Szkoła Europejska Liberté! – relacja :)

W dniach 24-25 listopada odbyła się konferencja „Szkoła Europejska Liberté!”, nad którą serwis MojeOpinie.pl objął patronat. Wydarzenie było ważne tym bardziej, że sprawy europejskie przestały w ostatnim czasie toczyć się w sposób rutynowy. Nadzwyczajna sytuacja wywołana kryzysem stawia pod znakiem zapytania przyszłość projektu wspólnotowego.
Prof. Wójcik, Kamila Łepkowska, Maja Goettig, foto: Joanna Łopat

Po otwarciu konferencji przez organizatorów – Błażeja Lenkowskiego z Fundacji Industrial I Piotra Womelę z Fundacji Adenauera – przyszedł czas na pierwszy punkt programu merytorycznego. Wystąpienie Janusza Styczka z Departamentu Polityki Europejskiej MSZ nie wnosiło jednak zbyt wiele – treść niespecjalnie odbiegała od dobrze znanych, oficjalnych formuł wypowiadanych przez przedstawicieli ekipy rządzącej. Usłyszeliśmy więc po raz kolejny, że Polska dobrze wykorzystała prezydencję oraz celuje w obecność w „głównym nurcie” integracji. Odniósł się też do możliwych scenariuszy rozwoju sytuacji w Europie i ich konsekwencji dla naszego kraju – w tym kontekście chyba najciekawszym było wejście w polemikę z salą w kwestii tego, czy korzystną byłaby dla nas realizacja projektu federacyjnego. Styczek zdanie o niekorzystnym dla Polski charakterze tego pomysłu uzasadniał dwojako – z jednej strony mówił o 30% społeczeństwa niechętnych jeszcze głębszej integracji, zaniepokojonych tym, że będzie ona oznaczać nadmierną utratę niezależności, a w efekcie wpłynie negatywnie na stan polskiej tożsamości. Z drugiej zaś operował językiem interesu – i tak np. ujednolicenie systemu podatkowego w całej Unii byłoby ciosem w polską konkurencyjność.

Wokół mowy berlińskiej Radosława Sikorskiego
Następnie konferencja przeszła do etapu znacznie ciekawszego – z modelu wykładu przenieśliśmy się bowiem na pole debaty. Wzięli w niej udział prof. Jan Barcz z WSPiZ L. Koźmińskiego oraz dr Krzysztof Iszkowski reprezentujący jednocześnie warszawski SWPS, zaplecze eksperckie Ruchu Palikota – „Plan Zmian” oraz magazyn Liberté!. Pretekstem do dyskusji była szeroko komentowana w kraju mowa berlińska ministra Sikorskiego. Prof. Barcz odniósł się do głośnego przemówienia szefa polskiej dyplomacji jako do nie tak przełomowego w propozycjach, jak sugerowałyby to reakcje mediów i polityków. Wskazał także na grzech nieścisłości i niedopowiedzeń, który w historii integracji zdołał już nieraz pogrzebać koncepcje o fundamentalnym znaczeniu, jak było to choćby w przypadku Traktatu Konstytucyjnego. Zwrócił tym samym uwagę na kolosalne znaczenie stosowanej terminologii, która przy braku precyzji może być rozumiana opacznie. W tym właśnie kontekście należy odbierać słowa profesora: Trzeba rozdzielić dyskusję o państwie federalnym od federalizmu jako idei […]Pojawienie się w jakiejś organizacji elementów federalistycznych nie świadczy o tym, że następuje proces państwowotwórczy. To na pewno ważny głos w kontekście problemu strachu o tożsamości narodowe, podniesionego już przez dyrektora Styczka.

Prof. Barcz, Krzysztof Iszkowski, Błażej Lenkowski, foto: Joanna Łopat

Z kolei Krzysztof Iszkowski nie był skory do strojenia się w piórka ważącego racje analityka. Stawiał sprawę jasno, a żeby dodatkowo zobrazować swój pogląd, posłużył się… mikrofonem. Spośród dwóch dostępnych urządzeń najpierw w jego ręce trafił egzemplarz niedziałający. Po wymianie sprzętu, Iszkowski stwierdził – Pokazaliśmy właśnie na przykładzie mikrofonu prosty mechanizm, który powinno się zastosować w stosunku do Unii Europejskiej – coś, co nie działa, zastąpiliśmy tym, co działa. Według Iszkowskiego niedziałający mikrofon odegrał rolę Unii wciąż składającej się z państw narodowych, zaś działający – Unii posuniętej w integracji znacznie dalej niż dziś. Argumentował to choćby poprzez przykład budżetu europejskiego – a więc tematu, który dominuje debatę w ostatnich tygodniach. Uzasadniał, że budżet negocjowany, ustalany w ramach dyskusji międzyrządowych, w których każda strona myśli wedle swojego egoistycznego interesu to rozwiązanie wpisujące się w „poetykę bitwy”, której to „nie powinno się uprawiać wokół wspólnych interesów” – To nie buduje Europy – stwierdził. W zamian proponował kształtowanie unijnej kasy poprzez unijny podatek – choćby miał być on nawet udziałem w krajowym VAT-cie. Sprzeciwił się przy tym opinii Janusza Stryczka dotyczącej zagrożeń związanych z ujednoliceniem systemu podatkowego Unii – Są dwa rodzaje konkurencyjności – oparta o jakość lub o cenę. Chciałbym, żeby po naszej stronie była nie tylko ta druga. Wtedy wspólny system podatkowy przestanie być dla nas zagrożeniem – stwierdził szef zaplecza eksperckiego Ruchu Palikota. Zdradził też, że sam lider tej partii jest zwolennikiem federalistycznej koncepcji Daniela Cohn-Bendita i Guya Verhofstadta.
Wiele prędkości Europy – czy to na pewno zagrożenie?
Następny panel, poprowadzony przez Piotra Beniuszysa z Liberté!, dotyczył zagadnienia Europy wielu prędkości. Dokładniej zaś tego, czy zróżnicowanie tempa integracji pomiędzy poszczególnymi grupami państw jest rzeczywiście czymś, przed czym należy się bronić, czy może jest to naturalny bieg rzeczy, którego powstrzymywanie koniec końców jest niekorzystne dla wszystkich. W takim też kontekście postawione zostało pytanie o to, jaką rolę w Europie powinna odgrywać Polska. Odpowiedzi na nie szukać mieli Bartłomiej Nowak z Centrum Stosunków Międzynarodowych oraz Leszek Jażdżewski – redaktor naczelny Liberté!.
Gdy wstępowaliśmy do Unii Europejskiej, była to Unia oparta o jedność, spójność, a także otwarta. Dziś we wszystkich tych kwestiach mamy zmianę. – stwierdził na początek Nowak. Odnosząc się do roli Polski stwierdził zaś, że Polska nie próbuje blokować mechanizmu dwóch prędkości – próbuje „wsadzić but” w drzwi, które są już prawie zamknięte i iść z mocniejszymi.Tym też tłumaczył przekonanie rządu o konieczności wejścia do strefy euro, jako warunku utrzymania się w rdzeniu integracji – bo ten stanowić będzie właśnie eurozona. Nowak skrytykował jednocześnie fakt, że jednym z głównych argumentów podnoszonych przez przeciwników wejścia Polski do strefy euro jest konieczność wsparcia państw zadłużonych przez tęże. Stwierdził, że jest to świadectwo hipokryzji jeśli wziąć pod uwagę jak dużo strona polska stara się mówić o europejskiej solidarności.

Bartłomiej Nowak i Leszek Jażdżewski, foto: Joanna Łopat

Z kolei Leszek Jażdżewski zaczął od odniesienia się do samego tytułu panelu – Nie wydaje mi się, żeby można było rozmawiać o „kształtującej się” Europie wielu prędkości. Ona już taka jest – stwierdził naczelny Liberté!, wskazując jako jedną z przyczyn europejskiego kryzysu (nie tylko finansowego) rozszerzenia Unii z lat 2004 i 2007 – Unia nie była przygotowana na 12 nowych państw – ocenił. Jażdżewski wyraził pogląd, że Polska powinna zabiegać o członkostwo w strefie euro z prostego powodu – to w niej podejmowane będą decyzje co do przyszłości Europy. Stwierdził też, że wiele prędkości, rozumiane jako przyjmowanie pewnych rozwiązań tylko przez pewną grupę państw, ale pozostawiając innym możliwość dołączenia się do nich w przyszłości to dobre rozwiązanie. Pozwala bowiem przeprowadzić na mniejszą skalę jakiś eksperyment, który – jeśli wypali – przyjmą u siebie także pozostałe państwa. Jażdżewski wskazał na USA jako przykład miejsca, w którym taka formuła się sprawdza.
Z tym porównaniem nie zgodził się drugi z panelistów. Bartłomiej Nowak stwierdził, że trudno rysować paralele pomiędzy USA i UE, skoro dla Amerykanów stworzenie federacji było warunkiem uzyskania niezależności, zaś w Europie mamy realnie istniejące państwa. Nie zgodził się też ze stwierdzeniem, że ostatnie rozszerzenia były źródłem problemów Unii. Szczególnie tych finansowych – Źródłem kłopotów nie są państwa „nowej”, ale „starej” UE. Przecież żadne z państw Europy Środkowej nie prosiło o specjalną pomoc, choć przecież dotknął je kryzys – zauważył dyrektor wykonawczy CSM.

Czego chcemy od wschodu i… czy wschód chce nas?

Kolejny panel dotyczył polskiej polityki wschodniej – ze względu na temat przewodni konferencji nie mógł być jednak oderwany od kontekstu europejskiego. I nie był. W panelu, który miałem przyjemność poprowadzić, wzięli udział dr Jarosław Ćwiek-Karpowicz z Polskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych, dr Julian Pańków z Collegium Civitas oraz Marcin Wojciechowski z Gazety Wyborczej. Pierwsze pytanie skierowane było do Juliana Pańkowa, a dotyczyło jego doświadczeń jako doradcy ds. transformacji na terenach poradzieckich. Przedstawił on w sposób dość szczegółowy i bardzo interesujący okoliczności, na jakie natrafił wraz z innymi przedstawicielami misji. Całą opowieść skonstatował jednak dość pesymistycznym akcentem: Idea pomocy zewnętrznej polega na tym, żeby doprowadzać do takiego momentu, w którym ta pomoc stanie się zbędna – „no, takoje nie bywajet”. Kłopotem jest to, że wszystkie państwa, którym staraliśmy się pomóc w przeprowadzeniu transformacji przeszły już tak wiele, korzystając z obcych zaleceń, ale koszty ponosząc już wyłącznie w swoim imieniu, że tej pomocy już nie chcą. Ponadto, podniósł też wiecznie obecny w dyskusjach o wschodzie argument, który nie raz słyszał także w czasie swojej działalności w regionie – „My mamy inną mentalność”. Mieszkańcy Europy Wschodniej, Azji Centralnej, Zakaukazia przyniesione przez nas rozwiązania traktowali jako nieswoje i nieprzystające do ich kultury i rzeczywistości. I nie można im naszych rozwiązań narzucać na siłę – ani 20 lat temu, ani dzisiaj– stwierdził.

Z kolei doktorowi Ćwiek-Karpowiczowi przypadła ocena Partnerstwa Wschodniego. Zaczął on od idei, które przyświecały projektowi. Wśród nich znalazły się przede wszystkim dwie – stworzenie państwom Europy Wschodniej przestrzeni współpracy bez udziału Rosji, a także zmobilizowania ich do pozytywnej rywalizacji, jaką udało się pomiędzy państwami środkowoeuropejskimi wywołać w latach 90-tych. Z kolei to, co było przy tym projekcie kluczowe dla Polski, to zwrócenie uwagi państw Zachodu na państwa Partnerstwa, podniesienie jego znaczenia, a także wykreowanie wizerunku naszego kraju jako istotnego dla regionu. Następnie analityk PISM przeszedł już do części właściwej, a więc oceny na ile idee udało się wcielić w życie. Nie dało się w tym kontekście nie wspomnieć o swoistym fiasku koncepcji pozytywnej rywalizacji w doganianiu standardów zachodnich – nie sposób tu nie wspomnieć o wskazywanych jako niemal pewni liderzy przemian Ukrainie i Gruzji, w których następuje odwrót od osiągnięć tamtejszych „kolorowych rewolucji”. Dr Ćwiek-Karpowicz wspomniał też jednak o niespodziewanie dobrych sygnałach z Mołdawii, które dają pewne podstawy do optymizmu jeśli chodzi o skuteczność Partnerstwa.
Zapytany o relacje polsko-ukraińskie Marcin Wojciechowski stwierdził, że należy w nich umiejętnie – tak jak w relacjach z innymi państwami – wyważyć stosunek między wartościami a pragmatyzmem. Nietrudno domyślić się, że chodziło tu o problem utrzymywania (bądź nie) relacji z przywódcami, których praktyka rządzenia odbiega w sposób znaczący od europejskich standardów. Wspomniał o wielkim problemie, jakim jest brak konsensusu między ukraińskimi siłami politycznymi wokół kwestii strategicznych – wśród nich kwestii akcesji do NATO, która przez Sojusz była już poważnie rozważana, ale proces zablokował ówczesny premier – a obecnie prezydent – Wiktor Janukowycz. Zauważył też jednak, że wina za niepowodzenia w integracji Ukrainy ze strukturami nie leży wyłącznie po stronie Kijowa, bowiem to Unia Europejska nie była przygotowana na rewolucję 2004 roku, przez co nie potrafiła wyjść do wschodniego sąsiada z zachęcającą ofertą – Tutaj Unia wykazała się brakiem refleksu. Wydaje mi się, że gdyby taka pozytywna oferta została szybko wystosowana, to zmusiłoby ukraińskie elity do bardziej zdecydowanych reform – stwierdził dziennikarz.
Zaznaczył też, że mimo negatywnego stereotypu Wiktor Janukowycz nie jest hamulcowym zacieśniania relacji Ukraina-UE, bowiem od momentu objęcia prezydentury wykonał na tym polu dużą pracę, co zaowocowało uzgodnieniem treści umowy stowarzyszeniowej – co nie udało się wcześniej „pomarańczowym”. Redaktor nie zapomniał jednak o wątpliwościach co do przestrzegania przez Ukrainę standardów prawnych, finansowych, a także w warstwie praw człowieka na podwórku krajowym, co z kolei jest już wyłącznie przewiną ekipy obecnie rządzącej – co nie zmienia faktu, że z perspektywy regionu Ukraina wciąż jest relatywnie demokratycznym krajem, czego najlepszym dowodem jest znaczna obecność przedstawicieli opozycji w parlamencie. W tym kontekście dziennikarz Gazety Wyborczej ocenił jako właściwe podejście polskich władz do sąsiada, oparte na jednoczesnym utrzymywaniu kontaktów tak z oficjalnymi władzami, jak i z opozycją. Zauważył też, że wcale nie mniejsze naruszenia, których dopuszcza się Rosja, nie skutkują pomysłami zaprzestania relacji z Moskwą, co świadczy o stosowaniu przez Europę podwójnych standardów.

„Strefa euro – rozwiązywać czy ratować?”

Ostatni z paneli w ramach konferencji dotyczył strefy euro i jej przyszłości, a udział wzięli w nim: Maja Goettig z KCB Securities, będąca też członkinią Rady Gospodarczej przy premierze, Stefan Kawalec z Capital Strategy i Centrum Analiz Społeczno Ekonomicznych oraz prof. Cezary Wójcik z SGH. Prowadząca Kamila Łepkowska zdradziła od razu, że osią dla dyskusji będzie liberte.pl, w którym b. wiceminister finansów wraz z Ernestem Pytlarczykiem proponowali kontrolowaną dekompozycję strefy euro jako jedyny sposób na uratowanie zdobyczy wspólnego rynku, a także Unii Europejskiej jako całości. W trakcie panelu podtrzymywał tę tezę stwierdzając, że wprowadzenie wspólnej waluty było fundamentalnym błędem. Owszem, popełniono też błędy po jej wprowadzeniu. Ale to ono było błędem samym w sobie. Kawalec argumentował na przykład, że kwestia utraty konkurencyjności przez państwa południa Europy byłaby znacznie łatwiej rozwiązywalna, gdyby posiadały one własne waluty narodowe.
Z kolei Maja Goettig pozwoliła sobie zacząć wypowiedź od żartu – Zawisza Czarny mawiał, że feudalizm jest najgorszym z systemów, ale lepszego nie wymyślono. Podobnie jest ze strefą euro – po czym przeszła do właściwej wypowiedzi, trzymając się jednak myśli, która była kluczem dowcipu:strefa euro nie jest idealnym systemem walutowym – stwierdziła – Ale jej rozpad groziłby rozpadem całej UE oraz wspólnego rynku. Zwróciła też uwagę, jak katastrofalne skutki miałby rozpad eurozony dla Polski, identyfikując trzy kanały, którymi taki obrót spraw by w nas uderzył. Po pierwsze, ucierpiał by na tym polski handel, jako że 20% rodzimego eksportu to wymiana z krajami strefy euro. Po drugie, nastąpiłby oczywisty w przypadku każdego przełomu wzrost niepewności, który tworzy niekorzystny klimat dla jakichkolwiek aktywności gospodarczych. Zaś trzecim kanałem byłyby finanse.

Trzeci z panelistów – prof. Cezary Wójcik – pomimo usilnych prób zwrócenia na siebie uwagi przez towarzyszącego mu potomka pozostał skoncentrowany na temacie dyskusji. Podobnie jak przedmówczyni postanowił posłużyć się w swojej argumentacji cytatem. Z tą różnicą, że cytat zaproponowany przez profesora był już prawdziwy – Robert Francis Kennedy powiedział kiedyś parafrazując George’a Bernarda Shawa: „There are those that look at things the way they are, and ask: why? I dream of things that never were, and ask: why not?” – i tak powinniśmy podchodzić do kwestii przyszłości strefy euro. To, że jakiś mechanizm nie funkcjonuje nie znaczy, że po odpowiednich zmianach nie będzie funkcjonował w przyszłości. Niewydolność mechanizmów jest faktem, ale ten stan nie determinuje przyszłości. Pozostając przy tej linii argumentacji profesor stwierdził, że kłopotem UE i strefy euro jest dziś deficyt przywództwa. Posłużył się przykładem dotychczasowej historii Unii Europejskiej – projektu, który przerwał stulecia wojen między zwaśnionymi państwami – jako dowodem na to, że wystarczy odpowiednia idea, poparta odpowiednią wiarą odpowiednich ludzi, a rozwiązanie się znajdzie. Polemizował też ze Stefanem Kawalcem odnośnie wpływu sztywnego lub elastycznego kursu walut na kryzys – Sztywny kurs nie jest źródłem kryzysu. Przypominam, że USA czy Islandia go nie miały, a kryzys dotknął je bardzo mocno – argumentował.
Kawalec z kolei ripostował, że wspólny rynek funkcjonował już w środowisku wielu walut. Dokonał też barwnego porównania, które miało zobrazować wpływ waluty na konkurencyjność – Przejście od waluty narodowej do wspólnej to zabieg podobny do tego, jak gdybyśmy postanowili przed jazdą rowerem po górach zrezygnowali z roweru z przerzutkami na rzecz takiego bez przerzutek, a do tego ze „sztywnym kołem”. W ramach polemiki z tą opinią, ale pozostając w konwencji kolarskiej, prof. Wójcik stwierdził – Przerzutek nie mają też kolarze torowi, którzy uprawiają sprint. Cały panel prowadząca Kamila Łepkowska podsumowała bardzo wyważenie stwierdzając, że dekompozycja bądź ratowanie strefy euro nie zamykają się w prostym rachunku ekonomicznym.

Ważna dyskusja
Podsumowując konferencję należy stwierdzić, że poruszone zostały na niej tematy fundamentalne dla przyszłości Europy, a także Polski. Dyskusje, dzięki znakomitym panelistom, były niezwykle ciekawe i inspirujące. Podziw budził też sposób ich prowadzenia – jakże inny od przekrzykiwania się, z którym na co dzień mamy do czynienia w mediach, choć przecież różnice zdań, niekiedy fundamentalne, zdarzały się na każdym kroku. Pozostaje wyrazić nadzieję, że w takim klimacie i na takim poziomie toczone będą spory o przyszłość.

Tekst ukazał się na portalu: MojeOpinie.pl

Tęczowa alternatywa :)

Oto staje nas wolna gromada
Budowniczych tworzących swój świat,
W którym złoty cielec już nie włada,
A nowego w nim życia tkwi ład.
Niech się niesie ten nasz bratni śpiew
Do miast wszystkich do siół i do gmin

I niech woła jak zew, że kto ziemi tej syn,
Ten niech staje w nasz szereg jak brat,
Z prochu dźwignąć ku słońcu ten świat.

 

Kazimierz Andrzej Czyżowski, 1925

W artykule redakcyjnym „Rzeczypospolitej Spółdzielczej” – pisma Związku Polskich Stowarzyszeń Spożywców – w 1921 roku znalazł się fragment głoszący, że „chciwość zysku, pogoń za pieniądzem, które miały być regulatorem życia społecznego i gospodarczego, wnoszą w nie zamęt i rozstrój zagrażający samemu bytowi społeczeństw”. Te aspiracje są uderzająco naiwne w zestawieniu z praktyką dzisiejszej gospodarki neoliberalnej i kapitalizmu finansowego.

Są utopijne, ale utopia od początku towarzyszyła rozwojowi ruchu spółdzielczego, którego skala i dokonania są znaczne i najzupełniej konkretne.

Jego początki giną, jak to się mówi, w pomroce dziejów. Dr Adam Piechowski w swojej cennej pracy o historii programowo-ideowej ruchu spółdzielczego przywołuje m.in. przykład rybackich maszoperii występujących już od XII wieku wokół Morza Północnego i Bałtyku oraz na Kaszubach. Maszoperie te zrzeszały rybaków z jednej wsi, rozdzielały wśród nich łowiska, pomagały w zakupie i konserwacji narzędzi, a także pełniły funkcje socjalne, takie jak opieka nad chorymi, sierotami i wdowami po rybakach. Jeszcze o kilka wieków starsze były wiejskie wspólnoty leśne, gruntowe, pasterskie, gwarectwa i bractwa górnicze, w XVI wieku powstawały swoiste kasy zapomogowo-pożyczkowe (do tej tradycji próbuje się dziś przyznawać m.in… SKOK Stefczyka).

Wszystkie te struktury miały u podstaw zjawisko dobrowolnej wspólnoty opartej na wzajemnym zaufaniu, załatwiały interesy ekonomiczne swoje i swoich członków, lecz wypełniały też wobec nich zadania socjalne. Bardziej zaawansowanym przedsięwzięciem prespółdzielczym dawnych czasów było Rolnicze Towarzystwo Wspólnego Ratowania się w Nieszczęściach. Powstało z inicjatywy Stanisława Staszica w ośmiu wsiach, które zakupił i w których uwolnił mieszkającą tam ludność od obowiązki pańszczyzny. Gospodarze zachowali swoje odrębne gospodarstwa, ale część gruntów, lasy, pastwiska, karczmy, młyny były ich wspólną własnością. Towarzystwo organizowało opiekę nad starcami, kalekami, sierotami, a także prowadziło kasę zapomogowo-pożyczkową.

Ustawa z 1816 roku, dzięki której Staszic zaprowadził taki porządek, była realizacją oświeceniowych ideałów tego uczonego, pisarza i działacza obozu patriotycznego.

Tymczasem w Wielkiej Brytanii, we Francji i w kilku innych krajach europejskich, a także w Stanach Zjednoczonych, rozwijały się teorie i przedsięwzięcia w duchu socjalizmu utopijnego – z aspiracją do przebudowy świata, do ustanowienia ładu, w którym społeczeństwo stanowiłoby harmonijną sumę wspólnot o rozmaitym charakterze. Charles Fourier projektował samoistne, samorządne i samowystarczalne, nienastawione na przynoszenie zysku wspólnoty produkcyjno-konsumpcyjne zwane falangami i związane z nimi wielofunkcyjne zespoły mieszkalne, czyli falanstery (uznawane potem za pierwowzór spółdzielczości mieszkaniowej). Falangi miałyby się łączyć na coraz wyższych poziomach, aż do przejęcia i zastąpienia funkcji tradycyjnego państwa. Wszystkie te wspólnoty – poza Francją tworzone również w Holandii i w Stanach Zjednoczonych – upadły jednak po kilku latach.

W Anglii Robert Owen dowodził, że skoro charakter i świadomość człowieka są kształtowane przez warunki społeczno-gospodarcze, ich przebudowa pozwoliłaby wydobyć prawdziwą, uspołecznioną czy nawet altruistyczną, naturę ludzką. Samowystarczalne wspólnotowe wioski Owenowskie, dość podobne do falansterów, sprzedawały nadwyżki swojej produkcji po cenach odpowiednich do włożonej w nią pracy. Nic zatem dziwnego, że ich żywot był krótki. Uczeń Owena – William King – stał się ojcem spółdzielczości spożywców w powszechnie przyjętym następnie znaczeniu. Ten lekarz i wydawca pisma „Co-operator” (Spółdzielca) był autorem praktycznych wskazówek, jakimi kierowali się tkacze z angielskiego miasta Rochdale, którzy założyli Roczdelskie Stowarzyszenie Sprawiedliwych Pionierów. Data jego powstania – rok 1844 – jest powszechnie uważana za datę narodzin całego ruchu spółdzielczości spożywców.

Od poprzednich podobnych inicjatyw, nie najmniej przecież licznych, tę odróżniała dobra organizacja i to, że była pierwszą, która przetrwała i pomyślnie się rozwinęła. Początkowo sklep obsługiwali tylko członkowie spółdzielni (dwaj) i tylko członkowie spółdzielni mieli prawo do robienia w niej zakupów. Obowiązywała zasada dobrowolnego i otwartego członkostwa, demokratycznej kontroli przez ogół członków, z których każdy miał tylko jeden głos. Kapitał udziałowy mógł być tylko nieznacznie oprocentowany, bo spółdzielnia spożywców nie służy do lokowania pieniędzy. Obowiązkowo kształcono członków i osoby zatrudnione w spółdzielni. Przestrzegano jej neutralności politycznej i religijnej. Te zasady, znane jako roczdelskie, szeroko się upowszechniły, zostały przyjęte przez założony w 1895 r. Międzynarodowy Związek Spółdzielczy i z niewielkimi zmianami przetrwały w światowej spółdzielczości do dziś.

Z czasem ukształtowały się w niej trzy główne nurty: lewicowy – zmierzający do przebudowy ludzkiego świata w myśl ideałów sprawiedliwości społecznej; chrześcijański – nawiązujący do wspólnotowych tradycji chrześcijaństwa, a przy tym solidarystyczny, w zasadzie niekwestionujący klasowej struktury społeczeństwa (Międzynarodowy Związek Spółdzielczy powstał z inicjatywy działacza tego właśnie nurtu); liberalny – w znacznej mierze nieideologiczny, stawiający sobie cele przede wszystkim ekonomiczne.

W Polsce najsilniej zaznaczył się pierwszy z tych nurtów, który ewoluował w dwóch kierunkach. Po pierwsze, radykalnym, pod kontrolą ugrupowań głoszących konieczność rewolucyjnej przemocy niezbędnej w drodze do bezklasowego, sprawiedliwego społeczeństwa, po drugie, opartym na założeniu, że drogą do gruntownej przemiany stosunków społecznych i politycznych bez użycia przemocy może być znaczne upowszechnienie gospodarki spółdzielczej, wraz z wpływem jej praktyki na zbiorową świadomość.

Korzenie

Na pograniczu nurtu chrześcijańskiego i socjalistycznego francuski socjolog i ekonomista Charles Gide głosił solidaryzm w przekonaniu, że wszystkie grupy, a więc i klasy, pełnią w społeczeństwie niezbędne funkcje, wobec czego nie ma miejsca na podkreślanie antagonizmu klasowego. Jest za to miejsce na dobrowolne współdziałanie, na solidarną kooperację wszystkich ludzi dobrej woli. „Mogą oni doprowadzić do ewolucyjnej przebudowy ładu społecznego i gospodarczego, łącząc się w nabywaniu niezbędnych artykułów codziennego użytku od wytwórców, następnie przejmując w swoje ręce produkcję tych artykułów i wreszcie wszelkich innych dóbr”. Chodziło zatem Gide’owi nie o obalenie kapitalizmu siłą, ale niejako o jego wykupienie za pomocy spółdzielni. Wyliczał szereg takich ich zalet, które mogą się przyczynić do wzbogacenia ludzkości. Także w sensie duchowym. Dalekosiężnym celem miałoby być utworzenie Republiki Spółdzielczej, z czasem ogólnoświatowej. W podzielonej, pozbawionej własnej państwowości Polsce projekt ten w naturalny sposób nasuwał pomysł Rzeczpospolitej Spółdzielczej, opartej na samoorganizacji społeczeństwa. Stało się to ważnym impulsem w rozwoju ruchu spółdzielczego, którego cele i zadania formułowali i propagowali działacze skupieni w Towarzystwie Kooperatystów utworzonym w 1906 roku z inicjatywy filozofa, psychologa i socjologa Edwarda Abramowskiego, ucznia Charlesa Gide’a.

W napisanej wówczas broszurze „Idee społeczne kooperatyzmu” pisał on o „wyzwoleniu człowieka przez braterstwo”. Za podstawę wspólnoty w godnym tego słowa rozumieniu uważał wolność i nieskrępowany rozwój jednostki, twierdził, że człowiek w pełni realizuje się i doskonali swoje uczucia moralne w społeczeństwie, a społeczeństwo staje się lepsze stosownie do rozwoju duchowego poszczególnych jednostek.

Obok Abramowskiego do zarządu Towarzystwa Kooperatystów weszli ludzie tak wybitni, jak działacz niepodległościowy i ekonomista Romuald Mielczarski, Stanisław Wojciechowski, późniejszy prezydent niepodległej Rzeczpospolitej, czy
dr Rafał Radziwiłłowicz, twórca i redaktor wydawanego przez Towarzystwo Kooperatystów tygodnika „Społem”. Tę wielce znaczącą później nazwę zaproponował blisko związany z towarzystwem Stefan Żeromski.

Wojciechowski i Mielczarski stanęli na czele utworzonego w następnych latach Warszawskiego Związku Spółdzielni Spożywców, który skupił dużą część tego rodzaju kooperatyw z terenu Królestwa Polskiego, działających już od kilku bądź kilkunastu lat, a w niektórych przypadkach nawet od lat 70. poprzedniego stulecia. Związek ów został w 1911 roku zalegalizowany przez rosyjskie władze. Takie przyspieszenie rozwoju ruchu spółdzielczego stało się możliwe za sprawą tzw. „reakcji stołypinowskiej”, gdy po rewolucji 1905 roku carskie rządy złagodziły represyjną politykę i w Kongresówce powstały warunki do swobodniejszego działania.

Ruch spółdzielczy rozwijał się również w pozostałych zaborach – w Wielkopolsce i na Śląsku głównie w nurcie liberalnym, a w Galicji – chrześcijańskim. Nie miał tam jednak tak bogatego zaplecza ideowego i znaczenia politycznego, jak w Królestwie.

Wzrost

Kiedy wybuchła I wojna światowa do warszawskiego związku należało 297 spółdzielni (8 mln rubli obrotu towarowego), od roku miał on już siedzibę we własnym gmachu i dysponował własnymi magazynami towarowymi. Po odzyskaniu niepodległości, w 1919 roku, gdy Ministerstwo Skarbu przygotowywało Ustawę o spółdzielniach, zmienił nazwę na Związek Polskich Stowarzyszeń Spożywców (ZPSS). Po roku skupiał już 617 spółdzielni i 426 tys. członków. Konsekwentnie dążył do konsolidacji całej tego rodzaju spółdzielczości, mimo różnic politycznych z radykalnie lewicowym Związkiem Robotniczych Stowarzyszeń Spożywczych (działali w nim m.in. KPP-owcy Jan Hempel i Bolesław Bierut) nawiązał z nim konstruktywną współpracę, aż w roku 1925 nastąpiło połączenie obu związków. Wkrótce dołączyły do nich inne, w tym Centrala Stowarzyszeń Spółdzielczych Robotników Chrześcijańskich, i tak narodził się Związek Spółdzielni Spożywców Rzeczypospolitej Polskiej. W wyniku konsolidacji powstały jego ośrodki – poza dawną Kongresówką – m.in. we Lwowie, w Krakowie i w Wilnie.

Związek ów był bez wątpienia najsilniejszym i najbardziej eksponowanym ogniwem ruchu spółdzielczego, znacznie już szerszego niż na początku, obejmującego spółdzielnie, które powstały w systemach prawnych różnych zaborów. Miały różne tradycje społeczne, ideowe i uwarunkowania gospodarcze. Poza spółdzielczością spożywców działały w rolnictwie, w przemyśle przetwórczym, nawet w wojsku. Rozwijała się spółdzielczość mieszkaniowa, której najbardziej znanym przedsięwzięciem stała się Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa, jej żoliborskie osiedle pod pewnymi względami mogło przypominać fourierowskie falanstery. Mnożyły się, zwłaszcza w Małopolsce, samopomocowe kasy Stefczyka i inne kasy zapomogowo-pożyczkowe. Duża część wszystkich tych instytucji współpracowała ze Związkiem Spółdzielni Spożywców, niektóre weszły w jego skład jako strukturalnie związane z handlem spółdzielczym – czy to produkcją na jego potrzeby, czy finansowaniem różnych jego ogniw.

Rozwojowi spółdzielczości i jej pluralizmowi sprzyjała wspomniana tu już ustawa, uchwalona przez sejm 20 października 1920 roku. Najwyższą instancją całego ruchu była Państwowa Rada Spółdzielcza, składająca się ze spółdzielców i z przedstawicieli rządu. Co piąty mniej więcej obywatel Drugiej Rzeczpospolitej był członkiem jakiejś spółdzielni, jedną piątą wszystkich depozytów oszczędnościowych składano w spółdzielczych bankach i kasach. Jak pisze wspomniany tu już Adam Piechowski, ruch spółdzielczy był nie tylko ważnym elementem krajobrazu gospodarki polskiej. Duża część różnego rodzaju spółdzielni była też czynnikiem tworzenia społeczeństwa obywatelskiego.

W obliczu pogłębiającego się światowego kryzysu gospodarczego w roku 1931 prezes Związku Spółdzielni Spożywców Rzeczypospolitej Polskiej Marian Rapacki po wielu dyskusjach na forum zarządu, jak również Państwowej Rady Spółdzielczej, opublikował na łamach „Społem” zarys Programu gospodarczego ZSS RP. „Spółdzielczość – pisał we wstępie – spełnia dwa zadania: bliższe, polegające na dostarczaniu bezpośrednich, doraźnych korzyści zrzeszonym w spółdzielni jednostkom, i dalsze, tworzące nowe formy gospodarcze i społeczne zmieniające podstawy istniejącego ustroju”.

Jednym z podstawowych, jeśli nie najważniejszym, czynnikiem rozwoju spółdzielczości spożywców i jej sukcesów była zasada omijania pośrednika, zarówno prywatnego kupca, jak i hurtownika, którzy pobierali część zysku ze sprzedaży produktu i w ten sposób zawyżali jego cenę w handlu detalicznym. Dlatego też w owym zarysie programu znalazły się wskazania dotyczące zaopatrywania spółdzielni spożywców poprzez wysyłkę towarów bezpośrednio z miejsc produkcji. Stawiało to na porządku dziennym własne przedsięwzięcia związku w zakresie produkcji oraz współpracę ze spółdzielczością rolniczą. Związek rósł i stawał się główną siłą polskiego ruchu spółdzielczego. W warunkach kryzysu domagał się dla niego swobody i równości. „Przez swobodę rozumiemy uwzględnianie naszych specjalnych właściwości organizacyjnych i zupełną niezależność”.

Wiązało się to z podejmowanymi przez ówczesne władze rządowe, nie bez wpływu prywatnego lobby, próbami ograniczenia zasięgu i wpływów przedsiębiorczości spółdzielczej. Rządowy projekt nowelizacji ustawy spółdzielczej lansowany w 1933 roku zakładał m.in. zwiększenie uprawnień Ministerstwa Skarbu w dziedzinie kontroli i nadzoru nad ruchem spółdzielczym.

Spółdzielczość wyszła z kryzysu w miarę obronną ręką, uzyskując w latach 1929–1935 bardzo skromny zysk, ale jednak zysk, podczas gdy prywatne spółki akcyjne wykazały ogromną stratę netto. W roku 1936 związek, który już oficjalnie dodał do swojej nazwy słowo-hasło „Społem”, obchodził swoje dwudziestopięciolecie. Na zwołanym wtedy zjeździe tysiąc delegatów i gości oklaskiwało zaprezentowany w warszawskiej sali Roma projekt Programu gospodarczego Spółdzielczości Spożywców.

Projekt ów oparty w niemałym stopniu na wnioskach wynikających z kryzysu i zatwierdzony następnie przez trzydzieści jeden z trzydziestu sześciu okręgowych zjazdów związku postulował m.in. reformę rolną i parcelację gospodarstw państwowych, rozwiązanie istniejących karteli i zakaz tworzenia nowych, państwowy monopol handlu zagranicznego, publiczną kontrolę cen ważniejszych produktów przemysłowych. Obligatoryjne zorganizowanie robotników w związki zawodowe i w spółdzielnie oraz uczestnictwo tych organizacji w samorządzie gospodarczym miałyby robotnikom zapewnić udział w zyskach przedsiębiorstw.

Dzięki dalszej ewolucji, zależnej od woli pracujących, od stopnia uświadomienia społeczeństwa, od jego dojrzałości – a nie od czynników i procesów rewolucyjnych – powinno nastąpić upaństwowienie kluczowych przemysłów lub objęcie ich przez samorządy. Obok nich istniałby sektor spółdzielczy, a w niektórych przypadkach powoływano by do życia przedsiębiorstwa o własności mieszanej. Trzeci sektor, prywatny, stanowiłyby oparte na pracy właściciela drobne gospodarstwa w rolnictwie i warsztaty rzemieślnicze. Społemowski program wyraźnie opowiadał się też za koordynacją przez państwo całego życia gospodarczego oraz za centralnym, choć ograniczonym i gruntownie konsultowanym z różnymi podmiotami, planowaniem gospodarczym.

Prezentację projektu tego programu na zjeździe Rada Nadzorcza „Społem” poprzedziła odezwą: „Zadaniem naszego pokolenia jest niepodległość i potęgę Rzeczypospolitej ugruntować przez oparcie jej na uświadomieniu obywatelskim szerokich mas ludu pracującego na wsi i w mieście, na demokratycznym samorządzie tych mas, na ich dobrobycie i kulturze […]. Zadanie to wymaga odbudowy i przebudowy społecznej i gospodarczej Polski. Praca musi się stać podwaliną naszego gospodarstwa społecznego, a warstwy pracujące fizycznie czy umysłowo – rdzeniem i fundamentem naszego ustroju społecznego”.

Społemowski program gospodarczy oczywiście nie mógł zostać i nie został zrealizowany, był hałaśliwie atakowany przez prawicową, zwłaszcza endecką, prasę i kręgi prywatnego biznesu. Z powodu istotnych różnic ideowych między tym programem a polityką ówczesnych rządów – krytycznego nastawienia do tradycyjnego państwa klasowego i tradycyjnej apolityczności rozumianej jako dystans wobec rozgrywek międzypartyjnych – w sejmie funkcjonowało koło posłów  spółdzielców, a związek szukał wspólnego języka z niektórymi działaczami obozu rządzącego.

Miał dobre stosunki zwłaszcza z Eugeniuszem Kwiatkowskim, wicepremierem w latach 1935–
–1939, który po doświadczeniach kryzysu kreował politykę interwencjonizmu państwowego, kompleksowego planowania i współudziału państwa w industrializacji i modernizacji ubogiego kraju niedawno zebranego w całość z kilku części o odmiennych systemach prawnych i rozmaitej infrastrukturze. Doceniał znaczenie spółdzielczości i przewidywał dla niej miejsce np. na nowo zagospodarowywanych terenach – w Centralnym Okręgu Przemysłowym i w Gdyni z ówczesnym polskim skrawkiem Wybrzeża.

W 1938 r. cały polski ruch spółdzielczy obejmował 3 mln członków w blisko 14 tys. kooperatyw, z czego blisko 500 tys. osób w ponad 2 tys. spółdzielni zrzeszał Związek Spożywców „Społem”. Budował nowe  fabryki – np. zakłady przetworów owocowych w Dwikozach (na terenie COP-u) czy produkcji drożdży w Kielcach i przejmował inne, na przykład toruńskie zakłady wypieku słynnych pierników i wyrobu czekolady. Ostatni przed wybuchem wojny zjazd związku odbył się w Warszawie w pierwszych dniach czerwca pod hasłem „Rola i zadania spółdzielczości w obronie państwa”. „Troskę o organizację swojego wyżywienia musi wziąć samo społeczeństwo na siebie i na własne, na wzajemnej pomocy oparte organizacje” – mówił prezes Społem w referacie programowym na tym zjeździe.

Przedstawił on plan mobilizacyjny w głównych zarysach uzgodniony już nieco wcześniej z przedstawicielami innych organizacji spółdzielczych, zakładający m.in. przystosowanie asortymentu towarowego do potrzeb gospodarki wojennej, czyli zobligowanie spółdzielczych magazynów do gromadzenia przede wszystkim artykułów pierwszej potrzeby, przygotowanie odpowiedniej ochrony sklepów i magazynów, szkolenie kadr, zwłaszcza kobiecych, na miejsce tych, które zostaną zmobilizowane do wojska, jak również zbiórkę funduszy na cele obrony państwa.

Różne kroki podjęto zresztą już wcześniej. Od wielu miesięcy datki na Fundusz Obrony Narodowej i Fundusz Obrony Morskiej napływały z kas różnych spółdzielni i od poszczególnych spółdzielców. Po zakończeniu zjazdu Społem, 4 czerwca na placu Saskim, w obecności wysokich przedstawicieli rządu i generalicji, odbyła się uroczystość poświęcenia i przekazania wojsku ufundowanych przez ruch spółdzielczy trzynastu dużych samochodów sanitarnych.

Próby najtrudniejsze

Po wybuchu wojny, w atmosferze klęski i paniki wywołanej ofensywą Wehrmachtu, spółdzielczy aparat zaopatrzenia społeczeństwa dzięki solidnym przygotowaniom nie zawodził, wyróżniał się ofiarnością i skutecznością na tle ogółu prywatnej konkurencji. W czasie oblężenia Warszawy powstała kryzysowa sytuacja w zaopatrzeniu jej milionowej ludności, dezorganizacja spowodowana bombardowaniem i ostrzałem artyleryjskim. Miejski Zakład Aprowizacyjny okazał się w tych warunkach nie dość silny. Przed wojną miał przede wszystkim zadania organizacyjne, nie dysponował zasobami ani środkami działania niezbędnymi w oblężonym mieście. W takiej sytuacji członkowie zarządu Społem wraz z całą grupą pracowników oddali się do dyspozycji prezydenta Stefana Starzyńskiego, komisarza cywilnego przy dowództwie obrony Warszawy. Tak oto służba aprowizacyjna oblężonej stolicy znalazła się w rękach działaczy spółdzielczych.

Straty, jakie poniosła spółdzielczość w kampanii wrześniowej, były bardzo znaczne, a w dodatku po wcieleniu tych ziem do ZSSR zorganizowana spółdzielczość została rozbita. Na terenach okupowanych przez Trzecią Rzeszę utrzymała się tylko w Generalnym Gubernatorstwie. Tutaj Niemcy w sytuacji, gdy toczyli wojnę na różnych frontach, w trosce o własne potrzeby i chcąc zapewnić sobie na zapleczu względny spokój i porządek, potraktowali ZSS Społem jako organizację koncesjonowaną. Zważywszy że dysponowała ona odpowiednim potencjałem i doświadczeniem, powierzyli jej zadanie zbiórki kontyngentów rolnych dla Niemieckiego Centralnego Urzędu Rolnego, na potrzeby samej Rzeszy, oraz gromadzenie i dystrybucję (w systemie przydziałów odbieranych na kartki) żywności i artykułów pierwszej potrzeby wśród ludności Generalnego Gubernatorstwa.

Miało to być rozwiązanie przejściowe, tylko do czasu, gdy Trzecia Rzesza zatriumfuje w Europie, ale w praktyce oznaczało względną tolerancję dla aparatu wykonawczego i zarządzającego związkiem. Przydzielono mu wprawdzie nadzorców, którzy rezydowali w warszawskiej siedzibie centrali Społem i w biurach oddziałów terenowych, ale ich obecność była tylko średnio uciążliwa, zwłaszcza w pierwszym okresie, gdy znaleźli się wśród nich spółdzielcy niemieccy, znajomi prezesa Rapackiego z terenu Międzynarodowego Związku Spółdzielczego, w którego władzach zasiadał przed wojną.

Społem znalazło się w sytuacji nieco paradoksalnej. Z jednej strony cieszyło się względną tolerancją ze strony okupanta, co pozwalało bez ryzyka, na dużą skalę, współpracować z Radą Główną Opiekuńczą, inną względnie tolerowaną przez Niemców instytucją polskiego społeczeństwa obywatelskiego, wysyłać paczki żywnościowe do obozów jenieckich. Ale nagminnie wykorzystywano też ten stan rzeczy do przechowywania i utrzymywania zagrożonych represjami intelektualistów i artystów. Była wśród nich Maria Dąbrowska, zresztą związana ze Społem od dawna, był jej towarzysz życia, wybitny autorytet ruchu wolnomularskiego Stanisław Stępowski, pisarze: Jerzy Zawieyski, Kornel Makuszyński, Jan Wiktor, ludzie teatru: Leon Schiller, Karol Adwentowicz, Ludwik Solski, Wojciech Brydziński…

I nie tylko to. Jeszcze bardziej ryzykowna, a najczęściej umykająca uwadze nadzorców, była częsta w środowiskach społemowskich – przy współpracy z Żegotą – praktyka pomocy Żydom: ukrywanie ich, dostarczanie im środków do życia. Z pomocy ofiarnych społemowców i społemowskich placówek, zwłaszcza w rejonach wiejskich, korzystały leśne oddziały partyzanckie.

Znaczny wysiłek włożył związek w trudną akcję ratowania dzieci Zamojszczyzny. Przez długi czas Niemcy tolerowali społemowskie kursy szkoleniowe dla kadry pracowniczej, organizowane głównie w ośrodkach wypoczynkowych związku, w różnych malowniczych okolicach Generalnego Gubernatorstwa, a tam – w Tymbarku, Dwikozach, Nałęczowie, Skierniewicach – młodzi najczęściej ludzie nie poprzestawali na wykładach o towaroznawstwie czy marketingu (na poziomie i w warunkach możliwych pod okupacją), były również inne wykłady, narady, dyskusje, wspólne śpiewanie pieśni patriotycznych, recytacje i głośne lektury.

W Bukowinie Tatrzańskiej skończyło się to dramatycznie. Do budynku, w którym prowadzono zajęcia, wtargnęło gestapo. Z niewielkimi różnicami w szczegółach opisała tę tragedię Maria Dąbrowska w swoich „Przygodach człowieka myślącego”. Natomiast w Kłobukowicach – pięknej posiadłości częstochowskiej, zrzeszonej w Społem spółdzielni Jedność, bezkarnie przechowano (a po pewnym czasie przekazano do jednego z klasztorów) kilka dziewczynek ocalałych po likwidacji częstochowskiego getta. Udało się to, mimo że ich obecność była trudna do ukrycia przed gośćmi ośrodka i kursantami. A kiedy na kilka tygodni przed powstaniem warszawskim przyjechał z lustracją prezes związku, tłumnie śpiewane przy ognisku słowa „w partyzantce nie jest źle” mieszały się z „oto staje nas wolna gromada” z hymnu spółdzielczości, zaś aktor Henryk Ładosz z emfazą recytował  Mickiewicza.

W trzy miesiące później prezes związku zginął w bombardowaniu AK-owskiej placówki na Mokotowie – dzielnicy, w której działacze Społem usiłowali, jak we wrześniu 1939 roku, organizować zaprowiantowanie ludności. Kilka spośród zasiadających wokół kłobukowickiego ogniska młodych osób zginęło w walkach powstańczych.

Epilog

Przez prawie cały okres okupacji Społem pozostawało w związku z państwem podziemnym, a jednym z ogniw tego państwa był Komitet Spółdzielczy reprezentujący całą spółdzielczość polską. Pod koniec 1943 roku, gdy było już jasne, że wojna musi się skończyć klęską Niemiec, członkowie komitetu postanowili przedstawić projekt ustroju państwa po wyzwoleniu i miejsca, jakie powinna zająć spółdzielczość. Postulowali gospodarkę trójsektorową, gdy naprawdę przekona się do niej społeczeństwo, obecność w życiu gospodarczym i społecznym różnych form autentycznego samorządu, za którego pośrednictwem pojedynczy człowiek uzyskuje podmiotowość, staje się świadomym współtwórcą własnego i wspólnego losu.

W zasadzie oparli się na programie Spółdzielczości z 1936 roku. Prezes Społem należał do utworzonego w podziemiu w 1943 roku komitetu antykomunistycznego, podobnie jak on myśleli inni członkowie tego zespołu. Gdy jednak stało się jasne, że przyjdzie tu Armia Czerwona i nieuniknione będą radykalne zmiany ustrojowe, Komitet Spółdzielczy zdecydował się nieco zmodyfikować swój projekt, przesuwając akcenty z ideowego, ponadpolitycznego, na bliższe koncepcjom zmian rewolucyjnych i twardych rządów klasy robotniczej. Modyfikacje dotyczyły szczególnie roli państwa, zakresu jego kompetencji. Miałoby więc ono mieć prawo wywłaszczania przedsiębiorstw, zamykania ich i łączenia, mianowania komisarzy, przyznawania jednostkom gospodarczym monopolu w zakresie ich działalności, także tworzenie wsi spółdzielczych.

Program ów przekazany PKWN-owi w styczniu 1945 roku, opatrzony hasłem „Wierzymy w człowieka!”, wciąż jeszcze miał odcień spółdzielczego idealizmu, rodem z socjalistów utopijnych i z Abramowskiego. Idealizm ów przywodzi na myśl rozważania Leszka Kołakowskiego (tak się składa, że jego ojciec był społemowcem, organizatorem spółdzielczości spożywców w Radomiu), utopia sprawiedliwego, bezklasowego społeczeństwa ignorująca cechy gatunkowe człowieka, realizowana siłą prowadzi do skutków sprzecznych z założeniami. Natomiast wysiłki formacji socjaldemokratycznych i reformistycznych ruchów społecznych bez wątpienia sprawiły, że świat stał się trochę lepszy.

W pierwszych latach po wojnie ruch spółdzielczy mimo poniesionych ogromnych strat próbował się odradzać w dawnym kształcie. Do przełomu 1948 i 1949 roku był promowany przez samodzielny do tego czasu, lecz działający w coraz trudniejszych warunkach PPS. Związani z nim ekonomiści: profesorowie Oskar Lange, Edward Lipiński, Czesław Bobrowski nadawali kierunek działalności Centralnego Urzędu Planowania, który zakładał trójsektorową architekturę gospodarki, mocne w niej miejsce spółdzielczości.

Po tzw. zjednoczeniu partii robotniczych, czyli wchłonięciu PPS-u przez komunistyczny PPR, Centralny Urząd Planowania został zastąpiony przez Państwową Komisję Planowania Gospodarczego pod wodzą Hilarego Minca. Nurt spółdzielczy utracił charakter samorządnego, ideowego ruchu społecznego. Podporządkowany systemowi nakazów, zakazów i ograniczeń stał się jednym z ogniw tzw. gospodarki socjalistycznej – zwłaszcza że, naturalna koleją rzeczy, poodchodzili długoletni działacze ukształtowani w warunkach „braterskiej wspólnoty”. Jeden z nich, sędziwy Edward Lipiński, stał się w 1976 roku współzałożycielem Komitetu Obrony Robotników.

Ruch Solidarności, wbrew różnym, dość zrozumiałym oczekiwaniom, nie przyniósł wyraźnych zmian w stosunku społeczeństwa do dziedzictwa ideowej spółdzielczości. W ostatnich latach i miesiącach mnożą się różne oddolne inicjatywy społeczne, burząc się, daje o sobie znać społeczeństwo obywatelskie. Są próby tworzenia kooperatyw w dawnym stylu w Łodzi, Warszawie i innych miastach. Wspólnotowy charakter przybierają niektóre mniejsze firmy. Czy jednak w warunkach wciąż ostrej, nieprzebierającej w środkach konkurencji gospodarczej i ludzkiej roszczeniowości, w obecnym kontekście międzynarodowym można sobie wyobrazić renesans ideowego ruchu spółdzielczego na szeroką skalę? Duży znak zapytania…

Na razie zanikają symbole. Charakterystyczny, stylizowany napis Społem, który dawniej towarzyszył symbolicznemu rysunkowi dwóch sylwetek ludzkich popychających kulę ziemską (pewnie tu i ówdzie jeszcze się zachował) na stacjach warszawskiego metra widnieje na reklamie spółki akcyjnej handlu detalicznego. Bez wyjaśnienia, że ma ona cokolwiek wspólnego ze spółdzielczością. A kto jeszcze pamięta, że ów rysunek był inspirowany słowami Mickiewiczowskiej „Ody do młodości”: „Dalej, bryło, z posad świata! / Nowymi cię pchniemy tory”? Tęczowy sztandar, pod którym przez bardzo długie lata działała polska i międzynarodowa spółdzielczość, powszechnie kojarzy się zaś teraz z zupełnie inną orientacją.

Konferencja: Liberalna Polityka Społeczna. :)

Liberté!, 4liberty.eu network, Fundacja im. Friedricha Naumanna

we współpracy z

Forum Obywatelskiego Rozwoju, Polską Konfederacją Pracodawców Prywatnych Lewiatan, Projektem: Polska

mają zaszczyt zaprosić na konferencję:

Liberalna Polityka Społeczna

30 październik 2012

Hotel Sobieski Radisson, Warszawa

Patronat medialny: TVN CNBC, Wyborcza.biz, Moje Opinie

Wydarzenie współfinansowane przez Fundację Batorego w ramach programu Demokracja w Działaniu.

9.00 – 9.15 Rejestracja.

9.15 – 9.30 Otwarcie konferencji.

  • Dr Borek Severa – dyrektor Fundacji im. Friedricha Naumanna na Europę Centralną i Kraje Bałtyckie.
  • Błażej Lenkowski – prezes zarządu Fundacji Industrial wydawcy Liberté!

9.30 – 10.00 “Polityka społeczna w perspektywie przedsiębiorców”.

  • Jakub Wojnarowski, Zastępca Dyrektora Generalnego ds. ekspertyzy i lobbingu Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan.

10.00 – 11.30 “Systemy emerytalne na świecie – porównanie”. Moderacja: Paweł Ciacek – prezes zarządu Fundacji Projekt: Polska.

  • 10.00 – 10.20: prof. Marek Góra, Szkoła Główna Handlowa: “System emerytalny w Polsce – zalety systemu zdefiniowanej składki”.
  • 10.20 – 10.40: Ireneusz Jabłoński, Centrum imienia Adama Smitha: „Kanadyjski system emerytalny”.
  • 10.40 – 11.00: Svetla      Kostadinova, Institute for Market Economics (Bułgaria).
  • 11.00 –  11.20: Jan Oravec, prezydent F. A. Hayek Foundation, prezydent Związku Przedsiębiorców Słowacji: “Reformy emerytalne: Co jest nie tak z trzecim      filarem?” (Słowacja).
  • 11.20 – 11.30: Dyskusja.

11.30 – 12.00 Przerwa kawowa.

12.00 – 13.30 „Czy potrzebujemy zrównoważonego rozwoju?”. Moderacja: Wojciech Białożyt – Liberté!

  • 12.00 – 12.20: dr Łukasz Hardt , Instytut Sobieskiego, Uniwersytet Warszawski.
  • 12.20 – 12.40: Ignacy Morawski, główny ekonomista Polskiego Banku Przedsiębiorczości.
  • 12.40 – 13.00: Marcin Celiński, Liberté!
  • 13.00 – 13.20: prof. Jiří Schwarz, prezydent Liberal Institute (Czechy).
  • 13.20 – 13.30: Dyskusja.

13.30 – 14.15 Przerwa.

14.15 – 15.45 „Jak zbudować elastyczny rynek pracy w Unii Europejskiej”. Moderacja: Ryszard Petru – Przewodniczący Rady Towarzystwa Ekonomistów Polskich.

  • 14.15 – 14.35: Jeremi Mordasewicz, Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan,
  • 14.35 – 14.55: dr Wiktor Wojciechowski, Forum Obywatelskiego Rozwoju.
  • 14.55 – 15.15: Rita Griguolaite, Lithuanian Free Market Institute (Litwa).
  • 15.15 – 15.35: Richard Durana, Institute of Economics and Social Studies (Słowacja).
  • 15.35 – 15.45: Dyskusja.

15.45 – 16.00 Coffee Break.

16.00 – 17.00 „Dlaczego państwo zawodzi?”

  • Prof.      Leszek Balcerowicz – przewodniczący Rady Forum Obywatelskiego Rozwoju.

RSVP do dnia 22października na adres: [email protected]. Liczba miejsc ograniczona.

Państwo: opiekun czy partner? Debata „Liberté!” :)

Błażej Lenkowski: Jakimi zasadami filozoficznymi powinna kierować się polityka społeczna. Po co państwo powinno podejmować się takich działań?

Jeremi Mordasewicz: Chciałbym zaproponować punkt widzenia przedsiębiorcy, który uczestniczy na co dzień w polityce gospodarczej, co więcej od 20 lat frapuje go wpływ polityki społecznej na politykę gospodarczą. Są trzy czynniki decydujące o dobrobycie zarówno jednostki, jak i całej społeczności. Po pierwsze, to motywacja do nauki i pracy. Źle jest, jeżeli polityka społeczna osłabia motywację w jakiejkolwiek dziedzinie. Po drugie, kompetencje zawodowe i społeczne. Odpowiednio prowadzone polityki społeczne mogą je wzmacniać lub osłabiać. Po trzecie, efektywna alokacja kapitału na rynku pracy. Jeśli polityka społeczna zakłóca efektywną alokację czyni więcej szkody niż korzyści. Na dziesięć polityk społecznych, które prowadzi państwo, jedną z najpoważniejszych jest ta dotycząca wsi. Uważamy, że państwo nie powinno wspomagać biednych mieszkańców wsi, transferując do nich pieniądze z KRUS, dotacji unijnych i innych. W ten sposób transferujemy do wsi ponad 40 miliardów rocznie. Jest to transfer pieniędzy wypracowanych w wyżej produktywnych sektorach gospodarki do najniżej produktywnego sektora, który zatrudnia w tej chwili 13.5 % ludności, wytwarzając niecałe 4% produktu krajowego. Ta polityka spowodowała, że proces przechodzenia ze wsi do miast został spowolniony a konsolidacja gospodarstw rolnych się zatrzymała. Są one nadmiernie rozproszone i nie mogą być efektywne. Polityka ta nie daje dobrych rezultatów, ale nie potrafimy się z niej wyzwolić. A wyobraźmy sobie, że część tych środków wykorzystujemy inaczej. Na edukację młodzieży wiejskiej, żeby mogła znaleźć pracę poza rolnictwem. Myśmy mieli problem, żeby znaleźć w Ostródzie 150 młodych ludzi, którzy mogliby pracować. Po szkołach rolniczych i lokalnych musieliśmy ich uczyć przez dwa lata, ponosząc koszty, żeby móc ich zatrudnić na normalnych stanowiskach pracy. Powinniśmy zamiast przeznaczać środki na gospodarstwa rolne, przeznaczyć je na transfer części ludzi ze wsi i małych miasteczek do dużych aglomeracji miejskich, gdzie są inwestorzy oraz praca dla nich. Inwestorzy nie przyjdą na tereny rozproszonej zabudowy wiejskiej, ponieważ dopasowanie popytu i podaży pracy oraz pracowników jest bardzo utrudnione i rynek pracy funkcjonuje źle. Jeśli w dużym mieście upada jedna fabryka, to 99 pozostałych przejmuje jej pracowników. Jeśli w małym miasteczku upada fabryka, to jest to dla niego katastrofa. Stawiam tezę, że polityka pomocy wobec wsi jest absurdalnie nieskuteczna i nieefektywna. A do tego niesprawiedliwa. Dlaczego rolnik ma dostawać średnio 20 tysięcy rocznie? Mógłbym to wyjaśnić jedynie, jeśli byłby to jakiś bardzo biedny rolnik inwalida nie mogący pracować. Chciałbym się odnieść jeszcze do drugiej z tych dziesięciu państwowych polityk. Kardynalnym błędem polityki społecznej jest transfer dochodów do osób starszych, zamiast do wielodzietnych rodzin, bo to wielodzietne rodziny najczęściej występują w sferze ubóstwa. Wynika to z mitu, według którego osoba starsza, odchodząc z rynku pracy zostawia miejsce pracy dla osoby młodszej. Lata całe pozwalaliśmy szybko odchodzić na emeryturę, chociaż doskonale wiemy, że we wszystkich krajach, gdzie wcześniej się odchodzi na emeryturę jest wysokie bezrobocie młodzieży. Liczba miejsc pracy w gospodarce nie jest stała. Jeżeli w tej chwili utrzymujemy za 30 miliardów rocznie młodych emerytów, to tych pieniędzy my, przedsiębiorcy nie przeznaczymy na dźwigi, obrabiarki, komputery, przy których moglibyśmy posadzić młodych ludzi. Spada poziom inwestycji w gospodarce i miejsca pracy tworzą się wolno Brakuje tu niestety społecznego zrozumienia jak działa rynek pracy.

Jacek Żakowski: Podstawowy problem z politykami społecznymi to kultura, w której dominuje złudzenie, wypowiedziane kiedyś przez Margaret Thatcher: „Społeczeństwo? A co to takiego?” Musimy uporać się z tym przekonaniem. Człowiek funkcjonuje tylko w społeczeństwie i robi to tak dobrze, jak dobrze funkcjonuje społeczeństwo. Ponieważ mamy kryzys, to powołam się na dane Eurostatu o nim. Pokazują one, że duże straty ponoszą te kraje, które mają współczynnik Giniego powyżej 30. Dobrze sobie radzą te, które mają 30 i mniej. Portugalia ma 35 Finlandia 25, a Polska znajduje się pośrodku z 31. Polityka społeczna to nie pomoc ludziom, to pomoc w redukcji rozpiętości nie tylko dochodowych, ale też edukacyjnych, kulturalnych i innych. Jeśli rozpiętości wzrastają, to widzimy jak funkcjonuje ta logika w gospodarce amerykańskiej: zrujnowała klasę średnią, zmuszając rząd do udzielenia absurdalnych kredytów NINJA dla powstrzymania wzrostu gospodarczego, co doprowadza do pęknięcia systemu w pewnym momencie. Ludzie odnoszą sukcesy w tym gospodarcze, podnoszą jakość życia i lepiej je wykorzystują, wtedy, gdy egzystują w społeczeństwach dających wszystkim szansę, a nie dających dystans nie do pokonania. Nie za bardzo wiem dziś, jak stworzyć taki pomost, na przykład dla dzieci wiejskich. Nie da się o nie zadbać zostawiając rodziców na boku, nie w skali masowej, chyba, że przy ogromnych kosztach. Jak edukować te dzieci, kiedy nie ma normalnej komunikacji, zamyka się kolej i tak dalej, trzeba je dowozić specjalnym transportem.

Błażej Lenkowski: Zakłada Pan, że trzeba dawać jałmużnę, bo niemożliwe jest wyciągnięcie kogoś z trudnej sytuacji?

Jacek Żakowski: Dawanie jałmużny jest absurdem! Oczywiście, jak człowiek przymiera głodem, to trzeba mu pomóc, ale to nie jest polityka państwa. Państwo musi pilnować, żeby rozbieżności nie pogłębiały się w sposób uniemożliwiający części społeczeństwa rozwój. Na wsi mamy trochę taką sytuację, jak amerykanie z Indianami. Mamy polityki podtrzymujące status quo i gigantyczne niesprawiedliwości pogłębiające strefę nędzy, która jest zasypywana pieniędzmi, żeby przeżyć.  Mówimy, że „polityka społeczna to jest pomoc dla tych, którzy sobie nie radzą”. A pomoc dla banków, to nie jest pomoc, dla tych, którzy sobie nie radzą? Bardzo dużo jest osób i instytucji w Polsce, którym się pomaga w znacznie większym stopniu i z większym nakładem publicznych pieniędzy. Przypomnę chociażby reformę opodatkowania minister Gilowskiej, czy ona zwiększyła zgodnie z zapowiedziami inwestycje? Dlaczego nie ma inwestycji w Polsce? Bo nie ma pieniędzy? Nie, gotówka jest, sto kilkadziesiąt miliardów leży na kontach prywatnych i kontach przedsiębiorstw, bo nie ma popytu, jest nadmiar sił wytwórczych w gospodarce. A nadmiar jest, bo ulgi podatkowe zostały przyznane ze złej strony. Jak się systemem płac i podatków przesuwa do małej grupy społecznej, to one się koncentrują i leżą. Nie napędzają popytu, nie ma inwestycji. Mówi się, że tyle miliardów kosztuje polityka społeczna, a nie mówi się ile kosztuje ochrona państwa dla uprzywilejowanej pozycji na rynku tych, co bez tej ochrony by sobie nie poradzili. Stąd się bierze nierównowaga, która jest później przyczyną nieszczęść społecznych.

Błażej Lenkowski: Czy nie odnoszą Państwo wrażenia, że ta polityka społeczna jest nieskuteczna, ponieważ mamy absolutnie złą alokację środków? Nie działa zasada dochodowa, w której przyznajemy pomoc tylko tym naprawdę najbardziej potrzebującym, a jest ona wysłana z nieznanych przyczyn często do grup zawodowych faworyzowanych przez państwo takich jak  rolnicy czy górnicy, a na przykład dyskryminuje się taksówkarzy lub kioskarzy. To rażąca niesprawiedliwość i marnotrawienie środków, które powinny trafiać do osób najbiedniejszych.

Andrzej Sadowski: Większość spraw, o których rozmawiamy bierze się z tego, że politycy uprzywilejowują sektory, zawody, całe grupy społeczne, tworząc system jawnej niesprawiedliwości. Zaburza to ład moralny i procesy w gospodarce. Mowa tu była o jednostkach nie funkcjonujących bez społeczeństwa. Polityków to nie dotyczy. Oni doskonale sobie radzą bez społeczeństwa, co zresztą widać w ostatnich latach. W Wielkiej Brytanii bardzo dobrze udokumentowano i przebadano dwa procesy, jakie tam zaszły. Z raportu Partii Pracy dotyczącego prowadzonej przez nią przez kilkadziesiąt lat polityki społecznej wynika, że owa polityka zwiększyła zakres biedy. Kolejne pokolenia, widząc rodziców na zasiłku, przyjmowały bierność w postawie życiowej. W dodatku różne mechanizmy sprawiały, że uprzywilejowane były samotne kobiety, dlatego opłacało się przeprowadzać fikcyjne rozwody, żeby rodzina była niepełna. Premiowano zasiłkami już 16 letnie dziewczyny, które były w ciąży lub miały dzieci. Uruchomiło to trwający dziesięciolecia proces powtarzania takiego modelu życia. Był on po prostu opłacalny ekonomicznie, można było przeżyć życie na zasiłku, nie dotykając nawet pracy. W Niemczech po obcięciu zasiłków przez Angelę Merkel część społeczeństwa zapowiedziała, że nigdy do pracy nie pójdzie, bo nawet te zasiłki, które zostawiono, pozwalają na w miarę komfortowe życie. Kolejny raport Partii Pracy dotyczył porównania siły ekonomicznej brytyjskich rodzin. Porównano rodziny o tej samej liczebności dzieci, z których jedna chciała się utrzymać tylko z własnej pracy, druga tylko z zasiłków. Po porównaniu dochodów netto, okazało się, że ta rodzina, która się utrzymuje tylko z zasiłków ma większą siłę nabywczą, niż ta, która została rodzinie pracującej, po opłaceniu wszystkich podatków. Tego typu polityki społeczne prowadzą do jawnej patologii, reprodukcji biedy i braku zainteresowania normalnym życiem z własnej pracy – bo jest nieopłacalne. Przeanalizowano to i dowiedziono w wielu państwach na świecie. Przy porównaniu polskiego dwuletniego zasiłku dla bezrobotnych i czeskiego, po trzech miesiącach zmniejszanego, okazało się, że w Czechach znacznie szybciej ludzie znajdowali pracę, niż w Polsce, ponieważ tam mieli do tego motywację, a u nas gwarantowane dwuletnie utrzymanie. Stąd, jeżeli ma być prowadzona polityka społeczna to jedynie dla tych osób, które naprawdę znajdują się w sytuacji, która tego wymaga. Obecnie mamy taką ilość najróżniejszych programów, że dochód rodziny wyspecjalizowanej w pisaniu wniosków może wynieść tysiące złotych miesięcznie, tylko dlatego, że wiadomo z jakiego urzędu, jakie pieniądze można uzyskać. Polityka społeczna powinna być prowadzona tylko na poziomie gmin i małych społeczności, bo tam wiedzą do kogo skierować pomoc, a do kogo nie. Natomiast rządowa polityka społeczna, ze strukturami, z oddziałami wojewódzkimi i całymi armiami urzędników, powoduje, że ludzie naprawdę wymagający pomocy są pod płotem, żebrzą, śpią na dworcach, a ci, którzy tej pomocy specjalnie nie potrzebują żyją w stosunkowo komfortowych warunkach. Urzędnik pracuje do godziny 16 i to co się dzieje z osobą mu powierzoną, zwyczajnie go nie interesuje. Stąd właśnie tak duży udział organizacji społecznych, pozarządowych w prowadzeniu polityk pomocowych. Dlatego zmianą powinno być rozbicie dotychczasowego odgórnego, niezwykle marnotrawnego modelu. Jak pokazały badania amerykańskie dla programu ”Wielkie Społeczeństwo” prezydenta Johnsona, z jednego dolara federalnego przeznaczonego dla potrzebujących, do biednego docierało maksymalnie kilkanaście centów, reszta szła na koszty obsługi i funkcjonowanie biurokracji. Nie sądzę, żeby w Polsce współczynnik administracji rządowej był znacznie lepszy niż w Ameryce, stąd marnotrawstwo pieniędzy jest gigantyczne. A mówiąc o wsi: jest ona ofiarą członkostwa w Unii Europejskiej i wspólnej polityki rolnej. The Economist napisał, że jest ona jedną z bardziej absurdalnych na naszej planecie i taka jest prawda. Próby jej rozmontowania dotąd nie skutkują, a jest ona ewidentnie szkodliwa pod każdym względem. Nic na to nie poradzimy, póki Komisji Europejskiej nie zabraknie środków na podtrzymywanie takiego patologicznego układu. Póki nie zmienimy pewnych fundamentalnych cech naszego sytemu politycznego, będzie tak, że każda z grup społecznych w Polsce jest w jakiś sposób uprzywilejowana. Chcę jeszcze przytoczyć obserwację jednego z ekonomistów amerykańskich: bieda nie ma żadnych przyczyn, to dobrobyt je ma. Zatem kwestia takich mechanizmów, które by nie powodowały blokad i przeszkód do dobrobytu ludzi, o których mówiliśmy, że są poszkodowani, jest jedyną skuteczną, prowadzącą do zmiany status quo.

Błażej Lenkowski: Czy uważa Pan, że przeniesienie pomocy społecznej na najniższy, gminny plan jest możliwe?

Wiktor Wojciechowski: Jeśli jest grupa osób, której trzeba pomóc, to jest to jeden z przydatnych elementów. Pomoc dla konkretnej grupy powinna być bardzo precyzyjnie dopasowana do potrzeb, bo im bardziej jest horyzontalna, tym większe prawdopodobieństwo błędu i nieefektywnego wydawania pieniędzy. Tyczy się to wszystkich wydatków państwa, głównym kryterium wydawania publicznych pieniędzy, powinna być ich efektywność – czy ten złoty wydany publicznie będzie lepiej wydany, niż gdyby był wydany w sektorze prywatnym. Mówiliśmy też o rozpiętościach dochodowych w kontekście biedy. Dość często popełnia się prosty błąd utożsamiając różnice dochodowe z zakresem biedy. Miara biedy polega na pytaniu: na co może sobie pozwolić osoba o relatywnie małych dochodach. A nie jest nią to, że w społeczeństwie istnieje grupa, która może sobie wielokrotnie od niej więcej kupić w sklepie. Głównym kryterium stosowania pomocy społecznej powinno być, żeby jej odbiorców od niej nie uzależniać, a w pewnym momencie pozwolić na ekonomiczną samodzielność. Sukces jest wtedy, kiedy ktoś po otrzymaniu pomocy podejmuje pracę i jest samowystarczalny. Z wielu badań empirycznych wynika, że główną przyczyną biedy jest brak pracy. Jeżeli zwiększamy opodatkowanie, żeby zwiększyć wydatki publiczne, w tym wydatki socjalne, to szkodzimy powstawaniu miejsc pracy i powstaje błędne koło. Trzeba ustalić cele, czy chcemy utrzymać dane zjawisko, czy chcemy, żeby część osób wyszła z biedy i sama się utrzymywała.

Jacek Żakowski: Im większa rozpiętość, tym mniejszy poziom zaufania społecznego. Od lat 80-tych w Europie jest wyraźny związek spadku zaufania wraz ze wzrostem współczynnika Giniego. Im niższy poziom zaufania, tym mniejsza skuteczność polityki państwa, ponieważ władza staje się populistyczna. Rozdaje ulgi podatkowe najbogatszym, najbiedniejszym daje transfery. Powstaje deficyt budżetowy. To stało się też ostatnimi laty w Polsce. Radykalne cięcia podatkowe, przy dużym zadłużeniu państwa, doprowadziły nas na skraj przekroczenia deficytu. Ekonomia, polityka i polityka społeczna są systemem naczyń połączonych. Polityka społeczna musi być dostosowana do możliwości politycznych systemu społecznego. Idąc dalej, jedni ludzie są bardziej, inni mniej przystosowani do funkcjonowania w danym systemie polityczno-społecznym. Jest problem co robić ze sporą grupą ludzi gorzej przystosowanych. Nie jestem miłośnikiem Freedmana, ale trzeba przyjąć, że bieda jest naturalnym i stałym zjawiskiem społecznym. Postulat wymuszenia na tych ludziach tego, aby zostawieni sami sobie, zaczęli sobie radzić jest nierealistyczny. Radykalnym rozwiązaniem Freedmana jest podatek negatywny, jak ktoś nie ma dochodów na danym poziomie, to państwo mu dopłaca. Dziś wracamy do tego. Phelps pisze, że w gospodarce usługowej dla wielu rodzajów pracy nie ma innego wyjścia niż odciążenie pracodawcy z części kosztów i przejęcie ich przez państwo. Społeczeństwo, gospodarka są zróżnicowane i dla różnych fragmentów społeczeństwa trzeba stosować różne systemy bodźców. W miarę jak komplikuje się system społeczny, zwiększają się różnice i trzeba je uwzględniać w politykach. W tym także w dopłatach do rynkowo sensownej pracy. Wiele przedsiębiorstw bez pewnej osłony upadłoby, w Polsce górnictwo, w USA duża część handlu.

Jeremi Mordasewicz: Rozwarstwienia dochodowe są jednymi z kluczowych kwestii w polityce społecznej i nikt, nawet intuicyjnie nie twierdzi, że duże są lepsze niż małe. Dla mnie spójność społeczna jest wartością. Pytanie, to czy w pewnych okresach, transformacji na przykład nie jest rzeczą naturalną, a po drugie jak je zmniejszać? Należy się zastanowić i oddziaływać na przyczyny, a nie na skutki. Czy skuteczne jest stosowanie transferów od jednych do drugich? Podstawową przyczyną zróżnicowania dochodów są zróżnicowane kwalifikacje, a więc wykształcenie, mieszkanie w określonych regionach, a specyficznie polską jeszcze alkoholizm. Transfer ludzi ze wsi do miast jest zerwaniem z polską zaściankowością i przejście na wyższy poziom urbanizacji kraju. Wyższy poziom urbanizacji, to szybszy wzrost. Polityka polska nie odpowiada na to wyzwanie. Chodzi o to, żeby zmniejszyć zróżnicowanie dochodów nie hamując wzrostu gospodarki. Polska jest jedynym krajem, w którym wieś pogłębia rozwarstwienie dochodu. We wszystkich krajach, to w miastach jest największe zróżnicowanie dochodowe, a na wsi jest to bardziej spłaszczone. Polityka wobec wsi to spowodowała. Zgadzam się, że warto zastosować rozwiązania zmniejszające różnice dochodowe i zwiększające produkt narodowy. Takimi instrumentami dla dzieci wiejskich są na przykład: lepsza edukacja, darmowe podręczniki i pomoce szkolne, lekcje wyrównawcze. Jednak my tego nie finansujemy, my w sposób ordynarny wydajemy pieniądze na podnoszenie na wsi konsumpcji osób dorosłych. A te osoby nie mają dużych aspiracji edukacyjnych i nie przeznaczą ich na edukację dzieci. Moja odpowiednio zainwestowana złotówka w politykę społeczną może przynieść równie wysoką stopę zwrotu co przeznaczona na inwestycje w firmie. Jeśli zainwestuję w edukację wiejskich dzieci, to będę miał lepszych pracowników. Obecnie transfer 5 miliardów złotych na wieś i 4.5 miliardów na emerytury i renty górnicze, to tyle samo ile wydajemy na naukę i badania, też 5 miliardów. To jest kretynizm!

Andrzej Sadowski: Dlaczego kretynizm? Przecież chodziło o to, żeby pobudzać popyt wewnętrzny, żeby choćby przemysł mógł funkcjonować. Patrząc na aspirację polskiego społeczeństwa ma ono inne priorytety niż wyrównywanie różnic i pilnowanie, żeby ludzie za dużo nie wydawali. Jest ono jednym z trzech najciężej i najwytrwalej pracujących na świecie, po koreańskim i amerykańskim, a wg Komisji Europejskiej jesteśmy najbardziej przedsiębiorczym narodem w Europie. Należy się zastanowić, jak stworzyć system legalnego bogacenia się, żeby każdy miał w Polsce prawo bycia doktorem Janem Kulczykiem, a nie tylko Ci z listy 100 najbogatszych Polaków. Z których wielu ma rezydentury podatkowe poza Polską, bo system podatkowy w Polsce jest bardzo niekorzystny dla zwykłych ludzi, opodatkowana jest praca, będąca źródłem dobrobytu rodzin, na tym samym poziomie, co wódka i papierosy. Po skumulowaniu wszystkich podatków, ZUS i składek okazuje się, że jest to dla pracującego człowieka poziom kilkudziesięciu procent. Nie da się nadrobić dystansu cywilizacyjnego, tak jak chciał to zrobić Alan Greenspan, rozdając administracyjnie kredyty, co miało stworzyć klasę średnią i sprawić , że Ameryka stanie się bogatsza. Nie ma bogactwa, które nie pochodzi z pracy, tak jak nie było bogactwa ze złota i kosztowności, które w czasach kolonialnych zgromadziła Portugalia. Nie ma też bogactwa w wyniku stymulacji gospodarki, przy zadłużaniu się na kilka pokoleń naprzód, jak to zrobiły różne rządy. Transfery zwiększające popyt prowadzą jedynie do zubożenia społeczeństwa. Doskonałym przykładem mechanizmów zabezpieczających ludzi i skłaniających ich do pracy jednocześnie jest Dania. Tam w każdej chwili można pracownika zatrudnić i w każdej chwili można zwolnić. Osoba, która jest zwolniona z pracy, dostaje na tyle dużą przez krótki czas zapomogę, a jednocześnie ma zachętę, żeby tej pracy szukać, że przedsiębiorca mając możliwość zatrudniania na nowo, robi to bez wahania. W Polsce przedsiębiorcy wstrzymują się z zatrudnianiem, bo przy tym kodeksie pracy i zmiennej koniunkturze, nie da się utrzymywać wysokiego zatrudnienia.

Błażej Lenkowski: Doktor Maciej Duszczyk postawił w Liberté! tezę, że polityka społeczna skierowana na zwiększenie liczby urodzeń jest kompletnie nieskuteczna, ponieważ jest to sprzeczne z obecnymi trendami kulturowymi na Zachodzie. Drugi pomysł pojawił się na Forum Europejskiej Polityki Społecznej, żeby powołać jedną europejską politykę imigracyjną i koordynować procesy imigracyjne.

Wiktor Wojciechowski: Nawet gdyby w Polsce udało się wprowadzić model zwiększający współczynnik dzietności powiedzmy z 1.3 na dwoje lub więcej dzieci, to i tak wpływ tego na rynek pracy nastąpiłby z bardzo dużym opóźnieniem 17-20 lat. Jesteśmy więc skazani na otwarcie się na emigrację. Wszystkie reformy ułatwiające godzenie zatrudnienia z obowiązkami rodzinnymi, przyczyniają się do wzrostu dzietności i zatrudnienia kobiet. Będą to takie działania jak zwiększanie elastyczności rynku i czasu pracy, możliwość pracy w niepełnym wymiarze czasu przez kobiety. Kilka dekad temu w krajach, gdzie był wysoki poziom dzietności, zatrudnienie było niskie. Obecnie tam, gdzie jest dużo pracujących kobiet, rodzi się więcej dzieci. Jednym z istotnych czynników decydowania się na dziecko jest stabilność dochodowa i pewność posiadania pracy. Zbyt mocno regulując rynek pracy, szkodzimy tym, którym chcemy pomóc.

Jacek Żakowski: Kwestia posiadania dzieci jest szersza niż tylko rynek pracy, bo też obejmuje sens i jakość życia, szczęście. Gospodarka odzwierciedla choroby społeczne, czemu ludzie nie mają dzieci? Zapracowywanie się Polaków jest patologią. Nie mamy też w debacie kogoś, kto powie o tym, że celem polityki jest dobre życie ludzi, a nie pęd do liberalizacji, wzrostu gospodarczego czy innych celów. Nie mówi się o tym, że przedszkola są po to, żeby dzieci się dobrze rozwijały, a nie po to, żeby kobieta mogła pracować. Brak nam ludzkiej perspektywy, jesteśmy zdominowani przez kwestie techniczne, co powoduje poczucie zagrożenia zmianami i reformami. Na początku lat 90-tych popełniliśmy błąd, wierząc, że ludzie mają dzieci, jako inwestycję, co było prawdą w XIX i na początku XX wieku. Obecnie jednak dzieci to element samorealizacji, to kompletnie inny mechanizm. Chcąc rozwiązać problemy demograficzne, wróćmy do fundamentów. Prawdą jest, że dzieci urodzone teraz wejdą na rynek pracy za lat kilkanaście, ale żyjemy w świecie ponowoczesnym, gdzie nie godziny pracy mają znaczenie dla efektu, ale kreatywność, równowaga emocjonalna ludzi i społeczeństw, dynamika ludzkich charakterów. Jeżeli tak, to obecność dzieci nas zmienia. Spójrzmy na Chiny, gdzie jest podobny współczynnik dzietności co u nas. Jakie procesy społeczne i zagrożenia się wytwarzają, gdy jedno dziecko ma czworo dziadków? To jest samozniszczenie… Z drugiej strony w nawet tak tolerancyjnym i otwartym społeczeństwie jak holenderskie, zdolność asymilacyjna dostosowania kulturowego jest bardzo ograniczona. Jakiej skali imigrację, przy ograniczonej zdolności asymilacyjnej Polska byłaby w stanie wytrzymać? Milion? Dwa? Trzecią rzeczą jest napędzanie gospodarki. Z doświadczeń amerykańskich wynika, że najbardziej robią to budownictwo i dzieci. Nikt nie mobilizuje tak rodziców do zdobywania i wydawania pieniędzy, jak dziecko, które ciągle czegoś nowego chce. To też fantastyczny biznes. Myślę, że obecnie bardzo wiele możemy uzyskać w Polsce prostymi ruchami, mówiąc choćby matkom, ojcom, że nie będą sami, a dzieci to nasz wspólny problem i szansa. Przez dwadzieścia lat mówiliśmy: chcesz mieć dziecko, to musisz sobie radzić i społeczeństwo się tego nauczyło.

Andrzej Sadowski: Padło pytanie dlaczego kwestie demograficzne wyglądają w sposób, jaki widzimy obecnie. Mianowicie rozerwano związek przyczynowo-skutkowy. Kiedyś, aby dożyć późnego wieku, trzeba było mieć dzieci, które były naturalnym funduszem emerytalnym. Od reform Bismarcka, rozszerzanych później na szersze kręgi i wydłużania się życia, okazało się, że dzieci nie są nam potrzebne, żeby mieć emeryturę od rządu. Doszło do tego, że dzieci okazały się całkowicie zbyteczne, bo nie było potrzebne, żeby pod koniec życia ktoś nas utrzymywał. W krajach, gdzie nie ma systemu emerytalnego jest ogromna wielodzietność. Te grupy etniczne w Europie korzystają z udogodnień socjalnych i to głównie u nich rodzą się dzieci. System emerytalny nie zachęca do dzietności. Odnosząc się do kwestii zapracowania, wynika ona ze złego zarządzania. Polak pracujący w USA lub Wielkiej Brytanii jest o kilkaset procent wydajniejszy. To kwestia nie tyle organizacji firmy, ale jej otoczenia. W źle rządzonym i zorganizowanym państwie nie zatrzymamy wyżu demograficznego stanu wojennego, będzie on pracował na bogactwo innych państw w Europie. Stosunkowo najwięcej rodzą Polki w Wielkiej Brytanii, bo tam kariera, zarobki są bardzo przewidywalne, w Polsce nie. Nawet polscy przedsiębiorcy rejestrują działalność w Wielkiej Brytanii, żeby płacić tam trzykrotnie mniejszy ZUS; opodatkowanie pracy w Polsce zabija polskie rodziny.

Jeremi Mordasewicz: Mitem jest, że budownictwo daje wzrost, co mówię jako budowlaniec. Poza rolnictwem, górnictwem, budownictwo jest najmniej produktywnym sektorem. Przez nie wyłożyła się Hiszpania, częściowo Irlandia. W Polsce budownictwo to 6-7 % PKB. W Hiszpanii doszło do 19% i jaki był tego rezultat? W tym sektorze produktywność rośnie tak wolno, że ludzie nigdy nie będą wiele zarabiać. W Polsce też zasoby nieruchomości są tak ogromne, że nie jesteśmy w stanie ich utrzymać. Polityka wspierająca kredyty dla młodych małżeństw, wspieranie budownictwa, obniżony VAT-to bzdura. Powinniśmy uciąć dotacje, tak jak dla rolnictwa i górnictwa. Nie wiem też dlaczego tak zajmujemy się demografią. Jej skutki dla budżetu mogą być straszne, ale możemy je też złagodzić. Skoro co 6 lat żyjemy dłużej o rok to załóżmy, że na emeryturze nie powinniśmy przeżywać dłużej niż 15 lat. Nam się w Europie coś w głowach poprzewracało. W Polsce mieliśmy sytuację, że część kobiet pobierało emeryturę równie długo, jak na nią pracowało, to jest ponad dwadzieścia lat. W polityce demograficznej są proste zabiegi, które możemy zrobić od zaraz. Dziś młodzi ludzie mający dzieci dofinansowują osoby starsze. To są transfery od młodych pracujących, którzy nie mają nic. Muszą oni utrzymać dzieci, wynająć mieszkanie. I ich pieniądze idą do starszych, którzy mają mieszkanie i pewne zasoby. Odejdźmy od sytuacji, gdzie moja synowa rodzi dziecko, a jej matka rzuca pracę, żeby je wychować. Dzieci są inwestycją, więc nie powinniśmy ich opodatkowywać. Jeśli przedsiębiorca inwestuje, to opodatkowanie powinno objąć nie inwestycję, a majątek nieproduktywny. Tak nie jest. Dziś ja za metr kwadratowy swojej rezydencji płacę 31 razy mniej, niż szewc za swój zakład. Zmniejszmy też nieuzasadnione dopłaty dla osób starszych, jak ta do mieszkania staruszki z dwoma pokojami, z którym ona się nie potrafi rozstać (a piętro niżej w kawalerce mieszka małżeństwo z dwójką dzieci). Kiedy stać ją na to, ja to rozumiem. Gorzej, gdy nie stać, a ona sięga po pomoc społeczną, a to młode małżeństwo musi oddać 60% swojego dochodu netto, z czego części idzie do osób starszych. Dlaczego młody w Irlandii w małżeństwie dwa plus jeden, w którym mężczyzna uzyskuje przeciętne wynagrodzenie, a kobieta odchodzi z pracy bo akurat urodziła, ma klin podatkowy 6% a w Polsce ponad 40%? Te wysokie składki na ubezpieczenia to źle pojęta polityka społeczna, która się utrwaliła, bo każdy pilnuje swego interesu. Moglibyśmy ułatwić rodzinom posiadanie dzieci poprzez uwzględnienie ich w systemie podatkowym, żłobki, przedszkola, przeznaczając na te rodziny 60-70 miliardów złotych przeznaczanych na osoby starsze.

Głosy z sali:

 

Marek Góra: W ekonomii mówiąc o polityce społecznej możemy mówić jedynie o rządzie, jednostkach, wspólnocie, które mogą sobie pomagać, a nie o państwie. Pomoc innym ma sens. Może być charytatywna, albo wyrachowana, bo jeżeli ja część środków przekieruję na kształcenie dzieci innych ludzi, to będę żył w lepszym świecie za parę lat. W części debaty mówiąc innym językiem mówiliśmy o tym samym, zwalczając się przy tym jak najwięksi wrogowie, a z drugiej strony osiągaliśmy złudne wrażenie zgody nazywając w ten sam sposób zupełnie różne rzeczy. Jest w takiej dyskusji dylemat. Czy przejść na poziom filozoficzny, mówić o ideach, o tym co się ciężko testuje i jest do intelektualnego przerobienia. Czy może przejść do konkretów, co trafia do ludzi i pozwala na przekazanie prostych treści. I jedno i drugie jest niedobre. W przypadku pierwszym trafiamy trochę kulą w płot, nie mając szansy się przebić do szerszej publiczności. W przypadku drugim, gdy mówimy o szczegółach popadamy w pułapkę, generalizację jednostkowych spostrzeżeń. Trzeba uważać, czy jedno, drugie, trzecie spostrzeżenie już nas uprawnia do powiedzenia czegoś ogólnego. Zazwyczaj nie. Natomiast są rzeczy, których powiedzenie jest zawsze prawdą i warto się ich trzymać. Jedną z nich jest fundamentalne stwierdzenie, że tylko praca tworzy dobrobyt, co na szczęście tutaj padło. Powinien mieć to w pamięci każdy, kto myśli o polityce społecznej, bo nie da się budować polityki społecznej inaczej niż pozyskując środki od kogoś, kto wytworzył coś. Jeżeli chcemy wydać złotówkę, to jest pytanie skąd ją wziąć? Chcemy ją wydać z sensem, ale również uzyskać ją możemy z sensem lub bez. Fundamentalną kwestią jest dylemat do jakiego stopnia ma sens docisnąć pracujące pokolenie, żeby finansować niepracujących.  Mam jedną złotówkę i co z nią robię? Dam ją osobie niepracującej, czy zapłacę za pracę osobie pracującej? Jeśli chcę dać niepracującemu, to muszę zabrać pracującemu. Odpowiedzi w gruncie rzeczy nie ma. Powinna ją dać polityka społeczna za pośrednictwem demokracji w której nasze preferencje wcielą wybrani przez nas politycy. Rzecz w tym, że to nie do końca działa. Niedoskonałością demokracji ujawniającą się w tym przypadku jest to, że działa w krótkim horyzoncie. Nie pozwala na myślenie o tym, że jutro także nadejdzie. Hasło „Tu i teraz” jest ważne, a co będzie potem to się zobaczy. Jest to nieszczęściem. Chodzi o zrównoważenie perspektywy teraźniejszej i tego, że jutro także nadejdzie. Gdy mamy przegięcie w którąkolwiek z tych stron, popełniamy błędy. Niestety w całym demokratycznym świecie horyzont to 4 lata (i to co się zrobi w 4 lata się liczy, a dalej to nieważne), co prowadzi do tego, że jak najwięcej chcemy zrobić dziś, płacąc za to jutrzejszymi pieniędzmi. Przez wieki było to niemożliwe, ale wiek XX dostarczył nam cudowne możliwości, dzięki przejściu demograficznemu, które powodowało, że przez dwa stulecia każde kolejne pokolenie było większe od poprzedniego. W związku z tym Święty Mikołaj istniał. Można było zrobić rzeczy wielkie i wspaniałe, więc zostało to zrobione. Idea państwa dobrobytu jest tak naprawdę ufundowana na wzroście demograficznym. Gdy ów wzrost skończył się, Święty Mikołaj niestety umarł. Wszystko to, do czego przywykliśmy jest dziedzictwem XX wieku. Cały sposób myślenia o społeczeństwie jest już właściwie nieważny. Wszystko musimy zrobić od nowa, dobrze definiując cele, ale pamiętając, że tej cudownej metody mieć już nigdy nie będziemy. I to nie dlatego, że nasza polityka demograficzna jest nieskuteczna, tylko dlatego, że ona skuteczna być nie może. Ona może być troszeczkę skuteczna i możemy być raczej w sytuacji Francji, niż Niemiec czy też naszej obecnej. To jest wykonalne i warto to zrealizować. Natomiast jeżeli ktoś myśli, że możemy przywrócić mechanizm Świętego Mikołaja, to jest to zwyczajnie pozbawione podstaw. Tak się zrobić nie da. Skazani jesteśmy na to, że teraz musimy sami. A co my robimy? Żądamy większych wydatków. I idziemy z tym do polityków, na co oni chętnie przystają. Dawniej byli dealerami Świętego Mikołaja, ale teraz tego Mikołaja nie ma. Pozostaje im udawanie przez pewien czas, że są Mikołajami, a potem zrobienie czegoś, czego będą nienawidzić. Ale będą musieli zrobić, bo nie będzie już innej możliwości, niezależnie od tego, czy będą chcieli, czy nie, jaka będzie im przyświecała ideologia. Będą musieli ciąć wydatki. Nie da się dłużej tego balona nadymać, jakim jest konsumowanie ponad to, co wytwarzamy. Przez jakiś czas było to możliwe. W finansach publicznych i rynkach finansowych było złudzenie, że można mieć bogactwo bez pracy. Tego zrobić się nie da. Musimy powiedzieć sobie prawdę: będziemy mieć tyle ile sobie wytworzymy. I ani trochę więcej. Wszelkie rzeczy, które rząd może zrobić w budżecie to jedynie lekkie przesunięcia, łagodzenie cyklu koniunkturalnego, ale nie zmienienie linii długookresowego wzrostu. Nasz problem polega na tym, że jeżeli nawet zrozumiemy to teraz, to mamy na plecach bagaż długów z przeszłości. I nie bardzo wiadomo co z nimi zrobić. Te długi nie będą oddane i to będzie bardzo bolało. Polityka społeczna będzie w większości wystawiona na strzał, będziemy likwidować, likwidować, likwidować. Warto sobie uzmysłowić, że taki proces będzie następował i wybrać z tego co jest dla nas ważne, to co jest dla nas najważniejsze. Nie znaczy to, żeby zrezygnować z rzeczy nieważnych, bo takich nie ma. Trzeba zrezygnować z tych mniej ważnych, żeby utrzymać te, które mają dla nas znaczenie kluczowe, bo wszystkich nie jesteśmy w stanie finansować. Powiedzenie sobie prawdy jest pierwszym krokiem do tego, żeby sobie poradzić z wyzwaniem dotyczącym zarówno polityki społecznej jaki i w ogóle życia społecznego. Łatwo nie będzie. Łatwo już było i skonsumowaliśmy część naszej przyszłości. Wspieranie słabszych w tych naprawdę ciężkich czasach jest naprawdę fundamentalne i z tysiąca powodów nie można z niego zrezygnować. Musimy pamiętać, że przeciętnie zarabiającemu obywatelowi we wspólnocie pomóc się nie da, bo nie jesteśmy w stanie mu wygenerować środków, oni muszą sami na siebie pracować. Rzecz w tym, że należy finansować dolne dwa decyle, najlepiej z dochodów górnych dwóch decyli, a zostawić środek, który też ma ciężko. Nie jest też rozwiązaniem imigracja. Jest ona potrzebna, ale już nawet politycy to wiedzą, że nie da się zakleić dziury demograficznej migracjami. I nawet nie warto, bo to nie jest dobre rozwiązanie. Nie da  się też wpłynąć na procesy cywilizacyjne, które doprowadziły do tego, że dzieci rodzi się mniej. Nawet przykład innych kultur, gdzie się rodzi więcej dzieci musimy traktować ostrożnie, bo dynamika tego procesu bardzo gwałtownie zjeżdża w dół. Jest to proces cywilizacyjny, który jest poza zakresem oddziaływania jakiejkolwiek polityki i trzeba wobec tego zachować pokorę. Nie sądząc, że możemy zmienić wszystko. Musimy się raczej dostosować i neutralizować system dla większości społeczeństwa. Zasadą powinna być neutralność. Interwencja powinna być wtedy, kiedy wiemy, co trzeba zrobić, jak trzeba zrobić, kto ma za to zapłacić. I powinna być dodatkiem, a nie stałym elementem.

Powrót inteligencji. TKN: od wykładów uzupełniających do społecznej podmiotowości :)

„W ciągu ostatniego roku – pisze w grudniu 1977 r. grupa polskich intelektualistów – wśród młodzieży akademickiej zrodził się ruch samokształceniowy połączony z żywymi dyskusjami światopoglądowymi. W ruchu tym uczestniczy młodzież różnych kierunków studiów, a także o różnych zapatrywaniach społecznych, filozoficznych czy religijnych”. Młodzież ta chciałaby „nie tylko kształcić się na dobrych specjalistów w wybranej przez siebie dziedzinie, ale także zdobyć podstawy do świadomego, czynnego i zgodnego z własnymi przekonaniami udziału w kulturze humanistycznej i w życiu społeczno-politycznym. W istniejących strukturach organizacyjnych i programowych wyższych uczelni ruch ten nie znajduje, jak dotąd, oparcia i pola dalszego rozwoju”.

Dlatego „uznając to dążenie młodzieży za wartość cenną dla ideowego oblicza przyszłej inteligencji i kultury polskiej, zainicjowaliśmy w Warszawie w październiku 1977 r. wykłady z niektórych dziedzin wiedzy społecznej i historycznej […], pragnęliśmy przyjść z pomocą powstającym grupom samokształceniowym w rozwijaniu ich zainteresowań, w rozszerzaniu wiedzy i kultury humanistycznej, prawnej i społeczno-politycznej, w atmosferze wolności słowa i przekonań, w duchu odpowiedzialności obywatelskiej”[1].

Tak powstała inicjatywa kilku osób rozwijała się świetnie[2]. Na wykłady w domach prywatnych przychodziło kilkadziesiąt, a czasem i około stu osób. Sami wykładowcy planowali powiększenie ofert o kolejne zajęcia.

Kto doprowadził do przekształcenia tego ruchu i powstania Towarzystwa Kursów Naukowych dziś trudno już jednoznacznie odpowiedzieć. Może jego faktyczny twórca Andrzej Celiński ze Stefanem Amsterdamskim, Bronisław Geremek wraz z nimi, Jacek Kuroń i Adam Michnik, co było zgodne z wyobrażeniem o konieczności włączenia szerokiego kręgu  inteligencji w „społeczeństwo alternatywne”. Odpowiedź nie jest jednoznaczna. Pewne wydaje się tylko to, że w najmniejszym stopniu zależało na tym gronu pierwszych sześciu wykładowców. Przecież zarówno Jerzy Jedlicki, jak i Jan Strzelecki będę się nowej inicjatywie przeciwstawiać, ten drugi nie podpisze się pod nią nigdy. A i postawa Tadeusza Kowalika, Tomasza Burka czy Bohdana Cywińskiego nie zawierała w sobie nic takiego, co zmuszałoby ich do powołania TKN-u. Nie było też realnego zagrożenia dla toczących się od jesieni wykładów. Owszem, SB udawało się wykruszyć niektórych właścicieli użyczanych na wykłady mieszkań. Ale ani sami wykładowcy, ani uczestnicy wykładów nie byli w tym okresie specjalnie prześladowani. Można powiedzieć, to był dopiero początek: zaskoczenie dla władz nieprzygotowanych na tego typu – zupełnie nową w historii PRL-u – aktywność. Wydaje się jednak, że władze, widząc co się dzieje, przygotowały reakcję bardzo rozsądną, ostrożną, próbując – wedle zachowanych partyjnych i esbeckich źródeł – środkami administracyjnymi doprowadzić do zaniechania raczej niż do brutalnego zablokowania całego przedsięwzięcia. Sam TKN powstaje w chwili, gdy zagrożenia bezpośredniego dla funkcjonowania wykładów nie ma. Gdy sen inteligencji o wolności w czasach Gierka, przynajmniej wolności w sferze kultury, wydawał się dla wielu spełniony, ale dla wielu został już nadszarpnięty przez ujawnioną niedawno na nowo brutalność polityki i działania cenzury[3]. Stąd może tak wielki sukces w krótkim czasie – wydaje się, że w krótszym, niż powstawały niektóre listy protestacyjne wobec działań politycznych – zebrano pod Deklaracją założycielską podpisy przeszło 50 osób (po dwóch latach będzie ich około setki). I to osób nieprzypadkowych[4].

Zobaczmy, kim byli w oczach jednego z nich: „Lista sygnatariuszy jest istotnie urozmaicona. Przeważają wśród nich przedstawiciele nauk humanistycznych: filozofii, historii, filologii, teorii literatury i sztuki, ekonomii, pedagogiki, socjologii. Nauki ścisłe i przyrodnicze reprezentowane są przez matematyków, fizyków i biologów. Bardzo liczna jest grupa pisarzy, są i artyści. Obok osób starszych są również całkiem młode, przeważają jednak ludzie w sile wieku. Nie brak nazwisk bardzo wybitnych, a prawie wszyscy sygnatariusze są dobrze znani ze swej działalności. Do niektórych tylko i to wcale nielicznych dałoby się dopasować ściśle określoną etykietkę polityczną i wtedy okazałoby się, że są wśród nich ludzie nie tylko o różnych, ale niekiedy nawet przeciwstawnych przekonaniach. Można więc zaryzykować stwierdzenie, że grupa sygnatariuszy, zespolona troską o wychowanie młodzieży, jest rzetelną reprezentacją prawie całej aktywnej umysłowo polskiej inteligencji, głównie uczonych i pisarzy”[5].

Jest więc ważnym pytaniem, co w ten sposób przedstawiająca się grupa wnosi do analizy położenia polskiego inteligenta i jaki proponuje program działań.

Przyczyny deprecjacji roli inteligenta

W Deklaracji programowej TKN-u z 22 stycznia 1978 r. znane nam już akcenty są inaczej rozłożone: tu zjawisko widocznej w oficjalnym nauczaniu nadmiernej specjalizacji wymaga nie tyle uzupełnień, co postulowali autorzy pierwszego dokumentu, lecz zostaje ukazane jako główne zagrożenie. Bowiem, jak piszą jej autorzy, dla „zrozumienia całości życia społecznego” potrzebna jest nie tyle specjalistyczna informacja, ile „głęboka wiedza o historycznej genezie dnia dzisiejszego we wszystkich jego wymiarach”. Znamienne jednak wydaje się to, że autorzy deklaracji opisują zjawisko to jako właściwe nie tylko Polsce, czy ustrojowi socjalistycznemu, lecz także znacznie szersze; z problemem zbyt daleko idącej specjalizacji nie mogą sobie bowiem poradzić „nigdzie w świecie”. Wszędzie obecnej pogoni za specjalizacją towarzyszy swoisty pragmatyzm zarówno w nauczaniu, jak i w badaniach. W związku z tym powstają dwa niebezpieczeństwa. Niebezpieczeństwo dezintegracji kultury, która ulega fragmentaryzacji i sztucznemu podziałowi na to, co specjalistyczne, instrumentalnie realizowane oraz na to, co nie jest do końca uchwytne dla nikogo, a na pewno nie dla wykonawcy specjalistycznych zadań. Drugie niebezpieczeństwo polega zaś na deprecjacji roli samego inteligenta, który staje się tylko wykonawcą wspomnianych powyżej zadań, „w których formułowaniu nie tylko nie uczestniczy, ale sensownie uczestniczyć nawet nie może”. Nie uczestniczy, bo w sytuacji ówczesnej Polski roli formułowania tych zadań winna jest sama „struktura władzy politycznej” sprzyjająca takiemu rozwiązaniu. Cały mechanizm doprowadzający do takiego położenia inteligenta wydaje się zresztą w przewrotny sposób logiczny. Inteligent bowiem w jego rezultacie „nie jest w stanie zdać sobie sprawy z charakteru jej [specjalizacji – przyp. MKG] konsekwencji”[6]. I w tym kontekście jeszcze bardziej wyraźne jest znaczenie TKN-u jako swoistego katalizatora. W rezultacie nadmiernego pragmatyzmu i specjalizacji inteligent zostaje bowiem niejako uprzedmiotowiony, a nie zawsze jest przecież tego świadomy. Formuła działań TKN-u ma mu przywrócić możliwość funkcjonowania podmiotowego.

W ten sposób twórcy tego tekstu wskazują – co prawda nie wprost – nową ważną perspektywę dla swojego działania: restytucję znaczenia roli inteligenta, nie tylko jako uczestnika wysokiej kultury, lecz także jako uczestnika życia społecznego. Przywracają znaczenie historycznej jego roli (wziętej z Żeromskiego – wtedy jeszcze obecnego w programach szkolnych i dyskusjach publicznych). Nie chodzi tu jednak o bierne sięganie do przeszłości. To, co ożywia zarówno młodzież studencką, jak i młodą inteligencję, jest  bowiem przede wszystkim „potrzebą rozumienia epoki i społeczeństwa, w którym żyjemy, oraz chęć pogłębienia własnej samowiedzy. A bez poszukiwania prawdy o świecie i samym sobie nie mogą bowiem kształtować się twórcze, samodzielne, obywatelskie postawy ludzi”. Perspektywa sięgania do wiedzy o przeszłości, aby zrozumieć teraźniejszość, będzie dalej towarzyszyć kolejnym etapom działania TKN-u. Jest to odwrócenie przyjętego oficjalnie, ale i powszechnego wówczas – choć chyba niesformułowanego wprost – paradygmatu w socjalistycznych naukach społecznych zgodnie z którym wiedza o teraźniejszości ma być drogą do zrozumienia przeszłości.

Ta przyjęta przez TKN perspektywa wskazuje na jeszcze jeden przekaz. Niewystarczalność (albo wręcz nieistnienie) rzeczywistego obrazu całościowego, po prostu jego brak (mimo starań narzucenia go poprzez oficjalną ideologię). A potrzeba takiego obrazu jest dla autorów tego tekstu oczywista, piszą bowiem – przypomnijmy – że konieczne jest rozumienie „całości życia społecznego i epoki, w której żyjemy”.

Jesteśmy tu dosyć daleko od poetyki przytoczonego na początku dokumentu. Teraz wyraźnie zostaje wskazane jako priorytet nie uzupełnianie specjalistycznej wiedzy, ale nauczanie i prowadzenie badań naukowych w celu uzyskania obrazu całościowego w oparciu o prawdę, której brak podkreśla się w oficjalnym nauczaniu.

Autorzy deklaracji chcą jednak przynajmniej na poziomie słów uniknąć bezpośredniej krytyki ówczesnego ustroju. Piszą o analizowanej sytuacji, a tym samym o swojej roli jako o pewnym ogólnym prawie czy zasadzie życia społecznego. Autorzy ci uznają więc, że nauka oficjalna zawsze ulega polityce i ideologii i stąd oczywiste są braki powstałe w wyniku płynącego dzięki niej wykształceniu. Ale tak jak stała jest tendencja do ulegania przez naukę dyktatowi polityki i ideologii, tak też zawsze „społeczeństwa tworzyły i tworzą instytucje oraz formy nauczania i samokształcenia poza systemami oświaty oficjalnej”[7]. I przy takim ujęciu tekst ten może wydawać się mrugnięciem oka do władzy. Wy musicie tak funkcjonować, a my tak. I można byłoby legitymizować w ten sposób to niemal spiżowe prawo historii. W tej perspektywie oczywistości ograniczeń oficjalnej nauki i oczywistości nauki nieoficjalnej można lepiej zrozumieć konkretne kroki środowiska TKN-u: dążenie do formalnego, a przynajmniej faktycznego zalegalizowania – starania prof. Jana Kielanowskiego u prezesa PAN-u, formalnie opiekującego się stowarzyszeniami naukowymi. Ale porażka tej wyprawy była wliczona w jej ryzyko już przez samych autorów deklaracji. Dialektyka oficjalnego i nieoficjalnego czy życia równoległego zostaje przecież w samym tym tekście przezwyciężona. Napisane jest w nim bowiem wyraźnie, że temu dualizmowi trzeba „zaradzić”. TKN opowiada się więc za podmiotowością inteligenta i społeczeństwa w ich nierównym pojedynku z władzą.

Formy działania społecznego

Mimo początkowych starań TKN nie stał się szerokim ruchem społecznym obecnym wyraźnie we wszystkich większych ośrodkach akademickich. Owszem, wielu tamtejszych uczonych podpisało się pod deklaracją, nie udało się jednak – bez pomocy kolegów z Warszawy – zorganizować – poza Krakowem – zajęć prowadzonych przez miejscowych wykładowców[8]. TKN stał się bardziej  wyrazem pewnej postawy. W jego pracach (szczególnie jako wykładowcy lub uczestnicy naukowych kolokwiów) brali udział nie tylko sygnatariusze, lecz także bardzo wielu wybitnych naukowców, którzy nie widzieli zapewne możliwości działania przynajmniej na pewnym obszarze intelektualnym w ramach oficjalnych struktur. Ułatwione to było poprzez nie do końca sformalizowane rozumienie uczestnictwa w środowisku.

„TKN nie jest formalnym zrzeszeniem w sensie obowiązujących ustaw. Nie ma statutu, nie wybiera żadnych władz i dlatego także członkostwo TKN nie może być rozumiane nazbyt formalnie. Podpisanie deklaracji oznaczało tylko zgodność z wyłożonymi w niej zasadami oraz gotowość poparcia wynikającej z nich działalności. […] Lista sygnatariuszy dobrze reprezentuje pewną grupę społeczną. Wiemy dziś już z pewnością, że grupa ta jest w kraju bardzo liczna i listę «członków» łatwo można by poszerzyć. Nie wydaje się to potrzebne. W działalności TKN-u biorą udział, także jako wykładowcy, liczne osoby, których nie ma wśród sygnatariuszy. Niemniej zajść mogą okoliczności, w których publiczne wyrażenie czyjegoś poparcia w formie podpisania deklaracji okaże się wskazane” – pisał wówczas Jan Kielanowski[9]. Rozwijając tę myśl dodajmy tu jeszcze, że obok pierwszego kręgu samych organizatorów i wybranych przez walne zgromadzenie sygnatariuszy deklaracji członków Komisji Programowej, drugiego kręgu – wykładowców, trzeciego – sygnatariuszy deklaracji, czwartego – uczestników kolokwiów spoza grona sygnatariuszy, już wkrótce wskazać będziemy mogli piąty – osób, które wystąpiły publicznie w obronie funkcjonowania TKN-u, szczególnie w momencie zagrożenia, jakie stworzyły akcje organizowanych przez władze bojówek w 1979 r.,  a nawet szósty krąg – autorów tekstów publikowanych przez TKN oraz stypendystów i recenzentów prac pisanych pod auspicjami TKN-u; a przecież gdzieś jeszcze niezupełnie jako wolne atomy funkcjonują wokół TKN-u inne grupy akolitów: właścicieli mieszkań użyczanych na wykłady, członków Studenckich Komitetów Solidarności i innych współorganizujących (czy tylko propagujących) zajęcia, a dopiero gdzieś poza tym siódmy krąg umożliwiający funkcjonowanie TKN-u: zorganizowana opozycja (w tym czasie przede wszystkim Komitet Obrony Robotników), stanowisko kościoła czy polityka władz wobec społeczeństwa. Nic więc dziwnego, że kwestia deklarowanej lub nie „opozycyjności”  jest wtórna i mimo publicznego podkreślania lub – na odwrót – odcinania się od związków z KOR-em nawet niektórych członków TKN-u nie ma ona większego znaczenia. Polityczność czy niepolityczność TKN-u rozstrzyga się bowiem na zupełnie innej płaszczyźnie. „Zmierzając do prostowania skrzywień i uzupełnienia braków wykształcenia oficjalnego, TKN wychodzi z założenia, że przeinaczanie bądź przemilczanie prawdy jest zawsze niemoralne i hamować musi postęp, zarówno w stosunkach międzyludzkich, jak w nauce i gospodarce – niezależnie od ustroju albo ideologii. Przestrzeganie tej zasady powszechnie – przynajmniej formalnie – uznawanej nie może naruszać żadnej działalności politycznej, jeśli tylko opiera się ona na etycznych podstawach. Ci wszyscy wszakże, którzy są odpowiedzialni za wspomniane skrzywienia i braki, czuć się muszą widocznie zagrożeni, jeżeli w działalności TKN-u upatrują «polityczne niebezpieczeństwo»”[10]. Pojawia się tu ważny w następnych latach motyw „etycznych podstaw polityki”, ale też aluzja autora tekstu sięga chyba nie tylko tych, którzy obserwowali wówczas TKN z pozycji uczestnictwa w grze czystej polityki, ale również tych spośród członków TKN-u, którzy – sami związani wówczas z rządzącą partią – nie widzą jeszcze możliwości, aby inni zbliżeni do niej przez wiele lat, ale niedawno ją porzucający, mówili językiem prawdy. Prawda okazuje się nad wyraz polityczna. Członkowie TKN-u są więc nieuchronnie uwikłani.

http://www.flickr.com/photos/mr_t_in_dc/5323104963/sizes/m/in/photostream/
by Mr. T in DC

Problem jest ważny, gdyż ideą TKN-u jest nie tylko wspieranie indywidualnych działań na rzecz prawdziwej nauki, lecz także wypracowanie pewnych nowych reguł życia społecznego: demokratycznego kompromisu. „Generalnie rzecz biorąc, wychodzimy z założenia, że działanie społeczne, jakie podjęliśmy, jest szczególnie ważne nie tylko ze względu na to, co robimy, ale również jak robimy: że działamy wspólnie i wspólnie ponosimy za tę działalność odpowiedzialność merytoryczną, że w przypadku różnicy zdań szukamy kompromisowych rozwiązań będących do przyjęcia dla wszystkich, że dopiero w toku wspólnej pracy stanowiska nasze mogą się zbliżać i że, aby się zbliżały, niezbędne jest wzajemne zaufanie. Sądzimy, iż sens istnienia Towarzystwa polega nie tylko na udzielaniu ochrony i merytorycznej pomocy pracy samokształceniowej, ale również na tworzeniu demokratycznych form działania społecznego tak niezbędnego dziś w kraju”[11].

Potrzeba uniwersytetu bez cenzury

Już w opublikowanym w „Biuletynie Informacyjnym” komunikacie sześciu pierwszych wykładowców pisało, że w ramach tego, co wówczas powszechnie nazywano Uniwersytetem Latającym „wykłady z najrozmaitszych dziedzin (historia, socjologia, ekonomia, literatura) obejmują problematykę fałszowaną lub pomijaną na zajęciach uniwersyteckich”[12]. Niewystarczalność przekazywanej tam wiedzy i niezgoda na jej cenzurowanie stało u podstaw całej opisywanej tu inicjatywy. Toteż nie jest może dziwne, że mimo zapisanego w oświadczeniu z czerwca 1978 r. uspokojenia, że TKN „nie stanowi wyzwania […] [dla] istniejących struktur państwowych ani obowiązujących w naszym kraju praw” pojawia się w nim bardzo wyraźna krytyka, nieusprawiedliwiana już istnieniem żadnej oczywistości polityczno-historycznej – systemu nauczania, nauki i badań. Wydaje się, że właśnie w tym okresie następuje też powolne przełamywanie w kwestii, czym ma być TKN, czy ma tylko uzupełniać, czy też stanowić własne projekty edukacyjne. Przestrzeń oficjalnego życia naukowego zdaje się wymagać nie tyle uzupełnienia, ile przynajmniej w pewnym stopniu zastąpienia niezależnymi formami uprawiania nauki: nie tylko wykładami, lecz także seminariami, nieocenzurowanymi publikacjami wyników badań i dyskusji nad nimi, zamawianiem niezależnych analiz naukowych, opieką nad konkretnymi badaniami. Twórcy TKN-u piszą: „Potrzeby, z których istnienia i niezaspokojenia powstała nasza inicjatywa, odczuwają wychowawcy różnych stopni systemu nauczania, choć z różnych względów trudno im o tym mówić. Odczuwa je środowisko ludzi nauki, niejednokrotnie bezradne w obliczu wzrastającego nacisku, pracujące w warunkach braku samorządności wyższych uczelni, broniące swego autentyzmu przed ingerencjami w życie naukowe, w swobodę dyskusji i publikacji, w niezależność zrzeszeń naukowych, badań i dociekań”[13]. Padają tu słowa wskazujące jednoznacznie na brak samorządności i autonomii wyższych uczelni, cenzurowanie wydawnictw i  wypowiedzi naukowych, a nawet kierunku badań.

Towarzystwo Kursów Naukowych zaczyna zdawać sobie sprawę z tego, że samo jego istnienie, bez względu na przyjmowane przez jego środowisko uzasadnianie świadczy o charakterze nauki i nauczania oficjalnego. Może dlatego mówi już otwarcie o zagrożeniu edukacji narodowej nie tylko poprzez „nadmierne sformalizowanie studiów”, lecz przede wszystkim poprzez „monopolistyczne tendencje państwa” i „podporządkowanie, zwłaszcza nauk społecznych, wymogom propagandy i koniunktury politycznej”. Niby napisane jest tu to samo co przedtem, ale wówczas miało to przynajmniej z pewnej perspektywy charakter opisowy, po części zdawało się usprawiedliwiać taki stan jego nieuchronnością (ponaddziejową i ponadgraniczną). Teraz członkowie TKN-u piszą już wprost  o „szkodach intelektualnych i moralnych, jakie przynosi […] cenzura polityczna podręczników historii i socjologii, a zwłaszcza arbitralna polityka kadrowa realizowana w uczelniach i instytucjach naukowych”. W niedalekiej przyszłości, jesienią 1978 r. problem samorządności uczelni, regulaminu studiów, polityki kadrowej powróci jako jeden z tematów walnego zebrania TKN-u[14], a model uniwersytetu stanie się jeszcze przedmiotem planowanego seminarium Bronisława Geremka, seminarium, które – w związku z Sierpniem 1980 r. –  będzie musiało być odłożone na przyszłość.

 

Nowa aksjologia

Tym zmianom w sposobie analizowania rzeczywistości towarzyszy wyraźniejsza krystalizacja w postrzeganiu istotnych wartości. Już samo stwierdzenie, że „inicjatywa ta ma na celu wzbogacenie życia umysłowego i doświadczeń młodzieży o element spontaniczny, bezinteresowny, moralny”[15] i przy ponownym podkreśleniu, że potrzebne jest „wychowanie naszego pokolenia w umiłowaniu prawdy i nauki, w duchu aktywności społecznej i intelektualnej” stanowiło pewne wyzwanie aksjologiczne dla ówczesnego systemu władzy i nauczania, gdzie przykłady kształtowania takich postaw dla współczesności były nader rzadkie.

A przy równoczesnym niemal otwartym poparciu takich inicjatyw jak TKN przez episkopat, który wyraził „dezaprobatę dla wszystkich poczynań, które krępują ducha ludzkiego, tworzącego swobodnie wartości kultury” i stwierdził, że „Kościół będzie popierał takie inicjatywy, które dążą do ukazania kultury, wytworów ducha ludzkiego, historii Narodu w formie autentycznej, bo Naród ma prawo do obiektywnej prawdy o sobie[16]”, stawało się oczywiste, że działanie na rzecz takich wartości „wymaga wyjścia za ramy oficjalnego kształcenia”. Ta nowa aksjologia ma szukać swojego źródła również w przeszłości, „wzmacniać szczególnie zachwiane poczucie tradycji i ciągłości historycznej”. Nie ma tam znajdywać gotowych recept. A raczej szukanie to ma „pobudzać do pryncypialnych dyskusji”[17], tak aby kształtować zarówno grupowe, jak i indywidualne postawy.

TKN postawiło sobie za cel poparcie i organizację samokształcenia w dziedzinie nauk społecznych i humanistycznych wśród młodzieży studenckiej i młodej inteligencji w kraju. W świetle tego, co pisaliśmy wcześniej o nauce oficjalnej i nieoficjalnej, a także przedstawionej tu listy wykładowców (i wykładów) widać wyraźnie, że poprzez „samokształcenie” rozumiane jest tu nie kształcenie się studentów: indywidualne czy w grupach, ale kształcenie bez udziału władz oficjalnych: samokształcenie społeczeństwa, a może skromniej samokształcenie inteligencji, w którym biorą udział i studenci, i młodzi pracownicy nauki, i prowadzący zajęcia wykładowcy czy profesorowie. Jest to więc takie wspólne „samokształcenie” w ramach „nowego rodzaju więzi między wykładowcami a słuchaczami, jaki wytwarza się w czasie zajęć prowadzonych w ramach działalności TKN-u”, która „przełamuje urzędową sztywność i hierarchiczność, jakie wbrew wysiłkom wielu ludzi nauki rozpowszechniają się w naszych uczelniach”[18]. Istotne wydaje się tutaj położenie akcentu na ów sympozjalny charakter spotkań w ramach nowej arystokracji ducha. Dotychczasowi opozycjoniści wobec władzy, sympatyzujący  z rewizjonizmem (Jedlicki, Amsterdamski, Michnik, Kowalik), a więc ustawiający się w kontrze do oficjalnej ideologii i przynajmniej w części opozycyjni wobec nie do końca soborowego w swojej większości Kościoła, zwolennicy nurtu personalistycznego (Mazowiecki, Cywiński[19]) tworzyć chcą teraz nową rzeczywistość nie poprzez dostrzeganie przeciwieństw i konfliktów, ale poprzez solidarystyczną ideę więzi społecznej. I – mimo wszystkich widocznych różnic – zaczynają od siebie: współpracując nad wspólnym programem niezależnych wykładów, a teraz chcą (deklaratywnie) pójść krok dalej, budując wspólnotę nie tylko uczonych (o czym mówiły świetnie wykłady Amsterdamskiego), lecz także na wzór średniowiecznego uniwersytetu wspólnotę uczących i uczonych. Okaże się to równocześnie zaczątkiem wielkiego projektu społecznego, politycznego, o czym wówczas nikt z nich chyba jeszcze nie wiedział.

 

Podmiotowość społeczna czy polityczna

Sztandarowym pomysłem roku akademickiego 1978/1979 jest poprowadzenie nowego cyklu „Tradycja”, zbudowanego w całkiem inny sposób niż pozostałe wykłady. Zewnętrznie, ale i symbolicznie znaczące ma być zorganizowanie go –  na wzór Krakowa – w obiekcie sakralnym[20]. Nie mniej ważna jest też forma, każdy wykład ma prowadzić inna osoba. Na początek ks. Bronisław Dembowski w związanym ze środowiskiem Klubów Inteligencji Katolickiej Kościele św. Marcina mówi o „encyklikach społecznych kościoła, papieży Leona XIII i Piusa XI” Jest ledwie tydzień lub dwa po wyborze kardynała Wojtyły na tron papieski, pół roku przed jego wizytą w Polsce, i kilka miesięcy przed jego pierwszą encykliką. Niestety, ten wykład w warszawskim kościele okazuje się ostatnim, cykl trzeba przenieść do mieszkań prywatnych. Tu uświetnią go jeszcze m.in. Tadeusz Mazowiecki i Andrzej Kijowski, a także Marcin Król. Ten pierwszy znany ze świetnego wystąpienia sprzed roku na KIK-owskiej sesji poświęconej prawom człowieka, ten drugi jest autorem demistyfikującym polskie mity polityczne, i to te wydawałoby się najświętsze, gdzie może nie treść (poświęcona Poniatowskiemu i Kościuszce) jest ważna, ale odwaga zmierzenia się z polską tradycją i historią. Podobnie Król przywracający historyczną wartość myślenia konserwatywnego w niedawno opublikowanej wraz z Wojciechem Karpińskim książce „Sylwetki polityczne XIX wiekuˮ[21] i tak wyraźnie już skrytykowanej przez Michnika[22].

Nie jest to przypadkowy dobór osób i tematów. Najważniejszym bowiem  tekstem nie tylko tego roku akademickiego, ale może w ogóle TKN-u, jest przygotowany i opublikowany jesienią tego roku manifest: „Dlaczego tradycja?”[23]. Ważnym z kilku powodów. Jest nie tyko krytyką sposobu patrzenia na historię w polskiej edukacji, ale krytyką jej instrumentalizacji, jej unicestwiania wobec potrzeb polityki współczesnej. TKN opowiada się w nim za budową tożsamości w oparciu o doświadczenie dnia dzisiejszego, ale też w oparciu o wartości (różnorodnej ideowo) przeszłości. Nie deklaruje się po stronie żadnego z głównych nurtów kultury narodowej. Dostrzega romantyzm i tradycję powstańczą na równi z liberalizmem i pracą organiczną, nie dezawuuje żadnego z tych i innych kierunków. Unika nazw: socjaliści, konserwatyści czy chrzescijańscy demokraci, ale nie rezygnuje chyba do końca z żadnej z tych tradycji.

Tekst ten definiuje też na nowo rolę inteligencji, której obowiązkiem jest „wiązać na powrót porwane wątki ideowe, odsłaniać obszary historii, do których wstęp publiczny został wzbroniony, przywracać, gdzie trzeba, właściwe proporcje postaciom, ruchom i zdarzeniom dziejowym”[24]. Tekst „Dlaczego tradycja?” zapowiada też diagnozę „preparowania” tradycji we współczesnej  kulturze i oświacie. I przynajmniej dwie takie analizy zostaną wkrótce  przez to środowisko opracowane[25].

Ale tekst ten jest też – albo staje się mimo woli – manifestem politycznym tej (i chyba nie tylko tej) grupy. Autorzy piszą bowiem wyraźnie, że „naród o długiej i bogatej historii nie może być na czas nieograniczony biernym przedmiotem rządowej opieki” i  – co ważniejsze – „że ma prawo i obowiązek sam sobie wyznaczać cele działania”. Autorzy opowiadają się za tradycją – pamiętajmy, że wedle nich współczesność ma być kształtowana także przez tradycję – demokracji politycznej, samoorganizowania się zrzeszeń robotniczych, ludowych, młodzieżowych, zawodowych i oświatowych. Widzą w naszych dziejach nieprzerwany wątek kształtowania się walki o prawa człowieka, w tym o „wielogłosowość” kultury narodowej. W związku z tym piszą o postulowanym wzorze „społeczeństwa otwartego, w którym każda kontrowersyjna sprawa będzie podlegała dyskusji,  prowadzącej do […] wyjaśnienia, ale wcale niekoniecznie poprzez «uzgodnienie stanowisk»”.

Można więc widzieć w tym tekście zarys programu politycznego, który będzie realizowany najpierw środkami edukacyjnymi, a później, na przełomie 1979 i 1980 r. również środkami działań społecznych poprzez szukanie innych środowisk akceptujących podobny model myślenia (Konwersatorium „Doświadczenia i Przyszłość” i warszawski Klub Inteligencji Katolickiej), i w końcu, w sierpniu 1980 r. zdolny do sformułowania listu 64 intelektualistów otwierającego możliwość porozumienia robotników i władzy, listu będącego najważniejszym dokumentem politycznym w Polsce, który wyszedł spod piór członków TKN-u.



[1] Jest to przygotowany do publikacji dokument z 17 grudnia 1977 r. napisany  pierwotnie na maszynie, uzupełniony odręcznymi poprawkami i podpisany początkowo przez pierwszych sześciu wykładowców: Tomasza Burka, Bohdana Cywińskiego, Jerzego Jedlickiego, Tadeusza Kowalika, Adama Michnika i Jana Strzeleckiego, a następnie uzupełniona o zapisane odręcznie nazwiska: Stefana Amsterdamskiego, Ireny Nowakowej, Adama Stanowskiego, Wiktora Woroszylskiego, Zbiory JJ − Karta AO IV/ 218,1., mps. z odręcznymi poprawkami.

[2] Por. pierwsza praca o miejscu TKN w środowisku  opozycji: A. Friszke,  Opozycja polityczna w PRL 1945–1980, Londyn 1994, s. 499–510.

[3] Z księgi zapisów GUKPPiW, Warszawa1977.

[4]  Spis sygnatariuszy w aneksie do tego artykułu.

[5]  Wywiad Adama Wojciechowskiego z prof. Janem Kielanowskim, członkiem Komisji Programowej TKN  „Opinia”, nr 10–11 1978 r., s. 27–29.

[6] Deklaracja programowa TKN, [w:] R. Terlecki , Uniwersytet Latający  i Towarzystwo Kursów Naukowych 1977–1981, Kraków–Rzeszów 2000.

[7] Ibidem.

[8] Poza Warszawą i Krakowem, pojedyncze wykłady prowadzili w Poznaniu Stanisław Barańczak, w Lublinie – Adam Kersten. Ale i w tych miastach, tak jak i w Łodzi, we Wrocławiu, w Szczecinie czy w Gdańsku działania TKN-u opierały się na środowisku warszawskim.

[9] Ibid.

[10] Ibidem.

[11] Referat Komisji Programowej  na Walne Zebranie TKN  w dniu 12 marca 1978 r., [w:] Zbiory JJ − Karta AO IV/ 218,1, mps. powielony, s. 1–13+ 5a.

[12]  „Biuletyn Informacyjny”, nr 16, listopad 1977, s. 4.

[13] Oświadczenie TKN-u na zakończenie pierwszego roku działalności oświatowej,  5 VI 1978,  „Puls” 1978 nr 3, VIII, s. 108–110.

[14] Opisanie przez SB Walnego Zebrania TKN w dniu 15 października 1978 r., [w:] Kryptonim „Pegaz”, Służba Bezpieczeństwa wobec Towarzystwa Kursów Naukowych 1978–1980, Warszawa 2008, s. 179–180.

[15] Oświadczenie TKN z 5 czerwca 1978 r.

[16] Kościół popiera inicjatywy TKN, [w:] „Kultura”, Paryż 1978, nr 5, 63.

[17]  Oświadczenie TKN

[18] Ibidem.

[19] Choć należałoby tu zauważyć, że pytanie o wartość różnych (acz nie wszystkich) tradycji ideowych jako wspólnego dobra wyniesionego z tradycji postaw inteligencji polskiej  przełomu XIX i XX w. obecne jest w kultowej książce młodej inteligencji polskiej lat 70. XX w., por. B. Cywiński,  Rodowody niepokornych, Warszawa 1971.

[20] Wspierane przez Kardynała Wojtyłę zajęcia odbywały się jesienią 1977 r. w obiektach sakralnych sióstr norbertanek i zakonu dominikanów.

[21] W. Karpiński, M. Król, Sylwetki polityczne XIX wieku, Kraków 1974.

[22] Ugoda, praca organiczna i myśl zaprzeczna, „Więź”, 1975, nr 9.

[23] Tekst ten nie był po roku 1989 publikowany jako osobny dokument , por. aneks do tego artykułu.

[24]  Ibid.

[25] Na pewno taką diagnozą będzie praca B. Cywińskiego „Zatruta humanistyka”

i  A. Kerstena „Czego nie ma w podręcznikach historii”.

Wyzwania demograficzne [Równość Szans] :)

Rafał Bakalarczyk


Mity o ubezpieczeniu pielęgnacyjnym

Polską debatę publiczną czeka prędzej czy później debata nad zabezpieczeniem społecznym osób w wieku sędziwym, których dotknie ryzyko niesamodzielności. Jedną z cieszących się przychylnością części polskich ekspertów propozycji rozwiązania tego problemu – jeśli chodzi o finansowanie – jest wprowadzenie powszechnego społecznego ubezpieczenia pielęgnacyjnego, wzorem niektórych innych państw ( np. Niemiec).

Sławomir Kalinowski


„Święty Mikołaj nie żyje!”

Na początku chciałbym wyjaśnić tytuł artykułu. Słowa bezczelnie przywłaszczyłem sobie z wypowiedzi Profesora Marka Góry, z seminariów poprowadzonych w ramach Szkoły Liberalnej Polityki Społecznej. Przywłaszczyłem? Tak, mimo że nie jestem ich autorem, to jak najbardziej się z nimi zgadzam. Myśl, że istnieje Święty Mikołaj, który do końca naszego życia będzie dawał nam pieniądze na życie funkcjonuje w głowach wielu osób.

Kaja Zapędowska


POLITYKA SPOŁECZNA WOBEC OSÓB STARSZYCH – UTOPIA CZY KONIECZNOŚĆ?

Polityka społeczna – celowa działalność państwa kształtująca warunki życia i pracy ludzi – jest pojęciem bardzo szerokim. Mówiąc o polityce społecznej możemy mieć na myśli tak odległe od siebie obszary jak, z jednej strony, rynek pracy i system ubezpieczeń społecznych, czy kwestie zdrowotne, ludnościowe, mieszkaniowe, rodzinne i kulturalne z drugiej.

Piotr Szukalski


Aktywne starzenie się. Bezbolesna recepta na starzenie się ludności?

Wzrost liczby osób starszych w Polsce i w Europie jest zjawiskiem równie nieuniknionym co powszechnie znanym. Jego społeczne i ekonomiczne konsekwencje są przedmiotem debat i obaw. Wdrażane są liczne programy mające zmniejszyć skutki wzrostu liczby osób starszych. Większość z tych programów bazuje na spojrzeniu z perspektywy makro, pomijając spojrzenie mikro tj. perspektywę jednostki.

Marek Góra


Ryzykowna gra emeryturami

Jacek Rostowski, cytując mnie, zapomina o tym, że fundamentalnym celem nowego systemu jest właśnie dywersyfikacja ryzyka prowadząca do zwiększenia bezpieczeństwa jego uczestników. Kiedy o tym mówię, jestem postrzegany jako obrońca OFE, a ja nie bronię OFE, tylko podziału składki. Uważam, że obecnej proporcji podziału składki nie należy zmieniać, nie dlatego, żeby chronić OFE, ale dlatego, żeby chronić bezpieczeństwo uczestników powszechnego systemu składającego się z dwóch części o podobnej wielkości.

Witold Jarzyński


Analiza emerytalnego planu Balcerowicza

Leszek Balcerowicz stał się pierwszym opozycjonistą w Polsce. Taki, nieformalny tytuł nadał mu Financial Times a dalej podchwyciły krajowe media. Z profesorem Balcerowiczem można się nie zgadzać, można z nim polemizować, ale nikt nie może mu zarzucić niemerytorycznej krytyki rządu Donalda Tuska. Dowodem tego jest obszerny, alternatywny plan reformy systemu emerytalnego przedstawiony przez Balcerowicza i jego Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR).

Jan Winiecki


Między rządem a Balcerowiczem, czyli, niestety, o OFE.

Znów narażę się wszystkim, czego interesujące efekty obserwowałem przez ponad 10 lat i trzy kolejne rządy oraz trzy opcje polityczne. Mianowicie, w telewizji publicznej istniał (istnieje?) program zwany „Plus/Minus”. Przez wiele lat rozmowy do tej audycji przeprowadzała ta sama redaktorka. I tak się jakoś składało, że trafiała do mnie jako do owego Minusa, gdyż opinię na Plus, pozytywnie oceniająca jakiś pomysł ówczesnego rządu, było jej znacznie łatwiej zdobyć.

Andrzej Krajewski, Wiktor Wojciechowski


Reforma emerytalna: fakty i liczby zamiast błędów i mitów

Do końca 1998 r. wszystkie świadczenia emerytalne były finansowane z bieżących wpływów, czyli z pseudoskładek na ubezpieczenie społeczne oraz innych podatków. ZUS wypłacał z nich emerytury, brakujące środki dokładał budżet. Liczne przywileje emerytalne, w połączeniu z niskim wiekiem emerytalnym i sposobem wyznaczania wysokości emerytury powodowały, że dużo osób zdolnych do pracy wcześniej przechodziło na emeryturę. Zmniejszała to podaży pracy i możliwości rozwoju gospodarki.

Witold Jarzyński


OFE obnażyło reformatorskie granice rządu Tuska

Rzecznik rządu Paweł Graś w jednym z wywiadów stwierdził, że „rząd uratował OFE” gdyż alternatywą była nawet ich likwidacja. Szczodrość rządu jest więc bezdenna. Tymczasem Otwarte Fundusze Emerytalne mogą być rządowi tak samo wdzięczne, jak ofiara względem bandyty, który litościwie jej nie zabił, tylko zabrał większość majątku.

Rafał Bakalarczyk


Mity o ubezpieczeniu pielęgnacyjnym

Polską debatę publiczną czeka prędzej czy później debata nad zabezpieczeniem społecznym osób w wieku sędziwym, których dotknie ryzyko niesamodzielności. Jedną z cieszących się przychylnością części polskich ekspertów propozycji rozwiązania tego problemu – jeśli chodzi o finansowanie – jest wprowadzenie powszechnego społecznego ubezpieczenia pielęgnacyjnego, wzorem niektórych innych państw ( np. Niemiec).

Sławomir Kalinowski


„Święty Mikołaj nie żyje!”

Na początku chciałbym wyjaśnić tytuł artykułu. Słowa bezczelnie przywłaszczyłem sobie z wypowiedzi Profesora Marka Góry, z seminariów poprowadzonych w ramach Szkoły Liberalnej Polityki Społecznej. Przywłaszczyłem? Tak, mimo że nie jestem ich autorem, to jak najbardziej się z nimi zgadzam. Myśl, że istnieje Święty Mikołaj, który do końca naszego życia będzie dawał nam pieniądze na życie funkcjonuje w głowach wielu osób.

Kaja Zapędowska


POLITYKA SPOŁECZNA WOBEC OSÓB STARSZYCH – UTOPIA CZY KONIECZNOŚĆ?

Polityka społeczna – celowa działalność państwa kształtująca warunki życia i pracy ludzi – jest pojęciem bardzo szerokim. Mówiąc o polityce społecznej możemy mieć na myśli tak odległe od siebie obszary jak, z jednej strony, rynek pracy i system ubezpieczeń społecznych, czy kwestie zdrowotne, ludnościowe, mieszkaniowe, rodzinne i kulturalne z drugiej.

Piotr Szukalski


Aktywne starzenie się. Bezbolesna recepta na starzenie się ludności?

Wzrost liczby osób starszych w Polsce i w Europie jest zjawiskiem równie nieuniknionym co powszechnie znanym. Jego społeczne i ekonomiczne konsekwencje są przedmiotem debat i obaw. Wdrażane są liczne programy mające zmniejszyć skutki wzrostu liczby osób starszych. Większość z tych programów bazuje na spojrzeniu z perspektywy makro, pomijając spojrzenie mikro tj. perspektywę jednostki.

Marek Góra


Ryzykowna gra emeryturami

Jacek Rostowski, cytując mnie, zapomina o tym, że fundamentalnym celem nowego systemu jest właśnie dywersyfikacja ryzyka prowadząca do zwiększenia bezpieczeństwa jego uczestników. Kiedy o tym mówię, jestem postrzegany jako obrońca OFE, a ja nie bronię OFE, tylko podziału składki. Uważam, że obecnej proporcji podziału składki nie należy zmieniać, nie dlatego, żeby chronić OFE, ale dlatego, żeby chronić bezpieczeństwo uczestników powszechnego systemu składającego się z dwóch części o podobnej wielkości.

Witold Jarzyński


Analiza emerytalnego planu Balcerowicza

Leszek Balcerowicz stał się pierwszym opozycjonistą w Polsce. Taki, nieformalny tytuł nadał mu Financial Times a dalej podchwyciły krajowe media. Z profesorem Balcerowiczem można się nie zgadzać, można z nim polemizować, ale nikt nie może mu zarzucić niemerytorycznej krytyki rządu Donalda Tuska. Dowodem tego jest obszerny, alternatywny plan reformy systemu emerytalnego przedstawiony przez Balcerowicza i jego Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR).

Jan Winiecki


Między rządem a Balcerowiczem, czyli, niestety, o OFE.

Znów narażę się wszystkim, czego interesujące efekty obserwowałem przez ponad 10 lat i trzy kolejne rządy oraz trzy opcje polityczne. Mianowicie, w telewizji publicznej istniał (istnieje?) program zwany „Plus/Minus”. Przez wiele lat rozmowy do tej audycji przeprowadzała ta sama redaktorka. I tak się jakoś składało, że trafiała do mnie jako do owego Minusa, gdyż opinię na Plus, pozytywnie oceniająca jakiś pomysł ówczesnego rządu, było jej znacznie łatwiej zdobyć.

Andrzej Krajewski, Wiktor Wojciechowski


Reforma emerytalna: fakty i liczby zamiast błędów i mitów

Do końca 1998 r. wszystkie świadczenia emerytalne były finansowane z bieżących wpływów, czyli z pseudoskładek na ubezpieczenie społeczne oraz innych podatków. ZUS wypłacał z nich emerytury, brakujące środki dokładał budżet. Liczne przywileje emerytalne, w połączeniu z niskim wiekiem emerytalnym i sposobem wyznaczania wysokości emerytury powodowały, że dużo osób zdolnych do pracy wcześniej przechodziło na emeryturę. Zmniejszała to podaży pracy i możliwości rozwoju gospodarki.

Witold Jarzyński


OFE obnażyło reformatorskie granice rządu Tuska

Rzecznik rządu Paweł Graś w jednym z wywiadów stwierdził, że „rząd uratował OFE” gdyż alternatywą była nawet ich likwidacja. Szczodrość rządu jest więc bezdenna. Tymczasem Otwarte Fundusze Emerytalne mogą być rządowi tak samo wdzięczne, jak ofiara względem bandyty, który litościwie jej nie zabił, tylko zabrał większość majątku.

Ograniczenie wczesnych emerytur to olbrzymia szansa na szybki rozwój Polski :)

Polacy odchodzą z rynku pracy najwcześniej wśród wszystkich krajów UE. Tylko 28 proc. Polaków w wieku 55-64 lat pracuje zawodowo. Reszta jest na wczesnej emeryturze lub rencie. Niska aktywność zawodowa w Polsce to efekt błędnej polityki rynku pracy prowadzonej od początku transformacji. Chcąc ograniczyć wzrost bezrobocia, wielu pracownikom umożliwiono wówczas odejście na wczesną emeryturę lub nabycie prawa do renty inwalidzkiej. To właśnie wtedy zafundowaliśmy sobie wielu zdolnych do pracy emerytów i rencistów. Teraz ponosimy olbrzymie koszty tych błędnych decyzji. W 2007 roku utrzymanie wczesnych emerytów kosztowało każdą osobę pracującą poza rolnictwem aż 175 zł miesięcznie.

Dla porównania, osoba uzyskująca przeciętne wynagrodzenie odkłada miesięcznie na swoim koncie emerytalnym ok. 580 zł. Oznacza to, że gdyby nie wcześni emeryci, to każdy pracownik mógłby miesięcznie odkładać na swoją emeryturę aż o 1/3 więcej pieniędzy niż robi to obecnie. Nie możemy zapewnić sobie środków na przyszłą emeryturę, bo płacimy wysokie podatki i składki ubezpieczeniowe na świadczenia dla uprzywilejowanej grupy pracowników, którzy mimo dobrego stanu zdrowia wcześniej odchodzą z rynku pracy. Taka redystrybucja nie ma nic wspólnego z solidarnością społeczną, a co więcej jest bardzo wątpliwa moralnie.

Jeżeli chcemy utrzymać wysokie tempo wzrostu gospodarczego w kolejnych latach, musimy pracować dłużej. Z powodu starzenia się społeczeństwa, już od 2012 roku liczb osób w wieku produkcyjnym w Polsce zacznie się kurczyć. Zachowanie dotychczasowych przywilejów emerytalnych spowoduje znaczny wzrost wydatków publicznych. Aby je sfinansować, trzeba będzie zwiększyć podatki. Wzrost obciążeń fiskalnych spowoduje, że zamiast stopniowo doganiać Europę, zwiększymy jedynie naszą lukę rozwojową w stosunku do krajów rozwiniętych. Zdecydowane ograniczenie przywilejów emerytalnych jest konieczne, aby Polska mogła istotnie przyspieszyć tempo wzrostu gospodarczego.

Perspektywa znaczącego wzrostu liczby osób w wieku emerytalnym w najbliższych latach powoduje, że coraz więcej krajów w Europie ogranicza lub całkowicie likwiduje dostępne przywileje emerytalne. Reformy te dotyczą także nauczycieli. W Polsce związki zawodowe zdają się w ogóle nie dostrzegać wyzwań dla rynku pracy i finansów publicznych, jakie są związane ze starzeniem się społeczeństw. Jeżeli nauczyciele w Polsce będą wciąż odchodzić wcześnie z rynku pracy, to ich wynagrodzenia obciążane dodatkowymi podatkami i emerytury pozostaną niskie. Utrzymanie tych przywilejów spowoduje konieczność zwiększenia podatków i zaprzepaszczanie szans na szybszy rozwój gospodarczy.

Wprowadzenie emerytur pomostowych zmniejszy wydatki państwa w najbliższych dekadach o ok. 30 mld zł w porównaniu do sytuacji gdybyśmy nie zrobili nic i pozostawili wcześniejsze emerytury w dotychczasowym kształcie. Ta kwota odpowiada kosztowi wybudowania prawie 1000 km autostrad. Nie stać nas na dalsze utrzymywanie najmłodszych emerytów w Europie. Jeżeli chcemy dogonić Europę musimy pracować dłużej, a wcześniejsze emerytury nie pozwalają nam biec.

Wiktor Wojciechowski
Ekonomista Fundacji FOR

 

„Obyś żył w ciekawych czasach” – wstępniak do 3 numeru Liberté! :)

„Obyś żył w ciekawych czasach” – starożytna chińska klątwa*

Wiadomości o śmierci historii znów okazały się znacznie przesadzone, co ta uporczywie udowadnia na każdym kroku swojemu grabarzowi Fukuyamie. Dziś książką dnia nie jest już „Koniec historii” ani nawet „Zderzenie cywilizacji” Huntingtona, ale „The Return of History and the End of Dreams” („Powrót historii i koniec marzeń”) Roberta Kagana. Pytanie – czy i kiedy stanie się aktualna „Rosja carów” Richarda Pipes’a? I czy w ogóle przestała być aktualna?

Wojna w Gruzji, kryzys ekonomiczny i wybory prezydenckie w USA, niedawne olimpijskie (trochę już jakby zapomniane) tryumfalne wejście chińskiego smoka na – póki co sportową – arenę. Na tym tle takie hity jak zmiana władzy w Pakistanie i narastający konflikt z amerykańskimi siłami w Afganistanie, rosyjskie bombowce na karaibskim nieboskłonie czy nerwowa 63 sesja ONZ mają problem z przebiciem się na czołówki gazet. W tegorocznym sezonie ogórkowym potwór z Loch Ness poszedł spać do swojego jeziora zanim na dobre się przebudził.

„Przyszło mi do głowy, że dla Rosji 8 sierpnia 2008 r. to prawie tak jak 11 września 2001 r. dla USA.” – tyle Dimitrij Miedwiediew, w nowej/starej doktrynie „zainteresowania stabilną sytuacją u naszych sąsiadów” (cytaty – z wypowiedzi prezydenta dla klubu dyskusyjnego „Wałdaj”). Jak rzadko można się z nim zgodzić. 8 sierpnia 2008 otwiera nową erę w stosunkach międzynarodowych, albo – jak chce Kagan – jest powrotem do starej gry, w którą Europa bawiła się przez stulecia. Skutki – dwie wojny światowe – są powszechnie znane.

„Przewidywanie jest bardzo trudną sztuką, szczególnie jeśli chodzi o przyszłość”. W trzecim numerze „Liberté!” ciekawy wywiad Anny Żamejć z Lilią Szewcową z lipca 2008 r. pokazuje, że nawet najlepsi analitycy nie spodziewali się – i to w przededniu konfliktu – wybuchu wojny w Gruzji; po prostu nikomu się ona nie opłacała. Europa boleśnie przekonała się, że jeśli chodzi o Kaukaz, to rozsądek na politycznych salonach Wschodu antyszambruje w przedpokoju.

Jednak w tym samym czasie Ośrodek Studiów Wschodnich w swoim lipcowym raporcie stawiał tezę, iż „Po ponad dekadzie względnego spokoju i zamrożenia konfliktów doszło do ich znacznego zaostrzenia: w przypadku Abchazji i Osetii Południowej istnieje groźba wybuchu walk na dużą skalę już najbliższych miesiącach”. Licząc na utrzymanie tej profetycznej passy poprosiliśmy Krzysztofa Strachotę (kierownika Działu Kaukazu i Azji w Ośrodku Studiów Wschodnich) o artykuł o konsekwencjach wojny rosyjsko-gruzińskiej. Antycypuje on także przyszłe zachowania rosyjskiego niedźwiedzia. Szczerze jemu (i światu) życzymy, żeby tym razem się pomylił.

Panuje powszechne przekonanie, że następnym miejscem, w którym Rosja po przyjacielsku „zainteresuje się stabilną sytuacją u swoich sąsiadów” może być Ukraina, która zastąpiła Polskę w pełnieniu roli antemurale christianitatis: stała się krajem frontowym starcia wartości zachodnich – prawdziwej demokracji – z rosyjską demokracją sterowaną, czy jak woli Kreml „suwerenną”. Dlatego nasz cykl artykułów o tym kraju otwiera tekst Piotra Bajora z zaprzyjaźnionego www.psz.pl: „Ukraina – Rosja: chroniczny kryzys >strategicznego partnerstwa<".

Analizę globalnych konsekwencji sierpniowej wojny przeprowadzają Błażej Lenkowski i Małgorzata Jastrzębska, ta druga twórczo nawiązując w swojej „ Doktrynie Spears” do rosyjskiej „Doktryny Sinatry” z końca lat 80. Chciałoby się powiedzieć: jaka muzyka taka doktryna.

Świat patrzy z niepokojem na kryzys i z nadzieją na wybory prezydenckie w USA. W tym czasie Europa leży na kozetce u psychoanalityka poszukując swojej tożsamości (kryzys wieku średniego?), o czym pisaliśmy w poprzednim numerze. Można stwierdzić, iż każdy ma problemy na swoją miarę. Gdy Ameryka kichnie – cały świat ma grypę. Gdy kichnie Europa, Rosja mówi „na zdarowie”.

Europę uzdrowić mógłby powrót do korzeni, na których ufundowana jest jej liberalna demokracja. Tchórzliwa europejska hipokryzja w kwestii praw człowieka nie ma szans z chińskim i rosyjskim autorytarnym pragmatyzmem ani z fanatycznym islamizmem. Ponieważ (przynajmniej w teorii) myślenie poprzedza działanie, proponujemy (może trochę naiwnie), żeby wymiar polityczny Unii Europejskiej poprzedziła refleksja nad wartościami – stąd przytaczamy (trochę przewrotny) fragment z „Listu o tolerancji Locke’a”, Sławomir Drelich pisze o demokracji i wolności z perspektywy Johna Stuarta Milla, a profesor Jan Hartman wykłada podstawy praw człowieka.

Mieliśmy poważny kłopotek, pardon – kłopot, ze znalezieniem zagadnień odpowiedniej wagi do działu „Kraj”. Tak palące kwestie jak to, kto z kim będzie tańczył na balu u prezydenta (czyżby sequel „Balu u Senatora”?), ile Ludwik Dorn płaci na alimenty oraz „Alien vs Predator” alias Kłopotek vs Pitera – wykraczają niestety poza ograniczone horyzonty członków redakcji.

Polską debatą publiczną rządzi zasada najmniejszego wspólnego mianownika: im głupsza i bardziej skandalizująca sensacja, tym wyżej znajdzie się w czołówkach wieczornych dzienników. Tabloidy wczoraj zaganiały polityków na studniówki, albo fotografowały na zakupach – dziś piszą im scenariusze działań na najbliższe dni. Dłuższej perspektywy się nie praktykuje. Liczy się to, żeby „wrzucić” news dnia i przykryć przekaz konkurencji.

Dlatego w sprawach krajowych postawiliśmy na ekonomię, która na całym świecie jest obecnie tematem numer jeden. Jeremi Mordasewicz analizuje przyszłoroczny budżet i przyjęty przez rząd plan konwergencji, także w kontekście spodziewanego gospodarczego spowolnienia. Ekspert Lewiatana – podobnie jak Wiktor Wojciechowski, analityk FOR – uważa, że kluczową kwestią na najbliższe lata jest zwiększenie liczby ludzi na rynku pracy przez ograniczenie możliwości przechodzenia na wcześniejsze emerytury.

W tej edycji Liberté! inaugurujemy dział „Klasyka” oraz dział „Społeczeństwo”, które już na stałe zagoszczą na naszych łamach. W interesującym, lekko prowokacyjnym artykule Kaja Zapędowska porównuje modele społeczne Polski i Hiszpanii. Jeszcze kilka lat temu przytłoczeni zostalibyśmy liczbą podobieństw, dziś trudno w Europie o większe kontrasty – to tak jakby postawić obok siebie Kaczyńskiego i Zapatero. Po każdej akcji przychodzi reakcja, a po reformacji kontrreformacja. „Nowe oblicze Hiszpanii…” można dedykować ku przestrodze tym wszystkim wojującym konserwatystom, prowadzącym ze świętym ogn
iem w oczach swoją konkwistę, którym wydaje się, że wiecznie sprawować będą rząd dusz w Polsce. Natomiast felieton Włodzisława Kuzitowicza nawiązuje do niedawnych igrzysk olimpijskich w Pekinie i podejmuje temat miejsca sportu jako swoistego wyścigu zbrojeń we współczesnym społeczeństwie.

Jednak, jak napisałem, nieprawdą jest, że w polskiej polityce ostatnimi czasy nic godnego uwagi się nie wydarzyło. fikcyjna, wymyślona w Europie w latach 30 XX wieku.

Co zrobić, aby więcej Polaków pracowało? – raport FOR :)

Zwiększenie liczby pracujących w Polsce stanowi olbrzymie wyzwanie dla polityki gospodarczej. W 2007 r. w naszym kraju pracowało jedynie 57 proc. osób w wieku 15-64 lat, a zatem o 10 pkt. proc. mniej niż przeciętnie w piętnastu tzw. starych krajach UE. Jeżeli w okresie najbliższych 10 lat udałoby się nam podwyższyć udział pracujących w populacji do poziomu odnotowanego w Europie zachodniej (67 proc.), to liczba osób aktywnych zawodowo wzrosłaby o ponad 1,9 mln. Dzięki temu średnioroczne tempo wzrostu gospodarczego mogłoby być w tym okresie wyższe o ok. 0,8-1,2 pkt. proc. Oznacza to, że wzrost zatrudnienia jest szansą na istotne przyspieszenie tempa rozwoju gospodarczego i poprawę standardu życia w Polsce.

Zwiększanie udziału pracujących w populacji jest sposobem na łagodzenie skutków starzenia się społeczeństwa. Już za 3 lata, czyli w 2011 r., liczba osób w wieku produkcyjnym w Polsce zacznie się obniżać. W ciągu najbliższych 30 lat zmniejszy się ona o ponad 4,5 mln. Jeżeli nie podniesiemy odsetka pracujących, w perspektywie trzech najbliższych dekad średnioroczne tempo wzrostu PKB w Polsce będzie niższe o ok. 0,5-0,7 pkt. proc. tylko z powodu kurczących się zasobów pracy.

Gdyby w 2008 r. w Polsce udział pracujących w populacji wynosił tyle samo ile przeciętnie w krajach UE-15, dodatkowe przychody całego sektora finansów publicznych przekroczyłyby kwotę 52 mld zł. Zamiast finansować deficyt FUS, budżet państwa mógłby przeznaczyć te pieniądze na redukcję deficytu budżetowego i zmniejszenie długu publicznego. Roczne koszty obsługi długu publicznego w 2008 r. mogłyby być wówczas niższe aż o 2,7 mld zł.

Słodkie nieróbstwo

Bezczynność zawodowa w Polsce dotyczy w szczególności osób powyżej 50 roku życia, które odchodzą z rynku pracy m.in. na wcześniejsze emerytury. Likwidację tych świadczeń przesunięto już o 2 lata. Według obecnie obowiązujących przepisów, wszystkie osoby, które spełnią warunki uprawniające do przejścia na wcześniejszą emeryturę do końca 2008 r., będą mogły skorzystać z tego świadczenia. Doświadczenia ostatnich lat pokazują, że likwidacja przywilejów emerytalnych spotyka się z bardzo dużym oporem społecznym, zwłaszcza wśród grup zawodowych, które takie przywileje miałyby utracić. Przykładowo, w 2005 r. górnicy wywalczyli dla siebie bezterminowe prawo do wczesnego przechodzenia na emeryturę. Trzeba wiedzieć, że skumulowany koszt wypłaty wcześniejszych emerytur tylko dla jednego rocznika nowych emerytów to ponad 8 mld zł.

Zwiększenie zatrudnienia wśród osób starszych wymaga wprowadzenia kilku ważnych reform rynku pracy, które pobudza wielkość podaży i popytu na pracowników z grupy 50+. Po pierwsze, należy zlikwidować wcześniejsze emerytury i świadczenia przedemerytalne, czyli wcześniejsze emerytury dla osób bezrobotnych. Po drugie, emerytury pomostowe, które od początku 2009 r. mają umożliwiać wcześniejsze odchodzenie z rynku pracy, powinny być dostępne wyłącznie dla pracowników wykonujących pracę w szczególnych warunkach lub o szczególnym charakterze, przy czym decydować o tym powinny wyłącznie względy medyczne. Po trzecie, aby zwiększyć popyt na pracę osób starszych, trzeba usunąć z kodeksu pracy prawną ochronę przed zwolnieniem dla osób, którym do osiągnięcia ustawowego wieku emerytalnego pozostało nie więcej niż 4 lata. Przedstawiony pakiet reform powinien istotnie zwiększyć zatrudnienie osób w wieku powyżej 50 lat.

Choć niskie zatrudnienie w Polsce dotyczy głównie osób starszych, to także w pozostałych grupach wieku cechuje nas znacznie niższy odsetek pracujących niż w piętnastu tzw. starych krajach UE. Szczególnie niski udział pracujących odnotowuje się u nas wśród osób młodych (15-24 lat). Zjawiska tego nie wyjaśnia jednak to, że w Polsce studiuje ponad 60 proc. osób w wieku 20-24 lat i jest to najwyższy odsetek wśród wszystkich krajów OECD. W innych krajach bowiem znacznie więcej młodych osób jednocześnie uczy się i pracuje. Na przykład w Danii, gdzie studiuje ponad połowa osób młodych, ponad 64 proc. z nich pracuje zawodowo. Podobnie wysoki odsetek pracujących studentów występuje w Australii (69 proc.) i Holandii (65 proc.). Ponadto w Polsce wśród młodych osób, które się nie uczą, jedynie nieco ponad połowa pracuje zawodowo; tymczasem w krajach OECD odsetek pracujących wśród osób w wieku 20-24 lat, które się nie uczą, wynosi aż 80 proc. Jedną z ważniejszych przyczyn umożliwiających powszechne łączenie nauki z pracą zawodową jest elastyczność rynku pracy, w tym dostępność pracy w niepełnym wymiarze godzin. Przykładowo w Holandii i Danii odsetek osób pracujących na niepełny etat wynosił w 2007 r. odpowiednio 69 i 55 proc. Dla porównania w Polsce w 2007 roku jedynie co 6 osoba poniżej 24 roku życia pracowała w niepełnym wymiarze godzin.

Mniej znaczy więcej

Badania prowadzone dla krajów rozwiniętych jednoznacznie dowodzą, że reformy zmniejszające opodatkowanie dochodów z pracy, ułatwiające zakładanie i prowadzenie przedsiębiorstw, zwiększające konkurencję rynkową w gospodarce oraz obniżające wysokość i dostępność świadczeń dla osób bez pracy w istotny sposób przyczyniają się do trwałego wzrostu liczby pracujących. Takich reform potrzebuje także Polska. 

Po pierwsze, pomimo obniżenia składki rentowej i wprowadzenia wysokiej ulgi na dzieci, pozapłacowe koszty pracy w Polsce wciąż są bardzo wysokie w porównaniu zarówno do krajów rozwiniętych, jak i krajów będących na podobnym poziomie rozwoju. Planowane zwolnienie pracodawców ze składek na FP i FGŚP może okazać się niewystarczające, aby znacząco zwiększyć popyt na pracowników powyżej 50 roku życia. Niższy klin podatkowy powinien dotyczyć również młodych pracowników, dla których wysokie pozapłacowe koszty pracy stanowią istotną barierę w podejmowaniu pracy. Większa redukcja klina podatkowego jest niezbędna do większego wzrostu liczby pracujących w Polsce. Aby jednak ten wzrost zatrudnienia był trwały, redukcji obciążeń musi towarzyszyć wyraźny spadek wydatków publicznych. W przeciwnym razie zmniejszenie wpływów z podatków i parapodatków spowoduje wzrost deficytu sektora finansów publicznych i narastanie długu publicznego.

Po drugie, trzeba zwiększyć zakres wolności gospodarczej, w tym w szczególności znieść bariery dla rozwoju przedsiębiorczości. Według rankingów OECD zakres swobody gospodarczej w Polsce należy do najniższych wśród wszystkich krajów rozwiniętych. Wynika on głównie z biurokratycznych ograniczeń w rozwoju przedsiębiorczości oraz niesprawnego systemu egzekwowania należności. Można szacować, że reforma, która spowodowałaby w Polsce zmniejszenie barier w prowadzeniu firm do niskiego poziomu odnotowywanego np. w Wielkiej. Brytanii, Irlandii lub Szwecji, pozwoliłaby na dodatkowy wzrost rocznego tempa zatrudnienia o ok. 0,5 pkt. proc. Do zwiększenia tempa tworzenia nowych miejsc pracy przyczyniłoby się także przyspieszenie prywatyzacji państwowych przedsiębiorstw. Faworyzowanie firm państwowych nie sprzyja zwiększaniu zatrudnienia. W latach 2001-2007 liczba pracujących w przedsiębiorstwach państwowych systematycznie malała, podczas gdy w sektorze prywatnym od 2004 r. odnotowuje się wysoki wzrost zatrudnienia.

Po trzecie, należy istotnie zwiększyć efektywność kontroli osób zarejestrowanych w urzędach pracy w zakresie ich aktywności w poszukiwaniu zatrudnienia. Urzędy pracy w Polsce bardzo słabo weryfikują gotowość bezrobotnych do podejmowania pracy. Badania wskazują, że nawet połowa osób zarejestrowanych w urzędach pracy to pozorni bezrobotni, którzy w ogóle nie poszukują zatrudnienia lub pracują na czarno. Istotnym motywem ich rejestrowania się jest bezpłatne ubezpieczenie zdro
wotne. Wyłączając pozornych bezrobotnych, można szacować, że obecnie stopa bezrobocia nie przekracza 5 proc. Przedstawione ostatnio plany podwyższenia zasiłków w początkowym okresie bezrobocia, przy jednoczesnym ich obniżeniu po 3 miesiącu poszukiwania pracy, nie wzmocni bodźców bezrobotnych do szybszego podejmowania legalnego zatrudnienia. Aktywne polityki rynku pracy, w tym pośrednictwo i doradztwo zawodowe, mogą wzmocnić pozytywne efekty prozatrudnieniowych reform rynku pracy, jednak nie są w stanie ich zastąpić. Z tego powodu nie należy oczekiwać, aby zwiększone wydatki na aktywizację bezrobotnych, którym nie będzie towarzyszyć redukcja podatków i deregulacja gospodarki, spowodują trwały wzrost zatrudnienia i zwiększenie zdolności gospodarki do tworzenia nowych miejsc pracy.

Doświadczenia innych krajów wskazują, ze szybkie zwiększenie liczby pracujących jest możliwe. Niezaprzeczalny sukces w dynamicznym zwiększaniu zatrudnienia odniosły na przykład Irlandia i Hiszpania. Jeżeli nie wprowadzimy sprawdzonych reform, które zmobilizują większą liczbę Polaków do pracy zawodowej, oczekiwany cud gospodarczy pozostanie w sferze marzeń.

Więcej na temat reform, dzięki którym większa liczba Polaków miałaby pracę, można przeczytać w raporcie FOR na stronie: www.for.org.pl.

Wiktor Wojciechowski

Ekonomista Fundacji FOR

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję