystkim formą uspołecznienia, a nie ustrojem politycznym, sprawia, że literatura będzie niższych lotów niż dotychczas. Będzie raczej skupiona na zadziwianiu, niż podobaniu się, rozbudzaniu namiętności, a nie oczarowywaniu poczuciem smaku. Jeśli to miałby być największy konflikt wartości w demokracji, to aż tak bardzo nie trzeba by było się martwić. Gorzej, jeśli demokracja wchodzi w konflikt z liberalizmem, czyli dwóch równie wysoko postawionych dziś wartości w świecie Zachodu. Są tacy, którzy uważają, że tak się może zdarzać, ale są momenty, w których obie wartości mogą ze sobą współistnieć, a być może łączyć się w chwiejnym balansie i tworzyć demokrację liberalną. Inni natomiast zasadniczo uważają, że demokracja i liberalizm muszą się wykluczać, jako że w tej pierwszej w centrum jest wspólnota, w drugim jednostka.

Na innym poziomie ważne dziś wartości związane z ochroną klimatu również znajdują się wielokrotnie w konflikcie z innymi wartościami, jak potrzeba wypoczynku, często związane z nim podróżowanie czy gospodarka regionów turystycznych. Tak więc pesymizm związany z klimatem wynika nie tylko z nadciągającej katastrofy. Być może zresztą tony alarmistyczne, przecież wynikające z troski o życie na planecie, były jednak zbyt silne, skoro w sześciu europejskich rozwiniętych krajach wśród młodzieży dwie osoby na pięć są gotowe z lęku wynikającego ze zmian klimatycznych zrezygnować z rodzicielstwa. I z takim nastawieniem, oddającym pesymistyczne nastroje, wyrażające niewiarę w rozwiązanie ludzkich problemów, będą wchodzić w dorosłość. Także o to mogą mieć pretensję do dorosłych, nie tylko o to, że nie zareagowali odpowiednio wcześnie.

Polskie zmagania z formą

Wróćmy do Polski. A dokładniej do roku 1937. Piętnastoletniego Konstantego ciotki proszą o przeczytanie niezrozumiałej przez nie powieści napisanej przez jedną z osób z ich towarzystwa, Witolda Gombrowicza. Ten zachwyca się nią. Odnajduje w niej bowiem sekrety swojego szlacheckiego środowiska, nie tylko do znudzenia przywoływane szkolne doświadczenia, ale także tej jego staroświeckiej części oraz tych, którzy jak Młodziacy starają się z całej swojej mocy spełnić wymagania nowoczesności, postępowości, optymizmu. To właśnie „Kot” Jeleński po latach stanie się tym, który wypromuje na świecie twórczość sandomierskiego szlagona. Był to bowiem jeden z dwóch – obok założyciela Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, Krzysztofa Michalskiego – managerów kultury na światowym poziomie, również za sprawą Kongresu Wolności Kultury. Niewątpliwie wpłynęła na to również tak podkreślana przez jego znajomych optymistyczna postawa, zupełnie obca polskiej pochmurności, zrzędzenia czy nawet nadętości. Być może też z tego powodu zasłużył na miano kosmopolaka. Zupełnie inni w obcowaniu z ludźmi byli chociażby tyrański i nietowarzyski Giedroyc czy kłótliwy i trudny w obyciu Gombrowicz.

To również oblicza walki ludzi z formą, którą na przykładzie sobie znanych Polaków tak chętnie odsłaniał autor Ferdydurke i Dzienników. Jak ciężkie to próby pokazuje właśnie recepcja dzieł Gombrowicza. Jak zauważa w jednym z listów do Józefa Czapskiego Jeleński, po wielu latach starszy brat Witolda, Jerzy wciąż nie zrozumiał krytyki i pozostał jednym z tych wyśmiewanych w dziełach szlagonów. Z drugiej strony, ci, którzy chętnie podłapują ten właśnie wątek krytyki szlachetczyzny, ojcowizny, a także mickiewiczowskiej wizji polskości pomijają młodziakowskie wątki, chęci budowy siły polskiej kultury na tym co jest w niej słabe czy dystansu do jemu współczesnej kultury Zachodu. Tym samym również oni zasługują na miano szlagonów. Irytował Gombrowicza zachodni racjonalizm, ta chęć jednoznacznego i całościowego opisu świata. To właśnie na takie próby ukuł powiedzenie: „Im mądrzej tym głupiej”. Za namawianie Polaków do poważnego traktowania właśnie takich dyskusji krytykował Miłosza, Brzozowskiego. Jego zdaniem właśnie „letniość” Polska potrzebna jest Zachodowi. Hreczkosiej przechadzając się po swoim sadzie powinien „sceptycznie próbować gruszek zachodniej myśli i sztuki”. Te z drzewa optymizm zdecydowanie mu nie smakują.

Polska letniość przeciw surowości Zachodu. Kurtuazja kontra narzekanie. Niemożliwe do pogodzenia wartości romantyzmu i racjonalizmu, pesymizmu i optymizmu. Nie da się na tym zbudować nic spójnego. Jednak umiejętne żonglowanie tymi opozycjami, zamiast okopywania się w poszczególnych kościołach jest jakąś iskierką nadziei w beznadziejnej sytuacji. Ale może to tylko życzenie pozytywnie myślącego pesymisty.

Nowy rok, nowy świat :)

Czy postęp zawsze jest dobry? Coraz to nowe kryzysy na świecie, obejmujące praktycznie każdą sferę, oraz nieuchronnie zbliżająca się katastrofa klimatyczna podają to przekonanie w wątpliwość.

Nowy rok to czas postanowień oraz pogłębionej refleksji nad tym, jak poprawić stan aktualny. Świat również nie stoi w miejscu. Ewoluuje, według powszechnego przekonania, ku lepszemu. Ludzkość posiada coraz więcej wiedzy, a ta z kolei przekłada się m.in. na rozwój medycyny czy technologii, które w założeniu mają usprawniać życie codzienne. Trudno nie odnieść wrażenia, że doszliśmy do momentu, w którym dążenie do zaspokojenia tych nazwanych i nienazwanych jeszcze potrzeb zaczęło być w pewnym sensie postrzegane jako przymus, a konkurujące ze sobą firmy starają się znaleźć usprawnienie dla każdej, nawet najmniejszej dziedziny życia. Ale czy postęp zawsze jest dobry? Coraz to nowe kryzysy na świecie, obejmujące praktycznie każdą sferę, oraz nieuchronnie zbliżająca się katastrofa klimatyczna podają to przekonanie w wątpliwość.

Więcej znaczy więcej

Choć klimatolodzy biją na alarm, wieszcząc zbliżające się załamanie klimatu, naszą kulturę definiuje przede wszystkim słowo „dużo”. Moda przychodzi i odchodzi, ale trend na to, żeby wszystkiego było więcej, trzyma się dobrze. Modnie jest nie palić, ograniczyć, a nawet wyeliminować alkohol, niezdrowe jedzenie czy produkty zwierzęce. Sprawia to wrażenie, że w ostatnim czasie staliśmy się bardziej świadomym społeczeństwem. Problem w tym, że nasze dawne grzeszki zastąpił nadmiar, który niezależnie od tego, czego dotyczy, jest szkodliwy.

Jednym z takich przykładów jest żywność. W ciągu ostatnich dziesięciu lat modne stało bycie „foodie”, czyli miłośnikiem jedzenia. Według definicji słownika Merriam-Webster ten termin oznacza osobę „żywo zainteresowaną najnowszymi trendami kulinarnymi”, a anglojęzyczna Wikipedia dodaje do tego wyjaśnienia, że foodie „je nie tylko z głodu, ale także jako hobby”. W tym ujęciu jedzenie staje się formą spędzania wolnego czasu, a że popyt kreuje podaż, wzrost popularności tego stylu życia przełożył się na rozwój gastronomii. Raport „Polska na Talerzu” cały czas odnotowuje wzrost zainteresowania Polaków gastronomią, a także ilości pieniędzy wydawanej w restauracjach. Oczywiście, nie ma nic złego w czerpaniu przyjemności z dobrze przyrządzonego posiłku, ale niezależnie od tego, jak zdrowy byłby ów posiłek, nie można jeść w dużych ilościach bez konsekwencji. Normą stało się częste chodzenie do restauracji, gdzie porcje są raczej dość syte, a także wydarzenia kulinarne, podczas których ta ilość się dodatkowo zwiększa. Jemy także poza lokalami gastronomicznymi, a wokół bycia foodie utworzyła się odpowiednia kultura. Jak grzyby po deszczu pojawiają się nowi influencerzy i konta o tej tematyce. Często wręcz przeraża to, co się na nich pojawia, ponieważ wiele z tych stron pokazuje popularne potrawy jak burgery czy pizza, których zaletą ma być to, że są w wersji XXL, a na YouTubie popularne stały się filmiki, gdzie vlogerzy pochłaniają wielkie ilości jedzenia. Ogromna ilość humoru w Internecie, to prześmiewanie kompulsywnego podjadania czy przejadania się i przedstawianie tego nie jako problem, ale coś wręcz normalnego. Trudno wyobrazić sobie coś takiego w przypadku palenia. Alkohol jest co prawda bardziej akceptowany społecznie, ale coraz częściej krytykuje się promowanie picia, zwłaszcza w przypadku influencerów. Promuje się też akcje takie jak Dry January (ang. Suchy Styczeń), zachęcające do, przynajmniej, miesięcznej wstrzemięźliwości. Wprawdzie porusza się temat otyłości jako choroby cywilizacyjnej, ale problem pogłębia fakt, że coraz więcej ludzi staje się smakoszami oraz poszukuje lepszego jakościowo jedzenia.

Skoro się je, to musi się pojawić również kwestia spalania pochłoniętych kalorii, więc w ramach mody na zdrowy tryb życia, razem z jedzeniem modne stało się bycie w dobrej kondycji fizycznej. Przede wszystkim chodzenie na siłownię, które podobnie jak restauracje zaczęły masowo się pojawiać. Wiele firm starało się przyciągnąć do siebie pracowników oferując im kartę MultiSport. Niestety, także w podejściu do zdrowia liczył się nadmiar. O ile, znowu, nie ma nic złego w promowaniu sportu, niepokój budzi fakt, że w miejsce ogólnej zachęty do aktywności fizycznej, pojawiło się kreowanie określonego modelu i stworzenie z niego mody. Internet wypełnił się influencerami prezentującymi idealne ciała, choć później okazało się, że nie było to do końca uczciwe. Internetowi celebryci nagminnie stosują różne sztuczki, żeby na zdjęciach wyglądać jak najlepiej, a na media społecznościowe wrzucają tylko te, gdzie wyglądają idealnie. Niektórzy jednak, jak Danae Mercer, zaczęli z tym walczyć i pokazywać, jak ciało może się zmienić w ciągu kilku sekund, jeśli przyjmie się tylko odpowiednią postawę. W odpowiedzi na pojawiający się u wielu osób stres wywołany drwinami ze strony innych bywalców siłowni ze względu na wygląd ciała odbiegający od promowanego wzoru, pojawili się też influencerzy plus size, chcący pokazać, że każdy może ćwiczyć. Bethy Red, nagrywając filmik, uchwyciła właśnie taki moment, gdy jedna z dziewczyn ćwiczących na siłowni wyśmiała ją za to, co robi. Nie był to niestety odosobniony przypadek. Gdy sport stał się modą, promocja zdrowia zeszła na dalszy plan. Zaczęło chodzić o to, żeby i ćwiczeń, i mięśni było po prostu więcej. Modnie było jeść, więc modnie było spalać, ale to nie koniec listy grzechów głównych.

Możliwość dokonywania zakupów online sprawiła, że kupować można tak, jak jeść czy ćwiczyć na siłowni – dużo. Popularne platformy sprzedażowe umożliwiają konsumentom nabycie ogromnej ilości rzeczy w krótkim czasie, z błyskawiczną dostawą do domu, a często nawet i możliwością równie szybkiej wymiany. Wystarczy wcisnąć jeden guzik, żeby stać się posiadaczem nowej rzeczy,  wygoda wzmogła tylko potrzebę zdobywania ich więcej, a samo kupowanie stało się dodatkowo nowym sposobem radzenia sobie z negatywnymi emocjami. Ponieważ to znowu nie jest ani palenie, ani picie, nikt o tym nie mówi, choć już dawno zjawisko to przybrało wymiar kompulsywności. Wiele osób wręcz chwali się tym, że kupują dużo często niepotrzebnych rzeczy, albo wymieniają sprawne sprzęty na nowsze. Stan niekupowania coraz bardziej odczuwalny jest jak ten lękowy, więc gromadzimy coraz więcej. Włącznie z osobami deklarującymi chęć zmiany zachowań konsumenckich. W ten sposób stylem życia stało się kupowanie w „second handach”, ale nadal jest to często nabywanie masowe. Nowa sukienka na wesele, sylwestra, czy na zły humor. W wielu szafach półki uginają się od spontanicznie kupionych ubrań, założonych raz czy dwa, które można później zmieścić w niemałej walizce. Znowu popyt kreuje podaż, sprzedaż z drugiej ręki, będąca już stylem życia, ulega postępującej gentryfikacji. Niektórzy robią duży biznes na wykupywaniu całych worków wyszukanych ubrań, sprzedawanych później dla zysku, co oczywiście podbija ceny. Wszystko to napędza niekończącą się konsumpcję pozornie zaspakajającą ogromny, stale zwiększający się głód. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a kiedy na pierwszy rzut oka nie widać, żeby coś było szkodliwe, nie czujemy wyrzutów sumienia, gdy chcemy więcej.

Świat w protezach

W ciągu ostatnich stu lat technologia rozwinęła się tak mocno, że wyszła z etapu raczkującego i stała się w końcu nieodłącznym elementem życia codziennego. Obecnie egzystowanie bez niej jest na tyle trudne, że staje się właściwie niemożliwe, ponieważ życie „cyfrowe” wypiera to „analogowe”. Nawet gdyby ktoś bronił się przed przejściem w ten nowy wymiar, w końcu dowie się, że pewne usługi nie są już realizowane w dawny sposób. Banki naciskają na klientów, żeby zarządzali finansami przez aplikacje, a kody odbierali przez wiadomości tekstowe, miasta rezygnują z biletów kartonikowych na rzecz elektronicznych, a instytucje edukacyjne wymagają od rodziców oraz uczniów logowania się na specjalne platformy, gdzie przekazywane są istotne informacje. To tylko kilka przykładów obrazujących jak korzystanie z technologii, posiadanie komputera z dostępem do Internetu, smartfona oraz innych urządzeń powoli staje się bezapelacyjnym wymogiem. Do tego dochodzą usługi oferowane w sieci, kuszące łatwą dostępnością czy bogatym wyborem oraz sieci społecznościowe i aplikacje, bez których trudno utrzymać kontakt ze znajomymi czy być na bieżąco z ważnymi informacjami lub wydarzeniami. Na tę nieuchronność reagujemy adaptacją i przyzwyczajamy się do życia w nowych warunkach, szybko stających się dla nas normą. Pandemia, stwarzająca potrzebę bezkontaktowego funkcjonowania, jeszcze dodatkowo przyspieszyła tą tranzycję, a ludzie coraz bardziej przyswajają sobie styl życia online.

Choć wydaje się, że życie staje się w ten sposób lepsze oraz łatwiejsze, to jednak rozwój technologii zaczyna wzbudzać wątpliwości wraz z coraz liczniejszymi doniesieniami o ich skutkach ubocznych. Najwięcej dotyczy mediów społecznościowych, początkowo pełniących funkcję zabawek, a wraz z przyrostem liczby użytkowników stających się kluczowymi narzędziami do zarządzania życiem społecznym. Prasa zaczęła coraz częściej pisać o wynikach badań jednoznacznie dowodzących, że korzystanie z mediów społecznościowych może mieć zły, wręcz uzależniający wpływ na psychikę. Powstało nawet określenie FOMO (ang. Fear Of Missing Out) oznaczające chorobliwy strach przed tym, że coś nas omija w sieci, gdy jesteśmy niedostępni i skutkujący kompulsywnym sprawdzaniem różnorakich kanałów. Badania naukowe temu poświęcone wykazywały zdecydowanie negatywne skutki korzystania z mediów społecznościowych, takie jak zwiększenie poczucia osamotnienia, zazdrości, narcyzmu, niepokoju czy depresji. Alarmujące były też dane dotyczące ich wpływu na samoocenę, zwłaszcza w przypadku popularnego wśród młodych ludzi Instagrama czy Snapchata. Zwłaszcza młodzi ludzie zaczynają przyzwyczajać się do znacznie zmodyfikowanych wizerunków swojego wyglądu, które zapewniają im popularność w sieci. Okazuje się, że to przywiązanie może być na tyle silne, że zdarzają się przypadki zamawiania operacji plastycznych, mających upodobnić twarz pacjenta do jej wersji zmienionej przez, często dehumanizujące wygląd, filtry Instagrama lub Snapchata. W badaniu przeprowadzonym przez Amerykańską Akademię Chirurgii Plastycznej i Rekonstrukcyjnej Twarzy w 2017 roku, aż 55% chirurgów plastycznych w USA miało pacjentów pragnących przejść korektę twarzy tak, aby wyglądać lepiej na zdjęciach, a wytyczne były podyktowane tym, jak wychodzili na selfie. Od 2016 roku wzrost takich zgłoszeń wyniósł 13%. W 2018 roku chirurg plastyczny dr Tijon Esho nazwał zjawisko pragnienia operacyjnego dopasowania swojej twarzy do jej wersji zmienionej filtrami dostępnymi w aplikacjach „Snapchatową dysmorfią”. Coraz częściej mówi się o konieczności wprowadzenia prawnych środków zapobiegających tym trendom. W 2012 roku Izrael, jako pierwszy, przyjął prawo nakazujące oznaczanie reklam poddanych wizualnej obróbce, a w 2017 za tym przykładem podążyła Francja.

Jednak nie tylko kwestia zdrowia psychicznego budzi poważne kontrowersje dotyczące użytkowania mediów społecznościowych. Chociaż wiadomo, że pozornie darmowe serwisy zarabiają reklamując treści oparte o aktywność osób z nich korzystających, nikt nie spodziewał się, jak daleko sięga pozyskiwanie danych. Od pewnego czasu już wiadomo, że media społecznościowe mają duży wpływ na manipulowanie informacjami, a tym samym są w stanie zmieniać poglądy swoich użytkowników. Afera Cambridge Analytica była przełomowym wydarzeniem otwierającym oczy na to, że platformy takie jak Facebook mają możliwość zachwiania strukturami społeczeństwa np. przez wpływanie na wynik wyborów. Byli pracownicy oraz specjaliści ze szczegółami opowiadają, m.in. w dokumencie „Dylemat Społeczny”, o tym, w jaki sposób media społecznościowe wykorzystują dane, żeby tworzyć profile psychologiczne użytkowników, a algorytmy programuje się w sposób wykorzystujący wiedzę z zakresu psychologii tak, aby były sprytniejsze od człowieka. Swoją cegiełkę dokłada także powszechność serwisów sprawiająca, że trudno jest funkcjonować w dzisiejszym świecie bez korzystania z nich. W efekcie stają się one niebezpiecznymi narzędziami, nad którymi nie ma żadnej kontroli.

Pod koniec 2021 roku Facebook zmienił nazwę na Meta, a jego twórca Mark Zuckerberg zadeklarował chęć rozwinięcia swojej platformy w świat wirtualny. Metaverse jest przedstawiany jako nowy wymiar łączenia ludzi oraz ambitny plan rozwoju technologii. Jednak obserwując problemy pojawiające się w związku z serwisami społecznościowymi, taki pomysł zaczyna wydawać się ryzykowny, ponieważ trudno będzie oszacować, jakie skutki dla społeczeństwa, nieradzącego sobie z mediami społecznościowymi w obecnej formie, będzie miało pojawienie się Metaverse. Nie tylko z logicznego punktu widzenia, ale także atrakcyjnie wyglądających zapowiedzi wirtualnego świata Zuckerberga, łatwo wysnuć wniosek, że Meta ma być na tyle kusząca, by stanowić konkurencyjną alternatywę dla rzeczywistego świata. Jeśli na chwilę obecną ludzie pod wpływem regularnego oglądania swojego wizerunku zmienionego przez aplikacje przestają akceptować swój rzeczywisty wygląd, a media społecznościowe mają silnie uzależniający potencjał, można sobie wyobrazić, że jeszcze piękniejsza, plastyczniejsza, a przede wszystkim intensywna i zniekształcona wizja może mieć bardziej niepożądane skutki. W tym przypadku pojawia się również uzasadnione ryzyko, że technologia przekraczająca ludzkie granice będzie w stanie uszkodzić mechanizmy funkcjonowania człowieka podobnie jak wzrok mogą popsuć niewłaściwie noszone okulary.

Nie tylko w sferze mediów społecznościowych technologia wydaje się obracać przeciwko człowiekowi. Pod pozorem usprawniania życia, wprowadza się nowe rozwiązania, okazujące się z czasem, przynajmniej w jakimś wymiarze, szkodliwe. Takim przykładem są chociażby kryptowaluty, podbijające obecnie świat. Ślad węglowy „kopalni” Bitcoina jest porównywalny z emitowanym przez produkującą duże ilości wołowiny Argentynę. Zresztą dodatkową wadę ukazała afera z kryptowalutą inspirowaną popularnym serialem „Squid Game”, której twórcy zniknęli bez śladu po zarobieniu dużych pieniędzy na sprzedaży tokenów. Obecnie Internet zaczęły zalewać niewymienialne tokeny (NFT) czyli cyfrowe aktywa oparte o technologie blockchain, według Piotra Grabca ze Spider’s Web posiadające znamiona piramidy finansowej. Ale nie wszystko toczy się wyłącznie w przestrzeni internetowej. Obecnie większość ludzi przyzwyczaiła się do usług wielu firm takich jak Amazon, Uber czy Airbnb, osiągających ogromny sukces dzięki możliwościom, jakie daje im sieć. Dzięki niej rozrastają się do gigantycznych rozmiarów, dających określoną władzę. Po ponad dziesięciu latach od początku ich działalności okazuje się, że ułatwianie życia jakie oferują, może wiele kosztować.

Człowiek kontra giganci

Zakochaliśmy się w pewnych usługach, a z czasem nasza miłość przełożyła się na ogromne wpływy oraz możliwość wymykania się jakiejkolwiek kontroli dla firm, które je stworzyły. Stany Zjednoczone stanowią przyjazne środowisko dla przedsiębiorstw pragnących się rozwijać bez ograniczeń, więc stały się domem dla takich gigantów jak Google, Facebook (obecnie Meta), Amazon, Uber lub Airbnb.

Nie jest tajemnicą, że Amazon może często liczyć na ogromne ulgi podatkowe i subwencje. Imperium Jeffa Bezosa w latach 2017-2018 nie zapłaciło ani centa federalnych podatków, a gdy planowano powstanie siedziby w Nowym Jorku, Amazon mógł liczyć na 3 miliardy dolarów finansowej zachęty z budżetu miasta. Ostatecznie wycofano się z tego pomysłu ze względu na liczne protesty. Media od dawna obiegają informacje o tym, jak skandalicznie Amazon traktuje pracowników, płacąc im głodowe stawki czy nie zapewniając odpowiedniej ochrony. W kwietniu 2020 Amazon został zmuszony we Francji do ograniczenia swojej działalności za niezagwarantowanie pracownikom ochrony w czasie pandemii. W rodzimym USA nie ma jednak takich ograniczeń, więc takich doniesień jest o wiele więcej, czasami z tragicznym skutkiem. 12 grudnia 2021 świat usłyszał o śmierci sześciu pracowników magazynu, który zawalił się podczas szalejącego tornada. Z wiadomości tekstowych przekazanych przez bliskich jednej z ofiar, okazuje się, że pomimo niebezpieczeństwa, pracownicy byli zobowiązani do pozostania na miejscu pracy. Jeff Bezos do tej pory nie odpowiedział choćby w najmniejszym stopniu za masowe nadużycia w swojej firmie.

Podobnie Airbnb. Pomysł na krótkoterminowy wynajem mieszkania szybko stał się popularny. Klientów przyciągała możliwość wyjazdu w warunkach domowego komfortu, a właścicieli możliwość dorobienia sobie do wynagrodzenia czy też zmniejszenia kosztów utrzymania mieszkania. Niestety bardzo szybko wyszło na jaw, że ów innowacyjny model biznesowy jest destrukcyjny dla ludzi. Biznesmeni, fundusze inwestycyjne zaczęli masowo wykupywać mieszkania po to, by oferować je jako Airbnb. Spowodowało to między innymi wzrost cen nieruchomości, co skutkuje obecnie tym, że zwykli obywatele nie mogą sobie pozwolić na kupno mieszkania w mieście. Rodziny nie mają po prostu szans w starciu z inwestorem z ogromnym kapitałem. Pisarz i twórca filmów dokumentalnych Jared Brock pisze, że za 50 lat cena przeciętnego domu ma wynosić ponad 10 mln dolarów. Faktem jest już postępująca gentryfikacja, gdzie czynsze podbijane są do tego stopnia, że rodziny są po prostu wyrzucane ze swoich mieszkań, a inne żyją w ciągłym strachu przed nagłą utratą dachu nad głową. Zdarzają się już budynki gdzie znaczna część mieszkań jest przeznaczona na wynajem krótkoterminowy, co oznacza w praktyce zanikanie lokalnych wspólnot, negatywny wpływ na usługi czy instytucje. Lokalne przedsiębiorstwa nie są wspierane, ze szkół znikają uczniowie, inicjatywy sąsiedzkie zamierają, a goście wynajmowanych mieszkań nie przestrzegają nocnej ciszy, ani nie dbają o czystość czy bezpieczeństwo. Coraz więcej miast takich jak Berlin, Barcelona, Paryż, czy nawet Nowy Jork, wprowadza ograniczenia wynajmu, żeby powstrzymać procesy zachodzące w wyniku ekspansji Airbnb. Nie można jednak powiedzieć, że to wyłącznie wina chciwości pośredników. Airbnb płaci 13 firmom za lobbowanie w Kongresie, zatrudniło firmę PR-ową, aby 28 razy spotkała się ze szkockimi delegatami, a także finansuje ponad 400 fałszywych inicjatyw społecznych. Wszystko po to, żeby móc legalnie prowadzić dalej destrukcyjny rozwój. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że firma zbiera fundusze na walkę sądową z ponad 100 tysiącami miast. Jest więc gigantem, który chce pieniędzmi i nieuczciwymi praktykami zapewnić sobie miejsce ponad prawem.

Uber oparł swoją działalność na podobnym modelu. Przedsiębiorstwo lawirowało w przepisach, żeby nie być uznane za firmę transportową, ale internetowego pośrednika, co znacznie ułatwiało operowanie i zdejmowało sporo obowiązków, a to stanowiło nieuczciwą konkurencję dla tradycyjnych korporacji taksówkowych, muszących spełniać o wiele więcej wymagań (np. posiadać odpowiednie licencje czy pozwolenia, ochrona prawa pracy). Tę praktykę ukrócił w Europie Trybunał Sprawiedliwości UE, który uznał, że Uber ma status firmy oferującej usługi transportowe, a więc musi się stosować do tego samego prawa co inni przewoźnicy. Dodatkowym skutkiem ubocznym działalności Ubera okazał się fakt, że nie jest w stanie kontrolować tego, kto kieruje pojazdami. Przyczyniło się to do pożyczania samochodów przez krewnych czy znajomych, a to w dalszej perspektywie skutkowało wzrostem przypadków molestowania, co we Francji nagłośniła akcja #UberCestOver czyli „skończyć z Uberem”. Dodatkowy problem ujawniła pandemia przy okazji rozwoju usługi dowozu jedzenia Uber Eats czy inne platformy tego typu. W Polsce firma pobierała takie same marże jak przed zamknięciem restauracji, choć te nie generowały takich samych zysków. Wygoda, którą oferował serwis, skupiając w jednym miejscu wiele restauracji, stwarzała ryzyko, że restauracje działające poza systemem nie będą w stanie się utrzymać, co ujawniło monopolistyczny potencjał tego typu biznesów.

Powszechnie wiadomo, że medialni magnaci gromadzą dane, następnie sprzedawane za ogromne pieniądze. Wspomniana wyżej afera Cambridge Analytica dopiero ujawniła, jak szeroko zakrojony jest to proces, a pierwsze przesłuchanie Marka Zuckerberga w Kongresie, że państwo nie jest przygotowane na radzenie sobie z tego typu zagrożeniami, ponieważ rozwój gigantów znacznie wykracza poza granice znanych praktyk czy funkcjonującego prawa. Nieograniczona ekspansja prowadzona drogą nieznanych dotąd ścieżek doprowadziła do sytuacji, gdzie stare środki przestały już wystarczać. Firmy z taką władzą przestają być zwykłymi przedsiębiorstwami, a wpływami czy niezależnością zaczynają dorównywać, jeśli nie przewyższać państwa.

Pandemia to w dużej mierze katalizator, obnażający w sposób drastycznie wyraźny, co nie działa, a przede wszystkim co nas wyniszcza w zastraszającym tempie. Nowy rok, niosący nadzieję na uporanie się z szalejącym kryzysem sanitarnym, to dobry moment, żeby dokonać ewaluacji minionej dekady i zastanowić się, co możemy zmienić nie tylko w sobie, ale przede wszystkim w naszym otoczeniu. Warto przewartościować swoje nawyki. Być może wcale nie potrzebujemy tak dużo, jak nam się wydaje. Dobrze też pochylić się nad tym, do czego jesteśmy przyzwyczajeni, a także nad tym, w jaką stronę powinien iść postęp albo jakiej technologii tak naprawdę potrzebujemy. 2022 to również okazja do zobaczenia, jak bardzo niszczące skutki ma nieograniczony wzrost gigantów. Choć może się wydawać, że jako jednostki nie jesteśmy w stanie nic z tym zrobić,

To zbiorowy wysiłek może przynieść pozytywne rezultaty. Być może dobrze zrobić krok w tył i zrezygnować z przejazdu Uberem, wynajmu krótkoterminowego, czy zakupów na Amazonie, a jedzenie odebrać bezpośrednio z restauracji. Jako społeczeństwo mamy możliwość wywierania nacisku na rząd, aby wprowadził regulacje ograniczające destrukcyjne modele biznesowe. Na chwilę obecną może się to wydawać trudniejszą drogą, ale nie ma wątpliwości co do tego, że ten wysiłek przyniósłby w przyszłości nieporównywalnie większe korzyści.

Wieczność dla Polski :)

Media obiegła kuriozalna na pozór scena, w której Ziobro wręcza Reyndersowi „prezent” w postaci oprawionej fotografii zgliszcz zburzonej w toku II wojny światowej Warszawy. Zniszczenie naszej stolicy wskutek okupacji hitlerowskiej w pierwszej połowie XX wieku okazało się najwyraźniej jednym z argumentów polskiego rządu w dyskusji o stanie i przyszłości praworządności w Polsce w wieku XXI.

To była intrygująca scena. Podczas swojej wizyty w Warszawie, unijny komisarz ds. sprawiedliwości Didier Reynders spotkał się w ministerstwie z szefem polskiego resortu sprawiedliwości Zbigniewem Ziobrą. Tematem rozmowy była naturalnie likwidacja państwa prawnego w Polsce i przyszłe plany rządu i ministra, aby w dalszym ciągu dusić niezależność sądownictwa. Media obiegła jednak kuriozalna na pozór scena, w której Ziobro wręcza Reyndersowi „prezent” w postaci oprawionej fotografii zgliszcz zburzonej w toku II wojny światowej Warszawy. Zniszczenie naszej stolicy wskutek okupacji hitlerowskiej w połowie XX wieku okazało się najwyraźniej jednym z argumentów polskiego rządu w dyskusji o stanie i przyszłości praworządności w Polsce w XXI w. Potwierdzało to nie tylko wręczenie komisarzowi zdjęcia warszawskich ruin, ale także niejedna wypowiedź Ziobry, premiera Mateusza Morawieckiego czy kilku europosłów PiS, że Europa i „Bruksela” nie mają prawa ingerować w realia ustrojowe współczesnej Polski przez wzgląd na to, jakie cierpienia Polskę spotkały w czasie wojennej zawieruchy 75 lat temu.

Wciśnięcie Reyndersowi w ręce obrazka warszawskich zgliszcz miałoby jeszcze jakiś sens, przynajmniej w typowo prawicowym toku rozumowania (gdzie potomek jest w oczywisty sposób odpowiedzialny za zbrodnie dziada i pradziada), gdyby komisarz był Niemcem (albo Austriakiem, tudzież może Włochem, albo – już nieco idąc dalej w las – Finem, Rumunem, Słowakiem czy Chorwatem). Reynders jest jednak Belgiem, a więc obywatelem kraju także najechanego i skrzywdzonego przez Trzecią Rzeszę, który także ma prawo opłakiwać swoje ofiary tamtych strasznych lat. Dlatego gest Ziobry wywołał (tak samo zresztą jak wiele innych zachowań przedstawicieli obecnych polskich władz) zdumienie wśród naszych zachodnioeuropejskich partnerów. Zdumienie i brak zrozumienia. W krajach zachodniej części kontynentu naprawdę nikt nie pojmuje, dlaczego (bezsprzeczny) fakt wielokrotnego skrzywdzenia naszego kraju na różnych zakrętach historii XIX i XX w. miałby w jakimikolwiek zakresie uprawniać obecny rząd w Warszawie do tworzenia ustroju, w którym polski obywatel zostałby „opiłowany” ze swoich, gwarantowanych w europejskim porządku prawnym, swobód. Nikt tam również nie dostrzega związku pomiędzy krzywdami zadanymi Polsce kiedyś a pretensjami polskiej władzy teraz, aby być zwolnioną z krytyki, kontroli czy konsekwencji naruszania traktatów międzynarodowych. Tego rodzaju pomost pomiędzy przeszłością a teraźniejszością jest tam niepojęty. Właśnie tutaj na linii Warszawa-Europa zachodnia tkwi podstawowa bariera komunikacyjna, która świadczy o cywilizacyjnej obcości, która albo zawsze była, ale uśpiona, albo teraz ulega wygenerowaniu wskutek realizacji w Polsce prawicowej wizji państwa i narodu.

Wieczna Polska

Klucz do zrozumienia natury tej niemocy komunikacyjnej odnajdujemy na kartach książki wybitnego historyka Timothy’ego Snydera Droga do niewolności. Autor tam właśnie, skupiając się na realiach Rosji putinowskiej, ale wskazując także na „zaraźliwy” charakter tego sposobu myślenia i ustawiając Polskę PiS w roli potencjalnej ofiary skażenia nim, formułuje rozróżnienie na politykę opartą na kategorii nieuchronności oraz na politykę opartą na kategorii wieczności. W tym układzie typowo zachodnia, liberalno-demokratyczna polityka opiera się na myśleniu o historii w kategoriach linearnego ciągu zdarzeń, w którym odpowiedzialność za teraźniejszość jest umiejscowiona w teraźniejszości właśnie i ewentualnie – w niektórych przypadkach ewidentnych związków przyczynowo-skutkowych – w przeszłości nieodległej. Dodatkowo, naturalny dla tego sposobu myślenia polityczno-historycznego optymizm spycha jego aktorów (niekiedy pochopnie i naiwnie, ale najczęściej zasadnie) w przekonanie o nieuchronności stopniowego postępu i polepszania się położenia społeczno-politycznego, zarówno w sensie poszerzania zakresu wolności, jak i uzyskiwania większego bezpieczeństwa geopolitycznego czy ekonomicznego dobrobytu. Oczywiście „koniec historii” Fukuyamy był podniesionym do poziomu radykalnego myśleniem w kategoriach nieuchronności.

Myślenie w kategoriach wieczności, na którym opiera swoją narrację o historii, teraźniejszości, przyszłości, naturze, powinnościach, misji, uprawnieniach i interesach Rosji Władimir Putin, jest przeciwieństwem tamtego optymizmu. Ten sposób rozumowania odrzuca linearną wizję dziejów i zastępuje ją kołowym cyklem, w którym te same zdarzenia powracają nieuchronnie cały czas i pozostają aktualne. Co więcej, jak pisze Snyder, „Wieczność stawia jeden naród w centrum cyklicznie powracającej historii męczeństwa. Czas nie jest już linią prowadzącą w przyszłość, lecz okręgiem przynoszącym bez końca te same zagrożenia z przeszłości. (…) wszyscy wiemy, że wróg nadejdzie bez względu na to, co uczynimy. (…) Postęp ustępuje miejsca katastrofie”[1].

Dla polityki wieczności typowe jest prowokowanie konfliktów i kryzysów, a następnie manipulowanie emocjami obywateli. Mają oni na przemian odczuwać euforię i dumę („Coraz grubsze portfele Polaków!”, „Polski cud gospodarczy obecnie przyćmiewa cud w RFN po wojnie!”), oburzenie („Totalna opozycja po stronie Niemców”, „für Deutschland”) i strach (przed „ideologią LGBT” albo uchodźcami z innych kręgów kulturowych). Na tym tle rysowany jest obraz własnej wspólnoty, której cechami naczelnymi są niewinność i męczeństwo. Agresja ideologiczna przychodzi ze strony „przegnitego Zachodu”, który zwłaszcza poprzez „promocję homoseksualizmu” (iście freudowskie jest centralne miejsce w palecie zagrożeń przypisywane elementowi seksualnemu – strach przez kulturową penetracją „tradycyjnego ładu narodowego” przez zachodni liberalizm/libertynizm zostaje, niczym w soczewce, zobrazowany za pomocą podświadomego przerażenia heteronormatywnego samca przed penetracją ze strony mężczyzny) usiłuje dokonać zamachu na kulturę „ojców”. W efekcie, już w polskiej wersji, napływanie liberalnych treści do debaty i zmiana modelu zachowań młodych Polaków zostają uznane za nową formę Kulturkampfu, albo swoistą germanizację. Historia zatacza koło.

W takim układzie idee praworządności, reform czy w ogóle cały ustrój liberalno-demokratyczny zostaje przedstawiony jako obca naleciałość, z której naród – dygoczący o swoją niewinność i „czystość” – musi się oswobodzić. W każdym przypadku musi zostać podtrzymane przekonanie, że niewinność jest po naszej stronie. Nigdy więc nie ma legitymizacji dla narracji, iż dyskryminacja i homofobia mogą krzywdzić polskich obywateli. Krzywdą jest natomiast presja na zmiany prawne na ich korzyść, które stanowiąc np. „promocję homoseksualizmu” i przyczyniają się do deprawacji polskich dzieci w ich niewinności. W rosyjskiej wersji wieczności Rosja zawsze odnosi w końcu szlachetne zwycięstwo nad zepsutym Zachodem, zatem obrona jej niewinności uzasadnia przemoc. W wersji polskiej wieczność stawia nasz kraj na miejscu niewinnej i skrzywdzonej przez silniejszych ofiary, której klęski zawsze są zwycięstwami moralnymi, i która w efekcie na stałe uzyskuje pozycję moralnej wyższości i ma tytuł, aby wszystkich swoich antagonistów i krytyków ryczałtowo oskarżać o niewypowiedziane pragnienie ponownego skrzywdzenia Polski.

Polityka z pozycji zasługującej na litość ofiary

W dyskusji z Europą o współczesny rozkład praworządności i ustrojowe przemiany w kierunku autorytarnym polska prawica podnosi więc niezliczone argumenty bez związku z meritum, ale nawiązujące do wieczności Polski. Zachód powinien poniechać wszelkiej krytyki Warszawy, bo Polska doświadczyła niemieckiej okupacji hitlerowskiej w wyjątkowo okrutnej formie, bo wymordowano ponad 6 milionów polskich obywateli i dokonano straszliwych zniszczeń, a inne państwa zachodniej Europy nie zrobiły wiele, aby nam wtedy pomóc. Zachód nie powinien kontrolować i analizować zmian w polskich sądach, bo polscy oficerowie zostali wymordowani w Katyniu, a Zachód i tak nadal zmuszał nas do sojuszu z ZSRR. Europa powinna być wdzięczna i nie wypowiadać się o działalności polskiej prokuratury, bo w 1920 r. została uratowana przez Polskę przez nawałą bolszewicką. Europa powinna wypłacać nam środki z Funduszu Odbudowy, bo dokonała zaborów naszego kraju i skazała nas na prawie 130 lat cierpień pod obcą władzą. Nie wolno jest sankcjonować polskich gmin za ustanowienie „stref wolnych od LGBT”, bo to forma obrony przed germanizacją i nowym Kulturkampfem, poza tym to my byliśmy „krajem bez stosów”. Polska powinna mieć prawo dowolnie korzystać z kopalni w Turowie, gdyż przez wieki stanowiła przedmurze chrześcijaństwa. Lex TVN nie powinien budzić żadnych protestów, bo jest podobny do ustaw w krajach zachodnich i mamy tutaj w zasadzie realizację hasła „za wolność naszą i waszą”. Na tematy ustrojowe nie powinien nas w Europie nikt pouczać, bo to nasza konstytucja 3 maja jest na kontynencie najstarsza, mamy długie tradycje kultury prawnej i konstytucjonalizmu, dłuższe niż Francja, Wielka Brytania i Belgia, o Holandii, Niemczech, Austrii czy Hiszpanii nawet nie wspominając. Mamy prawo ignorować wyroki TSUE i nie płacić kar, bo zdradzono nas w Jałcie i nie uratowano nas w obliczu blitzkriegu. Nawet krzywdy i zasługi tak dawne jak wojny z Krzyżakami, potop szwedzki czy odsiecz wiedeńska stawiają nas w pozycji moralnie lepszej od naszych krytyków z Zachodu i winny im skutecznie zamykać usta i paraliżować ich procedury.

Te wszystkie argumenty obowiązują wszystkich krytyków i naszych współczesnych krzywdzicieli, ze wszystkich państw Zachodu. Jednak oczywiście najbardziej niedopuszczalna jest krytyka Polski dochodząca z Niemiec, ona budzi potrójną furię. W relacjach z Polską współczesne Niemcy, przecież w ujęciu wieczności już na zawsze upośledzone we wszystkich swoich działaniach winą za II wojnę światową, muszą w sposób stały przyjąć pozę strony wiecznie przepraszającej. Żadne spotkanie dwustronne i żadne rozmowy o bieżącej agendzie nie mogą się odbyć bez rytualnego ukorzenia się Niemców za zbrodnie III Rzeszy. To obowiązuje dzisiaj, ale tak samo będzie oczekiwane także w roku 2121. Wieczna wina pociąga za sobą wieczne zobowiązania wobec Polski – Niemcy winne nie tylko nie dołączać do chóru krytyków obecnych polskich zmian ustrojowych, ale także ich „psim obowiązkiem” jest bronić rządu w Warszawie przed Holendrami czy Duńczykami, szukanie „kompromisu” pomiędzy demokracjami a autorytaryzmem, ułożenie modus vivendi, w którym Polska będzie mogła dowolnie zmieniać realia nad Wisłą bez uszczerbku finansowego w zakresie korzystania z funduszy unijnych. W myśleniu opartym na wieczności – gdzie ideowe realia współczesne są pozbawione znaczenia – furię budzi demokratyczny, na wskroś antyfaszystowski polityk niemiecki np. z partii Zielonych, który domaga się od Warszawy zmiany kursu politycznego, zaś zupełnie żadnej reakcji nie wywołuje niemiecki polityk skrajnie prawicowy, który co prawda wybiela Hitlera i obwinia II RP winą za wybuch II wojny światowej, lecz równocześnie wyraża „podziw” wobec polityki obecnego rządu PiS.

Nasi przodkowie, czyli my

Wieczność decyduje też o wizji nas samych, którą się nam proponuje. Nasza teraźniejszość nieustannie skrzeczy. Nawet abstrahując od ustrojowego kryzysu Polski, doświadczamy obecnie wielu nieprzyjemności, gdy analizujemy nasze własne postępowanie i jego skutki. Fatalnie poradziliśmy sobie z pandemią, bardzo wielu z nas nie chce się szczepić, więc zgonów jest więcej niż prawie gdziekolwiek indziej, nasza ochrona zdrowia jest niedoinwestowana, szkoła działa w logice sprzed 40 lat, w życiu publicznym roi się od ludzi skupionych na własnym interesie, Kościół zawodzi moralnie i intelektualnie, emocje i wzajemna nienawiść polsko-polska sięgają zenitu, bezczynnie patrzymy jak inflacja zżera nasze oszczędności, nie myślimy o tragedii uchodźców, tylko o spokoju własnego zapiecka.

Budowanie własnej tożsamości na tych filarach nie może być popularne. Dlatego myślenie w kategoriach wieczności jest tak atrakcyjne. Obojętnie jakich klęsk byśmy nie ponosili dzisiaj, jako wspólnota i indywidualnie, to i tak jesteśmy gigantami siłą dorobku przeszłych pokoleń. Ten dorobek jest nasz, a my jesteśmy tożsami z naszymi przodkami. To my nadal bohatersko oddajemy życie w Powstaniu Warszawskim i – równocześnie – we wszystkich powstaniach niepodległościowych XVII i XIX w. To my tworzymy jedyne w swoim rodzaju w skali Europy okupowanej Polskie Państwo Podziemne. Nie jest możliwe, abyśmy sprzeniewierzali się wartościom Europy, bo to wśród nas nie ma żadnych „Quislingów”. To my się poświęcamy za innych, bo to nas jest najwięcej w gronie Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata. To my jesteśmy heroiczni jako „żołnierze wyklęci”. Czasami przegrywamy pod naporem przeważającej siły, ale zawsze słuszność jest po naszej stronie. I zawsze jesteśmy niewinni. Zbrodnie popełniają tylko inni. Skoro tak, to jasnym jest, że zarzuty wobec naszego rządu w sprawie praworządności są fałszywe. Przecież to rząd Polski, a więc jest niewinny.

Którędy droga?

Polska i Rosja mają inną historię – przede wszystkim Rosja należała przez większość swoich dziejów do zaborczych mocarstw, które wyspecjalizowały się w skutecznym biciu słabszych. Polska zaś mocarstwem szybko być przestała i stała się jednym z tych bitych państw i narodów. Treść ich i naszej wieczności musi więc być inna u punktu wyjścia, ale prowadzi do tych samych pretensji narracyjnych: posiadania racji, moralnej wyższości, niewinności i prawa do immunitetu od krytyki. Rosyjska wieczność ma dać Kremlowi tytuł do stosowania przemocy. Polska wieczność krzyczy światu: „Już dość mnie krzywd uczyniliście, moja suwerenność nad moim ludem musi więc teraz być totalna”.

Wspólna obu wiecznościom jest narracja o „zgniłym Zachodzie”, łączy je przede wszystkim wrogość do liberalizmu i do demokracji. Przy czym odrzucenie demokracji nie tyle ujawnia się negacją zasadności rytuałów wyborczych – te zawsze będą się odbywać – co niechęcią wobec wolnej deliberacji, obecności w dyskusji głosów wyrażających różne poglądy i interesy. Krytyka rządu z wewnątrz jest bowiem również formą agresji na Polskę, także rozbudza demony polskiej wieczności. To dlatego Polacy odnawiający prawa rządowi do podejmowania dowolnych arbitralnych działań w systemie prawa stają się „targowicą”, albo kolaborantami z obcymi, którym – jak wtedy – należy np. golić głowy lub skazywać ich na śmierć „w imieniu Polski Podziemnej”.

Polską i rosyjską wieczność łączy strach przed seksem, zwłaszcza homoseksualnym. To nie pruderia, tylko precyzyjnie użyty chwyt symboliczny, mający na celu wzbudzenie w lojalnych wobec rządu „prawdziwych mężczyznach” wstrętu wobec „zachodniego wroga” i strachu przed odzierającą z męskości penetracją, która jest znakiem penetracji „tradycyjnej” kultury przez zdegenerowaną współczesność. Rodzina, wiara, przywiązanie do ojczyzny – to wszystko logiczne elementy myślenia opartego na wieczności, gdzie sztafeta pokoleń zostaje zamazana na rzecz ich duchowego, równoczesnego współistnienia. Uzupełnia to wizja człowieka narodowego, pełnego poczucia własnego honoru i dumy, człowieka silnego, który gardzi przejawami słabości. Którego deficyty tożsamości potrzebne do budowy takiego samorozumienia uzupełnia wzorzec z przeszłości, będącej przecież teraźniejszością.

Kilka tygodni temu Putin skierował do środowisk prawicowych w państwach Europy ideologiczną ofertę pod hasłem „rozsądnego konserwatyzmu”. Podejmowanie analizy jego przemówienia i usiłowanie odczytania podobieństw i różnic pomiędzy tym programem a konserwatyzmem zachodnioeuropejskim, współczesnym bądź wywodzącym się tej czy innej epoki historycznej, nie ma większego sensu. Oferta Putina zasadza się na odrzuceniu optymizmu myślenia o historii w sposób linearny, jako o motorze postępu, i przyjęcia politycznej historiozofii dziejów jako „wieczności”. Z ich niemożliwymi do rozwikłania konfliktami, z niezmiennymi strefami wpływów i ideą „koncertu mocarstw”.

Jak się niestety wydaje, w przypadku polskiej prawicy ziarna Putina spadają właśnie na żyzny grunt.

[1]  T. Snyder, Droga do niewolności, Znak Horyzont, Kraków 2019, s. 18.

Ryszarda Legutki dystopijne zniesławienie demokracji. Część II* :)

Gdy Legutko pisze o kontrkulturze lat sześćdziesiątych, używa sformułowania „rewolucja lat sześćdziesiątych”, ale nie opisuje żadnego szerszego kontekstu, pozostawiając u mniej zorientowanych  fałszywy obraz pewnego rodzaju buntu, który obalił lub co najmniej radykalnie zmienił strukturę i organizację polityczną cywilizacji zachodniej.

Polityka na modłę Legutki

Polityka to kolejny obszar rzeczywistości, w jakim Legutko odnajduje podobieństwa między komunizmem a liberalną demokracją. Trzeba przyznać, iż jego obraz obłudnego stosunku ideologów komunistycznych do polityki jest stosunkowo trafny. Z drugiej strony sposób, w jaki interpretuje niektóre idee głoszone przez takich myślicieli, jak John Locke, Benjamin Constant, Isaiah Berlin i Joseph Schumpeter, tak aby pasowały do jego narracji – jest po prostu dziwaczny. Twierdzi na przykład, że uwaga, jaką Locke obdarza ochronę własności prywatnej przez państwo, jest przykładem promowania apolitycznej działalności człowieka i że w tym kontekście rola osoby prywatnej jest sprzeczna z jej rolą jako obywatela. To oczywisty absurd. Oczywiście każdy, kto czytał Locke’a lub jego komentatorów, doskonale zdaje sobie sprawę z głębi fałszu w takim właśnie odczytaniu mistrza przez Legutkę. Prawda jest taka, że Locke stworzył zarówno dobrze zdefiniowaną teorię polityczną, jak i teorię rządzenia! To fakt, o którym tak naprawdę wiadomo dość powszechnie.

Legutko zniekształca też poglądy Benjamina Constanta gdy pisze:

„W jego sławnym wykładzie o różnicy między wolnością starożytnych i wolnością nowożytnych dowodził, że w naszych czasach uczestnictwo w życiu publicznym (czyli owa wolność starożytnych) przestało być sprawą najważniejszą i zostało wyparte przez wolność jednostkową związaną z życiem prywatnym”[i].

Ponieważ Legutko ignoruje reguły dotyczące cytowania (jego książka nie zawiera w ogóle bibliografii), czytelnik nie ma pojęcia, do którego z wykładów Constanta autor się odnosi, nie mówiąc już o dokładnym wskazaniu miejsca skąd pochodzi cytat. Jestem jednak przekonany, że jest to jego wykład z 1816 r., O wolności starożytnych i nowożytnych. Uważna lektura tego tekstu ujawnia, że jego autor prezentował zupełnie inne stanowisko:

„Wolność polityczna, uzależniając troskę i ocenę najświętszych interesów od wszystkich bez wyjątku obywateli, poszerza ich ducha, uszlachetnia ich myśli i ustanawia między nimi rodzaj intelektualnej równości, która stanowi chwałę i potęgę narodu. (…) Jestem świadkiem lepszej części naszej natury, szlachetnego niepokoju, który nas prześladuje i dręczy w chęci poszerzania wiedzy i rozwijania naszych zdolności. Nasze przeznaczenie wzywa nas nie tylko do szczęścia, ale i do samorozwoju; a wolność polityczna jest najpotężniejszym, najskuteczniejszym środkiem samorozwoju, jaki dało nam niebo”[ii].

Innymi słowy, Constant ceni wolność polityczną jako warunek wstępny demokracji liberalnej, której w 1816 roku nie było i bez której, jak podkreśla, obywatele tracą najlepsze narzędzie samorozwoju. Legutko sugeruje jednak, że Constant uważał, iż ludzie wyżej stawiają dążenie do swoich prywatnych celów. To całkowite zniekształcenie myśli tego myśliciela! Po takim wykrzywieniu oryginalnej myśli, a może też po przeczytaniu dzieł tych myślicieli i kompletnym ich niezrozumieniu, nie może dziwić nas odkrycie do jakiego wniosku dochodzi Legutko:

„Liberalizm jest przede wszystkim doktryną władzy, zarówno dla siebie, jak i dla innych: dąży do ograniczenia władzy innych podmiotów, a jednocześnie przyznaje sobie ogromne prerogatywy”[iii].

Pogląd ten jest wręcz tak śmieszny, że samo to uzasadnia przytoczenie go jako przykładu wielu twierdzeń, które Legutko wygłasza, a nie mających dosłownie nic wspólnego z prawdziwą charakterystyką rzeczywistości. W tym przypadku nasuwa się następujące pytanie: Jeśli liberalizm istotnie jest doktryną władzy, to czego doktryną był komunizm? Albo oligarchiczny republikanizm, tak bardzo wywyższony przez Legutkę?

W bezpośredniej sprzeczności z podstawowymi zasadami demokracji liberalnej, które tak pięknie wyraził Ortega y Gasset, pisząc, że „proklamuje (ona) wolę współżycia z wrogiem, a co więcej, z wrogiem słabszym od siebie”, Legutko ośmiela się wypowiadać stwierdzenia typu „liberalizm zawsze miał silne poczucie wroga”. W tym świetle skrajnie fałszywe twierdzenia Legutki brzmią wręcz złowieszczym tonem wypowiedzi w stylu Große Lüge

Rozdział o polityce wprowadza jeszcze inną formę zniekształcenia rzeczywistości. Tym razem jest to fałszowanie historii, swoiste narzędzie, którym Legutko posługuje się w kolejnych rozdziałach książki. Pisząc o kontrkulturze lat sześćdziesiątych, posługuje się zwrotem „rewolucja lat sześćdziesiątych”, ale nie podaje szerszego kontekstu, pozostawiając każdemu mniej zorientowanemu czytelnikowi w historii XX wieku obraz pewnego rodzaju buntu, który obalił lub radykalnie zmieniły struktury i organizację polityczną cywilizacji zachodniej. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło, pomimo ważnego wpływu kulturowego, jaki zjawiska antyestablishmentowe wywarły na społeczeństwa zachodnie. Pozbawiona kontekstu „rewolucja” Legutki prezentuje całkowicie zdeformowany obraz.

Odkrywamy, dlaczego Legutko używa specyficznego instrumentu retorycznego, kiedy po raz pierwszy stwierdza, że „w którymś momencie w ręce pokolenia ’68 dostała się w końcu także integracja europejska”, co według autora doprowadziło do zbudowania „federalnego super-państwa”, „wykreowania europejskiego demosu i stworzenia nowego europejskiego człowieka.”. Zaraz potem opisuje Unię Europejską jako twór zdegenerowany:

„Unia Europejska oddaje porządek i ducha demokracji liberalnej w jej najbardziej zdegenerowanych wersjach”[iv].

Nie będzie zatem szokujące, gdy w rozdziale pojawiają się odniesienia do węgierskiego Fideszu i polskiego PiS-u. Obie partie to, jak mówi Legutko, przykłady „słusznego oburzenia”, słusznego oporu wobec tej „degeneracji”. Oczywiście zaraz potem pojawiają się fałszywe oskarżenia, takie jak np. „zaraz po wyborach [UE] rozpoczęła niezwykle agresywną kampanię wrogości”. Prawda jest oczywiście taka, że UE nigdy nie była wrogo nastawiona do żadnego legalnie wybranego rządu. Przeciwstawia się jedynie poważnym atakom na praworządność, których dopuszczają się te dwie partie. W tym kontekście warto zauważyć, że w 2019 r. członek PiS Janusz Wojciechowski został mianowany komisarzem UE ds. rolnictwa, co zadaje kłam tokowi rozumowania Legutki.

Legutko oskarża również liberalną demokrację o atakowanie rodziny i lokalnych społeczności:

„Liberalni demokraci kierowali się podobnym przeświadczeniem jak przed nimi socjaliści: jedni i drudzy dostrzegali we wspólnotach nagromadzoną anachroniczność, która czyniła je głównymi, bo głęboko zakorzenionymi, przeszkodami postępu. Jedni i drudzy uważali, że nie jest możliwy korzystny rozwój całego społeczeństwa, jeśli nie będzie mu towarzyszyła modernizacja małych wspólnot — społeczności wiejskich, rodzin, szkół. Nie możemy mieć socjalizmu, jeśli w rodzinach będą panować stosunki patriarchalno-feudalne; nie możemy mieć liberalnej demokracji, jeśli w szkołach mamy tradycyjny autorytaryzm”[v].

Fałszywość takich oskarżeń jest tak oczywista, że czytelnik zastanawia się, skąd Legutko wyciąga takie wnioski. Z pewnością nie z praktyki liberalnych demokracji, które chronią społeczności lokalne: na przykład Unia Europejska posiada szereg silnych programów ochrony socjalnej i integracji społecznej. Ale zapewne też nie ze społeczności wiejskich, gdzie skala dopłat rolniczych w wielu liberalnych demokracjach mówi sama za siebie. Traktowanie rodziny nie może być ich źródłem, ponieważ ochrona rodziny jest jednym z ważnych priorytetów Unii, która traktuje „prawo do poszanowania życia rodzinnego” jako jedno z podstawowych praw człowieka. Jeśli chodzi o kościoły, jest oczywiste, iż w żadnym innym systemie politycznym współczesnych czasów kościoły nie cieszyły się takim poziomem wolności.

W dalszej części rozdziału autor przechodzi do zaprezentowania jeszcze innego odcienia swoich myśli, który literalnie zrównuje ochronę mniejszości w liberalnych demokracjach z ochroną praw kobiet i osób LGBTQ:

„Kobiety, homoseksualiści, muzułmanie, zbiorowości etniczne przekształcają się w quasi-partie, czy raczej postrzegane są jako takie, zorganizowane odgórnie przez polityczne lub ideologiczne przywództwo, nieposiadające innych cech poza tymi, jakie wynikają z programu walki o władzę i jednoczącej politycznej ideologii, wymagające dyscypliny i podporządkowania”[vi].

Warto zauważyć, jak dziwaczne jest myślenie Legutki o kobietach. Dla niego bycie kobietą w liberalnej demokracji jest tak abstrakcyjne, jak bycie członkiem proletariatu w czasach komunizmu:

„Podobnie jak proletariat, „kobiety” to jest pojęcie abstrakcyjne, któremu nie odpowiada nic realnego w rzeczywistości poza wyobrażeniem feministycznych organizacji i innych grup politycznych”[vii].

Czytelnicy książki Legutki mogą się słusznie zastanawiać, dlaczego mimo różnic politycznych autor nie wierzy w podstawowe wartości, które wszyscy podzielamy. Jedną z takich podstawowych wartości jest dialog. Nigdzie nie jest on praktykowany lepiej niż w demokracji. Dla Legutki jednak duch dialogu w demokracji jest fałszywy i obłudny:

„(…) nie trzeba wiele wysiłku, aby zauważyć, że dialog w demokracji liberalnej jest dość swoisty, gdyż ma na celu utrzymanie dominacji mainstreamu, a nie podważanie go”[viii].

I dalej, autor kontynuuje w ten sam sposób, bez żadnych ograniczeń i zastanowienia. Wystarczy dodać tylko jeden jeszcze przykład:

„Liberalno-demokratyczny człowiek upolitycznił swoją prywatność, co być może jest jego głównym wkładem w zmianę myślenia o polityce. Upolitycznił małżeństwo, relacje rodzinne, życie społeczne, język. W tym przypomina swojego komunistycznego towarzysza”[ix].

Taka narracja mogłaby, być może, przemówić do niektórych młodych pasjonatów, którzy nie znają życia w komunizmie. Jest również obraźliwa dla tych, którzy walczyli z komunizmem o wartości demokratyczne.

Gdy Legutko dotyka sfer moralnych, sprawy przybierają jeszcze gorszy obrót. Według niego istotą zmian społecznych, jakie zaszły w latach sześćdziesiątych, jest:

„(…) prawdziwa wielka rewolucja seksualna (…). To, co się wtedy wydarzyło, było – pod względem zakresu i treści – znacznie bardziej radykalne niż cokolwiek w przeszłości”.

Te zdarzenia utożsamia ze:

„(…) starym komunistyczny planem obalenia represyjnych struktur władzy, w tym małżeństwa i rodziny”[x].

Co gorsza, dla Legutki zrównanie praw kobiet i mężczyzn jest jednym z symptomów i początkiem rewolucji. Ponadto, ilekroć Legutko atakuje homoseksualistów, słowo „homoseksualiści” prawie zawsze łączy się z słowami „kobiety” lub „feministki”. Cóż za perspektywa!

 

Ideologia Legutki

Rozdział o ideologii zaczyna się od twierdzenia, które przewija się przez cały traktat Legutki:

„Socjalizm i liberalną demokrację łączy silna skłonność do ideologii”[xi].

To, że komunizm był systemem wysoce zideologizowanym, nie jest niczym nowym dla nikogo, kto miał z nim do czynienia, czy to dzięki literaturze, czy też wskutek życiowych doświadczeń. Jednak dla każdego świadomego czytelnika niemałym szokiem jest odkrycie, że jak twierdzi Legutko, nie inaczej jest z liberalną demokracją. Mimo wszechobecności i oczywistej roli ideologii w komunizmie, Legutko poświęca mniej więcej całą pierwszą część swojego czwartego rozdziału udowodnieniu, że komunizm był zideologizowany.

Druga część rozdziału zaczyna się od czegoś, co brzmi jako przyznanie się autora, że ten pierwszy można by potraktować jako żart:

„Należy sądzić, że liberalna demokracja jest stosunkowo wolna od pokus ideologicznych. Pojawienie się jednej, jednoczącej ideologii wydaje się mało prawdopodobne, gdy w społeczeństwie występuje znaczne zróżnicowanie, a właśnie takie zróżnicowanie liberalna demokracja obiecała tolerować, a nawet stymulować”.

Legutko odnosi się nawet do myślicieli takich jak Daniel Bell, Seymour Martin Lipset, Edward Shils czy też Raymond Aron i najwyraźniej zgadza się z nimi, iż liberalna demokracja charakteryzuje się znacznie obniżonym poziomem ideologii. Gdzie zatem jest problem? Dlaczego, pomimo takiego początku, poświęca cały rozdział książki, by zmierzyć się z „ideologią” demokracji?

Wyjaśnienie pojawia się w dalszej części rozdziału, gdzie czytelnik doświadcza prawdopodobnie jednego z najmocniejszych przykładów dystopijnego zniekształcenia rzeczywistości, jaki można napotkać we współczesnym dyskursie. Jak już wiemy, według Legutki lata sześćdziesiąte to czas ideologicznej rewolucji. Treść wypełniają tu radykałowie nawołujący do obalenia systemu i zastąpienia go czymś innym. Można się tylko dziwić, skąd autor wziął taki właśnie obraz kontrkultury lat sześćdziesiątych. Czyżby z obrazu tej epoki, jaki dzięki komunistycznej propagandzie dominował wtedy w polskich szkołach? Była to przecież dekada, kiedy Legutko ukończył szkołę średnią.

A przecież wiemy, że w rzeczywistości istotą tamtej „rewolucji” było zaprzeczenie ideologii dominującej w świecie zachodnim w okresie powojennym. Nazywanie ruchu praw obywatelskich, „dzieci kwiatów” lub trendów antywojennych „nowymi ideologiami” byłoby zniekształceniem ich prawdziwego znaczenia, a interpretacja pieśni Joan Baez, The Beatles czy też pisarstwa Kurta Vonneguta jako wyrazu tych „nowych ideologii” byłaby swego rodzaju ślepotą.

Z punktu widzenia Legutki wszystko to było niczym więcej niż „ideologiczną zasłoną dymną”[xii].

W tym miejscu autor powraca do swojej tak bardzo ulubionej czarnej owcy, a więc Unii Europejskiej, aby dokonać odkrycia:

„W Unii Europejskiej ideologia emanowała z taką intensywnością, że każdy długotrwały kontakt z jej instytucjami wymagał gruntownej detoksykacji umysłu i języka”[xiii].

To, co następuje dalej, brzmi już niemal jak fantazja głęboko przesiąkniętego wrogością umysłu:

„Liberalno-demokratyczny umysł, podobnie jak umysł prawdziwego komunisty (!!!), odczuwa wewnętrzny przymus, by zamanifestować swoją nabożną wierność doktrynie. Życie publiczne wypełniają obowiązkowe rytuały, w których każdy polityk, artysta, pisarz, celebryta, nauczyciel czy jakakolwiek osoba publiczna chce uczestniczyć, a wszystko po to, by udowodnić, że ich liberalno-demokratyczne credo wypływa spontanicznie z głębi serca”[xiv].

Jednak zaledwie kilka zdań później dystopia Legutki staje się nagle łatwiejsza do zrozumienia, gdy w końcu sam przyznaje, że poszanowanie praw kobiet, prawa mniejszości i pomoc ofiarom przemocy wpisują się w jego rozumienie terminu „ideologia”:

„Dzisiaj, w takiej samej odruchowej reakcji, oczekuje się, że każdy wyrazi aprobatę na temat praw homoseksualistów i kobiet oraz potępi przejawy zła takie jak przemoc domowa, rasizm, ksenofobia czy dyskryminacja, albo znajdzie jakiś inny sposób kłaniania się ideologicznym bogom”[xv].

aby wreszcie, jakby na domiar złego, dodać do przejawów ideologii świadomość ekologiczną!

W tym miejscu staje się już całkowicie oczywiste, że Legutko aprobuje dziwaczne i niebezpieczne prawicowe ideologie, które gloryfikują mizoginistyczny styl myślenia i nienawiść do każdego, kto jest inny, jednocześnie negując potrzebę ochrony środowiska. Widzimy tu wyraźnie, że wymyślona przez niego „ideologia liberalnej demokracji” jest niczym innym jak projekcją jego własnych myśli na rzeczywistość, która tak naprawdę jest zupełnie inna! Od tego miejsca moja recenzja pomija znaczną część tego, co znajdujemy dalej w rozdziale o ideologii, gdyż prezentuje on taki poziom dyskursu, który nawet nie zasługuje na komentarz:

„Proletariusza zastąpił homoseksualista, kapitalistę fundamentalista, wyzysk dyskryminacja, rewolucjonistę feministka, a czerwony sztandar wagina”[xvi].

W ostatniej części tego rozdziału Legutko próbuje udowodnić karkołomne i fałszywe twierdzenie, że demokracja liberalna, dążąca do ochrony równości między ludźmi, jest pewną formą despotyzmu:

„(…) egalitaryzm i despotyzm nie wykluczają się, ale zwykle idą w parze. (…) Równość zachęca do despotyzmu”[xvii].

Czytając dalej przez chwilę czytelnikowi wydaje się, że autor pojął albo fałszywość tego twierdzenia, albo fałszywość porównania demokracji liberalnej do komunizmu, ponieważ w końcu przyznaje, że komunizm miał głęboko antyegalitarny charakter. Niestety, nie powstrzymuje to go od dalszego okładania razami swojego adwersarza:

„Gdyby w każdym zdaniu leninowskich i stalinowskich katechizmów zastąpić «proletariat» słowem «kobiety» lub «homoseksualiści» i dokonać kilku innych drobnych korekt, nikt nie rozpozna oryginalnego źródła”[xviii].

Legutko uważa, że oba systemy narzucały ludziom imperatyw „by stanąć po stronie jednego i być przeciwko drugiemu”. No cóż, znając jakość i styl życia we wszystkich współczesnych liberalnych demokracjach, nie ma nawet sensu dyskutować z takim twierdzeniem. Już sama istota demokracji, wraz z jej praktyką na przestrzeni ostatnich pokoleń, zadaje oczywisty kłam rozumowaniu Legutki. Brnąc dalej, Legutko stara się udowodnić, że podobieństwo obu systemów doprowadziło liderów państw demokratycznych do polubienia przywódców komunistycznych za ich…

„… rozgrzeszające zwyczaje — Andropow lubił whisky, Gierek mówił po francusku, a Kádár wynalazł gulaszowy komunizm”.

oraz że Unia Europejska chroni „byłych i obecnych komunistów”. Każdy kto przeżył ostatnie lata wschodnioeuropejskiego komunizmu i jego końca w 1989 roku, wie, że wszelkie tego rodzaju oskarżenia są bezpodstawne. Ale oczywiście najwyraźniej Legutki to nie obchodzi!

Co Legutko wie o wolności wyznań w zachodniej cywilizacji?

Ostatni rozdział książki Legutki poświęcony jest religii i zaczyna się od przypomnienia wrogości komunistów do niej. Tu nie ma niespodzianek. Komuniści byli wrogo nastawieni do religii. Jednak „nieco” odbiegając od tematu rozdziału, Legutko przechodzi szybko do przypomnienia pozornej akceptacji narracji komunistycznej przez wiele wybitnych postaci kultury okresu powojennego. Za punkt wyjścia przyjmuje polską inteligencję, która istotnie podpisała niesławną rezolucję Związku Literatów Polskich w Krakowie w sprawie krakowskiego procesu szpiegowskiego, która to rezolucja popierała ściganie przez aparat komunistyczny księży fałszywie oskarżonych o szpiegostwo. Następnie zwraca się ku postaciom takim jak Karl Barth, Paul Tillich, Jacques Maritain czy też Hewlett Johnson, wskazując na ich sympatie do komunizmu. W wielu wypadkach zarzuty te nie są uzasadnione, a sympatie tych myślicieli wcale nie były jednoznaczne. Jednak analiza, czy chodzi tu Legutce tylko o napiętnowanie wszystkich tych ludzi jako sympatyków komunizmu, wykracza poza zakres tej recenzji i musi poczekać na inną okazję.

Wkrótce jednak Legutko konkluduje, że antyreligijne tendencje komunistów doprowadziły do wrogości elit wobec religii również po upadku komunizmu – a to jest oczywiście jawnym kłamstwem. Prawda jest zupełnie inna, gdyż przynajmniej w ojczystym kraju Legutki, motywacje większości antykomunistycznych bojowników były głęboko przesiąknięte religijnością. Wystarczy tu przypomnieć głęboko chrześcijańską symbolikę, której używał Lech Wałęsa i admirację niemal wszystkich demokratycznych liderów tamtego czasu dla papieża Jana Pawła II, by stwierdzić, że Legutko próbuje budować swoją dziwną narrację bez żadnej realnej przyczyny. Nawet jego osobista „czarna owca” polskiej kultury, historyk, eseista, dziennikarz i były dysydent Adam Michnik, któremu fałszywie przypisuje nie tylko proklamację „końca entente cordiale z Kościołem”, ale także diaboliczną umiejętność „rozkazywania polskiemu stadu niezależnych umysłów, w którą stronę mają iść”[xix], nigdy nie był ani antyreligijny, ani nawet antykościelny[xx].

Ale już wkrótce powód, dla którego Legutko próbuje stworzyć tę dziwną narrację, staje się jasny. Potrzebował jej, aby wypowiedzieć jeszcze jedno fałszywe twierdzenie:

„Stosunek liberalizmu do religii był od samego początku chłodny, a nawet niechętny”[xxi].

aby nieco dalej zauważyć:

„Nastawienie to zaczęło się zmieniać w ostatnich dziesięcioleciach, kiedy rządy europejskie, opowiadając się za ambitną misją ideologiczną, zaczęły ustanawiać prawodawstwo moralne w otwartej konfrontacji z nauczaniem chrześcijaństwa (i innych religii)”[xxii].

Aby te twierdzenia udowodnić, Legutko próbuje przekonać czytelnika, że demokracje dopuszczają się nieuprawnionej regulacji spraw religijnych i moralnych i próbuje przypisać im argumentacje w stylu:

„To, co egzekwujemy, to prawo własności i prawa konstytucyjne – czy to w kwestiach aborcji, małżeństwa, edukacji, życia, śmierci – ale nie religii, a to, co kontrolujemy, to nie dusze ludzi, ale lojalność naszych obywateli wobec istniejącego systemu prawnego i politycznego”[xxiii].

Zdanie to występuje w książce w cudzysłowie. Oczywiście Legutko nie podaje źródła. Nie po raz pierwszy zresztą. Wydaje się zatem pewne, że jest to tylko wytwór jego wyobraźni. Żaden znany system demokratyczny nie wprowadza takiej reguły. Nawet w najbardziej spornych kwestiach, takich jak na przykład aborcja, system daje obywatelom pełną swobodę stosowania w życiu zasad religijnych i moralnych. Oczywiście w znakomitej większości przypadków demokracja chroni także tych, którzy wyznają odmienne poglądy jak i prawo do ich swobodnego wyrażania, a także uniemożliwia jednej grupie narzucanie swoich reguł innej grupie, a zwłaszcza tej będącej w mniejszości. Te ważne zasady są jednak przez Legutkę ignorowane.

Idąc dalej, próbuje przekonać czytelnika, że myśliciele tacy jak Thomas Hobbes, Immanuel Kant, Jean-Jacques Rousseau i Bertrand Russell przygotowali grunt pod „antychrześcijańskie” nastroje we współczesnych demokracjach. Detaliczne wykazanie fałszywości tak rozległego twierdzenia wymagałoby zapewne osobnego artykułu. Niech zatem wystarczy stwierdzenie, że jest to ogromne uproszczenie i wielka przesada. I tak na przykład, podczas gdy Jean-Jacques Rousseau jest czasami uważany za „teologa anty-teologicznego”, parafrazując termin ukuty przez Karolinę Armenteros z Pontificia Universidad Católica Madre y Maestra, w żadnym wypadku nie można go nazwać propagatorem antyreligijnych sentymentów. W znakomitym dziele zatytułowanym Teologia anty-teologiczna Jean-Jacquesa Rousseau pisze ona:

„Teologia Rousseau, podobnie jak jego filozofia, jest paradoksalna. Obejmuje ona zarówno odrzucenie tradycyjnego dogmatu chrześcijańskiego – zwłaszcza grzechu pierworodnego – jako niewspółmiernego z rozumem, ale też obronę chrześcijaństwa i religii politycznej jako instytucji wykraczających poza racjonalizm Oświecenia”[xxiv].

Jak mawiał poeta „gdybyśmy czasu mieli dość na świecie”, moglibyśmy przeanalizować wszystkich innych myślicieli, których Legutko obwinia za tę antychrześcijańską postawę i dokładnie pokazać, jak trywialne i powierzchowne są jego oskarżenia.

Niektóre aluzje, do których się ucieka, balansują już na granicy satyry. Na przykład, gdy oskarża rządy krajów Unii Europejskiej o brak reakcji na prześladowania chrześcijan, sięga po termin ukuty przez Josepha H.H. Weilera „Chrystofobia”:

„Sparaliżowani swoją chrystofobią (by użyć znanego wyrażenia Josepha H. H. Weilera), Unia Europejska, jak również rządy europejskie nie reagują na brutalne prześladowania chrześcijan na innych kontynentach, a jeśli to robią, ich reakcja jest stonowana”[xxv].

Jednak zgodnie ze specyficzną formą cytowania, nie wspomina o kontekście, w jakim Weiler go użył, a mianowicie:

„To Europa, która celebrując szlachetne dziedzictwo humanizmu oświeceniowego, porzuca także swoją chrystofobię i nie boi się, ani nie czuje zakłopotania uznaniem, że chrześcijaństwo jest jednym z centralnych elementów ewolucji swojej wyjątkowej cywilizacji. Jest to wreszcie Europa, która w publicznym dyskursie o własnej przeszłości i przyszłości odzyskuje wszelkie bogactwa, jakie może przynieść konfrontacja jednej ze swoich dwóch głównych tradycji intelektualnych i duchowych”[xxvi].

Zestawienie tych dwóch cytatów pokazuje, jak Legutko wypaczył zarówno intencje Weilera, jak i stworzony przez niego termin, w oczywistym przykładzie fałszywej i zakłamanej interpretacji.

Jeszcze inny przypadek pojawia się w związku z lamentem nad sprawą sądową „Lautsi przeciwko Włochom” i opiniami wydawanymi przez niektóre kraje Europy, ale jakoś „zapomina” dodać, że ostateczna uchwała Europejskiego Trybunału Praw Człowieka stanowiła, że obecność krzyży w szkołach nie narusza Europejskiej Konwencji Praw Człowieka. Nie sposób nie zauważyć, że wszystkie oskarżenia Legutki odnoszące się zarówno do liberalnej demokracji w ogóle, jak i do Unii Europejskiej w szczególności, jako systemów wrogich religii, są całkowicie fałszywe. I tak na przykład:

„W dzisiejszej Europie władza jest w rękach klasy politycznej wrogiej chrześcijaństwu (…)”[xxvii].

Oczywisty fałsz tego stwierdzenia obnaża fakt, iż największym blokiem politycznym w Parlamencie Europejskim jest Chrześcijańska Demokracja! Wielki rozwój filozofii i teologii chrześcijańskiej, głównie w Europie Zachodniej, to kolejny dowód na fałszywość takich twierdzeń. Myśliciele tacy jak Henri de Lubac, Yves Congar czy Hans Urs von Balthasar, żeby wymienić tylko kilku, są również niezauważani przez Legutkę. Jego narracja sugeruje, że nie zna także ruchu ressourcement, prawdziwego ponownego odkrycia mądrości tradycji chrześcijańskiej, które miało miejsce w wielu ośrodkach liberalnej demokracji. Nurty takie nie ograniczały się tylko do teologii akademickiej, ale tworzyły grunt dla tak doniosłych i pozytywnych zmian, jak np. te zapoczątkowane przez Sobór Watykański II. Dlaczego w książce Legutki nie ma żadnej wzmianki o tak ważnych wydarzeniach?

Czy Legutko ma jakieś głębsze motywacje do szerzenia swoich kłamstw, czy też pomimo życia i pracy w zachodniej demokracji, tak naprawdę w ogóle nic o niej nie wie? Weźmy na przykład takie zdanie:

„Czy nie jest — można się zastanawiać — niereligijna i antyreligijna rzeczywistość dzisiejszego zachodniego świata bardzo bliska wizji przyszłości bez religii, którą tak ekscytowali się komuniści i która pomimo milionów ludzkich istnień ofiarowanych na ołtarzu postępu, nie udała się zmaterializować?”[xxviii]

Jak można w ogóle próbować uzasadniać takie twierdzenia w świetle tak wielu ruchów religijnych, które swobodnie rozwijają się w świecie zachodnim? Wygląda na to, że Legutko nigdy nie doświadczył żadnego realnego kontaktu ze społecznościami takimi jak Amiszowie w USA czy Menonici w Kanadzie, którzy przecież gruntownie przedefiniowali każdy aspekt swojego życia, a żaden „liberalny demokrata” nigdy nie próbował odwrócić ich od swojej religii. W liczbach bezwzględnych, główny obiekt pogardy Legutki, Unia Europejska, w której ponad siedemdziesiąt pięć procent mieszkańców identyfikuje się jako chrześcijanie, jest obecnie domem największej na świecie populacji chrześcijańskiej.

Konkluzja

W zakończeniu książki Legutko przypisuje liberalnym demokratom przekonanie, że ich świat dobiegł końca i nie może się zmienić. Być może jest to pośrednie odniesienie do słynnego dzieła Francisa Fukuyamy „Koniec historii i ostatni człowiek”. Jednak dla uważnych czytelników książki Fukuyamy i wszystkich tych, którzy obserwowali i analizowali ewolucję demokracji liberalnej na przestrzeni dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku, przypisywanie takiego przekonania jest oczywiście fałszywe. Dla Legutki jest to jednak „ostateczne potwierdzenie, że [w liberalnej demokracji] przeciętność człowieka jest wręcz nałogowa”[xxix].

Z pewnością nie można ignorować ewolucji systemu politycznego i społecznego świata zachodniego w ciągu ostatnich stu dwudziestu lat. Warto więc zapytać, dlaczego Legutko tę ewolucję ignoruje? Czy jest motywowany ideologicznie przez swoją prawicową, populistyczną partię Prawo i Sprawiedliwość?

Czy zatem napisał tę książkę, aby potwierdzić ich politykę? A może jest wręcz przeciwnie. Być może jego dystopijne wizje motywują środowisko polityczne PiS i jej lidera Jarosława Kaczyńskiego?

 

Niezależnie od odpowiedzi na te pytania, jedno jest pewne: krytyce zachodniej demokracji nie towarzyszą żadne rozsądne sugestie, w jaki sposób ta demokracja mogłaby ewoluować, aby uniknąć „przeciętności”. Jego jedyną myślą jest sugestia powrotu do „struktury politycznej, która łączy monarchię, oligarchię i demokrację”.

Bliższe przyjrzenie się temu, co dzieje się teraz w naszej ojczyźnie pod rządami Prawa i Sprawiedliwości, ujawnia dosłowne i fatalne w skutkach połączenie kalekiej demokracji i cieszącej się bezkarnością oligarchii. Spojrzenie z tej perspektywy na książkę Demon w demokracji sugeruje, że jedyną odpowiedzią na postawione w tej recenzji pytania jest zauważenie, iż Legutko jest jednym z najważniejszych ideologów tej prawicowo-populistycznej, regresywnej partii politycznej a jego książka jest ideologiczną inspiracją dla jej programu. Przystępując do napisania tej obszernej recenzji uznałem, że będzie niezmiernie ważne obalenie wszystkich błędnych poglądów i oskarżeń Legutki, skierowanych przeciwko zachodniej demokracji.

 

*Artykuł ten jest drugą częścią polskiej wersji recenzji książki Ryszarda Legutki „The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies” („Demon w demokracji: Totalitarne pragnienia wolnych społeczeństw”). Część pierwsza obejmująca rozdziały „Historia” i „Utopia” książki została opublikowana w listopadowym numerze Liberte (https://liberte.pl/ryszarda-legutki-dystopijne-znieslawienie-demokracji-czesc-i/). Oryginalna angielskojęzyczna wersja recenzji została opublikowana przez Liberte w październiku (https://liberte.pl/ryszard-legutkos-dystopian-attempt-to-discredit-democracy/).

 

[i] Przywoływane tutaj cytaty są najczęściej tłumaczeniem na język polski tekstu angielskiego wydania:
Legutko, R. The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies, Teresa Adelson (przekład), Encounter Books, New York – London, Kindle Edition, 2018. Numery stron w odnośnikach o postaci „p. NN” pochodzą z tego wydania wg. numeracji w formacie eBook Kindle. Nie zawsze odpowiadają one zatem polskiemu oryginałowi: Ryszard Legutko, „Triumf człowieka pospolitego”, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012. Numery stron o postaci „str. NN” odnoszą się do tego wydania. Ten cytat występuje zatem w: s. 75 i s. 47, odpowiednio.

[ii]  https://archive.is/20120805184450/http://www.uark.edu/depts/comminfo/cambridge/ancients.html#selection-11.0-17.23, [dostęp: 25.09.2021].

[iii] Legutko, R., ibid., s. 76.

[iv] Legutko, R., ibid., s. 53.

[v] Legutko, R., ibid., s. 56.

[vi] Legutko, R., ibid., s. 57

[vii] Legutko, R., ibid., s. 57.

[viii] Legutko, R., ibid., s. 98.

[ix] Legutko, R., ibid., s. 105.

[x] Legutko, R., ibid., s. 106.

[xi] Legutko, R., ibid., s. 67.

[xii] Legutko, R., ibid., s. 118.

[xiii] Legutko, R., ibid., s. 120.

[xiv] Legutko, R., ibid., s. 120.

[xv] Legutko, R., ibid., s. 120.

[xvi] Legutko, R., ibid., s. 103.

[xvii] Legutko, R., ibid., s. 133.

[xviii] Legutko, R., ibid., s. 138.

[xix] Legutko ,R., ibid., s. 150.

[xx] Ku zaskoczeniu wielu swoich wrogów, już w czasie pisania tej recenzji, Adam Michnik wyrażał pozytywne i przyjazne poglądy na temat Kościoła katolickiego. Patrz: https://wiez.pl/2021/04/04/michnik-odrzucam-myslenie-w-ktorym-nie-ma-miejsca-na-zyczliwosc-dla-kosciola/ , [dostęp: 25.09.2021].

[xxi] Legutko, R., ibid., s. 82.

[xxii] Legutko, R., ibid., s. 153.

[xxiii] Legutko, R., ibid., s. 153.

[xxiv] Armenteros Carolina, „The Anti-Theological Theology of Jean-Jacques Rousseau” [w:] The Oxford Handbook of Early Modern Theology, 1600-1800, Ulrich L. Lehner, Richard A. Muller i AG Roeber (red.), Oxford Handbooks Online, [dostęp: 25.09.2021]

[xxv] Legutko, R., ibid., s. 161.

[xxvi] Weiler, Joseph H. H. ,  “A Christian Europe: An Exploratory Essay”, cytat z: https://www.firstthings.com/blogs/firstthoughts/2012/11/does-it-make-sense-to-speak-of-christophobia, [dostęp: 25.09.2021].

[xxvii] Legutko, R., ibid., s. 164.

[xxviii] Legutko, R., ibid., s. 168.

[xxix] Legutko, R., ibid., s. 182. To jest ostatnie zdanie angielskiego wydania książki.

Na życie partyjne zakusy :)

Po sporach w Polsce dotyczących takich pojęć jak demokracja czy praworządność, łupem rządzących może stać się także ludzkie życie. Rozgrywają oni nim swoją bezwzględną grę obliczoną na sondażowy zysk. Bez względu na cenę.

Amerykański politolog Samuel P. Huntington napisał pod koniec XX wieku książkę pt. Trzecia fala demokratyzacji. Opisał w niej zjawisko cyklicznych tendencji do demokratyzacji świata, przeplatanych przez tzw. fale odpływowe, kiedy to następował częściowy powrót do rządów autokratycznych. Na owe fale odpływowe składało się wiele czynników – spadek jakości życia, napięcia o różnym charakterze i podłożu, ład zbudowany w sposób prowokujący jego kontestację przez niektórych uczestników oraz przede wszystkim potrafiący skorzystać z takiej sytuacji zręczni politycy. Jednym ze skutków fali odpływowej, wydaje się, że jednym z najgroźniejszych, była skłonność społeczeństwa inspirowanego przez władzę do hierarchizowania politycznych racji ponad ludzkim życiem. Wydaje się, że z takim zjawiskiem, w coraz pełniejszej krasie, mamy do czynienia także w Polsce. Objawia się to przynajmniej na trzech obszarach.

Iracka amunicja

Kwestia kryzysu na polsko-białoruskiej granicy wydaje się wyjątkowo kuriozalna. Rządzący przedstawili podczas niego zerojedynkowe, dychotomiczne zestawienie bezpieczeństwa państwa z losem osób na granicy. Łatwo było wywołać strach i poczucie zagrożenia. Łatwo było dehumanizować mówiąc o fali, najeździe, odparciu ataku. Nie dość, że zdejmuje to z władz odpowiedzialność za pomoc osobom na granicy, to stawia rządzących w roli obrońców bezpieczeństwa kraju. Taki zbanalizowany obraz sytuacji nie jest zaś obiektywnym obrazem stworzonym przez Łukaszenkę, a wizją wykreowaną przez polski rząd dla swojego własnego interesu. Należy sobie przy okazji postawić pytanie, czy udzielenie bezpośredniej pomocy np. pierwszej trzydziestce, która pojawiła się na granicy wywołałaby efekt kolejnych tysięcy na granicy, jeśli białoruski dyktator i tak miał wtedy monopol informacyjny w państwach, z których pozyskiwał migrantów. Drugie pytanie dotyczy samego celu wywołania takiego kryzysu przez Łukaszenkę. Czy rzeczywiście bezpośrednim celem białoruskiego reżimu było zalanie nas migrantami w celu destabilizacji? Biorąc pod uwagę prawicowo-populistyczny charakter rządu, który zdobył wiele punktów procentowych poparcia w wyborach, które wyniosły go do władzy właśnie na sprzeciwie wobec relokacji w Polsce uchodźców, byłoby naiwne oczekiwać przez Łukaszenkę, że rząd PiS postąpi znacząco inaczej, niż się to stało w rzeczywistości. Kluczowe w tej sprawie jest jednak to, co dokonało się w umysłach ludzi. Polscy rządzący okazali się niezwykle skuteczni w sprawieniu, że ludzie umierający na granicy zaczęli być postrzegani jako amunicja w wojnie hybrydowej Łukaszenki, nie zaś jako ludzie. Zaczęli być arbitralnie postrzegani jako ci, którzy wręcz w sojuszu z białoruskim dyktatorem, po wyrachowanej analizie, postanowili wybrać się do Europy. Nieopłacalny dla rządu stał się fakt manipulacji i kłamstw dokonanych przez reżim Łukaszenki względem migrantów oraz ich desperackie położenie – życie w państwach niezapewniających im i ich rodzinom zaspokojenia podstawowych potrzeb. Łatwo przyszła Polakom ocena tych ludzi z pozycji ich ciepłych mieszkań. Wydaje się, że jakby celowo część osób pozbawiła się podstawowej wyobraźni. Rozpoczęły się idiotyczne pytania o to, jak przeszli oni tysiące kilometrów, jeśli tak bardzo nie po drodze jest to np. z Iraku do zachodniej Europy. Bulwersująca stała się obecność kota z jedną z rodzin, a dyskwalifikujący model telefonu, czy marka zimowej kurtki. Niewyobrażalny dla części obserwatorów tej sytuacji był obraz ludzi na granicy, którzy zostali po prostu oszukani, a kiedy już utknęli bez drogi powrotu między strażami granicznymi obu państwa, zostały im wręczone kamienie oraz narzędzia. Anne Applebaum w Kryzysie demokracji pisała o tzw. skłonności autorytarnej około 1/3 społeczeństwa. Polega ona na niezrozumieniu skomplikowania i dynamizmu świata, odrzuceniu go dla własnego komfortu, co prowadzi ich do najprostszych, w istocie odcinających ich od często trudnej prawdy wyborów, bardzo często propozycji oferowanych przez populistów. Strach przed wyjściem poza obraz migrantów szturmujących granicę w sojuszu z Łukaszenką jest na tyle silny, że przyznający się do związków z Kościołem Katolickim elektorat partii rządzącej ma w głębokim poważaniu głos owego Kościoła na ten temat. Głos odwołujący się radykalnie do człowieczeństwa osób na granicy i chrześcijańskiego obowiązku pomocy. Symbolem opisywanej sytuacji jest zdecydowanie koncert na cześć służb mundurowych, kiedy to w tym samym czasie 38-letnia Kurdyjka Avin Ifran Zahir zmarła w szpitalu w Hajnówce z powodu hipotermii, jej ciało miało 27 stopni. Była w ciąży oraz osierociła piątkę dzieci.

Za życiem!

Sztandarowym obszarem bohaterskiej obrony życia przez prawicę jest oczywiście aborcja. O wyroku z 22 października 2020 roku i samej aborcji zostało powiedziane już wiele. Przyznać trzeba, że abstrahując od samych poglądów na temat ustawodawstwa dotyczącego zakończenia ciąży, wydaje się jakkolwiek komplementarny i spójny pomysł, by otoczyć szczególnym wsparciem i opieką ze strony państwa matki decydujące się urodzić niepełnosprawne dziecko. Właśnie z takich pobudek w 2016 roku stworzono rządowy program „Za życiem”. Realizację tego programu postanowiła zbadać Najwyższa Izba Kontroli. Okazało się, że z 30 planowanych ośrodków roztaczających skoordynowaną opiekę neonatologiczno-pediatryczną nad dziećmi stworzono 6. Cennym elementem planu są także tzw. asystenci rodziny – profesjonalnie przygotowane i personalne wsparcie dla rodzin. Jak wskazuje NIK, w latach 2017-2020 ministerstwo rodziny przekazało na ten cel samorządom o 10 mln zł mniej niż zakładał program. Nie uruchomiono także bazy danych i portalu z informacjami o formach wsparcia w ramach projektu. Nie powstał na mocy decyzji ministerstwa edukacji Krajowy Ośrodek Koordynacyjno-Rehabilitacyjny. Ponadto, część kosztów związanych z realizacją programu zrzucono na samorządy, a zastosowane rozwiązania nie były konsultowane z zainteresowanymi stronami, w tym przede wszystkim z adresatami pomocy. Porażki programu NIK upatruje głównie w braku działań ministrów rodziny i polityki społecznej oraz wojewodów, którzy w sposób niepełny informowali premiera o postępach realizacji programu. Cała sytuacja obrazuje, jak powierzchowne i deklaratywne jest podejście rządzących do realnej obrony życia. Zakaz aborcji wzbudza żywe emocje i stawia go ustanawiających w roli obrońców życia poczętego, warto jednak przyglądać się temu jak wygląda ta ochrona w pełnej formie. Szczególnie to cenne, kiedy po wspomnianym wyroku z października 2020 roku przedstawiciele Solidarnej Polski mówili głośno o stworzeniu hospicjów perinatalnych, by wspierać kobiety w obliczu nowego stanu prawnego. Oprócz fasadowości ochrony życia fiasko tego programu oznacza także śmierć tych, którzy mogliby przecież żyć. Program, dobry w swoim zamyśle, nie został, jak wspomniałem, odpowiednio rozpropagowany, co z pewnością przełożyło się także na ilość aborcji w latach 2017-2020, a więc przed prawnym ograniczeniem jej dokonywania.

Epidemia strachu

Strach jest niestety jednym z głównych elementów epidemii. Oprócz strachu o zdrowie, o przyszłość, zaistniał także strach rządu przed własnym elektoratem. Mimo popierania przez większość zwolenników rządu paszportów covidowych, nie chce on tracić ani punktu procentowego poparcia. Dlatego też zachowuje skrajną bierność – zmienia np.  nieegzekwowane limity miejsc w wielu przestrzeniach z 75 na 50% pojemności. Wszystko to w obliczu śmierci połowy tysiąca osób dziennie spowodowanych covid-19. Większość społeczeństwa staję się po raz kolejny zakładnikiem mniejszości – przestraszonej, często oszukanej lub po prostu nierozumiejącej rzeczywistości. Ceną, jak przy większości działań władz, jest ludzkie życie. W tym wypadku już tysiące ludzkich żyć zakończonych w wyniku zaniechań podyktowanych partyjną kalkulacją poparcia. Nawet przy ustawie dotyczącej pozyskiwania informacji przez pracodawcę na temat zaszczepienia zorganizowano spotkanie z opozycją, częściowo z racji braku głosów koalicji rządzącej w parlamencie, częściowo zaś, by podzielić się z opozycją odpowiedzialnością za zbyt kontrowersyjny dla wielu projekt. Gdyby projekt ten stał się częścią sejmowego porządku obrad, z pewnością znalazłby poparcie większości. Rządzący potrzebowali jednak przekazu, w którym całej opozycji obecnej na spotkaniu, sceptyczna wobec szczepień i obostrzeń część elektoratu PiS mogłaby przypisać współudział w tym przedsięwzięciu. Elektorat zatem, choć zniesmaczony czy nawet oburzony, nie będzie miał gdzie uciec.

Konkludując, obalona już teoria Francisa Fukuyamy o końcu historii byłaby pewnie mniej naiwna, gdybyśmy jako ludzkość byli skłonni do uszanowania ludzkiego życia i wyłączenia go z politycznej gry. Rzeczywistość pokazuje jednak, że ludzkie życie staje się walutą w politycznej rozgrywce z coraz to większą intensywnością. Jestem krytykiem stosowania historycznych analogii, często są nadużyciem lub banalizują wydarzenia z przeszłości, do których się odwołują, jednakże jeśli nasze lęki, polityczne idee, czy komfort psychiczny spowodowany odrzuceniem skomplikowanej rzeczywistości przysłoni człowieka i wartość jego życia, oznaczać to będzie, że ludzkość nie wyciągnęła z historii najgłębszych lekcji.

Ryszarda Legutki dystopijne zniesławienie demokracji. Część I :)

Obserwując z perspektywy właśnie tej książki działania partii politycznej, której funkcjonariuszem jest Ryszard Legutko, jej jawną antyunijność i agresywne nastawienie do zasad demokracji, warto zadać sobie pytanie, w jakim stopniu to właśnie Legutko, w ciągu ostatnich dziesięciu lat, dostarczał ideologicznego „paliwa” i intelektualnego uzasadnienia dla tych działań.

Ryszarda Legutko zapewne przedstawiać nie trzeba. Jest aktywnym politykiem i profesorem filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Członek PiS, poseł i szef delegacji PiS w Parlamencie Europejskim. Jest także współprzewodniczącym Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, eurosceptycznej frakcji Parlamentu Europejskiego. Według informacji na stronie internetowej Instytutu Filozofii UJ, jest obecnie profesorem-emerytem. W roku 2012 Ryszard Legutko opublikował książkę „Triumf człowieka pospolitego”[i]. Książka ta w tłumaczeniu na język angielski ukazała się w roku 2016 pod znamiennym tytułem „The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies” („Demon w demokracji: Totalitarne pragnienia wolnych społeczeństw”)[ii]. Niniejsza recenzja jest recenzją angielskiego wydania tej książki. Jest w pewnym sensie tłumaczeniem oryginalnej recenzji, jaką napisałem w języku angielskim, opublikowanej w październikowym wydaniu „Liberté!”[iii]. Niniejszy tekst jest pierwszą częścią recenzji, a odnosi się do rozdziałów „Historia” i „Utopia” książki Legutki. Część druga opublikowana będzie w kolejnym numerze miesięcznika „Liberté!”.

Recenzja tej książki jest moją osobistą reakcją na jej wysoce negatywny i niszczący wpływ na kształt dyskursu o demokracji i polityce w pierwszych dekadach XXI wieku. Obserwując z perspektywy właśnie tej książki działania partii politycznej, której funkcjonariuszem jest Ryszard Legutko, jej jawną antyunijność i agresywne nastawienie do zasad demokracji, warto zadać sobie pytanie, w jakim stopniu to właśnie Legutko, w ciągu ostatnich dziesięciu lat, dostarczał ideologicznego „paliwa” i intelektualnego uzasadnienia dla tych działań.

Liczę na to, że moja recenzja pozwoli nie tylko odpowiedzieć na to pytanie, ale i bliżej zrozumieć głębsze źródła tej tak dalece niszczącej Polskę polityki…

Główną tezą Legutki jest twierdzenie, iż w swojej istocie komunizm i liberalna demokracja są w historii ludzkości równoważnymi sobie systemami. Dla wzmocnienia tej tezy narracja Legutki często posługuje się substytutem pojęcia „system polityczny”. Tym substytutem jest pojęcie „reżim”, co pomaga tworzyć subtelny, choć głęboko umotywowany obraz, którego celem jest przestawienie demokracji jako jednoznacznie złej formy rozwoju społecznego.

W zasadzie cała książka jest próbą udowodnienia tego twierdzenia poprzez wykazanie jego prawdziwości w pięciu kluczowych aspektach: historycznym, utopijnym, politycznym, ideologicznym i religijnym. Niniejsza recenzja ocenia wartość dowodów Legutki dla wszystkich pięciu aspektów.

Na początek jednak warto przyjrzeć się pierwszemu i zapewne głównemu odkryciu, którego czytelnik może łatwo dokonać, uważnie wczytując się w argumentacje Legutki. To odkrycie, bardzo zresztą rozczarowujące, odsłania dość banalny wniosek, iż Legutko wydaje się nie rozumieć samego terminu, którym identyfikuje główny cel swojego ataku, a mianowicie terminu „demokracja liberalna”. W największym skrócie, dla Legutki „demokracja liberalna” to demokracja zdominowana przez liberałów lub przez idee określane w polityce jako liberalne. Czytelnik ma wrażenie, iż gdyby celem ataku nie była demokracja, ale np. współczesny system edukacyjny,  Legutko uznałby „Liberal Arts ” (Sztuki Wyzwolone) jako dziedziny nauki, sztuki i humanistyki zdominowane przez liberalną ideologię!

Legutko nie jest oczywiście osamotniony w tym zwodniczym rozumowaniu. Kiedy Victor Orban nazywa swoją formę rządów „demokracją nieliberalną”, chce, aby jego współobywatele zaakceptowali negację „liberalności” jako pozytywną cechę systemu, który im zafundował. Problem polega oczywiście na tym, iż w wyrażeniu „liberalna demokracja” „liberal” jest przymiotnikiem i ma inne znaczenie niż „liberal” użyty jako rzeczownik! Kto wie, może ani Legutko, ani Orban nie rozumieją wystarczająco dobrze języka angielskiego?

Wydaje się niemal pewne, że Legutko, profesor jednego z najbardziej prestiżowych uniwersytetów w Europie, albo nigdy nie przeczytał, albo nigdy w pełni nie zrozumiał klasycznej i fundamentalnej definicji tego terminu:

„Demokracja liberalna to system rządów, w którym prawa i wolności jednostki są oficjalnie uznawane i chronione, a sprawowanie władzy politycznej jest ograniczone rządami prawa. «Celem liberalnej demokracji nie jest nieograniczona wolność»” [iv].

Znajduje to również potwierdzenie w określaniu przez Legutkę każdego, kto akceptuje idee demokratyczne, jako „człowieka liberalno-demokratycznego” lub „człowieka liberalnego”. Ten pierwszy termin pojawia się w książce wyjątkowo często…

Legutki problem z historią

Gdyby problem rozumienia pojęcia „demokracja liberalna” był jedynym problemem tej książki, być może nadal miałaby jakąś wartość. Jest jednak drugi zasadniczy problem, a mianowicie sposób, w jaki autor uzasadnia swoje główne twierdzenie, które mówi, iż nowoczesne, zachodnie systemy demokratyczne są równoważne komunizmowi.

Rozdział pierwszy, który analizuje aspekt historyczny, rozpoczyna się słowami:

„Zacznijmy od tego, co wydaje się oczywiste: komunizm i liberalna demokracja podzielają podobne postrzeganie historii”[v].

Takie stwierdzenie jest szokujące dla wielu z nas, a zwłaszcza dla tych, którzy pół swojego życia przeżyli w komunistycznym reżimie, tak jak autor niniejszej recenzji. Jeszcze bardziej szokujące jest wyjaśnienie tego podobieństwa przez autora książki. Najpierw twierdzi, że wynika to z wysiłków na rzecz poprawy społecznych aspektów życia w obu systemach, a następnie próbuje zrównać marksistowskie prawa historii z myśleniem, które przypisuje wczesnym teoretykom zachodniej demokracji, takim jak John Stuart Mill, Immanuel Kant, Adam Smith i Frédéric Bastiat, żeby wymienić tylko kilku z nich. Czyniąc to, najwyraźniej zapomina, że ​​po pierwsze, szybkie wdrożenie marksistowskich praw w Rosji nastąpiło po krwawej rewolucji, podczas gdy stały i stosunkowo powolny rozwój zachodnich demokracji przyniósł realną i niezaprzeczalną poprawę jakości życia społeczeństw. Innymi słowy, Legutko utożsamia komunistyczne, propagandowe „wysiłki na rzecz poprawy społeczeństwa”, które w rzeczywistości obejmowały najbardziej brutalne akty tamtego reżimu, z wysiłkami, jakie podejmowano w zachodniej cywilizacji, przynosząc rozwój klasy średniej i realnie lepsze warunki życia dla wielu milionów ludzi. Wydaje się zauważać, że w przeciwieństwie do komunizmu, liberalna demokracja nie ma „ojców założycieli”, ale pomimo to twierdzi, że „liberałowie i demokraci” zastosowali ten sam historyczny wzorzec w swoim liberalnym myśleniu co komuniści.

Oczywiście nie potrafi tego twierdzenia uzasadnić. Przytacza zdanie pochodzące od Johna Stuarta Milla:

„Walka między Wolnością a Władzą stanowi najbardziej widoczną cechę dziejów od najwcześniejszych znanych nam czasów”[vi].

Nikt logicznie myślący nie może się zgodzić, że przytoczone słowa Johna Stuarta Milla, są zgodne z ideami Marksa, Engelsa czy Lenina. Jednak dla Legutki słowa Milla są dowodem na to, że jego intencje i cele są podobne do idei komunistycznych! Stosując ten sam rodzaj myślenia, Legutko próbuje pochować myśli autorów takich jak Adam Smith, Frédéric Bastiat, Immanuel Kant oraz przedstawicieli brytyjskiego wigizmu w tym samym grobie, w którym pochowani są przywódcy komunizmu! Dla każdego, kto zna dzieła tych autorów, próba ta jest całkowicie niewiarygodna.

Pomimo absurdalności takich zabiegów, Legutko twierdzi, że komunizm i liberalna demokracja mają trzy wspólne wątki, a mianowicie: wiarę w jednostronność historii, wiarę w skuteczność świadomego działania człowieka oraz wiarę w zdolność ludzkości do osiągnięcia dojrzałości i intelektualnej niezależności.

Po pierwsze, nie jest prawdą, iż te właśnie wątki zdominowały współczesny dyskurs w kręgach liberalno-demokratycznych, o czym świadczą chociażby najnowsze prace Francisa Fukuyamy. Po drugie, nawet gdyby systemy te podzielały pewne specyficzne cechy, logicznie rzecz biorąc, nie można ich zrównywać, szczególnie biorąc pod uwagę, że są one ze sobą głęboko sprzeczne pod każdym innym względem. Elementarna logika odnosząca się do rzeczywistości skłania nas do zwrócenia uwagi, że jeśli dwa przedmioty mają tylko kilka cech wspólnych, to ich utożsamianie jest niedopuszczalne. Tutaj więc Legutko popełnił coś, co moglibyśmy nazwać „meta-błędem”; w tym przypadku jest to błąd założenia, że pozornie podobne metody lub właściwości prowadzą do równoważności między podmiotami, do których się odnoszą. Można zaryzykować stwierdzenie, że jest to poważny problem dla kogoś, kogo niektórzy uważają za wybitnego filozofa!

W tym miejscu można by wymienić wszystkie historyczne zniekształcenia tego rozdziału. Byłoby to jednak ćwiczenie bezcelowe, ponieważ pogląd Legutki na historię nowożytną, uniemożliwia jakikolwiek sensowny dyskurs. Spójrzmy na przykład na takie oto twierdzenie:

„Tak jak w prawdziwym socjalizmie, tak w prawdziwej demokracji trudno znaleźć jakiś niedoktrynalny wycinek świata, niedoktrynalny obraz, narrację, ton czy myśl. W pewnym sensie liberalna demokracja przedstawia nieco bardziej podstępną mistyfikację ideologiczną niż komunizm”[vii].

Absurdalność tego twierdzenia jest oczywista dla każdego kto żył i w socjalizmie, i w demokracji. Trudno jednak pojąć, jak takie poglądy może głosić ktoś, kto, jak sam sugeruje, czytał dzieła takich gigantów myśli współczesnej jak José Ortega y Gasset. A jednak praca Legutki ukazuje, iż jej autor zignorował fundamentalne przesłanie tego myśliciela, które brzmiało:

„Liberalizm – należy to dziś przypomnieć – jest najwyższą formą wspaniałomyślności, jest prawem, które większość nadaje mniejszościom i jako takie jest najszlachetniejszym wołaniem, jakie rozległo się na ziemi od zarania jej dziejów. Proklamuje wolę współżycia z wrogiem, a co więcej, z wrogiem słabszym od siebie. Jest rzeczą wprost nieprawdopodobną, by rodzaj ludzki był w stanie dojść do czegoś tak pięknego, tak paradoksalnego, tak eleganckiego, tak akrobatycznego i zarazem tak nienaturalnego”[viii].

Legutki marka Utopii

Według Legutki, demokracja liberalna jest równie utopijna jak komunizm. Uparcie twierdzi, że:

„Zarówno komunizm, jak i liberalna demokracja są zatem postrzegane – z perspektywy wewnętrznej – jako pozbawione alternatyw”[ix].

Zanim obalimy to jawnie fałszywe twierdzenie, powinniśmy uważniej przyjrzeć się stylowi argumentacji Legutki. Po pierwsze, w swoim rozumowaniu odnosi się wielokrotnie do umysłowości mitycznego „człowieka liberalnego”. I tak na przykład:

„Liberalna Demokracja jest również postrzegana przez jej zwolenników jako ostateczne urzeczywistnienie odwiecznych pragnień ludzkości, a zwłaszcza do wolności i rządów ludu”[x].

Albo w innym miejscu:

„Z czasem umysł liberalnego demokraty zaczął przypominać umysł socjalisty, ujawniając taką samą tendencję do łączenia języka moralności i języka polityki, ponieważ żaden inny dyskurs nie zdołałby oddać sprawiedliwości naturze systemu”[xi].

Jest to jedno z wielu miejsc, w których posuwa się on tak daleko, że zaczyna używać oskarżycielskiego tonu przeciwko „liberalnemu człowiekowi”, jakiego obraz sam stworzył:

„Nawet najbardziej liberalni z liberałów wykazywali niezwykłą łagodność wobec Związku Radzieckiego i sowieckiego komunizmu, a czasem nawet aktywnie popierali ideę jednostronnego rozbrojenia Zachodu (…)”[xii].

Rozpocznijmy dekonstrukcję rozumowania Legutki od ostatniego z powyższych trzech cytatów. W XX wieku byliśmy świadkami pokonania systemu sowieckiego przez liberalne demokracje zachodnie. Otóż fakt, że dokonało się to nie w wyniku jakiejś totalnej wojny, ale środkami pokojowymi, nie czyni zwycięzców słabeuszami. Wręcz przeciwnie, sposób, w jaki demokracje liberalne wygrały zimną wojnę, był zarówno przemożny, ale i skuteczny! Niestety Legutko nie wyjaśnia, kogo uważa za tych „najbardziej liberalnych liberałów”[xiii]. Zapewne trudno byłoby mu uzasadnić swoją argumentację, próbując podać jakiekolwiek rzeczywiste nazwiska. Z drugiej strony, gdyby to zrobił, każdy czytelnik mógłby łatwo sprawdzić skalę zjawiska i zapewne szybko stałoby się jasne, jak bezpodstawne i błędne są oskarżenia Legutki!

Jeśli chodzi o argument, z pierwszego z powyższych cytatów, a mianowicie że liberalni demokraci nie widzą „żadnej alternatywy”, łatwo wykazać, że to właśnie demokracja liberalna w ciągu ostatnich, prawie dwustu lat, radykalnie przedefiniowała samą siebie, zwłaszcza w jej najważniejszym systemowym aspekcie – aspekcie gospodarczym.

Dzisiaj żadna z zachodnich demokracji liberalnych nie praktykuje libertariańskich idei nieograniczonego wolnego rynku. Z czasem zrozumiano, że w wielu dziedzinach, takich jak np. systemy finansowe, ochrona środowiska i fundamentalny kształt systemów opieki zdrowotnej, nie można podążać za pierwotnymi paradygmatami, które kształtowały te dziedziny jeszcze w pierwszej połowie XX wieku. Jeśli chodzi o fundamentalne aspekty organizacji społeczeństw, wykazanie ogromnych różnic istniejących między krajami słusznie nazywanymi dzisiaj „demokracjami liberalnymi” a ich dziewiętnastowiecznymi poprzednikami jest trywialnie łatwe.

To, że Legutko, poseł do Parlamentu Europejskiego, tego nie dostrzega albo nie pojmuje, jest wręcz niewyobrażalne. Inny przykład rozumowania autora można znaleźć w odniesieniach do myślicieli takich jak Friedrich von Hayek, Ludwig von Mises, Ayn Rand i Robert Nozick. Po pierwsze, „szufladkuje” ich wszystkich jako libertarian. O ile określenie to pasuje jako tako do myśli Ayn Rand i Roberta Nozicka, i być może nie jest całkiem fałszywe w przypadku Ludwiga von Misesa, to jednak jest bezsprzecznie niesprawiedliwe w przypadku Friedricha von Hayeka, czysto klasycznego liberała, który m.in. nigdy nie twierdził, że interwencje rządu w ekonomii są zawsze złem. W rzeczywistości, aby podać jeden tylko przykład, popierał on koncepcje zabezpieczeń socjalnych, mających chronić obywateli przed skrajnym ubóstwem.

Jednak rozumowanie Legutki napotyka tu na znacznie poważniejszy problem – najwyraźniej zapomniał on, że prawdziwe demokracje liberalne nigdy nie podążały ściśle za ideami intelektualistów! Pozornie zdaje się to rozumieć, zauważając, że „Demokracja nie miała tak oczywistych związków z myśleniem utopijnym”. Jednak już w następnym zdaniu odkrywamy, jak rozumie brak tego związku:

„Od starożytności uważano ją za jeden z systemów defektywnych, nie lepszych, ale i nie gorszych od oligarchii czy monarchii”[xiv].

Wprost tu widzimy, jak płytkie jest rozumienie demokracji przez Legutkę. Nie pomoga mu znajomość twórczości Tocqueville’a i Rawlsa. Jeśli chodzi o tego ostatniego, Legutko popełnia straszliwy błąd, twierdząc, że „człowiekiem, który nazwał utopią liberalno-demokratyczny system polityczny był John Rawls (…)”[xv] . Każdy, kto zna twórczość Rawlsa, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że używał on słowa „utopia” niemal jedynie w frazach takich jak „realistyczna utopia” i „realistycznie utopijne” i że zamierzone znaczenie było tu radykalnie odmienne, a mianowicie takie, że „Prawa Ludu” są utopijne tylko dlatego, że nie zawsze odzwierciedlają istniejące układy społeczne, ale są realistyczne, ponieważ nie są sprzeczne z ludzką naturą. Jest więc oczywiste, że frazy jakich używał Rawls, są bardziej metaforyczne niż dosłowne. W dalszej części książki Legutko najwyraźniej przyznaje, że Rawls był ważnym myślicielem współczesnego systemu liberalno-demokratycznego, ale wtedy używa już pejoratywnego określenia „dzisiejsza liberalno-demokratyczna ortodoksja”, aby zarówno zdyskredytować wielkiego myśliciela, jak i swobodnie używać jego myśl w sposób zasadniczo zniekształcony.

Uderzające w wielkiej wadze, jaką Legutko nadaje „utopii”, jest to, że jest to niemal jedyny rozdział książki, w którym znajdujemy sugestie, że istnieją systemy lepsze niż liberalna demokracja. Początkowo wydaje się to obiecujące, bo rozpala nadzieję, że w końcu zaczną pojawiać się tu jakieś błyskotliwe pomysły autora, wykraczające poza naturalną dla demokracji liberalnych zdolność do redefiniowania samych siebie – historia przecież wyraźnie pokazuje nam przykłady takich procesów. Cóż za nieprzyjemna niespodzianka czeka czytelników Legutki, gdy najpierw wskazuje on rzekomo lepsze systemy… rodem ze świata antycznego, a mianowicie konceptualne systemy zaproponowane przez Platona i rozwinięte przez Arystotelesa (a wiadomo przecież, że Platon uważał demokrację za zdegenerowany system polityczny), aby zaledwie kilka akapitów dalej pojawić się mogła wizja idealnego systemu Legutki:

„Można zatem wymyśleć taką strukturę polityczną, która łączyłaby monarchię, oligarchię i demokrację w taki sposób, aby każda wzmacniała zalety i neutralizowała wady pozostałych. Mielibyśmy wtedy np. demokratyczną reprezentatywność, ale jednocześnie pewne instytucje oligarchiczno-arystokratyczne, które zachowałyby pewną formę elitaryzmu, a także pewną formę monarchii gwarantującej sprawność rządzenia”[xvi].

W tym miejscu intencje i poglądy autora stają się jasne: Legutko tęskni za systemem, który jest w istocie czystym, oligarchicznym elitaryzmem, a jeśli przybiera on formę monarchii, to tym lepiej.

W tym miejscu, nadzieje czytelników, którzy czytali tą książkę oczekując prawdziwych pomysłów na poprawę demokracji, legły w gruzach. Legutko nie proponuje niczego nowego. Tęskni za dawnymi systemami, które wszyscy znamy, a które pełne były niesprawiedliwości i dyskryminacji, jakie stosowali ci, którzy przynależeli do oligarchicznych elit, wobec tych, którzy akurat do tychże elit nie należeli. Jeśli w tym miejscu przypomnimy sobie, do jakiej partii politycznej Legutko należy, a więc do prawicowego, populistycznego PiS, i do jakiej frakcji wszedł w parlamencie europejskim, staje się jasne, jak bardzo niebezpieczne są jego próby cofnięcia nas w rozwoju. Legutko naprawdę ma nadzieję na jakąś wsteczną rewolucję, posuwając się nawet do nazwania jej „europejską pierestrojką”:

„Pojawienie się takich przekonań w sferach unijnych zachęciłoby do europejskiej pierestrojki – czegoś, czego Unia Europejska może nie przetrwać”[xvii].

To uświadamia nam bardzo wyraziście, jak niebezpieczne są tego rodzaju pomysły. Ubrana we wzniosłe deklaracje i poparta erudycją kogoś, kto był naukowcem w jednym z najbardziej prestiżowych uniwersytetów w Europie, narracja ta w istocie aprobuje tendencje autokratyczne, w których specyficzna kasta „swoich”, należących do oligarchii i uwiarygodniona przez tylko pozornie demokratyczne procesy, nie tylko ma nieograniczoną władzę nad społeczeństwem, ale także rości sobie prawo do formułowania norm moralnych, według których wszyscy inni są zmuszeni żyć.

Historia uczy nas dokąd takie pomysły doprowadziły ludzkość…

 

ciąg dalszy nastąpi…

 


 

[i] Ryszard Legutko, Triumf człowieka pospolitego, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2012.

[ii] Legutko,R.,The Demon in Democracy: Totalitarian Temptations in Free Societies, Teresa Adelson (przeł.), Encounter Books, New York – London, Kindle Edition, 2018. Numery stron w kolejnych odnośnikach pochodzą z kolejności numeracji w formacie eBook Kindle.

[iii] https://liberte.pl/ryszard-legutkos-dystopian-attempt-to-discredit-democracy/

[iv] https://www.lexico.com/definition/liberal_democracy , retrieved on 09/24/2021.

[v] Przywoływane tutaj cytaty są tłumaczeniem na język polski tekstu angielskiego wydania. Nie zawsze odpowiadają one zatem polskiemu oryginałowi. Poza oczywistymi powodami wynikającymi ze specyfiki obu języków, tłumaczowi najwyraźniej zależało na „wzmacnianiu” specyficznego przekazu. Np. to zdanie, otwierające rozdział „Historia” brzmi w polskim oryginale po prostu: „Socjalizm i liberalną demokrację łączy podobne postrzeganie historii”. W wypadku dużych różnic, w przypisach podaję wersję oryginalną.

[vi] Cytat z dzieła On Liberty John’a Stuart’a Mill’a jest u Legutki zniekształcony. Można to zweryfikować na stronie https://www.gutenberg.org/files/34901/34901-h/34901-h.htm

[vii] Legutko,R., ibid., str. 22.

[viii] Jose Ortega y Gasset, Bunt mas, Piotr Niklewicz (przeł.),  Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2002

[ix] Legutko,R., ibid., str. 22. W oryginale zdanie to brzmi„Oba ustroje są zatem postrzegane jako bezalternatywne. Jedyna zasadnicza zmiana, jaka przychodziła i przychodzi do głowy ich zwolennikom, to zmiana na gorsze, czyli załamanie się obu konstrukcji ustrojowych, co oznaczałoby katastrofę”.

[x] Legutko,R., ibid., str. 43 PL: W oryginale zdanie to brzmi: „Liberalna demokracja także bywa postrzegana przez swoich zwolenników jako finalna realizacja odwiecznych dążeń ludzkości, przede wszystkim do wolności”.

[xi] Legutko,R., ibid., str. 45. W oryginale zdanie to brzmi: „Umysł liberalnego demokraty uformował się więc z czasem podobnie do umysłu socjalisty, chętnie łącząc kategorie polityczne z moralnymi, przekonany, że tylko to połączenie oddaje dobrze naturę ustroju”.

[xii] Legutko,R., ibid., str. 46. oryginale zdanie to brzmi: „Nawet najbardziej liberalni z liberałów, czyli libertarianie, wykazywali niezwykłą miękkość wobec Związku Radzieckiego i sowieckiego komunizmu, niekiedy aktywnie popierali ideę jednostronnego rozbrojenia Zachodu, a wszystko w imię wolności”.

[xiii] W polskiej wersji książki mówi w tym miejscu o libertynach.

[xiv] Legutko,R., ibid., str. 51.

[xv] Legutko,R., ibid., str. 51.

[xvi] Legutko,R., ibid., str. 51. W oryginale zdanie to brzmi: „Można było zatem sobie pomyśleć taką konstrukcję ustrojową, w której występowałyby elementy wszystkich trzech typów — monarchii, oligarchii (arystokracji) i demokracji — lecz połączone w ten sposób, żeby wzmacniać ich zalety, a neutralizować wady. Mielibyśmy więc na przykład demokratyczną reprezentatywność, lecz połączoną z jakimiś instytucjami oligarchiczno-arystokratycznymi zachowującymi elitaryzm wychowawczy, a także pewne formy monarchiczne gwarantujące możliwie dużą skuteczność władzy”.

[xvii] Legutko,R., ibid., str. 69. W oryginale zdanie to brzmi: „Pojawienie się takiego przekonania w sferach unijnych oznaczałoby zachętę do europejskiej pierestrojki , a tej Unia mogłaby nie przeżyć”.

Relacje niemiecko-chińskie – historia partnerstwa z rozsądku :)

W ostatnich latach, w związku z postępującą globalizacją, zwiększającą się konkurencją międzynarodową, ale także rosnącym znaczeniem współpracy między krajami, dużą wartość przypisuje się dwustronnej kooperacji niemiecko-chińskiej. Historia tej relacji jest o tyle barwna, co pokazująca, jakie interesy i cele przyświecały środowiskom politycznym i gospodarczym obu krajów na przestrzeni lat.

Intensywne relacje obu państw mają dość krótką, choć ciekawą historię. Pierwsze stosunki niemiecko-chińskie sięgają połowy XVII wieku – były to relacje utrzymywane pomiędzy Chinami a poszczególnymi krajami niemieckimi, a dużą rolę w ich kształtowaniu odgrywali misjonarze, jak choćby jezuita Johann Adam Schall von Bell który został nawet doradcą cesarza Shunzhi z dynastii Qing. W większości stosunki te miały wyłącznie handlowy charakter a chińskie towary, takie jak porcelana czy jedwab, docierały do ​​Niemiec za pośrednictwem portugalskich i hiszpańskich przewoźników. Królewsko-Pruska Kompania Azjatycka wysłała swój pierwszy statek do Chin dopiero w połowie XVIII wieku.

W kolejnym stuleciu zainteresowanie Niemiec rynkiem azjatyckim było nadal niewielkie. Zaangażowane w budowę własnego silnego państwa Prusy zwróciły uwagę na otwierające się w Chinach możliwości dopiero pod koniec XIX wieku. Dla ówczesnych Chin, zmagających się z wieloma problemami wewnętrznymi i zewnętrznymi, Niemcy były synonimem stabilnego i godnego zaufania partnera, zatem pierwsza misja gospodarcza niemieckich przemysłowców do Państwa Środka zakończyła się sporym sukcesem. Pod koniec stulecia Niemcy objęły znaczne wpływy w prowincjach Shandong i Jiaozhou, a miasto Qingdao stało się wkrótce niemiecką koncesją. Doskonale rozwijała się współpraca o charakterze militarnym, która nie ustała mimo klęski II Rzeszy Niemieckiej w 1918 roku. W latach następujących po Wielkiej Wojnie polityka zagraniczna Republiki Weimarskiej uwarunkowana była chęcią odzyskania wpływów na Dalekim Wschodzie m.in. poprzez odbudowę stosunków dyplomatycznych i obecność niemieckich doradców wojskowych. Co ważne, w młodej niemieckiej republice działało bardzo silne lobby prochińskie, szczególnie aktywne wśród kół gospodarczych, a jego najważniejszymi animatorami byli właściciele koncernów takich jak Krupp, AEG czy Siemens. To dzięki ich staraniom niemieckie firmy realizowały m.in. ogromne kontrakty na budowę kolei w Chinach. Dojście do władzy nazistów w 1933 roku zmieniło tę optykę, a za kluczowego partnera w Azji uznano Japonię, choć w pierwszych latach rządów Hitlera nadal utrzymywano silne relacje gospodarcze. Dość powiedzieć, że III Rzesza Niemiecka w połowie lat 1930-tych przyjmowała aż 17% chińskiego eksportu.

Powstanie bipolarnego świata po zakończeniu II wojny światowej odbiło się na relacjach niemiecko-chińskich i straciły one na znaczeniu. Podział zarówno Niemiec, jak i Chin, stał się egzemplifikacją zimnowojennej rzeczywistości, choć powody powstania RFN i NRD, oraz ChRL i Republiki Chińskiej na Tajwanie były zupełnie odmienne. Przez kolejne 20 lat utrzymywanie relacji dyplomatycznych pomiędzy tymi podmiotami było decyzją wyłącznie polityczną, zależną nie tyle od zainteresowanych stron, co bardziej od supermocarstw: USA i ZSRR. Ze względów ideologicznych relacje z Pekinem przez pierwsze powojenne lata utrzymywała wyłącznie Niemiecka Republika Demokratyczna, choć należy wskazać że maoistowskie Chiny wyszły z inicjatywą nawiązania relacji także z RFN. Miało to miejsce w połowie lat 1950-tych, jednak władze w Bonn odrzuciły tę propozycję zarówno ze względu na obowiązującą wówczas doktrynę Hallsteina (mówiącą o nieutrzymywaniu stosunków dyplomatycznych z państwami utrzymującymi stosunki dyplomatyczne z NRD, za wyjątkiem relacji z ZSRR), jak i z obawy przed negatywną reakcją amerykańskiego sojusznika. To wówczas wymyślono określenie tzw. dylematu chińskiego, oznaczającego różnicę zdań kół politycznych i gospodarczych co do nawiązywania kooperacji z ChRL. Podczas gdy kolejne rządy kanclerza Adenauera unikały współpracy z Mao Zedongiem na płaszczyźnie politycznej, o tyle kręgi przedsiębiorców poszukiwały możliwości nawiązywania relacji gospodarczych. Efektem ich zabiegów było podpisanie w 1957 roku pierwszej umowy handlowej RFN-ChRL.

Sytuacja diametralnie zmieniła się pod koniec lat 1960-tych, gdy kanclerzem Zachodnich Niemiec został energiczny socjaldemokrata, Willy Brandt. Jego koncepcja polityki zagranicznej zorientowanej na Wschód (Ostpolitik) zakładała unormowanie relacji ze Związkiem Radzieckim oraz z państwami bloku wschodniego. Brandt zdawał sobie sprawę, że jeśli chce się zmienić status quo, to najpierw trzeba je uznać. Na fali podpisywanych kolejnych układów normalizujących relacje z krajami zza żelaznej kurtyny, oraz przy sprzyjającej koniunkturze międzynarodowej, także i RFN nawiązała oficjalne stosunki z Państwem Środka. Następująca od roku 1972 intensyfikacja więzi z Chinami była niejako kalką prowadzonej przez Waszyngton polityki odprężenia wobec Pekinu.

Niemalże dwie dekady następujące po wzajemnym uznaniu RFN i ChRL przyniosły ogromny wzrost dynamiki interesów niemieckich na kontynencie azjatyckim, a poprzez liczne długoterminowe inwestycje i projekty wielowymiarowej współpracy RFN utwierdziła swoją pozycję na rynku chińskim.

Następca Brandta, Helmut Schmidt, był wręcz zafascynowany Chinami i widział to państwo jako kluczowego gracza na arenie międzynarodowej. Ten „niemiecki Kissinger” – jak go nazywano – częstokroć w czasie swego kanclerstwa, ale i po odejściu z urzędu (był wieloletnim współredaktorem opiniotwórczego tygodnika „Die Zeit”) wskazywał, że „Chiny są przyszłością”.

Podobnie uważał Helmut Kohl. Sprawujący urząd w latach 1982-1998 kanclerz nie krył swojego podziwu dla tego państwa. To za jego czasów mocno przyspieszyła współpraca gospodarcza, mówiono wręcz o „chińskiej euforii” wśród kręgów politycznych i biznesowych. Zbiegło się to oczywiście w czasie z reformami Deng Xiaopinga, które doprowadziły do bardzo szybkiego rozwoju gospodarczego Chin i ich modernizacji w bezprecedensowej skali. Kohl umiał wykorzystać to „okno możliwości” – gdy w 1984 roku udał się do ChRL by tam doglądać budowę pierwszej fabryki Volkswagena w Szanghaju, podkreślał, że Chiny czeka „stuletni wysiłek modernizacyjny”. Jednocześnie po powrocie do RFN mówił w Bundestagu, że Niemcy i Chiny powinny „zbudować stabilne, długotrwałe partnerstwo”. W tym samym czasie powołano Zagraniczną Izbę Handlową w Chinach (AHK Greater China), która swoje biura otworzyła w Pekinie, Szanghaju, Kantonie oraz w Hongkongu, a jej celem stało się wspieranie niemieckich firm we wchodzeniu na chiński rynek, poszukiwanie partnerów biznesowych, pomoc w szkoleniach i dalszej edukacji oraz prowadzenie wydarzeń biznesowych. Obecnie Izba opiekuje się ponad 2500 niemieckich przedsiębiorstw aktywnych w Państwie Środka.

Ważnym punktem relacji obu krajów stała się także współpraca regionów i miast – w 1982 roku doszło do oficjalnego zawarcia partnerstwa między Wuhan, stolicą prowincji Hubei, a Duisburgiem, miastem w zagłębiu Ruhry w Nadrenii Północnej-Westfalii. To był początek intensywnej kooperacji między podmiotami subpaństwowymi – za czasów kanclerstwa Kohla podpisano prawie 40 takich porozumień. I choć niemiecki system polityczny gwarantuje szeroką swobodę i niezależność działania regionów, to niewątpliwie ta intensyfikacja relacji paradyplomatycznych w obszarze edukacji, kultury czy turystyki stała w zgodzie z priorytetami władz w Bonn, a – po zjednoczeniu Niemiec – w Berlinie.

Niewątpliwie wzajemne relacje ochłodziły się po wydarzeniach czerwcowych 1989 roku na placu Tiananmen, choć relatywnie szybko wróciły do poprzedniej temperatury. W 1993 roku gabinet Kohla przedstawił „Azjatycki Dokument Strategiczny”, szczegółowo opisujący strategię niemieckiej polityki zagranicznej wobec krajów kontynentu azjatyckiego. Ze względu na ogromną dynamikę wzrostu gospodarczego w Chinach od lat 1990-tych a także znaczenie eksportu dla rozwoju niemieckiej gospodarki, zwiększanie współpracy handlowej między ChRL a Niemcami stał się celem o wysokim priorytecie.

Tę „chińską euforię” kontynuował także Gerhard Schröder, który wspólnie z premierem Wen Jiabao podpisał „Strategiczne partnerstwo w globalnej odpowiedzialności”. Dokument ten umożliwił zwiększenie dynamiki relacji handlowych, inwestycyjnych, współpracy w zakresie ochrony  środowiska czy współpracy kulturalnej i naukowej. To Schröder zainicjował także powołanie niemiecko-chińskiego dialogu na rzecz praworządności.

Mimo wszystko – podobnie jak w przypadku jego poprzedników – dyplomacja  tego socjaldemokratycznego kanclerza charakteryzowała się wysokim pragmatyzmem, co powodowało, że problemy praw człowieka, Tajwanu i Tybetu, często komplikujące stosunki ChRL z innymi krajami zachodnimi, nie odgrywały znaczącej roli. Wynikało to z dominującego przywiązania Berlina do ekonomicznego charakteru tych relacji i wzajemnego uznania roli partnerów na świecie. W Niemczech przez wiele lat panowało przeświadczenie, że aby prowadzić skuteczną politykę względem Chin konieczne jest zrozumienie i uwzględnienie lokalnych uwarunkowań oraz ogromnej różnorodności tego kraju, który – jak niemieckie MSZ podkreślało w oficjalnym dokumencie z 2002 roku – „oferuje wiele możliwości i stawia ważne zadania”. Tym samym niemiecka polityka wobec ChRL rozwijała się przez lata jako strategia tzw. milczącej dyplomacji, czyli nieporuszania drażliwych dla Pekinu tematów, nastawiona wyłącznie na budowanie intensywnej współpracy gospodarczej, także w wymiarze wielostronnym, w tym w ramach grup G20 i G8+5. Jednocześnie strona niemiecka miała nadzieję, że poprzez ścisłą współpracę gospodarczą z krajami zachodnimi nastąpi w Chinach demokratyczna przemiana. Zresztą ten znany paradygmat „zmiany poprzez handel” dopiero w ostatnich latach został oceniony jako nieskuteczny.

Za czasów rządów Angeli Merkel relacje niemiecko-chińskie weszły na jeszcze wyższy poziom. Było to efektem kilku splatających się zdarzeń. Po pierwsze Niemcy wysunęły się na czoło Unii Europejskiej w wyniku perturbacji, jakie dotknęły Wspólnotę po wybuchu kryzysu gospodarczego w 2008 roku i kryzysu strefy euro od 2010 roku. Niewątpliwie Niemcy jako jedyne państwo mogły (chciały) wziąć na siebie odpowiedzialność za losy UE. Po drugie, te „europejskie buty” były dla Niemiec za małe – zaczęto rozglądać się za nowymi partnerami poza Starym Kontynentem, a chęć zwiększenia roli Niemiec w Azji była duża. Po trzecie wreszcie, przeżywające bezprecedensowy okres prosperity i coraz częściej zaangażowane w sprawy międzynarodowe Chiny wydawały się idealnym kandydatem do zacieśniania współpracy w odpowiedzi na nowe wyzwania.

W 2011 roku wdrożono więc niemiecko-chińskie konsultacje rządowe, czyli mechanizm komunikacji dwustronnej zarezerwowany dla kluczowych partnerów RFN – konsultacje odbywają się regularnie co dwa lata umożliwiając rozwijanie dialogu w sprawach tożsamych dla obu rządów w wymiarze polityki wewnętrznej i międzynarodowej. W tym samym roku także rząd chiński wydał „Białą Księgę o osiągnięciach i perspektywach współpracy chińsko-niemieckiej”, pierwszą tego rodzaju dla kraju europejskiego.

Trzy lata później, podczas wizyty państwowej przewodniczącego Xi Jinpinga w Niemczech, podniesiono formułę współpracy do „Kompleksowego Partnerstwa Strategicznego”. Obecnie, na poziomie międzyrządowym istnieje ponad 80 mechanizmów dialogu między ministrami, sekretarzami stanu, szefami departamentów i szefami agencji rządowych. Kluczowe formaty obejmują dialog strategiczny ministrów spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa oraz dialog fiskalny wysokiego szczebla ministrów finansów i dyrektorów banków centralnych. Ponadto istnieje przeszło 1000 partnerstw kooperacyjnych między uczelniami i ośrodkami badawczymi, coraz częściej współpracują ze sobą fundacje. Istnieje przeszło 130 partnerstw między regionami, miastami i gminami. Większość z nich aktywnie się rozwija – nawet teraz, w czasie trwania pandemii. To pokazuje, że wielowymiarowość relacji niemiecko-chińskich jest faktem.

Bezsprzecznie motorem tej dwustronnej współpracy jest gospodarka. Aktualnie Niemcy są najważniejszym partnerem handlowym Chin na kontynencie europejskim – już w 1978 roku Republika Federalna znalazła się na czwartym miejscu wśród światowych i na pierwszym miejscu wśród europejskich partnerów handlowych dla Chin. Dziś Niemcy są zdecydowanie najważniejszym partnerem handlowym Chin w Europie. Z drugiej strony Chiny są kluczowym partnerem gospodarczym Niemiec, zarówno w Azji, jak i na świecie, ponieważ w 2016 roku ChRL wyprzedziła Stany Zjednoczone i Francję, i zajęła wiodącą pozycję w stosunkach handlowych z RFN, a w 2020 roku Niemcy i Chiny osiągnęły rekordowe obroty w wysokości 212 mld EUR. Dość powiedzieć, że wymiana handlowa z Chinami odpowiada za 3% niemieckiego PKB, a niemieccy producenci samochodów sprzedają w Chinach więcej pojazdów niż gdziekolwiek na świecie.

Prócz relacji dwustronnych Berlin przez lata także bardzo aktywnie kształtował stosunki pomiędzy Unią Europejska a Chinami, m.in. wspierał wysiłki Europejskiego Banku Inwestycyjnego w zakresie zapewnienia wsparcia technicznego dla Azjatyckiego Banku Inwestycji Infrastrukturalnych (AIIB); sprzyjał pracom prowadzonym w ramach wewnętrznej grupy roboczej Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych, której celem było opracowanie europejskiej wizji współpracy euroazjatyckiej; czy angażował się w projekty realizowane w ramach EU-China Connectivity Platform.

To Niemcy byli także głównymi architektami przyjętego na koniec grudnia 2020 roku Kompleksowego Porozumienia o Inwestycjach (CAI) pomiędzy UE a ChRL. Zresztą ten właśnie dokument miał stać się niejako ukoronowaniem niemieckiej wizji kształtowania relacji Unii z Chinami za czasów kanclerstwa Angeli Merkel. Jego podpisanie w przededniu zakończenia niemieckiej prezydencji w Radzie UE wywołało wiele kontrowersji. Niemcom zarzucano „wciśnięcie gazu do deski”, działanie pod presją czasu i oczekiwań strony chińskiej, a nadto nadmierną ambicję Merkel. Dla niemieckiej szefowej rządu to podpisanie dealu z ChRL stanowiło faktycznie domknięcie prowadzonych przez lata rozmów i konsultacji, i bez wątpienia mogło być traktowane jako jej osobisty sukces.

Choć w niestabilnym świecie niemiecka kanclerz jest symbolem politycznego zaufania, to i jej zarzucono jednak w tym względzie krótkowzroczność. Po ogłoszeniu CAI niemieckie media pełne były krytycznych uwag, wskazujących, że dotychczasowa „chińska euforia” powinna zostać zastąpiona „twardym pragmatyzmem”. Pisano, że to „porozumienie last minute” jest błędem, który obróci się przeciwko Unii, w tym także przeciwko samej Republice Federalnej. Mówiono, że nagłe zbliżenie chińsko-europejskie to afront dla administracji Joe Bidena. Podkreślano, że jeszcze niedawno Berlin zarzekał się, że konieczne jest wypracowanie nowej umowy transatlantyckiej, aby odnowić sojusz pomiędzy partnerami, teraz zaś promuje politykę „Europe first”. Mimo tego, że rozmowy nad podpisaniem porozumienia inwestycyjnego z ChRL trwały od 2013 roku, to tempo jakie narzucono podczas niemieckiej prezydencji nie miało sobie równych – to dążenie do podpisania porozumienia z ChRL za wszelką cenę odebrano jako rezygnację z twardego stanowiska UE czy osłabienie zapisów dokumentu z marca 2019 roku „EU-China – a strategic outlook”, gdzie wprost nazwano Chiny strategicznym partnerem, ale i systemowym rywalem. Politykę Berlina wobec Chin zaczęto postrzegać jako równię pochyłą.

Na wiosnę tego roku do historii wzajemnych relacji dopisano nowy rozdział – postępujące prześladowania mniejszości ujgurskiej w Xinjiangu, masowe tłumienie ruchu demokratycznego w Hongkongu, agresywna postawa Pekinu na Morzu Południowochińskim czy groźby wobec Tajwanu spowodowały zaognienie relacji zarówno między Unią i Chinami, jaki i pomiędzy Niemcami a Państwem Środka. UE nałożyła na Chiny sankcje za łamanie praw człowieka, a Pekin odpowiedział sankcjami odwetowymi – dotknęły one także kilku niemieckich polityków. Niemiecka prasa zaczęła bardzo krytycznie pisać o wydarzeniach w ChRL domagając się bardziej „trzeźwego patrzenia” na chińskiego smoka, który wkrótce może „pożreć całą Europę”. Jednocześnie zauważano, że „sytuacja nie ulegnie poprawie wraz z uchwalonymi sankcjami UE, bo dotyczą one zaledwie niewielkiej grupy osób. Jest to jedynie polityka symboli. Ale też więcej nie da się wyegzekwować w UE, bo Chiny są zbyt ważnym partnerem handlowym”.

Właśnie – współpraca handlowa okazała się znów priorytetowa. Gdy wydawało się, że sytuacja w relacjach UE-Chiny jest zbyt napięta by myśleć o ratyfikacji umowy CAI (Parlament Europejski i Komisja zawiesiły starania o ratyfikację w maju), w lipcu br. kanclerz Merkel wspólnie z prezydentem Macronem przekonywali Xi Jinpinga, że zatwierdzenie umowy musi nastąpić jak najszybciej. Czyli jednak business first – szefowa rządu chciała zrobić wszystko, by wesprzeć niemiecką gospodarkę, dla której Chiny są kluczowym rynkiem.

Ale generalnie dzisiejsi Niemcy nie tryskają już tą samą „chińską euforią” co jeszcze kilkanaście lat temu. Przede wszystkim dużo się zmieniło w świadomości społecznej – kiedyś Państwo Środka postrzegane było jako egzotyczne, ciekawe, tajemnicze imperium z przebogatą historią, kulturą i kuchnią. Dziś ten wizerunek łagodnego orientalnego mocarstwa uległ transformacji. Dużo w tym względzie zmieniła agresywna polityka chińskich firm, które w ostatniej dekadzie niemalże hurtowo zaczęły wykupywać niemieckie przedsiębiorstwa. Początkowo uważano to za zdrowe urozmaicenie dla gospodarki, ale gdy w 2016 roku  chińskie koncerny przejęły lidera w dziedzinie robotyki, firmę Kuka, oraz wykupiły akcje spółki przemysłu maszynowego Krauss-Maffei i akcje koncernu energii odnawialnej EEW Energy, stało się jasne, że Chińczycy prowadzą ostrą grę inwestycyjną.

Wywołało to szeroką dyskusję w niemieckich kręgach politycznych, gospodarczych ale i społecznych o potrzebie wypracowania nowej Chinapolitik – polityki, która nie ograniczałaby współpracy gospodarczej, ale nadawałaby jej konkretne ramy, zgodne z zasadami wolnego rynku, oparte na wolnej konkurencji, w odniesieniu do prawa i poszanowania własności prywatnej, obowiązujących w Niemczech i we Wspólnocie Europejskiej. Znalazło to także swój wydźwięk w dokumencie przygotowanym przez Federalne Stowarzyszenie Przemysłu Niemieckiego (BDI) w 2019 roku, w którym wyraźnie podkreślano potrzebę nowego, realistycznego podejścia niemieckiego biznesu do chińskiej aktywności inwestycyjnej. Argumentowano, że chiński rynek pozostaje dla niemieckich firm trudny, i czas aby także strona niemiecka stała się bardziej wymagająca, a mniej naiwna.

Sytuacja z 2016 roku zmieniła postrzeganie Państwa Środka przez Niemców, podobnie jak następujące potem pandemia oraz wydarzenia z Hongkongu czy Xinjiangu – widać to wyraźnie w prowadzonych cyklicznie badaniach opinii publicznej, które wskazują, że niemieckie społeczeństwo jest obecnie dużo bardziej krytycznie nastawione do chińskich inwestycji i zwiększającej się sharp power. Nie ma to jednak wpływu na kontakty międzyludzkie, które pozostają serdeczne i otwarte – nic dziwnego, przecież Chińczycy stanowią potężną grupę turystów, którzy corocznie odwiedzają RFN, a takie miasta jak Monachium, Berlin, Hamburg czy zamek w Neuschwanstein są na top liście wszystkich zwiedzających. Dla Chińczyków obowiązkowym punktem wizyty jest także Trewir – miasto urodzenia Karola Marksa.

W dzisiejszych Niemczech Chiny są ważnym tematem. W księgarniach półki uginają się pod ciężarem publikacji dotyczących tego kraju – jego historii, polityki, kultury, kuchni, rozwoju gospodarczego, nowych technologii. Nie brakuje też wspomnień i osobistych opowieści o Państwie Środka napisanych przez podróżników, dziennikarzy, menedżerów. Każde z poczytniejszych pism ma wkładkę dotyczącą Chin. Sporo jest także dyskusji w telewizji czy w Internecie. Wiele think tanków zajmujących się Chinami, jak choćby berliński MERICS czy hamburski GIGA, to znane i opiniotwórcze instytucje, z których analizami liczą się kręgi polityczne, gospodarcze czy naukowe na całym świecie.

Niewątpliwie rosnące zainteresowanie niemieckiego społeczeństwa Chinami, w tym również bardziej krytyczne postrzeganie wydarzeń w ChRL, ale i pogłębiające się zależności gospodarcze pomiędzy oboma krajami zwiększają potrzebę bardziej realistycznego podejścia w dwustronnych kontaktach – szczególnie na poziomie politycznym. W Niemczech nie brakuje chińskich pieniędzy i generalnie panuje przekonanie, że mimo problemów takich jak nierównomierny dostęp do rynku czy nieposzanowanie praw własności intelektualnej przez chińskie koncerny, właściwie nie ma alternatywy dla kontaktów handlowych z Chinami. Rośnie jednak świadomość, że konieczne jest dostosowanie reguł współpracy do potrzeb, ale i pozycji i znaczenia obu państw w XXI wieku.

Dziś to niemiecko-chińskie partnerstwo znajduje się więc w ciekawym punkcie – z jednej  strony osiągnięto w jego ramach tak wiele, ale z drugiej strony trudno ruszyć do przodu, bo dużo jest pól konfliktowych. W niektórych obszarach polityki, takich jak ochrona klimatu, ChRL jest kluczowym dla Niemiec partnerem do współpracy. Jest ponadto istotnym partnerem negocjacyjnym, z którym można równoważyć międzynarodowe interesy innych wielkich graczy. Ale Chiny są również ambitnym konkurentem gospodarczym, w szczególności w obszarze przyszłych technologii, takich jak sztuczna inteligencja. Ten związek opiera się dziś więc głównie na rozsądku. Ale takie relacje w polityce często okazują się trwalsze niż te oparte na euforycznej miłości.

 

Autor zdjęcia: Javier Quiroga

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję