DEUTSCHE ORDNUNG? :)

(O dylemacie skąpca i imperialisty)

Przedruk artykułu Jana Rokity, opublikowanego w „Horyzontach Polityki” 3(4)/2012 – czasopiśmie naukowym Instytutu Politologii Akademii Ignatianum w Krakowie.

Spadek traktatu lizbońskiego

Kiedy w styczniu 2003 roku, w toku pompatycznych obchodów  40-lecia traktatu elizejskiego w Wersalu  prezydent  Francji i kanclerz Niemiec ogłosili, że chcą  we dwójkę „dać  przywództwo europejskim partnerom” i skonstruować nowy ustrój Unii Europejskiej,  nie sposób było uniknąć narastającego z czasem wrażenia, że następuje jakiś brzemienny w skutki zwrot w tradycji niemieckiej polityki.  Jak mawiała wtedy nawet wpływowa niemiecka politolog Ulrike Guerot,  Niemcy wpadły we francuską pułapkę. Wprawdzie wkrótce potem – w Konwencie Europejskim – Francja po raz pierwszy rezygnowała z formalnie parytetowej wobec Niemiec pozycji w Unii, gwarantowanej do tamtej pory kompromisem nicejskim, ale w zamian za to Berlin de facto przyjmował  jako swój obcy mu dotąd polityczny kurs Paryża. Za tym poszło zaadaptowanie przez Niemcy najgorszych dla Europy schematów polityki francuskiej: ostrego konfliktu z Ameryką (Irak), sprzeciwu wobec jednolitego rynku (praca, usługi), deeuropeizacji polityki wschodniej (oś Putin – Schroeder – Chirac), łamania wspólnie ustalonych reguł unijnej gry (kryteria z Maastricht), w końcu nawet obcego niemieckiej ekonomii protekcjonizmu (wojna z Brukselą o Volkswagena). Ale prawdziwym cierpkim owocem tamtego wersalskiego przymierza stać się miał – po wielu perypetiach – traktat lizboński, czyli nowy europejski ład instytucjonalny, oddający Europę pod faktyczny zarząd kolegium premierów i prezydentów, zwanego  teraz Radą Europejską, oraz podległych im ministrów. Kluczowe reformy instytucji unijnych miały umocnić wewnętrzną przewagę owego gremium nad Komisją Europejską. I tak stały prezydent Rady  miał się odtąd zająć wypracowywaniem wspólnej linii politycznej przywódców europejskich mocarstw, usuwając w cień szefa Komisji i redukując także przy okazji znaczenie liderów krajów średnich i małych.  Przywódcom mocarstw miał zostać także  podporządkowany nowo tworzony aparat dyplomatyczny Unii wraz ze Wspólną Polityką Zagraniczną i Bezpieczeństwa, wspólną w istocie już tylko z nazwy, bo faktycznie oddzielaną właśnie chińskim murem od wpływu tak Parlamentu  Europejskiego, jak i Komisji. Również szczególne uprawnienie  do dokonywania zmian kształtu podstaw traktatowych Unii zostało zarezerwowane dla kolegium szefów państw i rządów[1]. Inne doniosłe reformy instytucjonalne traktatu lizbońskiego miały ukształtować stabilny porządek wpływów wewnątrz  Rady. Temu służyła marginalizacja wpływów rotacyjnej prezydencji, a przede wszystkim oparty o wskaźnik populacyjny system podejmowania decyzji tak zwaną podwójną większością, stosowany  teraz do 43 typów decyzji wymagających dotąd jednomyślności, w tym do najważniejszych nominacji personalnych:  prezydenta Rady, ministra spraw zagranicznych Unii oraz członków Komisji Europejskiej. Zgodnie z ukształtowaną przez lata francuską doktryną państwową, Unia miała odtąd być bardziej międzyrządowa niż wspólnotowa, a w ramach porządku międzyrządowego pierwsze skrzypce miały grać europejskie mocarstwa. A wszystko to z obawy przed konsekwencjami niedającej się już powstrzymać historycznej nieuchronności wpuszczenia do Unii barbarzyńskich hord z postsowieckiej Europy Środkowo-Wschodniej. Ów podwójny transfer władzy wewnątrz Unii to spadek pozostawiony Europie przez Chiraca i Schroedera.

http://www.flickr.com/photos/kamisilenceaction/7036922795/sizes/m/
by KamiSilenceAction

To był wyraźny i trwały zakręt dla integracji europejskiej: lekkie pogłębienie, przy istotnej zmianie dotychczasowego toru. Co ciekawe –  w atmosferze ówczesnych  emocjonalnych sporów  – zakręt mało przez kogo wtedy wyraźnie dostrzeżony. I zarazem mocno niekoherentny względem tradycyjnej profederalnej  niemieckiej strategii europejskiej, ukształtowanej  w czasach Helmuta Kohla. Wielki paradoks lat 2003-2007 polegał na tym, że niemal wszyscy zwolennicy  mocnej Europy uznali wówczas, że należy bić się o przyjęcie traktatu, skoro do walki z nim stanął szeroki front  lewicowych i antyglobalistycznych przeciwników jednolitego rynku i  liberalizacji gospodarki, prawicowych wrogów otwartych granic i imigracji, a także suwerennościowców, wystraszonych  obcięciem narodowego prawa weta, i konserwatystów, zaniepokojonych antyreligijnym wydźwiękiem dołączonej do traktatu karty praw. Z Lizboną nie walczyli bowiem głównie przeciwnicy treści zawartych w traktacie – gdyby tak było, krytyka rozlegałaby się przede wszystkim ze strony federalistów i „wspólnotowców” – ale na przykład przeciwnicy  przenoszenia  fabryk z Francji na Wschód bądź nadmiaru imigrantów w Holandii. Ani w jednej, ani w drugiej kwestii traktat nie stanowił niczego – bezpośrednio ani pośrednio – tym niemniej obie te kwestie okazały się mieć zasadnicze znaczenie dla wyniku referendów przeprowadzonych w tych  krajach. W zasadzie nie sposób było wówczas być krytykiem Lizbony z pozycji proeuropejskich albo federalistycznych. Nawiasem mówiąc, z tego właśnie wzięła się polityczna słabość  strategii przyjętej w Polsce przez Platformę Obywatelską[2], która po roku 2005 pod zewnętrzną presją, a także nie potrafiąc wyłuszczyć swych racji własnym proeuropejskim wyborcom, dokonała ostrej zmiany kursu, udzielając Lizbonie zdecydowanego wsparcia.  Dopiero po jakimś czasie niektórzy spośród gorących  zwolenników  traktatu  poczęli dostrzegać symptomy  odradzającego  się „koncertu mocarstw”. Być może najzabawniejszy  okazał się przypadek Daniela Cohn Bendita, który najpierw jeździł na Hradczany obrażać Vaclava Klausa, zwlekającego z ratyfikacją, zaś po obsadzeniu przez nowe prawicowe rządy  świeżo stworzonych urzędów prezydenta Rady i  ministra spraw zagranicznych ogłosił, że Europa znalazła się pod władzą cynicznego niemiecko-francuskiego spisku. Także w Polsce  nie potrafiono  początkowo zrozumieć – co prawda dość zakamuflowanej w setkach zawiłych przepisów – politycznej mechaniki traktatu;  nawet poważni i krytyczni zazwyczaj analitycy potrafili serio twierdzić, że traktat mógłby posłużyć „ograniczeniu w Unii mechanizmów hierarchii” albo pozwolić „Komisji Europejskiej stać się faktycznie ośrodkiem władzy”[3].

Lizbońskie przesunięcie zwrotnicy integracji nie pozostało bez skutków dla codziennej praktyki europejskiej polityki. Przede wszystkim wyraźnie pogorszył się  klimat dla przedsięwzięć  o federalistycznym podłożu.  Trend ten mogą przykładowo obrazować losy  europejskich regulacji telekomunikacyjnych, uchwalanych  u końca 2009 roku, pod szwedzką prezydencją. Mimo nacisku Komisji i wbrew oczywistemu interesowi ogółu użytkowników Internetu i telefonów nie było możliwe   podjęcie decyzji, która miałaby charakter przełomu:  uwspólnotowienia całości reguł obowiązujących na rynku telekomunikacyjnym.  Uniemożliwił to sojusz europejskiej prawicy z  koncernami tel-kom, czującymi doskonale, że własne narodowe rządy będą znacznie łatwiejszymi obiektami lobbingu i szantażu  przeciw interesom klientów niźli  brukselska Komisja albo Parlament. Powołany został wprawdzie ogólnoeuropejski centralny regulator  rynku (BEREC), tyle że od początku skazano go na los biurokratycznej i dość bezsilnej instytucji, skoro  obroniony został anachroniczny  prymat narodowych regulacji telekomunikacyjnych. Przykład telekomunikacji  unaocznia jeden z politycznych mechanizmów blokady  powstawania nowych polityk europejskich. I to nawet wtedy, gdy rzecz dotyczyła  klasycznej i sprawdzonej funkcji Komisji jako federalnego regulatora europejskiego rynku, a nowa polityka – co ma przecież niebłahe znaczenie – nie wymagała istotnego powiększania unijnego budżetu. Tymczasem sedno realnego rozwoju europejskiego federalizmu tkwi właśnie w otwarciu perspektywy powoływania nowych polityk wspólnotowych, czego nie może zastąpić ani  nieustanne majstrowanie przy instytucjach unijnych, ani nawet nakładanie na kraje członkowskie kolejnych paneuropejskich rygorów i standardów.

Podobny kłopot dotknął pokrewną federalizmowi ideę  europejskiej solidarności. Charakterystyczne dotąd dla Brytyjczyków przekonanie o potrzebie zwijania europejskiego budżetu teraz jest podzielane przez Francuzów, Niemców, Skandynawów. We wrześniu 2011 roku osiem rządów publicznie i oficjalnie wystąpiło przeciw projektowi budżetowemu Komisji na następne siedmiolecie, żądając, aby „całkowite wydatki były znacznie niższe”. I od tamtego czasu aż do dziś szanse na utrzymanie się owego projektu nieustannie maleją. W ostatnich miesiącach swojej prezydentury Nicolas Sarkozy odważył się w tej sprawie posunąć nawet tak daleko, aby zażądać rewizji uchwalonego i wykonywanego właśnie budżetu polityki spójności na lata 2007-2013, tak aby niezakontraktowane w nim dotąd fundusze przeznaczyć na wsparcie krajów południa Europy. Wniosek Francji – wymierzony w pierwszym rzędzie przeciwko Polsce – nie został jednak przyjęty przez Radę Europejską. Powszechnie akceptowanym teraz argumentem okazuje się kryzysowa presja na przywracanie  równowagi budżetom narodowym. Warto zwrócić uwagę na nieoczywistość  tej argumentacji.  Owszem, odrzucana dziś idea wzrastających unijnych danin niesie z sobą konsekwencję pogorszenia bilansu budżetów krajowych, ale tylko wtedy, kiedy zwiększonym wpłatom nie towarzyszy transfer zadań wykonywanych dotąd na  narodowym poziomie. Gdyby Europa miała rzeczywiście plan uwspólnotowienia odpowiedzialności za kluczową infrastrukturę drogową czy energetyczną, za ochronę swoich granic zewnętrznych albo przynajmniej za zalążek  prawdziwej własnej armii – przesuwanie  w ślad za tymi zadaniami i tak ponoszonych  wydatków przez państwa nie stwarzałoby  kłopotu dla ich równowagi fiskalnej. Tymczasem logika obniżania wydatków federalnych skutkuje nieuchronnością zwijania co najmniej jednej z dwóch najbardziej kosztownych polityk wspólnotowych: rolnej lub spójności. Pryncypialność Paryża w sprawie interesów francuskich rolników sprawia, że znacząco łatwiejszym celem redukcji staje się polityka spójności. Francuzi zwykli tu przywoływać argumenty o jej niskiej efektywności (biedni, którym się pomaga, dalej są przecież biedni) i zmniejszających się na skutek kryzysu możliwościach współfinansowania przez beneficjentów. Z kolei Komisja Europejska, próbując przeciwdziałać erozji polityki spójności,  podejmuje „nieskoordynowane działania generujące nowe koszty i obniżające jej wewnętrzną logikę”: absurdalnie usztywnia i uszczegóławia cele poszczególnych funduszów, komplikuje ich wewnętrzną strukturę, szuka sposobów na wtórny transfer części funduszów  do krajów najbogatszych, tak aby chociaż zmiękczyć ich narastającą niechęć. Krótko mówiąc, psuje się politykę spójności po to, by móc ją obronić – taka diagnoza  wynika z przenikliwego raportu krakowskiej fundacji GAP[4]. W końcu więdnięcie solidarności przyniosło zwłaszcza  w początkowej fazie kryzysu falę maskowanego protekcjonizmu, choć – co prawda – otwarcie sprzecznej z acquis communautaire polityki ochrony własnego rynku przed zewnętrzną konkurencją  próbowała w zasadzie bronić tylko Francja. Szczególnie zasłynął w tej mierze Henry Guaino, jeden z głównych doradców prezydenta Sarkozy’ego, wzywając Unię  do wprowadzania „rozsądnych form  państwowych protekcjonizmów, w odróżnieniu od form  nierozsądnych i ksenofobicznych”, co „The Economist”  złośliwie nazwał metodą francuskiej homeopatii:  dla osiągnięcia dobrego skutku należy użyć złych idei, byle w niezbyt dużych dawkach[5].  Ale skrycie protekcjonistyczny charakter miała w istocie cała potężna fala rządowych bailoutów  dla krajowych banków i  firm, jaka przetoczyła się przez państwa „Starej Unii” – na wzór Ameryki – na przełomie lat 2008/2009. Jej wtórnym skutkiem stało się sztuczne pogorszenie konkurencyjności  gospodarek krajów biedniejszych, niestosujących bailoutów, a zwłaszcza relatywne osłabienie potencjału  środkowoeuropejskich filii i spółek-córek wielkich europejskich banków. Nawiasem mówiąc – ten fakt wzbudził w Polsce interesującą debatę na temat sensu i możliwości „udomowienia” sprzedanych wcześniej zagranicę polskich banków[6]. Spór o protekcjonizm – niezależnie od swego ekonomicznego znaczenia – jest zawsze w Europie jednocześnie czysto politycznym sporem o władzę i dominację.  Skrywa on bowiem  – po pierwsze – pytanie o wartość tradycyjnych  francuskich recept dla Unii, a tym samym o polityczne znaczenie Paryża w Europie,  a po drugie – pytanie o realny wpływ Komisji Europejskiej, dla której  budowa jednolitego europejskiego  rynku jest od dawna nie tylko kwestią zasad i poglądów, ale także stanowi najskuteczniejsze  do tej pory  narzędzie  powiększania  własnego imperium. Z niewielkim tylko uproszczeniem można  powiedzieć, że im silniejszy  bywał dotąd suwerenny wpływ tradycyjnej polityki francuskiej na Europę, tym bardziej słabła  federalna władza   Komisji Europejskiej i możliwości podległej jej wielonarodowej technokracji.

Sojusz rynków, socjalistów i bankrutów

Kwestia solidarności nabrała  zupełnie nowego wymiaru wraz z początkiem greckiego kryzysu zadłużeniowego. Na przełomie 2009 i 2010 roku okazało się, że  grecki deficyt budżetowy będzie niemal czterokrotnie wyższy niż oficjalnie planowano, a także że międzynarodowe banki inwestycyjne od dłuższego czasu  czynnie pomagają Atenom w fałszowaniu oficjalnych bilansów, między innymi przez ukrywanie długów armii oraz służby zdrowia. Świat finansów  zwątpił w odpowiedzialność i wypłacalność państwa greckiego.  Ale Grecja w dalszym ciągu sprzedawała swoje coraz wyżej oprocentowane papiery dłużne i obsługiwała bieżące zobowiązania tylko dlatego, że Europejski Bank Centralny we Frankfurcie (EBC) – wbrew wszelkim zasadom – nadal akceptował greckie obligacje jako zabezpieczenie pożyczek udzielanych bankom. Gdyby przestał,  z dnia na dzień nikt by więcej nie kredytował rządu w Atenach. Jeszcze w lutym kanclerz Merkel  zarzekała się, że „bailout dla Grecji w ogóle nie wchodzi w grę, bo mamy traktat, który to wyklucza”[7]. Ale już 25 marca szef  EBC Francuz Trichet ogłaszał, że będzie przyjmował greckie papiery jako dobre zabezpieczenie kredytów, niezależnie od ich wartości. 11 kwietnia rząd Niemiec, a za jego namową także  Międzynarodowy Fundusz Walutowy (MFW)  zaakceptowały przyznanie  Grecji 45 mld euro pomocy, zaś 2 maja pomoc została podniesiona do kwoty 110 mld euro. Jeszcze 6 maja Trichet kategorycznie odrzucał ideę  skupowania greckich papierów przez EBC. Ale w ciągu weekendu 7-9 maja kryzys euro osiągnął apogeum: rynki zamarły, wskaźniki giełdowe się załamały, dwa wielkie banki europejskie stanęły w obliczu groźby bankructwa, w Berlinie interweniował Obama, a bankierzy popadli w stan histerii. W poniedziałek, po upływie histerycznego weekendu, nastąpił pamiętny przełom: Trichet postanowił, że EBC  wydrukuje dodatkowe euro i rozpocznie skup lichych  greckich papierów, zaś  Merkel zaakceptowała konstrukcję tak zwanego „spadochronu”, czyli Europejskiego Funduszu Stabilności Finansowej, który z zagwarantowanej mu przez rządy kwoty 440 mld euro miał odtąd udzielać pomocy stojącym w obliczu bankructwa członkom strefy euro. Bank złamał swoje zasady, misję i statut, nakazujące mu bronić wartości euro. Niemcy zgodziły się, aby Unia, łamiąc traktaty, subsydiowała bankruta pieniędzmi niemieckiego podatnika. Konserwatywny ekonomista Philipp Bagus napisał:

W rezultacie skoordynowanego działania  zarządu strefy euro oraz EBC doszło de facto do zamachu stanu… Unię opartą na stabilności euro, do czego dążyły kraje Europy Północnej, przekształcono w otwartą unię transferową.

Po powrocie do domu pani kanclerz  mogła przeczytać  wielki nagłówek w „Bild Zeitung”, dobrze oddający – co pokazały późniejsze badania opinii publicznej – pogląd większości Niemców: „Znowu jesteśmy durniami Europy”[8].

Dziś wiemy, że w ciągu dwóch lat po owym „zamachu stanu” sprawy miały się posunąć znacznie dalej. Ciągle niedostateczne transze  wsparcia finansowego dla Grecji przez kraje strefy euro będą rosnąć, by w 2012 osiągnąć kwotę 1/4 biliona euro. Tymczasowy „spadochron” , po długich oporach Berlina i zmianie traktatu lizbońskiego, zostanie w końcu przekształcony w nową i stałą instytucję Unii Europejskiej o nazwie Europejski Mechanizm Stabilności z siedzibą w Luksemburgu, a jego fundusze pochodzące ze zbiorki w strefie euro będą  rosnąć, mimo oporu Niemiec. Po precedensie z majowego weekendu Jean-Claude Trichet będzie jeszcze skupował w sierpniu 2011 chwiejące się rządowe papiery włoskie i hiszpańskie, czym wywoła jawny konflikt z niemieckim Bundesbankiem i dymisję głównego ekonomisty EBC Niemca Juergena Starka. W proteście przeciw nowej linii EBC poda się do dymisji szef  Bundesbanku, słynny Axel Weber, zaś berliński profesor Joerg Rocholl powie, że Niemcy mają  „poczucie zdrady”, jakiej dopuścił się frankfurcki bank[9].  Następca Tricheta Włoch Mario Draghi pożyczy na 1% europejskim bankom grubo ponad bilion euro, po to, by miały one jeszcze ochotę robić łatwy, ba… lichwiarski interes na kupowaniu lepiej oprocentowanych papierów włoskich czy hiszpańskich. W końcu  w roku 2012 nowa szefowa MFW Francuzka Lagarde postanowi zgromadzić od wielu państw astronomiczny fundusz pomocowy „przekraczający kwotę 400 mld dolarów”, w którym – przy licznych kontrowersjach wewnętrznych – partycypować będzie także Polska.  Decyzja premiera Camerona o  uczestnictwie  w tym przedsięwzięciu wywoła niemal  kryzys polityczny na Wyspach w kwietniu 2012. W tych wszystkich przedsięwzięciach rola Niemiec będzie bardzo charakterystyczna.  Berlin nie zablokuje pomocy, ale będzie na nią publicznie ciągle zrzędził i opóźniał, a także starał się obciążyć nią również innych uczestników niż niemiecki podatnik: MFW oraz prywatnych wierzycieli. Ale co najważniejsze – w końcu postawi warunki i wyznaczy  nieprzekraczalne granice pomocy.

Cały ten proces najczęściej i najłatwiej opisywano za pomocą dialektyki utracjusza i skąpca. Do większości bezrozumnie zadłużonych państw grupy – ironicznie zwanej PIIGS, z Grecją na czele – taki opis dobrze pasował. Trochę gorzej – do sytuacji Hiszpanii i Irlandii, które wpadły w spiralę kryzysu nie tyle z  racji trzymanego w ryzach  długu publicznego, co raczej  niekontrolowanej skłonności obywateli do zadłużania się, napędzającej w efekcie wzrost płac. Berlin w tej logice pełnił rolę skąpca, zasklepionego na swoich kupieckich interesach, obojętnego na przyszłość sąsiadów i dla własnego wyniku bilansowego gotowego wysysać z nich ostatnie soki. Do walki z kupiecką mentalnością rządu niemieckiego stanął   szeroki, acz wyjątkowo egzotyczny front, zbudowany ponad klasycznymi podziałami ideologicznymi. Pierwszymi i naturalnymi krytykami Berlina stały się kraje PIIGS, za wyjątkiem Irlandii, na której – co ciekawe –  Trichet  politycznym szantażem wymusił w 2010 roku przyjęcie niechcianego pakietu pomocowego Unii i MFW.  Szczególnie w Grecji cała tamtejsza klasa polityczna (i chyba także większość mieszkańców)  uznała ociąganie się Berlina z pieniędzmi dla ich kraju za rzecz moralnie naganną i historycznie nieusprawiedliwioną; odwoływano się przy tym do nienaprawionych szkód wyrządzonych Grecji przez okupację hitlerowską, zwłaszcza zaś do sprawy przejęcia przez  III Rzeszę greckich państwowych zasobów złota. Sojusznikiem i kibicem grupy PIIGS stała się europejska lewica, z  jednej strony tradycyjnie po keynesowsku wierząca, że niemieckie (głównie, choć nie tylko)  pieniądze są jedynym panaceum na realne niebezpieczeństwo recesji, z drugiej –  prawdziwie  przerażona rysującą się  coraz bardziej nieuchronnie skalą  cięć programów socjalnych wzdłuż i w poprzek Europy. Nic dziwnego, że  kwestia ta stanie się jednym z głównych narzędzi zwycięskiej walki wyborczej socjalisty  Francois Hollande’a z Nicolasem Sarkozym. Ale co najciekawsze,  najsilniejszym i najaktywniejszym uczestnikiem  antyniemieckiego frontu stały się tak zwane „rynki” – czyli światowa finansjera –  oraz międzynarodowe instytucje i wielkie media występujące de facto w roli  jej rzeczników. W ciągu 2011 roku twardo dotąd monetarystyczny  i związany z londyńskim City „The Economist” niemal w każdym numerze domaga się, aby zamiast zajmować się  dyscyplinowaniem  finansów, przywódcy bogatej unijnej Północy zapłacili za długi Południa i w ten sposób zakończyli kryzys.

Dzisiaj istotą kryzysu nie jest marnotrawstwo, ale strach inwestorów przed niestabilnym euro. Obsesja cięć tylko pogarsza sytuację. Inwestorzy nie odzyskają zaufania bez ustalenia jakichś ram dla wspólnych finansów. Tymczasem ciągle brak koncepcji na to, w jaki sposób i w jakim zakresie kraje strefy euro przejmą wspólną odpowiedzialność za istniejące długi. A tutaj leży sedno sprawy[10].

Że to niemal nie do uwierzenia, jeśli zna się ideowy background i poglądy tego – świetnego skądinąd – tygodnika? I kompletnie na przekór rozsądnym zasadom rynkowego kapitalizmu?  Nic nie szkodzi. Problemem  wielkiej finansjery  stało się bowiem to, jak wymusić wpompowanie  kolejnych bilionów euro w zadłużone kraje Południa, tak aby „rynki odzyskały spokój i zaufanie”. Tłumacząc ten zewsząd słyszany slogan na ludzki język –  rzecz w tym, aby   ciężar ryzyka  strat na papierach dłużnych krajów pogrążonych w kryzysie został zdjęty z owych „rynków” i przejęty przez polityków. A ściślej rzecz ujmując – przez obywateli   Europy, których politycy owi mieliby w takiej transakcji reprezentować. 

W ciągu 2011 roku flaga europejskiej solidarności znalazła nowych i – po części przynajmniej – niespodziewanych chorążych. Dzierży go teraz  finansjera wespół z lewicą i bankrutami z Południa. Tradycyjna kwestia spójności i – jak się zwykło pisać w unijnym żargonie –  „celu konwergencji” wobec słabiej rozwiniętej „Nowej Europy” w dwojakim sensie zeszła na drugi plan: kwoty przeznaczane  tradycyjnie na ten cel w budżecie Unii stały się  aż do śmieszności dysproporcjonalne wobec kolejnych, rosnących transz  zasiłków ratunkowych dla euro, a priorytet tych ostatnich został uznany za kluczowy argument  na rzecz  zmniejszania budżetu Unii i zwijania  polityki spójności. Ów front nowej solidarności powstał w istocie po to, aby doprowadzić do takiego przeobrażenia ustroju Unii Europejskiej, iżby wpisana weń została de facto trwała gwarancja  bezpieczeństwa sektora finansowego, niezależna od aktualnych koniunktur rynkowych i odpowiedzialności fiskalnej polityki prowadzonej przez poszczególne rządy. Potężnym – jak się miało okazać – narzędziem presji  na rzecz takiego modelu stała się groźba „braku zaufania rynków”,  wywołująca spustoszenia na giełdach, spadki kursów walut, obniżki  ratingów państw, fale spekulacji ich długami (tzw. „nagie CDS-y”), i w efekcie siejąca  grozę w gabinetach rządowych. Zaś groza rodzi uległość. Mało kto zatem  ważył się przeciwstawić fali, która wobec tego wytworzyła coś na kształt obowiązującej europejskiej doktryny. Reklamowały ją pospołu rządy, bankierzy i finansiści, „oburzeni” demonstranci, gazety prawicowe i lewicowe, telewizje, uniwersytety, ekonomiczne think-tanki, laureaci Nagród Nobla i związki zawodowe. Także rząd polski, mający wyraźny interes w ochronie wartości złotówki, nie tyle ze względu na polską gospodarkę, której lekkie spadki waluty nieźle jak dotąd służą, lecz  raczej przerażony wizją   niekontrolowanego przebicia konstytucyjnego limitu długu publicznego i politycznych konsekwencji takiego rozwoju zdarzeń. Taka właśnie była geneza głośnej i błędnie  w Polsce zinterpretowanej berlińskiej mowy Radosława Sikorskiego, który w grudniu 2011 żarliwie apelował do niemieckiego rządu, aby wzorem bogatej Wirginii z czasów amerykańskiej rewolucji przejął długi innych europejskich „stanów” i  w ten sposób wziął przywództwo w budowie europejskich stanów (lepiej chyba powiedzieć w tym przypadku – landów) zjednoczonych. Jak również kuriozalnego w swej wymowie wywiadu  Jacka Rostowskiego, otwarcie wzywającego  na łamach „Financial Times’a” do ogłoszenia  przez EBC nieograniczonego (sic!) skupu papierów dłużnych bankrutujących państw na wypadek wyjścia Grecji z unii walutowej,  nawet – jak dodawał polski minister finansów – „gdyby ktoś był przekonany, że takie działanie jest sprzeczne z unijnymi traktatami”[11]. Sztandarowym projektem  stały się tak zwane euroobligacje, traktowane z jednej strony jako panaceum na kryzys fiskalny (sławetne „przywrócenie zaufania rynków”), z drugiej – jako próba wyprowadzenia z kryzysu nowego impulsu dla europejskiej integracji. W tym właśnie kontekście przywoływana bywała często maksyma Moneta, powiadająca, iż Unia rozwija się tylko dzięki kryzysom. Nie bez racji. Skoro bowiem – niezależnie od rozbieżnych szczegółowych modeli takiego rozwiązania – istotą euroobligacji miałoby być udzielenie z góry gwarancji finansowych bankrutującemu Południu przez prosperującą Północ i to w sposób uniemożliwiający ich późniejsze cofnięcie – to istotnie dalszy „niepokój rynków” wokół Grecji, Włoch czy Hiszpanii nie miałby już żadnego uzasadnienia, zaś rozległy system współodpowiedzialności i transferów wewnątrz strefy euro przekształcałby nieuchronnie unię monetarną z Maastricht w nową unię budżetowo-fiskalną.  Jeśli przyjąć, że  kapitalizm nieuchronnie zakłada pewną równowagę napięcia  i współzależności między rządami i „rynkami”, a globalizacja  oczywiście przesunęła jej punkt archimedesowy na korzyść  „rynków”, to nowy model Unii musiałby załamać resztki tej równowagi i  prowadzić do rezygnacji przez rządy z resztek suwerenności na rzecz uległości wobec międzynarodowej finansjery. Lecz zarazem – jego skutkiem musiałby być nowy system europejskiej redystrybucji, na nieznaną do tej pory skalę. Z tego pierwszego powodu ów plan integracji napotkał  na  sprzeciw radykalnych zwolenników suwerenności, którzy uznali go za  świadectwo „europejskiego centralizmu”. Z kolei nieliczni, najbardziej myślowo pryncypialni i niepodatni na presję ekonomiści ze szkoły monetarystycznej potraktowali go z obrzydzeniem  jako „unię transferów”.

Na bezprecedensową skalę tworzymy pokusę nadużycia, pokazując bankierom, że mogą łatwo zaszantażować polityków i opinię publiczną: jak nam nie oddacie pieniędzy – to będzie straszny
kryzys –

pisał były wiceszef polskiego banku centralnego[12]. Wszystko to jednak nie byłyby  sprzeciwem politycznie doniosłym, gdyby nie fakt, że ów plan – jednoosobowo i z dużą odwagą –  zablokowała kanclerz Angela Merkel.

Merkel contra świat

Kanclerz Niemiec wyznaczyła granice pomocy i postawiła jej warunki. Stanęła więc na drodze  jednocześnie – to dalszy ciąg paradoksów kryzysu euro – socjalistom i bankierom. W jakimś więc sensie istotnie  „wzięła przywództwo”, ale całkiem inaczej niż postulował to Radek Sikorski. Bankierzy zostali zmuszeni do istotnej partycypacji w ponoszeniu kosztów greckiego bankructwa; w marcu 2012 musieli  umorzyć połowę swoich wierzytelności, pod niedwuznaczną groźbą z Berlina, że w przeciwnym razie mogą stracić znacznie więcej i to nie tylko w Grecji. Bankowi frankfurckiemu nie pozwolono na otwarcie i zakazano wprost nabywać papiery dłużnych bankrutów na rynkach pierwotnych. Zaś zamiast wymarzonych euroobligacji  Unia otrzymała najpierw tak zwany Sześciopak, a potem Pakt Fiskalny, czyli solidną porcję gwarantowanych prawnie restrykcji, obostrzeń i procedur karnych. To właśnie te nowe prawa, traktowane przez socjalistów francuskich jako „filary bismarckowskiej polityki Madame Merkel”[13], staną się symbolami coraz mocniej kontestowanego w Europie Deutsche Ordnung. Uchwalony w końcu września 2011 przez Parlament Europejski pakiet sześciu  aktów prawnych istotnie rozszerzył domenę  międzynarodowego nadzoru nad politykami gospodarczymi krajów Unii. Dotąd ów nadzór był sprawowany w zasadzie tylko w odniesieniu do rocznych narodowych deficytów budżetowych (tzw. procedura nadmiernego deficytu wszczynana przez Komisję Europejską). Nowe prawa  nakazują nadzorowanie stanu długu publicznego, a także innych ważnych wskaźników równowagi makroekonomicznej, na przykład stanu rachunku obrotów bieżących kraju, który – między innymi w przypadku Hiszpanii – okazał się pierwszym tak wyraźnym przejawem  niekonkurencyjności tego kraju i zapowiedzią jego dalszych kłopotów. Co więcej – dotąd nadzór nie był związany z realną groźbą sankcji. Nowe prawa stwarzają natomiast system kar finansowych oraz ich efektywnej egzekucji poprzez przepadek składanych przez państwa depozytów albo blokadę wypłat europejskich funduszów spójnościowych. Nawiasem mówiąc, pierwszym krajem ukaranym w tym  trybie przez Komisję Europejską stały się Węgry, a okoliczności politycznego konfliktu Komisji z rządem węgierskim – bardziej ideologicznej i politycznej, niźli finansowej natury – nakazują z pewną rezerwą podchodzić do bezstronności formalnie czysto ekonomicznych decyzji. Głośny krytyk Sześciopaku Juergen Habermas  uznał za „anomalię” sytuację, w której to nie instytucje wspólnotowe, ale

szefowie rządów postanowili co roku zaglądać sobie wzajemnie przez ramię, żeby stwierdzić, czy koledzy dostosowali się do wytycznych Rady Europejskiej w kwestii stanu zadłużenia, wieku emerytalnego, deregulacji rynku pracy, systemu świadczeń społecznych i opieki zdrowotnej, płac w sektorze publicznym, udziału płac w PKB, podatków od przedsiębiorstw i wielu innych sprawach[14].

Nie do końca miał rację.  Cały skomplikowany i trudny do kontroli przez polityków system „scoreboardingu”, czyli tworzenia, kontrolowania i egzekwowania wskaźników poprawności polityki gospodarczej poszczególnych rządów znalazł się teraz w gestii Komisji Europejskiej. Już dawno żadne europejskie ustawy  w tak istotny sposób  nie wzmocniły uprawnień tego federalnego organu nie tylko względem państw członkowskich, ale pośrednio także względem europejskiego kolegium szefów państw i rządów. Co prawda jednak i tym razem nie obyło się bez wewnątrzunijnej rozgrywki o kształt równowagi pomiędzy rządami państw i federacją. Parlament Europejski chciał bowiem pozbawić  Radę prawa do ostatecznego decydowania o przyszłych karach za naruszenie reguł ostrożności fiskalnej. Kompromis wypracowany przez polską prezydencję pozwolił  w końcu zachować kontrolę szefów rządów nad procedurami karnymi, utrudniając im zarazem możliwość utrącenia sankcji w Radzie ze względu na siłę głosów i polityczne wpływy hipotetycznego kraju oskarżonego (tzw. głosowanie odwróconą większością). Ten konflikt między  eurodeputowanymi i unijnymi rządami dobrze unaocznia poważną różnicę podejścia do idei federalistycznej. O ile Parlament chętnie przenosiłby władcze uprawnienia na poziom wspólnoty i tworzył automatyczne i powszechnie obowiązujące w Unii procedury, o tyle Rada Europejska – nawet wtedy, gdy decyduje się narzucić wspólne standardy i rygory państwom członkowskim – zwykła nader ostrożnie wyposażać instytucje wspólnotowe w nowe kompetencje, a przede wszystkim zawsze gwarantować samej sobie klauzulę swobodnego ich nierespektowania w razie potrzeby. Od dawien dawna rządy obawiają się  powszechnie obowiązujących reguł, także jeśli same je ustanawiają. Ale tym samym wpychają Unię w narastający paradoks ustrojowy: stanowione w coraz większej ilości wspólne normy, reguły, a nawet instytucje nie budują bynajmniej silniejszej politycznej wspólnoty, albowiem nazbyt często pozostawiają furtki pozwalające wymknąć się najsilniejszym spod ich mocy obowiązującej. Dość przypomnieć znaną dezynwolturę, z jaką  rządy Francji i Niemiec lekceważyły tak zwane kryteria z Maastricht, przez te rządy przecież  wcześniej ustanowione.

Pomimo zatwierdzenia Sześciopaku przez Parlament Europejski w końcu września 2011 kanclerz Niemiec nadal nie ustawała w wysiłkach doprowadzenia do zmian w traktatach europejskich. Efektem tego parcia stał się widowiskowy i konfliktowy  grudniowy szczyt Unii, w trakcie którego sprzeciw Anglików uniemożliwił nowelizację starych dużych  traktatów, w związku z czym na żądanie Niemiec uzgodniono treść nowego, małego, nazwanego wkrótce Paktem Fiskalnym. Zebraniu  temu towarzyszyły  na pierwszy rzut oka nie do końca racjonalne okoliczności. Stanowczy sprzeciw brytyjskiego premiera spowodowany został odrzuceniem jego żądania, aby Unia na przyszłość zagwarantowała Wielkiej  Brytanii prawo weta wobec wszelkich regulacji dotyczących rynków finansowych. Tyle tylko, że po pierwsze – ani zainspirowany przez Berlin projekt noweli, ani później przyjęty tekst Paktu w ogóle tej sprawy nie dotyczyły. David Cameron, podążając więc za niegdysiejszymi wzorami lady Thatcher, zażądał zwyczajnie za podpis Londynu zapłaty w całkiem innej dziedzinie. Ale po drugie – zrobił to w ostatniej chwili, w sposób jawnie sugerujący, że nie zakłada realnych pertraktacji, a potrzebuje raczej jakiegoś dobrze widzianego przez angielskich torysów alibi dla zgłaszanego weta. Faktem jest, że obietnicę wykorzystania najbliższej zmiany traktatów dla kupienia nowych  przywilejów dla Brytanii premier  zgłosił był znacznie wcześniej w partii torysów, kiedy tłumił  rewoltę  posłów, domagających się referendum w sprawie dalszego członkostwa  kraju w Unii. Krótko mówiąc – weto brytyjskie  nie miało  związku z treścią Paktu. Ale równie dziwna może się wydawać na pierwszy rzut oka sama owa treść[15]. Tekst Paktu bowiem rozwlekle opowiada o „wzmocnieniu koordynacji polityk gospodarczych”, ale poza długą listą frazesów nie  nakłada tu realnych zobowiązań. Snuje dywagacje na temat sławetnego francuskiego postulatu „silniejszego zarządzania strefą euro”, po to jednak, by uznać za milowy krok w tej dziedzinie zamiar cyklicznych – i tak odbywających się już – spotkań przywódców państw unii walutowej. I wreszcie  stanowi nową unię fiskalną, powtarzając  w większości obowiązujące już normy Sześciopaku. Ta dziwna na pozór sytuacja stworzyła pole dla niezliczonych  rozważań na temat tego, dlaczego kanclerz Merkel zdecydowała się wywołać gigantyczną i teatralną awanturę, aby uzyskać coś, co w zasadzie już i tak miała. Najczęściej formułowana odpowiedź brzmiała: bo lud niemiecki buntuje się nie tylko przeciw zwiększaniu pomocy dla Grecji, ale i przeciw samej Europie. Merkel zatem – dokładnie tak samo jak Cameron – potrzebuje wielkiego widowiska politycznego, które Anglikowi ma przydać w ojczyźnie  wizerunek bohatera walczącego z euro, Niemce zaś – reputację złego i egoistycznego ekonoma, zmuszającego do roboty i oszczędności rozleniwioną Europę. Taką ocenę w ostrych słowach formułował na przykład  fiński socjalistyczny minister spraw zagranicznych Erkki Tuomioja: Pakt jest „w najlepszym razie niepotrzebny, a w najgorszym szkodliwy” – pisał na blogu – i stanowi koncesję wobec Niemiec, „których rozkazów nie powinniśmy przyjmować”. Tuomioja  niekonsekwentnie dodawał jednak, że „postanowienia paktu na temat strukturalnego deficytu – to kompletnie nonsensowny kaftan bezpieczeństwa”[16]. O jakie zatem postanowienia chodziło fińskiemu socjaliście? O te zawarte w artykule trzecim Paktu, które wprowadzają  rewolucyjną  tak zwaną złotą zasadę równowagi budżetowej, definiując ją jako  obowiązek nieprzekraczania  granicy 0,5%  deficytu strukturalnego w stosunku do PKB. Czyli de facto wymagające na przyszłość od Europy (za wyjątkiem sytuacji nadzwyczajnych, stąd mowa o „deficycie strukturalnym”) rezygnacji z długu publicznego jako sposobu rozwiązywania problemów społecznych i politycznych. I na dodatek – wprowadzenia takiej reguły do wewnętrznego porządku konstytucyjnego przez wszystkich sygnatariuszy. Bez wielkiej przesady można powiedzieć, że jest to żądanie cofnięcia europejskiego fiskusa do reguł obowiązujących dawno temu, w czasach parytetu złota i nieznanej jeszcze idei pieniądza fiducjarnego. Owszem, walcząc o  zmiany w traktacie, kanclerz Niemiec miała zapewne na oku emocjonalny komfort niemieckiego wyborcy, od którego w końcu zależy jej władza i polityczny los. Ale doprawdy trudno nie zauważyć, jak bardzo rozminęły się z realiami  niezliczone  wówczas głosy redukujące kwestię do tego jedynie, propagandowego wymiaru. Pakt stał się czymś na kształt zwieńczenia  wcześniejszych, wymuszonych przez niemiecką kanclerz programów deflacyjnych narzucanych poszczególnym krajom oraz  nowych europejskich  praw, mających służyć  temu samemu celowi. Nie trzeba dodawać, że przyjęty w końcu przez Radę Europejską w marcu 2012, od pierwszego dnia miał w Europie (a i w Ameryce) niemal samych wrogów.  Francois Hollande uczynił z hasła jego zmiany sztandar swojej zwycięskiej kampanii. A na drugim ideowym biegunie  broniący „rynków” „The Economist” określał go krótko mianem  „komedii euro”. W obliczu Paktu Fiskalnego egzotyczny sojusz  finansjery z socjalizmem osiągał apogeum.

Z perspektywy połowy 2012 roku nie jest jeszcze jasne, czy ostatecznie Pakt odegra  trwałą rolę w europejskiej polityce. Jeśli  wszakże poczynić cztery założenia:  że  – mimo żądań  prezydenta Hollande’a – Pakt nie będzie renegocjowany, że ratyfikuje go co najmniej 12 krajów,  że  Komisja Europejska poczuje się na tyle silna, by w ciągu następnych lat egzekwować go z użyciem już wcześniej otrzymanych instrumentów, a przywództwo Niemiec będzie  nadawać polityczną moc zasadom  zapisanym w Pakcie także w przyszłości – wpłynie on istotnie na polityczny i społeczny kształt Europy. Ciągła kontrola i nieustanne redukowanie zadłużenia w celu osiągnięcia ideału równowagi finansowej – to po raz pierwszy formalne, prawno-traktatowe wyzwanie dla europejskiego państwa socjalnego. W jawnej już dzisiaj  i dość brutalnej formie dotyczy ono  krajów Południa, których gospodarki stały się niekonkurencyjne, a nie mogąc przełamać tego stanu odwiecznym sposobem dewaluacji własnej waluty (bo jej nie mają),  skazane są  na cięcie wydatków i podnoszenie podatków na tak wielką skalę, aby przez wieloletni spadek produkcji, recesję i olbrzymie bezrobocie zyskać w przyszłości nadzieję na  spadek cen i płac o około 20-30%. Ekonomiści zwykli określać tę karkołomną terapię, w której  warunkiem odzyskania zdrowia jest osiągnięcie stanu bliskiego śmierci – „wewnętrzną dewaluacją” (uciekając przed tradycyjnym i budzącym grozę terminem: deflacja), zastrzegając, że  trzeba ją kontynuować przez wiele lat i nijak nie można jej złagodzić bez rezygnacji z perspektywy odzyskania zdrowia. Coraz liczniejsze deklaracje polityków – zwłaszcza nowego prezydenta Francji – o konieczności równoczesnego podjęcia tak zwanej „agendy prowzrostowej” muszą wobec tego być traktowane bardziej jako symboliczne odcinanie się od  Niemiec i próby zrzucenia na Berlin pełnej odpowiedzialności za możliwe złe polityczne skutki restrykcji fiskalnych, niźli jakiś realnie istniejący alternatywny  plan. Zostawiając na boku  względy propagandy oraz niebłahą dla polityków kwestię słupków popularności, deklaracje te rodzą  także zwyczajny strach, że  przyjęcie przez Europę  fiskalnego Deutsche Ordnung wcześniej czy później zakończy się jednak porażką i nieuchronnym rozmontowaniem unii walutowej, po to, by niektórym przynajmniej członkom grupy PIIGS dać szansę na jakiś oddech. Ciekawe, że to w Polsce właśnie powstał bodaj jedyny znany dotąd publicznie, do bólu precyzyjny raport, postulujący  wyprzedzające i kontrolowane rozwiązanie unii walutowej przez polityków, nim nastąpi  prawdopodobny ciąg zdarzeń niekontrolowanych[17]. Zapewne podobne analizy, opatrzone klauzulami najwyższej tajności, leżą dzisiaj na biurku niejednego europejskiego przywódcy.

Niezależnie od niemożliwych jeszcze do przewidzenia efektów polityki „dewaluacji wewnętrznej” na Południu i tempa, w jakim  za wielką społeczną cenę powracać będzie tam utracona konkurencyjność, byłoby iluzją sądzić, że złota reguła równowagi budżetowej – jeśli traktować ją serio – pozostanie neutralna wobec polityki tych krajów Unii, którym  dotąd udało się obronić przed kryzysem fiskalnym.  Nie tylko dlatego, że – jak przewidują ekonomiści –

najprawdopodobniej utrzymywanie strefy euro i kontynuacja polityki deflacyjnej powodować będzie jednoczesne hamowanie wzrostu  i obniżanie niemieckiej nadwyżki handlowej[18],

czyli prosto mówiąc – dokuczliwości społeczne Paktu dotkną wcześniej czy później także najbogatszych członków Unii. Albowiem złota reguła  uderza   generalnie w taki model demokracji, który wymusza na politykach ciągłe kupowanie wyborców przy pomocy publicznych pieniędzy. Byłoby zapewne sporym uproszczeniem powiedzieć, że możliwość nieograniczonego – jak się do niedawna mogło wydawać – zadłużania się państw jest jedynym źródłem  dramatycznego spadku jakości, bezideowości i antyreformatorskiej inercji, w jakich pogrążyła się  europejska – także polska – polityka. Jeśli jednak na przyszłość sztywność reguł unijnych rzeczywiście  utrudniłaby przynajmniej powszechny mechanizm kupowania wyborców, miałoby to i tak iście dobroczynny wpływ na  jakość europejskiej polityki. Aspirujący do władzy politycy musieliby z jednej strony zacząć myśleć o bardziej wyrafinowanych, twórczych i reformatorskich sposobach odpowiadania na oczekiwania swoich wyborców. Z drugiej – w taki bądź inny sposób otwarcie przyznać, że nieustanne bogacenie się z pokolenia na pokolenie i coraz wygodniejsze życie  Europejczyków ani nie jest jakąś daną raz na zawsze historyczną nieuchronnością, ani nie może już postępować w dotychczasowym tempie. Z natury rzeczy – do polityki musiałoby się zatem przebić choć trochę więcej prawdy. A  w perspektywie – mogłoby stać się możliwe stopniowe zwiększanie  konkurencyjności Europy względem  świata zamiast  powtarzających się klęsk kolejnych  „strategii lizbońskich”. W końcu, jeśli założyć, że – znów, nie jedynym – ale kto wie, czy nie najpoważniejszym  kłopotem państw z suwerennością w dobie globalizacji jest narastające poddaństwo względem „rynków”, to utrwalenie się polityki  nieustannego ścieśniania długu   pozwoliłoby odwojować przynajmniej jakąś część utraconej na tym polu suwerenności. Fiskalna faza kryzysu w Europie unaoczniła bowiem, że nawet duże i silne państwa, na przykład Francja – stały się niemal bezbronne  wobec  rynków. Rewindykacja tego fragmentu suwerenności państwowej oczywiście nie uda się, jeśli wzorem Paryża chcieć ją prowadzić  tylko antyrynkowymi regulacjami prawnymi, tworzeniem „własnych”, czyli państwowych agencji ratingowych, a zwłaszcza pełną moralnego oburzenia polityczną propagandą. W takiej rozgrywce międzynarodowy kapitał i tak okaże się silniejszy. Lepszą bez wątpienia drogą jest wbudowywanie w  ustrój państw mechanizmów  uodporniających, sui generis „szczepienie państw” na  politykę prowadzoną pod dyktando wielkiej finansjery. Złota reguła równowagi jest bez wątpliwości jedną z możliwych i sprawdzonych szczepionek. Ten suwerennościowy aspekt  problemu w ogóle nie zaistniał w pozaniemieckiej debacie nad Paktem,  zdominowanej – nie bez powodów – przez pogląd, iż  Deutsche Ordnung jest w istocie niemal tym samym co utrata niepodległości. Szansa rewindykacji części państwowej suwerenności, pewnego uszlachetnienia demokracji i wzrostu konkurencyjności Unii Europejskiej w świecie za cenę uznania nieuchronności przyhamowania tempa wzrostu dobrobytu. Takie  aksjologiczne horyzonty otwiera  idea i  logika celów  Paktu Fiskalnego.

Demokracja i suwerenność w odwrocie

Rzeczy miałyby  się jednak zbyt prosto, gdyby  kwestie suwerenności i demokracji  nie stanęły w wyniku kryzysu  nagle na ostrzu noża. 9 listopada 2011 nastąpiła dymisja socjalistycznego rządu greckiego premiera Papandreu, którego zastąpił  na urzędzie bezpartyjny wysoki funkcjonariusz EBC – Lukas Papademos.  Nowy premier  doszedł do władzy w niezwyczajnych okolicznościach. Jego poprzednik zawarł właśnie układ z Unią Europejską, dający jego krajowi kolejną zwiększoną transzę międzynarodowej pomocy w zamian za szczegółowe zobowiązania wprowadzenia jeszcze ostrzejszych niż dotąd posunięć deflacyjnych, ale po powrocie do Aten chciał ogłosić narodowe referendum nad jego akceptacją. Nicolas Sarkozy zasłynął wtedy krótką oceną osoby greckiego premiera: „wariat”,  a opinię tę – podzielaną  w większości północnoeuropejskich stolic – wyraził akurat Francuz, zapewne z racji  skłonności do kartezjańsko jasnego wykładania własnych opinii o innych politykach. Rosnące zamieszanie z greckimi papierami dłużnymi dopełniło miary. Pod pręgierzem Berlina, Paryża i Brukseli  Grecja pękła i niemal z dnia na dzień  dokonała zmiany rządu i zrezygnowała z referendum. Wprawdzie lider greckiej opozycji Samaras przez dłuższy czas domagał się dymisji  rządu i niezwłocznego przeprowadzenia wyborów, jednak w obliczu spełniających się właśnie jego żądań  niespodziewanie zamilkł w kwestii wyborów, które w ten sposób zgodnie odłożono o pół roku. Dokładnie tyle, ile było niezbędne  dla  podpisania  przez Ateny Paktu Fiskalnego, wprowadzenia obiecanych cięć i rozpędzenia pierwszej solidnej fali antyeuropejskich, a zwłaszcza antyniemieckich demonstracji.  Trzy dni później  podobne zdarzenia miały miejsce we Włoszech. 12 listopada podał się do dymisji zwalczany z furią od dawna przez włoską lewicę i ośmieszony w Europie gabinet Berlusconiego. Sytuacja włoska  była jednak trochę mniej jednoznaczna. Włoski premier –podobnie jak jego grecki kolega – znalazł się wprawdzie pod silnym międzynarodowym obstrzałem z powodu jawnych niekonsekwencji i – co tu dużo mówić – okłamywania  Brukseli i Berlina co do przedsiębranych kroków deflacyjnych. Podobnie do Greka znalazł się też pod presją  rynkowego wzrostu oprocentowania włoskich papierów dłużnych. Lecz  to, co zmusiło twardszego znacznie Berlusconiego ostatecznie do dymisji, to wędrówka kilku jego posłów do opozycji, utrata większości i realna groźba wotum nieufności. W Rzymie władzę przejął popularny w instytucjach międzynarodowych i w europejskiej biurokracji  bezpartyjny były komisarz Mario Monti. Ten sam Monti, który dopiero co – w sierpniu – z zakłopotaniem  przyznawał, że „władzę nad Włochami zaczyna przejmować rząd techniczny z ośrodkami w Berlinie, Brukseli oraz w Paryżu”[19], po tym, jak dwóch szefów EBC (stary i nowy) posłało Berlusconiemu list dyktujący  tekst  włoskiej ustawy budżetowej jako warunek pomocy banku na załamującym się rynku włoskich papierów dłużnych. W Rzymie nieco inaczej również niż w Atenach wyglądała kwestia terminu następnych wyborów. Opozycyjna włoska lewica od dawna nie chciała bowiem przedterminowych wyborów i proponowała Montiego na premiera rządu pozaparlamentarnego. Zewnętrzna presja w tej kwestii nie była zatem potrzebna.

W żadnym państwie unijnym nie zmieniano do tej pory władzy na tak jawne i niemaskowane  żadną poprawnością zewnętrzne żądanie.  Owszem, w 2000 roku 14 państw członkowskich próbowało dokonać dyplomatycznej izolacji Austrii  z powodu zbudowanej tam nazbyt prawicowej koalicji. Wiedeń wniósł jednak skargę o pogwałcenie prawa wspólnotowego, a krótkotrwała izolacja nie przyniosła efektów.  Symptomem niewątpliwie zachodzącej przemiany stał się w  roku 2011 przypadek Węgier, w stosunku do których została zastosowana długotrwała i narastająca presja tak instytucji europejskich, jak i poszczególnych rządów, jawnie wykraczająca poza reguły  acquis communautaire. Dotyczy to zwłaszcza  dwóch rezolucji  Parlamentu Europejskiego, pierwszej – żądającej głębokich i konkretnie wymienionych zmian w węgierskiej konstytucji, motywowanych względami ideologicznymi i w konsekwencji następnej – postulującej wszczęcie procedury mającej pozbawić Budapeszt prawa głosu w Unii. A także  nałożenia  w  marcu 2012 przez Komisję Europejską sankcji finansowych za naruszenie dyscypliny budżetowej na mocy Sześciopaku, tyle że w sytuacji, w której analogiczne kroki karne nie zostały podjęte wobec innych państw z gorszymi niż Węgry wskaźnikami budżetowymi (np. Hiszpanii).  Te i inne kroki przeciwko Węgrom można interpretować jako pierwszą  chronologicznie próbę wymuszenia zmiany demokratycznie wybranego rządu z wykorzystaniem mechanizmów  Unii Europejskiej. Do tego czasu Unia używała finansowego i politycznego szantażu wymuszającego zmianę władzy wyłącznie poza swoimi granicami, na przykład wobec Serbii. Również nigdy dotąd żaden z krajów Unii  pod zewnętrzną presją nie odsuwał w czasie wyborów powszechnych.  Owszem, rządy pozaparlamentarne, tworzone na krótki czas do wyborów, są częścią europejskiej tradycji politycznej. Ale przed Papademosem i Montim w żadnym unijnym kraju nie powołano dotąd takiego rządu z misją podjęcia najważniejszych decyzji dotyczących polityki, gospodarki, finansów i międzynarodowej pozycji państwa. Sześć miesięcy w Atenach i dużo dłuższy okres do wyborów we Włoszech były Europie potrzebne dla uchronienia tych krajów przed skutkami rozstrzygnięć, jakich mogliby dokonać ich obywatele. Sprawy bowiem okazują się zbyt poważne, aby kwestię przyszłości Grecji oddawać w ręce Greków, albo samym Włochom zostawić problem przyszłości Włoch. Do tego trzeba jeszcze dodać całkiem nowy typ premiera. Tak Papademos, jak i Monti byli funkcjonariuszami instytucji ponadnarodowych. I znów nie ma w tym nic dziwnego, że kariery  w polityce krajowej robią ludzie znani ze światowej areny. Tak już bywało, choćby w przypadku Niemiec (prezydent Koehler) czy Włoch (premier Prodi). Zawsze jednak dochodzili oni do władzy w wyniku pozycji politycznej we własnych krajach, nie zaś z uwagi na zaufanie obcych rządów i międzynarodowych instytucji. Przypadek Papademosa i Montiego jest i pod tym względem precedensowy. Jako wiceszef banku centralnego we Frankfurcie i członek Komisji Europejskiej w Brukseli posiadali oni międzynarodowe zaufanie, które utraciły właśnie Grecja i Włochy. Wotum zaufania z Berlina, Paryża i Brukseli stało się więc zasadniczym źródłem legitymizacji władzy w Rzymie i Atenach.

Wszystko to są  nowości w ustroju państw współczesnej Europy. Nowości tak dużej miary, że warto postawić pytanie, czy nie kształtuje się jakaś nowa forma państwa, którą okresowo będą mogły przybierać peryferyjne kraje Unii w chwilach zasadniczych, a trudnych do zaakceptowania rozstrzygnięć o ich przyszłości. Odpowiedź będzie  twierdząca, jeśli za Jamesem Caporaso przyjmiemy, że wprawdzie nie da się opisać w istocie czegoś tak ogólnego jak „państwo nowoczesne” albo „państwo narodowe”, można natomiast i należy próbować uchwycić  sens  dokonujących się zmian   struktur władzy politycznej  dzięki nie do końca sprecyzowanej bardziej intuicyjnej kategorii „formy państwa”[20]. Tak Unia Europejska, jak i tworzące ją kraje iskrzą wtedy swymi różnorodnymi formami, w zależności od punktu widzenia, z którego chcemy na  nie spojrzeć: możemy w nich widzieć na przykład formę pluralistyczną,  socjalną, regulacyjną czy postwestfalską. Nowo rodzącą się formę, przy pomocy której dawałoby się uchwycić najbardziej aktualne procesy  przepływu władzy i jej legitymizacji  na europejskich peryferiach, można by – w nawiązaniu do pewnej tradycji –  nazwać „europejskim państwem mandatowym”. Idea międzynarodowego mandatu dla zreformowania i unowocześnienia  krajów  znajdujących się pierwotnie pod dominacją mocarstw centralnych zrodziła się po I wojnie światowej i zafunkcjonowała w treści słynnego artykułu 22 Konwencji Ligi Narodów z 1919 roku. Jej twórca – brytyjski minister lord Balfour – definiował ją angielskim słowem „supervision”.  Łączy ono  w sobie idee nadzoru, wsparcia i kierownictwa. Mandat  ma być w pewnym sensie zaprzeczeniem idei kolonialnej, nie chodzi w nim bowiem  o eksploatację, ale okazanie pomocy temu, kto – zdaniem świata zewnętrznego – nie jest zdolny poradzić sobie sam. Przypominałoby to więc w jakiejś mierze czasowe i częściowe ubezwłasnowolnienie  w celu  wyprowadzenia na prostą trudnych spraw, z którymi ubezwłasnowolniany ewidentnie sam nie może sobie dać rady. Niewątpliwie najdalej idącym – choć niezrealizowanym – projektem międzynarodowego mandatu w stosunku do Grecji  było  sugerowane przez rząd niemiecki na początku 2012 roku ustanowienie specjalnego komisarza Unii Europejskiej, odpowiedzialnego za wdrażanie zaleceń międzynarodowych dla tego kraju. Choć szeroko skrytykowany i odrzucony, projekt ów – nawiązujący wprost do starej koncepcji art. 22 Konwencji Ligi Narodów – mógłby okazać się jeszcze całkiem przydatny, jeśliby na przykład chaos polityczny w Grecji po wyborach 6 maja pozbawił Ateny zdolności do dalszego samookreślania własnego losu, czyli przede wszystkim do zdecydowania bądź to o podporządkowaniu się twardym regułom uznanym przez rząd Papademosa, bądź to o stanowczym i kontrolowanym odejściu z unii walutowej. Zresztą w przeszłości – z racji swej chronicznej niewypłacalności – Grecja co najmniej dwukrotnie znalazła się pod faktycznym międzynarodowym protektoratem:  francuskim – krótko  po uzyskaniu niepodległości w 1832 roku oraz międzynarodowej komisji kontroli – po sromotnie przegranej  w 1897 wojnie o Kretę. Ta ostatnia  komisja zyskała nawet prawo swobodnego wyboru tych  spośród dochodów państwa greckiego, o których przeznaczeniu sama chciała decydować. O ile wówczas jednak protektorzy nie ukrywali prostej intencji egzekucji należnych wierzytelności, o tyle współcześnie rzecz idzie również o spłacenie długów, ale nadto o narzucenie takiej długofalowej polityki, która by wyeliminowała niebezpieczeństwo podobnego kryzysu na przyszłość i otwierała szansę na odzyskanie wiarygodności. Aby dzisiaj osiągnąć te cele i jednocześnie zachować w dotychczasowym kształcie unię walutową, potrzebna się staje nie tylko możliwość czasowego ograniczenia suwerenności, ale także w konsekwencji – zawieszenia europejskich dogmatów demokratycznych. Jest coś z paradoksu w tym, że w przypadku Grecji czy Włoch czasowe ograniczenie suwerenności typu mandatowego na rzecz Unii i tworzących ją głównych mocarstw – jeśli wypełniłoby swoje cele – prowadzić winno do odzyskania choć części suwerenności tych państw względem „rynków” na przyszłość. Co więcej, można dowodzić, że mandatowa interwencja jest już skutkiem  galopująco postępującej  utraty suwerenności przez te kraje  względem międzynarodowej finansjery, czego przekonującym dowodem  stała się faktyczna utrata zdolności do samodzielnej obsługi własnych długów. Natomiast gdy idzie o europejską dogmatykę demokratyczną to – po pierwsze, zasadnicza struktura władzy w Unii Europejskiej nie jest przecież  i nigdy nie była demokratyczna, na co zwłaszcza narzekają nieustannie i bez efektów wyznawcy rozmaitych teorii deliberatywnych i partycypacyjnych, jak choćby wspominany już Juergen Habermas. A po drugie – wbrew temu, co się powszechnie uważa, dzisiejsza Europa nie żywi już wcale dla swoich demokratycznych dogmatów niegdysiejszej, niemal religijnej czci.

Serce Niemiec podąża za niemieckim handlem

Uproszczona dialektyka utracjusza i skąpca nie była wystarczająca, aby opisać źródła i naturę merklowskiego modelu niemieckiej polityki.  W obliczu  takich kolejnych faktów, jak Sześciopak, Papademos, Monti, Pakt Fiskalny i w końcu projekt komisarza dla Aten – kanclerz Merkel przestała już być li tylko figurą niemieckiego burżuazyjnego liczykrupy, stała się w pierwszym rzędzie nowoczesnym wcieleniem  znanego dobrze Europie niemieckiego okupanta. Nic w tym zaskakującego, logika  polityki  duszącej deflacją połowę kontynentu  musiała przynieść ten rodzaj skojarzeń. Oczywiście antyniemiecki  „ruch oporu” najsilniej rozwinął się w Grecji. „Niemcy zrabowali nasze złoto, a teraz uprawiają rasistowskie moralizatorstwo” – to  znany z ciętego języka wicepremier  Theodoros Pangalos. „Niemiecka  polityka wobec nas przypomina czasy nazistowskiego terroru” – to jeden z greckich posłów. „Naziści z Niemiec znów nadciągają! Wstępujcie do nas, abyśmy mogli was ochronić” – to z kolei apel przywódców central związkowych[21]. Jeśli wziąć pod uwagę, że jest to ton oficjalnych wypowiedzi,  można sobie wyobrazić, jakie okrzyki pod adresem Niemców i ich przywódczyni wznosiły kilkusettysięczne tłumy greckich „oburzonych” manifestantów. Ale tradycyjna grecka niechęć do Niemców tym razem nie  okazała się w Europie czymś odosobnionym. „Hitler żyje, a jego zwolennicy proszą go o powrót do władzy; zgodził się pod warunkiem, że tym razem nie będzie już tak wyrozumiały” – taki dowcip opowiedział  Włochom  w chwili swojej dymisji premier Berlusconi. W Anglii politycy retorycznie byli  wprawdzie nieco bardziej układni, w przeciwieństwie jednak do gazet. Prawicowy tabloid „Daily Mail” powitał Pakt Fiskalny inwokacją: „Witajcie w Czwartej Rzeszy”, a lewicowy „Guardian” karykaturą z „podobizną Merkel jako tłustej, roznegliżowanej Dominy, która pejczem potrąca malutkiego wychudzonego Sarkozy’ego  w wielkiej czapce napoleońskiej”. Ten wątek upokorzenia Francji stał się    emocjonalnym , „podziemnym” nurtem zwycięskiej kampanii  prezydenta Hollande’a.

Telewizyjny Canal+  okrzyknął Merkel nowym prezydentem Francji, zaś Sarkozy’ego przedstawił jako kukłę powiewającą niemiecką chorągiewką na powitanie przekraczających francuskie granice czołgów z czarnymi krzyżami[22].

Nicolas Sarkozy bronił się przed takim wizerunkiem do ostatnich chwil kampanii wyborczej; jeszcze w poprzedzającej drugą turę debacie dość rozpaczliwie argumentował: „Wolę iść drogą Niemiec niż Grecji i Hiszpanii”[23]. Miarą ogólnoeuropejskiego antyniemieckiego szaleństwa może być fakt, że kiedy w kwietniu 2012 niemiecki minister obrony de Maiziere zaproponował  święto Bundeswehry na dzień 22 maja (tego dnia w 1956 roku Bundestag powołał do życia nową niemiecką armię), poważny brytyjski dziennik „The Times” uznał, że Niemcom naprawdę chodzi o przypadające  także na ten dzień urodziny Richarda Wagnera, „którego podziwiał Hitler i którego muzyka była ścieżką dźwiękową Trzeciej Rzeszy”[24]. Zdominowany przez lewicowe emocje  prezydentów USA i Francji majowy szczyt grupy G-8 w Camp David przedstawiany bywał w  mediach niemal jak kolejna światowa  wiktoria nad germańskim imperializmem. Nastrój ów udzielił się także polskim mediom, choć w znikomym jedynie stopniu – co godne podkreślenia – polskiej polityce. Antyniemieckie resentymenty zaczęły odżywać w Polsce silniej dopiero „w obronie” przed bojkotem ukochanego dziecka polskich i ukraińskich polityków – mistrzostw Europy w piłce nożnej.

W takiej atmosferze źródła i cele niemieckiej polityki stały się przedmiotem analiz i namysłu niemal na całym świecie, także w samych Niemczech. W 2010 roku  unijny instytut Breugel opublikował raport Dlaczego Niemcy przestały kochać Europę?[25].  Jego konkluzje są chyba najbardziej obiegową wersją interpretacji polityki Angeli Merkel, upowszechnioną od tamtego czasu na masową skalę. Po pierwsze – Merkel nie ma żadnej wizji Europy, czego dowód dała jeszcze w głośnym „antywykładzie” europejskim na Uniwersytecie Humboldta, w którym nie tylko odmówiła dywagacji na temat tego, jak ma być zorganizowana Unia w przyszłości, ale  zastrzegła nawet, że  po fatalnych doświadczeniach z Konstytucją Europejską „należałoby teraz unikać wszystkiego, co prowadzi do przekazywania kompetencji Brukseli tylnymi drzwiami”. Po drugie natomiast – pani kanclerz i jej partia mają ręce spętane nastawieniem niemieckiej opinii publicznej, która generalnie południowców uważa za leniów i łazęgów, plany pomagania im – za szaleństwo polityków, a euro – za niemieckie nieszczęście, które za chwilę sprowadzi na ich kraj inflację, niepewność i utratę bezpieczeństwa. Takim ludowym emocjom sprzyja na dodatek Federalny Trybunał Konstytucyjny, który w sprawie polityki europejskiej stawia rządowi ciągle nowe, suwerennościowe przeszkody i ograniczenia. W tych warunkach los innych narodów europejskich jest dla Berlina coraz bardziej obojętny, nie wspominając już o losie Unii. Co więcej,  Merkel nie ufa Komisji Europejskiej, która – jej zdaniem – ma nazbyt dużą skłonność do rozdawania cudzych  pieniędzy, nieuchronnie popycha zatem Unię do decydowania o wszystkim co naprawdę istotne w kolegium szefów państw i rządów, tutaj mając przynajmniej  pewność, że żadne decyzje nie zapadną  bez jej wiedzy i woli. Jasno z tego widać, że  postać Angeli Merkel nie jest dzisiaj bohaterem europejskich salonów. Wspominana już Ulrike Guerot,  z większą niż  raport  Breugla subtelnością, dostrzega nieuchronność „samotnego podążania przez Niemcy w świat”. Tak jak Amerykanie w jakimś sensie porzucili już Europę, tak teraz Niemcy  wyrastają z Europy. Jedni i drudzy z tego samego powodu: coraz więcej ekonomicznych interesów ciągnie ich w świat, a zwłaszcza do Azji.  Wolumen handlu niemiecko-chińskiego, który w roku 2008 wynosił mniej więcej 100 mld dolarów,  urósł o następne 100 mld dolarów  do dziś i znów urośnie o kolejne 100 mld dolarów – wedle zapowiedzi premiera Wen Jiabao – do roku 2015[26]. Dzieje się tak nie tylko dzięki wielkości obu gospodarek, ale przede wszystkim dzięki  reformom, które otwierają niemiecką gospodarkę na świat.  Światowy wolny handel – rzec by można, idea bardzo mało europejska – stał się przewodnim motywem spektakularnej wizyty Wena w Berlinie w kwietniu 2012.  Europa już nie nadąża za Niemcami i w Berlinie uważa się, że jest to problem Europy, a nie Niemiec. Ulrike Guerot pisze:

Serce Niemiec podąża za ich handlem, który coraz bardziej wykracza poza Europę. I nie jest to jakaś „antyeuropejska intencja”, ani tym bardziej wąsko nacjonalistyczna ambicja; po prostu Niemcy „idą w świat”, aby bronić swej ekonomicznej przyszłości. To uproszczenie powiedzieć, że Niemcy przestają być europejskie. Przeciwnie, właśnie teraz zaczynają być  zwyczajnie europejskie – to znaczy stają się jednym z europejskich krajów, nie myślących przecież ciągle w ponadnarodowych kategoriach. I takimi pewnie pozostaną. Realizm polityczny wymaga zauważenia, że europejskie Niemcy „pójdą w świat” z Europą, albo i bez niej i że jest to kłopot Europy, a nie Niemiec. Owszem, Niemcy mogą być napędem ciągnącym gospodarkę Unii ku światowym rynkom, ale tylko pod warunkiem, że także inni członkowie Unii tego chcą i gotowi są także coś robić w tym celu[27].

Krótko mówiąc – Niemcy  marzą o tym, aby zostać wielką Szwajcarią Europy[28]. Trafność tej pointy leży w jej oczywistej paradoksalności:  najsilniejsze mocarstwo,  położone na dodatek w samym środku  kontynentu, nie da rady  przekształcić się w obojętną na otoczenie, bajecznie bogatą i  samolubną krainę górali. Lecz we współczesnej krytyce niemieckiej polityki niebłahą rolę odgrywa także argument inny, w istocie  sprzeczny z przedstawioną tutaj logiką.  Panuje  bowiem zgoda co do tezy o niemieckiej współodpowiedzialności za kryzys. W ciągu przedkryzysowej dekady, kiedy rządy i konsumenci w krajach PIIGS coraz bardziej niebotycznie się zadłużali, Niemcy przypatrywały się temu z zadowoleniem,  sprzedając im dzięki ich nieroztropności coraz więcej niemieckich towarów.

W okresie od wprowadzenia euro do wybuchu światowego kryzysu finansowego niemiecka nadwyżka handlowa wzrosła z 65 mld euro stanowiących 3,2% PKB w roku 1999 do 198 mld euro tj. 8,1% PKB w roku 2007. W tym czasie bilans handlowy całej strefy euro nie uległ większym zmianom i pozostał zrównoważony. Wzrostowi nadwyżki handlowej Niemiec o 133 mld euro towarzyszyło w latach 1999-2007 pogorszenie bilansu handlowego Hiszpanii, Francji, Grecji, Włoch, Belgii i Portugalii łącznie o 178 mld euro[29].

Wynika z tego, że unia walutowa narzucona niegdyś  Republice Federalnej przez prezydenta Mitteranda – dzisiaj to już jest jasne – otwartym szantażem,  jako przymusowa cena za zgodę na zjednoczenie, przyniosła jednak pożytek gospodarce niemieckiej, a długoterminowo – w sytuacji kryzysu finansowego –  pomogła osiągnąć państwu niemieckiemu także dominującą rolę w polityce europejskiej, pierwszy raz po II wojnie światowej. „Oczy Europy są dziś zwrócone na nas – mogła powiedzieć kanclerz w Bundestagu podczas rozpatrywania sprawy pomocy dla Grecji – i żadna decyzja nie będzie podjęta ani bez nas, ani przeciw nam”[30]. Lecz skoro tak, to znaczy, że nie tylko Unia Europejska, a zwłaszcza unia walutowa, ale i perspektywa  szybkiego, a zarazem trwałego ozdrowienia  wszystkich europejskich partnerów  należy do sfery życiowych interesów niemieckich. Taki punkt widzenia pozwala  wytłumaczyć racjonalnie przełom z maja 2010. Dlaczego Merkel zaakceptowała  wtedy ów „zamach stanu”, z pogwałceniem  europejskich traktatów i  wszystkich „niemieckich” zasad odpowiedzialnego postępowania w dziedzinie finansów? Bo była zdeterminowana nie dopuścić do niewypłacalności któregokolwiek z krajów strefy euro. Dlaczego złamała te zasady tak późno, dopiero po 15 miesiącach od chwili, gdy w lutym 2009  jej koalicyjny minister finansów Peer Steinbrueck po raz pierwszy publicznie zdeklarował nieuchronną konieczność ratowania Grecji? Bo trzeba było dopiero całej  dramaturgii weekendu 7-9 maja, aby  przerażony sytuacją prezydent Sarkozy dał zgodę na  niemiecką wizję nieznanych dotąd Europie, przymusowych  restrykcji fiskalnych, o których dotąd przecież nawet nie chciał słyszeć! Tak zinterpretowany układ Merkel – Sarkozy  zaczyna przypominać nieco ów wcześniejszy układ założycielski unii walutowej, kiedy to szantażowany zjednoczeniem Niemiec kanclerz Kohl zrzekł się w końcu marki i niezależności Bundesbanku, jednak dopiero wtedy, gdy uzyskał od prezydenta Mitteranda zobowiązanie, iż przyszła wspólna waluta będzie zarządzana wedle standardów niemieckiej, a nie francuskiej kultury fiskalnej. Tamto  historyczne ustępstwo miało przyśpieszyć odbudowę politycznego znaczenia Niemiec. Obecne ma otworzyć  trwałe możliwości nadzorowania Europy, tak aby wypełniała ona niemieckie standardy. Paradoksalnie zatem – ustępstwa te stanowią ciąg cegiełek  wznoszących gmach niemieckiego mocarstwa. Lecz z takiej perspektywy  widać także, że  jego dzisiejszy imperializm  jest zarazem swego rodzaju wyrzeczeniem. Kiedy  pragnąc zachować w całości unię walutową  Niemcy ratują Południe – płacą za to łamaniem własnych zasad, solidnym obciążeniem własnych podatników i nieuchronnym zmniejszeniem swej przewagi konkurencyjnej w stosunku do państw, którym pomagają się podnieść. Kiedy  z kolei chcąc uniknąć takich rozterek na przyszłość, zmuszają Europę do wyrzeczeń i deflacji – rujnują swój eksport, który jest dziś głównym źródłem ich siły, a na dodatek  muszą za to jeszcze zapłacić utratą dawnego ciepłego, europejskiego wizerunku i oswoić się z przypisywaną im znów rolą niebezpiecznego imperialisty.  Jak słusznie zauważono w analizie amerykańskiej agencji wywiadowczej Stratfor:

Niemcy potrzebują wolnego handlu europejskiego. Niemcy także potrzebują wzrastającego popytu w Europie. I Niemcy muszą zapobiec powrotowi starej fali antygermańskiej. To wszystko są cele Niemiec, ale niektóre z nich kolidują nawzajem. Jak daleko Niemcy są gotowe się posunąć i czy w pełni rozumieją swój narodowy interes? Ten kryzys przestaje bowiem już być grecki czy włoski. To jest kryzys wokół roli, jaką Niemcy mają pełnić w Europie. Dziś Niemcy trzymają wiele kart i to jest właśnie ich problem: muszą dokonać wyboru. I widać, że ten wybór nie przyjdzie z łatwością powojennej Republice Federalnej[31].

Krótko mówiąc: sam sposób, w jaki  Berlin miałby się angażować w Europę, jest z perspektywy niemieckich interesów nieoczywisty. Kanclerz Merkel ma zatem kłopot natury piętrowej.  Na parterze staje wobec pokusy wyciagnięcia daleko idących konsekwencji z faktu „wyrastania z Europy” niemieckiego burżuazyjnego samoluba i próby realizacji utopii „wielkiej Szwajcarii”. A kiedy już tę pokusę zwalczy, na piętrze napotyka na kolizyjne strategie mocniejszego zaangażowania w Europę, prowadzące do wzajemnego znoszenia się  rozmaitych poważnych niemieckich interesów. Jednak po batalii o Pakt Fiskalny i cenie, jaką już przyszło niemieckiej polityce zań zapłacić, coraz wyraźniej widać,  że pragmatyczna polityka  Merkel ipso facti dokonała  wyboru priorytetów. W połowie 2012 roku można już zaryzykować tezę, że przynajmniej tak długo, jak w Berlinie utrzyma się chadecki gabinet –  owym priorytetem będzie upowszechnianie w Europie norm niemieckiej kultury fiskalnej. Czyli Deutsche Ordnung. „Jesteśmy chrześcijańskimi demokratami – dlatego potrafimy sprostać wyzwaniom; jesteśmy także pełnymi oddania Europejczykami –  dlatego  wiemy jak przekonywać innych Europejczyków” – zadeklarowała z optymizmem CDU  w listopadzie na swoim zjeździe[32].

W pewien sposób sens takiego podejścia rozjaśnia  klasyczny opis niemieckiego stosunku do świata pióra Tomasza Manna, wedle którego niemiecka tradycja polityczna to tradycja mieszczańska, a jej istotą jest nieufność dla wszelkich idei i instytucji politycznych, zespolona z wiarą w sens upowszechniania niemieckiej, czyli mieszczańskiej formy życia: porządku, konsekwencji, spokoju i pilności. W tym sensie – pisał Mann krótko po klęsce w I wojnie światowej – dla polityki niemieckiej „ponad-narodowy to coś zupełnie innego i lepszego niż międzynarodowy, a ponad-niemiecki oznacza nade wszystko niemiecki”[33]. Dzisiaj dla rządu w Berlinie Europa „ponad-narodowa” to Europa w końcu respektująca przynajmniej reguły finansowe owego mieszczańsko-niemieckiego porządku, bez którego załamią się unijne traktaty i wzniesione przez nie instytucje. Ale dla Greków, Włochów, a może zwłaszcza dla Francuzów – to jest po prostu Europa niemiecka. „Niemcy zawsze przemycają kontrowersyjne pomysły, ukrywając je pod jakąś niegroźną formułą;  w ten sposób forsują własne plany już od V wieku”[34] – zgryźliwie zauważyła  Jadwiga Staniszkis, uchwytując chyba istotę tej obawy. Kto wie, czy  Nicolas Sarkozy nie wygrałby wyborów, gdyby wtedy w maju nie uległ perswazji Merkel i nie doszedł do wniosku, iż musi – dla dobra Francji – wprowadzić  w niej „niemieckie reformy”?

W stronę unii północno-wschodniej?

 Co to wszystko naprawdę znaczy dla Europy, a zwłaszcza dla Polski?  Bez wątpienia natura europejskiej motywacji Niemiec jakościowo przeobraziła się w ciągu ostatniej dekady. Przede wszystkim brak już tak charakterystycznej wojennej traumy i płynącego z niej pragnienia rozpłynięcia się w liberalno-demokratycznej Europie. Niemiecki federalizm utracił więc niegdysiejszą  etyczną i nieco romantyczną nutę. To nie znaczy jednak, że  Angela Merkel udaje, kiedy mówi w wywiadzie dla sześciu wielkich gazet:

Robię wszystko, wychodząc z absolutnego przekonania, że Europa jest naszym szczęściem, szczęściem, które musimy chronić. Ale sama miłość do Europy nie wystarczy, by dać jej mieszkańcom dobrobyt i pracę. Musimy dla niej pracować[35].  

W tej samej logice można  kontynuować: kochają Europę ci, którzy dziś głośno martwią się, że staje się ona nieobywatelska, niedemokratyczna,  że słabnie w niej legitymizacja władzy  i umiera poczucie wspólnoty. Dla Europy pracują natomiast ci, którzy podejmują ryzyko reform, olbrzymie w sytuacji, gdy dotychczasowy nieustający postęp dobrobytu przestał być już dalej możliwy. W nieco imperialnym stylu Merkel dodaje: „Trudno zrozumieć dlaczego w Hiszpanii ponad 40% młodzieży jest bez pracy, a przyczyną tego są także hiszpańskie przepisy”. Niewątpliwie jednym z czołowych dziś „miłośników Europy” w rozumieniu kanclerz Niemiec jest jej stanowczy krytyk Juergen Habermas. Filozof uważa Angelę Merkel za przeciwniczkę Europy, a chadeckie rządy od 2005 roku opisuje  jako rządy eurosceptyków.  Niedawno wydany esej Habermasa Zur Verfassung Europas analizuje upadek w wyniku kryzysu ukochanych przezeń idei obywatelskiej i federalistycznej. Jako demokrata uważa, że w Unii dokonano „cichego zamachu stanu”, w wyniku którego „władza wyślizgnęła się z rąk społeczeństwom i  została skupiona  w ciałach pozbawionych własnej legitymizacji, takich jak Rada Europejska”. Zaś jako federalista  przytomnie argumentuje, iż:

jak długo europejscy obywatele widzieć będą na europejskiej scenie tylko swoje rządy narodowe, tak długo procesy decyzyjne w UE postrzegać będą jako grę o sumie zerowej, w której ich przedstawiciele muszą pokonać przedstawicieli innych krajów[36].

I postuluje transfer kompetencji narodowych do Komisji Europejskiej oraz jednolicie partyjne – w miejsce narodowych – listy wyborcze do Parlamentu Europejskiego.  Lecz Habermas ma rację tylko do pewnego stopnia. Istotnie pomiędzy 2010 i 2011 rokiem  Rada Europejska po raz pierwszy w historii Unii stała się czymś na kształt  faktycznego zarządu Europy.  Nie bez znaczenia  jest tu zwrotnica lizbońska, która przestawiła integrację na taki właśnie tor, a także bardzo częste  przekonanie  przywódców państw, iż federalna Komisja z jej aparatem ma być niczym więcej jak posłusznym narzędziem do egzekucji podjętych przez nich decyzji.  Jak pisał „The Economist”: „Dla Francji Komisja jest zbyt wolnorynkowa, dla Anglii – zbyt federalistyczna, dla Niemiec – za miękka w podejściu do budżetu”[37]. Ale nie sposób też nie przypomnieć, że w grudniu 2011 to  Berlin zablokował ostrą akcję  Sarkozy’ego, próbującego  skorzystać z brytyjskiego weta w sprawie Paktu Fiskalnego, aby de facto rozbić Unię Europejską w dotychczasowym kształcie i powołać wymarzony przez  Paryż od dawna  odrębny „rząd gospodarczy” Eurogrupy, a nawet… odrębne od Unii Zgromadzenie Parlamentarne strefy euro; polski minister finansów nie zawahał się wtedy publicznie powiedzieć o „próbie skoku na Unię ze strony jednego kraju w szczególności”[38]. Merkel zręcznie wykorzystała wtedy w grze z Francją  gwałtowne polskie  protesty przeciw  odepchnięciu  Polski i innych krajów nienależących do unii walutowej od stołu przyszłych negocjacji i decyzji w sprawie euro, w efekcie czego to Warszawa, a nie Berlin, wystąpiła publicznie nie po raz pierwszy  w roli zaciętego nieprzyjaciela Paryża. W rezultacie w treści tytułu IV Paktu „rządowi gospodarczemu” poświęcono kilka niezobowiązujących frazesów, za to zadbano, aby w ciągu najdalej pięciu lat umowa została włączona do acquis communautaire.  Niemieckie porządki  przyniosły także rozległe nowe uprawnienia Komisji , a niezbyt znany fiński komisarz od spraw walutowych Olli Rehn zwany bywa po Sześciopaku i Pakcie Fiskalnym – Wielkim Ekonomicznym Inkwizytorem Europy. Praktyczny kłopot polega wszakoż na tym, że gdy  ów komisarz – zgodnie ze swymi nowymi prerogatywami –  nakłaniał nowy rząd belgijski do głębszych cięć,  niezadowolony z tego belgijski minister żachnął się: „A któż to jest pan Olli Rehn?!”. Nowe reguły będą zatem potrzebować mocniejszej legitymizacji Komisji na przyszłość, a tym samym pojawia się szansa przywrócenia  zachwianej przez traktat lizboński wewnętrznej równowagi w Unii pomiędzy rolą europejskich mocarstw i porządkiem quasi-federalnym. Nic więc dziwnego, że ogłoszona w listopadzie 2011 roku deklaracja programowa CDU w sprawach europejskich podtrzymuje  tradycyjnego ducha federalistycznego, a chadecja nazywa w niej samą siebie „niemiecką partią Europy”.  W najbliższych wyborach europejskich partia chce ogólnoeuropejskiej listy politycznych liderów centroprawicy, a postulowany nowy traktat miałby wprowadzić powszechny wybór Przewodniczącego Komisji, zrównać w prawach Radę i Parlament Europejski jako dwie równorzędne izby federalne Europy i powołać do życia Europejski Fundusz Walutowy. W dłuższym czasie chadecy pragną także normalnej europejskiej armii[39]. Wprawdzie taka ewolucja ustrojowa Unii zakłada nadal priorytet reformowania instytucji wobec tworzenia nowych wspólnych polityk europejskich, jest jednak jasne, że w wizji CDU nowy traktat – w przeciwieństwie do Lizbony – miałby się zrodzić z ducha federacji, a nie „koncertu mocarstw”. Zmiana warty w Paryżu dość nieoczekiwanie może umocnić taki trend. Francois Hollande, który co do finansowej istoty „niemieckich porządków” przysporzy  zapewne  kanclerz Merkel  nie byle jakich zmartwień, w kwestii  trendu federalizacyjnego –  zgodnie z ponadnarodową tendencją  socjalistów – może nie tylko przełamać bonapartystyczne idiosynkrazje swojego poprzednika, ale nawet mieć mniej obaw od prawicowego   rządu niemieckiego. Zmiana w Paryżu ochronić może także  zagrożoną w swoich podstawach przez Sarkozy’ego strefę Schengen, a nawet – choć tu wkraczamy w obszar wishful thinking – dać impuls planowi Delorsa – Nilssona  utworzenia Europejskiej Wspólnoty Energetycznej, której misją miałoby być „wspólne, bezpieczne i niezawodne  dostarczanie energii  obywatelom Unii po przystępnych cenach”[40]. Jest to inicjatywa cenna nie tylko z racji swej merytorycznej treści.  Jej przyjęcie przez Unię byłoby również symbolicznym  odblokowaniem po traktacie lizbońskim  prostej, jawnej  i najuczciwszej drogi federalizacji Europy, poprzez traktatowe konstruowanie nowych, praktycznie przydatnych i akceptowanych przez  narody Europy wspólnych polityk. Ale nawet już dzisiaj Deutsche Ordnung   stanowi pewien  krok w tył w stosunku do antywspólnotowej lizbońskiej logiki. Jeśli uznać, że z polskiej perspektywy cesja suwerenności na rzecz instytucji wspólnotowych jest znacząco lepsza od analogicznej cesji na rzecz porządku międzyrządowego – a autor od lat broni takiego właśnie poglądu – to z tego punktu widzenia powody do obaw co prawda  nadal istnieją, ale są  trochę mniejsze niż jeszcze kilka lat temu. Bo też  Merkel z asystą Hollande’a to na tym akurat polu niemal symetryczna odwrotność nieszczęsnego tandemu Chirac – Schroeder.

O nowym, jeszcze nie dość wyraźnym porządku europejskim nie wystarczy powiedzieć, iż ma on w większym stopniu wypełniać warunki niemieckiej kultury fiskalnej. Kultury afirmującej takie wartości, jak oszczędność, równowaga budżetowa, dbałość o niską inflację, które mają być na dodatek zawarowane  prawem, a w razie potrzeby dość twardo egzekwowane. Jest jasne, że ów porządek musi nieść za sobą rozliczne przewartościowania, nie zawsze możliwe już dziś do zauważenia i nazwania. Jedno z nich – to bez wątpienia konieczność znalezienia w Europie nowej równowagi pomiędzy bezpieczeństwem i wolnością, na co słusznie zwrócił uwagę Marek Cichocki[41].  Stawia on sarkastyczne pytanie:

Czyż narodowe polityki gospodarcze oraz społeczne, dyktowane przez demokratyczne wyroki obywateli, może i są wyrazem suwerennej wolności, ale w efekcie na południu Europy nie przyniosły przede wszystkim korupcji, życia ponad stan, bezrobocia, zadłużenia państwa, a dalej nie stały się śmiertelnym zagrożeniem dla ekonomicznej i społecznej stabilności całej Europy?

I konstatuje europejską porażkę republikańskiej idei wolności. Jest w tej diagnozie pewien rodzaj myślowego radykalizmu. Ostatecznie wolność polityczna istnieć może jedynie dzięki limitującemu ją prawu, w tej materii dowody sformułowane w XX wieku przez Friedricha Hayeka pozostają niepodważalne. A narody  europejskie nie od dziś przecież  biorą na siebie coraz liczniejsze i coraz głębiej idące ograniczenia własnej demokratycznej swawoli. Acquis communautaire – to przecież nic innego jak lista spraw, w których wola narodów jest od dawna bez znaczenia: od ustroju banków centralnych zaczynając, a na rodzaju żarówki w lampce nocnej Europejczyka kończąc. Owszem, dopisanie teraz do tej listy i to w tak dramatycznych okolicznościach  złotej reguły równowagi budżetowej jest decyzją o kolosalnym znaczeniu, być może jest to nawet najdonioślejsza  pozycja na owej liście. Ale jednak… tylko jedna pozycja na bardzo długiej liście. Co więcej, złota europejska wolność zadłużania się  odpowiada nie tylko za „utraconą stabilność”;  jej winy są przecież znacznie cięższe: zdeprawowanie demokratycznej polityki,  redukcja potencjału konkurencyjności Europy i w konsekwencji przyśpieszona utrata jej politycznej  potęgi, a  w końcu żałosna rezygnacja sporej grupy krajów już  nawet nie  z suwerenności, lecz z  wszelkiej podmiotowej roli  wobec rynków finansowych. Czy organizm polityczny, który nie pogrążył się jeszcze w przedśmiertnych drgawkach, winien w takich okolicznościach trwać nadal przy swej „republikańskiej” wolności? Czy też winien postawić sobie na nowo pytanie o jej  granice? Polakowi nie sposób nie zauważyć, że  ów europejski dylemat nawiązuje wprost do jednego z najważniejszych pytań  polskiej  myśli i tradycji politycznej. Gdzie skłonni jesteśmy współcześnie dostrzegać polityczną wielkość: w dziedzictwie republikańskiego Baru czy  raczej w oświeceniowym i pragmatycznym ideale Trzeciego Maja?

            Owszem, jest coś prawdziwie przerażającego w myśli o tym, że w nieco odmiennych okolicznościach  także Polska  mogłaby się znaleźć w sytuacji państwa mandatowego.  I to właśnie w Unii Europejskiej, która przecież w milionach  przemówień, książek, traktatów, ustaw, gazet i podręczników wyśpiewuje nieustannie pieśń ku chwale wartości demokratycznych.  Nie przypadkiem  Luuk van Middelaar konstatował w świetnej książce o Unii, że „sprawa Europy jest najbardziej nieuchwytną historią naszych czasów”[42]. Tkwi w tej nieuchwytności przestroga, iż  Unia bywa czasem politycznie bezcenna, ale bywa też  niebezpieczna. Własnym państwem nie należy zatem ryzykować dla żadnych celów  ideologicznych ani tym bardziej – wyborczych, skoro tak łatwo sprowadzić nań niebezpieczeństwo zewnętrznego ubezwłasnowolnienia i upokarzającego międzynarodowego mandatu. I to nie tylko prowadząc politykę jawnie złą – jak w Atenach, ale także nazbyt nieostrożną – jak w Budapeszcie. Niepokojąca może być także wizja  niemieckich porządków, traktowanych jako precedens: skoro siłą można narzucić nowy ład  fiskalny, być może jakiś przyszły niemiecki kanclerz  podejmie podobną próbę na terenie sporu o kulturę, religię czy obyczaje. I znów przychodzą wtedy na myśl ideologicznie motywowane retorsje wobec Węgier. W końcu oczywistą niewygodą jest to, że jedynym politycznym gwarantem nowego ładu może być tylko państwo niemieckie, które od czasu kryzysu  dyktuje tempo europejskiej polityki. Tym samym nieuchronnie otwiera się na nowo stuletni już w polskiej myśli politycznej  spór o Niemcy. Autor od wielu lat broni w tym sporze przekonania, że silne i pewne swej tożsamości niemieckie mocarstwo stanowi nie tylko kłopot, ale i atut dla polskiej polityki państwowej. Oczywiście, dzisiaj najciekawsze europejskie, lecz także i polskie pytanie, dotyczy powodzenia bądź porażki misji ocalenia unii walutowej;  ba… polski szef dyplomacji obwieścił nawet ostatnio, że pęknięcie strefy euro  stwarza dla Polski większe niebezpieczeństwo niźli  rosyjskie rakiety  dyslokowane tuż za wschodnią granicą[43]. Jest w takim stwierdzeniu sporo zbędnej euro-egzaltacji. Rzecz bowiem nie tyle w jakimś widocznym już dziś niebezpieczeństwie, co w otwarciu zacisznej – mimo wszystko – dotąd Europy na wszelkie możliwe wiatry historii. Jeśli bowiem wieloletnia końska kuracja deflacyjna nie uda się  w  Grecji i pewnie gdzieś jeszcze – co nie tylko możliwe, ale całkiem prawdopodobne – zakładać trzeba perspektywę nowego otwarcia w polityce europejskiej, wykraczającego tak poza  geopolityczny model jednoczącej się Europy, do której Polska tak bardzo chciała przystąpić po odzyskaniu niepodległości, jak i  ramy prawne wyznaczone traktatami z Maastricht i z Lizbony.  Prezydent Francois Hollande, który wieczorem 6 maja w pierwszej  mowie na rynku maleńkiego miasteczka Tulle obwieścił  nie tylko Francji,  ale i Europie „ulgę i oddech, bo zaciskanie pasa od dziś nie jest już niezbędne” – może  się okazać katalizatorem takiego właśnie rozwoju zdarzeń. Wtedy całkiem możliwe, że przed Polską stanęłoby pytanie, czy warto i należy wziąć udział w jakiejś przyszłej unii północno-wschodniej, budowanej wokół nowej, silnej marki i niemieckich wartości. Byłby to dylemat  trudniejszy niż dzisiaj, a też i zapewne drastyczniejszy w swych długofalowych konsekwencjach. Tak dla narodu, jak i dla państwa.


[1] Pierwszy raz Rada użyła tego prawa do zmiany art. 136 Traktatu o funkcjonowaniu UE, powołując Europejski Mechanizm Stabilności.

[2] Por. D. Tusk,  J. Rokita, Obrona Nicei i odwagi, „Gazeta Wyborcza” 3 października 2003, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,2206058,20031003RP-DGW,Obrona_Nicei_i_odwagi,.html> (dostęp: 12.05.2012).

[3] Europa w fazie polizbońskiej, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 2 grudnia 2009, <http://www.rp.pl/artykul/400103.html> (dostęp: 12.05.2012).

[4] Por. J. Hausner, J. Szlachta, J. Zaleski i inni, Kurs na innowacje. Jak wyprowadzić Polskę z rozwojowego dryfu?,  Fundacja GAP, s. 69-75, <http://www.pte.pl/pliki/pdf/Kurs%20na%20innowacje.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[5]Por. Charlemagne, Unruly neighbours, „The Economist” 19th Febr. 2009, <http://www.economist.com/node/13144228> (dostęp: 12.05.2012).

[6] Por. S. Kawalec, Banki w Polsce powinny być pod krajową kontrolą, „Obserwator Finansowy” 2 listopada 2011, <http://www.obserwatorfinansowy.pl/2011/11/02/banki-w-polsce-trzeba-spolonizowac-ale-nie-upanstwowic/?k=bankowosc> (dostęp: 12.05.2012).

[7] Angela Merkel rules out German bailout for Greece, <http://www.dw.de/dw/article/0,,5299788,00.html> (dostęp: 12.05.2012).

[8] W. Proissl,  Why Germany fell out of love with Europe?,  Breugel  Essay and Lecture Series, s. 32, <http://www.bruegel.org/publications/publication-detail/publication/417-why-germany-fell-out-of-love-with-europe/> (dostęp: 12.05.2012).

[9] Por. P. Bagus, Tragedia euro, Instytut Ludwiga von Misesa, Warszawa 2011, s. 99-124; cytat s. 111; oraz The Nico and Angela show, „The Economist”, special report: „Europe and its currency” 12th Nov. 2011, <http://www.economist.com/node/21536868> (dostęp: 12.05.2012).

[10] The euro crisis cannot be solved by yet another one-sided solution, „The Economist” 10th Dec. 2011, <http://www.economist.com/node/21541405> (dostęp: 12.05.2012).

[11] J. Rostowski, Desperate Times need desperate ECB measures, „Financial Times” 20th May  2012, <http://www.ft.com/intl/cms/s/0/a8fb20ce-a27d-11e1-a605-00144feabdc0.html#axzz1wCOIP9k8> (dostęp: 20.05.2012).

[12] K. Rybiński, blog,  wpis z 13 lipca 2011, <http://www.rybinski.eu/2011/07/jakie-opcje-dzialania-ma-strefa-euro-i-co-z-tego-wyniknie/> (dostęp: 12.05.2012).

[13] Wedle określenia  Arnauda Montebourga – socjalistycznego posła i przyszłego szefa dziwnego „Ministerstwa Odbudowy Produkcji”.

[14] Wykład Juergena Habermasa wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[15] Por. Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu  w Unii Gospodarczej i Walutowej, <http://www.msz.gov.pl/files/docs/komunikaty/20120131TRAKTAT/2012_01_31_TREATY_pl.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[16] Finnish minister pours cold water on fiscal treaty, <http://euobserver.com/19/114906> (dostęp: 12.05.2012).

[17] Por. S. Kawalec, E. Pytlarczyk,  Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, <http://bi.gazeta.pl/im/4/11512/m11512164.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[18] Tamże, s. 22.

[19] Por. T. Bielecki, Pan Euro, „Gazeta Wyborcza” 12 września 2011, <http://archiwum.wyborcza.pl/Archiwum/1,0,7470206,20110912RP-DGW,Pan_euro,zwykly.html> (dostęp: 12.05.2012).

[20] Por. J. Caporaso, The European Union and Forms of State: Westphalian, Regulatory or Post-Modern?, „Journal of Common Market Studies”, s. 30-33, <https://mywebspace.wisc.edu/ringe/web/Brussels_Program/2010/Caporaso%201996.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[21] Por. P. Cywiński, Aksamitna pikielhauba, „Rzeczpospolita PlusMinus” 25-26 lutego 2012, <http://www.rp.pl/artykul/827783.html> (dostęp: 12.05.2012).

[22] Tamże.

[23] W. Lorenz, Nadchodzi epoka Hollande’a, „Rzeczpospolita” 4 maja 2012.

[24]Music of the Nazis is an uneasy echo for Germany’s  Veterans’  Day, „The Times” 5 April 2012, <http://www.thetimes.co.uk/tto/public/sitesearch.do?querystring=music+of+the+nazis+is+an+uneasy+echo&p=tto&pf=all&bl=on> (dostęp: 12.05.2012).

[25] Por. przypis 8.

[26] Por. China sees trade with Germany near doubling 2015, 23 Apr. 2012, <http://www.reuters.com/article/2012/04/23/us-germany-china-idUSBRE83L08D20120423> (dostęp: 12.05.2012).

[27] U. Guerot, Germany goes global: farewell, Europe, 14 Sept. 2010, <http://www.opendemocracy.net/ulrike-guerot/germany-goes-global-farewell-europe> (dostęp: 12.05.2012).

[28] Por. N. Kulish, Defying Others, Germany Finds Economic Success, „The New York Times” 13 Aug. 2010, <http://www.nytimes.com/2010/08/14/world/europe/14germany.html?pagewanted=1&_r=1&hp> (dostęp: 12.05.2012).

[29] S. Kawalec, E. Pytlarczyk, Kontrolowana dekompozycja strefy euro aby uratować Unię Europejską i jednolity rynek, art. cyt., s. 22.

[30] W. Proissl, Why Germany fell out of love with Europe?, tekst cyt., s. 11.

[31]  G. Friedman, Germany’s Role in Europe and the European Debt Crisis, „Stratfor Geopolitical Weekly” 31 Jan. 2012, <http://www.stratfor.com/weekly/germanys-role-europe-and-european-debt-crisis> (dostęp: 12.05.2012).

[32] A Strong Europe – A Bright Future for Germany, Resolution of the 24th Party Conference of the CDU Germany, s. 10, <http://www.cdu.de/doc/pdfc/111124-Europa-Kurzfassung.pdf> (dostęp: 12.05.2012).

[33] T. Mann, Poglądy człowieka apolitycznego. Mieszczańskość,  „Kronos” 2011, nr 2, s. 92.

[34] Zabójcza federalizacja, wywiad z Jadwigą Staniszkis, „Rzeczpospolita” 1 grudnia 2011, <http://www.rp.pl/artykul/762683.html> (dostęp: 12.05.2012).

[35] Bez białych rękawiczek, wywiad z Angelą Merkel, „Europa Wspólny  Projekt Sześciu Gazet Europejskich” 26 stycznia 2012, nr 4, <http://wyborcza.pl/1,75480,11028101,Angela_Merkel__Bez_bialych_rekawiczek.html> (dostęp: 12.05.2012).

[36] J. Habermas, Zur Verfassung Europas. Ein Essay,  Berlin 2011; por. także: G. Diez, Habermas, The Last European, <http://www.spiegel.de/international/europe/0,1518,799237,00.html> (dostęp: 12.05.2012);

oraz wykład wygłoszony 6 kwietnia 2011 w Berlinie,  <http://wyborcza.pl/1,97738,9402222,Pakt_dla_Europy_czy_przeciw_Europie_.html?as=2&startsz=x> (dostęp: 12.05.2012).

[37] Charlemagne, The commission condurum, „The Economist” 14th April 2012, <http://www.economist.com/node/21552568> (dostęp: 12.05.2012).

[38] Por. wywiad ministra Jacka Rostowskiego dla Radia ZET, 1 lutego 2012, <http://m.tokfm.pl/Tokfm/1,109983,11067932,Rostowski__Byla_proba__skoku_na_UE___uniemozliwilismy.html> (dostęp: 12.05.2012).

[39] Por. A Strong Europe – A Bright Future for Germany, art. cyt., s. 13-17.

[40] J. Delors, S. Nilsson, Na kłopoty Europejska Wspólnota Energetyczna, „Rzeczpospolita” 30 stycznia 2012, <http://archiwum.rp.pl/artykul/1116934_Na_klopoty_Europejska_Wspolnota_Energetyczna.html> (dostęp: 12.05.2012).

[41] Por. M. Cichocki, Nowy porządek w Europie, „Rzeczpospolita” 17 listopada 2011, <http://www.rp.pl/artykul/755544.html> (dostęp: 12.05.2012).

[42] L. van Middelaar, Przejście do Europy. Historia pewnego początku, Wydawnictwo Aletheia, Warszawa 2011.

[43] „We Want To See the Euro Zone Flourish. Interview with Polish Foreign Minister”, „Spiegel On Line International”  16 May 2012, <http://www.spiegel.de/international/europe/poland-s-foreign-minister-explains-why-his-country-wants-to-join-euro-zone-a-833045.html> (dostęp: 12.05.2012).

Rozważania o pop-polityce 2012 :)

System, jaki jest, (prawie) każdy widzi

Czy tu się głowy ścina?
Czy zjedli tu Murzyna?
Czy leży tu Madonna?
Czy tu jest jazda konna?

Czy w nocy dobrze śpicie?
Czy śmierci się boicie?
Czy zabił ktoś tokarza?
Czy często się to zdarza?

(Siekiera, Ludzie wschodu, sł. Tomasz Adamski)

System polityczny w Polsce przechodził różne fazy. Zaczęło się od setek partii i partyjek powstających jak grzyby po deszczu w wyniku zapisów ordynacji wyborczej z roku 1991, bezprogowej, niemal idealnie proporcjonalnej, co oznaczało, że każda partia posiadająca w swoich szeregach znaną osobistość, będzie reprezentowana w parlamencie (dla przykładu Unia Polityki Realnej przez Janusza Korwin-Mikkego, Ruch Demokratyczno-Społeczny przez Zbigniewa Bujaka). Dawało to poczucie reprezentatywności sejmu – bo każdy z Polaków, nawet bardzo oryginalny w swoich poglądach, mógł utożsamić się z którymś z posłów, do wyboru była wielka paleta poglądów i sposobów uprawiania polityki. Po jednym mandacie posiadały takie komitety jak Unia Wielkopolan, Krakowska Koalicja „Solidarni z Prezydentem” (czyli z Lechem Wałęsą) czy dzięki 1992 głosom zdobytym w okręgu krakowskim Sojusz Kobiet Przeciw Trudnościom Życia… Dzięki takiej ordynacji jedynie 7,33 proc. wyborców oddało głosy na komitety, które nie wprowadziły swoich reprezentantów do parlamentu. Pełnej reprezentatywności towarzyszyło jednak duże rozdrobnienie  – sejm pierwszej kadencji to czasy rządów mniejszościowego (Jana Olszewskiego) i prawie mniejszościowego (Hanny Suchockiej). Co znamienne, koniec kadencji spowodowany był niedotarciem posła Zbigniewa Dyki z ZChN-u  na głosowanie wniosku w sprawie wotum nieufności dla rządu. Podobno o losie rządu przesądziły skutki niezdrowego jedzenia… (poseł Dyka tłumaczył swoją nieobecność wizytą w toalecie).

Rodzący się system partyjny cechowały także inne groźne słabości – przede wszystkim partie pozbawione były podstawowego zaplecza materialnego (za wyjątkiem ZSL/PSL), lokali, środków na kampanie wyborcze (które zaczęły się profesjonalizować i przypominać te na zachodzie – wykorzystywać spoty, klipy i reklamy outdoorowe).

http://www.flickr.com/photos/drabikpany/5781048676/sizes/m/
by DrabikPany

Bez wątpienia właśnie wtedy narodziły się złe praktyki partyjne – choćby powszechnie stosowana „dziesięcina” – 10 proc. diet posłów, radnych samorządów, rad nadzorczych (uzyskanych z partyjnej nominacji), często też pracowników administracji publicznej trafiało do partyjnych kas jako „dobrowolne” darowizny. Wytworzył się mechanizm, w którym poza naturalnym dążeniem partii i partyjek do obsadzania  swoimi ludźmi kluczowych stanowisk (dla uzyskania wpływu politycznego), warto było o nie powalczyć dla wymiernej korzyści materialnej. Warto było nie tylko stworzyć stanowisko trzeciego czy czwartego wicewojewody, lecz także trzeciego czy czwartego wicedyrektora wydziału kultury w jakimś urzędzie wojewódzkim. Ta praktyka sięgała coraz niższych szczebli w hierarchii, obejmując zupełnie podrzędne stanowiska w administracji publicznej. Swoje apogeum osiągnęło w latach rządów AWS-u, kiedy ta koalicja wyborcza – by utrzymać spójność kilkudziesięciu tworzących ją podmiotów – musiała zaspokajać ich ambicje stanowiskami na wszelkich poziomach. Jeśli brakowało stanowisk, tworzono jakieś gabinety polityczne ministrów i wojewodów, jakichś asystentów ds. różnych i ciekawych. Administracja obrastała w etaty zupełnie niepotrzebne, podobnie wszelkie spółki własności publicznej, zakłady wydzielone i agencje.

Sól partii naszej

Mam tak samo jak Ty, miasto moje, a tam ludzi swych / Sprawy swoje, swój projekt, tu stoję, mało kolorowe sny.

(Wzgórze Ya Pa 3, Ja mam to co ty, sł. Wzgórze Ya Pa 3)

W sposób naturalny wykształciła się cała warstwa ludzi, którzy obsadzali te stanowiska – nie zawsze ich znamy, nie są to osoby publiczne – funkcjonują przy partii, wspierają ją finansowo, pomagają w kampaniach wyborczych, będąc elementem sieci wsparcia innych partyjnych. Symbioza jest doskonała – partia oferuje „swojemu człowiekowi” stanowisko, które poza profitem materialnym daje możliwość zarządzania jakąś cząstkę majątku publicznego. „Swój człowiek” pamięta zawsze o partii i jej ludziach – w ramach swoich możliwości. W momentach rekonstrukcji sceny politycznej (takich jak rozpad AWS-u w 2001 r. czy upadek SLD w roku 2005) taki „swój człowiek” musi szybko wyczuć koniunkturę – jeśli mu się powiedzie, jeśli nie jest uwikłany w konflikty personalne z liderami nowej siły, jest pożądany i staje się „swoim” już dla nowych panów.

Oczywiście, ludzie, o których piszę, nawet jeśli posiadali jakieś poglądy polityczne, dawno się ich pozbyli – bo przeszkadzałyby w spokojnym funkcjonowaniu. Są nowoczesną odmianą „dyrektorów z zawodu” – typu wyśmiewanego przez Stanisława Bareję w strukturach PRL-u, a – jak się okazuje – wiecznie żywego. Za tymi „zawodowymi dyrektorami” ciągną się świty ich akolitów, często  wędrujących za pryncypałem od stanowiska w urzędzie pracy, gospodarce komunalnej, po kulturę.  Czasem – kiedy partia jest całkiem w odwrocie – przysiadają w różnych fundacjach czy stowarzyszeniach (którym często, chwilę wcześniej, jeszcze mocą urzędnika, przydzielali środki na działalność).

„Swoi ludzie” stanowią trzon dzisiejszych partii. Głoszą poglądy, jakie obecnie głosi partia, są mierni, bierni, ale wierni. Jeśli należą do PiS-u, piętnują „kłamstwo smoleńskie” i domagają się pomnika Lecha Kaczyńskiego w każdej gminie. Jeśli zaś do PO, wyśmiewają mohery i robią europejskie miny. To oni są tworzywem spółdzielni, frakcji i frakcyjek będących w obrębie partii grupami towarzysko-
-biznesowymi. Zgodnie z prawem Kopernika, że gorszy pieniądz wypiera lepszy, wyparli już ze struktur ludzi posiadających poglądy i przerobili ich na polityczny plankton, zesłali do sfery zupełnie prywatnej. Na „swoich” bazują liderzy partyjni, tylko pozornie różniący się od własnego zaplecza.

Paradoksalnie te zmiany legislacyjne, które miały uporządkować scenę polityczną, zlikwidować bałagan, przeciąć dziwne układy kapitalizmu politycznego, dać partiom środki na działanie, nie tylko nie zlikwidowały patologii, ale wręcz je zakonserwowały i umocniły.

Kasa, misiu, kasa

Ile razy to słyszałem, że ktoś kocha, nie wierzyłem,
Bo jak wierzyć w to, gdy ktoś wyznaje dla mamony?
Ta piosenka jest prawdziwa, ja tu śpiewam,
w przekonaniu,
Że nic nie przeżywam, tylko muszę coś zarobić.

(Republika, Mamona, sł. G. Ciechowski)

Progi wyborcze zostały wprowadzone, by wykluczyć z sejmu element rozrywkowy i może trochę dokuczyć prawicy, przeświadczonej u zarania lat 90. o swojej przewadze nad wszelkimi innymi formami życia. Nauczka płynąca z wyborów w 1993 r. była bolesna, ale niestety, nie tylko dla upokorzonych liderów znajdujących się poza sejmem partii. 3,5 mln wyborców, którzy oddali swoje głosy na partie prawicowe, nie miało w parlamencie żadnego reprezentanta! (dla porównania zwycięskie SLD zdobyło 2,8 mln głosów). Oczywiście, zdecydowała pycha i polityczna głupota wodzów prawicy, ale system, który potrafi tak wielką ilość aktywnych obywateli wypchnąć na margines, wybrać tak bardzo niereprezentatywny sejm, nie jest systemem dobrym. Wybory z roku 1993 oduczyły wyborców głosowania zgodnie z własnymi poglądami, włączyły świadome lub nie myślenie „progowe” i pojęcie straconego głosu. Ofiarą tego myślenia padły kolejno KLD, UPR, UW, AWS, PD. Sondaże przedwyborcze przestały być miernikiem popularności, a zaczęły być bardzo ważnym – jeśli nie najważniejszym – elementem kreowania wyborów obywateli. Nie głosujemy na tych, którzy w sondażach wyraźnie nie przekraczają bariery 5 proc. Szukamy mniejszego zła, czym premiujemy największych graczy. Nie jest przypadkiem, że w zwycięskich kampaniach wyborczych Samoobrony, LPR-u czy Ruchu Palikota organizacje te wiele wysiłku wkładały w przebicie się do opinii publicznej z informacją, że istnieją sondaże, w których plasują się bezpiecznie ponad progiem.

Wprowadzenie od 2001 r. stałego finansowania partii z budżetu nie zlikwidowało zawłaszczania i upartyjniania administracji. Wzmocniło jedynie aparaty partyjne dysponujące tymi środkami, zwiększyło zdolność kredytową wielkich partii, zmniejszyło lub zlikwidowało tę zdolność w przypadku partii małych. W czasach, w których o popularności decyduje telewizja, a zaistnienie w niej kosztuje – przewaga ekonomiczna znowu premiuje tych, których znamy, ale niekoniecznie lubimy.

System żywi się sam i żyje własnymi problemami. Jeśli partia jest u władzy, ma dotację, dziesięcinę, szczęśliwych członków i ich rodziny na posadach w rozbudowanej strukturze administracji publicznej, agencjach, spółkach. Jeśli partia jest w opozycji, na otarcie łez pozostaje wielomilionowa dotacja i sieć fundacji i stowarzyszeń powiązanych z partią. Jeśli rodzi się nowy pomysł, to nie ma ani dotacji, ani wpływów w administracji i o ile nie jest kaprysem bogacza, jak Ruch Palikota, nie kupi billboardów, spotów, sondaży i całej reszty elementów decydujących o istnieniu. Partie mainstreamu wiedzą o tym doskonale – zbudowane na biernych, wiernych i pragmatycznych do szpiku kości – skupiają się nie na pracy programowej, pomysłach na zdobycie głosów wyborców – bo to zupełnie zbędne. Skupiają się na tym, co w obecnym systemie najistotniejsze – pilnowaniu własnej strefy wpływów, zapewnieniu partii stabilnej sytuacji finansowej, powtarzaniu ustalonych za pomocą SMS-a stanowisk wymyślonych przez specjalistę od PR, planowaniu tego, kto i za co obejmie zwolnione stanowisko zastępcy kierownika referatu w Ministerstwie Rzeczy Zbędnych. PR-
-owcy śledzą wypowiedzi konkurencji, wymyślając bardziej lub mniej dowcipne riposty. Scena polityczna systemowo stała się wsobna – partie zajmują się jedynie sobą wewnętrznie i sobą nawzajem.

Dobrze się bawią we własnym towarzystwie

Nie straszne nam wichry i burze,
Niegroźne nam deszcze ulewne,
Nie pochłoną nas bagna, kałuże,
Nasze peleryny są pewne.

(Sztywny Pal Azji, Nieprzemakalni, sł. Sztywny Pal Azji)

Przeprowadzono wiele eksperymentów, które dowiodły, że ludzie zamknięci w swoim gronie upodabniają się do siebie. Polska scena polityczna jest kolejnym dowodem na potwierdzenie tej tezy – partie są niebywale do siebie podobne. Różnią się barwami, logotypami i sprawami podrzędnymi. Nie różnią się w kwestiach podatków, systemu, budżetu, sposobu sprawowania władzy. W kwestiach kontrowersyjnych – in vitro, ACTA, reformy ZUS-u i KRUS-u, przerostu administracji – w swojej masie mają bardzo podobne stanowisko. Potrafią się jedynie godzinami spierać o twardość brzozy w lesie smoleńskim. Przewaga demokracji liberalnej nad innymi systemami polega na pobudzaniu systemu rotacji elit, uniemożliwiającego zamknięcie politycznego mainstreamu. Taka demokracja reaguje na nowe zjawiska społeczne, wymusza na reprezentantach reakcję na nie lub eliminuje ich, jeśli ważnego zjawiska nie zauważyli. Taka demokracja w Polsce nie działa – mechanizm się zaciął.

Partie w działającej demokracji reprezentują określone grupy społeczne, odwołują się do nich, proponują w kampaniach polepszenie ich bytu, pilnują, by przed kolejnymi wyborami wykazać co najmniej staranie o realizację tych spraw. W Polsce dyskurs polityczny, ku zadowoleniu i z cichym przyzwoleniem wszystkich uczestników partyjnego mainstreamu, skupia się na rzeczach trzeciorzędnych. Dzieje się to przy wsparciu głównych mediów.

Czasem się dowiadujemy

Na świecie tyle jest tajemnic,
które powinny dawno dojrzeć,
wieczorem tyle okien ciemnych
i dziurek, w które warto spojrzeć.

(Lady Pank, A to ohyda, sł. A. Mogielnicki)

Nawet tzw. afery nie wytrącają wsobnej klasy politycznej z nieustającego samozadowolenia.  Dyskurs momentalnie staje się bardzo powierzchowny, nie ma polityka ani dziennikarza, który zadałby sobie trud odpowiedzi na pytania bardziej skomplikowane niż to, czy ze stanowiska należy zdjąć jakiegoś Zdzisia czy Frania.

Weźmy tzw. aferę hazardową. Ujawniła mechanizm podobny do afery Rywina – nieuczciwych działań przy legislacji. Media gremialnie chwaliły premiera Tuska za to, że wyciągnął wnioski z tej wcześniejszej i zareagował stanowczo, dymisjonując zamieszanych w dziwny proceder. A przecież nic bardziej mylnego – właśnie zamieszanie związane z nowelizacją ustawy o grach losowych wykazało jednoznacznie, że nikt w kolejnych ekipach rządzących nie wyciągnął żadnych wniosków z „lub czasopisma”. Legislacja nadal odbywa się niejawnie, według niejasnych zasad i w sposób pozwalający wpływać na proces nieformalnym grupom interesu.

Możemy podnosić kwestie morale polityków, ich wrodzoną uczciwość (lub nieuczciwość). Mną także wstrząsnął zapis rozmowy szefa największego klubu parlamentarnego w czterdziestomilionowym kraju z jakimś drugorzędnym biznesmenem, który łajał polityka i popędzał go jak własnego fornala. Nie jesteśmy w stanie wykluczyć ludzi słabych i podatnych na złe propozycje inaczej niż przez przejrzysty system, jawną legislację na każdym jej etapie, wyraźnie określoną odpowiedzialność każdego z uczestników procesu legislacyjnego. Ale o tym cisza.

Sprawa ratyfikacji ACTA ujawniła, poza indolencją miłościwie nam rządzących, kompletny bałagan w państwowym procesie decyzyjnym. Żenujący spór pomiędzy ministrami Bonim a Zdrojewskim i ustalanie, w czyich w zasadzie kompetencjach było przygotowanie decyzji, kto ją przygotował i czy zostały, czy nie zostały przeprowadzone konsultacje społeczne. Jeszcze bardziej żenująca była opublikowana przez ministra kultury lista organizacji, z którymi rozmawiano w tej sprawie. A także bezradność oraz zagubienie premiera, który co najmniej trzykrotnie zmienił zdanie na ten temat i pod publikę „przeprowadził męskie rozmowy” z ministrami. Ile decyzji zapada w ten sam bezmyślny sposób, tylko dotyczą spraw, o których nie wiemy?

W najświeższej aferze taśmowej, gdzie odkrywamy proceder PSL-owskiego folwarku w agencjach rolnych, o którym wszyscy wiedzieli od zawsze (bo i od zawsze PSL panował w agencjach, może z krótką przerwą, kiedy to ustąpił Samoobronie), znowu skupimy się na śledzeniu, czyj szwagier był dyrektorem jakiej spółki, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Nie pytamy, po co w zasadzie istnieją agencje, po co tworzą spółki prawa handlowego i jakie mają istotne dla nas podatników interesy w Mołdawii? To tak, jakbyśmy po kradzieży samochodu nie żałowali, że straciliśmy pojazd, tylko że ukradł go nam szwagier Kowalskiego. A gdyby ukradł szwagier Malinowskiego, toby było lepiej? Sądząc po doniesieniach medialnych, robi to jakąś zasadniczą różnicę. Ja jej nie czuję.

Rewolucji nie będzie?

Zawalił się kapitalizm,
Światu but na nodze już się zapalił,
W Gawroszewie robią bomby w barach
I palą hawańskie cygara.

(Strachy na Lachy, List do Che, sł. Strachy na Lachy)

Rewolucje nie zdarzają się w każdym pokoleniu. To reguła. W Polsce rewolucję mamy za sobą – to była wielka, wspaniała i trudna rewolucja „Solidarności”. Nawet jeśli obecny system jest nieprzyjazny, zamknął się i ma wiele wad, w Polsce nie ma oburzonych. Nie ten etap. Twarda szkoła kryzysu gospodarczego lat 80. i trudnych przemian lat 90. wykształciły w większości z nas zaradność i przedsiębiorczość oparte na swoistym indywidualizmie. Jeszcze nie ma w Polsce pokolenia wychowanego w dobrobycie, które zechce kontestować bez wyznaczonego celu, okupując jakiś plac czy ulicę. Polska nadal wschodzi, daje wielkie możliwości rozwoju każdemu z nas. Zdrowy egoizm nie pozwala nam, kiedy jest źle, stać na ulicy. Polacy nie boją się handlować pietruszką na bazarze czy zarabiać na zmywaku w Londynie. Dominujący społeczny wzorzec postawy każe zdrowemu dorosłemu człowiekowi w chwilach cięższych zakasać rękawy i wziąć się do roboty, poszukać możliwości zarabiania w innym mieście czy innym kraju. Podjąć porzuconą przez jakiegoś oburzonego niskopłatną pracę w Hiszpanii.

Nie ma także środowiska politycznego zdolnego stymulować rewolucję. Mainstream nie będzie strzelał sobie w stopę. Prawica pozaparlamentarna żyje Smoleńskiem i długo pewnie jeszcze z tego ślepego zaułka nie wyjdzie. Lewica pokroju „Krytyki Politycznej” pewnie bardzo by chciała, ale zbyt jest zajęta egzegezami własnych tekstów. Socjalne manifesty tandemu Ikonowicz–Palikot także nie porwą mas, bo są pisane w duchu całkiem historycznym, opartym raczej na doświadczeniu walki Che Guevary z latynoskimi reżimami niż na realiach polskich, z rozbudowanym systemem ochrony najuboższych i niezaradnych.

Zmiana w Polsce może dokonać się jedynie przez rozpad systemu w urnie wyborczej. Tak jak to się stało w roku 2001, kiedy znikły AWS i UW, i w roku 2005, kiedy upadł wielki SLD.

Czy nadchodzi?

Here comes the rain again
Falling on my head like a memory
Falling on my head like a new emotion
I want to walk in the open wind.

(Eurytmics, Here comes the rain again, sł. A. Lennox)

Zapewne jest zbyt wcześnie, by prorokować załamanie systemu, choć widać pewne symptomy podobne do poprzednich przewartościowań. Nic nie stanie się nagle. Ale widzę analogie pomiędzy PO a SLD z kadencji 2001–2005. Ta sama pewność „niezastępowalności” na scenie politycznej, związana z poczuciem słabości opozycji i przeświadczeniem, że tak naprawdę nie ma konkurencji. Ta sama wiara w dominującego, coraz bardziej autorytarnego w swoim działaniu lidera.

Ta sama swoboda w ocenach sytuacji wokół partii rządzącej i niechęć do faktycznych zmian. Platforma wygrała swoją pierwszą kadencję dzięki powszechnemu sprzeciwowi wobec sposobu sprawowania władzy przez koalicję PiS–Samoobrona–LPR, przy jednoznacznym wsparciu większości dużych grup medialnych, głosami „wykształciuchów” i karnie stojących w kolejkach do punktów wyborczych młodych profesjonalistów, rodzącej się klasy średniej, pogardliwie przez PiS-owskich publicystów nazywanej „lemingami”. Drugą kadencję PO wygrała bezalternatywnością – pomimo czteroletniego, dosyć konsekwentnego zniechęcania do siebie tych, którzy dali jej pierwsze zwycięstwo. Wygrała drugą kadencję obietnicami Tuska, że teraz to już się poprawią. Początek drugiego okrążenia był jednak bardzo zły, spowodował rozczarowanie wielu wpływowych publicystów, dotąd podejrzewanych wręcz o bycie tubą PO. Od PO stopniowo odwraca się więc sympatia wspierających mediów, nie mówiąc już nawet o „Gazecie Wyborczej”, nawet w TVN-ie pojawiają się otwarcie krytyczne komentarze. To także analogia do początku końca AWS-u Mariana Krzaklewskiego czy SLD Leszka Millera. A do tego dochodzi ważniejsze, niż się komukolwiek zdaje, pytanie premiera na wewnętrznym spotkaniu polityków PO o to, czy łączy ich coś poza władzą. Jestem przekonany, że pierwszy w miarę trwały i powtarzalny spadek w sondażach udzieli premierowi jednoznacznej odpowiedzi – ano, nic ich nie łączy. Kiedy spora grupa posłów zorientuje się, że ich mandaty (trzecie, czwarte i kolejne w okręgu) nie istnieją, zaczną się nerwowe ruchy, przetasowania, szukanie nowych szans. Obserwowaliśmy to już w przypadku iluś partii, tam, gdzie nie ma idei politycznej spajającej grupę, integruje tylko pewność sukcesu wyborczego. Spadek w sondażach nie musi oznaczać przyśpieszonych wyborów, rząd może dotrwać do końca kadencji, ale jego dzisiejsze zaplecze im bliżej wyborów, tym bardziej będzie dystansowało się od władzy, chowając się za innymi niż PO szyldami. Tak otworzy się szansa na polityczne przetasowanie.

W lemingach jest moc

Wolność kocham i rozumiem,
wolności oddać nie umiem.

(Chłopcy z Placu Broni, Kocham wolność, sł.
B. Łyszkiewicz)

Na przetasowaniu nie zyska PiS, bo nie zaproponuje niczego, co przyciągnęłoby grupę decydującą o wygranej. Chodzi mi o te „lemingi” – grupę przez prawicę programowo odrzucaną, która dwukrotnie dała PO zwycięstwo i została dwukrotnie oszukana.

Według słynnego już tekstu w „Uważam Rze” wyznacznikiem przynależności do „lemingów” są aurisy, samsungi i kredyty frankowe. Robert Mazurek występuje tu jako rzecznik Polski kontuszowej, krytykującej chodzących w pończochach scudzoziemczałych i perfumujących się. Być może jest w tym odrobina prawdy, ale temu towarzyszą inne cechy, które umknęły komentatorowi. A przede wszystkim pewna prawda historyczna – pończochy i peruki XVIII-wiecznych lemingów zniknęły, ale ideowo ich „oświeceniowe fanaberie” wygrały. Lemingi to być może i hedoniści, ale jednocześnie dość racjonalni wyborcy o odmiennym, zapewne niezrozumiałym dla wodzów politycznego mainstreamu, profilu. Mają poczucie odniesionego sukcesu. Nie głosują chętnie, zdecydowanie wolą weekend w spa, ale są do zmobilizowania, jeśli widzą, że jest taka konieczność. Nie docierają do nich ulotki i godzinne przemówienia – dociera SMS i mem na portalu społecznościowym. Są wykształceni i oczytani – nawet jeśli nie przebrnęli przez Dostojewskiego. Są klasą średnią, ukształtowaną przez kulturę pracy w korporacjach i własnych firmach, a także umiejętność kreowania siebie i swojego życia. Nie pochylą się nad bogoojczyźnianymi sporami, ale w budżecie państwa wyczytają więcej od wielu komentatorów zajmujących się tym zawodowo. Ta grupa została oszukana przez PO – podwyżką VAT-u, blokowaniem korzystnych dla obywateli rozwiązań w sprawie in vitro, sprawą ACTA, związkami partnerskimi, przerostem administracji, wieloma innymi. Chcą słodkiego, miłego życia, ale nie tolerują marnotrawstwa środków publicznych, nie rozumieją nepotyzmu, który szkodzi funkcjonowaniu państwa.

Postrzegają wolność i tolerancję jako coś oczywistego, jak powietrze i woda, nie są w stanie rozumieć dylematów Gowina na temat konwencji w sprawie przeciwdziałania przemocy czy dotyczących związków partnerskich.

Są rozproszeni, nie mają swoich proboszczów, którzy powiedzieliby im, jak głosować i jak żyć. Jednocześnie w swoim indywidualizmie są do zmobilizowania i jako grupa zachowują się zaskakująco spójnie w swoich wyborach politycznych.

Platforma wygrała dzięki ich głosom – a tych głosów z roku na rok jest coraz więcej. Coraz mniej za to tradycyjnych wyborców, ukształtowanych na podziałach „Solidarność”–komuna, AWS–SLD, PO–PiS.

Lemingi w najbliższych wyborach nie zagłosują na PO. Jeśli nie dostaną sensownej propozycji nie zagłosują wcale – spędzą wyborczy weekend w jakichś miłych miejscach. Bardzo wątpię, by dali się po raz trzeci przestraszyć PiS-em.

Wbrew temu, co pisze Robert Mazurek, „lemingi” to towarzystwo dosyć wpływowe, opiniotwórcze i promieniujące poza ich krąg. Nie wiem, kto wygra wybory po przetasowaniu, ale wiem, że wygra ten, kto pozyska głosy „lemingów”. ◘

Klimat polityczny europejskiego kryzysu :)

Ucieczka elit od rzeczywistości: Odłóżmy na później trudne dyskusje i decyzje o ograniczeniu rozdętego „socjalu”

W latach 60. XX w. modna była czas jakiś piosenka: „Stop the world, I want to get off”. Dzisiaj dla odmiany w naszej Europie słucha i czyta się o kolejnym „przełomowym” szczycie krajów strefy euro. Ogląda się polityków, którzy z całą (udawaną) powagą opowiadają o znakomitych formułach ratowania wspólnej waluty. Jednocześnie wysłuchuje się poważnych – z założenia przynajmniej! – polityków, miotających obelgi pod adresem rynków finansowych i jednym tchem biadających, że banki siedzą na pożyczonych pieniądzach i nie chcą ich pożyczać firmom. I tak dalej, ad nauseam.
Trudno nie odnieść w tych warunkach wrażenia, że europejskie elity polityczne, podobnie jak autorzy piosenki sprzed lat, też najchętniej wysiedliby z realnego, nieprzyjemnego dla nich świata. Oczywiście razem z Europą, bo gdzieś przecież musieliby rządzić. Bez tego nie czuliby się elitą.

Francuz Guy Sorman, liberalny pisarz polityczny i ekonomista, podaje tutaj przykład Francji, w której problemy narastają – podobnie jak w wielu innych krajach Europy – ale poważne próby ich rozwiązania wymagałyby podejmowania wielu niepopularnych decyzji. Wobec tego „oszukują siebie i wyborców, że wciąż można żyć jak przez ostatnich 50 lat”. Nowy prezydent François Hollande „stanowczo” domagał się działań na rzecz wzrostu gospodarczego i dostał, co chciał (on i inni), mianowicie jakąś „sklejkę” rzędu 120 mld euro z różnych resztek niewykorzystanych funduszy. Tylko żeby osiągnąć jakieś efekty wzrostowe, to jeszcze ci, którzy tworzą bogactwo, muszą potrzebować tych pieniędzy i je wykorzystać na produkcję nowych, lepszych i potrzebnych na rynku produktów i usług. A tymczasem, w obliczu ogromnej niepewności, powiększanej jeszcze populistycznymi zapowiedziami w rodzaju stawki 75 proc. podatku dochodowego dla „bogaczy”, przedsiębiorcy nie sięgną po kredyty na rozwój i w najlepszym razie postanowią przeczekać falę populizmu, utrzymując obecny poziom produkcji.

No to wydać pieniądze na modernizację infrastruktury. Ale na to potrzeba więcej pieniędzy. No to wydrukujmy euroobligacje. To zawsze lepiej brzmi – ironizuje Sorman – niż francuski deficyt czy dług publiczny Francji. Ale to przecież właśnie jest typowa ucieczka od rzeczywistości. Nawet jeśli Niemcy i inne kraje się zgodzą, kto te euroobligacje kupi i za jaką cenę? A jeśli ktoś zaryzykuje, to z ogromną premią za ryzyko (bo przecież ktoś będzie je musiał spłacać).

Te i inne pomysły na Eurostrefę nie tylko świadczą o „rozjechaniu” się dyskusji politycznej i rzeczywistości, co podkreśla Sorman, ale wręcz o koncentracji na tematach nierzeczywistych, zastępczych niejako, a nie o tym, co tkwi u źródeł europejskiego, a właściwie zachodniego kryzysu cywilizacyjnego. Sorman pyta: „Jak im [ludziom z zamożnego Zachodu Europy – J.W.] powiedzieć, że państwo dobrobytu to przeżytek?”, a wzrostu gospodarczego nie ma właśnie z powodu rozdętej opiekuńczości.

Jeżeli tak obficie cytujemy Sormana, to dlatego, że jest on jednym z niewielu, którzy nie uciekają od rzeczywistości. I, co nie mniej ważne, potrafi on dostrzec rzeczywiste tendencje tkwiące u podstaw długookresowego kryzysu państwa opiekuńczego. Na ogół dyskusje zachodnioeuropejskich elit pomijają wstydliwie ten problem.

Rzadko kiedy zwraca się uwagę na fakt, że kryzys strefy euro nigdy nie stałby się problemem w takiej skali, gdyby nie to, że jest on po prostu jednym z elementów owego długookresowego kryzysu państwa opiekuńczego. Wyjaśnienie tego, co jest pomijane w dyskusjach polityków, zacząć należy jednak od sprostowań terminologicznych. Błędne stosowanie pewnych terminów utrudnia bowiem zrozumienie realiów. Sorman też błędnie używa terminu: „państwo dobrobytu”, mając na myśli państwo opiekuńcze (inaczej: państwo socjalne).

Tymczasem ludziom – w tym i politykom – należy przypominać przy każdej okazji, że „państwo dobrobytu” to kapitalistyczna gospodarka rynkowa, jedyny system gospodarczy, który daje ludziom szanse na rosnącą zamożność. Nazwać by ją można zdrowym drzewem. Natomiast „państwo opiekuńcze” można by raczej nazwać jemiołą. Gdy jest jej niewiele, to drzewo z tą jemiołą nawet wygląda ładniej, bardziej kolorowo. Ale gdy jej przybywa, drzewo zaczyna usychać.

I należy tłumaczyć, że stąd właśnie bierze się rosnąca niewydolność kapitalistycznej gospodarki rynkowej, obarczonej zbyt wielkim i nadal rosnącym ciężarem „socjalu”, jak w skrócie określa się esencję państwa opiekuńczego. Świat zachodni (nie tylko kraje strefy euro) czeka w najbliższych 5–10 latach bolesne zmierzenie się z twardymi wymaganiami przykrojenia „socjalu” do możliwości kapitalistycznego rynku, coraz bardziej osłabionego przez rozrastającą się jemiołę państwa opiekuńczego. (Grecja to tylko pierwszy, bardziej patologiczny od innych, przypadek).

Te nieuniknione cięcia wydatków publicznych nie są – jak twierdzą niefrasobliwi majsterkowicze gospodarczy – jakimiś aktami swoistego masochizmu. Nie ma skuteczniejszej drogi powrotu na ścieżkę szybszego i stabilniejszego wzrostu gospodarczego. Nie są dla cięć wydatków skuteczną alternatywą podwyżki podatków (nawet z ulubionym przez demagogów dodatkiem: „dla milionerów i miliarderów”). Liczne badania wskazują jednoznacznie, że największe szanse na sukces w przywracaniu stabilności gospodarce mają programy ze znaczną przewagą cięć wydatków nad podwyżkami podatków. Najnowsze badania mówią o proporcji 85 proc. do 15 proc..

Tak więc szanse stabilności i szybszego wzrostu nie zwiększą się, jeśli zwiększać się będzie podatki. Może da to trochę satysfakcji zawistnym, ale skutki dla wzrostu gospodarczego będą raczej negatywne. Natomiast zwiększenie wydatków, czyli stymulacje keynesowskie, przynieść może marginalne jedynie efekty. Źródłem trwałego spowolnienia są bowiem wysokie udziały wydatków publicznych w PKB. Już tutaj przypomnieć należy, że udział tych wydatków w PKB świata zachodniego, nie tylko Europy, rośnie od lat 60. XX w. Po każdej dekadzie takich przyrostów następuje dłuższy okres niższego tempa wzrost gospodarczego. W miarę, jak z dekady na dekadę rośnie udział wydatków publicznych w PKB, z pewnym opóźnieniem maleje tempo wzrostu gospodarczego.

Pamiętajmy bowiem, że relacja wydatków publicznych do PKB pokazuje nam jednocześnie miarę tego, ile państwo zabiera tym, którzy tworzą owo bogactwo zwane produktem krajowym brutto. A jest to dziś w bogatych krajach europejskich ponad połowa! Tak więc jeśli przedsiębiorcy i inni słyszą o konieczności zwiększenia podatków, a wiedzą, że popyt rośnie powoli, to na pewno nie będą inwestować, zwiększać produkcji i zatrudnienia. Konkludując, droga do szybszego wzrostu gospodarczego w przyszłości zależy od uprzedniego zmniejszenia skali ssania przez jemiołę, czyli państwo opiekuńcze. Żeby dzielić, trzeba najpierw tworzyć, aby mieć co dzielić w dłuższym okresie, trzeba pozwolić temu drzewu rosnąć…

Kiedy autor niniejszej części raportu rozmawia w Polsce i za granicą na te tematy, często słyszy pytanie: „Jak to się stało, że nie było sygnałów ostrzegawczych, że wcześniej jakoś starczało tych pieniędzy?”. I wyjaśnia: sygnały ostrzegawcze były i analitycy nie raz ostrzegali przed nadchodzącym kryzysem. Byli oni jednak zakrzykiwani przez chór obrońców państwa opiekuńczego, że domaganie się cięć wydatków jest aspołeczne, że to nieuzasadnione czarnowidztwo i że należy bogatych cisnąć jeszcze bardziej, by zapewnić pieniądze na „niezbędny socjal” (to samo słyszymy zresztą – i widzimy w działaniu – także obecnie!). Natomiast powody, dla których udawało się tak długo unikać bankructwa państwa opiekuńczego są bardziej złożone.

Po pierwsze, powojenna ekspansja gospodarcza na Zachodzie uczyniła na politykach wrażenie niemal nieograniczonych możliwości. Na rynek pracy w latach 50. i 60. XX w. wchodziły znacznie liczniejsze roczniki niż zeń odchodziły na emeryturę czy rentę. Pieniędzy ze składek ubezpieczeniowych było więc w bród i politycy mogli dzięki temu okazywać się dobrymi wujkami, podnosząc poziom emerytur znacznie powyżej tego, który wynikałby z wysokości składek wnoszonych przez okres pracy zawodowej osób przechodzących na emeryturę. Nie oznaczało to wówczas naruszenia równowagi między wpływami ze składek a wydatkami systemu ubezpieczeń.

Ale proporcje demograficzne stopniowo ulegały niekorzystnym zmianom, więc politycy w latach 60., które były także latami ideologicznej ekspansji kolektywistycznych idei, zaczęli rosnąco dorzucać pieniędzy na „socjal” z kolejnego źródła, jakim były coraz wyższe podatki. W krajach OECD relacja wydatków publicznych do PKB (w skrócie: WP/PKB) zaczęła rosnąć: z 29 proc. w latach 60., do 37 proc. w latach 70., 47 proc. w latach 80. i 50 proc. w latach 90. XX w. Podatki, rzecz oczywista, rosły w podobnym tempie. Dodajmy też, że w Europie Zachodniej te relacje były z reguły jeszcze wyższe niż w szerszym gronie krajów OECD.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger z Kilońskiego Instytutu Gospodarki Światowej podjął próbę znalezienia zależności między wzrostem relacji WP/PKB a spadkiem dynamiki wzrostu gospodarczego. Heitger obliczył, że wzrost udziału wydatków publicznych o 10 pkt. proc. owocuje w okresie dekady spadkiem tempa wzrostu PKB o 0,5 proc. rocznie. Nowsze studia potwierdzają te negatywne relacje między rosnącym poziomem podatków i wydatków publicznych a słabnącą dynamiką PKB.

Wyniki wzmiankowanych badań potwierdzają – warto przypomnieć – pesymistyczne poglądy Ludwiga Erharda, ojca powojennego niemieckiego cudu gospodarczego. Erhard, obserwując szybki wzrost redystrybucji w zachodnich Niemczech, stwierdził już w 1964 r., że system oparty na zasadzie „życia z ręką w kieszeni sąsiada” nie może przynieść dobrych efektów gospodarczych w dłuższym okresie.

Wracajmy jednak do wyjaśnień, jak narastały problemy finansowania państwa opiekuńczego. Coś zaczęło zmieniać się pod koniec lat 70. XX w. Coraz wyraźniejsze było niezadowolenie obywateli ze wzrostu podatków, niestabilności wzrostu gospodarczego i rosnącej inflacji. Jednocześnie następował intelektualny powrót do klasycznej ekonomii, wzmocnionej nowymi nurtami ekonomii neoinstytucjonalnej (teorii praw własności, teorii ekonomicznej analizy polityki, logiki działań zbiorowych i in.). Efektem zmian politycznych i intelektualnych był wybór takich wolnorynkowych polityków jak Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii i Ronald Reagan w Stanach Zjednoczonych.

Ta liberalna kontrrewolucja „odsztywniła” w pewnym stopniu niektóre gospodarki zachodnie, przyśpieszyła nieco ich wzrost gospodarczy i przyczyniła się do wzrostu nastrojów niechętnych dalszym podwyżkom podatków. Jednakże znaczne odłamy podatników opierających się dalszym podwyżkom podatków nadal domagały się wzrostu rozmaitych świadczeń społecznych. Jak to określił dowcipnie znany politolog z Kalifornii, prof. Aaron Wildavsky, „dostrzegliśmy nieprzyjaciela – i okazaliśmy się nim my sami”.

Politycy dostrzegli owe swoiste rozdwojenie jaźni większości elektoratu i zaczęli szukać nowych sposobów umizgiwania się do wyborców. Wcześniej już zresztą dostrzegli jeden jeszcze sposób, niewymagający podnoszenia podatków i sprawiający wśród wyborców wrażenie otrzymywania czegoś za nic. Były to regulacje zastępujące podatki jako instrument podnoszenia poziomu materialnego komfortu wyborców.

Regulacje więc podnosiły co jakiś czas na wyższy poziom płacę minimalną, zwiększały liczbę dni wolnych od pracy (świąt i urlopów), skracały tydzień pracy, itd. Koszty tych regulacji nie musiały być ponoszone przez budżet, z wyjątkiem kosztów dotyczących pracowników sektora publicznego. Ponosili je pracodawcy. Ale, jak to przez lata podkreślał noblista Milton Friedman, nie istnieje obiad za darmo. Ktoś za niego musi zapłacić i tym kimś nie byli tylko pracodawcy. Pracobiorcy aktualni i potencjalni płacili również za tę hojność z cudzych kieszeni utratą pracy lub – częściej jeszcze – dłuższym okresem bezowocnego poszukiwania pracy, gdyż wyższe koszty przerzucone na pracodawców przekładały się na wyższe ceny produktów i usług, a w efekcie ceteris paribus na niższy popyt i niższe zatrudnienie.

Skala umizgiwania się do elektoratu via regulacje jednakże nie wystarczała. Ponadto niepracująca część elektoratu niewiele mogła na tych regulacjach skorzystać. Zaczął się kolejny, brzemienny w skutki, okres, mianowicie zwiększania wydatków publicznych bez ekwiwalentnego zwiększania dochodów budżetu. Mówiąc otwarcie: okres zadłużania kraju. I okres ten zaczął się na długo przed wielkim kryzysem finansowym i trwa do dziś. Zaciąganie długu u przyszłych pokoleń, które płacić miały za dzisiejszy „socjal” i za dzisiejsze zobowiązania wobec jutrzejszych emerytów, stało się zjawiskiem charakterystycznym dla większości krajów zachodnich. Deficyty budżetowe ostatecznie przestały być zjawiskiem charakterystycznym dla fazy recesji w cyklu koniunkturalnym.

Ta era finansowania „socjalu” z deficytu budżetowego trwała niezmieniona do roku 2007, do początku wielkiego kryzysu finansowego. W folklorze politycznym świata zachodniego ów kryzys miał być jakimś zdarzeniem szczególnym, jakąś katastrofą spowodowaną przez zachłanne, ciemne siły międzynarodowych finansów. Z punktu widzenia sposobów finansowania „socjalu” w świecie zachodnim czas kryzysu jest tylko kontynuacją. Zmieniła się jedynie skala tych deficytów. Zaczęło się „wielkie zadłużanie”.

A oto kilka przykładów tego, jak szybko od 2006 r. (ostatniego roku przed kryzysem) do roku 2010 rosła relacja wydatków publicznych do PKB w wybranych krajach:

w USA z 36,0 proc. do 42,3 proc.;

w Wielkiej Brytanii z 44,3 proc. do 51,0 proc.;

we Francji z 52,7 proc. do 56,2  proc.;

w Hiszpanii z 38 proc. do 45 proc;

w Portugalii z 44,5 proc. do 50,7 proc.;

w Grecji z 45,2 proc. do 52,9 proc.  (w 2009 r.).

Uwaga polityków, finansistów i analityków koncentruje się zwykle na skali deficytów budżetowych i na relacji długu publicznego do PKB. Ale, jak autor niniejszej części raportu podkreślał wyżej, to właśnie rosnąca relacja wydatków publicznych do PKB jest czynnikiem redukującym bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania i to ona powoduje spadek dynamiki wzrostu gospodarczego.

Ma to poważne następstwa, gdyż zamyka politykom drogę „ucieczki z zadłużenia” przez stymulację makroekonomiczną. Wiele wskazuje na to, że politycy nie mają już więcej królików, które – w celu kontynuacji finansowania „socjalu” – mogliby jeszcze wyciągnąć z coraz bardziej wyświechtanego cylindra. Nieprzyjemna fiskalna arytmetyka – by sparafrazować najnowszego noblistę z ekonomii, prof. Thomasa Sargenta – zmusi ich niezadługo do zmierzenia się z rzeczywistością.

Ucieczka elit od rzeczywistości: Niemcy wygrali na kryzysie, to niech Niemcy zapłacą za kryzys…

Innym przejawem ucieczki od rzeczywistości jest rosnąca presja na Niemcy jako kraj, który rzekomo zyskał najwięcej na powstaniu strefy euro, a więc powinien wnieść największy wkład w jej ratowanie. Mówiąc otwarcie: niech Niemcy sfinansują rozmaite przedsięwzięcia ratunkowe. Rosnącej presji towarzyszy też rosnąca niechęć do Niemiec, kanclerz Angeli Merkel i Niemców w ogólności, że ci mają czelność domagać się, by inni uporządkowali najpierw swoje finanse.

Niechęć do Niemców aż bulgocze w tytułach i tekstach wypowiedzi. Jedna z niedawnych okładek londyńskiego „The Economist” pokazywała tonący statek „Europa” i pytanie do kanclerz Merkel: „Czy może wreszcie zechciałaby pani zmienić kurs?”, a wcześniej „Wall Street Journal” opublikował artykuł pod tytułem: „Groźna niemiecka maszyna eksportowa wymaga włączenia biegu wstecznego”. Polska nie wyróżnia się, niestety, na plus, bo i u nas w „Dzienniku Gazecie Prawnej” można znaleźć tytuł: „Jak Niemcy zarabiają na kryzysie”, z zawistnym tekstem, że jest tylko jeden kraj, który wiedzie dziś prawdziwe dolce vita. A przecież nie cytuje się w niniejszym raporcie prasy brukowej!

Ci wszyscy zawistnicy, w tym politycy szukający usprawiedliwienia dla braku odwagi do podejmowania trudnych reform, powinni zadać sobie kilka pytań. Po pierwsze, jak to się dzieje, że arogancki, agresywny, nieczuły na potrzeby innych nacji rząd i wspierająca go koalicja od dawna „dołuje” w sondażach i przegrywa jedne po drugich regionalne wybory? I, po drugie, dlaczego skoro Niemcy rzekomo tak bardzo skorzystali z wprowadzenia strefy euro, tak wielu Niemców ma pretensje do rządzących, że są zbyt miękcy wobec leni i utracjuszy?

Koronnym argumentem, że to głównie Niemcy skorzystały na stworzeniu Eurostrefy, są osiągane przez nie nadwyżki w handlu zagranicznym, które w 2009 r., roku najgłębszego kryzysu, przekroczyły 5 proc. niemieckiego PKB. Tylko ci, którzy tak twierdzą – o wstydzie, czasem także ekonomiści, którzy powinni wiedzieć lepiej – nie zadali sobie pytania, czy owe 5 proc. PKB w 2009 r. to był wyjątek, który nie zdarzył się wcześniej, np. przed wprowadzeniem strefy euro, czy też nadwyżka w handlu zagranicznym jest immanentną cechą niemieckiej gospodarki.

Odpowiedź znajdziemy w tabeli, w której statystyki bilansu handlowego Niemiec dla lat 1955–
–1983 pokazują wyraźnie, że przez cały ten okres Niemcy miały – mniejszą lub większą – nadwyżkę eksportu nad importem. Już w 1955 r. szybko odbudowujące swą gospodarkę Niemcy Zachodnie miały nadwyżkę eksportu rzędu ponad 5 proc. PKB. Czyli znaczenie posiadania wspólnej waluty, o ile istnieje w ogóle, jest raczej niewielkie. O nadwyżce eksportowej decydują najwyraźniej inne czynniki.

W handlu, nie tylko międzynarodowym zresztą, obok czynnika cenowego ważną rolę odgrywa jakość wykonawstwa, nowoczesność i inne pozacenowe czynniki konkurencji. W dużym stopniu można je określić jako reputacyjne. Otóż Niemcy od dawna mają wysoką reputację jako producenci maszyn i urządzeń, artykułów precyzyjnych i optycznych, czy materiałów chemicznych. I dlatego popyt na ich produkty jest nieodmiennie tak wysoki.

Saldo obrotów handlu zagranicznego Niemiec jako proc. niemieckiego PKB, w latach 1955–1983

Rok     Saldo (w proc. PKB)

1955

1960

1965

1970

1975

1980

1983    +5,4

 +3,0

 +1,0

 +1,2

 +2,7

 +1,6

 +4,3

Źródło: The Economist, Economic Statistics 1900–83, London, 1985.

Tego stanu rzeczy nie zmieniały przez dziesięciolecia kolejne rewaluacje marki. Jak dziś wobec Chin, tak przedtem wobec Niemiec wywierano presję w kierunku wzmocnienia marki, w czym widziano lekarstwo przeciw trwałym niemieckim nadwyżkom w bilansie handlowym i płatniczym. W odróżnieniu od Chin komunistycznych, Niemcy podchodzili ze zrozumieniem do problemów swoich zachodnich partnerów i co jakiś czas rewaluowali markę. Nadwyżka na krótko zmniejszała się, a następnie zaczynała ponownie rosnąć. Po prostu, trudno było w gospodarce opartej na prywatnej własności i zysku zrezygnować z kupowania najlepszego produktu potrzebnego firmie.

Jeśli nie z pasożytowania na Eurostrefie, to skąd się biorą tak dobre wyniki Niemiec? Ano z ciężkiej pracy i licznych wyrzeczeń. Był taki okres, od końca lat 80. XX w., że Niemcy byli przez wysokiej klasy analityków uważani za „chorego człowieka Europy”, który w następstwie ogromnego ciężaru państwa opiekuńczego i przeregulowania gospodarki (zwłaszcza rynku pracy!) nie był w stanie sprostać konkurencji i rósł najwolniej spośród „starych” krajów Unii.

W którymś momencie zrozumiano w Niemczech, że tak dalej już się nie da. Zaczęto, na niemiecki sposób, to znaczy powoli i po tysiącu konsultacji, zmieniać pewne rzeczy. Rządy chadecji pod przywództwem kanclerza Helmuta Kohla zaczęły zmniejszać nieco górę „socjalu”. Ta, jak to w rozmowach z niemieckimi kolegami nazywałem Millimeterpolitik, zaczęła przynosić efekty. Udział wydatków publicznych w PKB (który jest dobrą miarą istniejących bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania) osiągnął szczyt w 1995 r. – 54,8 proc. – a potem zaczął się zmniejszać, aby wreszcie ustabilizować się poniżej 50 proc. Nawet w kryzysowym 2009 r. nie przekroczył on połowy PKB (47,5 proc.), a dzisiaj jest na tym samym poziomie co w Polsce (45–46 proc). Dla nas to bardzo dużo, ale biorąc pod uwagę punkt startowy Niemiec, to niemałe osiągnięcie.

Zmieniać się zaczęły też regulacje. Niemcy jako jedni z pierwszych w Europie wyciągnęli wnioski ze starzenia się społeczeństw i zagrożenia, jakie stanowi ono dla finansów publicznych w ogóle, a w krajach patologicznie przerośniętego państwa opiekuńczego w szczególności. Dlatego ustawę o (stopniowym) wydłużaniu wieku przechodzenia na emeryturę do 67. roku życia dla mężczyzn i kobiet wprowadzono tam wcześniej niż gdzie indziej. Zwiększono też minimum czasu pracy w uprzywilejowanych zawodach, takich jak np. nauczyciele, z – wyższego niż w Polsce – minimum 21 godz. tygodniowo najpierw do 24, a potem do 28 godz.

Po chadekach przyszli socjaldemokraci, którzy też dołożyli cegiełkę do budowy bardziej efektywnej i konkurencyjnej gospodarki niemieckiej. Za rządów kanclerza Gerharda Schroedera rozluźniono niesłychanie restrykcyjne reguły zwolnień z pracy, ograniczono też nieco możliwości żerowania na systemie zasiłków dla bezrobotnych, a także wprowadzono szereg innych innowacji.

Skoro mówimy tutaj o odwadze niemieckich elit, to warto też podkreślić umiarkowanie i dyscyplinę niemieckiego społeczeństwa. Płace w Niemczech prawie nie rosły w wymiarze realnym przez więcej niż dekadę. Konsumpcja prywatna znajdowała się w stanie stagnacji. Reformy czasów Kohla i Schroedera nie zmieniły, rzecz jasna, gospodarki niemieckiej w wolnorynkową, ale dały nieco więcej swobody niemieckim firmom. I te wykorzystały stworzone możliwości. Gospodarka przyśpieszyła, a zatrudnienie rośnie i to, co ważniejsze, w sektorze prywatnym, a nie jak np. we Francji, poprzez tworzenie na poły fikcyjnych miejsc pracy w administracji (co obiecał w kampanii wyborczej kandydat, a obecnie prezydent Hollande).

Jest sprawą oczywistą, że reformy, tak wydatkowe, jak i regulacyjne, potrafią dla niektórych być bolesne. Część niemieckiego społeczeństwa była (i jest nadal) niezadowolona z faktu, że manna socjalna spada z nieba (nieco) węższym strumyczkiem. Nauczyciele są niezadowoleni z podwyższonego minimum czasu zajęć w szkole. A wszyscy pracujący mają za sobą dekadę i więcej bardzo wolnego tempa wzrostu płac.

Ale to dzięki temu umiarkowaniu w drugiej połowie poprzedniej dekady nastąpiła poprawa konkurencyjności niemieckich produktów. Nic więc dziwnego, że poniósłszy owe – wcale niemałe – koszty ustabilizowania gospodarki i przyśpieszenia wzrostu gospodarczego, większość Niemców z niechęcią patrzy na tych, których mieliby wziąć częściowo na swój garnuszek. I to garnuszek, w którym przez długi czas przybywało tak niewiele (a zaczęło przybywać właśnie w wyniku kosztownych reform). Niedawno redaktor liberalnego „Die Zeit” Joseph Joffe przypomniał, że niemiecka konkurencyjność wzięła się z przeprowadzonych reform, do których nie palił się „Club Med”. Obok niechęci Niemców do płacenia za rozrzutność innych, nie mniej ważny wydaje się argument, który do lata 2012 r. praktycznie prawie nie pojawiał się w dyskusjach politycznych, kiedy to domagano się od Niemiec finansowania różnych pomysłów na ratowanie strefy euro. Autorom niniejszego projektu idzie mianowicie o niebezpieczeństwo ekonomiczno-finansowego przeciążenia Niemiec zobowiązaniami z tytułu rozmaitych przedsięwzięć ratunkowych.

Bierze się ono z forsowania rozwiązań instytucjonalnych, które mają wysokie prawdopodobieństwo niepowodzenia, tworzą zachęty do kontynuacji „jazdy na gapę” w strefie euro i zmniejszają presję na rządy i społeczeństwa w kierunku realizacji trudnych reform. Ale nie tylko. Niebezpieczne jest także i to, że większość spośród nich opiera się – co tu udawać – na wykorzystywaniu wysokiego standingu finansowego jednego kraju strefy euro, to znaczy Niemiec.

Prawie wszyscy amatorzy ratowania strefy euro w jej dotychczasowym kształcie proponują rozwiązania, które opierają się na jednym filarze. Tym filarem jest wspomniany wyżej wysoki standing finansowy Niemiec. Tyle że filar ten nie pozostanie niewzruszony na wieki, gdy nawiesza się na nim zbyt wielki zakres zobowiązań. A co się stanie, gdy rynki finansowe ocenią, iż skala narzuconych Niemcom zobowiązań przekracza granice bezpieczeństwa finansowego tego kraju? I Niemcy utracą swą najwyższą wiarygodność kredytową? Warto zauważyć, że pierwsze sygnały zaniepokojenia agencji ratingowych mamy już za sobą.

Należy rozumieć obawy samych Niemców przed kolektywizacją kosztów eurostrefy i jednoczesną prywatyzacją korzyści z „jazdy na gapę” oraz unikania trudnych i kosztownych kroków stabilizacyjnych przez kraje prowadzące rozrzutną politykę fiskalną. Ale krytycyzm wobec Niemiec zaczynają równoważyć – nieliczne na razie – głosy rozsądku. Pojawiają się więc artykuły, które ostrzegają, że ci Europejczycy, którzy „izolują i przeciążają Niemcy, [czynią to – J.W.] na własne ryzyko”.

Tak czy inaczej, z sympatii czy z rozsądku (oświeconego interesu własnego), warto wspierać Niemców w ich staraniach o zachowanie równowagi i racjonalnej oceny konsekwencji oczekiwanych od nich poświęceń. Załamanie standingu ekonomiczno-finansowego tej największej i najbardziej sprawnej gospodarki europejskiej byłoby znacznie większym zagrożeniem niż cokolwiek, co mogłoby się wydarzyć ze strefą euro. Zagrożeniem nie tylko dla samych Niemiec, lecz także dla tych krajów, których gospodarki są ściśle splecione z gospodarką niemiecką. A więc także i dla Polski. Zamiast ślepo wspierać różne wielce ryzykowne przedsięwzięcia ratunkowe strefy euro należy, wspierając Niemcy, nawoływać do zdroworozsądkowej analizy kosztów i efektów oraz określenia poziomu ryzyka tych przedsięwzięć.

Z tej perspektywy należy zresztą patrzeć na całą Unię Europejską, nie tylko na wspólną walutę. Klasyczne podejście liberalne wiąże przyczyny i skutki: poziom wolności ekonomicznej i efekty funkcjonowania w warunkach takiej wolności. Taka analiza kosztów/efektów podpowiada, że fundamentem wzrostu zamożności i stabilności (nie tylko ekonomicznej!) w powojennej zachodniej Europie są liberalne konstrukcje unii celnej i wspólnego rynku. Po upadku komunizmu stały się one takimi również i dla naszej części Europy.

Wartość dodana, że użyję czysto ekonomicznej terminologii, całej reszty unijnego bagażu jest w najlepszym razie dyskusyjna. Dotyczy to zarówno ponad stu tysięcy stron unijnych regulacji, owego acquis communautaire, środków pomocowych, antyociepleniowej krucjaty czy wreszcie unii walutowej w jej przyjętym – i dotychczas realizowanym – kształcie. Należy dokonać ponownej oceny tychże i albo je w bezpieczny sposób poprawić, albo – jeśli okaże się to niemożliwe – mieć odwagę spisać na straty. Niestety, na razie ogromna większość europejskich elit ciągle ma nadzieję, że nic nie trzeba będzie zmieniać, jeśli tylko uda się zmusić Niemców, by raz jeszcze okazali się „dobrymi Europejczykami” i sypnęli groszem, nie myśląc o konsekwencjach sytuacji, w której niemieckie pieniądze czy gwarancje pieniędzy mogłyby się okazać niewystarczające…

Ucieczka od rzeczywistości: recepty populistycznych antyelit

Zanim przyjrzymy się populistycznej opozycji w zachodniej Europie, warto jeszcze dokończyć oceny rządzących elit. Otóż te elity – lewicowe (socjaldemokratyczne) czy prawicowe (konserwatywne bądź konserwatywno-liberalne) – cierpią nie tylko na disconnect, czyli rozłączenie preferowanych przez nie rozwiązań i realnego świata, lecz także na grzech pychy.

Przypadek wad konstrukcyjnych i wad polityki prowadzonej w ramach skonstruowanych instytucji strefy euro jest doskonałym przykładem popełnianego notorycznie grzechu pychy europejskich elit. Ich sposób myślenia można scharakteryzować następująco: „Oto my, rządzący Europą, możni tego europejskiego świata, stworzyliśmy – czerpiąc z zasobów naszej nieskończonej mądrości – europejską unię walutową, która ma trwać po wiek wieków. I nie tyle dla wygody życia gospodarczego i obywateli tu żyjących, ile jako dowód naszej dalekowzroczności i potrzeby postępowych przemian”.

Otóż takie podejście do problemu stwarza ogromne bariery dla racjonalnego dyskursu na temat niezbędnych zmian w strefie euro. Wszelkie koncepcje ograniczeń liczby członków strefy do tych, którzy zdolni są stosować się do reguł gry Eurostrefy, spotyka się z natychmiastową krytyczną kontrą, że to pogrzebie „wielki projekt europejski”. To samo dotyczy reguł gry Eurostrefy, których stosowanie prowadziłoby do automatycznego wykluczania tych, którzy chcą w niej „jeździć na gapę”. Akceptowalne są tylko te rozwiązania, które nie odnoszą się do faktu, iż członkostwo w klubie nakłada na członków pewne obowiązki, ci zaś, którzy się z tych obowiązków nie wywiązują, powinni zostać z klubu wykluczeni.

Jest to sytuacja doskonale opisana w esejach filozoficznych Leszka Kołakowskiego zatytułowanych „Rozmowy z diabłem”. Jedno z opowiadań dotyczyło sytuacji, w której ktoś dostał się do nieba i tam właśnie się „zbiesił”. Problem filozoficzny był następujący: czy można wydalić z nieba kogoś, kto boskim wyrokiem został uznany za osobę godną niebiańskiej przyszłości? Przecież taka decyzja oznaczać musi podważenie zasady, że Bóg jest nie tylko wszechmogący, lecz także wszechwiedzący – a więc nie może się mylić! Z czymś podobnym mamy właśnie do czynienia w Europie. Oto możni strefy euro zdecydowali się stworzyć instytucję, która istnieć ma po wiek wieków. I każda propozycja zmiany, która nie podtrzymuje fikcji wiecznotrwałości Eurostrefy, podważa domniemanie nieskończonej mądrości, czyli nieomylności jej twórców.

Mamy więc europejskie elity niezdolne do oparcia swoich propozycji ratunkowych na fundamentalnej zasadzie filozoficznej zachodniej cywilizacji, jaką jest racjonalność instrumentalna. To znaczy, że podejmowane działania muszą być adekwatne do realizacji celów, które chce się osiągnąć, stosując owe instrumenty.

Niestety, antyelity – czyli rozmaite ugrupowania populistyczne – oferują jeszcze mniej kompetencji i rozsądku. Oczywiście, są one popularne i ta popularność rośnie w miarę, jak pogarsza się sytuacja gospodarcza i jak pojawiają się zapowiedzi i próby (dość nieśmiałe, na ogół) dokonania korekt ilości manny spadającej z nieba, czyli strumienia beneficjów „państwa socjalnego”. Pomysły populistycznych antyelit, jeśli wychodzą poza protesty, są rozpaczliwie mało kompetentne. Przyjrzyjmy się poglądom i postulatom antyelit we Francji, gdzie i lewackie (skrajna lewica), i „prawackie” (skrajna prawica) ugrupowania zdobyły łącznie około jednej trzeciej głosów w niedawnych wyborach prezydenckich i parlamentarnych.

I co one oferują niezadowolonemu społeczeństwu? Skrajna lewica stare, zużyte komunały: cisnąć bogatych, opodatkować banki, podnieść płace, zakazać zwolnień z pracy, itd. Jeśli czymś różnią się te propozycje od tego, co zapowiadają rządzący socjaliści w stylu prezydenta Hollande’a, to raczej formą niż treścią. Historia dowiodła, że nic dobrego z tego nie może wyniknąć i nie wyniknie. Niezależnie od tego, czy rządzić będzie lewica należąca do elity, czy do antyelity.

A co z pomysłami na przyszłość antyelitarnego Frontu Narodowego na prawicy? Ich pomysły nie są lepsze. Wprawdzie można zrozumieć postulat wyjścia Francji ze strefy euro, ale gdy dwóch mówi to samo, to wcale nie musi znaczyć to samo! Szefowa stronnictwa, pani Marine Le Pen, mówi bowiem jednym tchem o wyjściu nie tylko ze strefy euro, lecz także z unii celnej, czyli faktycznie z Unii Europejskiej, co oznacza, iż nie rozumie, że to właśnie unia celna i wspólny rynek są fundamentem, na którym zbudowana została zamożność „starych” krajów Unii, w tym także Francji. Całą resztę można różnie oceniać, ale to jedno jest bezsporne w świetle wiedzy ekonomicznej.

Obalenie tego fundamentu zamożności ma się odbywać pod hasłem ochrony miejsc pracy dla Francuzów. Może zwabić wielu, którzy nie mają pojęcia o ekonomii i nie rozumieją, że utrzyma się istniejące, na ogół gorsze, miejsca pracy w niskowydajnych gałęziach produkcji, ale utraci się miejsca w proeksportowych, bardziej wydajnych i lepiej płatnych gałęziach. Ale to tylko początek problemów!

Pojawia się bowiem pytanie, czy Francuzi znów pójdą pracować do zakładów włókienniczych, tkalni, zakładów odzieżowych i innych. Przecież będą tam mieli stawki znacznie niższe od tych, które otrzymywali w zakładach pracy, z których zostali zwolnieni. Także nowo wchodzący na rynek pracy mają inne (często mało realistyczne zresztą) oczekiwania. I jedni, i drudzy zwrócą się raczej do i tak już przeciążonego systemu opieki społecznej po zasiłki, których we Francji jest – jak Mickiewiczowskich much na Litwie – dostatek.

Jedyni, którzy być może pojawią się w tych zakładach (o ile takie powstaną!), to będą imigranci. I to też tylko tacy imigranci, którzy przybyli do Europy, by tu pracować, a nie po to, by wygodnie (według ich poziomu oczekiwań) żyć sobie z „socjalu”. Ale partia pani Le Pen jest też przeciwko imigracji. I w dodatku, jak większość partii – tak mainstreamowych, jak i populistycznych – nie rozumie różnicy między tymi dwoma rodzajami imigracji do bogatej Europy. O polityce imigracyjnej, a raczej jej braku w Unii Europejskiej i w poszczególnych krajach będzie jeszcze mowa na końcu raportu. Tutaj wystarczy tylko podsumować, że oferty antyelit – ocenione na przykładzie Francji – nie wnoszą prawie nic sensownego do dyskusji o problemach Europy.

Ucieczka od rzeczywistości: Południe patrzy na Europę

Jak do tej pory opisywaliśmy celowe najczęściej odrzucenie realiów i poszukiwanie tematów oraz rozwiązań zastępczych przez polityczne elity Europy. Włączyliśmy w te rozważania także antyelity – rosnące w siłę partie populistyczne – aby udowodnić, że antyelity również nie mają niczego do zaoferowania borykającej się z poważnymi problemami Europie. Problemy są poważne, natomiast środki, które mogłyby rozwiązać te problemy, poważne najczęściej nie są.

Zauważają to nie tylko nieliczni Europejczycy czy szerzej: część (znacznie mniejsza) zachodnich elit. Zauważają to także w krajach Południa, jak od pewnego czasu określa się kraje Azji, Afryki, Bliskiego i Środkowego Wschodu oraz Ameryki Łacińskiej.

Politycy z tych obszarów naszego globu, zwłaszcza ci, którzy uczestniczą w spotkaniach rozmaitych instytucji gospodarczych i finansowych współczesnego świata, patrzą na zachowania Europejczyków, zwłaszcza tych ze strefy euro, z pewnym zaskoczeniem i – nie czarujmy się – także z rosnącą irytacją. W oczach tych polityków wszystkie pomysły w rodzaju euroobligacji, mutualizacji zobowiązań banków, dodruku pieniądza przez Europejski Bank Centralny i inne propozycje jawią się jako działania zastępcze, jako chęć uniknięcia tych – dobrze znanych – programów stabilizacyjnych, które pociągają za sobą bolesne cięcia wydatków publicznych i jako takie mających określone koszty społeczne i polityczne.

Inaczej mówiąc, Europejczycy po prostu nie chcą zastosować się do recept, które przedtem oferowali popadającym w ekonomiczne tarapaty krajom Południa. Elity krajów Południa podejrzewają jeszcze coś gorszego, mianowicie że Europejczycy w swojej pysze uważają w głębi duszy, iż oni są powyżej takich prostych, bolesnych, ale skutecznych – jak dowodzi historia – działań. I trudno dziwić się Południu, że tak uważa. W końcu gry i zabawy wokół zmian konstrukcyjnych w strefie Euro przez możnych europejskiego świata wskazują, że tak jest w istocie.

Zmienia się zatem stosunek do Europy. Niegdyś pełen rewerencji i skłonności do akceptacji europejskich rekomendacji w sprawach rozwoju m.in. gospodarki i nauki, dzisiaj pełen widocznej irytacji, a nawet rosnącego protekcjonalizmu graniczącego z lekceważeniem. Wiele mówi na ten temat rysunek, który jeden z autorów zauważył w hinduskim dzienniku „Economic Times” podczas konferencji w New Delhi. Jest to satyryczna wizja XXI w., z Indiami w roli najszybciej rosnącej gospodarki światowej. Europę na owym rysunku reprezentuje staruszek z naszyjnikiem z eurogwiazdek na szyi i napisem: „Unia Zbankrutowanych Emerytów”.

Oczywiście, można – patrząc na takie ukazanie UE i w ogóle Zachodu – potraktować to jako typową Schadenfreude. Oto byłe europejskie kolonie i w ogóle biedota pozostawiona w tyle przez szybko rosnący w ostatnich kilkuset latach świat zachodni odreagowuje swoje frustracje i kompleks niższości. To wszystko prawda. Tyle że rodzaj złośliwego komentarza trafia w dziesiątkę. (Tak samo jak z drugiej strony ideologicznego spektrum nie mniej złośliwy i celny jest komentarz na tym samym rysunku do Kuby i Wenezueli, opatrzonych nazwą: „Socjalistyczny Park Jurajski”).

Krajom Południa, a zwłaszcza tej ich części, która szybko przekształca się w uprzemysłowioną średnio rozwiniętą gospodarkę, nie podobają się też inne pomysły Europy – tym razem dotykające ich bezpośrednio. W niniejszym raporcie nie zajmujemy się szczegółowo polityką klimatyczną Unii Europejskiej, głównego proponenta takiej polityki w skali światowej. Niemniej nie sposób nie uwzględnić tej kwestii także w kontekście relacji Europy z Południem, bowiem dotyka ona szybko słabnącej pozycji Europy w stosunkach międzynarodowych, a zwłaszcza stosowania tego, co politycy europejscy i ich apologeci nazywają soft power. Otóż w miarę jak Europa, oferując swoim obywatelom coraz więcej „socjalu”, wydawała coraz mniej na obronność, stworzyła sobie usprawiedliwienie właśnie w postaci doktryny „miękkiej siły”. Miałaby to być siła moralna, działań w dobrej sprawie. Takiej jak np. walka z globalnym ociepleniem spowodowanym przez człowieka.

Pozostawmy na uboczu dość wątłą – i coraz silniej podawaną w wątpliwość – wiedzę naukową stojącą za ową „walką”. Pozostawmy na uboczu nawet absurdalną ekonomikę walki z globalnym ociepleniem. Lord Nigel Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę ostatnią kwestię w swej niedawnej książce. Potraktował on alarmistyczne projekcje ONZ-owskiej komisji (IPCC) poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia, a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez większych szans na sukces w postaci obniżenia temperatury!).  Otóż gdyby nie robić nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby minimalne. Bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260 proc., a kraje Południa zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem o 270 proc., a tenże PKB krajów Południa zwiększyłby się nieco ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście, same liczby znaczą mniej niż nic; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów. Niemniej pokazują one, że wielce kosztowne poświęcenia nie służą niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przez utwierdzone w swej nieomylności elity europejskie przekonania, iż podejmują one jedynie słuszne moralnie kroki – bez żadnego związku z oczekiwanymi efektami.

Szaleństwa Zachodu – mógłby ktoś powiedzieć – obciążają kosztami tylko Zachód i kraje Południa na zasadzie Schadenfreude powinny cieszyć się, że te pierwsze same strzelają sobie w stopę, spowalniając własny rozwój gospodarczy. Jednakże i historia gospodarcza ostatniego stulecia, i teoria ekonomii temu przeczą. Osłabienie w krajach bogatych zawsze spowalnia wzrost gospodarczy w krajach mniej zamożnych (dotyczy to nie tylko Europy Środkowo-Wschodniej!). I choćby z tej tylko przyczyny kraje Południa mogą czuć się zaniepokojone.

Ale to nie wszystko. Chęć krucjaty antyociepleniowej każe Europie domagać się od innych zobowiązań zmniejszenia emisji gazów ociepleniowych z CO2 na czele. A to już oznaczałoby bezpośrednie komplikacje i koszty dla słabiej rozwiniętych gospodarek Południa. Ponadto ambicje przywództwa kreują nowe pola konfliktu, jak np. wspomniany już podatek antyociepleniowy od samolotów latających do i po Europie.

Męczące niekiedy moralizatorstwo europejskich elit w tej sprawie – i w innych też! – budzi nie tylko irytację, lecz także opór. Oczywiście, europejskie elity nigdy nie przyznają się, że tak reklamowana przez nie same „miękka siła” Europy coraz mniej znaczy poza Europą (a w najlepszym razie poza światem zachodnim). Nawrócenia na antyociepleniową ekoreligię Zachodu prawie nie występują poza Zachodem. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę. W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych globalnych zjazdów ociepleniowych (Kopenhaga, Cancún, Durban czy niedawne „Rio+20”), że nie wspomnę o innych zachowaniach mocarstw europejskich w sprawach interwencji w Libii, a potem w Syrii, pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas, być może, nie trzeba będzie jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych zachowań. W kategoriach tej teorii siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same intencje, a nawet przykład, już nie wystarczają.

Tekst niniejszy jest częścią większego przedsięwzięcia podjętego przez czwórkę wymienionych autorów na zamówienie Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, w której autorzy ci są wykładowcami. Przedsięwzięcie nosi tytuł „Projekt Europa: problemy i pespektywy”.

Jan Winiecki

Profesor ekonomii, członek Rady Polityki Pieniężnej, profesor Uniwersytetu Aalborg (Dania) i Uniwersytetu Europejskiego Viadrina we Frankfurcie nad Odrą. Jest współzałożycielem i prezesem fundacji Centrum im. A. Smitha oraz współzałożycielem i byłym prezesem Towarzystwa Ekonomistów Polskich. Zasiadał w Radzie Nadzorczej EBOiR. Laureat Nagrody Kisiela.

Kazimierz Tarchalski

Doktor ekonomii. Z przyczyn politycznych w 1977 r. wyemigrował do Australii. Pracował na Uniwersytecie w Sydney. W administracji federalnej Australii pełnił funkcję doradcy w Ministerstwie Finansów Papui Nowej Gwinei. Wykładał ekonomię, finanse publiczne i tematykę ekonomii Dalekiego Wschodu na kilku polskich uczelniach. Obecnie jest związany z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie.

Bartłomiej Kamiński

Profesor ekonomii, wieloletni doradca Banku Światowego w sprawach handlu i inwestycji międzynarodowych, autor bądź współtwórca licznych publikacji głównie z zakresu integracji regionalnej i globalnej. Członek Rady Programowej „Bank and Credit” – czasopisma Narodowego Banku Polskiego. W latach 80. zaangażowany we współpracę z Międzynarodowym Biurem Solidarności w Brukseli oraz wspieranie organizacji polonijnych na emigracji. W latach 1992–1995 członek grupy badawczej Poland Policy Research Group Uniwersytetu Warszawskiego, kierowanej przez profesora Marka Okólskiego. Absolwent Wydziału Nauk Ekonomicznych Uniwersytetu Warszawskiego. Wykładowca Wydziału Nauk Rządowych Uniwersytetu Marylandzkiego w College Park, założyciel tamtejszego Ośrodka Badań Społeczeństw Pokomunistycznych, którym kierował w latach 1990–1996. Od 2008 r. prowadzi również zajęcia dydaktyczne w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Tomasz Mickiewicz

Profesor ekonomii, wykładowca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, współpracownik University College London, odznaczony przez Prezydenta RP Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta. Członek zespołu redakcyjnego „Post Communist Economies”. Należy do European Association of the Comparative Economic Studies oraz American Economic Association. W przeszłości związany z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim oraz University of California at Davis. W czasach PRL-u należał do Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, działał na rzecz Niezależnego Zrzeszenia Studentów, był także współtwórcą i redaktorem niezależnego czasopisma „Uczeń Polski”. W latach 90. był wiceprezydentem Lublina ds. ekonomicznych. Zaangażowany w liczne projekty badawcze z zakresu ekonomii, autor wielu publikacji naukowych dotyczących m.in. problemów przedsiębiorczości, funkcjonowania przedsiębiorstw, prywatyzacji i zmian instytucjonalnych

Ludzie z misją. Sylwetki europejskich liberałów. :)

Ryzykując zarzut o nieobiektywność, zacząć należy od konstatacji, że liberalizm z wielu powodów zajmuje wyjątkowe miejsce w historii rozwoju prądów intelektualnych, hierarchii wartości i światopoglądów człowieka cywilizacji łacińskiej. Spoglądając na jego istotę wyłącznie z ahistorycznej perspektywy współczesności, łatwo ulec wrażeniu, że jest tylko stylem myślenia, jednym z wielu, analogicznym do konkurencyjnych alternatyw z prawa i lewa. Rzeczywiście, ostatnie 50, 60 lat europejskiego życia politycznego było czasem relatywnie statycznego współistnienia w poszczególnych systemach partii politycznych, mieniących się „oficjalnymi” reprezentantkami któregoś ze światopoglądowych nurtów, często zresztą arbitralnie interpretowanych i dowolnie modyfikowanych w zależności od politycznych potrzeb chwili, konieczności koalicyjnych czy planów taktycznych liderów partii. W tej rzeczywistości politycznej łatwo mogło powstać wrażenie zwyczajności liberalizmu pośród innych nurtów ideologicznych, a w dodatku – przez wzgląd na centryzm stronnictw liberalnych – jego małej wyrazistości. Jednak jeśli cofnąć się w czasie o kolejne 100 lat i spojrzeć na niepoddającą się wielu prawidłowościom genezę liberalizmu, nie jako filozofii politycznej, ale jako ruchu społeczno-politycznego, angażującego do działania ludzi o określonym typie umysłowości, mentalności i charakterystycznych postawach, wówczas dostrzec można pewną różnicę pomiędzy modelem motywacji aktywistów angażujących się w ten ruch, a typowymi przyczynami podjęcia działalności publicznej przez ich adwersarzy. Z biegiem czasu znaczenie tej różnicy naturalnie malało, ale niekiedy dawała ona jeszcze o sobie znać (nie u wszystkich liberałów, co prawda), gdy w sytuacjach kryzysu instynktownie stawiano interes partii i jej wyborców na drugim miejscu, za interesem państwa, racją stanu, interesem ogółu.

http://www.flickr.com/photos/lac-bac/6348497252/sizes/m/in/photostream/
by BiblioArchives / LibraryArchives

Źródła woli

Partie konserwatywne, socjalistyczne lub socjaldemokratyczne, agrarne, reprezentujące tzw. katolicyzm polityczny (poprzednicy późniejszej chadecji) i regionalne/mniejszościowe były powoływane w celu zorganizowania i wzmocnienia politycznej reprezentacji interesów określonych grup społecznych. W przypadku ich aktywistów motywem osobistego zaangażowania w ruch była więc obrona określonych i najczęściej materialnych interesów tych członów społecznej stratyfikacji, do których sami należeli, bądź z którymi byli ściśle związani relacjami lojalnościowymi. Pierwotny charakter takiego czy innego interesu społecznego w procesie genezy zorganizowanej formy ruchu politycznego oznaczał przyjęcie przez warstwę aksjologiczną roli drugorzędnej i podporządkowanej. Ideologia w praktyce politycznej i pracy programowej tych stronnictw, o ile była w ogóle obecna (partie agrarne i regionalne mogły ją całkowicie pomijać), była dopasowana do wymogów i oczekiwań stawianych przez interesy wyborczej klienteli. Jej funkcja była definiowana w kategoriach idealnie utylitarnych, rozumiana jako filozoficzna podstawa materialnych roszczeń, odwołująca się do odpowiednio dobranych i zmanipulowanych wartości uniwersalnych w celu uzasadnienia i ugruntowania przekonania o słuszności roszczeń w kręgach społecznych szerszych od pierwotnej i bezpośrednio zainteresowanej klienteli, dających przeto widoki na zdobycie sankcji większościowej, a więc polityczny sukces i realizację programu w postaci zabezpieczenia interesów.

W opozycji do tego modelu genezy ruch liberalny kiełkował na fundamencie odwróconej kolejności zdarzeń i listy priorytetów. W okresie początkowym źródłem motywacji dla zaangażowania przeciętnego aktywisty liberalnego nie była ochrona lub zabezpieczenie interesów grupy, ale niezgodna na zastaną rzeczywistość, w której określone grupy uprzywilejowane tradycyjnym porządkiem feudalnej gospodarki, społeczeństwa stanowego, arbitralnej władzy monarszej i sojuszu tronu z ołtarzem zabezpieczały swoje interesy, odmawiając tego samego innym grupom. Z negatywnej diagnozy świata i poczucia niesprawiedliwości wyrósł kanon klasycznych wartości liberalnych i to przełożenie ich na język konkretnego programu politycznego, a następnie podjęcie próby jego urzeczywistnienia stanowiło pierwotne wezwanie do działania w przypadku liberalnym. W drugiej dopiero kolejności ujawniały się grupy społeczne, często bardzo różne i nietworzące żadnej spójnej kategorii, które zauważały w realizacji tego programu – a konkretnie w radykalnej zmianie istniejących, niekorzystnych dlań relacji społecznych – szansę na zaspokojenie swoich aspiracji. Jest to o tyle istotne, że pozwala na postawienie tezy, iż idee liberalne były – jako jedyne – u swego zarania (gdy kształtował się kanon tych aksjologicznych wyobrażeń) wolne od manipulacji i przymusu modyfikacji, wynikającego z okoliczności istnienia a priori materialnych interesów wpływowych lobbies. Ten przejściowy brak czynnika, który dziś można by nazwać oportunizmem PR-owskim związanym z targetingiem politycznego produktu, uczynił te idee bardziej autentycznymi i uniwersalnymi, co zresztą znalazło oddźwięk w postaci łapczywego przyswajania wielu z nich przez konkurencyjne partie i nurty światopoglądowe XX w. W liberalizmie idea była pierwotna wobec interesów społecznych, które miała reprezentować. To nie idea dopasowywała się do interesów, to interesy, które dostrzegły zbieżność z ideą, przyłączały się do niej. Naturalnie, aktywiści najwcześniejszych struktur liberalnego ruchu w celu uprawdopodobnienia przetrwania idei i tworzonych partii także aktywnie poszukiwali tego rodzaju sojuszy. Dwa dowody na pierwotność idei wobec interesów w przypadku liberalizmu można znaleźć w wyborczej socjologii XIX-wiecznej. Po pierwsze, inaczej niż w przypadku środowisk konserwatywnych, agrarnych, a zwłaszcza katolickich i socjalistycznych, nigdy nie wykształcił się elektorat partii liberalnych, który byłby jasno definiowalny w kategoriach podziałów społecznych na klasy, wyznania czy miejsce zamieszkania. Liberałowie nierównomiernie czerpali ze wszystkich środowisk, a ich powodzenie w nich podlegało wyjątkowo silnym wahaniom, co wiązało się z większym prawdopodobieństwem zmiany przekonań i poglądów niż zmiany wyznania lub klasy przez danego człowieka. Po drugie, w tej samej epoce w różnych krajach, odwołujący się do tego samego zasadniczego kanonu wartości i programu, ruch liberalny zyskiwał znaczące poparcie w bardzo odmiennych środowiskach. Podczas gdy w Wielkiej Brytanii liberałowie mieli silne poparcie w kręgach robotniczych, w Niemczech było ono nieznaczne i tamtejszy ruch liberalny był w zasadzie ruchem mieszczańskim, dodatkowo pozbawionym szans na zdobycie poparcia katolików. W Holandii i Francji wielu katolików wspierało liberałów, natomiast w Belgii i we Włoszech liberałowie i katolicy byli do siebie nastawieni antagonistycznie. Wreszcie we wszystkich tych krajach poparcie dla liberałów było nieduże pośród chłopów i arystokracji ziemskiej, a jednak ci pierwsi stanowili bazę elektoratu liberalnego w Skandynawii, drudzy zaś w wielu regionach Austrii.

Udane reformy – nowe interesy

Pierwotna przewaga idei nad interesami stanęła jednak oczywiście przed trudną próbą czasu. Była to – być może paradoksalnie – próba tym cięższa, że ruch liberalny na początku swego istnienia odniósł znaczące sukcesy w większości państw Europy, a zasadnicze postulaty jego klasycznego programu zostały zrealizowane, nie tylko schodząc tym samym z agendy, lecz także wytwarzając nową sytuację, w której liberalizm przestawał być czystą ideą zmiany rzeczywistości, a stawał się – w naturalny sposób – siłą chroniącą niektóre elementy współtworzonej przezeń rzeczywistości przed dalszymi zmianami. Z punktu widzenia modelu motywacji do zaangażowania liberalnych aktywistów można wskazać trzy etapy procesu zmian, których jednak nie sposób w chronologii wyraźnie od siebie oddzielić. W pierwszym etapie, gdy kształtuje się kanon liberalnych wartości klasycznych, liberalizm jest ruchem intelektualnego zaangażowania w życie publiczne, w którym wyraźnie dominują przesłanki moralne. Jest ruchem intelektualnym, nie partyjnym. Jego zasadą funkcjonowania są struktury organizacyjne o bardzo niskim poziomie sformalizowania lub ich całkowity brak (za wyjątkiem Belgii, liberałowie długo angażowali się w życie polityczne, nie powołując partii politycznych, wielu uważało wręcz taką strukturę za obcą liberalizmowi jako takiemu). Siłą napędową są indywidualiści, jednostki o niezależnych umysłach, liderzy niełatwo poddający się mechanizmom frakcyjnej dyscypliny czy wpływom lobbystycznym. Kryterium kluczowym jest ich jednostkowy osąd i moralna ocena zgodności danych przedsięwzięć politycznych ze zinternalizowanym przez nich liberalnym credo oraz szerszymi kategoriami przyzwoitości. Tego rodzaju umysłowość idealnie pasuje do etapu generalnej kontestacji i zdecydowanej opozycji wobec istniejącego układu sił społecznych oraz wobec modelu relacji pomiędzy władzą a rządzonymi. Nieprzejednanie, odwaga cywilna i silny kręgosłup moralny są konieczne dla rzucenia wyzwania koteriom władzy.

Etap drugi jest etapem przejściowym. Konstytuuje go generalna kapitulacja sił ancien régime’u przed naporem liberalnej krytyki, gdy jednak przeprowadzone zostały jeszcze dość nieliczne zmiany, zaś kręgi wcześniej uprzywilejowane nadal wierzą w utrzymanie swoich wpływów pod fasadą zmian ustrojowych. Trwa wówczas spór polityczny na poziomie bardziej szczegółowych rozwiązań konstytucyjnych, a także w wielu dziedzinach życia ekonomicznego, społecznego i wyznaniowego. Na tym etapie wzmaga się rekrutacja i ruch liberalny rozrasta się, poszerzając szeregi o ludzi, którzy postanowili zaangażować się osobiście dopiero w momencie, gdy upadek wcześniejszego systemu stał się nieunikniony lub nieodwracalny. Oczywiście na tym etapie dyskryminowane wcześniej grupy społeczne także angażują się po stronie ruchu liberalnego, upatrując swojej szansy na przejęcie roli wpływowych lobby w nowej rzeczywistości. Rozpoczyna się proces formalizowania struktur partyjnych. Wpływową pozycję zachowują inspirujący liderzy intelektualni, ale rośnie także wpływ sprawnych organizatorów poparcia wewnątrzstrukturalnego.

O etapie trzecim można mówić w momencie ustanowienia w najważniejszych przedziałach rzeczywistości społeczno-politycznej oraz gospodarczej wolnościowego ustroju i uchwalenia legislacji zgodnej z programem i aksjologią liberalną. Krzepnie nowa struktura społeczna ukształtowana w warunkach kapitalizmu i liberalnego konstytucjonalizmu, stopniowo ewoluującego w kierunku liberalnej demokracji. W oczywisty sposób niektóre grupy społeczne są w stanie wykorzystać szanse nowego ustroju lepiej niż inne i stają się jego zaangażowanymi obrońcami w imię już nie pierwotnych wartości liberalnych, ale własnych interesów. Grupy niezadowolone postulują dalsze zmiany, tym razem jednak przeciwstawione systemowi liberalnemu. Ruch liberalny przechodzi więc na zupełnie nowe pozycje, od roli siły radykalnej żądającej zmian do roli siły konserwatywnej (a raczej, aby uniknąć nieporozumień – konserwującej), nastawionej na utrzymanie zasadniczych zrębów status quo. To zadanie wymaga już nie tyle intelektualnej kreatywności w projektowaniu reformatorskiej legislacji, ile organizacji silnej struktury partyjnej, która będzie w stanie zapewnić istniejącemu ustrojowi poparcie wyborców w liczbie wystarczającej do zablokowania próby jego demontażu. Kluczową rolę w ruchu muszą więc odgrywać organizatorzy i działacze partyjni, także demagodzy, następuje pełna formalizacja struktur partyjnych w imię maksymalizacji ich wyborczej efektywności. Liberalne partie ostatecznie przekształcają się – na wzór innych – w reprezentacje określonych interesów społecznych, z tą jednak nadal istniejącą różnicą, że interesy i grupy te ukształtowały się w efekcie inspiracji ideowej, a nie były pierwotne względem ukształtowania partyjnej aksjologii.

Z powyższych uwag wynika istnienie dwóch heurystycznych modeli politycznego zaangażowania w ruch liberalny w odniesieniu do intelektualisty lub aktywisty. W przypadku większości z nich modele te będą się oczywiście mieszać, zwłaszcza że w zasadzie oba źródła inspiracji do udziału w życiu publicznym nie wykluczają się wzajemnie. Z jednej strony jest model etyczno-ideologiczny, reprezentujący człowieka niesionego wartościami, podejmującego wysiłek aktywności politycznej w celu ukojenia własnego weltszmercu, człowieka głęboko wierzącego w swój własny obowiązek niesienia pomocy tym, którzy są krzywdzeni. Liberalizm jest bogaty w wartości mogące inspirować tego rodzaju postawy. Należą do nich: wolność jednostki, jej autonomia i godność, sprawiedliwość, tolerancja, neutralność religijna, równość wobec prawa i inne. Z drugiej strony jest model utylitarny, reprezentujący ludzi angażujących się w procesy decyzyjne w celu utrzymania lub zmiany ram prawnych w sposób, który ułatwi określonym grupom społecznym zaspokajanie swoich potrzeb. Rola tego modelu motywacji w liberalizmie narosła wraz z poszerzaniem się obszaru zreformowanej przezeń skutecznie rzeczywistości, podczas gdy w przypadku innych prądów ideowych była dominująca od samego początku.

Ludzie z misją

Historia europejskiego ruchu liberalnego obfituje w znaczące postaci, ilustrujące model etyczno-ideologicznego zaangażowania. Richard Cobden był brytyjskim fabrykantem, przez wiele lat inspirującym liderem lewego skrzydła Partii Liberalnej, czyli radykałów, przedstawicielem klasycznie liberalnej szkoły manczesterskiej. Był politykiem wszechstronnym, ale jego najważniejszą aktywnością było zaangażowanie w motywowaną moralnymi przesłankami kampanię przeciwko cłu na zboże, a więc na rzecz wolnego handlu. Cobden przeciwstawił się potężnym interesom lobby właścicieli ziemskich, reprezentowanego przez Partię Konserwatywną, które dzięki protekcji uzyskiwało pokaźne zyski materialne. Działo się to jednak kosztem wysokich cen podstawowych produktów spożywczych, a w przypadku ponawiających się gorszych zbiorów oznaczało podwyżki cen do pułapu, który skazywał na głód ubogą część społeczeństwa. Cobden powołał tzw. Ligę Przeciw Ustawom Zbożowym[WK1] . Kampanii politycznej w jej ramach poświęcił kilkanaście lat życia, był stale w drodze, zaniedbał swój własny biznes (nieomal zbankrutował) i naraził zdrowie na szwank. Wydrukowano dziesiątki tysięcy pamfletów, zorganizowano setki rautów. Walka z „grabieżą chleba” przez ziemiańskie lobby skończyła się sukcesem w 1846 r., gdy nawet część torysów – z premierem Robertem Peelem na czele – uległa argumentacji Cobdena. Lider radykałów uznał to za pierwszy krok w procesie demontażu starego systemu przywilejów. Wolny handel uznawał za kluczowy element polityki zapobiegania wojnom. Dlatego wybrał się w tournée po Europie, by przekonywać do rezygnacji z protekcjonizmu handlowego. Jego pacyfizm miał także wpływ na politykę wewnętrzną i ekonomiczną. Cobden był radykalnym zwolennikiem leseferyzmu, oszczędności budżetowych i zdrowych finansów państwa. Wydatki na wojskowość stale były jednym z głównych celów jego politycznych ataków. W 1848 r. zaproponował nawet projekt budżetu, w którym wydatki państwa zostały obcięte o jedną piątą kosztem armii i marynarki wojennej, z czego sfinansowana miała być likwidacja ceł na wiele towarów. Pacyfizm Cobdena korespondował z jego sprzeciwem wobec polityki imperializmu.

Rudolf Virchow był wybitnym lekarzem, który jako pierwszy ustalił istotę białaczki. Sam fakt wykonywania tego zawodu zapewne ukształtował moralne fundamenty postawy tego intelektualisty. Jego droga do polityki wiodła przez uznanie poprawy ogólnego stanu zdrowia ludności za główny cel swej misji życiowej. Polityka była z punktu widzenia Virchowa „medycyną w dużej skali”. Angażował się więc w tworzenie publicznych szpitali, placów zabaw i parków. Poprawa stanu higieny w wielkich miastach i zapobieganie epidemiom były obszarami, w których uzyskał pozycję eksperta o znaczeniu międzynarodowym. Do wielkiej polityki Virchow wkroczył w 1861 r. jako jeden z założycieli i przewodniczący niemieckiej Partii Postępowej[WK2] . Jego działalność od tego momentu stała się wieloaspektowa. Virchow zaczął podkreślać znaczenie edukacji dla wolnego społeczeństwa, w dalszym ciągu opowiadał się za minimalizacją wydatków na cele wojskowe, jako pacyfista proponował wielostronne rozbrojenie międzynarodowe i rozstrzyganie konfliktów na drodze arbitrażu. Był przeciwnikiem kolonializmu, już w na początku drugiej połowu XIX w. sugerował powstanie Stanów Zjednoczonych Europy. Był więc przeciwnikiem polityki kanclerza Otto von Bismarcka, za wyjątkiem kulturkampfu[WK3] , którego zasadność rozumiał jako uwolnienie szkoły i kultury spod wpływów konfesyjnych (był nawet autorem hasła Kulturkampf). Angażował się w działania na rzecz tolerancji, w kampanię przeciwko antysemityzmowi oraz wspierał prawa mniejszości narodowych w Prusach, zwłaszcza Polaków. Wiązało się z tym poparcie idei szerokiej autonomii samorządu terytorialnego.

Jules Ferry był zdecydowanym przeciwnikiem porządku ustrojowego II Cesarstwa. Wykazał się znaczną odwagą, krytykując – jako zaangażowany publicysta i polemista – rządy dyktatorskie. Po upadku cesarstwa w 1870 r. zaangażował się w budowę III Republiki jako działacz umiarkowanego stronnictwa liberalnych republikanów. Stał się jednym z symboli francuskiego republikanizmu za sprawą swojej działalności na rzecz skutecznej realizacji kompleksowej reformy edukacji. Pochodzący z katolickiej rodziny Ferry upowszechnił edukację wśród dziewcząt, zaś w latach 1881–1882 doprowadził do przyjęcia ustawy o bezpłatnym nauczaniu, laickiej szkole publicznej oraz obowiązku szkolnym. Tym samym zrealizował cel wynikający z nauk humanistycznego racjonalizmu francuskiego Oświecenia, który inspirował całe pokolenia francuskich działaczy liberalnych.

Jan Rudolf Thorbecke[WK4]  był legendarnym liderem pierwszego pokolenia holenderskich liberałów, tzw. doktrynerów. W polityce pojawił się jako umiarkowany konserwatysta, jednak w latach 40. XIX w. przeszedł na stronę liberałów. Jego najważniejszym dziełem był projekt liberalnej konstytucji, przyjęty w Holandii w 1848 r. Stanowił on realizację podstawowych postulatów liberalizmu w odniesieniu do kształtu ustroju państwa: zniesienie arbitralnego charakteru władzy monarchy i ograniczenie jego prerogatyw, wzmocnienie pozycji parlamentu i gabinetu, bezpośredni wybór posłów. Thorbecke był przykładem liberała o umiarkowanych poglądach, który swoimi działaniami chciał ukształtować nie tylko system polityczny kraju, lecz także etos obywatelski. Wizja tego pokolenia liberałów zakładała pewien ideał wspólnoty obywatelskiej, przywiązanej do wartości i cnót liberalnych, stroniących od skrajności wykluczających jakiekolwiek grupy. Koncepcja ta miała dwa wymiary. Pierwszy był wymiarem wyznaniowym. W podzielonej pod względem religijnym Holandii istotnym celem było uniknięcie antagonizmów i nietolerancji religijnej. W epoce przypadającej na sprawowanie przez Thorbecke najwyższych stanowisk rządowych oznaczało to działania sprzyjające emancypacji katolickiej mniejszości, w późniejszym okresie natomiast osłabianie radykalnych postaw po obu stronach nasilającego się sporu konfesyjnego. Drugim wymiarem był wymiar ekonomiczny. Thorbecke pragnął rozpowszechnienia produktywnych cnót, wiążących się z warstwą mieszczańską, w całym społeczeństwie. Uważał, że prawdziwego obywatela charakteryzuje finansowa niezależność, która jest warunkiem wstępnym dla nabycia praw politycznych.

W postawie Thorbecke można już więc zauważyć obecność obu modeli motywacyjnych, zarówno etyczno-ideologicznego (rządy prawa i wolność obywatelska w konstytucji, tolerancja religijna), jak i utylitarnego (promowanie i sprzyjanie postawom, a więc i interesom typowym dla grupy społecznej przedsiębiorców). Znaczącym politykiem liberalnym, nawiązującym bardzo wyraźnie do modelu utylitarnego w swojej działalności był na początku XX w. włoski premier Giovanni Giolitti[WK5] . Podejście do polityki jako do narzędzia realizacji określonych interesów w przypadku Giolittiego było dwuwymiarowe. Z jednej strony Giolitti stosował mechanizm udzielania koncesji różnym grupom w celu uzyskania ich wsparcia lub neutralności wobec jego rządów, także w celu zaprowadzenia pokoju społecznego. Przełom XIX i XX w. był czasem poważnych wystąpień robotniczych o charakterze roszczeniowym nie tylko we Włoszech. Giolitti przejął władzę po ekipie odpowiadającej na protesty przemocą i restrykcjami, dlatego jego polityka oznaczała wyjście naprzeciw niektórym postulatom, a przede wszystkim była polityką rezygnacji z pokazów siły i tłumienia strajków. W ten sposób uzyskał przychylność środowisk lewicowych, także w parlamencie. Ponadto był pierwszym liberałem zjednoczonych Włoch, który pozytywnie odniósł się do wychodzenia z dobrowolnie narzuconej sobie izolacji politycznej przez siły stronnictwa katolickiego, których kilku posłów zwykł włączać do swojej parlamentarnej większości. Ta polityka sojuszy oznaczała konieczność programowych koncesji i w niejednej sytuacji powodowała rezygnację z liberalnego programu. Z drugiej strony Giolitti był oportunistycznym technokratą, który zrezygnował z dokończenia procesu formalizacji struktur partii liberalnej (powstała ona dopiero po I wojnie światowej), a zamiast tego budował swoje zaplecze parlamentarne ze zatomizowanej frakcji pojedynczych posłów zaliczających się do szeroko pojętego ruchu liberalnego, którzy najczęściej ograniczali się w swojej polityce do zapewnienia określonych korzyści własnym okręgom wyborczym. Owe korzyści mogli zaś uzyskać, mając przychylność Giolittiego i jego rządu, który w efekcie mógł do pewnego stopnia cieszyć się pozycją pana reelekcji danego polityka bądź jej braku.

Jednak jeszcze bardziej wyrazistym przykładem polityka liberalnego traktującego aktywność polityczną w kategoriach utylitarnych był austriacki liberał działający na terenie dzisiejszych Moraw Alfred Skene. Skene pochodził z rodziny potężnych przemysłowców, aktywnych w branżach tekstylnej i spożywczej. Sam Skene był wielkim magnatem tekstylnym i lokalnie bardzo wpływowym człowiekiem, który pełnił m.in. urząd burmistrza Berna. W 1865 r. wraz z lobby austriackich przemysłowców zaangażował się w torpedowanie na wskroś liberalnego projektu rządu Antona von Schmerlinga, dotyczącego zawarcia umowy o wolnym handlu z niemieckim Związkiem Celnym. Skene zapewniał, co prawda, o swoim generalnym poparciu dla idei wolnego handlu, jednak dopiero w sprzyjających warunkach osiągnięcia przez rodzimą produkcję odpowiednio wysokiego poziomu rozwoju. Było to dość nieprecyzyjne sformułowanie pozwalające podejrzewać, iż preferencja obrony konkretnych interesów nad realizacją abstrakcyjnych założeń teoretycznego liberalizmu była esencją jego polityki. Zauważyć należy, że ten sam polityk, zaangażowany w reprezentowanie określonych interesów w jednej dziedzinie, mógł oczywiście być ideowcem na innych polach. Alfred Skene w istocie był klasycznym liberałem niemieckojęzycznej Austrii swojej epoki, gdy stał na stanowisku objęcia wieloetnicznej społeczności zachodniej części Austro-Węgier w spajające ramy idei austriackiego obywatelstwa, opartego nie na etniczności, ale na ideach konstytucyjnego etosu. Jednak kwestie pragmatyczne były dlań decydujące. Gdy w 1876 r. negocjowano przedłużenie traktatu o unii państwowej z Węgrami, ujawnił swoją gotowość do rozbicia państwa i likwidacji wszelkich związków z Budapesztem, jeśli węgierscy politycy nie odstąpiliby od żądań prowadzenia przez państwo Habsburgów polityki wolnego handlu, a w proteście opuścił umiarkowane stronnictwo liberałów Lewica i przyłączył się do zmierzającej w kierunku nacjonalistycznym frakcji progresywnej.

Liberalizm reloaded

Życiorysy Giolittiego i Skene są oczywiście tylko przykładami w gąszczu liberalnych biografii ówczesnej Europy. Wraz z urzeczywistnieniem najważniejszych postulatów, zrealizowaniem głównych celów partii liberalnych napotykały one na poważne trudności w szarzyźnie codzienności politycznej. W wielu przypadkach nie były w stanie odnowić swojego programu politycznego i stawały się artefaktami przeszłości. W okresie międzywojennym zjawisko to stało się wręcz prawidłowością. Gdy politykę wielkich celów (reforma ustroju, zjednoczenie państwa, budowa podstawowych instytucji społecznych, ekonomicznych i politycznych) zastępowało politykierstwo celów partykularnych, liberałowie się gubili. To kolejne potwierdzenie tezy, że ten prąd myślowy i jego partie nie były predestynowane do polityki w rozumieniu konkurencji „kto kogo?”. Jednak ujęcie problemu w kategoriach jednorazowego procesu „ustalenie kanonu liberalnych wartości – realizacja ich w rzeczywistości społecznej – przekształcenie się partii w zwykłe reprezentacje partykularnych interesów” byłoby nazbyt trywialne. Ten proces zachodził w historii liberalizmu i jego partii parokrotnie, przy czym w kolejnych odsłonach musiał uwzględniać aktualną kondycję i dotychczasowy dorobek istniejącego już uprzednio ruchu liberalnego. W skomplikowanych dziejach europejskiego liberalizmu pojawiły się czterokrotnie impulsy potencjalnie odnawiające ideę i ruch. Reakcje na nie różnie można oceniać i na pewno wielu określało je jako odejście od prawdziwego liberalizmu. Jeśli jednak spojrzy się na zdarzenia nie przez wąski pryzmat, ale uznając pewną ciągłość szeroko pojętego ruchu europejskiego liberalizmu, zauważy się trzy udane próby nadania mu nowej energii. W tych wtórnych wobec aktu założycielskiego ruchu liberalnego zdarzeniach intelektualnych odnajdujemy ślady i motywacji etyczno-ideologicznej, i utylitarnej, przy czym instynktownie każdorazowo odczuwa się jednak pierwotność idei przed interesem. Pierwszym odnowieniem ruchu liberalnego była ewolucja socjalliberalna pierwszych lat XX w., która wyszła od diagnozy o niezdolności leseferystycznego rynku do zagwarantowania wszystkim jednostkom realnego dostępu do wolności. Drugim była moralna reakcja na zdarzenia w toku II wojny światowej oraz trwającą sytuację zniewolenia połowy Europy w czasie zimnej wojny, kiedy to liberalizm przejął etyczno-ideologiczne przywództwo jako najprostsze i najbardziej oczywiste indywidualistyczne zaprzeczenie obu wielkich, kolektywistycznych totalitaryzmów. W końcu ofensywa neoliberalna, koniec zimnej wojny i pojawienie się perspektywy rynków globalnych odbudowało po raz pierwszy od około 1890 r. wiarę w ekonomiczną efektywność i adekwatność recept liberalnych.

Ta sytuacja obecnie się zmienia. Aktualny kryzys stanowi czwarty impuls, kolejną zmianę sytuacji, która od ruchu liberalnego wymaga odpowiedzi. Zakwestionowanie liberalizmu ekonomicznego może okazać się niebezpieczne, zwłaszcza wtedy, gdy w konsekwencji będzie oznaczać podanie w wątpliwość jego wartości w warstwie etycznej, czyli antytotalitarnej. Bez wątpienia jest to kolejne wyzwanie intelektualne dla zaangażowanych publicznie liberałów. Kolejna modyfikacja programów, pozwalająca na określenie bezpiecznej ścieżki zmiany polityki, bez ulegania pokusie gwałtownego zerwania i obrócenia liberalno-demokratycznego porządku do góry nogami, wydaje się potrzebna. Jest to podstawowe wyzwanie programowe na najbliższe lata.


 [WK1]http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/3932514/liga-przeciw-ustawom-zbozowym.html

 [WK2]Fortschrittliche Volkspartei

 [WK3]http://so.pwn.pl/lista.php?co=kulturkampf

 [WK4]http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/3987174/thorbecke-jan-rudolf.html

 [WK5]http://encyklopedia.pwn.pl/haslo/3905567/giolitti-giovanni.html

Kaczyński – modernizator :)

Na polskiej scenie politycznej nie brakuje zapewne ludzi, którzy chcieliby widzieć samych siebie w roli największego modernizatora polityki. Z zupełnie odmiennych przyczyn pretensje do tego tytułu zgłasza na pewno zarówno Janusz Palikot, który widzi się w roli przyszłego modernizatora stosunków społecznych i polskiej obyczajowości, jak i Donald Tusk, który w teraźniejszości wkłada niemały wysiłek w modernizację infrastrukturalną kraju. Rolę modernizatora chcieliby odgrywać także i Waldemar Pawlak, który zawsze chętnie błyśnie w mediach z nowym, „kosmicznym” gadżetem na kolanach, jak i Grzegorz Napieralski, który jednak pożegnawszy się z wizją stanowiska wicepremiera ds. innowacji technologicznych, musi skupić się na modernizowaniu własnej kariery politycznej, innym zostawiając rolę ewentualnych modernizatorów polskiej lewicy. Ja jednak dzisiaj chciałbym zaproponować bardziej zaskakującą kandydaturę do miana głównego modernizatora w polskiej polityce. Chodzi o nikogo innego, jak prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego.

 http://www.flickr.com/photos/piotrpazola/3243274953/sizes/m/in/photostream/

Bez wątpienia jest tak, że partia narodowo-konserwatywna, stale odwołująca się do trącących myszką tradycji bogoojczyźnianych, nie kojarzy się w pierwszej chwili z ruchem modernizacyjnym. Na pewno nie w palikotowym, ale także nie w tuskowym sensie. Kaczyński, będąc liderem obozu prawicy, dokonuje jednak od lat (nie wiem czy zamierzonej, ale konsekwentnej) politycznej modernizacji polskiej sceny partyjnej. Modernizacja ta polega na marginalizowaniu, jeden po drugim, najbardziej antymodernizacyjnych polityków, odnoszących przejściowe sukcesy polityczne. Modernizując najbardziej oporną szeroko pojętej idei nowoczesności i postępu (rozumianego tak rozsądnie, jak i opacznie, w stylu lewicowym) część sceny politycznej, Jarosław Kaczyński przyczynia się do jakościowej amelioracji całej sceny w długim horyzoncie czasowym. Co prawdą dotkliwą ceną, jaką przychodzi za to płacić, jest nadmierne rozbudzenie politycznych emocji i pogłębienie podziałów wspólnoty obywatelsko-narodowej, które Kaczyńskiemu są potrzebne w celu utrzymania lojalności i gotowości bojowej jego 25-30% elektoratu. Jednak to jest zjawisko średniookresowe. Z punktu widzenia perspektywy dłuższej ważniejsze będzie to, że na scenie politycznej nie udało się zakorzenić kilku politycznym postaciom groźniejszym od samego prezesa PiS.

To karkołomnej strategii prowadzenia przez Kaczyńskiego – powiedzmy eufemistycznie – gier koalicyjnych w latach 2005-07 zawdzięczamy eliminację ze sceny politycznej środowisk Ligi Polskich Rodzin i Samoobrony z ich populistycznymi liderami o dyktatorskich ciągotach. Nawiązujący wyraźnie do najbardziej ponurych tradycji politycznych Europy Roman Giertych oraz skłonny rozwalić cały system polityczny w celu realizacji swojej księżycowej ekonomii Andrzej Lepper odeszli z polityki, a wraz z nimi zniknęło całe, niemałe spektrum o ekstremistycznym charakterze, w tym o profilu skrajnie prawicowym. Część tych grup PiS zawarło we własnych szeregach, większość usunęło jednak efektywnie z boju o ludzkie sumienia i głosy.

W tym samym czasie Jarosław Kaczyński sprowokował secesję ze swojej własnej partii i doprowadził do trwałej marginalizacji Marka Jurka. Inaczej niż w przypadku dwóch wyżej wspomnianych, jest Marek Jurek politykiem o dużej odpowiedzialności za państwo i godnym poważania partnerem do dysput ideologicznych. Jednak jego skrajne poglądy na cały szereg problemów etycznych i obyczajowych stawiają go blisko inkwizytorów spod znaku „Frondy”. Wizja porządku moralnego Marka Jurka jest niezdatna do aplikowania jej w warunkach pluralistycznego społeczeństwa współczesności, ponieważ polega w istocie na próbie legislacyjnego nakazania wszystkim obywatelom, niezależnie od ich osobistych przekonań, hierarchii wartości preferowanej przez jej lidera, a będącej kwestionowaną nawet w szeregach hierarchii kościoła katolickiego. Utrata przez ten styl myślenia szans na wywieranie decydującego wpływu na bieg polskiej polityki jest przeto ważnym elementem jej modernizacji.

Jest duża szansa, iż w najbliższych tygodniach Jarosław Kaczyński dokona kolejnego aktu modernizacyjnego na polskiej scenie politycznej i doprowadzi do trwałej marginalizacji Zbigniewa Ziobro. Ten polityk stanowi, w mojej ocenie, realne zagrożenie dla systemu konstytucyjnego Polski, nie ze względu na jego ideologię, co raczej poglądy o dopuszczalnych metodach działalności politycznej. Można być krytycznym wobec prezesa PiS i jego partii, można krytycznie odnosić się do jego postulatów, retoryki i ciągłej orientacji na utrwalanie konfliktu. Jednak w zderzeniu z Ziobrą należy dostrzec, która z tych postaci jest bardziej szkodliwa i trzymać kciuki za to, aby prawdopodobna secesja w PiS spowodowała upadek młodego europosła, a nie byłego premiera-weterana.

Gdy Jarosław Kaczyński za kilka lat zdecyduje o zakończeniu swojej aktywnej kariery politycznej i odda swoją partię w dobre ręce, takie bardziej przypominające styl i poglądy prezentowane dziś przez Jarosława Sellina czy Kazimierza Ujazdowskiego, nie zaś Zbigniewa Ziobry czy Jacka Kurskiego, dokona ostatecznego aktu modernizacji polskiej sceny politycznej.

Medialny darwinizm :)

Polityczne kłótnie o wszystko, obfitujące w efekty specjalne których nie powstydziłby się sam George Lucas, zaczynają być w Polsce coraz bardziej popularne. Początki tego trendu datują się na przełom wieków. Gwoli ścisłości – kłótnie w polityce istnieją od zawsze i istnieć zawsze będą i aby to stwierdzić nie trzeba zaznajamiać się z literaturą przedmiotu. Jednakże, niezwykle efektowne kłótnie z mnogością retorycznych eksplozji i słowotocznych wybuchów zalewające monitory naszych komputerów (i gazetowe szpalty, rzecz jasna) są rzeczą całkiem świeżą.

Arystoteles sklasyfikował człowieka jako „zwierzę polityczne”. Dziś tego terminu używa się raczej w odniesieniu do osób, które w polityce potrafią zaistnieć i utrzymywać się na powierzchni mimo często niesprzyjających warunków i błędów, czy to własnych czy też popełnionych przez ich politycznych „przyjaciół”. Do takich zwierząt sceny politycznej ostatniej dekady zaliczyłbym na przykład Stefana Niesiołowskiego czy Joannę Senyszyn. Obydwoje mimo często niesprzyjających okoliczności przyrody potrafili i potrafią utrzymać się w politycznym mainstreamie. Joanna Senyszyn za pomocą swojego bloga, natomiast Stefan Niesiołowski – przy użyciu kwiecistego, błyskotliwego, inteligentnego i niebanalnego języka. Dla przykładu (za Wikicytatami): „Jest to po prostu nikczemny dureń i ten nikczemny dureń nie może być ministrem polskiego rządu”, takimi słowy określił Pan Profesor Arnolda Masina, który w 2007 roku wyraził chęć bycia podsekretarzem stanu (określanego często wiceministrem). Równie niepochlebnie wyraził się Pan Profesor o obecnej partii rządzącej, której jest również członkiem (Gazeta Wyborcza z 20 lipca 2001 roku): Ciągle trudno określić, komu poza Unią Wolności odbiera głosy Platforma Obywatelska. Ugrupowanie nowe, programowo nieokreślone, udające, że nie jest partią polityczną i celowo unikające zabierania głosu we wszystkich ważnych kwestiach społecznych, ekonomicznych i politycznych – lecz za to dające popisy hipokryzji i cynizmu, dość skutecznie żerujące na znanych fobiach, ignorancji i naiwnej wierze ludzi zniechęconych do polityki. Liderzy PO już zaczynają napotykać trudności z przekonaniem wyborców do szczerości intencji swych polityków – dobrze przecież znanych, i to nie zawsze z najlepszej strony. Teraz owi politycy nagle zapewniają, że stali się inni, uczciwsi, bardziej autentyczni i bardziej prawdomówni niż wszyscy pozostali. Przy okazji nasuwa się pytanie, jak to możliwe, by ktoś z takim życiorysem jak Andrzej Olechowski – płytki intelektualnie i pod wieloma względami po prostu niewiarygodny – mógł zdobyć kilka milionów głosów w wyborach prezydenckich. PO najprawdopodobniej skończy tak jak wszystkie ruchy, które spaja jedynie cynizm, hipokryzja i konformizm. Ciekawe tylko, czy nastąpi to jeszcze przed wyborami, czy zaraz po. Wypowiedź tę większość osób głosujących na Pana Profesora zapomniało mu, prawdopodobnie w nadziei na spełnienie przynajmniej części obietnic wyborczych. Jednakże pokazuje to, jak doskonale Stefan Niesiołowski potrafi odnaleźć się w polityce i, co kluczowe, w mediach XXI wieku. Jest to może trochę na zasadzie przysłowiowego słonia w składzie porcelany, marszałek po prostu zalewa nas coraz to nowymi kwiecistymi wypowiedziami. Najważniejsze jest jednak to że skuteczności tej, jak mniemam, strategii nie można mu odmówić. Jedyną wypowiedzią chętnie przypominaną panu Niesiołowskiemu jest ta o „pornogrubasach”, której z kolei nie można odmówić… oryginalności.

W tym momencie pozwolę sobie zakończyć rozważania na temat marszałka Niesiołowskiego i przejść do rzeczy. Mediatyzacja jest słowem, które jakiś czas temu weszło nie tylko do kanonu literatury politologicznej czy socjologicznej, ale także do użytku codziennego. Dziennikarze na każdym kroku raczą nas mediatyzacją tego czy mediatyzacją tamtego. Kolejnym często słyszanym zwrotem jest demokracja medialna, czyli taka w której reguły gry są ustalane przez media, nazywane często czwartą władzą. To media są głównymi rozgrywającymi, jeśli chodzi o polityczne życia – osoby w mediach nieobecne w dzisiejszych czasach politycznie nie istnieją. To już nie wiece wyborcze czy siedziby parlamentów, a media stają (czy nawet stały się) współczesną Agorą.

Z demokracją medialną nie wszyscy się zgodzą, być może słusznie (vide digital divide). Załóżmy jednak na potrzeby niniejszego wywodu, że takowa istnieje. Jej początki sięgają pojawienia się mediów elektronicznych (czyli radia, telewizji, a w późniejszym okresie również Internetu), które używane były i są w równym stopniu tak do politycznej agitacji, jak i do prowadzenia wojen. Jednak prawdziwą medialną rewolucję rozpoczęła pierwsza telewizyjna debata prezydencka Nixon-Kennedy z 1960 roku. To ona miała decydujący wpływ, jeśli całkowicie nie ukształtowała późniejszego kierunku rozwoju współczesnego reżimu demokratycznego (i nie tylko). Obydwaj uczestnicy tejże debaty przyznali później, że wynik wyborów które nastąpiły bezpośrednio po serii debat telewizyjnych byłby inny, gdyby te nigdy nie miały miejsca. Tak oto światowa polityka weszła w nową erę, natomiast dwa zwalczające się obozy, Wschód i Zachód, zyskały świeże narzędzie propagandowe. O ile na Zachodzie, oprócz relacjonowania konfliktów, telewizja miała na celu również walkę wyborczą, o tyle Wschód i blok komunistyczny zadowolił się wartością propagandową tego medium (które nad Internetem ma zasadniczą przewagę – jest łatwiejsze do ocenzurowania). Mijały lata, a na Zachodzie demokracja medialna rozwijała się przybierając różne formy i nie przebierając w środkach, natomiast na Wschodzie jej zasadniczy propagandowy cel pozostawał niezmienny.

Takie wydarzenia, jak upadek komunizmu, wojna w Zatoce Perskiej czy konflikty etniczne w Afryce pokazały prawdziwą potęgę demokracji medialnej. Wreszcie każdy, przynajmniej w teorii, mógł się dowiedzieć, przynajmniej w teorii, wszystkiego co się dzieje świecie. Fala wspomnianej już mediatyzacji doszła również do Polski. W końcu, zamiast propagandowej papki z głośników i ekranów nadawane były, i znów: przynajmniej w teorii, obiektywne i rzetelne materiały na temat wydarzeń w kraju i na świecie. I o ile na Zachodzie demokracja medialna rozwijała się spokojnie a ruszyła z kopyta od wspomnianej wyżej debaty (pomogła jej w sumie także afera Watergate), tak u nas musiała w ekspresowym tempie nadrobić ponad 20 lat zaległości. Niestety, skutki tego obserwujemy do dzisiaj. Spłycenie debaty publicznej to tylko jedna z konsekwencji zaistnienia tego procesu w Polsce. Jednak panuje pośród polityków naszych zjawisko o wiele bardziej niebezpieczne zwane populizmem. I o ile zjawisko to jest w miarę powszechne w trakcie wyborów gdziekolwiek na świecie, tak u nas przybiera często dość rzekłbym niefortunne kształty. Są to sytuacje, które grożą potencjalnymi konfliktami których konsekwencji tak naprawdę nie sposób przewidzieć. Bo o ile kandydaci przebierający się w spotach za rycerzy, rapujący w starych samochodach mogą budzić uśmiech politowania, tak ludzie otwarcie wzywający do nienawiści, nawet jeśli słucha ich niewielki promil społeczeństwa, stanowią poważny problem. Klasyfikuję ich jako obłąkanych na równi z ludźmi wykorzystującymi do celów politycznych tragedie rodzinno-państwowe, a także plotącymi duby smalone na forum Europarlamentu. To drugie wydarzenie którego okoliczności chyba nie trzeba pr
ecyzować, jest szczególnie niebezpiecznym przypadkiem. Zatem do rzeczy: po pierwsze, to co uważa Jacek Rostowski prywatnie, jest nieistotne. Po drugie, nie powinien swoich prywatnych sądów – i to JAKICH sądów – wypowiadać na forum publicznym, gdyż może zostać posądzony o wypowiadanie oficjalnego stanowiska rządu. Po trzecie, co mogło części komentatorów przejść przez głowy, jeśli w słowach ministra Rostowskiego tkwi ziarnko prawdy tym bardziej nie powinien był puszczać pary z ust. Jednak obracając się przez ostatnich kilka lat w środowisku polskiej demokracji medialnej pan Rostowski mógł utracić instynkt samozachowawczy, który w normalnych okolicznościach szepnął by mu do ministerialnego ucha: „Jacek, buźka na kłódkę!”. I w normalnych okolicznościach Jacek posłuchałby. Niestety, okoliczności nie są normalne. W dużej mierze dlatego, że Jacek nazywa się Rostowski i jest ministrem rządu RP. Jednakże jest to również w dużej mierze zasługa kiszenia się w polskim medialnym sosie.

I tutaj przechodzimy, tak sądzę, do sedna problemu: po raz kolejny mamy do czynienia z kalką rozwiązań zachodnich. Tak bywało już w przypadku reform, tak jest w przypadku kampanii wyborczych. Proces dojrzewania demokracji medialnej w naszym kraju wiązał – i wiąże się nadal – z próbą implementowania w nasze realia rozwiązań tzw. „sprawdzonych”. Czyli takich, które gdzieś, kiedyś ktoś zastosował i okazały się skuteczne. Gdyby na przykład w tej chwili zastosować na Białorusi, a gdzie tam – w Korei Północnej! – rozwiązania podobne do tych, jakich użył Balcerowicz w stosunku do naszej gospodarki to nie sądzę, żeby dało to pozytywne skutki. Kraj inny, mentalność inna i co za tym idzie – inne potrzeby. Dlatego też prawdopodobnie Milton Friedman pomylił się, uważając plan Balcerowicza za niemożliwy do zrealizowania i po prostu głupi. Albo mieliśmy wiele szczęścia. Jakkolwiek by nie było, rozwiązania z państw zachodnich dotyczące mediatyzacji procesów demokratycznych przynoszą, w moim odczuciu, skutki co najmniej opłakane. Oto bowiem niemal klonuje się pewne wzorce, zachowania, elementy kampanii wyborczych ale jednocześnie robi się to w tradycyjnie polski, „oszczędny” sposób. Wychodzą z tego potem takie wynaturzenia, jak Sara May (o której dowiedziałem się przy okazji poprzednich wyborów samorządowych, że jest piosenkarką) czy poseł Zulu-Gula, uczestnik Big Brothera, tudzież posłanka Sobecka i rzecz jasna niezastąpiony aktor jednej miny, Grzegorz Napieralski który niestety dla siebie do mediów się zwyczajnie nie nadaje. Zdaje się, że 20 lat demokracji na niewiele się zdało zmianie politycznej mentalności, jeśli na siłę starano się i nadal stara przyspieszyć się ewolucję pewnych procesów, które w innych krajach kształtowały się przez szereg dziesięcioleci.

Rola mediów, zwłaszcza elektronicznych, jest nie do przecenienia. Jednakże sposób, w jaki powielone schematy medialne funkcjonują w polskiej polityce woła o pomstę do nieba. Takie dzikie funkcjonowanie w naszych realiach mechanizmów demokracji medialnej powoduje sytuacje takie, jak ostatnio w Europarlamencie oraz produkuje spoty takie, jak… co wybory. Te tworzone na modłę amerykańską wypadają słabo, natomiast te w których pomysł wydaje się nienajgorszy – trącą amatorszczyzną. Tych trącących amatorszczyzną i słabych jednocześnie nie wspomnę, bo szkoda zachodu. Głównym naszym problemem jest brak pewności siebie, jak to zauważył jakiś czas temu profesor Bartoszewski. Można się z nim zgadzać bądź nie, można go lubić i szanować lub też nie. Jednego nie można mu odmówić – dotknął tymi słowami sedna sprawy. Narzucanie sobie wzorców zachodnich za wszelką cenę i w szalonym tempie do niczego nie prowadzi. Także w przypadku mediatyzacji słowa te są jak najbardziej na miejscu. Powiedzmy: „Dość!” rozwiązaniom „na siłę” i prowizorycznym, które kończą się napadami złości i strachu przed tym, że następnym razem czeka nas coś gorszego. Zdajmy sobie sprawę z tego, jaką krzywdę sobie robimy pozwalając politykom na pewne zachowania i tolerując takie zachowania na każdym kroku. Jeśli zdamy sobie z tego sprawę, nasze umysły będą spokojniejsze, telewizory w mniejszym stopniu zawalone śmieciami a i politycy może w końcu zamienią szabelki na rzeczowe argumenty. Czego i Państwu i sobie życzę z całego serca.

Nowa polityka sąsiedztwa dla Unii Europejskiej :)

Za pomocą europejska polityka sąsiedztwa nie udało się przekonać większości krajów wokół Unii do przyjęcia demokratycznych systemów rządów. Rewolucje w Afryce Północnej dają UE szansę nauczenia się czegoś na ich błędach oraz zaprojektowania nowej polityki, bardziej koncentrującej się na poparciu dla demokracji.

Jeśli UE chce mieć wpływ na swoich sąsiadów, będzie musiała poszerzyć skierowaną do nich ofertę. To oznacza więcej pieniędzy i uproszczenia reżimów wizowych. Należy zlikwidować ostatnie ograniczenia w handlu z południowymi sąsiadami i dostosować ich do unii celnej. Należy przyspieszyć negocjacje umów o wolnym handlu ze wschodnimi sąsiadami, a także zwrócić się do najbardziej politycznie zaawansowanych państw sąsiadujących o przyłączenie się do unijnej dyskusji na temat polityki zagranicznej.

Unia powinna warunkować dostarczanie pomocy sąsiadom wydajnością ich demokracji i stopniem przestrzegania praw człowieka. Polityka sąsiedztwa powinna być mniej technokratyczna, a bardziej skupić na tym, co UE i jej sąsiedzi chcą osiągnąć politycznie. Należy wstrząsnąć Unią dla Morza Śródziemnego.

Turcja stanowi w wielu wymiarach inspirację dla krajów arabskich wskazując, że ruch polityczny inspirowany przez islam może współistnieć z demokracją w sposób w miarę stabilny. A jeśli jej oferty unijnego członkostwa zachwieją się, może dać też inny przykład: kraju, który ma bliskie i konstruktywne więzi z UE bez pełnego członkostwa.

Wprowadzenie

Unia była wielokrotnie, z całą słusznością, krytykowana za to, że spowalnia reakcję na zawirowania w świecie arabskim. Ale to, co mówi lub robi UE podczas rewolucji będzie miało niewielki wpływ na ich wynik. Znacznie ważniejsze jest to, czy UE jest w stanie przyjąć odpowiednią politykę i programy mające na celu pomoc krajom, które dotychczas przeszły rewolucję – a także tym, które jeszcze jej nie doświadczyły – aby stały się stabilne, dostatnie i demokratyczne. UE nie będzie w stanie tego zrobić dopóki nie przyzna, że jak dotąd jej podejście do Północnej Afryki jest głęboko wadliwe.

W ostatnich latach zewnętrzne naciski ze strony UE pomogły krajom takim jak Rumunia, Serbia, Słowacja i Turcja stać się bardziej demokratycznymi i ugruntować w nich zasady praworządności, w przeciwieństwie do wpływu na państwa północnoafrykańskie, gdzie Unia sprowokowała co najwyżej nasilenie autorytaryzmu. Wielu przywódców UE dostrzega nieuniknioną rozbieżność europejskich wartości i interesów, i zdecydowało się na priorytetowe traktowanie tych ostatnich. To uszkodziło reputację Unii w oczach wielu Arabów.

Głównym powodem, dlaczego UE udało się wpłynąć na trajektorie polityczne w Rumunii, Serbii, Słowacji i Turcji, ale nie w państwach Afryki Północnej jest to, że w pierwszym przypadku było to uzasadnione celem akcesyjnym. UE nie znalazła jeszcze udanych środków wpływających na sąsiadów, którzy mają niewielką szansę na przystąpienie.

Europejscy politycy zareagowali na wydarzenia w świecie arabskim, na jeden z dwóch sposobów. Optymiści podkreślają niesione przez transformację możliwości, przyjmując perspektywę demokratyzacji. Pesymiści – szczególnie w Europie Południowej – widzą w rewolucji przede wszystkim zagrożenia. W szczególności niektórzy włoscy politycy koncentrują się na ryzyku zalania wybrzeża Włoch falami imigrantów oraz na widmie islamskiego fundamentalizmu. Ich obawy co do nielegalnych imigrantów są uzasadnione[1]. Jednak wrogość tych polityków do zmian w Afryce Północnej wskazuje, że ani nie wyciągnęli wniosków z lekcji nieudanej polityki ani nie podjęli się długofalowej refleksji nad przyszłością Maghrebu.

Czy to naprawdę pożądana dla Unii sytuacja, aby egzystować w otoczeniu autokracji, w których skorumpowane systemy polityczne utrudniają rozwój kapitału ludzkiego i potencjału gospodarczego? W dłuższej perspektywie, im większa różnica między jakością życia w Europie i południowych wybrzeżach Morza Śródziemnego tym większe ryzyko zakorzenienia dżihadyzmu w Afryce Północnej lub wylewania się z niej nielegalnych imigrantów. Taka luka rozrastała się w ramach starego reżimu. Najwyraźniej niektóre z ostatnich rewolucji mogą się okazać naprawdę paskudne – a w czasie pisania tego artykułu przyszłość Libii jest jeszcze daleka od przewidywalnej – ale dają społeczeństwom arabskim, polityce oraz gospodarce szansę na modernizację. UE może zapewnić rzeczywisty postęp udzielając pomocy w obieraniu przez te kraje właściwych kierunków.

Pesymiści są przeciw powtarzając to, co głosił zawsze reżim Mubaraka w Egipcie, a co wielu Izraelczyków powtórzyło po rewoltach w Tunezji i Egipcie – że Arabowie nie są gotowi na demokrację. Twierdzą, że pierwszy raz, gdy przedstawiciele islamizmu będą mogli konkurować w wolnych wyborach może być jednocześnie ostatnim razem, gdy wolne wybory będą w ogóle zorganizowane. Kiedy partia islamistyczna wygrała wybory Algierii w 1991 roku, państwowa armia algierska nie chciała przetestować tej tezy i zorganizowała pucz, który doprowadził do krwawej wojny domowej. Następnie w 2006 roku Hamas, organizacja związana z Bractwem Muzułmańskim w Egipcie, zwyciężył w palestyńskich wyborach. Choć uniemożliwiono im przejęcie władzy, Hamas nie zachowywał się później jak grupa szczególnie zaangażowana w demokrację. Optymiści wskazują na niewielką rolę bojowników islamizmu podczas rewolucji w Tunezji, Egipcie, Bahrajnie czy Libii. Te wydarzenia wydają się być napędzane nie przez ekstremistów, ale przez wiele różnych grup młodzieży i specjalistów zaangażowanych w demokrację. Jak powiedział 22 lutego kuwejckiemu parlamentowi premier David Cameron „twierdzenie, iż Arabowie i muzułmanie nie mogą robić demokracji… jest uprzedzeniem które graniczy z rasizmem. To obraźliwe i złe i jest po prostu nieprawdą.”

Do swoich zasług Unia dodała podjęcie działań na rzecz promowania demokracji w stosunkach z niektórymi spośród jej wschodnich sąsiadów. Teraz należałoby mieć takie same ambicje w polityce kierunku południowego. Należy również przemyśleć stosunek do islamskich grup politycznych. Wielu europejskich przywódców odnosi się niechętnie do współpracy z przedstawicielami islamizmu pod pretekstem, iż są one zasadniczo niedemokratyczne. Ale przykład tureckiej rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju pokazuje, że ugrupowania o islamistycznych korzeniach mogą pracować w demokratycznych ramach. I chociaż jest jeszcze zbyt wcześnie, aby powiedzieć, jak egipskie Bractwo Muzułmańskie będzie się rozwijać w swobodniejszym otoczeniu politycznym, istnieją pewne zachęcające znaki, które mogą starać się naśladować Turcy.

W ostatnich latach odnotowano pozytywne zmiany w Maghrebie. Możliwe, że presja ze strony UE przyczyniła się do niektórych z nich. W Maroku król Mohammed VI przekształcił autorytarną monarchię. W Tunezji kobiety uzyskały więcej praw niż w wielu innych arabskich krajach, a gospodarka nie wygląda najgorzej. Stopa wzrostu gospodarczego Egiptu zwiększyła się dzięki prorynkowym reformom gospodarczym. Niemniej jednak, ogólny brak wolności powstrzymuje rozwój tych krajów. Według Freedom House, żaden z krajów arabskich (przed rewolucjami) nie był wolny, a tylko trzy – Kuwejt, Liban i Maroko – były częściowo wolne. Zniewolone społeczeństwa są znacznie bardziej narażone na pozostanie biednymi, skorumpowanymi i niepiśmiennymi, a także na przestępstwa znęcania się nad kobietami.

Jak zauważył jeden z polskich obserwatorów, ostatnie wydarzenia ujawniają „upadek idei autorytarnej modernizacji w świecie arabskim”. UE musi słuchać tej lekcji i skupić się bardziej na szansach niż zagrożeniach. Nadmiar pesymizmu może uszkodzić zdolność UE do zdobycia zaufania wielu Arabów, a tym samym wpływania na wydarzenia w ich świecie. Przed rewoltami w Tunezji i Egipcie, UE zaczęła na nowo snuć refleksję nad „europejską polityką sąsiedztwa” (EPS), która obejmuje państwa na wschodzie i południu. Kluczem do bardziej skutecznej polityki sąsiedztwa jest poszerzenie skierowanej do tych krajów przez UE oferty, w szczególności w zakresie cen, rynków i mobilności. Należy podchodzić również bardziej rygorystyczne do spełnienia określonych warunków – łączących korzyści z wynikami działań sąsiada – oraz uczynić z poparcia dla demokracji podstawowy cel polityki.

Zarówno Komisja jak i Europejska Służba Działań Zewnętrznych rozumieją te założenia. Ich wspólny komunikat w sprawie południowego brzegu Morza Śródziemnego, opublikowany 8 marca 2011 zawiera wiele rozsądnych pomysłów. Proponują w nim „Partnerstwo na rzecz Demokracji i Dobrobytu” złożone z trzech celów – demokratycznych przemian, personalnych kontaktów i rozwoju gospodarczego. „Zobowiązanie do odpowiednio monitorowanych, wolnych i sprawiedliwych wyborów powinno być warunkiem dopuszczenia do współpracy.”

Jednocześnie, niezależnie od dobrych intencji brukselskich biurokratów, kraje członkowskie mogą utrudniać realizację skuteczniejszej polityki sąsiedztwa, ze względu na ich niechęć do zaoferowania większej pomocy, handlu i wiz, a także ponieważ niektóre z nich – na podstawie dowodów z przeszłości – nie wierzą w promowanie demokracji. Jeśli kraje członkowskie są zbyt ostrożne, aby umożliwić radykalną reformę EPS, nie uda im się zapewnić sąsiedzkiej potrzebnej pomocy, czym przyniosą szkodę własnym interesom Europy.

Wyborcy w UE nie chcą, by kraje na wschód i południe od Unii były politycznie, społecznie i gospodarczo zacofane, niespokojne i niestabilne. Ale nie uwierzą, że hojniejsza polityka UE zmniejszy prawdopodobieństwo występowania negatywnych skutków, o ile rządy nie podejmą poważnych starań, aby ich przekonać. Przywódcy polityczni Europy muszą stawić czoła temu historycznemu wyzwaniu.

W kolejnej części tego krótkiego raportu przeanalizowane zostaną słabości europejskiej polityki sąsiedztwa, zarówno o wektorze południowym jak i wschodnim. Trzecia część sugeruje natomiast, w jaki sposób Unia może zaoferować szereg bardziej atrakcyjnych zachęt dla jej sąsiadów. W części czwartej opisane zostaną proponowane reformy polityki sąsiedztwa. Następnie raport rozważa potencjalną rolę Turcji z perspektywy polityki sąsiedztwa.

Wadliwa polityka sąsiedztwa Unia i kraje członkowskie mają znaczne doświadczenie w pomocy państwom przechodzącym przemiany demokratyczne, jak pokazuje pomoc udzielona Europie Środkowej po przeobrażeniach w latach 1989-90. Państwa członkowskie pokazały więc, że mogą przyczynić się do budowania partii politycznych i niezależnych mediów, nadzorowania wyborów, wspierać reformy administracyjne i praworządne inicjatywy, wzmocnić finansowe struktury organizacji pozarządowych i tak dalej. Dziś mogą również korzystać z narzędzi, które nie były dostępne 20 lat temu. W ramach Wspólnej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony, UE ma możliwość wysłania misji pokojowych, urzędników prawa i policjantów, jak miało to miejsce w wielu punktach zapalnych, takich jak Bośnia, Czad, Kongo i Kosowo.

UE w istocie stara się promować demokratyczne reformy oraz modernizację gospodarki w Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie od wielu lat, choć bez widocznych rezultatów. Głównym powodem, dla którego UE osiągnęła tam tak niewiele jest fakt, że większość spośród przywódców, z którymi miała do czynienia, nie chciała przyjąć poważnych reform. Ci, którzy dowodzili Europą Środkową 20 lat temu, wręcz przeciwnie – pragnęli zmian. W Egipcie i Tunezji, UE staje obecnie przed dwoma nowymi postrewolucyjnymi rządami, które chcą zmian, lecz państwa którymi zarządzają są znacznie słabsze niż te w Europie Środkowej w 1989 roku. Na krótko przed wybuchem rewolucji w Tunezji, UE rozpoczęła prace nad rewizją polityki sąsiedztwa, które zostały zainicjowane przez Komisję Romano Prodiego w 2004 roku. Filozofią EPS było stworzenie „kręgu przyjaciół” wokół UE wśród krajów, które nie mogły stać się jej członkami lub były dalekie od członkostwa. Mieli przyłączyć się ze „wszystkim, poza instytucjami”, jak mówił sam Prodi.

EPS opracowała „plan działania ” UE wobec każdego z partnerów. Plan określa zarówno reformy, jakie dany sąsiad powinien podjąć, a także pomoc, którą zapewni UE. Plany te są wiążące raczej polityczne niż prawnie, ale jednocześnie współdziałają z układami prawnymi, które UE wynegocjowała z partnerami – umowami stowarzyszeniowymi dla krajów południowych, partnerskimi i o współpracy dla tych na wschodzie. Plany działania są w sposób dorozumiany warunkowe: kraje, które nie przeprowadzą reform nie powinny spodziewać się otrzymania całości świadczeń. Jednakże w czasie, kiedy Benita Ferrero-Waldner była Komisarzem ds. stosunków zewnętrznych, w latach 2004-09, Komisja kładła coraz mniej nacisku na uwarunkowania. Priorytetem było wypłacanie pieniędzy.

EPS ewoluowała na przestrzeni ostatnich siedmiu lat. W 2008 r. z inicjatywy prezydenta Sarkozy’ego, UE wraz z jej południowymi sąsiadami uruchomiła Unię dla Śródziemnomorza (UfM) składającą się z 43 krajów[2]. Było to tak naprawdę odnowione dawne „Partnerstwo Euro-Śródziemnomorskie” (znane również jako proces barceloński) utworzone w 1995 roku. Podobnie jak Partnerstwo Euro-Śródziemnomorskie, Unia dla Śródziemnomorza stanowi uzupełnienie EPS. Niewielu urzędników UE jest w stanie jasno wytłumaczyć, jakie są relacje między UfM a EPS, ale wiadomo, że to pierwsze stanowi forum spotkań wszystkich krajów, a to drugie koncentruje się na stosunkach dwustronnych UE z każdym partnerem. Unia dla Śródziemnomorza jest prowadzona przez sekretariat w Barcelonie i podwójne rotacyjne przewodnictwo składające się z jednego lidera UE i jednego przywódcy państwa regionu Morza Śródziemnego (pierwotnie byli to Hosni Mubarak i Nicolas Sarkozy, zasad mianowania ich następców nigdy nie ustalono).

W 2009 roku wschodni sąsiedzi – Armenia, Azerbejdżan, Białoruś, Gruzja, Mołdowa i Ukraina – otrzymali swój własny specjalny klubu, Partnerstwo Wschodnie (PW), jako rodzaj wzmocnionej polityki sąsiedztwa. Ten instrument funkcjonuje nie tylko na zasadzie dwustronnych spotkań pomiędzy UE a danym krajem, ale także jako forum, gdzie cała szóstka może spotkać się z przedstawicielami Unii w celu wymiany dobrych praktyk i zarządzania wspólnymi programami. W ciągu siedmioletniego cyklu budżetowego, począwszy od 2007r., Instrument Europejskiej Polityki Sąsiedzkiego Partnerstwa ma około 11mld ? do rozdysponowania na pomoc dla sąsiadów, z dwa razy większą sumą przeznaczoną na południe niż na wschód (choć w przeliczeniu per capita nieco więcej wypłacane jest na wschód). Istnieją także inne pozycje w unijnym budżecie dostępne dla sąsiadów, takie jak Sąsiedzki Fundusz Inwestycyjny, dysponujący sumą 700 milionów ? na siedem lat, który w parze ze środkami z krajów członkowskich UE, służy uruchamianiu dodatkowych dotacji na finansowanie projektów przez Europejski Bank Inwestycyjny (EBI). UE jest w stanie przekierowywać pożyczki z EBI, Banku Światowego i Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju (EBOR) na wsparcie realizacji swoich celów w sąsiedztwie (choć ten ostatni udziela pożyczek jedynie krajom Europy Wschodniej). Komisja udzieliła wsparcia Armenii, Gruzji, Mołdowie i Ukrainie.

W analizie pierwszych sześciu lat funkcjonowania EPS, Komisja stwierdziła, że „więcej zostało osiągnięte w sferze gospodarczej, w szczególności handlu i zbliżaniu przepisów, niż w kwestii demokratyzacji zarządzania”[3] UE przeszła długą drogę w kierunku realizacji celu, jakim jest strefa wolnego handlu w rejonie Morza Śródziemnego. Istnieje prawie zupełnie wolny handel z sąsiadami takimi jak Egipt, Izrael, Jordania, Maroko i Tunezja. Ich towary przemysłowe, w tym wyroby włókiennicze, wjeżdżają na teren Unii bez żadnych przeszkód. UE wciąż nakłada cła na niektóre warzywa i owoce, po przekroczeniu określonej objętości wprowadzonej bezcłowo do UE.

Handel między tymi krajami i UE jest obecnie w rozkwicie z obrotem handlu dwukierunkowego wynoszącym na dzień dzisiejszy około 200mld ? rocznie (UE posiada niewielką nadwyżkę)[4]. W 2006r. ruch lotniczy między Marokiem i UE został zliberalizowany, co doprowadziło do uruchomienia 52 nowych tras w ciągu roku (Gruzja i Jordania wynegocjowały następnie podobne porozumienia dotyczące ruchu lotniczego). Kraje takie jak Egipt otworzyły swoje rynki telekomunikacyjne, które przyjęły unijny model regulacji. UE prowadzi obecnie negocjacje z kilkoma krajami basenu Morza Śródziemnego odnośnie liberalizacji przepisów dotyczących zagranicznych inwestycji i handlu usługami. Zbliża się także porozumienie z partnerami śródziemnomorskimi na temat „konwencji regionalnej o pan-euro-śródziemnomorskich regułach pochodzenia „- po dziesięciu latach negocjacji[5]. Ten pojedynczy instrument prawny zastąpi sieć około 60 dwustronnych protokołów w sprawie reguł pochodzenia funkcjonujących obecnie. Kiedy konwencja zostanie zatwierdzona, ułatwi południowym sąsiadom zmianę przestarzałej zasady pochodzenia, która rządzi ich handlem z UE, a tym samym zwiększy się ich eksport.

Tymczasem Unia dla Śródziemnomorza osiągnęła bardzo niewiele. Była ograniczana ze względu na konflikt arabsko-izraelski: niektóre Arabskie rządy niechętnie zajmowały miejsce obok Izraelczyków. Biurokratyczne kłótnie także osłabiły organizację: Europejczycy przepychali się, kto ma przejąć rotacyjne przewodnictwo; sekretarz generalny Ahmad Masa’deh zrezygnował w styczniu 2011r. po zaledwie roku pracy; a drugi szczyt szefów rządów był wielokrotnie odkładany. Unia dla Śródziemnomorza starała się skupić na dużych projektach z udziałem rządów, takich jak sprzątanie Morza Śródziemnego, współpraca w celu rozwoju energii słonecznej oraz stworzenie euro-śródziemnomorskich uniwersytetów. Projekty te są godne uwagi, ale proces barceloński stawiał im już czoła, a więc Unia dla Śródziemnomorza prawdopodobnie nie dodała im żadnej wartości. Jedną ze słabości procesu barcelońskiego był brak wystarczającego skupienia się na rozwoju sektora prywatnego. Nie podniesiono do rangi priorytetu rozwoju instytucji, co pozwoliłoby firmom bez uprzywilejowań i koneksji politycznych na rozkwit. Unia dla Śródziemnomorza pogłębiła ten problem: bardziej skoncentrowana na perspektywie publicznej doprowadziła nawet do zmniejszenia nacisku na oddolną działalność gospodarczą i restrukturyzację gospodarki.

Unia dla Śródziemnomorza wzmocniła również trend widoczny od początku ubiegłej dekady: UE koncentruje się bardziej na pomocy rządom niż organizacjom pozarządowym. Śródziemnomorscy członkowie Unii byli coraz bardziej zaniepokojeni islamskim ekstremizmem w Afryce Północnej, a także imigracją z tego regionu. Ze wszystkimi rządami unijnych państw zaniepokojonymi w większym lub mniejszym stopniu nielegalną imigracją, UE przyznała preferencje w sprawie imigracji Algierii, Libii, Maroku i Tunezji. W zamian za pomoc od Unii i porady na temat wzmocnienia bezpieczeństwa granic, państwa te obiecały przeciwdziałać nielegalnej emigracji do Europy, na przykład poprzez zwalczanie sieci nielegalnego handlu ludźmi. Kolejnym priorytetem była współpraca w sprawie zwalczania terroryzmu. Unia ma wiele powodów do dyskusji nad nielegalną imigracją i terroryzmem z jej sąsiadami. Jednocześnie za namową Włoch, Francji i Hiszpanii, bagatelizowała znaczenie praw człowieka w kontaktach z krajami Morza Śródziemnego. W teorii, pomoc UE dla krajów takich jak Egipt, Tunezja i Maroko, była uwarunkowana przeprowadzeniem reform politycznych i przemian w kierunku demokracji. W praktyce, UE udzielała pomocy mimo spełnienia niewielu warunków.
Dwóch ekspertów od polityki UE w Afryce Północnej, Kristina Kausch i Richard Youngs, opisało wpływ UfM ostro, ale prawdziwie: „Unia dla Śródziemnomorza jest ewidentnie stworzona w celu odciągania uwagi co do stosunków między Europą i Afryką Północną od najbardziej wrażliwych obszarów politycznych. UfM powoduje regres dorobku Partnerstwa Euro-śródziemnomorskiego w dziedzinie demokracji i praw człowieka. Unia Europejska oddala się coraz bardziej i bardziej od poszukiwania „kręgu dobrze zarządzanych państw” na południowych obrzeżach dążąc w kierunku „kręgu silnie zarządzanych państw”, Unijny „krąg przyjaciół” jest tak naprawdę „kręgiem bastionów”. Unia nie docenia kruchości relacji między ludnością i władzami”[6]. Partnerstwo Wschodnie poniosło mniejszą klęskę niż Unia dla Śródziemnomorza. Wyłączną odpowiedzialność ponosi za nie Komisja, która nie musi dzielić się prawem własności z instytucją rezydującą w Barcelonie. PW nie porzuciło idei przekonywania sąsiadów do poprawy ich systemów politycznych, choć było to trudniejsze na Białorusi, Ukrainie czy Mołdowie, czy krajach Kaukazu. Mołdowa odniosła umiarkowany sukces – częściowo ponieważ od sierpnia 2009r. proeuropejscy politycy u władzy starają się zbliżyć kraj do Unii. Ta zaś poczyniła poważne wysiłki w Mołdowie, oferując znaczne kwoty pomocy na modernizację administracji, „partnerskie” ustalenia wprowadzające urzędników europejskich do ministerstw w Kiszyniowie, a także rozmowy na temat liberalizacji reżimu wizowego (UE wydała już Mołdowie, tak jak Gruzji i Ukrainie, tzw. „ułatwienia wizowych”, co oznacza, że ?studenci, przedsiębiorcy i naukowcy mogą uzyskać stosunkowo łatwo wizę wielokrotnego wjazdu).
Komisja Europejska zorganizowała w marcu 2010r. w Brukseli konferencję darczyńców na rzecz Mołdowy, która ustaliła kwotę 2mld ? na pomoc z UE, międzynarodowych instytucji, USA i Kanady w ciągu czterech lat. W tym roku Komisja jest zobowiązana do rozpoczęcia negocjacji z Mołdową na temat „głębokiej i wszechstronnej umowy o wolnym handlu” (DCFTA – deep and comprehensive free trade area (DCFTA). Powinno to skutkować wyeliminowaniem niektórych barier pozataryfowych, które ograniczają handel i inwestycje między Mołdową a UE. Umowa DCTFA będzie obejmować na przykład takie kwestie, jak zamówienia publiczne, liberalizację usług i prawa własności intelektualnej. Handel między UE i Mołdową jest już prawie wolny, choć kwoty nadal ograniczają eksport mołdawskiego wina. Uwaga ze strony UE pomogła rządzącemu „Sojuszowi na rzecz Integracji Europejskiej” w pokonaniu komunistów w wyborach parlamentarnych. Ostatnie wydarzenia na Białorusi i Ukrainie wskazują jednak na granice wpływu UE w tym regionie. Kiedy UE zainaugurowała EPS, nie zaprosiła Białorusi do udziału ze względu na panującą tam dyktaturę. Jednak pewien niewielki stopień liberalizacji sprawił, że w 2009 r. Białoruś otrzymała propozycję – którą przyjęła – miejsca w Partnerstwie Wschodnim. Przed wyborami prezydenckimi w grudniu ubiegłego roku, ministrowie UE upłynnili miliardy euro pomocy – dopóki prezydent Łukaszenko hamował swój autorytaryzm.
Ale Łukaszenko odrzucał oferty: już udzielił przyzwolenia na dostęp do telewizji niektórych kontrkandydatów w czasie kampanii, kiedy nagle stwierdził niewiarygodność 80% głosów, wysłał policję do stłumienia pokojowych demonstracji i zamknął w więzieniu wielu swoich przeciwników. UE ponownie więc nałożyła sankcje na osoby zajmujące wysokie stanowiska w systemie, a jednocześnie zwiększyła pomoc dla organizacji pozarządowych w kraju. Łukaszenko raczej rozgrywać będzie na linii Moskwę przeciw Brukseli, niż nachylając swój kraj w stronę Unii. Takie nachylenie wymagałoby bowiem otwarcia kraju i zagrażałoby przetrwaniu jego reżimu. Wybór Wiktora Janukowycza na prezydenta Ukrainy w lutym 2010 r. stworzyło Unii wiele problemów: mimo że bliskość z Rosją nie jest istotnym problem, jego wysiłki zmierzające do ograniczenia wolności mediów i utrudniające życie rywalizującym z nim partiom politycznym są już znacznie bardziej niepokojące. Janukowycz stwierdził co prawda, że jest nadal zaangażowany w realizację członkostwa w UE, ale jego krajowa polityka czyni perspektywę członkostwa coraz mniej prawdopodobną. Ukraina była pierwszym sąsiadem, z którym UE wypróbowywała DCFTA. Rozmowy rozpoczęły się w 2008 r. i jeszcze nie zostały zakończone, głównie ze względu na obawę ukraińskich oligarchów przed liberalizacją, która kryje się za DCFTA. Kolejnym czynnikiem jest jednak to, że UE jest zbyt wymagająca i oczekuje, że Ukraina dokona kosztownych zmian w szerokim pasie sektorów, od rzeźni po normy emisji zanieczyszczeń w hutach jednocześnie[7]. Mimo powolnego postępu na Ukrainie, UE planuje wprowadzenie DCFTA dla innych sąsiadów – nie tylko Mołdowy, ale również Armenii, Gruzji i partnerów śródziemnomorskich.
Brana pod rozwagę umowa DCFTA z Gruzją stwarza napięcia między Brukselą a Tbilisi. Komisja nalega na zestaw wymagających warunków wstępnych – bardziej rygorystycznych niż te nałożone na innych sąsiadów – przed otwarciem negocjacji. Według jednego z badań w sprawie proponowanego porozumienia DCFTA, Komisja zwróciła się z prośbą do Gruzji „o przyjęcie i wdrożenie ogromnej ilości nieprecyzyjnie określonych wewnętrznych regulacji rynkowych UE wychodzących daleko poza kwestie ściśle związane z handlem, bez próby uzasadnienia spraw o znaczeniu istotnym z punktu widzenia ekonomicznego Gruzji”. Autorzy twierdzą, że nałożenie przemysłowych norm technicznych oraz środków sanitarnych i fitosanitarnych jest równoważne opodatkowaniu produkcji w Gruzji, gdyż najwyraźniej ceny niektórych produktów spożywczych wzrosną o 90%. Dlaczego Gruzja ma przyjmować normy UE w sprawie kolejek linowych i wyciągów, jeśli ich nawet nie wytwarza, pytają autorzy[8].   Gruzini i ich koledzy twierdzą, że zgodność z normami UE mogłaby ograniczyć wzrost gospodarczy. Mogą przesadzać w kwestii własnego przypadku, elity polityczne Gruzji są tak neoliberalne, że po zniesieniu systemu bezpieczeństwa żywieniowego ery sowieckiej, zaniedbały tworzenie nowej agencji bezpieczeństwa żywieniowego. Wiele z norm, które UE chce przyjąć ułatwiłoby Gruzji eksport na rynki UE i gdzie indziej. Ale Unia powinna szukać sposobów uczynienia z DCFTA obszaru mniej uciążliwego dla swoich partnerów.
  Unijna porażka w przeciwdziałaniu umacniającym się systemom autorytarnym na Ukrainie i Białorusi – a także w popychaniu Azerbejdżanu ku liberalizacji – nie jest winą Partnerstwa Wschodniego per se. UE nie może, na ten moment, uwiarygodniać oferty członkostwa, tak jak robiła to w stosunku do Europy Środkowej, ponieważ większość krajów członkowskich nie chce rozszerzenia Unii dalej na wschód. Jeśli chodzi o elity tych krajów, profity którymi nęci Unia, nie są wystarczająco zachęcające, aby zrekompensować stres i trudności towarzyszące spełnianiu wymagań unijnych.   UE uczy się, że przywódcy na Białorusi i Ukrainie, a także w krajach Kaukazu, są mniej przychylni integracji z UE niż z mieszkańcami Europy Środkowej. Członkostwo „ograniczałoby”, łagodnie ujmując, ich styl przywództwa. Ponadto, „pro-europejscy ” wyborcy w niektórych społeczeństwach Europy Wschodnie są nieliczni. Brakuje ludzi do zacieśniania więzi z Europą czy wywierania presji na rządy, by podjęły kroki, które mogłyby ułatwić integrację z UE.   Lepsza oferta dla sąsiadów Jeśli UE chce mieć wpływ na swoich sąsiadów, musi być w stanie składać im bardziej korzystne propozycje. Biorąc pod uwagę, że UE nie może – w najbliższej przyszłości – zaoferować dużej marchewki członkostwa, powinna opierać się na, cytując słowa ministra Sikorskiego, „wielu małych marchewkach idealnie zsynchronizowanych tak by pokrywały się z cyklami wyborczymi danego partnera”. Teraz przeanalizujemy, co może kryć się za owymi marchewkami: pieniądze, rynki, mobilność i możliwość uczestnictwa w polityce UE.   Pieniądze Pieniądze są potężnym czynnikiem motywującym. Zbliżające się negocjacje w sprawie ram finansowych UE na okres 2014-2020 nie doprowadzą do znacznie większego budżetu. Ale zarówno w ramach ogólnego budżetu oraz części poświęconej stosunkom zewnętrznym, istnieje możliwość zwiększenia kwoty przeznaczonej na wydatki w regionach, których stabilność, dobrobyt i reformy polityczne leżą w żywotnym interesie Unii (czyli szczególnie w jej sąsiedztwie).   W obecnej perspektywie finansowej (na lata 2007-2013), polityka zagraniczna odgrywa rolę Kopciuszka, pobierając jedynie 6% budżetu UE. W kolejnym siedmioletnim cyklu, który rozpoczyna się w 2014 r., UE może ograniczyć wydatki na rolnictwo stanowiące obecnie 40% całości budżetu. To powinno ułatwić przesunięcie kwot na rzecz polityki zagranicznej i pozwolić zwiększyć je do co najmniej 10%.   Na siedem lat poprzedzających 2013r., Europejski Fundusz Rozwoju, który trafia do Afryki, Karaibów i Pacyfiku, ma 23mld ? do wydania, podczas gdy Instrument Współpracy Rozwojowej skierowany do Ameryki Łacińskiej, Azji, Azji Środkowej, regionu Zatoki Perskiej i Afryki Południowej, posiada kolejne 16mld ?. Budżet ENPI (Europejskiego Instrumentu Sąsiedztwa i Partnerstwa) dysponuje jedynie 11mld? na politykę sąsiedztwa. UE ma wiele dobrych powodów, aby wydawać pieniądze w byłe kolonie jej członków i innych słabo rozwiniętych częściach świata. Ale ma też wyraźny interes strategiczny w zrównoważeniu wydatków zagranicznych, tak aby kraje z nią sąsiadujące dostały silniejszy bodziec. Aby w pełni wykorzystać swój potencjał, Afryka Północna potrzebuje inwestycji. W regionie jest wiele wartościowych projektów, które wymagają finansowania. Europejski Bank Inwestycyjny udzielał pożyczek w Północnej Afryce i na Bliskim Wschodzie od ponad 30 lat, obecnie obrót tych środków wynosi ponad 10mld ?. Natomiast EBI wykonywał swoje projekty niezależnie od unijnych celów polityki zagranicznej i był niekonsekwentny w stosowaniu politycznych warunków pożyczek.   W krótkiej perspektywie, rządy UE powinny odpowiedzieć na wezwanie Wysokiej Przedstawiciel Catherine Ashton do zwiększenie pułapu kredytów EBI dla krajów śródziemnomorskich o 1mld ?. Ponieważ EBI ma możliwość mnożenia kapitału niewielkim kosztem na rynkach obligacji, dodatkowe wydatki w unijnym budżecie byłyby znikome. W połączeniu z innymi źródłami pieniędzy dostępnymi dla EBI, Unia mogłaby sobie pozwolić na rozdysponowanie dodatkowych 6mld ? pożyczek w latach 2011-2013, przez co zwiększyłaby swoją wiarygodność w regionie.   W dłuższym okresie zaś, Unia powinna odkurzyć propozycję z raportu ekspertów pod przewodnictwem Michela Camdessusa o pożyczkach zewnętrznych EBI opublikowanego w lutym 2010r. Raport Camdessusa wzywa EBI do założenia zagranicznej zależnej spółki kredytowej, która mogłaby pracować w Afryce Północnej, Europie Wschodniej czy na jakichkolwiek innych obszarach zależnie od decyzji unijnych liderów. Argumentem za powołaniem specjalnej spółki zależnej jest fakt, że udzielanie kredytów poza UE wymaga np. umiejętności szacowania ryzyka politycznego, która nie jest tak istotna dla pożyczek infrastrukturalnych w ramach wewnętrznych struktur. Taka pomocnicza spółka powinna przestrzegać ogólnych instrukcji politycznych wyznaczonych przez UE. Na przykład, ministrowie spraw zagranicznych państw członkowskich mogliby nagradzać rząd , który osiąga dobre wyniki, oferując dodatkowe kredyty.   Niektórzy urzędnicy EBI rozpisali alternatywny projekt, według którego EBI miałby przyjąć 30% stawkę w nowym banku dla Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Kraje Rady Współpracy Zatoki Perskiej, państwa regionu i inne zainteresowane podmioty miałyby zapewnić resztę kapitału. Niemniej jednak, problem z bankiem regionalnego rozwoju jest taki, że zagrażałby mu ten sam paraliż kłótni politycznych, które zniszczyły Unię państw Morza Śródziemnego: gdzie będzie siedziba, czy każdy członek zgodzi się usiąść w jednym pokoju z innymi, czy kraje Zatoki przystaną na dodatkowe pożyczki dla krajów przechodzących przemiany demokratyczne? Niewiele spośród banków rozwoju regionalnego ma wielkie osiągnięcia, w żadnym razie taki bank nie będzie w stanie promować zagranicznych celów politycznych UE.   Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju ma zdolności komplementarne do EBI. Obsługuje raczej sektor prywatny, zwłaszcza małe i średnie przedsiębiorstwa, a także ma udziały kapitałowe w przedsiębiorstwach. Podobnie jak EBI, nie zawsze stosuje warunki polityczne. EBOR posiada duże doświadczenie w ekonomii okresu transformacji i choć obecnie udziela kredytów Europie Wschodniej, Azji Środkowej i Turcji, nie robi tego samego na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej. Aby rozwinąć pełną aktywność w tym regionie musiałaby przerobić swój statut i 61 rządów państw członkowskich musiałoby ratyfikować te zmiany, co mogłyby trwać od roku do nawet dwóch lat. Jednocześnie EBOR jest gotowy inwestować i zarządzać pieniędzmi innych ludzi w ramach projektów w Egipcie. Mimo, że większość pieniędzy, które UE daje lub pożycza państwom sąsiedzkim trafi do rządów i dużych programów infrastrukturalnych, nie powinno się zapominać o organizacjach pozarządowych i projektach społeczeństwa obywatelskiego. W krajach takich jak Białoruś czy Syria, UE nie będzie chciała dać dużych pieniędzy rządowi, ale powinna wspierać grup społeczeństwa obywatelskiego promujące praworządność i prawa człowieka.   Tymczasem biurokratyczne wymagania, jakie Unia nakłada na NGOosy poszukujące finansowania są niezwykle uciążliwe i często działają odstraszająco na tych, którzy w przeciwnym razie byliby nim zainteresowani. Głównym problem stanowi rozporządzenie finansowe, które zostało wprowadzone w życie po skandalach, które dopadły Komisję Santera pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Celem tego aktu jest zminimalizowanie ryzyka wystąpienia nadużyć, więc każda organizacja ubiegająca się o fundusze unijne musi przebrnąć kuriozalną liczbę bramek zabezpieczających. Przepisy muszą być zatem zmienione tak, żeby procedury stały się prostsze i bardziej przyjazne dla użytkownika. Taka reforma z pewnością przyczyniłaby się do p
oprawy wizerunku Unii na całym świecie
Wolny handel i unia celna Kolejnym silnym bodźcem jest dostęp do europejskich rynków. Wielu spośród południowych sąsiadów jest konkurencyjnych jeśli chodzi o owoce, warzywa, oliwę i wino, ale eksport tych dóbr nadal napotyka na ograniczenia, z których UE powinna być gotowa zrezygnować. UE powinna przyspieszyć realizację DCFTA dla swoich wschodnich i południowych sąsiadów, tak by doprowadzić do częściowego ujednolicenia rynku. Jednocześnie, UE powinna także przemyśleć niektóre z wymogów niezbędnych DCFTA. Powinno się pozwolić sąsiadom na liberalizację handlu i spełnianie unijnych wymagań dotyczących standardów w pojedynczym sektorze, a nie we wszystkich razem. Instrumenty DCFTA powinny wymagać mniej od biedniejszych sąsiadów. Na przykład, dopiero jeśli kraj osiągnie pewien poziom PKB per capita, to może być zmuszony do podjęcia większych zobowiązań względem UE. To przesłanie dotarło być może do Komisji. Wydany przez nią 8 marca komunikat mówi w odniesieniu do ewentualnych partnerów z południa, że powinno się „promować, w sposób progresywny, bliższą integrację między gospodarkami południowych partnerów śródziemnomorskich i jednolitego rynku UE” (kursywa autora)[9].
UE powinna także zaprosić najbardziej rozwiniętych gospodarczo południowych sąsiadów do przyłączenia się do unii celnej, która już łączy UE i Turcję i na której skorzystała w znacznym stopniu turecka gospodarka. Sąsiedzi z Południa już obiecali zniesienie ceł na import z UE, w ramach umów o wolnym handlu (FTA) – w formie stowarzyszeniowej – łączących ich z UE. Ale unia celna spowoduje obniżenie ich zewnętrznych taryf do takiego samego poziomie jak w UE. Wymagałoby to od krajów przystępujących do tego porozumienia, wyeliminowania taryf także między sobą. Jest to szczególnie ważne dla Śródziemnomorza i państw Bliskiego Wschodu, które bardzo mało handluje wewnątrz (tylko około 10% handlu regionu ma charakter wewnętrzny) – choć bariery pozataryfowe stanowią czasem większy problem niż cła na handel regionalny. UE może pomóc krajom, które dołączą do unii celnej, by zmodernizować swoje systemy celne i połączenia komunikacyjne wokół przejść granicznych[10].   Unia celna zastąpiłaby złożoną sieci umów o wolnym handlu, które łączą UE i jej sąsiadów. FTA wymaga określenia reguł pochodzenia w celu ustalenia, które towary kwalifikują się do uprzywilejowanego dostępu. Unia celna włączająca kraje basenu Morza Śródziemnego zwolniłaby z konieczności zawierania konwencji w sprawie wspólnych reguł pochodzenia dla obszaru śródziemnomorskiego, o czym była już mowa w poprzedniej sekcji. Rozszerzenie unii celnej na wschodnich partnerów będzie, na razie, bardziej skomplikowane, ponieważ UE nie ma z nimi jeszcze umów o wolnym handlu z UE (choć będzie miała, kiedy zawarte zostanie DCFTA).

Komisji nie podoba się pomysł unii celnej z obszarem Morza Śródziemnego. Podkreśla, że turecko-unijna unii celnej nie obejdzie się bezproblemowe, co jest prawdą. Jeśli UE zgodzi się na porozumienie o wolnym handlu z państwem trzecim, Turcja będzie musiała ustalić warunki importu z tego kraju identycznie z Unią, natomiast państwo trzecie nie będzie zobowiązane odwzajemnić się Turcji w stosunku do swoich rynków, o ile Turcja nie wynegocjuje z nim osobnej umowy. Więc jeśli Egipt przystąpiłby do unii celnej, jego producenci będą musieli stanąć twarzą w twarz z ostrą konkurencją rynków wschodzących, takich jak Korea Południowa (która niedawno zgodziła się na FTA z Unią) czy Indie (które jest w trakcie jego negocjacji) – bez uzyskania automatycznego dostępu do ich rynków. Ale ten problem można pokonać poprzez powolne i stopniowe obniżki taryfowe. A kiedy UE negocjuje przyszłe porozumienia o wolnym handlu, mogłaby także reprezentować interesy kolegów z unii celnej, czego jeszcze nie zrobiono w przypadku Turcji.

Komisja podnosi również, że unia celna UE-Turcja wyłącza rolnictwo, przemysł włókienniczy i usługi, jest zatem bardziej ograniczona niż układy o stowarzyszeniu obejmujące handel pomiędzy UE i jej śródziemnomorskimi partnerami. Nie ma jednak powodu, by nie można było rozszerzyć zakresu turecko-unijnej unii celnej lub by unia celna z krajami basenu Morza Śródziemnego nie obejmowała usług i produktów rolnych.

Śródziemnomorska unia celna spowoduje wzrost konkurencji i będzie stymulować postęp wszystkich jej członków. W dłuższej perspektywie, południowe i wschodnie dobrze działające gospodarki mogą mieć zaoferowaną „perspektywę członkostwa” w Europejskim Obszarze Gospodarczym (EOG). Gdy już znajdą się w Obszarze, tak jak Norwegia i Islandia, państwa te będą musiały zaakceptować wszystkie reguły jednolitego rynku. Będą też miały możliwość wpływania, ale bez głosowania, na ustalanie tych zasad. Ewentualna perspektywa członkostwa w EOG, powinna zachęcać do zagranicznych inwestycji w tych krajach.


[1]Włochy przyjęły więcej niż powinno być ich sprawiedliwym udziałem imigrantów z Afryki Północnej, ale w ogólnej perspektywie znajduje się tam mniejsza liczby uchodźców niż w Austrii, Anglii, Francji, Niemczech Holandii czy Szwecji.
[2]Oprócz 27 krajów członkowskich UE w skład wchodziły: Algieria, Chorwacja, Egipt, Izrael, Jordania, Liban, Mauretania, Czarnogóra, Maroko, Palestyna, Serbia, Syria i Tunezja. Libia jest obserwatorem, a Liga Państw Arabskich członkiem. Mauretania nie jest częścią EPS.
[3]Komunikat Komisji Europejskiej, Zbieranie żniw Europejskiej Polityki Sąsiedztwa, COM (2010) 207, 12 maja 2010r.
[4]Według Komisji, w latach 2004 – 2008 eksport UE do wszystkich krajów objętych EPS wzrósł o 63%, a jej import z tych krajów o 92%.
[5]Reguły pochodzenia determinują czy jakieś dobro należy zaliczyć do preferencyjnego dostępu do rynków w ramach umowy o wolnym handlu.
[6] Kristina Kausch i Richard Youngs, Koniec wizji Euro-Śródziemnomorskiej, International Affairs, 85:5, 2009.
[7]Ukraiński think-tank, Międzynarodowe Centrum Studiów Politycznych mówi, że DCFTA będzie wymagać od Ukrainy stworzenia nowych drogich laboratoriów do testowania bezpieczeństwa żywności i jednocześnie wypełniania kosztownych przepisów ochrony środowiska. Centrum wydało w 2007r. 300-stronicowy raport w sprawie proponowanej strefy wolnego handlu („Wolny handel między Ukrainą i UE: ocena wpływu”).
[8]Messerlin Patrick, Michael Emerson, Jandieri i Gia Alexandre Le Vernoy, Oceny polityki handlowej UE wobec wschodnich sąsiadów: przypadek Gruzji, CEPS, 2011r.
[9]Komisja Europejska i Wysoki Przedstawiciel, Partnerstwo na rzecz demokracji i dobrobytu na południowego brzegu Morza Śródziemnego, 8 marca 2011 COM (2011) 200 FINAL.

[10]Przygotowywany przez Sinana Ülgena, przewodniczącego tureckiego think-tanku EDAM, dokument, nakreśla propozycję unii celnej między UE i jej południowymi sąsiadami.

Absurd nie zginął 10 kwietnia :)

Z Adamem Zielińskim (znanym jako „Łona”), zdeklarowanym obywatelem III RP, o absurdach jej następczyni – IV RP; Adamie Michniku jako wyznaczniku rzeczywistości oraz o tym, czy artysta powinien po 10 kwietnia zrobić rachunek sumienia rozmawia Jan Radomski.

W 2004 roku wydałeś płytę „Nic dziwnego”. Słowa tytułowego utworu brzmiały: „nie dziwi nas to, bo nie dziwi już nas nic”. Co czułeś, kiedy niedługo później do władzy doszło Prawo i Sprawiedliwość? Jednak się zdziwiłeś?

Ta deklaracja była wyrazem przekory. Pod jej powierzchnią było coś zupełnie innego: mnóstwo rzeczy mnie dziwiło i wciąż dziwi. Nadejście IV RP oraz jej upadek były dla mnie czymś szokującym. Zresztą, nadal nie przestaję się tym dziwić; wydaje mi się, że jest niedobrze, kiedy się całkowicie godzimy z otaczającym nas światem. To nie jest właściwie podejście.

Uważasz, że przez ponad dwa lata rządów Prawa i Sprawiedliwości absurd i nonsens [tytuł płyty Łony wydanej w 2007 roku – red.] osiągnął apogeum?

Na szczęście mój mózg posiada cudowną zdolność do wypierania złych wspomnień, przez co nie jestem już taki biegły w absurdach IV RP. Niestety, cała rzesza ideologów i polityków z nią związanych nieustannie mi o nich przypomina. Pokazuje jak to wyglądało i jak – niestety – może wyglądać. Na pewno nie jest tak, że absurd odszedł wraz ze zmianą władzy. Jest go zdecydowanie mniej, czy może ma mniej intensywne oblicze, ponieważ miejsce szalonych ideologów z brzytwą w ręku zajęli cwani pragmatycy, których najbardziej pochłania samo dochodzenie do władzy i trwanie przy niej. W ogóle nie mamy już polityków. Wychodzi na to, że ostatnim politykiem w Polsce był Zygmunt Wrzodak. Ideologicznie stoję wprawdzie na drugim biegunie, ale ten szaleniec był zaangażowany i zdaje się, że wierzył w to, co mówi. Dziś politycy potrafią powiedzieć dosłownie wszystko, co w ich przekonaniu przyniesie im głosy. Ich poglądy nie mają żadnego znaczenia. To też jest smutne, to swoisty absurd. Z drugiej strony – pewnie jest nam potrzebny taki odpoczynek od rozdmuchanej ideowo IV RP.

Chciałbym się dowiedzieć, czym jest dla ciebie absurd. Spróbujmy dojść do tego poprzez wykluczenie tego, czym nie jest. Uważasz, że możemy przyjąć założenie, że Prawo i Sprawiedliwość to po prostu kolejna – po Akcji Wyborczej Solidarność i Sojuszu Lewicy Demokratycznej – formacja, która po prostu się nie sprawdziła?

Nie, Prawo i Sprawiedliwość to na pewno nie jest zwykła prawicowa partia. To w ogóle jest wyjątkowa formacja, ponieważ opiera się głównie na negatywnych emocjach swoich wyborców. Jarosław Kaczyński jest potwornie inteligentnym człowiekiem. On świadomie upodobał sobie grupę wyborców – ludzi niezadowolonych z rzeczywistości, takich którzy uważają wolną Polskę za spisek komunistów, żydomasonów i Unii Wolności; ludzi, którym się nie powiodło i winę za to zrzucają na wszystkich poza sobą. I nie jest bynajmniej prawdą, że to muszą być starsi wyborcy – oni mogą mieć nawet dwadzieścia lat, ale tę gorycz i niemoc odziedziczyli po poprzednim pokoleniu. Zaniedbywanie tej grupy, głównie przez brak mądrej polityki wyrównywania szans, owocuje właśnie sporym poparciem dla populistów.

Przyjęliśmy, że absurd z jednej strony graniczy z normalnością. Musimy również uznać, że z drugiej będzie graniczył z czymś niezwykle groźnym. Na płycie „Absurd i nonsens” znajduje się utwór „Czemu kiosk”, który dotyczy zagrożenia cenzurą w czasach rządów Prawa i Sprawiedliwości. Wtedy wydawało ci się, że ten absurd dotknie tej drugiej granicy i przerodzi się w dyktaturę?

Wyrosłem w wolnej Polsce. Dlatego po prostu nie wyobrażam sobie tego, żeby nagle wprowadzić cenzurę.

Bałeś się tego?

Nie, myślę, że to była raczej daleko posunięta zapobiegliwość: bunt już przy pierwszych symptomach ograniczania wolności wypowiedzi. Wydaje mi się, że są pewne rzeczy, na które obywatele Polski by się nie zgodzili.

Jak myślisz, której granicy był bliższy absurd IV RP: normalności czy dyktatury? Wtedy raczej ją przeceniałeś czy nie doceniałeś?

Fakt, że IV RP trwała tak krótko jest wyrazem niezgody społeczeństwa na taki rodzaj polityki. Partia opozycyjna może głosić najbardziej bzdurne poglądy, ale prezydent i rząd powinni wykazać zdecydowanie więcej rozsądku. Polacy w wyborach dali wyraz temu, że się nie zgadzają na IV RP. Z tego powodu ta wizja dyktatury była w rzeczywistości mocno mglista. To był raczej quasi-dyktatorski styl sprawowania władzy w ramach demokratycznych struktur. Jednak mi dyktatura nie mieści się w głowie – w tych czasach i pod tą szerokością geograficzną. A wtedy jednak o niej pomyślałem – może nie do końca poważnie, ale jednak pomyślałem. To już o czymś świadczy.

Wiemy, czym absurd nie jest. W takim razie – jak go definiujesz?

Nie muszę. Absurd po prostu widać. Spójrz na Antoniego Macierewicza, który – wraz z najlepszą minister spraw zagranicznych w dziejach – leci do Stanów Zjednoczonych i namawia kongresmenów do pomocy Polsce. W czyim imieniu on to niby robi? Partii opozycyjnej?

Prawdziwych Polaków!

(śmiech) No tak, zapomniałem – oczywiście, prawdziwych Polaków. W takim razie, w imieniu prawdziwych Polaków namawiają kongresmenów do tego, żeby rozpocząć międzynarodowe śledztwo. To nie jest indolencja, tylko zła wola. Nazwanie tego beztroską byłoby zbyt łagodne. To jest po prostu absurd, który definiuje się sam.

Absurd ogranicza się tylko do IV RP i jej dzisiejszych emanacji?

Bynajmniej. Obecne absurdy widać równie mocno u elit III RP, nawet w polityce samorządowej. W Szczecinie, na przykład, normalne jest – dokładnie w tej chwili – kupowanie, przez kandydata startującego w drugiej turze poparcia kandydatów, którzy odpadli w pierwszej turze, za obietnice lukratywnego stanowiska. To jest powszechne i – co najbardziej absurdalne – powszechnie akceptowane.

Jakie jeszcze widzisz absurdy po tej części sceny politycznej, która walczyła z IV RP?

Po tej stronie – nazwijmy to szerzej – innej niż prawa, mamy czasy pragmatyków. Ten wątek ciągle wraca w naszej rozmowie, bo to jest moim zdaniem bardzo ważne zjawisko. Szefem Sojuszu Lewicy Demokratycznej został pierwszorzędny działacz partyjny. Świetnie się sprawuje, jeśli chodzi o zarządzanie, jest bardzo energiczny i sprawny, potrafi sobie doskonale radzić z wewnętrznymi przeciwnikami. Problem polega na tym, że to nie jest polityk – nie ma żadnej wizji, żadnego rzeczywistego programu. Celem jest władza, „program” jest tylko środkiem.

To też jest absurdem?

Całe to zjawisko jest ogromnym absurdem, ale innego rodzaju. Obecnie zamiast rozideologizowanych szaleńców mamy do czynienia z chorągiewkami, w które wieją wyniki sondaży.

Może lewicowy absurd zaczął się już w 1989 roku, kiedy komunistyczni działacze przekształcili się w socjaldemokratów?

Pewnie, że lwią część elektoratu Sojuszu Lewicy Demokratycznej po przełomie stanowili ludzie tak czy inaczej zaangażowani w socjalizm przed 1989 rokiem. Nie sposób jednak ukryć, że mamy rok 2010, przez te dwadzieścia lat lewica konsekwentnie marnowała szanse rzetelnego zbudowania pomysłu na siebie w III RP, poprzestając na paru hasłach o lewicowej proweniencji.

To zjawisko może jednak świadczyć o Polakach dobrze – mimo wszystko nie ma u nas żadnej komunistycznej partii.

W Polsce wszystkie skrajne partie – po obu stronach sceny politycznej – nauczyły się tego, jak funkcjonować w demokracji. Cechą np. faszystów jest to, że jak dochodzą do władzy, to zrzucają brunatne koszule, wskakują w garnitury i zapominają o swojej przeszłości. Każdy jest tolerancyjny i nikt nie jest antysemitą. Na marginesie, w Polsce niezwykle popularna stała się taka konstrukcja zdania: „Jestem tolerancyjny, ale…” i tutaj następuje na ogół długa litania, która włos jeży na głowie. Zatem skrajne partie po prostu nauczyły się ukrywać swoje poglądy, po dojściu do władzy wyraźnie łagodniejąc.

Mam jednak wrażenie, że Polacy nie potrafiliby poprzeć partii, która otwarcie przyznawałaby się do totalitarnych tradycji – i skrajnie lewicowych, i prawicowych.

Może dlatego, że nie mamy takich tradycji. To akurat budujące, że większość społeczeństwa kieruje się zdrowym rozsądkiem, niezależnie od tego, jakie ma poglądy. Zaryzykowałbym nawet, zważywszy na rosnącą popularność skrajnej prawicy w Europie, że Polska pod tym względem jest wyjątkowa. Niegdysiejsi wyborcy Ligi Polskich Rodzin dziś głosują na, siłą rzeczy łagodniejsze, Prawo i Sprawiedliwość. Nie mamy już nic na prawo od partii, której, przy wszystkich swoich wadach, nie można zarzucić otwartego rasizmu czy programowego antysemityzmu.

Nasza kultura jest przepełniona absurdem, ty również wpisujesz się w tę retorykę. Myślisz, że wywodzi się to z czasów komunizmu, kiedy używano ezopowego języka by omijać cenzurę?

Na pewno trochę dzięki komunizmowi rozwinął się na przykład pełen metafor i aluzji styl Wojciecha Młynarskiego. „Ballada o Dzikim Zachodzie” pewnie by nie powstała, gdyby nie tamten ustrój. To potwierdza tę zasadę, że trudne okoliczności w rzeczywistości nie są przeszkodą, a czasem bywają pomocą.

Odbieram twoje teksty jako kontynuację stylistyki Wojciecha Młynarskiego. Jednak zawsze wtedy uświadamiam sobie, że dzieli was historyczna przepaść, która powstała w 1989 roku. Jak to możliwe, że – pomimo tego – jesteś w jakiś sposób jego artystycznym potomkiem?

Zachowajmy umiar – gdzie mi tam do Młynarskiego. Ale wychowałem się na jego tekstach, na takim sposobie podchodzenia do piosenki. On bronił takiego sposobu myślenia, również w wolnej Polsce, dlatego nie można przeceniać znaczenia transformacji ustrojowej w tym kontekście. Młynarskiemu, bez względu na ustrój, zależało i zależy na tym samym – na inteligentnej wymianie myśli.

Byłeś zaangażowany w walkę z IV RP. Co czułeś 10 kwietnia?

Wtedy wszyscy Polacy, ach – nie lubię tego słowa, obywatele Polski, byli, mniej lub bardziej, poruszeni. Byłem świadkiem tego, jak ta strona, która dotychczas walczyła z IV RP, otworzyła się – na ogół szczerze – na swoich przeciwników. Dopóki politycy Prawa i Sprawiedliwości milczeli, to wszystko trwało: przyjazne gesty, niezgrabne próby pojednania. Runęło, gdy strona związana z Prawem i Sprawiedliwością się otrząsnęła. To jest przykre, ponieważ ta katastrofa mogła nam pomóc. Ale może tak już jest, może konflikt jest u nas naturalnym stanem? Ja nie byłem zachwycony – mimo że się kompletnie nie zgadzam z tym Wawelem – protestami przeciwników Lecha Kaczyńskiego przeciwko jego pochowaniu w tym miejscu, dlatego że to stanowiło pierwszy wyłom. I dlatego, że to po prostu nie przystoi. Wtedy Jarosławowi Kaczyńskiemu bym wszystko wybaczył – nie wyobrażałem sobie, że mógłbym wyjść na ulice i protestować.

A jak czułeś się jako artysta? Mam na myśli twoją krytykę Lecha Kaczyńskiego. Dokonałeś rachunku sumienia?

Nie czułem wstydu z powodu tego, co mówiłem wcześniej. W pierwszych dniach po 10 kwietnia, raczej milczałem. Myślę, że to jest spowodowane tym – zakorzenionym w naszej tradycji – mówieniem o zmarłych dobrze lub wcale. Wtedy słowa krytyki na pewno nie były pierwszymi, które mi się cisnęły na usta. To było zresztą powszechne zjawisko – w mediach pełno było ciepłych słów na temat Lecha Kaczyńskiego. Ciepłych i, co ciekawe, prawdziwych.

Jednak równocześnie musiałeś mieć świadomość, że twoje poglądy będą utożsamiane z płytą „Absurd i nonsens”.

Ta płyta nie jest wymierzona wyłącznie w IV RP. Oczywiście, IV RP była najważniejszym asumptem do jej powstania, ale ten album na pewno mógłby urodzić się również w innych warunkach. Moim zamiarem było to, żeby przedstawiony na niej absurd był uniwersalny. Jednak, oczywiście, zdaje sobie sprawę, że ona bywa rozumiana jako oręż, no, orężyk powiedzmy, w walce z IV RP.

Gdybyś mógł cofnąć czas, to twoja płyta byłaby inna?

Wątpię. Przede wszystkim, trzeba się zastanowić, czy ta sytuacja zmieniła cokolwiek w pomyśle na IV RP? Moim zdaniem nie – i właśnie to jest najsmutniejsze. IV RP wciąż żyje, jej wyznawcy wciąż żywią się istniejącymi i wymyślonymi konfliktami społecznymi.

Czym jest dzisiaj IV RP?

Przez długi czas jej emanacją była prezydentura Lecha Kaczyńskiego. Dziś będzie to przede wszystkim język polityków Prawa i Sprawiedliwości, język polityki opartej na dzieleniu społeczeństwa. Platformie Obywatelskiej można mnóstwo zarzucić, natomiast raczej nie podsycanie antagonizmów. Najważniejszą cechą IV RP jest i było wykorzystywanie rzeczywistych społecznych emocji do obłudnych celów politycznych. Pokazuje to sytuacja z Krakowskiego Przedmieścia. Nie można winić obrońców krzyża – oni autentycznie wyrażali swoje emocje. Natomiast czymś ohydnym było cyniczne wykorzystywanie tego w walce politycznej.

Wróćmy jednak do 10 kwietnia. Nie poczułeś wtedy, że w oczach społeczeństwa z kpiarza zamieniłeś się w bluźniercę?

Oczy społeczeństwa na szczęście są zwrócone w stronę inną niż moja. Nie, na pewno nie – myślę, że dla tych, dla których jestem bluźniercą, byłem nim już przed 10 kwietnia. Oceniałam Lecha Kaczyńskiego jako polityka. On na pewno nie był skrajnym przykładem absurdu – jest wielu znacznie gorszych polityków. Jednak moja płyta – nieprzypadkowo – powstała w okresie, gdy był prezydentem. Ja tę prezydenturę oceniałem negatywnie, tragiczna śmierć 10 kwietnia nic w mojej ocenie nie zmieniła.

Wiesz, że Adam Michnik był gościem Kuby Wojewódzkiego?

Tak, słyszałem. Jak mu poszło?

A wiesz, dlaczego o to pytam?

Nie mam pojęcia.

Dlatego że kilka lat temu powiedziałeś, że dożyliśmy takich czasów, kiedy już nawet Adam Michnik może tylko milczeć. Jest lepiej?

Rzeczywiście, obecnie łatwiej mówić rozsądnym, normalnym językiem. Niedawno widziałem rozmowę Jacka Kurskiego i Tomasza Nałęcza – ten pierwszy tradycyjnie krzyczał, drugi zaś, chciał rozmawiać – nie sięgał do języka wojny. IV RP działała na wszystkich, nie tylko na jej przeciwników, dotknęła nas w równym stopniu, wpływając na zaostrzenie retoryki. Jeżeli więc dziś Tomasz Nałęcz, przy całym doświadczeniu IV RP, potrafi normalnie mówić, choć jego interlokutor wciąż wojuje, to jest to budujące. Jest bowiem szansa, że te emocje opadną i wkrótce te „dwie Polski” będą mogły nie – mówić do siebie, ale rozmawiać ze sobą. Wystarczy tylko, bagatela, pozbyć się złych emocji, które zaszczepiła w nas IV RP.

Absurd skończył się, gdy Adam Michnik odebrał Order Orła Białego?

Szczerze się ucieszyłem. Zakładam, że nagrody nie są dla niego najważniejsze, ale to mu się akurat należało. Nadal niepojęta jest dla mnie przyczyna tego, że Michnik i „Wyborcza” są, zdaniem wielu, ojcami całego zła w III Rzeczpospolitej; że w Polsce istnieją media i dziennikarze, którzy żyją komentowaniem tego, co złego zrobił i powiedział Adam Michnik. Cieszy decyzja prezydenta, ale fakt, że po jej podjęciu część członków kapituły podała się do dymisji, pozwala przypuszczać, że fakt przyznania Orderu Orła Białego niczego nie zmienił.

Adam Michnik nadal pozostaje dla Ciebie wyznacznikiem oceny rzeczywistości?

W jakimś stopniu na pewno tak. I fakt, że często się z nim nie zgadzam, nie ma wpływu na jego ocenę. Sama „Wyborcza” nie jest, wbrew opinii niektórych, głucha na inne poglądy i potrafi docenić nawet tych, którzy jej raczej nie wielbią. Wystarczy, nie przymierzając, przypomnieć to, co Michnik pisał na temat Andrzeja Gwiazdy. Zżymam się na tabloidyzację „Gazety Wyborczej”, mam jej za złe, że niekiedy posuwa się za daleko i że bywa stronnicza, ale generalnie to rzetelny i dobry tytuł. Ba, to dzięki „Wyborczej” hołduję dziś zasadzie, której ona sama czasem nie przestrzega, by różnić się pięknie. Ja sam, długoletni jej czytelnik, nie jestem wcale uczulony na inne tytuły, np. „Rzeczpospolitą”, choć nie sięgam po nią z zachwytem.

W 2005 roku lansowałeś kandydata na prezydenta – Jana Pyszkę.

(śmiech) Pamiętam, zawsze bardzo mi brakuje takich kandydatów, a jest ich coraz mniej. Najpierw był Stan Tymiński, a później m.in. Pyszko. Nie mówił dobrze po polsku, a jego spoty były bajeczne, bardzo błyskotliwe pod względem literackim.

Wiesz, że zmarł w 2009 roku?

Naprawdę? Bardzo mi przykro.

Absurd zawsze kończy się tragicznie?

Niestety tak. Z podatkami, wbrew obiegowej prawdzie, można czasem kombinować, ze śmiercią nie.

Jednak absurd nie zginął 10 kwietnia?

Nie. Absurd wciąż żyje, jest widoczny i ma się – niestety – bardzo dobrze.

Dekadentyzm – definicja i zakres pojęcia :)

W Polsce termin „dekadencja” pojawia się na fali popularności francuskiej literatury tego okresu. Niestety, wraz z całym bogactwem treści, dociera do nas także niejednoznaczność terminu, ciągnący się za nim wachlarz nieporozumień i polemik. Prowadzi to do modyfikacji treściowej w porównaniu z francuskim pierwowzorem. Pomimo przejęcia tych terminów z Francji, gdzie pozbawione one były pejoratywnego zabarwienia, w Polsce nabrały wydźwięku jednoznacznie ujemnego. Tłumaczyć to można m.in. tym, że do „dekadentyzmu” przyznawał się Paul Verlaine, którego recepcja twórczości wywarła duży wpływ na kształtowanie się życia artystycznego w Polsce okresu fin de siecle. Otóż po francusku decadent, decadence oznacza tyle co schyłek, chylenie się ku upadkowi, ale jednocześnie nie oznacza samego schyłku i rozpadu z jego oczywistą w języku polskim konotacją pejoratywną, która nam kojarzy się z degrengoladą. Na takie rozumienie język francuski ma osobne określenie, którego brak w języku polskim: deliquescence. Do postawy takiej określanej tym słowem nie przyznawał się Verlaine, uważał wręcz, że dekadentyzm jest jej przeciwieństwem. Specyfika naszego języka nie może oddać niuansów różnic między zakresami obu tych pojęć, stąd też m.in. wynikają nieścisłości w używaniu w polskich wypowiedziach literackich haseł wiążących się z dekadentyzmem.

W epoce Młodej Polski, życie ówczesnej bohemy, z jej niekończącymi się barowymi dyskusjami, kawiarnianą wymianą poglądów, coraz powszechniejszym czytelnictwem – sprzyjało poznawaniu nowych trendów artystycznych, zapoznawaniu się z filozofią i literaturą będącymi wyrazicielem dekadenckich nastrojów. Całe życie artystyczne, ze wszystkimi odmianami sztuk, formalnymi i nieformalnymi spotkaniami twórców, tworzą system naczyń połączonych.

Powszechne przekonanie, iż jest to schyłek, choroba wieku, postawa pesymistyczna – jest oczywiście prawdą, lecz żeby właściwie zrozumieć to pojęcie, należy dokładnie poznać wszelkie aspekty z nim związane.

Z terminem „dekadentyzmu” i „dekadencji” wiąże się wiele aspektów, które zachodzą na siebie, przesłaniają się, utrudniając klarowne rozpoznanie semantycznego obrazu tych pojęć. Wynika to z faktu, iż z polem znaczeniowym „dekadentyzmu” wiążą się takie aspekty jak: schyłek, upadek, wynaturzenie, bohema itp. Takie wyrażenia nasuwają jednoznacznie pejoratywne konotacje, „dekadencja” w takim pojmowaniu tego słowa jest stanem braku w stosunku do wcześniejszego stanu wartości. Termin „dekadentyzm” nie pojawił się oczywiście dopiero na przełomie wieków, genezy tego słowa trzeba szukać znacznie wcześniej, a jeszcze starsze jest pojęcie, które ono nazywa.

Słowem „decadence” posługiwano się początkowo dla opisania zjawisk politycznych, społecznych i moralnych powiązanych z problematyką państw, narodów i instytucji, później ras i cywilizacji. Natomiast rzadko używa się tego pojęcia w konotacji do problematyki literatury i sztuki – jeśli już, ma ono wydźwięk pejoratywny, mający na celu podkreślenie niskiego poziomu dzieł, i co często za tym idzie – upadku i zepsucia gustów estetycznych w społeczeństwie.

Wzrost zainteresowania pojęciem „decadence” i utworzonymi od niego „decadentisme” i „decadent”, nie spowodowało rozwiania niejasności co do ich znaczenia. Wprawdzie w dziewiętnastowiecznej literaturze negatywny obraz dekadentyzmu zaczął stopniowo blednąć, w potocznej opinii wszystko, co wiązało się z „dekadentyzmem” nadal posiadało sens pejoratywny, nadal była to obelga, estetyczna restrykcja, słowo – wytrych, którego prawdziwy sens rozumiało niewielu, lecz pole rażenia było znaczne.

Dzięki francuskim poetom, którzy w 1886 roku powołali do życia czasopismo „Le Decadent” i sami siebie obwołali dekadentami, dekadentyzm zaczął być odbierany jako synonim awangardy, eksperymentu formalnego. Na tym jednak nie skończyły się zawirowania i trudności z definicją pojęcia. W tym samym czasie popularność zaczął zyskiwać ruch symbolistyczny – także odbierany jako awangardowy, a oprócz tego posiadający w swych szeregach wyznawców tej samej co dekadenci filozofii życiowej, zaczęto oba pojęcia mylić i stosować je zamiennie. Spośród pokrewnych znaczeniowo pojęć, najwyraźniej wykrystalizowało się, sprawiając najmniej kłopotów z prawidłową definicją, słowo „dekadent„, którym nazywano określony typ osobowości wyrosłej w trudnych warunkach schyłku wieku, hołdujący indywidualizmowi, estetyzmowi, poczuciu bezsilności wobec świata zewnętrznego, sprzeciwianiu się powszechnie obowiązującym normom moralnym. „Kariera” terminu nie skończyła się wraz z przebrzmieniem wieku dziewiętnastym, ale odrodziła się ponownie w latach dwudziestych dwudziestego wieku, a i u współczesnych wywołuje on silny ładunek emocjonalny.

Dekadencja jest zjawiskiem cyklicznym i może dotknąć każdego społeczeństwa, które znajdzie się w określonym stadium swego rozwoju. Najczęściej jednak dopatrywano się analogii między cywilizacją przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, a schyłkiem Cesarstwa Rzymskiego. Taki punkt widzenia spowodował, że niektórzy podchodzili do tematu beznamiętnie, nie kierując się emocjami – opisywali po prostu zjawisko nie zajmując się jego wartościowaniem. Jednak takie podejście do tematu było rzadkością. Ta obiektywna analiza zjawiska „zaginęła” gdzieś w ogromie paszkwili adwersarzy dekadentyzmu, którzy przy tym nie wykazywali się dostateczną znajomością tematu, a z dostępnych na ten temat informacji wybierali te, które pasowały do ich wizji dekadenckiego zepsucia, zgnilizny i upadku cywilizacji. Dla uzyskania pełnego obrazu zamętu, wystarczy przypomnieć fakt, że w publicystyce nagminnie posługiwano się „symbolizmem” i „dekadentyzmem” jak synonimami. Także sama treść podkładana pod oba pojęcia była nie do końca ścisła i zgodna z prawdą. W wersji aprobatywnej „symbolizm” plus „dekadentyzm” oznaczały po prostu nowe, jak byśmy dziś powiedzieli, awangardowe środki wyrazu, natomiast w aspekcie pejoratywnym rozumiano przez nią pusty formalizm, dziwaczność, sztukę pozbawioną wartości.

Z biegiem czasu pojęcie symbolizmu coraz bardziej się krystalizuje, by w ostatecznym rozrachunku całkowicie się wyemancypować. Natomiast znaczeniowy zakres terminu „dekadentyzm” przesuwa się w sferę zjawisk psychologicznych i światopoglądowych. Nie znaczy to jednak, że zmiany te doprowadziły do większej przejrzystości pojęcia „dekadencji„, pojawiły się bowiem kolejne, nieznane dotąd problemy na tej drodze. Otóż „dekadentyzm” przestał być czymś obcym, czymś, z czym borykano się w odległej Francji, a stał się zjawiskiem swojskim, obecnym na naszych ziemiach, terminem, bez którego nie wyobrażano sobie już opisywania polskiej rzeczywistości literackiej, społecznej itp. Polscy twórcy przestali być już tylko wyrazicielami i translatorami obcych prądów, stali się równoprawnymi kr
eatorami. Zauważono, że polskie problemy końca wieku nie różnią się tak bardzo od problemów targających społeczeństwa francuskie czy niemieckie. Co więcej, zaczęto zastanawiać się nad specyfiką polskiego dekadentyzmu, i niczym „polowanie na czarownice”, rozpoczęto „polowanie na dekadentów„, których zaczęto oskarżać o całe zło tego świata, o wszelkie problemy, niepowodzenia itp.

Wśród polskich publicystów tamtego okresu dominowało przekonanie, iż dekadent jest przedstawicielem nowej inteligencji sprzeciwiającej się zastanemu mieszczańskiemu porządkowi, człowiekiem wrażliwym na sztukę i nowe prądy światopoglądowo – filozoficzne, będącym reprezentantem schyłkowej cywilizacji.

Do polskich prekursorów tego nurtu zaliczano Przybyszewskiego, Miriama – Przesmyckiego, Langego, Dąbrowskiego, Tetmajera.”Wyzwiskiem” dekadenta obrzucano się bez opamiętania, często mijając się z prawdą. Dla realistów dekadentami byli symboliści i odwrotnie, moderniści dla konserwatystów i vice versa, młodsi dla starszych a starsi dla młodszych itp.

Dekadentyzm był prądem w XIX wiecznej literaturze francuskiej i w niej znalazł swój najpełniejszy wyraz; jednak z biegiem czasu przeniknął w sferę psychologii, światopoglądu, filozofii, życia społecznego. Jednym z najciekawszych zjawisk dotyczących dekadentyzmu jest fakt, jak pierwotny prąd literacki określany tym terminem został zdominowany przez wymienione wyżej aspekty pozaliterackie.

Niezmiernie ciekawą kwestią jest, dlaczego pojęcie dekadencji, które ma tak długą tradycję, zaktualizowało się właśnie na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku osiągając wtedy swoją największą popularność. Według wielu badaczy do renesansu popularności tego terminu sięgającego czasów starożytnego Rzymu przyczynił się tak znienawidzony przez dekadentów pozytywizm. W poprzedzającej schyłek wieku epoce popularne było przedstawianie natury czasu i historii w formie schematycznych analogii przyrodniczych. Wówczas jednak „myślenie organicznie” miało zdecydowanie wydźwięk pozytywny, głoszący afirmację życia. Jednak założenia, że życiem społecznym, historią ludzkości kierują te same co przyrodą prawidła, zawierają też pierwiastki pesymistyczne. Część z nich znalazła swój wydźwięk w naturalizmie, część, najbardziej skrajna, włączona została do światopoglądu dekadenckiego.

O ile pozytywizm szukał analogii między społeczeństwem a żywym organizmem we wzajemnej zależności poszczególnych elementów, dekadentyzm posługiwał się tymi samymi przykładami, wyciągając z nich jednak odmienne, pesymistyczne wnioski. Skoro bowiem społeczeństwo, cywilizacja, rządzą się tymi samymi prawami co przyroda, to ich rozwój musi się kiedyś skończyć, a wtedy przychodzi nieunikniony kres i śmierć organizmu rozumiana jako kres historii.

Tak jak w przyrodzie, tak również w historii cywilizacji ludzkości ciąg wydarzeń zmierzających ku „śmierci” jest cykliczny i składa się z kilku faz: fazy wzrostu, dojrzewania, pełni doskonałej i rozkładu. Faza pełni doskonałej nosi jednak dla wyznawcy pesymistycznej filozofii znamiona nieuchronnego końca, jest to faza przesilenia, kiedy nic więcej, nic pełniejszego nie da się już osiągnąć, jedynym możliwym kierunkiem jest kierunek w dół, chylenie się ku upadkowi.

Na ten pesymistyczny obraz cywilizacji nałożyła się równie „czarna” wizja degeneracji wzmocnionej darwinowską socjologią.

Jak więc widzimy, dekadentyzm nie jest samodzielnym ruchem, lecz odwołuje się do innej wypowiedzi światopoglądowej ostatecznie wyraźnie ją trawestując. Stanowisko wyznawców pozytywistycznej nauki prowadziło nieuchronnie do twierdzeń, iż prawdy odnoszące się do nauk biologicznych z powodzeniem można stosować do innych dziedzin życia – co doprowadziło do powstania scjentyzmu, mówiącego, że prawdziwą i w pełni uzasadnioną wiedzę o rzeczywistości dostarcza tylko nauka przy trzeźwym i wąskim jej rozumieniu. Przełom w myśleniu nastąpił wraz z ogłoszeniem darwinowskiej koncepcji prawa walki o byt. Odtąd zaczęto podważać organicyzm, a pogląd, iż z porównania świata przyrodniczego i społecznego płyną optymistyczne wnioski legł w gruzach.

Na „żywy miejski organizm” zaczęto patrzeć z przerażeniem, widząc w nim miejsce walki o byt, starć, w których wygrywają silniejsi, miejsce gdzie aby przetrwać trzeba stać się skrajnym egoistą. Tak więc pozytywistyczny optymizm został zastąpiony przez dekadencki pesymizm, który, pozornie, nie był tak atrakcyjny. Poprzedni światopogląd wypalił się, a industrialna przemiana miast dała namacalne efekty: wyzysk, nędzę, egoizm, chciwość. Pozytywistyczne hasła okazały się utopią: omamieni mamoną fabrykanci nie palili się do zakładania szkół i szpitali, bogacenie się jednostek nie pociągało za sobą polepszenia stanu posiadania całego społeczeństwa – wręcz przeciwnie, powodowało ubóstwo klasy pracującej.

Pozytywistyczne tezy okazały się nic nie znaczącymi utopijnymi frazesami, pustymi hasłami, które zdominował pesymistyczny, dekadencki światopogląd będący wynikiem nowej rzeczywistości.

ŚWIATOPOGLĄD DEKADENCKI

Jako, że światopogląd dekadencki wyrósł na wspólnej pozytywizmowi i naturalizmowi ramie logicznej, uprawnieni jesteśmy do tego, aby nadal posługiwać się przyrodniczą analogią, która jednak w dekadenckim wydaniu jest symetryczną odwrotnością idei ewolucji. Człowieka współczesnego dekadenci odbierali jako ostateczny produkt ewolucji, ale widzieli w nim gatunek zupełnie nieodporny na czyhające cywilizacyjne niebezpieczeństwa, byt wysubtelniony do granic możliwości, nadwrażliwy, który nie umie poradzić sobie z wizją nieuchronnej śmierci, podobny do dojrzałego owocu, który nie może zapobiec własnemu upadkowi. Skoro koniec i tak jest nieuchronny, to po co tracić resztki sił na bezowocną walkę? Na tym właśnie polega dekadencki paradoks: dekadenci uważali się za przedstawicieli najwyższego etapu rozwoju homo sapiens, a jednocześnie mieli świadomość „choroby” gatunku ludzkiego. Jako ostatnie ogniwo ewolucji, procesu z natury swej pozytywnego, dekadenci – twór tak misterny i wysubtelniony, tak perfekcyjny, że aż niefunkcjonalny, sami przyznawali – co było jedną z głównych osi, wokół której budowali swą filozofię, że są niezdolni do życia w brutalnej rzeczywistości końca dziewiętnastego i początku dwudziestego wieku. Ewolucja wiedzie do zguby nie tylko pojedyncze jednostki, ale całe formacje społeczne, narody, rasy, by w końcu destrukcją naznaczyć całą znaną nam cywilizację.

Co ciekawe, teoretyczne rozprawy o dekadentyzmie i dekadentach pisane były zazwyczaj przez „osoby trzecie”, nie przyznające się do tej pesymistyczno – destrukcyjnej filozofii, a wręcz nazywające samych siebie jej przeciwnikami i pogromcami. Tacy twórcy otwarcie stawiali siebie w roli obserwatora, który stara się wykryć symptomy dekadenckiego schyłku cywilizacji, dając jedn
ocześnie receptę na zaradzenie takiemu stanowi rzeczy. Takie stanowiska często powstawały na gruncie pozytywistycznej perspektywy.

Symptomów dekadentyzmu należy szukać w świecie wartości, które dla dekadenta znalazły się w stanie głębokiego kryzysu. Jednym z najdotkliwiej odczuwanych upadków, był upadek prawdy. Nauka, która w pozytywizmie miała dać odpowiedź na wszystkie nurtujące ludzkość pytania i wątpliwości, pod koniec dziewiętnastego wieku zawiodła pokładane w niej nadzieje. Okazało się, że zamiast szukać odpowiedzi, nauka wydała walkę wszystkiemu co „nienaukowe”, należące do sfery ducha. Zmęczeni oglądaniem rzeczywistości przez „szkiełko i oko” ludzie końca dziewiętnastego wieku zatęsknili do tego co wyparł scjentyzm. Dostrzeżono, że nauka nie zna odpowiedzi na wszystkie pytania, stale pojawiały się nowe wątpliwości, których nauka nie mogła rozwiać, wobec których stawała się bezużyteczna – naukowy sceptycyzm zajmie poczesne miejsce na dekadenckim firmamencie.

Co jest natomiast charakterystyczne dla tego okresu, to fakt, iż kryzys nauki identyfikowano z kryzysem w sferze etyki. Skoro nauka okazała się zawodna w obliczu rozjaśniania „zagadek bytu”, człowiek został zostawiony sam sobie, czuł się samotny, opuszczony i zdany tylko na siebie. Rodziło to zmagania duchowe, które często były tematem sztuki okresu fin de siecle. Wspomniany sceptycyzm, który początkowo uskrzydlał, z biegiem czasu pętał „skrzydła”, stał się przyczyną pasywności i bezwoli, stworzył dekadenta – biernego obserwatora rzeczywistości.

KRYZYS WARTOŚCI. SEKTY. OKULTYZM.

Przełom dziewiętnastego i dwudziestego wieku określany był mianem czasu kryzysów. Dekoniunktura dotknęła także etykę. Nie widziano sensu i sposobu dla stworzenia nowego systemu etycznego, a ten, który obowiązywał dotychczas uznano za niewystarczający i nie dość przekonująco uzasadniony.

Chrześcijańskie normy, według których ludność świata żyła przez setki lat, okazały się nie przystawać do „nowych czasów”, nie były atrakcyjne dla młodych żyjących w dynamicznie rozwijających się aglomeracjach, narażonych na czyhające zewsząd pokusy kawiarnianego życia, płatnej miłości, narkotyków i alkoholu. Dekadenci krzyczeli za Nietzschem: „Gott is tot!”, a za Marksem: „Religia to opium dla mas!” – określając religię jako zbiór złudzeń mających na celu uśmierzenie cierpienia. Przypomnijmy także darwinowską koncepcję walki o byt i naturalną selekcję – obu tych poglądów właściwie nie dawało się połączyć z jakąkolwiek etyką.

W czasach, gdy głoszono śmierć Boga, gdy Natura jawiła się jako nieetyczna forma, gdy religię razem z jej normami moralnymi przyrównywano do narkotyku otępiającego umysły, zafałszowującego rzeczywistość, będącego jednocześnie lekiem przeciwbólowym i uspokajającym – pojawiło się przekonanie, iż człowiek, pozbawiony jakichkolwiek punktów odniesienia, sam nie potrafiący stworzyć nowej skali – znalazł się w etycznej i moralnej próżni. Pomimo podejmowanych prób stworzenia nowych propozycji takich jak anomia, rozwiązania takie nie mogły jednak zniwelować poczucia katastrofy etycznej, która zajęła poczesne miejsce w dekadenckim światopoglądzie, identyfikowana z moralnym nihilizmem – czyli sceptycyzmem absolutnym.

Dekadenci żyli w czasach, w których pytania o istotę i przyczynę dobra i zła były pytaniami skazanymi na brak odpowiedzi. To subiektywny pragmatyzm miał dać rozwiązanie.

W tamtym czasie powstawały liczne sekty, które fascynowały artystów. Jedną z nich było „Dzieło Miłosierdzia”, sekta założona przez pobożnego francuskiego katolika i fabrycznego brygadzistę Eugene Vintras’a. Grupa ta znana była także pod nazwą Kościoła Karmelu. Członkowie tej sekty głosili, że skończyła się era Syna i nadeszła era Ducha. Kościół katolicki z niepokojem patrzył na Vintras’a i jego wyznawców, dopatrując się w praktykowanych przez nich obrzędach elementów czarnej mszy. Dlatego też w 1848 roku papież formalnie ekskomunikował Vintrasa i jego kościół. Niemniej sekta fascynowała dekadenckich artystów końca dziewiętnastego wieku, takich jak Odilon Redon, którego niektóre obrazy, np. „Triumfujący Pegaz” przejawiają wpływy mistyczne.

J. K. Huysmans, autor powieści „Na wspak”, która stała się przykładem literatury dekadenckiej, studiował meandry magii i był przez pewien czas przyjacielem i uczniem Boullanda, który w jego okultystycznej powieści ” La Bas” występuje jako „dr Johannes”.

Człowiek wciąż szukał nowych obszarów, w których intelekt musiał skapitulować i uznać wyższość metafizyki. Sfera tajemna dostarczała mu nowych bodźców, których tak bardzo potrzebował i których fizycznie wręcz łaknął. Takie wędrówki po ścieżkach wiedzy tajemnej okazywały się niekiedy nieprzyjemne a czasami niebezpieczne – wystarczy wspomnieć o cieszącym się ówcześnie sporą popularnością satanizmie.

SATANIZM

Obok innych dekadenckich „izmów” ten wydaje się jednym z najbardziej interesujących i zapewne wzbudzających największe kontrowersje. Choć zaznaczyć należy, że oblicza satanizmu i rangę jaką samemu „prądowi” przyznawano były bardzo różne. Polski satanizm wiele zawdzięcza niewątpliwie Stanisławowi Przybyszewskiemu.

Przybyszewski postrzegał Szatana jako pierwotną siłę, z jednej strony stwórcę, potężnego w swojej mocy, z drugiej jednak strony jawi się on jako ofiara własnych kreacji, istota wijąca się pod jarzmem stworzonego przez siebie cierpienia. Wobec gehenny świata, nawet Szatan pozostaje bezradny i bezbronny. Personifikacja Zła przybiera więc maskę umęczonego człowieka końca wieku. W Szatanie rozpoznawano samych siebie, buntowników posiadających wiedzę o końcu świata, wiedzę ostateczną.

Szatan może być jedynie biernym obserwatorem wypełniania się strasznej przepowiedni. Dekadenci byli buntownikami – Szatan także; krnąbrność, odrzucenie boskich zasad moralnych, samotność – to wszystko sprawiło, że stał się on protagonistą człowieczeństwa – a przez to znacznie bliższy ludziom niż Bóg Ojciec, stwarzający prawa, ale im niepodlegający. Dekadent nie dostrzegał w świecie, w którym przyszło mu żyć, iskry bożej, dobroci i miłosierdzia, które miały w nim swoje źródło.

Znacznie łatwiej przyszło mu się identyfikować z upadłym aniołem, buntownikiem strąconym w otchłań ciemności; to ta czeluść stworzyła go takim przerażającym, ale dla schyłkowców fin de siecle widoczny był także tragizm tej postaci, który był także ich tragizmem. W tym piekielnym świecie przełomu wieków, to Szatan jest prawdziwym rex mundi, któremu należy się poszanowanie.

Przyczyn renesansu satanizmu w Europie i polskim środowisku należy szukać w przeświadczeniu, że cały świat jest absurdalny. W obliczu takiego bezsensu uniwersum należało przyjąć określoną postawę – albo biernie godzić się na zastaną rzeczywistość, albo poszukiwać nowy
ch dróg i nowych odpowiedzi. Czasy te obfitowały w metafizyczne aksjomaty. Dlatego też ludzie schyłku wieku sięgnęli do najciemniejszych aspektów naturalistycznego dziedzictwa, a gdy te okazały się niewystarczające zaczęto szukać głębiej. Okazało się, że nie potrafiono odpowiedzieć na zagadnienia o przyczyny zła i cierpienia targających znanym im światem. „Ratunkiem” miała okazać się ucieczka w metafizykę. Bezsens świata, w którym panuje zło, cierpienie i chaos wcale nie musi oznaczać, że jest on bezrozumny, wręcz przeciwnie. Przyczyn takiego stanu rzeczy zaczęto szukać w sferze profanum, której władcą był Szatan. Pesymistyczną wizję świata głoszoną przez dekadentów dzieliła tylko cienka granica od wizji demonicznej, która znalazła wielu wyznawców.

Trzeba jednak przyznać, że w Polsce, kraju o wielowiekowych tradycjach katolickich, prawdziwy satanizm raczej nie występował, jego obecność w światopoglądzie i sztuce była raczej potencjalna niż realna.

POSZUKIWANIE NOWYCH PODNIET

Dekadenci chwytali się deski ratunku – aby życie miało jakikolwiek sens, trzeba żyć szybko, starać się być w „kilku miejscach jednocześnie” aby odbierać jak najwięcej wrażeń zmysłowych, które uszlachetniają przemijające chwile, z których składa się życie. Teoria ta niesie ze sobą jednak pewne niebezpieczeństwo, które stało się w pewnym sensie przekleństwem dekadentów. Otóż człowiek przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku – według ówczesnego rozumowania – był z jednej strony spadkobiercą wielowiekowej tradycji, z drugiej, prawdopodobnie ostatnim ogniwem ewolucji gatunku homo sapiens. Takie uwarunkowania powodowały, iż przedstawiciele epoki fin de siecle cechowali się wrażliwością stępioną przez tysiące lat, podczas których wrażliwość ludzka wystawiana była na działanie niezliczonej ilości i rodzajów doznań.

Ziemska egzystencja stała się nudna i nieatrakcyjna dlatego, iż wszystkie wrażenia, które z sobą niosła były od wieków takie same i nie wiązały się z żadną niespodzianką, nie motywowały chęci życia. Dlatego w tej epoce jedną z naczelnych kwestii stała się intensyfikacja znanych dotąd przeżyć i poszukiwanie nowych podniet. Trudno wymyślić nowe bodźce, ludzkość bowiem od zarania dziejów starała się upiększyć nieco otaczającą ją rzeczywistość; dlatego ani alkohol, ani narkotyki, ani inne używki służące stymulacji i halucynacjom pozwalającym egzystować w „sztucznych rajach” nie były dziewiczymi. Jednak rzadko w której epoce stosowano je na taką skalę i rzadko kiedy stawały się one atrybutami nierozerwalnie kojarzonymi z określoną grupą społeczną – w tym wypadku z dekadentami. Gdyby takie zabiegi nie były w stanie pobudzić uśpionych zmysłów, pozostawała jeszcze do spenetrowania i eksploatacji sfera moralna, niegdyś traktowana bardzo liberalnie, z chwilą rozprzestrzeniania się religii chrześcijańskiej – z wszystkimi jej rygorystycznymi zakazami dotyczącymi m.in. sfery ludzkiej seksualności – owiana widmem grzechu. Dekadenci więc stali na stanowisku immoralizmu, któremu daleko jednak do optymistycznego w gruncie rzeczy witalizmu czy libertyńskiej frywolności. Dekadenci łamali normy moralne, przekraczali ich granice, penetrowali nieznane dotąd strefy, ale ich postępowanie w tym zakresie nosiło znamiona fatalizmu. To brak siły a nie jej nadmiar każe dekadentom łamać normy i wchodzić w konflikt z prawem. To wizja braku przyszłości, nieuniknionego kresu i ruiny popchnęła dekadentów w tę niebezpieczną strefę – skoro nie ma przyszłości, korzystajmy w pełni z tego co niesie ze sobą nasze doczesne życie, nie musimy się przecież martwić o czekającą nas boską karę za nasze postępki – zdają się mówić dekadenci.

ROLA JEDNOSTKI I MIEJSCE DEKADENTA W SPOŁECZEŃSTWIE

Do tej pory, na fali popularności Comte’a, to społeczeństwo jako ogół miało przewagę nad jednostką, która stanowiąc jego składnię, tylko w nim znajdowała swoje uzasadnienie. Ale światopogląd dekadencki daleki był od takiego stanowiska, przyznawał większą rangę jednostce. Skoro wszystko dotknięte jest kryzysem – społeczeństwo jako ogół także; populację i jednostkę czeka taki sam smutny koniec. Zaczęto dostrzegać, że zbiorowość nie tyle chroni jednostkę, co ją ogranicza.

Więzy między indywiduum a resztą populacji uległy osłabieniu – stąd też wizja roztaczana przez badaczy epoki i przez samych dekadentów – wizja osamotnienia jednostki. Osamotnienie jest tym dotkliwsze, że dekadent sam bierze „rozwód” ze społeczeństwem, niejako na własne życzenie żyje w społecznej próżni. Samotne, wrażliwe jednostki przyglądają się mieszczańskiej populacji, tak przez nich znienawidzonej i widok ten napawa ich odrazą, przez co utwierdzają się jeszcze w swym wyborze izolacjonizmu społecznego. W rezultacie pojawiła się opozycja „kolektywizm – indywidualizm”.

Dekadent roztaczając taki czarny obraz jednocześnie się na niego godzi. Przyszłość jest już przesądzona, dlatego zaniechano jakiejkolwiek walki o poprawę status quo. Taka postawa zasadniczo różni dekadentów od ich mieszczańskich adwersarzy, którzy nie dostrzegają nieuchronności końca ewolucyjnego cyklu rozwoju, tocząc permanentną, zażartą acz z góry skazaną na klęskę walkę o byt. Inną postawę przyjmują nieoświecone masy ludowe, które nie zdają sobie zupełni sprawy z czekającej je klęski. Nic więc dziwnego, że dekadenci czuli się samotni w otoczeniu znienawidzonych mieszczan i wzbudzających litość proletariuszy. Gdzie zatem, w jakiej klasie społecznej umiejscowić dekadenta, który sam siebie rzadko obrazuje na tle społecznym?

Znudzony życiem, szukający ciągle nowych podniet dekadent to spadkobierca dużych pieniędzy i arystokratycznego pochodzenia – tak przedstawiano go w literaturze. Taki obraz świetnie pasował do wyobrażenia schyłkowca. Człowiek żyjący w dostatku, obarczony bagażem historii swojego rodu, korzystający ze wszystkich przywilejów za tym idących. Nie pracował – bo nie musiał, był częścią śmietanki towarzyskiej, z której rekrutowali się jego znajomi, dzień mijał mu na zaspokajaniu swoich zachcianek, z których – przynajmniej kilka – wywoływało oburzenie purytańskiej części społeczeństwa. Posiadali więc czas, swobodę i pieniądze – taki styl życia był jednak tylko rodzajem pięknej fasady skrywającej ruinę wnętrza.

Pozostaje pytanie, dlaczego w tak dramatycznej sytuacji dekadenci nie podejmowali próby zmian status quo. Uważali, iż ewolucyjny ciąg wydarzeń jest już z góry ustalony i jakiekolwiek działania – w opinii schyłkowców – nie przyniosłyby skutku. Jest jednak jeszcze jeden aspekt wyjaśniający taki stan rzeczy. Otóż całą rzeczywistością kierują prawa przyrody, to one mają nad nami władzę i to im podlegamy. Dlatego też dekadenckie bezruch i bierność odbierać powinniśmy jako rodzaj specyficznego buntu, manifestację wolności jednostki. Tylko w taki sposób można było, według przedstawicieli pokolenia fin de siecle, wyrazić swój sprzeciw wobec wszelkich praw – przyrodniczych czy społecznych. Bierność była najlep
szą bronią, orężem w walce z drapieżnymi instynktami.

Swego rodzaju odskocznią od tak znienawidzonej rzeczywistości były ucieczki w sferę marzeń i wyobraźni, która pozwala dekadentom – już bez niebezpieczeństwa potępienia przez filisterskie społeczeństwo – poszerzać granice poznania i łamać wszelkie granice, niwelując właściwie pojęcie tabu, pozwala w sposób wręcz nieograniczony przeżywać nowe doznania nie oglądając się na obowiązujące prawa, zakazy i nakazy. Co więcej, takie przeżycia wypływające z wnętrza własnego jestestwa stoją w hierarchii wyżej niż te mające swoje źródło w realnej rzeczywistości. Tak wysoka pozycja przyznana wyobraźni wiązała się z nadaniem wysokiej rangi osobliwym zjawiskom: perwersji i sztuczności. Ze swej definicji wynaturzenia jakimi są te dwa zjawiska, stanowią opozycję wobec naturalnych praw, mogą być orężem w walce z prawami społecznymi. Do tej batalii dekadenci podchodzili jednak bardzo zdroworozsądkowo – skoro Natura kieruje ludzkimi postępowaniami za pomocą instynktów, trzeba z nią walczyć bronią, na którą ma ona najmniejszy wpływ – intelektem. Dekadenckie „ruja i poróbstwo” ma więc swoje źródło nie w ciele, lecz w mózgu, jest zimna i wyrachowana, a nie gorąca i instynktowna.

Na zarzuty o niemoralne prowadzenie się dekadenci mieli gotową obronę – moralność szuka potwierdzenia swej konieczności w prawach Natury i społecznej potrzebie, lecz właśnie one wywołują w dekadenckiej jednostce sprzeciw. Dlatego tez powszechnie występujące w tym środowisku „rozluźnienie obyczajów”, pogwałcenie praw rządzących Naturą i moralnością, wszechobecna sztuczność, perwersja – takie postępowanie traktowane było przez tych antagonistów jako wyraz walki o wolność jednostki, nieograniczonej, nie tłamszonej przez znienawidzone prawa.

EROTYZM

Chyba najpopularniejszym przejawem takiego sposobu myślenia jest wielokrotnie poruszana w sztuce tamtego okresu kwestia erotyzmu. Miłość fizyczna nie mająca nic wspólnego z prokreacją, służąca jedynie przyjemności – oto sfera, w której dekadenci mogli w pełni demonstrować swoją niechęć dla praw społecznych i Natury. Skrajną postacią takiego buntu była sodomia i miłość lesbijska, które były sposobem na przeciwstawienie się rozrodczemu przymusowi Natury.

Osobną kwestią jest pokazywanie tego, co mieszczańska populacja uznawała za wstydliwe i grzeszne – ukazywanie rozkoszy seksualnej. Wystarczy przypomnieć zgorszenie i krytykę jaką wywołał „Szał” Podkowińskiego, obraz jak pisano, przedstawiający ” zwierzę rozszalałe w swych chuciach, człowieka upojonego do obłędu namiętności czarem”. Artyści nie bali się już przedstawiać miłości czysto fizycznej, z romantycznym afektem nie mającym nic wspólnego.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję