Wybory w Polsce [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Paula Hildera, dyrektora generalnego Datapraxis, współzałożyciela Crowdpac, 38 Degrees i openDemocracy. Pełnił on role kierownicze w Change.org, Avaaz i Oxfam oraz był kandydatem na sekretarza generalnego Partii Pracy w Wielkiej Brytanii. Rozmawiają o zbliżających się wyborach do parlamentu i senatu w Polsce, sondażach, trwającej kampanii, mobilizacji wyborców i drogack do zwycięstwa dla obu stron.

Leszek Jażdżewski (LJ): Co sondaże mówią o nadchodzących wyborach w Polsce? Kto wygra?

Paul Hilder

Paul Hilder (PH): Obecna sytuacja jest, szczerze mówiąc, dość niepewna, a sondaże są pełne sprzeczności. Średnia sondażowa mówi nam jednak, że wyścig jest wyrównany, ale opozycja ma pewną przewagę. Niektóre sondaże – zwłaszcza te przeprowadzone przez Kantar – plasują Platformę Obywatelską bardzo blisko rządzącej partii Prawo i Sprawiedliwość. Nie traktuję tego jednak zbyt poważnie, choć to Kantar w dniu wyborów będzie mógł być z siebie zadowolony, jeśli sprawdzą się ich przypuszczenia. Jednocześnie niektórzy ankieterzy działający w pobliżu kręgów rządzących wskazują na dość szeroki rozstrzał możliwych wyników.

Od mniej więcej roku prowadzę badania w Polsce, próbując tak naprawdę zrozumieć elektorat i to, co się dzieje (w tym z ludźmi mniej zainteresowanymi polityką lub z obszarów wiejskich). Wygląda na to, że rząd PiS jest znacznie silniejszy pod względem obecnego poparcia i potencjalnego rezerwuaru poparcia, niż wynika to z wielu sondaży. Jednocześnie opozycja stoi przed znacznie poważniejszym wyzwaniem niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich kilku lat – być może poza wyścigiem prezydenckim w 2020 roku.

Myślę, że wyścig wreszcie się wyrównał. Decydujące będzie to, co ludzie zrobią w ciągu najbliższych kilku dni.


European Liberal Forum · Ep182 Polish elections with Paul Hilder

LJ: Czy możemy spodziewać się wolnych i uczciwych wyborów?

PH: Najbardziej uznani obserwatorzy powiedzieliby zapewne, że 15 października czekają nas w Polsce wolne wybory (w których ludzie będą mogli w większości swobodnie oddać głos – z pewnymi wątpliwościami na obszarach wiejskich) ale nie uczciwe. Powodem tego jest fakt, że rząd sam ustalił zasady gry w wielu ważnych aspektach – media publiczne stały się machiną propagandową, przedsiębiorstwa państwowe odegrały znaczną rolę w finansowaniu referendum zainicjowanego przez rząd (które to ma posłużyć jako narzędzie do podbicia frekwencji prawicowych wyborców), a także za pośrednictwem szeregu innych działań, które sprawiają, że wybory te nie będą uczciwe.

Uważam, że Polska nadal jest demokracją, ale zasady rywalizacji zostały wypaczone.

LJ: Ludziom z zewnątrz mogłoby się wydawać, że polskie społeczeństwo jest naprawdę podzielone. Jak można scharakteryzować wyborców opozycji, wyborców partii rządzącej, jak wyborców Konfederacji?

PH: Jeśli chodzi o elektorat PiS-u, to jest to elektorat ogólnie rzecz biorąc starszy (choć nie tylko, bo na tę partię głosują także niektórzy młodsi wyborcy, szczególnie na wsiach), wiejski, z niższym wykształceniem, bardziej konserwatywny i stosunkowo biedny. W jego skład wchodzi wiele osób, dla których ważny jest zasiłek „500+” – to głównie młodsze rodziny, szczególnie na obszarach wiejskich. Są też zwycięzcy systemu PiS – insiderzy – i ludzie ideowo prawicowi.

Jeśli zaś chodzi o opozycję, to mamy tu trzy główne partie opozycyjne. Jest Koalicja Obywatelska, która kiedyś była koalicją o charakterze centroprawicowym, ale obecnie jest to grupa bardziej liberalno-centrowa. Jej elektorat jest dość zróżnicowany – są to osoby raczej z wyższym wykształceniem, z ośrodków miejskich, zainteresowane polityką i bardziej liberalne w kwestiach społecznych (co jest jednym z powodów, dla których Donald Tusk poszedł w stronę bardziej liberalnego stanowiska w kwestiach takich jak aborcja, a nawet oddzielenie Kościoła od państwa).

Następnie jest Lewica, której elektorat jest bardzo skoncentrowany w większych miastach, z podstawową bazą określaną jako „kosmopolityczni liberałowie”, którzy są bardziej lewicowi (w taki sposób, w jaki partie lewicowe bywają w Europie Zachodniej), ale są liberalni w kwestiach społecznych. Mają także część postkomunistycznego elektoratu na prowincji.

Wreszcie istnieje Trzecia Droga, czyli sojusz Szymona Hołowni i jego partii Polska 2050 z tradycyjnym Polskim Stronnictwem Ludowym (PSL) na obszarach wiejskich, który ma bardziej konserwatywną bazę w kwestiach społecznych. Stawiają oni na bardziej centrowe stanowisko i celują w większą liczbę niezdecydowanych wyborców.

Jest także Konfederacja – ugrupowanie tradycyjne, skrajnie prawicowe, narodowe, konserwatywne i libertariańskie z natury. Niedawno wznowiło ono działalność na czele z dwoma młodymi liderami – w tym ze Sławomirem Mentzenem. Są bardzo popularni na TikToku, próbując zaprezentować się jako propagatorzy wolności gospodarczej. Jest to jednak także partia, między innymi, o charakterze antyeuropejskim. Oferta Konfederacji jest atrakcyjna przede wszystkim dla młodych mężczyzn. Wielu z nich mieszka poza głównymi ośrodkami miejskimi i są to ludzie, którzy radzą sobie w miarę dobrze ekonomicznie, ale z tego czy innego powodu są wkurzeni – mają zdecydowanie antysystemowe podejście.

LJ: Jakie tematy dominują w kampanii wyborczej?

PH: Jedno z pytań, które zadawaliśmy na końcowym etapie naszych badań (w tym w grupach fokusowych i ankietach) dotyczyło tego, jaki byłby najgorszy możliwy wynik wyborów – reelekcja rządu PiS czy powrót Donalda Tuska na stanowisko premiera? To nie przypadek, że głównym tematem ostatnich dni przed wyborami każdego z tych ugrupowań jest to, że Koalicja będzie mówić, że nie możemy dopuścić do powrotu PiS, bo są źli i należy ich zniszczyć i wykorzenić z polityki, podczas gdy PiS powtarza, że trzeba powstrzymać Donalda Tuska przed powrotem, że robił już okropne rzeczy i że zrobi to ponownie (to bezpośrednie cytaty z reklam w mediach społecznościowych z zeszłego tygodnia). Jest rzeczą oczywistą, że te kampanie mają bardzo negatywny charakter.

Jeśli chodzi o to, co dzieje się w ludzkich umysłach, to koszty życia są obecnie na pewno kwestią pierwszoplanową – podobnie jak w wielu innych krajach europejskich. Jest to coś, co dotyka niemal każdego na spektrum politycznym. Dalej jest kwestia zdrowia. Polska służba zdrowia jest w naprawdę trudnej sytuacji, listy oczekujących na wizyty to w Polsce ogromny problem. Większość społeczeństwa tak naprawdę nie wierzy, że ktokolwiek ma wiarygodną ofertę dotyczącą zdrowia. Opozycja nie była zaś w stanie zaprezentować niczego, co przebiłoby ten temat.

Kwestie społeczne są także szalenie istotne – szczególnie dla wyborców niezdecydowanych (wśród których jest wiele kobiet). Dotyczy to głównie praw kobiet i aborcji. Wokół zaostrzenia przepisów aborcyjnych w Polsce, które miało miejsce około trzy lata temu, zorganizowano ogromne protesty. Główny ciężar debaty w kraju oscyluje wokół tych kwestii.

Istnieją także kwestie związane z wojną w Ukrainie i bezpieczeństwem. Rośnie niezadowolenie z ogromnej liczby uchodźców z Ukrainy w Polsce. To jedna z kwestii, na której stara się budować poparcie Konfederacja. Jednym z powodów wzrostu popularności tej partii są właśnie wyzwania związane z integracją ukraińskich uchodźców. Dlatego też PiS coraz częściej podejmuje triangulację, aby Konfederacja nie wyłapywała wyborców wkurzonych migracją, a także porusza kwestię migracji także na innych frontach (mówiąc choćby o granicy z Białorusią) oraz kwestię europejskiego programu przesiedlenia uchodźców – to właśnie tę kwestię PiS umieścił w centrum referendum, które odbędzie się w tym samym dniu co wybory.

Do tego dochodzą jeszcze takie kwestie, jak powszechna frustracja strony opozycyjnej i wyborców Konfederacji wokół postrzeganego marnowania pieniędzy, które trafiają na rządowe rozdawnictwo – choć wygląda na to, że Platforma Obywatelska i Donald Tusk zdecydowali, że po wyborach będą kontynuować ofertę PiS w tym zakresie. Nie jestem pewien, czy ta strategia jest do końca słuszna, ale więcej dowiemy się po wyborach.

LJ: Jaka kwestia lub strategia może okazać się zwycięska dla każdej ze stron w nadchodzących wyborach?

PH: PiS ma bardzo jasną strategię wzmacniania poparcia i przyciągania do głosowania pozostałych zniechęconych lub niezdecydowanych wyborców – jednym z aspektów tej strategii jest referendum. W tym przypadku osoby, które nie są pewne, czy głosować, chętniej zagłosują w referendum, a kiedy się pojawią w lokalach wyborczych, prawdopodobnie również zagłosują na Prawo i Sprawiedliwość.

Prezydent Andrzej Duda, który startował jako kandydat niezależny, ale był silnie związany z PiS, prawdopodobnie udzieli PiS swojego poparcia w ostatnim tygodniu przed wyborami, co zwiększy frekwencję. Do tego dochodzi wysoki poziom niechęci w kraju do Donalda Tuska, który mimo swoich zalet był przez ostatnią dekadę skutecznie obrzydzany przez PiS – to będzie czynnik mobilizujący prawicę.

Jeśli chodzi o opozycję, to nie przywiązywałbym zbyt dużej wagi do niedawnego marszu. Przeprowadziliśmy wiele badań wokół marszu z początku roku, który wypadł całkiem dobrze, ale odbił się on szerokim echem przede wszystkim wśród już istniejącej bazy wyborczej opozycji. Ostatni marsz zaznaczył obecność opozycji i powagę sprawy, cieszył się wysoką frekwencją, ale ostatecznie nie sądzę, że marsz ten będzie miał decydujący wpływ na wynik wyborów.

Kluczową kwestią po stronie opozycji jest podkreślenie znaczenia niektórych kwestii społecznych – w których opozycja naprawdę ma sporą przewagę, mając większość w kraju (szczególnie w kwestii aborcji, ale także oddzielenia Kościoła od państwa ). Im bardziej kwestie te są obecne w świadomości ludzi, tym większe jest prawdopodobieństwo, że pójdą oni do urn (i zagłosują na opozycję). Zagrożenie relacji z Europą i kwestia europejskich pieniędzy (obecnie zablokowanych), które mogłyby napływać do polskiej służby zdrowia i polskiej gospodarki, pozwalając na budowanie lepszej przyszłości dla Polski, to coś, z czym opozycja nie zrobiła wystarczająco dużo, a zatem powinna zrobić o wiele więcej w ostatnich dniach przed wyborami. Należy ukrócić krytykę rządu w zakresie inflacji i usług publicznych i zapewnić wyborców, że istnieje jakaś alternatywa.

Czy istnieje realne zagrożenie, jeśli w Polsce władzę przejmie rząd PiS i Konfederacji? Czy te dwie siły połączą się, aby stłamsić prawa społeczne ludzi i spolaryzować społeczeństwo w kwestiach gospodarczych? To przerażająca perspektywa. W obu tych partiach są ludzie o iście szalonych poglądach.

Kolejnym kwestią ważną dla wyborców jest to, czy ich głosy coś zmienią i czy jest nadzieja na realną zmianę w Polsce. Jedną z kluczowych obaw jest to, czy Szymonowi Hołowni uda się zmobilizować część bardziej postępowych wyborców antysystemowych, którzy mogą zagłosować na Trzecią Drogę.

Wreszcie, pojawia się pytanie czy opozycja może zrobić użytek ze swojego najpopularniejszego polityka – Rafała Trzaskowskiego, byłego kandydata na prezydenta i obecnego prezydenta Warszawy? Czy w ostatnich dniach przed wyborami będzie można zobaczyć jego twarz i usłyszeć jego głos? To prawdopodobnie kluczowa kwestia, jeśli chodzi o frekwencję wyborczą, bo jeśli ludzie będą oglądać głównie Donalda Tuska (a wielu wahających się wyborców już uznało, że go nie lubią), to mogłoby to bardziej zaszkodzić niż pomóc opozycji.

LJ: Kto według Pana wygra zatem nadchodzące wybory?

PH: Postawiłbym na to, co nazywamy w Wielkiej Brytanii „zawieszonym parlamentem”, w którym żadna partia ani siła nie ma ogólnej większości. Myślę, że najbardziej prawdopodobną formą zawieszonego parlamentu w tym momencie jest to, że głosy niezdecydowanych trafią do Konfederacji. Nie sądzę, że pomiędzy tymi trzema listami opozycja będzie miała łącznie większość. To mogłaby być sytuacja wysoce niestabilna – Konfederacja mogłaby dogadać się z Prawem i Sprawiedliwością. Mniej prawdopodobne jest, że na krótko udzielą wsparcia opozycji w celu pozbycia się PiS-u.

Najprawdopodobniej będą wtedy konieczne nowe wybory, w których wszyscy będą walczyć o pozycję. Mam nadzieję, że w takiej sytuacji opozycja będzie w stanie zaprezentować się nieco lepiej i Konfederacja straciłaby swój impet. To jednak wyjaśni się na dzień po niedzielnych wyborach.

Mogę się jednak mylić, a lubię być zaskakiwany. Istnieje realna szansa, że ​​opozycja będzie miała większość. Jeśli wystarczająca liczba ludzi zrobi wystarczająco dużo dobrych rzeczy przed wyborami, wszystko jest możliwe.


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Polityczność, racjonalizm, dialog – cz. 1 :)

Dominują trzy główne podejścia do polityki, w ostateczności będące ze sobą sprzeczne, lecz mogące jednak współistnieć. Przecinają one spory polityczne, rodzą też napięcia w każdym obozie politycznym. Warto się im przyjrzeć, by lepiej zrozumieć słabości i ograniczenia, a także nadzieje, jakie za sobą pociągają.

 

Nie ma bardziej podstępnego relatywizmu, niż uznawanie rzeczy relatywnych za nierelatywne. Jednocześnie w głowach często mamy obraz harmonijnego świata, w którym wszystkie ważne wartości są ze sobą pogodzone, wspierają się i wzmacniają. Nie jest to świat istniejący, lecz taki, który można osiągnąć i do którego należy dążyć. Trzeba tylko pozbyć się przeszkód stojących na drodze do urzeczywistnienia tej powszechnej szczęśliwości, takich jak niewiedza czy zabobony, głupota, zła wola czy nieczyste intencje. Co prawda, ludzie mogą wyznawać różne wartości, ale z pewnością istnieje sposób pozwalający je zharmonizować i spokojnie współżyć. 

Działając na rzecz spraw uznawanych przez siebie za ważne, dokłada się cegiełkę do budowy powszechnego dobra. To czyn społeczny na rzecz stworzenia miasta z naszych marzeń. Jego kwartały, wznoszone w oparciu o różne preferowane wartości ostatecznie połączą się, tworząc spójną całość. Nie będą wchodziły sobie w paradę, a już na pewno spory budowniczych nie pokrzyżują prac. Na przeszkodzie więc mogą stać wyłącznie obiboki lub wichrzyciele. Jeśli pojawią się problemy między pracownikami, można je rozwiązać nie tylko skutecznie, ale i w taki sposób, że nie będą one zarzewiem kolejnych kłopotów. Czy da się to w rzeczywistości osiągnąć? W jakich metodach pokłada się nadzieję na to?

Kulturowe sprzeczności deliberacji

Jedna z najbardziej rozpowszechnionych dziś odpowiedzi głosi, że wystarczy wystarczająco długo i dogłębnie dialogować. A przecież już opieszałość z tego wynikająca może nie podobać się pozostałym, być źródłem konfliktu i mieć konsekwencje będące zarzewiem kolejnych sporów. Gdyby udało się uniknąć tej rafy, zharmonizowanie można osiągnąć, dochodząc do pewnego konsensusu, albo przynajmniej wykrystalizować i wyłożyć własne hierarchie wartości, stworzyć listę zgodności i rozbieżności oraz zaakceptować dzielące różnice. Takie przeświadczenie opiera się na wierze lub założeniu, że istnieją pewne wspólne wszystkim ludziom wartości, które można odnaleźć w każdej kulturze lub które tkwią w każdym człowieku.

Podejście dialogiczne już zakłada pewne podzielane nadrzędne wartości związane z dialogiem i podstawowymi metodami jego prowadzenia. Z pewnością wśród nich znajdują się: uczciwość, uważność, cierpliwość wysłuchiwania perspektyw innych oraz wykładania własnej, ciekawość, a także życzliwość. Muszą podzielać je uczestnicy dialogu. Przyznawać im pierwszeństwo wobec tych, których dotyczy różnica. Habermas w swej koncepcji działania komunikacyjnego – będącej uzasadnieniem dla dialogicznej rzeczywistości człowieka i mającej stanowić etyczny fundament społeczeństwa – zauważa również, że przy spornej sprawie potrzebne jest znalezienie pewnego obszaru, punktu zaczepienia, podzielanych wartości. W każdym przypadku może to być co innego. Nie ma znaczenia, że stanowi to przedmiot sporu innych osób czy grup, przy innej okazji lub w innym czasie nawet tych samych. Zatem rozwiązując konkretną sprawę, niekoniecznie dokładamy cegiełkę do budowy harmonijnego świata. Tworzymy pewien miraż, być może nawet rozbudzamy nadzieje, ale niezgodności jak były, tak pozostają, choć jak w chaotycznych ruchach cząsteczek Browna, nie są one już w tym samym miejscu, co na początku. 

Ideał, w którym wszystkie ważne dla ludzi wartości zostaną pogodzone, nie może zostać spełniony na podstawie deliberatywnej. Wciąż dochodzić będzie do konfliktów w oparciu o nie, a ich ostateczna zgodność pozostanie nieosiągalna. Ten rodzaj racjonalnej dyskusji, także o wartościach, może być przydatny, pożyteczny i skuteczny, ale w konkretnych sytuacjach, a nie jako powszechne rozwiązanie. Stanowi niewątpliwie pewną wartość społeczną, rozwiązując lub łagodząc niektóre konflikty. I właśnie jako jedna z wartości nie jest miarą dla innych, a także wchodzi z nimi w konflikty, m.in. z racjonalizmem opartym na poprawnym rozumowaniu prowadzącym do najlepszego rozwiązania, przezwyciężającego wszystkie sprzeczności. Skoro jest jedno właściwe rozwiązanie, to dyskusja mija się z celem. Co najwyżej jest miejsce tylko na przekonywanie i zarządzanie emocjami tych, którzy nie podzielają racjonalnej wizji. 

Inny problem z podejściem dialogicznym wykładają sami zwolennicy deliberacji. W skrajnych przypadkach wprost mówią, że nawet jeśli nie z pewnymi osobami, to z pewnymi stanowiskami i twierdzeniami się nie dyskutuje. A przecież przemilczanie to jedno z narzędzi przemocy, stosowane przez wieki i sprzeczne z nastawieniem do dialogu. W takich przypadkach, chcąc pozostać w paradygmacie deliberatywnym, trzeba byłoby dyskutować o tym, nad czym można prowadzić dialog, a jakie tematy czy argumenty powinny być z niego wykluczone. Jeśli robi się to w inny sposób niż poprzez rozmowę z odmiennie myślącymi, to podważony zostaje prymat wartości dialogicznych. Tym bardziej, że stanowiska mogą być nieoczywiste. Osoby niezgadzające się z pierwotnym „niedyskutowalnym” stanowiskiem, mogą widzieć potrzebę takiej „metarozmowy”, z kolei ci początkowo „wykluczeni” utrzymywać, że są kwestie nie poddające się dyskusji. To poważna przeszkoda na drodze do zharmonizowania świata wartości.

Irenizm – w stronę harmonii

By lepiej zrozumieć, skąd wzięła się tak ambitna idea powszechnej harmonii, która zawładnęła wieloma umysłami i przyczyniła się do upowszechnienia sposobu myślenia wspomnianego na wstępie, musimy przenieść się kilka stuleci wstecz. Do czasu wielkich konfliktów religijnych w Europie, sporów doktrynalnych, skomplikowanych relacji Kościoła katolickiego z władcami świeckimi, wplątanych w to ambicji politycznych, wyniszczających wojen domowych i międzynarodowych, pragnienia doprowadzenia do pokoju i ustanowienia warunków jego trwania, chęci przywrócenia jedności chrześcijaństwa oraz okresu rewolucyjnych przemian w nauce.

Zaczęło się dość banalnie i niewinnie. Augustiański zakonnik z prowincjonalnej Wittenbergi, Marcin Luter wezwał do dysputy teologicznej na temat odpustów. Był to tylko pretekst do rozprawy z nadużyciami rozrastającej się władzy Kościoła. Chodziło o jego odnowę w duchu konserwatywnym, powrotu do źródeł. Spory teologiczne czy krytyka instytucji kościelnych nie były niczym nowym. Tym razem jednak, za sprawą rozpowszechniania poczytnych broszur religijno-agitacyjnych drukowanych w języku narodowym – powstających masowo za sprawą maszyn drukarskich, przeżywających dzięki temu swój rozkwit – ruch reformacyjny osiągnął taką skalę, że Kościołowi nie udało się go już powstrzymać. Nie zdołał go zmarginalizować, potępiając i uciszając, jak ruchy heretyckie. Postulat niezależności od papiestwa znalazł przychylność wśród książąt Świętego Cesarstwa Rzymskiego oraz we władzach wolnych miast dostrzegających w tym szansę zwiększenia swobody od cesarza uzależnionego od Rzymu. Z czasem nowe idee zdobyły również poparcie wśród ludu, w tym na wsi, do czego przyczynili się agitatorzy tacy jak Müntzer. Wybuchły bunty chłopskie przeciwko feudałom i duchownym, które ostatecznie potępił sam Luter jako zbyt radykalne.

Było to już po bezprecedensowym wydarzeniu. W 1521 r. w Wormacji na Sejmie Rzeszy rozpatrywana była sprawa ekskomuniki Lutra. Papież Leon X nałożył ją w reakcji na pisma przeciwko władzy papieskiej jako niemającej podstaw w Piśmie Świętym. Ponieważ tym sporem żyła cała Europa, na obradach pojawili się przedstawiciele wielu państw. Luter stanął przed cesarzem Karolem V za sprawą swego protektora, Fryderyka Mądrego. Elektor saski odmówił wydania swojego poddanego Rzymowi bez możliwości obrony samego oskarżonego przed sejmem, a także wystosował list żelazny, mający chronić przed powtórką z wydarzeń soboru w Konstancji, podczas którego zginął Jan Hus, broniący swoich przekonań. Zakonnik nie wyrzekł się jednak swoich tez i został skazany na banicję. To samo dotyczyło jego zwolenników. Do tego zakazano drukowania książek i broszur propagujących ich idee, a te już istniejące miały zostać spalone. Druk, jak na rewolucyjną technologię przystało, miał skomplikowaną historię. Napędzany przez wysyp drobnych pism religijnych zmierzających do zmiany istniejącego porządku, spotkał się z reakcją jego obrońców. Próbowano uregulować to narzędzie tak, by nie przyniosło ono negatywnych skutków, tak jak je rozumiano w oparciu o dotychczas obowiązujące wartości. I jak w takich przypadkach bywa, edykt wormacki nie osiągnął skutków. 

Luter pozostał w kraju. Z pomocą Fryderyka ukrył się w klasztorze. Do tego poparcie społeczne dla jego ruchu było tak duże, że nie dało się wykonać wyroku. Konflikt narastał. Społeczeństwo się polaryzowało. Pojawiały się kolejne konfesje. Po kilku dekadach w Augsburgu zaproponowano rozwiązanie sytuacji, ustanawiając zasadę cuius regio, eius religio. Zgodnie z nią lokalna władza narzucała wyznanie swoim poddanym. Nie obejmowało to jednak wszystkich konfesji. Postanowienia dotyczyły tylko katolików i luteranów. Pominięci zostali chociażby kalwini, których dopiero w blisko sto lat później uwzględniono w postanowieniach końcowych wojny trzydziestoletniej. W XVI w. także Anglię zaczęły trawić wewnętrzne wojny religijne toczone po utworzeniu Kościoła anglikańskiego przez Henryka VIII i uniezależnieniu się od Rzymu.

Ta epoka konfliktów i chaosu zrodziła irenizm – ruch zmierzający do zaprowadzenia pokoju poprzez pojednanie stron. Jego apostołem był Erazm z Rotterdamu, czołowy humanista tamtych czasów, cieszący się wielkim autorytetem i sławą, marzący o tym, by między ludźmi panowała zgoda, życzliwość oraz umiar. Miało to podkreślać jedność wiary i jej służyć. Nic więc dziwnego, że strony konfliktu szukały w nim poplecznika. Papież namawiał go do potępienia reformacji. Luter widział w nim potencjalnego stronnika, zwłaszcza że zgodni byli w krytyce papieża i duchowieństwa, a także chęci przybliżania Biblii ludowi, zarówno poprzez tłumaczenie jej na języki narodowe, jak i odrzucenie zawiłości scholastycznych. Rotterdamczyk znał się z Henrykiem VIII, a także doradzał cesarzowi Karolowi V. Dbał jednak nade wszystko o swoją niezależność. Chciał być pośrednikiem czy nawet mediatorem między zwaśnionymi stronami. Miał w sobie niechęć do wojny. Widział ją na własne oczy we Włoszech, gdzie ścierał się papież z tamtejszymi republikami, księstwami i księstewkami, a także doświadczył konfliktu zbrojnego między królem Francji a Anglią, Hiszpanią oraz Austrią. Paradoksalnie jego nastawienie i wyraźne nie opowiadanie się po żadnej ze stron przysporzyło mu krytyków i wrogów. Każdy przypisywał go do obozu przeciwnego. Powoli zaczął więc wycofywać się z życia publicznego.

Zanim do tego doszło, skonfrontował się jednak z Lutrem. Niemiecki teolog próbował przeciągnąć Erazma na swoją stronę, pomimo że od początku był świadom różnicy, jaka między nimi występowała. Dla zakonnika ważniejsze były sprawy boskie. Dla Rotterdamczyka ludzkie, choć powiedzieć, że stawiał wyżej człowieka niż Boga byłoby przesadą. Wystąpienie przeciwko Lutrowi dotyczyło wolnej woli. Człowiek musi odgrywać rzeczywistą rolę w dokonywaniu wyborów, jeśli sprawiedliwość i miłosierdzie Boga mają coś znaczyć – twierdził Erazm. Nauki Pisma i płynące z nich pouczenia, nakazy i zakazy oraz posłuszeństwo wobec nich mają sens, gdy można wybierać dobro lub zło. W przeciwnym razie, niczym siekierka dla stolarza, będąc jedynie narzędziem w boskich rękach, ludzie za nic nie odpowiadają. Wszystko co się dzieje – łącznie z najgorszymi postępkami ludzkimi, oburzeniem na nie i karą – jest czystą koniecznością. Wobec tego moralność chrześcijańska, powoływanie się na nią i kierowanie się jej zasadami jest nic nieznaczącym pozorem, kolejnym ubrankiem, w które Bóg przyodziewa swoje lalki. Z tego powodu Erazm uznał ostatecznie, że szerzenie deterministycznych poglądów, nawet jeśli byłyby prawdziwe, jest szkodliwe dla moralności społecznej. 

Dla deterministy, za jakiego w oczach Erazma uchodził Luter, takie wystąpienie holenderskiego uczonego nie było aktem wolnej woli uczonego, lecz jedynie kolejnym boskim performancem. Przekonany o tym, że jest również wiedziony wolą bożą, niemiecki teolog odpowiedział traktatem O niewolnej woli, w którym podkreślał, że nawet w sytuacjach – zdawać by się mogło – przypadkowych, niekoniecznych czy odwracalnych, jak chociażby ten konflikt między uczonymi, to ona jest decydująca. Ostatecznie bowiem Luter przyznawał wolność tylko Bogu, choć zasłynął wcześniej z pisma o Wolności chrześcijańskiej. Paradoksalnie jednak, wyrywając człowieka z podległości instytucji Kościelnych, przyczyniając się do powstania nowych wyzwań, które odegrały rolę w wojnach i które musiały zostać uwzględnione w myśleniu pokojowym, Luter przyczynił się do powstania innego rozumienia wolności człowieka, przeniesieniu jej na inny poziom.

Stulecie po rozpoczęciu reformacji to czas konfesjonalizacji, jak określił je Heinz Schilling. Krystalizowały się doktryny i podziały z nich wynikające. Długo zajęło, by stały się one nieistotne z perspektywy polaryzacji społecznej i politycznej. Nie były zarzewiem i uzasadnieniem wydarzeń. Choć działania irenistów – Erazma i jego następców – przyczyniły się do tego, to jednak nie w wersji zmierzającej do pojednania teologicznego drogą dialogu. Nie dokonali tego nawet z pomocą współpracy pomimo różnic w duchu ekumenicznym, który powstał później w odpowiedzi na laicyzację społeczeństwa. Nie doprowadziły do tego również próby osiągnięcia jedności drogą racjonalnego rozumowania. 

Chrześcijańskie źródła racjonalizmu

Dziś racjonalizm kojarzymy z czymś dalekim od Boga, jeśli nie ze sprzeczną z nim postawą myślenia o świecie. Nowożytne korzenie tego pojęcia są jednak ściśle z nim związane. Twórcy nowożytnego racjonalizmu z Kartezjuszem, Spinozą i Leibnizem na czele nie odżegnywali się od Boga. Nie dążyli do oderwania się od religijnych fundamentów swoich konstruktów. Wręcz przeciwnie. Widzieli w chrześcijańskim obrazie Boga konieczny element swoich propozycji, czy to jako podstawę pewności, czy to jako założenie wyjściowe o harmonii wszystkiego co dobre.

Kartezjusz, którego dualizm umysłu i ciała został podważony przez współczesną psychologię, uważał, że wątpiący umysł dochodzi do rozpoznania ograniczeń samego siebie, jak i innych ludzi. Podmiot myślący świadomy jest niedoskonałości swojej oraz jemu podobnych. Niedoskonałość dotyczy nie tylko cielesności, ale także myślenia o otaczającym świecie. Mimo to człowiek znajduje lub może znaleźć w sobie pewność taką, jaką ma w przypadku myślenia matematycznego, uznawanego w XVII w. za ideał. Niedziwne więc, że francuski filozof przeprowadzał swoje rozumowanie na wzór dowodów geometrycznych. Czynił to również w odniesieniu do Boga, przyczyny wspomnianej niedoskonałości w myśleniu człowieka, a zarazem gwaranta przed popadnięciem w jakąkolwiek, nawet najdrobniejszą wątpliwość. Także dotyczącą oczywistości matematycznych.

Przyjrzyjmy się temu rozumowaniu. O istnieniu Boga zaświadcza to, że możemy pomyśleć nieskończoność – kategorię, która w XVII w. pozwoliła na rozwinięcie matematyki, w tym rachunku różniczkowego przez Leibniza. Nieskończoność wykracza poza nasze zdolności poznawcze, dlatego też dla Kartezjusza łączyła się z nieosiągalną na ziemi doskonałością. To odmienne podejście niż mieli starożytni Grecy, upatrujący w niej czegoś nieukończonego. Dla nich pełnię i najwyższą formę stanowiło to, co skończone. W świecie chrześcijańskim doskonałość i najwyższą formę stanowił natomiast Bóg. To jego idea, podobnie jak idee trójkąta czy innych figur geometrycznych, zawierających w sobie wszystkie swoje doskonałe właściwości, jest źródłem wszelkich prawd, praw i dobra. Wyklucza również jakikolwiek błąd, niespójność i sprzeczność. Bóg też nie może błądzić oraz sobie zaprzeczać. To nie mieści się w definicji nieskończonej doskonałości. Błąd jest więc złem. Wynika z niepełnej wiedzy, niewystarczającego poznania. To bardzo augustiańskie rozumienie zła jako braku czegoś, niezupełności, pustki, niedostatku dobra lub niebytu. Sprzeczność natomiast nie mieści się w idealnej wizji porządku opartego na prawdzie, niezmiennych prawach i dobru. Stąd też ostateczne racjonalne zasady nie mogą mieć w sobie ani krzty relatywizmu czy konwencjonalizmu. Muszą opierać się na czymś stałym, odwiecznym oraz zakładać doskonałość. Choćby miała być jedynie mirażem. 

W przeciwnym razie, wątpiąc w to, łatwo wszelką racjonalność skruszyć, a co najmniej naruszyć, podważając jakikolwiek aksjomat lub zmieniając znaczenie pojęć. W takim przypadku wątpienie, będące dla Kartezjusza jedynie etapem na drodze do uzyskania i uzasadnienia pewności w postrzeganiu przez nas przedmiotów fizycznych, zachodzących w nas procesów oraz zjawisk społecznych, przekształca się w czysty konstruktywizm. Jest to świat wytwarzany przez ludzi bez żadnych ostatecznych fundamentów. Jest on tym samym kruchy, dlatego wymaga z naszej strony wielkiej troski o otaczającą rzeczywistość i relacje międzyludzkie, nawet pomimo możliwej całkowitej niezgody. W tej perspektywie to racjonaliści w polityce, o których pisał Oakeshott, chcący narzucić swoją jedynie słuszną, całościową i spójną wizję, niezależnie czy opartą na myśleniu religijnym czy pozbawionym Boga, są wielkim zagrożeniem.

Ścieżka myślenia, jaką wybrał Kartezjusz, była odrzuceniem, przeciwstawieniem się i odwróceniem sposobu myślenia Tomasza z Akwinu. Włoski teolog z XIII wieku opierał się na założeniu realności świata materialnego i społecznego bez konieczności dowodzenia go. Ludzie przyjmują go na wiarę za dobrą monetę, bo tak podpowiada umysł. Dla francuskiego myśliciela ta ludzka skłonność postrzegania realności rzeczywistości danej nam z góry wymagała jednak uzasadnienia. Było to bardzo w duchu św. Augustyna, z którego wiele czerpał. To kolejny przykład pokazujący, że augustynizm w dziejach Zachodu kilkukrotnie uruchamiał ruch myśli prowadzący do znaczących przemian społecznych, związanych ze sposobem myślenia i życiem ludzi. Wpłynął na nominalizm Ockhama, protestantyzm, jansenizm i właśnie racjonalizm. Uczynił myślenie znacznie ciekawsze niż w tradycji tomistycznej, tak silnie obecnej zwłaszcza w Polsce, nawet jeśli często już zsekularyzowanej czy choćby przekształconej przez personalizm.

Obcość i hegemoniczność

Myśl Kartezjusza wpłynęła na Barucha Spinozę. Fascynowała go też siła ideału myślenia matematycznego. Doprowadziło go to do próby przedstawienia etyki w porządku geometrycznym, na wzór Elementów Euklidesa. Jego dokonanie skrytykował Leibniz za wieloznaczność definicji, nieoczywistość aksjomatów i błędne wyciąganie wniosków z przesłanek, wydobywając tym samym główne problemy pojawiające się w myśleniu racjonalnym.

Pochodząc z rodziny żydowskiej Spinoza, odebrał odmienną formację intelektualną, kształtował się w odmiennych wyobrażeniach o świecie niż holenderscy protestanci, wśród których żył. Poznawał m.in. idee Mojżesza Majmonidesa, pozostające dla jego rówieśników nieznane. Nie wchodziły w intelektualne instrumentarium postrzegania przez nich świata. Ten XII-wieczny sefardyjski Żyd za sprawą arabskich przekładów poznał filozofię grecką, zwłaszcza Arystotelesa, ale nade wszystko zajmował się teologią żydowską i interpretacją Tory. Jego słynny Przewodnik błądzących, choć w wersji anonimowej, wpłynął na Tomasza z Akwinu, i obok arabskich myślicieli Awicenny i Aworreosa – oddziałującego również silnie na Majmonidesa – przyczynił się do przyswojenia arystotelizmu na grunt chrześcijaństwa, a tym samym – rozwoju tomizmu. Znacznie starszy nurt augustiański był do tej XIII-wiecznej nowinki intelektualnej niezbyt przychylnie nastawiony, jednak ostatecznie przyjęła się one dobrze w Kościele. Nie dziwi więc, że protestantyzm zapożyczył się mocno w myśli nietomistycznej. 

Jednocześnie Spinozę fascynowała Holandia. Zwłaszcza jej doświadczenie tolerancji, która jednak nie miała się tak dobrze, jak mogłoby się wydawać. Zjednoczone Prowincje zmagały się z wieloma problemami z nią związanymi, czego ostatecznie doświadczył Spinoza. Historia tego państwa zaczęła się od buntu prowincji północnych Niderlandów przeciwko trwającym od dekad krwawym prześladowaniom protestantów przez katolicką Hiszpanię, sprawującą na tym terytorium władzę oraz reakcję na traktat z Arras, w którym prowincje południowe uznały zwierzchność hiszpańskich władców. Unia utrechcka z 1579 r., będąca w dużej mierze walką o niepodległość, opowiedziała się natomiast za wolnością religijną, choć protestanci stanowili w niej wciąż zdecydowaną mniejszość. Doprowadzili oni jednak do utworzenia Holenderskiego Kościoła Reformowanego i przyznania mu uprzywilejowanego statusu. Tylko jego członkowie mogli pełnić urzędy publiczne. Katolickie rytuały w miejscach publicznych były przez kalwinów zabronione, a majątek kościelny zsekularyzowany, czyli przejęty przez władze publiczne. Niewiele różniło się to od prześladowań Żydów i protestantów przez katolików. Za sprawą uznawania wolności sumienia po Europie rozprzestrzeniła się jednak wieść o szczególnej tolerancji tego kraju. Niesieni tą obietnicą przybyli do niej prześladowani przez hiszpańską Inkwizycję Żydzi, zmuszani uprzednio przez nią do przejścia na katolicyzm. Już w Amsterdamie wrócili do wiary swoich przodków. Był to przypadek rodziny Spinozy. 

W nowym kraju zostali przyjęci dobrze. Władze widziały w nich nawet mniejsze zagrożenie niż ze strony katolików i niektórych sekt czy wyznań protestanckich. Zwłaszcza nieufnie podchodziły do Remonstrantów o silnym nastawieniu tolerancyjnym, do których w późniejszym okresie zbliżył się Spinoza. Spór Holenderskiego Kościoła z tymi ostatnimi na gruncie teologicznym przekształcił się w konflikt polityczny zażegnany przez Stany Generalne, które zmusiły strony do wzajemnego respektowania i powstrzymania się od ataków. Dokument przygotował wielki myśliciel tamtych czasów, Hugo Grocjusz. Gdy sytuacja polityczna się zmieniła w 1618 r., został on skazany na dożywocie i osadzony w więzieniu, z którego po kilku latach uciekł. Z tego okresu pochodzi mniej znane jego dzieło, De imperio summarum potestatum circa sacra, w którym opowiadał się o wyższości władzy świeckiej nad religijną. Ta pierwsza musiała jednak opierać się na znajomości Pisma Świętego, by nie gwałcić norm religijnych, choć dopuszczając odmienne odczytanie przez ludzi spraw wiary i nie prześladując ich za niezgodność z państwową interpretacją. Narodowy kościół ze swoją selektywną tolerancją jednak triumfował.

Anty-Orwell

Po zapoznaniu się z nowymi prądami intelektualnymi, zwłaszcza Kartezjuszem, Hobbesem i Grocjuszem, Spinoza odszedł od swoich religijnych korzeni. Ostatecznie gmina żydowska Amsterdamu go odrzuciła. Uznając jego poglądy zmierzające do stworzenia fundamentów harmonijnego społeczeństwa, w których każdy, niezależnie od swojej religii czy wiary mógłby spokojnie żyć w oparciu o zasady etyki dowiedzionej w sposób racjonalny i niepodważalny, nałożyła na niego cherem. Został wyklęty, przeklęty i wykluczony z Narodu Izraela za głoszone poglądy. Nie tylko za odmienne spojrzenie bezpośrednio w kwestii Boga, wiary i dogmatów. Rozprawiał się również z tak ważnymi postaciami w tradycji żydowskiej jak wspomniany Majmonides, którego krytykował za podejście do sposobu odczytania Biblii odbierające wszelką pewność nie tylko prostym jej czytelnikom, ale także uczonym w Piśmie. Stąd uznawał je za szkodliwe, nieużyteczne i niedorzeczne. A przecież jak Kartezjusz – tworzący również swoje główne prace filozoficzne, żyjąc w Holandii – nie odrzucał wiary. Spinoza również chciał ją na nowo odczytać. I jak francuski myśliciel, wciąż stawiał Boga w centrum swoich myśli oraz w obrazie funkcjonowania świata. 

Od Majmonidesa zaczerpnął koncepcję monizmu, która silnie wpłynęła na jego całe wyobrażenia. Doszedł ostatecznie do wniosku, że wszystko, cała Natura jest Bogiem. To prowadziło Spinozę w stronę necessytaryzmu, poglądu deterministycznego, dlatego pojawiała się krytyka podobna do tej, jaką wystosowywał Erazm w stosunku do niewolnej woli Lutra – o zgubności głoszonych poglądów dla moralności publicznej. Zdaniem autora Etyki, działanie człowieka nie jest niczym innym jak rozpoznawaniem i uznawaniem za konieczne tego, co zgodne z Naturą. Jedynie w tym przejawia się jego wolność i słuszność. Spinoza próbował uzasadnić, że pojęcia całkowicie odpowiadają rzeczywistości, więc operacje myślowe na nich i zachodzące między nimi relacje oddają w pełni realność świata. Dzięki temu człowiek może go w pełni poznawać. Twierdził, że znajomość skutków zależy od znajomości przyczyn, które objawiają się ludziom jako „idee jasne i wyraźne”. Im więcej rozumiemy, tym lepiej pojmujemy Naturę – tego bezosobowego Boga – będącą spójną, doskonałą całością, w tym także pojęć i rzeczy. Tym samym Spinoza udowadniał tezę metodą będącą przedmiotem dowodu, co wytknął XX-wieczny autor wprowadzenia do jego myśli, Roger Scruton. Na niespójność w rozumowaniu związaną z odróżnieniem myślenia i działania zwrócił uwagę natomiast francuski filozof Étienne Balibar. Zauważył również, że XVII-wieczny filozof był anty-Orwellem nieuznającym możliwości redukcji i absolutnej kontroli znaczenia słów, co w obliczu założeń o „ideach jasnych i wyraźnych”, a zwłaszcza całkowitej zgodności pojęć i rzeczy godzi w ideał spójnego i harmonijnego świata.

Myśl Spinozy i jego krytyków kolejny raz pokazuje, że racjonalizm musi opierać się na niczym nie popartym założeniu, że wszystko ze sobą współgra, każdy element świata z innymi, a także idee z rzeczywistością. Jeśli zachodzi jakaś sprzeczność, jest to błąd. Będąc zaprzeczeniem Natury, wszechświata czy innej koncepcji zakładającej jedność, należy go wyeliminować. Pojawia się on bowiem w wyniku bądź odrzucenia jej, bądź złudzenia jakiejś osoby, która będąc jedynie częścią kosmosu albo źle odczytała Naturę, albo uznała, że posiadła już pełnię wiedzy. O tym co jest błędem, możemy orzec dopiero po osiągnieciu pełnej i pewnej wiedzy o Naturze. W tym tkwi z jednej strony wielki problem niemożności ostatecznego dowiedzenia samego racjonalizmu, z drugiej ustalenia, czy któryś z systemów podający się za najpełniejszy wyraz racjonalności, taki właśnie jest. Nie dziwi, że tę niemożność różne osoby czy grupy wykorzystują, podając się za posiadaczy całej prawdy. Jedni robią to ze świętego przekonania, inni wiedzą, że chcą w ten sposób zbałamucić ludzi. A ponieważ nie ma jednej i ostatecznej metody dowodu, a tym bardziej instancji mogącej rozstrzygnąć taką sytuację, musi dojść do konfrontacji, w której liczy się nie wiedza, nawet nie racjonalne dowodzenie – różnice między Kartezjuszem, Spinozą i Leibnizem dobitnie to pokazują – lecz inne sposoby „przekonywania”, zmierzające do uzyskania pozycji hegemonicznej danej wizji.

Dopuszczenie błędu

Skoro o błędzie ostatecznie możemy orzec po osiągnięciu pełni wiedzy, to z całą pewnością nigdy nie możemy tego zrobić. Z tego problemu zdawał sobie sprawę Spinoza. Dlatego też opowiadał się za całkowitą wolnością filozofowania, myślenia i mówienia co się myśli. Był za wyznawaniem wszelkich poglądów, w tym wolności wyznawanej konfesji czy religii, jak i wolność od niej. Szedł więc dalej niż John Locke. Ściągnęło to na niego powszechną niechęć. Jak głosił podtytuł jego Traktatu teologiczno-politycznego, „nie tylko można dopuścić wolność filozofowania bez niebezpieczeństwa dla moralności i spokoju publicznego, lecz że i zniesienie jej pociąga za sobą zakłócenie spokoju publicznego i moralności”. Gwarantem tego miały być dwa czynniki. Pierwszy to „światło naturalne”, pozwalające każdemu człowiekowi (przynajmniej zdolnemu racjonalnie myśleć, choć sam holenderski filozof zaznaczał, że prawa natury obejmują wszystkie osoby, także te, które „nie znają prawdziwego rozumu”, dotknięte niedorozwojem umysłowym lub psychicznie chore) dojść do właściwej wiedzy, rozpoznać harmonię i dobro Natury. Po drugie, za sprawą tego światła każdy – nie tylko filozofowie i teologowie, Żydzi, protestanci, katolicy, a nawet ateiści, niezależnie, czy jest się rządzącym czy rządzonym – jest w stanie odczytać Pismo Święte, które według Spinozy nie mówi nic o objawionej wiedzy o świecie duchowym i naturalnym.

Idąc za kluczowymi rozdziałami Traktatu, kategorycznie oddzielał filozofię od podstaw wiary. Teologia nie jest sługą rozumu, ani rozum nie jest sługą teologii. Rozumowanie ma natomiast kluczowe znaczenie w odczytywaniu, a tym samym poznawaniu Natury, praw natury (mocy czynienia wszystkiego, do czego jest zdolny każdy jej element) i praw naturalnych (odkrywanych przez zdrowy rozum za sprawą „światła naturalnego” z pomocą „idei jasnych i wyraźnych” oraz gwarantujących prawdziwy pożytek ludziom), a także praw boskich. Biblia nie posiada specjalnych wartości poznawczych w tym względzie, jedynie przekazuje zbiór dających się wywieść zasad działania i współżycia społecznego, z miłością bliźniego i tolerancją na czele oraz poucza o istnieniu wszechobecnego Boga, będącego sumą wszystkich doskonałości i szlachetnych wartości, któremu należy oddawać cześć.

To właśnie rozum popycha ludzi do ograniczenia swojej naturalnej siły oraz namiętności i utworzenia państwa, przekazując mu władzę najwyższą. Jej rozstrzygnięciom muszą się podporządkować ci, którzy kierują się rozumem, a tylko to – zdaniem XVII-wiecznego filozofa – czyni ludzi wolnymi. Nie sprawia tego natomiast – twierdzi dalej Spinoza – postępowanie według własnej woli czy podążanie za swoimi namiętnościami. Przed podporządkowaniem się niedorzecznościom władzy, popadnięciem w tyranię bądź niewolę ma chronić po pierwsze, samo na wskroś demokratyczne powołanie państwa, którego wyznacznikiem jest m.in. zmierzanie do rozumnych celów. Te jednak mogą być postrzegane rozmaicie, a co gorsza, mogą być one sprzeczne ze sobą. Przy braku pełnej wiedzy nie da się ostatecznie rozstrzygnąć, kto błądzi. Po drugie, działanie władzy najwyższej, zgodnie z ustanawiającą ją umową społeczną, nie jest nakierowane na pożytek rządzącego bądź rządzących, lecz ma służyć ogółowi ludzi w oparciu o zdrowy rozsądek. To założenie ma sprawiać, że obywatele lub poddani, podporządkowując się prawu, pozostają wolni, podążając za swoim rozumem w oparciu o „światło natury” oraz „idee jasne i wyraźne”. Dodatkowo rządzący oraz rządzeni w takiej sytuacji spełniają wymogi prawa naturalnego i boski obowiązek przekazany w Piśmie Świętym – posłuszeństwa władzy najwyższej, także w sprawach religijnych, nawet jeśli jest ona wroga religii wyznawanej przez obywateli. Spinoza wyciąga tę myśl z historii Żydów opisanej w Torze. Przy czym – co szło na przekór całej tradycji narodu wybranego – uznawał, że żydowskie prawo państwowe w całości zostało stworzone przez Mojżesza na potrzeby własnego państwa, a nie było objawione przez Boga.

Spinoza czy Hobbes

Rozważając sprawy państwowe, prawo naturalne i cywilne, Spinoza wprowadza rozróżnienia na sprzymierzeńca i wroga, zarówno wewnątrz państwa, jak i na zewnątrz. Tę kwestię w XX w. podjął Carl Schmitt, uznając opozycję przyjaciel-wróg jako kluczową dla polityki, tak jak w ekonomii określa ją zysk i strata, w moralności dobro i zło, a w estetyce piękno i brzydota. Niemiecki prawnik, krytyk liberalizmu i antysemita zwrócił również uwagę na wielkie znaczenie Spinozy w procesie liberalizacji, postępującej neutralizacji państwa i polityki oraz „uśmiercania” Lewiatana.

Dla Hobbesa i Spinozy kluczowe było bezpieczeństwo i spokój publiczny. Anglik jednak skupiał się na uzewnętrznianych publicznie praktykach moralnych i religijnych określanych przez władzę najwyższą. Obywatele musieli ich przestrzegać i w przestrzeni publicznej nie wykraczać poza określone ramy. Przekonania ludzi, prywatna moralność i wyznawana konfesja mogły być praktykowane jedynie we własnym domu. Holenderski Żyd natomiast uznawał wyższość tego co wewnętrzne – wolność myślenia, filozofowania, a także swobodę wyrażania swoich myśli i przekonań publicznie. Miało to ostatecznie sprzyjać porządkowi publicznemu, jeśli jednocześnie postępuje się w zgodzie z prawem i kultem państwowym. Schmitt sugeruje, że właśnie doświadczenie odmienności religijnej od obowiązującej w państwie nadało ten znacznie bardziej liberalny rys myśli Spinozy – zagadnienie, które nie było tak istotne dla Thomasa Hobbesa.

Choć w kolejnych wiekach liberalizacja postępowała, wiele mówiło się o neutralności państwa i dążono do niej, to wydaje się, że wciąż różnica między podejściem Hobbesa i Spinozy jest konstytutywna w myśleniu o zakresie władzy państwowej. Co prawda, kwestia kultu religijnego straciła na znaczeniu, został jednak zastąpiony hegemoniczną kulturą określającą, co jest publicznie dopuszczalne, co narusza porządek i spokój publiczny, a także co można mówić publicznie oraz jak się zachowywać oraz co może być co najwyżej wypowiadane i praktykowane za zamkniętymi drzwiami swojego domu czy w prywatnej przestrzeni, ale i to z określonymi zastrzeżeniami. Nie panuje jednak żelazna konsekwencja. W pewnych obszarach obowiązuje jedno, w innych drugie. To określa również hegemoniczna kultura. Z jej perspektywy ruchawki, bunty, rewolucje i utrata kontroli przez władze najwyższe czy doprowadzenie do dwuwładzy od XVI w. pozostaje wielkim zagrożeniem, powrotem do wojen domowych, choć jednocześnie niektórzy właśnie w nich pokładają nadzieję na rozwiązanie spraw i zmianę dominujących wartości i praktyk, a także zakresu wolności słowa.

Hobbesowskie podejście do władzy państwowej jest bardziej restrykcyjne. Nie tylko określa ona niepożądane postępowania. Pilnuje, by do nich nie dochodziło, a jeśli już się wydarzą, karze za nie, ale także ogranicza możliwość głoszenia poglądów niezgodnych z oficjalnym hegemonicznym stanowiskiem, czy to poprzez cenzurą prewencyjną czy też karaniem za nie. W spinozjańskim podejściu rządzący również decydują o hegemonicznej kulturze i filozofii państwa. Kierując się głównie uwolnieniem ludzi od strachu i zapewnieniem jak największego bezpieczeństwa, określają, jakie działania są niewłaściwe, pozostawiając przy tym wolność do wyrażania odmiennych poglądów. Dla Spinozy nie jest to jednak dowolność, bowiem wolność związana jest z rozpoznawaniem praw naturalnych, w tym działanie bez szkody dla innych i kierowanie się miłością bliźniego. Te wskazówki były, są i mogą być jednak rozmaicie rozumiane. Znów pojawia się ważna u holenderskiego filozofa kwestia posiadania pełni wiedzy o sprawach naturalnych, a więc także kulturowych. Kto ma decydować o tym, które rozumienie pojęcia „naturalne” jest tym właściwym, którym mamy się kierować? Tym zakorzenionym w tradycji chrześcijańskiej z jej przygodnymi i autorytatywnymi decyzjami? A może podążać za rozumowaniem odrzucającym ją, bliższym naukowemu pojmowaniu natury, z całą jego dwuznacznością związaną z arbitralnością wyboru tego, co jest akceptowalne, a co należy poskramiać, kanalizować, przezwyciężać dla dobra ludzi i społeczeństwa lub powstrzymać się pomimo technicznych możliwości, uznając za nieetyczne i zbyt mocno ingerujące?

Każde myślenie o świecie musi odnosić się do tego, co naturalne, nie będące wynikiem działań ludzi. Określać, co z tego jest niepożądane, na co chcemy mieć wpływ, w jakich przypadkach ingerować, nie pozostawiając naturze wolnej ręki. I odwrotnie, określać to, co przewyższa ludzkie możliwości, nie tylko techniczne, ale także etyczne czy moralne, co chcemy pielęgnować właśnie jako wynik naturalnego stanu czy naturalnych procesów. To wszystko popycha do uznania narracji naturalistycznych jedynie za konstrukty społeczne, odwołujące się do wybranych elementów natury i słownika naturalistycznego głównie z przyczyn pragmatycznych – łatwości przedstawiania relacji przyczynowo-skutkowych, dużej skuteczności w przekonywaniu, także ze względu na dostrzeganie ewidentnych korzyści dla ludzi i społeczeństw, zwłaszcza w oczach ich głosicieli.

***

Ciąg dalszy we wrześniowym numerze Liberté!

Kogo szukacie? :)

Gdzieś na skrzyżowaniu światów rodzi się religia, rodzi się to, w co wierzymy. Różne to drogi. Jedni powiedzą, iż sami stworzyliśmy boga/bogów na obraz i podobieństwo. Z lęku, z potrzeby, by zaspokoić własne niedostatki, by odnaleźć ojca/matkę by oddać sprawiedliwość naturze, by znaleźć choć odrobinę uzasadnienie dla wszystkiego, o co potykamy się każdego dnia. Inni oczekiwać będą znaków z nieba, stanowiących odpowiedź na modlitwy, nadzieje, żale. Podążając tropami różnych oblicz rozmaitych religii patrząc na sposoby poszukiwania boga, przyglądamy się najbardziej ludzkiemu z pragnień. Bo oto przychodzą: po jedność, po cud po siłę, po przebaczenie, po wysłuchanie, po zrozumienie, po wiedzę. Przychodzą po spokój – codzienny, ale i ten wieczny. By znaleźć moc, co przekracza ludzkie pojęcie; by znaleźć łączność z tymi, co klekną obok, co dawno minęli, co przyjdą na długo po każdym z nas. I już by się wydawało, że… wiemy. Tymczasem prawdziwy człowiek pozostaje równie nieuchwytny jak każde bóstwo. Patrząc zatem przez pryzmat różnych wyznań, różnych sposobów poszukiwania sacrum, potrzeba, jakie pchają pokolenia wierzących do stawania naprzeciw, czy raczej wobec bóstwa, pytamy „Kogo szukacie?” Czego szukamy? Cykl obejmuje 15 zdjęć. 15 obrazów pokazujących oblicza wiary, oblicza poszukiwania, ufności, nadziei, czy wreszcie spokoju jakie odnajdujemy w nie-wierze, tak trudnej, a jednocześnie prostej. Nasza podróż to świętowane przez aszkenazyjskich Żydów Kaparot; Boże Ciało w zakątku, który domaga się cudu; jednodniowa jedność, celebrowana przez kibiców piłkarskich; wytrwała pielgrzymka na Świętą Górę Grabarkę; izolacja, w jaką popadają Rycerze Chrystusa Króla. To również wybór zakonnej drogi życia; tajemniczość staroobrzędowców; twarze polskich Tatarów; religia słowiańskich przodków, jaką starają się odnaleźć rodzimowiercy; „zagadka” Karaimów; wytrwałość pielgrzymów czy wreszcie oblicze tych, dla których wiara nie ma twarzy ani imienia. 15 zdjęć. 15 podróży w głąb jednego tylko pytania: Kogo szukacie?

Potrzeba cudu

Pange, lingua, gloriosi. Sław języku tajemnicę – XIII-wieczny hymn św. Tomasza z Akwinu rozbrzmiewa na ulicy, którą co roku kroczy procesja. Setki lat. Procesja, która przypomina o cudzie, o ofierze Boga. O Bogu, który stał się chlebem, o chlebie przemienionym w boskie ciało. Najprawdziwsza obecność. Tak przynajmniej mówi tradycja. Tak zakłada doktryna. Za nią, w wierze, podążają wyznawcy, rokrocznie w czwartek po oktawie Zesłania Ducha Świętego, wychodząc na ulicę by czcić Najświętsze Ciało i Krew. Miasta zatrzymują się na chwilę, oddając wiernym ulice i place, które na kilka godzin zmieniają się w miejsce kultu. Dziękczynienie, radość, zetknięcie z sacrum, co wyszło im naprzeciw. Sztandary, proporce, święte figury, dzieci sypiące kwiaty, komunijne sukienki zamiatające miejski bruk, sutanny przykurzone drogą w pyle, kolana otrzepywane po każdym przyklęknięciu. Droga prowadzi od widzeń przeoryszy augustianek, św. Julianny z Cornillon, przez cud eucharystyczny w Bolsenie, przez mądrość Doktora Kościoła, przez synody, edykty, spory, aż tu, na Śląsk. Do Lipin. Do najbiedniejszej, zaniedbanej, jakby zapomnianej przez ludzi i Boga dzielnicy Świętochłowic. 

Dwie większe ulice na krzyż. Familoki, kamienice z XIX wieku, kościół. Kopalnię zamknięto jeszcze w latach 70. XX wieku, zakłady przemysłowe nie przetrwały transformacji. Padły jakieś 20 lat później. Stagnacja. Bieda aż piszczy, a jednak czekają na cud. Nie tylko tego jednego dnia. Ale dziś… złotą tkaninę trudno było upiąć. Teraz połyskuje w słońcu królewskim dostojeństwem, zakrywając codzienną brzydotę. Pod nią wysprejowany napisami mur, osypujący się tynk, widoczne spękanie muru. Na niej obraz Madonny, tak typowy dla tutejszych domów. Jedno z przedstawień znanych z sypialni czy pokojów dziennych tutejszych domów. Madonna, Święta Rodzina, Ostatnia Wieczerza, Jezus nauczający na łodzi… W kolejce na swoje miejsce czeka doszorowana figurka Niepokalanej. Taki prosty komplet. Wiara w pigułce. Wiara mimo wszystko. Wiara aż pod niebo. Kolejny obraz oparty jeszcze o mur, tuż za rogiem. Jezus błogosławi dzieci. Każdy przynosi, co może – obrazy, figury, świeczniki, kwiaty. Pomaga jak może. Trzeba sprzątnąć, zawiesić, przybić, zebrać. Tak, jest biednie, ale przecież to w ubóstwie miał narodzić się Bóg.

Dziś jest święto. Wypucowane okna świecą białymi krzyżami framug. Na szybach obrazki, w oknach świece, kwiaty. Dziś jest święto. Zamurowane, zabite dyktą okna zyskują zewnętrzne zasłony. Tu także zawisną obrazy, które znaczyć będą drogę do jednego z czterech ołtarzy. Ścieżkę ku chwale i tajemnicy. Jeszcze wczoraj wieczorem hulał tu wiatr, można było zwichnąć kostkę na dziurawym chodniku. Jeszcze kilka dni temu piwko albo papieros w bramie, ale dziś… Dziś są dywany z kwiatów, śląskie stroje, głośny śpiew. Dziś ulicą przejdzie Bóg. W biedę wraca godność, choć może to właśnie najlepsze świadectwo, że nigdy stąd nie odeszła. Inaczej, na jeden dzień wraca wiara w cud. W przemianę. W szansę, którą wspólnymi siłami da się wypracować, a może wymodlić. W tę pomoc, która nadejdzie. Przecież język sławi tajemnicę… Śpiewają: Co dla zmysłów niepojęte, niech dopełni wiara w nas

  

Zawierzenie na Świętej Górze

Las krzyży. Las modlitw. Las nadziei na wysłuchanie. Las zawierzenia, że oto dana zostanie łaska, że przyjdzie zmiłowanie, że prośbie łaskawe będzie niebo. Krzyże stoją w ciasnym półkolu. Niektóre zdobne we wstążki, inne w wianki plecione z kwiatów, na kolejnych zawieszono różaniec albo mniejszy krzyżyk, nawet garść małych krzyżyków związanych wspólną tasiemką. Są i te zdobne w rusznik – haftowany w magicznie-ochronne znaki ręcznik, którym tradycja ludów wschodniosłowiańskich każe przykrywać leżący na stole chleb; materiał, co wielu pokoleniom towarzyszy tu od kolebki do mogiły. Z wyrytym imieniem, intencją, ale najwięcej jest tych anonimowych. Na każdym złożona prośba, modlitwa, ufność. Krzyże mosiężne, kamienne, ale najwięcej drewnianych. Niektóre malowane. Pachnące nowością, dopiero co zbite z świeżo ociosanych deszczułek, ale i te poszarzałe, pokryte mchem, sieczone deszczem. Tak bardzo różne, nie tylko prawosławne. Bo przecież dziś „znak, któremu sprzeciwiać się będą” nie dzieli. A przynajmniej nie tu. Jeden obok drugich, na drugich, przy drugich. Splatają się w jedną opowieść o zawierzeniu. Ludzie mówią, że na Świętej Górze Grabarce nie ma dwóch takich samych krzyży. Liczą, że już ponad 10 tysięcy. Krzyże wyrastają… jak ludzie. Podobni, a różni. Dzieci, dorośli, starcy. W wózku, na wózku, wyprostowani, na kolanach. W samotności, to znów w świątecznej procesji. W największej nawet skromności – piękni. W ciszy, w refleksji, w zadumie, w modlitwie, a w końcu w śpiewie, co ma otworzyć niebo na płynące stąd prośby. Na wiarę. Na bezgraniczną ufność.  Na rozpacz, co ugina kolana…

Święta Góra Grabarka. Co roku tysiące pielgrzymów wspinają się na wzgórze. Tysiące próśb, modlitw, nadziei. Tysiące wotywnych krzyży, z których każdy niesie na sobie ludzką ufność, wiarę w ten najbardziej prywatny cud. Las krzyży rośnie każdego dnia, każdego roku, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto pokona drogę ku cerkwi, kto wspinając się na Świętą Górę, odda swój trud, swój krzyż, swoje cierpienie na ofiarę przebłagalną. Na świadectwo dziękczynienia. Na chwałę Boga. Najwięcej pątników przybywa na Święto Przemienienia Pańskiego, 18 i 19 sierpnia. Rokrocznie. Na wzgórzu trzy klasztorne cerkwie – Przemienienia Pańskiego, Zaśnięcia Przenajświętszej Bogurodzicy i ta pod wezwaniem Ikony Matki Bożej „Wszystkich Strapionych Radość”. Tradycja, a raczej legenda powiada, że tutejszy kult sięga XIII wieku. Historycy wskazują jednak na pięć stuleci później, gdy już oficjalnie 1 lipca 1717 roku biskup zgodził się na odprawianie nabożeństw na Górze Grabarce. Tradycja masowych pielgrzymek ożyła w latach 80. XX wieku. Od tego czasu rośnie nowy las krzyży. Nowy, a przecież sięgający legendy, wedle której podczas epidemii z początku XVIII wieku pewien mieszkaniec pobliskich Siemiatycz – ponoć starzec wielce pobożny – miał widzenie. I sam Bóg wskazał, iż ratunkiem przed zarazą jest krzyż. Ratunkiem jest droga na Świętą Górę z krzyżem w dłoni. Droga proszalna, błagalna. Droga na kolanach. I znów legenda, co mówi, że w drodze doznali uzdrowienia i nie zmogła zaraza ani jednego spośród tych, co w procesji wyruszyli, by błagać, by ku niebu wołać, by czcić. I tak, wracając rok za rokiem. Do cudownego źródła. Na pielgrzymkę ku Świętej Górze, co daje im nadzieję… na spełnienie nawet najbardziej skrywanych pragnień.

  

„To moja pokuta”

Na ulicy skrzynie pełne ptaków. Kury, koguty. Wszystkie białe. Wszystkie na sprzedaż albo na wynajem. Na zadośćuczynienie. Na ofiarę. Słychać gdakanie, a później ciszę. Wyciągnięty z klatki ptak rzadko się wyrywa. Chwycony za nogi nieruchomieje, jakby już zawczasu znał swoje przeznaczenie. Bez niego nie będzie święta, bez niego grzech i wina nie pozwolą świętować Jom Kipur, bez niego dusza nie zazna spokoju, bez niego nie będzie oczyszczenia. I choć religia pozwala – jak często czynią sefardyjczycy – zamienić go na woreczek monet, to w Me’a Sze’arim chyba nikt nie bierze tego pod uwagę.

Jamim Noraim – Straszne Dni, Groźne Dni. Czas pokuty. Czas rozciągnięty pomiędzy Rosz ha-Szana a Jom Kipur. Dziesięć pierwszych dni nowego roku, gdy nie o śpiewie, karnawale, zabawie myśleć trzeba, ale o pokucie, o żalu, o zadośćuczynieniu. Kto bowiem nie chciałby okazać się zapisanym w Księdze Życia, kto nie chciałby zostać zaliczony do grona tych, co odznaczają się dobrem, co cnotliwi, co prawi. Druga księga napawa strachem, bo oto w Księdze Śmierci imiona czyniących zło, siejących występek. Trzecia… w niej ci, których postępki, których codzienność, których życie nie tak łatwo ocenić. I życzyć sobie trzeba, by być zapisanym w tej pierwszej. Księgi przez owe dziesięć Strasznych Dni są otwarte, jakby czekały na ostateczny wyrok, na osąd Boga, co zdecydować ma o najważniejszym z zapisów. O roku dobrym, roku złym, roku co przyniesie śmierć. O kolejnym roku.

„Oto mój zastępca, to moja pokuta. Ten ptak pójdzie na śmierć, ja dostąpię życia w pokoju” – słowa gładzące grzechy, wypowiadane podczas obrzędu Kaparot. Bo gdy uczyniłeś krzywdę, to musisz się z drugim pogodzić. Z drugim, ze sobą, z Bogiem. Znaleźć, a raczej odzyskać spokój. Trzy okręgi zakreślone nad głową, dłonią, w której trzymać należy białego koguta powinny wystarczyć wierzącym. Praktykowane tak przez Żydów aszkenazyjskich przeniesienie grzechu na zastępczą ofiarę, przeniesienie winy na osobę, istotę żywą, a nawet na przedmiot nawiązuje do obrzędu świątynnego, do praktykowanego niegdyś przeniesienia grzechów narodu na kozła ofiarnego. Zastępstwo, które pozwala żyć w spokoju, które pozwala się nie bać, które wzbudza nadzieję na dobry nowy rok. Na zapis w Księdze Życia.

Ptaka trzeba kupić. Stąd te klatki, ten uliczny zgiełk, sam obrzęd, a w końcu cisza śmierci zabijanej zgodnie z religijnym nakazem ofiary. Jedni u bram synagogi, inni wprost na ulicy. Rodzice kreślący rytualne kręgi nad głowami swych dzieci. W skupieniu, a przecież pośród ludzi. Na świadectwo oczyszczenia. Z nadzieją na…

  

Pielgrzymka w jedność?

Setki rozkrzyczanych gardeł. Gromki śpiew. Ręce wzniesione wysoko ponad głowami. W rozpostartych dłoniach szalik ukochanego klubu. Później krzyk. Bojówko brzmiące: „Bóg! Honor! Ojczyzna!” Każde ze słów ostre, jednoznaczne, tnące. Tu nie ma miejsca na jakiekolwiek kompromisy. Na oddech. Na myślenie spoza zwartego tłumu, który gruntowany w swoich racjach przychodzi tu po łaski. Po pewność na kolejny rok. Za plecami dym z czerwonych rac i zarys śpiącej Jasnej Góry, gdzie rok za rokiem przychodzą na pielgrzymkę kibiców. Chwila dziwnej jedności, która tuż za bramami „Panny Świętej” rozbija się na podziały, animozje, chęć do bitki. A jednak… chwila jedności na moment zamknięta zostaje w znak pokoju. Znak przekazany tą samą dłonią, która za chwilę zdolna będzie do wygrażania innym, „tym obcym”, do przemocy. Do stanowienia tej ojczyzny, która miast karmić, dusi. Ale teraz stop…

Stłoczeni w kaplicy jasnogórskiej kibice śpiewają. Śpiewają, że „Anioł pasterzom mówił…”, a obok w żłóbku „leży Malusieńki”. Jeszcze nieobrzezany. Tylko co to za paterze przybyli… Jakie przynieśli dary? Jakiej glorii się spodziewają? Dla siebie? Dla Polski? Śpiewają: „Nie damy pogrześć mowy”, a w tej samej mowie opowiadają o strachu, przemocy, wykluczeniu. Tą samą mową dzielą na „swoich” i „obcych”, „nas” i „onych”. Powtarzają mit o domniemanym wrogu, a przecież z mitami się nie dyskutuje. Mówią o narodzie, co tracąc pamięć, najzwyczajniej ginie. Tylko jaka to pamięć, gdy zapominają, że różnymi słowami opowiadać można te same, a jakże odmienne historie. Śpiewają: „Ojczyznę wolną racz nam zwrócić Panie”, ale na wolność patrzą przez pryzmat innego posłuszeństwa, niczym obraz w wykrzywionym zwierciadle, gdzie miast różnorodności wciąż obowiązuje unaradawiająca unifikacja. Patriotyzm co jedno tylko ma oblicze, co miast światła niesie lęk. Wciąż wsłuchują się w głosy, co mówią o zniewoleniu, ideologii, zagrożeniu… a w ten jeden dzień każdy z nich przecież „przed żydowską matką klęka”. Głos w tle wciąż woła: „Wielka Polska katolicka!”. 

Kogo szukają? Kto z kim się tu brata? Mijając się na dziedzińcu jasnogórskiego klasztoru niektórzy padają sobie w objęcia, inni obchodzą się z dala, kolejni – zamknięci w małych grupkach – odwracają się do siebie plecami. Pozdrowienia zdają się mieć charakter klanowy, gdzie ostatecznie warte zachodu wydaje się być to, kto z kim trzyma. Na szaliku: „Jako pierwsi szliśmy w Polskę budząc strach i budząc przemoc”, albo inaczej: „Niech nas nienawidzą, byle się nas bali”. Szaliki poświęcone… Zaraz powrócą do Warszawy, Radomia, Krakowa, Poznania… w każdy zakątek kraju, gdzie trwa kibicowska wojna, budząca się do życia wraz z nową kolejką rozgrywek. Wrócą, by znów przeklinać, złorzeczyć, nienawidzić, bo… tak rozpruła się Polska. Wrócą, by komuś powiedzieć: „Precz!” By bronić mitów, by snuć te nowe sny o potędze. Cóż to zatem za jedność dnia jednego, ku czemuś czy przeciw czemuś? Kogo zatem szukają, mówiąc o Bogu, ojczyźnie czy honorze?

I znów, już po mszy, niczym karne wojsko krzyczą: „Bóg! Honor! Ojczyzna!”, a słowa im więdną na wargach…

Czestochowa, 11.01.2020. 12 Patriotyczna Pielgrzymka Kibicow na Jasna Gore. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM
Czestochowa, 08.01.2022. „Racowisko” pod Jasna Gora. Kibice pala race. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM
Czestochowa, 05.01.2019. 11. Pielgrzymka Kibicow na Jasna Gore. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM

Szukając pasterza

Płaszcz z Chrystusem Królem możesz kupić już za 100 złotych. Kawałek obrębionej czerwonej szmatki, tasiemki do wiązania pod szyją, nabożny obrazek na plecach. Mężczyzna, kobieta, a nawet dziecko – nieważne. Przecież każdy może zostać rycerzem. Wystarczy wypełnić kilka obowiązków. Koronka, różaniec, droga krzyżowa, nowenna – to one wyznaczają dzienny, tygodniowy, miesięczny, coroczny rytm Rycerzy Chrystusa Króla. Każdy tu może służyć sprawie nazywanej Bogiem. Sprawie, od której Kościół odcina się głosami swoich hierarchów, owczarni, której pasterz już lata temu – za nieposłuszeństwo wobec biskupa – został zawieszony. Suspensa, nałożona jeszcze przez kardynała Stanisława Dziwisza pozostaje w mocy. Więc… nic tu się nie liczy. Msze sprawowane niegodziwie, świętokradczo; sakramenty nieważne. Grzech w Grzechyni? Błądzenie na pustyni. Pustelnia Niepokalanów, rzut kamieniem od Suchej Beskidzkiej. Pustelnia, co zamieniła się niemal w ufortyfikowaną twierdzę, do której dostępu bronią baszty i solidna brama. Zadanie – nie wpuszczać nikogo. Nikogo, kto mógłby wynieść poza mury prawdziwe oblicze osobnej wioski, gdzie gromadzą się wierni… Wierni jednemu tylko głosowi.

Słowa brzmią strasznie. „Jestem skazańcem. Ostatnim banitą” – powie o sobie ks. Piotr Natanek. I kto mu nie uwierzy, w końcu to ksiądz profesor… Ma internetową telewizję, kanał na YouTube, codzienne przemowy dla jemu tylko wierzących. Powtarza, że rozmawia z Jezusem, że uważnie słucha tego, co mówi mu sama Matka Boska. To od nich ma dostawać konkretne wytyczne, daty, plany. „Matka Boska zatwierdziła” – podsumowuje święto, którego ustalenia ma się domagać samo bóstwo. Rycerze wierzą. Rycerze bronią. Rycerze nie pozwolą na krzywdę. Rycerze padają na twarze przed tajemnicą głoszoną przez swego pasterza. Przez swego proroka, jak powtarzają, niezrozumianego i niedocenianego, czy nawet (jakże biblijnie) znienawidzonego we własnym kraju. Słowa takie jak „nieposłuszeństwo” czy „odstępstwo” puszcza się tu mimo uszu. Tu, w Grzechyni, wybudował się osobny świat, do którego głos hierarchów kościelnych – przez samego ks. Natanka nazywanych „masonami” – nie ma dostępu. Nie ma tu dostępu również świat, bo Natanek uparcie odmawia wykonania nakazów władzy świeckiej. Tu… wie się lepiej. Lepiej o historii, lepiej o prawdzie, lepiej o Bogu. Lepiej i więcej… również o diable. Słuchają natchnionego głosu: „Gdy twoja dorastająca córka używa jaskrawych lakierów do paznokci, to już wiedz, że diabeł się nią interesuje”. Lepiej i więcej o… życiu, co poczęte inaczej niż naturalnie zwane jest „produktem”, że jest „zwierzęciem, nie istotą”. Lepiej i więcej o niebie i piekle, w którym (znów Natanek) ma „wyć” arcybiskup Józef Życiński. Więcej… o świecie. Tuż za rogiem.

Kuria pisze, że „jego działanie może doprowadzić do rozbicia kościelnej jedności, a nawet do oderwania od wspólnoty wierzących”, ale wierni wiedzą lepiej. Rycerze Chrystusa Króla stukają do drzwi pustelni, maszerują w pochodach, głośno domagając się „intronizacji Jezusa na Króla Polski”, padają na twarze… Nieufni, zamknięci, ślepi. Szukając pasterza, zdają się coraz dalsi od ludzi. 

Czestochowa, 15.08.2020. Uroczystosci wniebowziecia Najswietszej Marii Panny na Jasnej Gorze. Fot. Wojciech Grabowski / FORUM

 


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Celebrowanie różnicy. Pluralizmy i metafory :)

Na ogół na pluralizm patrzymy przez pryzmat współżycia społecznego różnych grup, których członkowie postępują według niewspółmiernych systemów wartości. Jednak nawet w obrębie tych wspólnot występują znaczne różnice między ludźmi w sposobach odbierania i postrzegania świata, komunikowania się, a także kluczowych czynników przy podejmowaniu decyzji.

Któż nie przyzna się, że wobec Innych jest co najmniej tolerancyjny. Czasami pojawi się do nich akceptacja czy wręcz uznanie. Często jednak przejawia się to zwyczajnym byciem obok, dzieleniem wspólnej przestrzeni, przygodnym przecięciem się ludzi w danym miejscu i czasie, zrządzeniem losu, na które niewiele możemy poradzić. A jeśli chcielibyśmy wpłynąć na tę sytuację, konieczne byłoby użycie przemocy fizycznej, słownej czy symbolicznej. Na ogół jednak do tego nie dochodzi. A gdy już się zdarzy, wywołuje raczej oburzenie. Raczej, bo zawsze znajdą się przyklaskiwacze odnajdujący w akcie przemocy przyjemność.

Przemoc i tożsamość

Odpowiedzią na takie zachowanie są dobrze znane tłumaczenia. Nie mam nic przeciwko nim, ale ich miejsce jest na innym kontynencie, w innym państwie, w innym mieście, na innym osiedlu, w innym bloku. Niech tam sobie żyją. Tam mogą robić co chcą. Nie moja sprawa. To mi nie przeszkadza. Wtedy taka osoba ze swoimi poglądami też im nie przeszkadza. Jest ładnie, czysto, przyjemnie, nie ma miejsca na konflikt, a może – co ważniejsze – nie rodzą się dylematy etyczne i moralne. Czyż świat nie byłby lepszy, a przynajmniej lepiej funkcjonował, gdyby wszyscy byli podobni, myśleli w zbliżony sposób? Skoro jednak to nie jest możliwe, to niech będzie podzielony na enklawy podobnych osób. Wystarczy tylko dbać i pielęgnować te podobieństwa, a wszystko będzie dobrze. Zapanuje powszechna szczęśliwość. No może nie zupełna, bo wewnętrzna jedność zawsze zostaje zakłócona przez jakieś spory, różnice zdań czy interesów, ale nie ma co dokładać jeszcze problemów nadmierną różnorodnością. Nie dopuścić do tej plagi to obowiązek każdej zdrowo myślącej osoby, najwyższe zadanie etyczne czy moralne. Cóż lepiej może usprawiedliwiać wszelkie formy przemocy?

Drugim dobrze znanym uzasadnieniem akceptacji przemocy jest formuła „nie ma tolerancji dla braku tolerancji”. Zestawiając tak różne przykłady uzasadnień przemocy nie chodzi o to, by je zrównywać. Takie próby skończyłyby się niepowodzeniem. O ile ten pierwszy łączy się z segregacją przestrzenną, a przede wszystkim może, a często dotyczy różnic niezbywalnych lub bezpośrednio silnych tożsamości, to nietolerancyjna tolerancja dotyczy w głównej mierze określonych przeświadczeń, przekonań, nastawienia, sposobu myślenia, choć niekiedy wynikają one lub są częścią silnej tożsamości. Odnosi się więc ona do tej cząstki nas, która może ulec zmianie, nie wpływając na naszą tożsamość – przynajmniej w założeniu osób podzielających tę postawę. W jej przypadku chce się przemoc wyeliminować, nie dopuścić do jej rozprzestrzeniania. W tym celu albo napiętnuje się zachowania i wypowiedzi – słownie lub symbolicznie, na poważnie lub szyderczo, tak by nie tylko osoby głoszące nietolerancyjne hasła zaprzestały tego, ale także by było to przykładem dla pozostałych – albo ignoruje czy przemilcza, co może być odbierane również jako co. Jednak jak wiadomo z psychologii, intencjonalne milczenie bywa również formą przemocy. Opowieści grup zmarginalizowanych, niesłyszanych potwierdzają taką tezę, choć oczywistą intencją ich członków i badaczy jest doprowadzenie do wyjścia takich osób z cienia często wywołanego właśnie przemocowymi działaniami osób i wspólnot nastawionych na podobieństwo.

W przypadku tolerancji nietolerującej nietolerancji bardziej przekonuje uzasadnienie przemocy. To odpowiedź na intencjonalne działania nietolerancyjnych osób, które uznajemy za szkodliwe dla członków rodzin, sąsiadów, współobywateli czy po prostu ludzi. Jest więc wynikiem tego, co uchodzi za coś przygodnego, coś co można zmienić, jest bowiem kwestią woli, w domyśle złej woli, choć przecież dobre intencje nie zabezpieczają przed stosowaniem przemocy, a często utrudniają jej dostrzeżenie. Uznając działania i poglądy nietolerancyjne za wolicjonalne, a więc mogące ulec zmianie, można postrzegać je za niedopuszczalne, a nawet zabronić prawem. W przypadku cech niezbywalnych czy silnych tożsamości w społeczeństwie liberalnym nie sposób tak postąpić. Do cech niezbywalnych zaliczyć można pochodzenie, a więc etniczność, kolor skóry, klasowe korzenie rodzinne czy wiek. Co prawda, daty urodzenia nie możemy legalnie zmienić, to jednak możemy sobie dodawać lub odejmować lat – możemy mentalnie czuć się na starszych lub młodszych, wyglądać dojrzalej lub znacznie poniżej swojego wieku, i choć te aspekty często odgrywają większą rolę niż PESEL, to tylko on jest podstawą ochrony prawnej. Do kategorii silnych tożsamości należy natomiast zaliczyć wyznawaną religię, tożsamość płciową, orientację seksualną czy przynależność klasową. Taka lista pokrywa się z wymienionym w prawach człowieka katalogiem zabronionych powodów dyskryminacji. W nim znajduje się jeszcze światopogląd oraz przekonania polityczne i społeczne, a więc bezpośrednio dotyczące omawianego problemu.

Czy wolno dyskryminować dyskryminujących?

Jest to też najbardziej zawiła kwestia, być może jedno z tych zagadnień, które nie mają ostatecznie jednoznacznych odpowiedzi. A próbując je rozwikłać, popadamy w błędne koło lub sprzeczność nierozwiązywalną na mocy logiki. Potrzeba pewnej gimnastyki intelektualnej, by jakoś sobie poradzić z trudnościami, albo mieć nadzieję na przyjęcie na słowo pewnych zasad i liczenie, że nikt nie będzie nadmiernie drążyć tematu, a już na pewno swoimi działaniami rzucał wyzwania normom. W przeciwnym razie może być problem, by stały się common sensem nie wymagającym uzasadnienia, oczywistością jakich wiele, nad którymi się nie zastanawiamy. Spróbujmy jednak bliżej się przyjrzeć temu zagadnieniu i trudnościom, które się uwidaczniają.

Z perspektywy praw człowieka jedno z pytań brzmi: czy można dyskryminować tych, którzy dyskryminują? Czy można wobec nich stosować tę formę przemocy? Deklaracje prawno-człowiecze (Powszechna Deklaracja Praw Człowieka, Europejska Konwencja Praw Człowieka) zawierają ograniczenia w możliwości głoszenia i manifestowania swoich przekonań (zresztą jak praktykowania kultu religijnego). Dotyczą one interesu publicznego, ochrony porządku publicznego, zdrowia i moralności, a także ochrony praw i wolności innych osób. Odsyłają one do ustaw i porządku prawnego danego państwa, które muszą być zgodne z przyjętymi przez nie deklaracjami. Jednocześnie to głównie państwa-sygnatariusze stoją na straży przestrzegania niedyskryminacyjnych praktyk. Nie może to dziwić, bowiem jedyną instytucją mogącą legalnie stosować przemoc jest właśnie państwo.

W demokracjach o treści zapisów prawnych decydują obywatele uwzględniający istniejące przepisy i zobowiązania międzynarodowe, kontrolowani przez sędziów zasiadających w trybunałach konstytucyjnych lub instytucji pełniących podobną funkcję. Ten ostatni element, jak przedstawił to francuski badacz demokracji Pierre Rosanvallon, jest korektą wobec legitymizacji władzy opartej jedynie na woli powszechnej wyrażanej w wyborach. Opiera się on na legitymizacji poprzez refleksyjność będącej – obok legitymizacji poprzez bezstronność (instytucje nadzorcze i agencje regulacyjne) oraz poprzez bliskość z obywatelami (organy rzecznicze) – uzupełnieniem tradycyjnej legitymizacji demokratycznej i systemu checks and balances. Punktem nie jest proceduralny podział, lecz ten wynikający z nastawienia na różne wartości poszczególnych instytucji, wartości, których ścieranie ma podnosić jakość demokracji. Jest więc wyrazem pluralizmu, choć innego niż klasyczny trójpodział czy wiara w ucieranie się stanowisk w debacie parlamentarnej. Nie zastępuje ich, lecz nakłada się na niego. To refleksyjności, z pomocą bezstronności i bliskości, przypada rozstrzyganie w przypadku praw człowieka.

Czy natomiast obywatele mogą dyskryminować, choćby w postaci napiętnowania grup, które dopuszczają się dyskryminacji? Czy mogą powoływać się na prawa człowieka przed wyrokami i orzeczeniami sądów lub wynikającymi z nich zmianami w ustawach? Czy w tym procesie obywatele skazani są tylko na decyzje sędziów, w przypadku państw europejskich także z Europejskiego Trybunału Praw Człowieka?

Dyskryminacja ze względu na poglądy polityczne jest najsłabiej opisana. Na ogół wymieniana jest razem z dyskryminacją ze względu na wyznanie, a przecież często wchodzą one ze sobą w konflikt. Religia może np. opisywać ważne ze względu na światopogląd danej osoby czy grupy sprawy związane z orientacją seksualną czy tożsamością płciową w sposób dyskryminujący, onieśmielający, upokarzający, poniżający czy uwłaczający. Z tego powodu taka religia czy światopogląd z niej wynikający są nie do pogodzenia. W takich przypadkach na ogół rozpatruje się konkretną sytuację pod kątem racjonalnego uzasadnienia postępowania celem zgodnym z prawem, a środki służące realizacji tego celu – czy są właściwe i konieczne. Ale czy państwo może rozstrzygać, które z elementów światopoglądu religijnego są niezbędne np. do zbawienia? Dbanie o to nie jest zresztą rolą państwa i z jego perspektywy nie da się tego racjonalnie uzasadnić. Tak więc świecki światopogląd ma pierwszeństwo przed jakimkolwiek religijnym, co z perspektywy przynajmniej niektórych religii czy jej wyznań jest herezją i tylko wyrozumiałość ze strony przywódców religijnych i wierzących oraz niechęć do rozstrzygającej konfrontacji pozwala na uznanie takiego stanu rzeczy.

To potwierdza niemożność jednoznacznego rozstrzygnięcia kwestii niedyskryminacji na polu praw człowieka, nie tyle nie mogąc stwierdzić, czy ma się z nią do czynienia czy nie, co uznając ją za dopuszczalną w pewnych sytuacjach. Zmusza jednocześnie do szukania modus vivendi w spluralizowanym społeczeństwie. Ten może być wynikiem jakiegoś stanu zawieszenia, klinczu, bezradności lub wiązać się z takimi cechami jak wielkoduszność czy tolerancja lub miłosierdzie, które ostatecznie opierają się na uznaniu postępowania, przekonań za złe, niepożądane, a mimo to zostawieniu ich w spokoju. Każda strona ma jakąś koncepcję odpowiadającej tej idei wyrażaną w swoim języku.

Rewolucja praw człowieka

Inny ujawniający się problem z prawami człowieka bierze się z faktu, że same prawa człowieka są elementem światopoglądu, nawet jeśli postrzegane są jako uniwersalne, niezbywalne, niepodzielne, wzajemnie powiązane, a może nawet i odwieczne. A przecież mają one swoją historię, wcale nie taką długą. Przypominają o tym choćby kolejne generacje praw, a także ich interpretacje, jak chociażby niedawna dyskusja o prawie do aborcji – z jednej strony przyzwolenie na nią w określonych warunkach, z drugiej pełna jej depenalizacja. Te zmiany stawiają fundamentalne pytanie o to, czy prawa człowieka są odkrywane czy ustanowione, czy są wynikiem oświecenia, choćby stopniowego, czy tworzone przez ludzi w danym czasie i kontekście kulturowym. Pierwsze z alternatyw sugerują niezbędny misyjny charakter i poprzez niego wchodzenie w sferę polityczności – agonistycznego starcia wartości z opornymi na nawrócenie barbarzyńcami, przeszkadzającym w urzeczywistnieniu dobrze funkcjonującego globalnego społeczeństwa demokratycznego i liberalnego. Misjonarze o możliwych sprzecznościach wolą nie myśleć, by nie niszczyć idealnego obrazu świata, który może nadejść. W przypadku kolejnych alternatyw agonalny charakter jest widoczny od razu. To my jako ludzie chcemy dążyć do lepszego świata, wybieramy prawa człowieka, nawet ze swymi sprzecznościami, bowiem prowadzą one do polepszenia losu ludzi, budowania bardziej demokratycznych i liberalnych społeczeństw, uznawania za lepsze od ich innych form. Przyjmuje się, że nie każdy musi mieć więc nabożne podejście do praw człowieka. Same zresztą zakładają możliwość niejednoznacznego stosunku do siebie, jak chociażby we wspomnianym przypadku religii, orientacji seksualnej oraz tożsamości płciowej – opowiadać się za nimi i być z nimi w niezgodzie. Choć prawa człowieka można zadekretować, to będzie dochodzić do kolizji między wartościami w nich zapisanymi.

Sprzeczności wyraźnie widać w społeczeństwach znajdujących się dopiero na drodze do praw człowieka. Czy mieć podejście misyjne czy jednak zgodne ze społecznym ich ustanawianiem? Oktrojować je czy wspierać oddzielną drogę danej społeczności i kultury do nich? W takich przypadkach wszystkie napięcia uwidaczniają się wyraźniej, ponieważ nie wszystkie wartości i tradycje prawno-człowiecze są podzielane przez lokalną wspólnotę, a część dotychczasowych tradycyjnych elementów danej kultury – ważnych, wyznawanych przez grupy religijne czy światopoglądowe – wchodzi z nimi w konflikt. I choć dla osób zakorzenionych w kulturze praw człowieka, będącej częścią ich silnej tożsamości – czy jak sami by woleli, cech niezbywalnych – pewne pryncypia są oczywiste, to dla innych przyjęcie ich jest rewolucją, dodatkowo postrzeganą często jako przychodzącą z zewnątrz. To spotkanie dwóch światów i jak przy każdym spotkaniu z Innym, jeśli ma być ono dokonane, a nie tylko odbyte, dochodzi do zniszczenia znanego dotychczas świata. W realnym spotkaniu z autentyczną różnicą drzemie jakiś pierwiastek przemocy mogący albo przejawiać się zdominowaniem jednej strony, albo uruchamiający reakcję jądrową, odciskającą ślad na obu partnerach. Jeśli coś może budzić strach czy lęk przed spotkaniem z Obcym, to właśnie obawa przed destrukcją świata, jaki się zna, dotychczasowych przeświadczeń, może nawet wartości, zobaczenie w nim człowieka. Używając sformułowania z innej dziedziny, w dokonanym spotkaniu tkwi twórcza destrukcja.

Wprowadzanie praw człowieka jest rodzajem rewolucji, taką jaką była rewolucja chrześcijańska w Rzymie czy rewolucja francuska. U podstaw tej starożytnej leżało upowszechnienie nowego rozumienia człowieka – jego godności i uniwersalności. Dla nowożytnej fundamentem stała Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela. Obie zaczynały się od głoszenia dobrej nowiny. Ich bronią było słowo, również piętnujące postępowania i ludzi, przeciwko którym się opowiadały. Gdy ono wyczerpywało swoje możliwości, natrafiało na opór, niezgodę czy niechęć do przyjęcia, obie uciekały się do bardziej jawnej przemocy. Rozpowszechnianie idei praw człowieka w Europie naznaczone było krwią i cierpieniem w słusznej sprawie. Jak zauważył Norberto Bobbio, włoski filozof polityki, działacz ruchu antyfaszystowskiego, widzący na własne oczy najpierw przemoc faszystów, a w latach 70. XX w. Czerwonych Brygad, grupy rewolucyjne zawsze znajdą uzasadnienie dla stosowania słusznej przemocy jako uzasadnioną odpowiedź na przemoc przeciwnika. W końcu chrystianizacja innowierców mogła odbywać się mieczem, a przemoc w latach 90. XVIII w. we Francji stała się legendarna, zyskując nawet miano rewolucyjnej. Nawet terroryści swoje oburzające działania wywodzą z nakazów moralności, dzięki czemu mogą zdobywać, nawet jeśli nie członków, to przynajmniej sprzymierzeńców. Tylko dla bandyckiej przemocy, ostatecznie wynikającej z egoistycznych celów bandyty, nie sposób znaleźć wytłumaczenia.

Po II wojnie światowej prawa człowieka, wyrzekając się stosowania szerokiego wachlarza przemocy, postawiły osoby działające na ich rzecz w niełatwej sytuacji. Na upowszechnianie idei bezprzemocowego życia nałożone zostały ograniczenia z wynikające wartości prawno-człowieczych – co z perspektywy liberalnych wartości leżących przecież u ich podstaw jest ważnym i uznawanym za skuteczny sposób sprawowania władzy. Jednocześnie na stojących w ich obronie sędziów i działających w ich oparciu przyznano prerogatywę określania kiedy przemoc, jak chociażby dyskryminacja, jest celowa i uzasadniona. To potężna władza. Przypomina tę znaną z prawa międzynarodowego, gdy przychodzi do określenia, czy ma się do czynienia z ruchem narodowotwórczym czy nielegalnymi buntownikami, z hostis czy rebellies. To przecież determinuje ich międzynarodowo-prawne umocowanie, związane m.in. z tym, czy stosowana przez nich przemoc jest uzasadniona. Albo jak w przypadku działań zbrojnych, czy są podstawy do karania państwa czy też nie. Zajmujący się wojnami sprawiedliwymi i niesprawiedliwymi, Michael Walzer podaje w tym kontekście przykład agresji rosyjskiej na Ukrainę i marsz wojsk Amerykańskich na Bagdad. W pierwszym przypadku niezgoda i opór społeczeństwa lokalnego jego zdaniem upoważnia do stosowania sankcji, w drugim, ponieważ takie okoliczności nie zachodziły, nie było do nich podstaw. Przy decydowaniu w takich przypadkach można stąpać po bardzo cienkiej linie, gdyż nie ma obiektywnych miar np. skali oporu lub jego jakości, mogą też wpływać na to takie czynniki jak dysproporcja sił, która studzi możliwy opór.

Niszczycielska natura

Przemoc jest nieodzownym elementem kondycji ludzkiej. Napawa nas jednak obawą i lękiem, czyniąc nasze życie nieznośnym. To właśnie sprawia, że gotowi jesteśmy zrezygnować z części wolności. Takie rozumowanie popchnęło Hobbesa do uznania, że z potrzeby bezpieczeństwa rodzi się zgoda na ustanowienie i poddanie się władzy zwierzchniej mogącej je zapewnić. Angielski filozof formułował swoją koncepcję na kanwie doświadczeń okrutnej i wyniszczającej wojny domowej – pierwszej nowożytnej rewolucji. Opowiadał się za władzą absolutną, która jego zdaniem jako jedyna może gwarantować pokój i wolność obywateli. Ta była dla niego taka sama niezależnie od ustroju. Sprzeciwiał się jednak demokracji, republikanizmowi i parlamentaryzmowi głoszonym w tamtych czasach przez dziś praktycznie zapomnianych takich myślicieli jak James Harrington, John Milton, Algernon Sidney czy Marchamont Nedham, widząc w nich źródło niekończących się rozruchów i przemocy. Tej, zdaniem Hobbesa, może zapobiec tylko większa od niej moc – państwo rządzone przez niepodzielną władzę monarchy, instancję nadrzędną, z którą się nie dyskutuje i przyjmuje jej rozstrzygnięcia bez gadania, ponieważ stanowi legalną formę przymusu.

Nic więc dziwnego, że właśnie w tamtym okresie uznano wojny domowe za niesprawiedliwe z założenia, działania całkowicie bezprawne, a buntowników, rebeliantów i zdrajców za wyjętych spod prawa. Natomiast wojny międzypaństwowe uznano za sprawiedliwe ze względu na brak siły zwierzchniej, równość nie tylko walczących podmiotów – którym nie chodziło o zagładę wroga – ale także neutralnych państw trzecich. To wszystko sprawiało, że wojna była ograniczona. Często zresztą casus belli miały podłoże dynastyczne, jednak to nie kwestie winy moralnej, prawnej czy teologicznej (jak dotychczas) decydowały o sprawiedliwości wojny, czyniąc ją totalną i ekstremistyczną, lecz kwestia formy, przypominającej pojedynek dwóch osób z obowiązującymi je regułami.

Z czasem postać państw europejskich ulegała zmianie. Przekształciły się formy rządów, pojawiły się nowe prawa i instytucje, ewoluował stosunek do wolności, tak wśród obywateli, jak i rządzących. Wnikliwie opisali te procesy różni badacze, jak Michael Oakeshott, Michel Foucault, Carl Schmitt czy Reinhart Koselleck. Zmieniał się stosunek do przemocy stosowanej przez państwo, między państwami, a także między obywatelami. Nie odbywało się to liniowo, stale i w sposób nieodwracalny. Dążenia do władzy dyskretnej i dyscyplinowania, chęć ustanowienia trwałego pokoju między państwami, wyeliminowania wojny przerywały erupcje strasznego i niepojętego okrucieństwa, powroty wojen totalnych.

Od stuleci trwa walka o to, by przemoc była jak najmniej dotkliwa i jak najrzadziej stosowana. Zastrzeżenie o jej użyciu w wyłącznie słusznym celu może być zwodnicze, bo historia pokazała, że mogą one znaczyć w różnych czasach i dla różnych ludzi co innego i to, co miało przynieść pomyślność ludzi, wcale się do niej się nie przyczyniało. Idee mające sprzyjać w jej zapanowaniu – potępianie ignorancji, okrucieństwa, niesprawiedliwości, opowiadanie się za szlachetnością prostoty dusz, a przeciw cywilizacji, powoływanie się na wolę powszechną, udział w misji wspólnotowej narodu czy tworzenia bezkonfliktowego społeczeństwa – przyczyniały się do jej zaprzeczenia.

Używanie przemocy w walce o wolność również wydaje się problematyczne, po pierwsze ze względu na to, że w różnych tradycjach politycznych oznacza ona co innego. Dla Marksa i wczesnych socjalistów miała inne znaczenie niż dla Constanta, J.S. Milla czy Spencera, konserwatyści z ducha burkowskiego wydobywali jej inne elementy, zaś republikanie od Tocqueville’a po Arendt widzieli ją odmiennie. A przecież byli również tacy, którzy głosili poglądy wyraźnie wolności się sprzeciwiające, z de Maistrem na czele, już po pierwszej krystalizacji praw człowieka. Do tego przecież kultury odmienne od Zachodniej mają swoje postrzeganie spraw, swój język opisu świata. Zresztą spór o ostateczne rozumienie wolności jest sporem agonalnym, tzn. jest kwestią wyboru, a nawet wyborów w poszczególnych sytuacjach, bo przyglądając się poszczególnym obszarom prawa czy nawet przepisom można zobaczyć, że czerpią z różnych tradycji. „Systemy prawne stanowią mozaikę stworzoną z odpowiedzi na wyzwania danych czasów i świadomości ludzi w nich żyjących, są wynikiem decyzji, ale nie owocem spójnego zamysłu, jak o postaci nowożytnych państw europejskich”, powiedział Oakeshott.

Polityka, w znanej dziś postaci, jest obszarem, w którym pewne formy dyskryminacji i przemocy, w żadnym wypadku jednak fizycznej i brutalnej, są racjonalnie uzasadnione z punktu widzenia osiągania celu. Choć nie w oczach tych, którzy widzą możliwość zaistnienia jednorodnego świata, w którym radośnie będą współistnieć tylko światy wartości dające się pogodzić, a każdy, kto nie jest ignorantem, odrzuca zabobony, nie wykazuje złej woli, wyzbywa się uprzedzeń i nie daje się porwać lenistwu, może to pojąć i przyczynić się do stworzenia takiej rzeczywistości, czyli racjonalistów wszelkiej maści czy osób wierzących w iluzję neutralności. Niemożność ustanowienia takiego świata bierze się z występowania niewspółmiernych wartości niedających się ze sobą harmonijnie połączyć. Zmuszeni więc jesteśmy w pewnych sytuacjach między nimi wybierać, czasami przeprowadzając wcześniej wokół nich dyskusje, próbować przekonywać, jednak ze względu na niewspółmierność, brak wspólnej płaszczyzny, do której można by się odwołać – jak widzieliśmy, nawet prawa człowieka nie spełniają takiej funkcji – nie pozostaje nic innego, jak jakieś formy przemocy. Najłagodniejsza z form to onieśmielenie członków grupy tak, by zostawili w spokoju to, co uznają za złe. W innych przypadkach może się to odbywać poprzez decyzję większości, mniejszości lub instytucji państwa czy uderzanie w oponenta obśmiewając, wyszydzając, odbierając mu rozumność. Dobrze, gdy odbywa się to w możliwie jak najmniej szkodliwy sposób.

W takich przypadkach nie tyle przemoc może przerażać, co poklask i rechot, który za nią idzie. Uznanie jej za smutną konieczność – wydaje się – byłoby bardziej na miejscu. Absurdem byłoby zrównywać każdy przejaw przemocy, lecz również uznać, że pewne z nich nią nie są. Z tego powodu w tradycji liberalnej panowała olbrzymia niechęć do arbitralności i decyzjonizmu, często uciekanie od nich w stronę racjonalizmu i odpolitycznienia, uznawanie, że tylko na ich gruncie da się stworzyć i obronić liberalne społeczeństwo. Niesłusznie z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że zaklinanie rzeczywistości nie sprawi, że jej charakter zniknie czy się zmieni. Po drugie, czyniło to ich nieprzygotowanymi do konfrontowania się z tym, co noc szepce za oknami i postrzeganie siebie jako niesłusznie gnębionych, niczym Milusińscy Brzozowskiego.

Przy omawianiu poglądów Hobbesa wspomnieliśmy, że przemoc jest wpisana w kondycję ludzką. Nie tylko jej doświadczamy, ale również sięgamy po nią. Zygmunt Freud mówił, że w człowieku, obok popędu miłości – erosa, tkwi popęd niszczycielski. Żadnego z nich nie da się pozbyć, równoważą się w człowieku. Można co najwyżej je jakoś kanalizować, zarządzać nimi. Kultura – tak, jak ją dana osoba postrzega i jak się ona jej narzuca (superego), dziś z pewnością naznaczona prawami człowieka – z jednej strony stara się powstrzymać siłę niszczycielską, z drugiej tworzy obszary, w których można ją zaspokajać. Ponieważ zdaniem wiedeńskiego psychologa człowiek nie jest istotą łagodną i godną miłości, musi dać również upust swojej agresji. Może dawać temu wyraz w sposób łagodny lub niszczycielski. Freud wspominał np. zjawisko, które określał mianem narcyzmu małych różnic, przejawiające się zwalczaniem i wyszydzaniem grup bliskich sobie, podobnych. W dzisiejszej kulturze rywalizacja sportowa – zarówno, gdy samemu staje się do walki, jak  przy kibicowaniu – może być postrzegana właśnie przez pryzmat rozładowywania w bezpieczny i akceptowany sposób agresywnych skłonności. Ich negatywnym przykładem mogą być dyskryminacja i hejt osób czy grup, również w przypadku dyskryminacji dyskryminujących czy hejtu wobec hejterów. W końcu przemoc postrzegana jako czyniona w słusznej sprawie łączy w sobie dwa popędy – miłości innych i destrukcji. To zawsze największa pokusa.

Agon i pluralizm

Nie przypadkowo Freuda w swoich rozważaniach o polityczności przywoływała Chantal Mouffe. Rywalizacja polityczna i starcie wartości niesie w sobie nie tylko patos tworzenia lepszego świata, ale odpowiada również ludzkim namiętnościom. Gdy ścierają się ze sobą różne światopoglądy, czasami wynikające z narcyzmu małych różnic, innym razem fundamentalnej niezgodności aksjologicznej, nie pozostaje nic innego jak arbitralne rozstrzygnięcia, zwycięstwo jednych, porażka drugich. Nic więc dziwnego, że zwolenniczka demokracji agonalnej krytykuje i odrzuca dwa podejścia, które zrobiły furorę w świecie liberalnym, a jej zdaniem są iluzją, zaciemniają obraz tego, co polityczne, prowadząc do uwiądu demokracji, a także do alienacji obywateli i ich indywidualizacji.

Pierwsze z nich wiąże się racjonalnością instrumentalną opartej jedynie na formalnych procedurach i instytucjach, których celem jest rozwiązanie wszelkich problemów. Jest to podejście technokratyczne, w dużej mierze rezygnujące z ocen moralnych innych niż zgodność proceduralna. W polityce najważniejszą procedurą jest kompromis, do którego mogą dojść rywalizujące ze sobą strony, posiadające swoje interesy. Bardziej niż na forum obywatele, a w zasadzie w ich imieniu eksperci, spotykają się na targu, na którym ubijają interesy. Miarą sukcesu jest ich skuteczność. Drugie podejście opiera się na deliberacji skupionej wokół wartości i nastawionej na dobro wspólne. Chodzi o dojście do takiego stanu, w którym ład jest uzgadniany przez polityków i liderów opinii w oparciu zasady moralne i etyczne praktyki. Choć w założeniu deliberacja miała też włączać obywateli w proces decyzyjny, to często ich wyklucza, faworyzując co najwyżej niektórych z nich.

Z perspektywy Mouffe istotą demokracji jest realny spór, a nie próby ugładzania wszystkiego. Z tego powodu opowiada się za przywróceniem polityczności życia publicznego, w którym ścierają się wrogie, bowiem nie mogące się pogodzić wizje świata i porządków politycznych. Dla belgijskiej filozofki polityki powinny być nimi światopogląd lewicowy i prawicowy. Podział dychotomiczny ma ułatwiać sprawę. Opowiedzenie się za jednym lub drugim rozwiązaniem nie powinno sprawiać problemu. Taka prostota nie czyni jednak decyzji łatwiejszą dla obywateli. Może się zgadzać w jednej kwestii, a być przeciwny w drugiej. Zmusza do wyboru w obrębie własnego systemu wartości, stworzenie w jego ramach hierarchii, przynajmniej w danym czasie. Nie musi to więc wcale oznaczać włączenia obywateli w życie polityczne, ponieważ mogą się w tym sporze nie odnajdować. To zagubienie może pojawić się nawet, gdy nie będzie się odwoływać wyłącznie, a nawet przede wszystkim do rozumu racjonalnego, a do rozumu namiętnego, do czego zresztą Mouffe namawia. W tej wizji obywatele są jak widzowie antycznych przedstawień teatralnych podczas świąt ku czci bogów, w których z jednej strony przysłuchują się racjom bohaterów dramatów i ważą ich niewspółmierność, z drugiej oceniają dzieła dramaturgów.

Zarysowana perspektywa polityczności, w której rozróżnia się swojego i obcego, będących odpowiednio przyjacielem i wrogiem, jest minimalistyczną wersją pluralizmu. Ten zakłada bowiem nie samą różnicę w wartościach podzielanych przez grupy i ludzi, lecz ich niewspółmierność, niemożność pogodzenia ich. Jeden z najbardziej zadeklarowanych pluralistów, Isaiah Berlin dodawał, że decydując się spośród wzniosłych i pozytywnych wartości wybrać jedną, poświęca się jednocześnie inną. Nie można mieć wszystkiego, nie jest możliwe stworzenie idealnego społeczeństwa. Jedyne na co możemy liczyć, to znośne modus vivendi, które można osiągnąć także dzięki dążeniu przez niektórych ludzi i grupy do swoich ideałów, choć nie nadgorliwe i nie nazbyt pośpieszne, lecz tolerancja lub miłosierdzie wśród przeciwników są dość znaczne.

Daleko od i do jedności

Mouffe jeszcze w inny sposób przyczynia się do poszerzenia znaczenia pluralizmu w demokracji, ale w sposób niezamierzony. Wyróżniając trzy spojrzenia na demokrację: agonalne, racjonalistyczno-proceduralne i deliberatywne pokazuje, że każde z tych podejść, posiadające swoje wady z perspektywy obywateli, może występować i odnosić pewne sukcesy. Najważniejsze wydaje się nie fetyszyzowanie żadnego z nich oraz dostrzeganie ich ograniczenia. Nie w każdej sytuacji tak samo mogą się nadać, w pewnym momencie mogą natrafić na mur nie do przebicia. Mogą również występować razem, a procesy w ramach każdego z nich toczyć się jednocześnie. Michael Walzer analizując demokrację deliberatywną – jak ją określa, amerykańską odmianę działania komunikacyjnego Habermasa, będącą przejściem z dyskursu praw na dyskurs decyzji – zauważa, że są również inne aktywności niezbędne w demokratycznej polityce nie oparte na rozumowym ustalaniu decyzji w procesie racjonalnej dyskusji między równymi partnerami, kierujące się dostępnymi danymi i dostrzeganymi możliwymi rozwiązaniami uwzględniającymi różne wartości, określającymi ich znaczenie i wagę dla danej kwestii.

Do działań opartych na innych wartościach niż tak pojmowana rozumność, a wywodzących się z namiętności, zaangażowania, solidarności, odwagi czy konkurencyjności Walzer zalicza: (1) edukację polityczną opartą na agitacji i propagandzie, a w rodzinie połączoną z miłością, (2) przynależność do organizacji wymagającą zdyscyplinowania, (3) mobilizację poprzez inspirowanie, prowokowanie, przeobrażenie – przynajmniej na czas kampanii – członków w bojowników, (4) demonstrację swojego zaangażowania, (5) wystosowywanie oświadczeń w określonych sprawach, niekoniecznie zawierających argumenty, (6) debaty nie nastawione na porozumienie, lecz zwycięstwo w pojedynku, nawet kosztem dyskredytowania oponentów, (7) negocjacje nakierowane na kompromis odzwierciedlający równowagę sił, (8) lobbing oparty na ustanawianiu bliskich znajomości i dojściami do decydentów, (9) kampanie wyborcze służące przedstawieniu kandydatów, a nie deliberacji, (10) głosowanie, w którym obywatele podejmują decyzje w oparciu o swoje zainteresowania, pasje i sympatie, (11) tworzenie więzi z darczyńcami poprzez zbieranie funduszy, (12) wykonywanie czarnej roboty, (13) przyjemność płynącą z rządzenia.

Michale Walzer jest reprezentantem pluralizmu, choć podchodzi do niego w odmienny sposób niż Berlin czy Mouffe. Broni go i równości, wydzielając sfery kierujące się odmiennymi logikami sprawiedliwości. Patrzy na każde społeczeństwo jako na wspólnotę dystrybucyjną. Wszystko co jednostka posiada, zawdzięcza innym, niezależnie czy słusznie, czy niesłusznie, sprawiedliwie czy niesprawiedliwie. Dobra, które trafiają do człowieka, pochodzą z różnych porządków i mechanizmów ich dystrybucji. Nikt nie sprawuje nad nimi wszystkimi kontroli, w żadnej wspólnocie nie są one rozdysponowywane według jednego klucza, np. rynkowego, ani jednego kryterium czy zespołu wzajemnie połączonych kryteriów. Nie należy nawet oczekiwać, że tak kiedyś będzie, ani że tak powinno być. Filozof sprzeciwia się – tak popularnej przed pół wiekiem – wizji jedynego sprawiedliwego systemu dystrybucji zakładającego, że wybraliby go idealnie racjonalni ludzie, kierujący się bezstronnością wynikającą z niewiedzy o położeniu społecznym swoim i innych członków wspólnoty. Przekonuje natomiast, że zasady sprawiedliwości są pluralistyczne, a różne dobra należy rozdzielać według różnych racji i procedur, pamiętając, że różnice wywodzą się z odmiennego pojmowania dóbr społecznych, będących wynikiem historycznych i kulturowych partykularyzmów. To właśnie jest podstawą równości złożonej wymagającej obrony granic określonych obszarów wyodrębniających sfery dystrybucyjne w danej wspólnocie politycznej. Tak więc innymi kryteriami członkowie wspólnoty kierują się przy rozdysponowaniu dóbr i jego osądzaniu w przypadku spraw związanych z bezpieczeństwem, władzą, rynkiem, pracą, wykształceniem, relacjami pokrewieństwa i miłością, religią czy uznaniem. Próby objęcia ich wszystkich jakąś jedną zasadą czy doktryną odrywają od rzeczywistości. Nie oznacza to jednak, że w ramach każdego obszaru nie odbywa się spór o właściwe, sprawiedliwe racje, którymi powinno się w ich obrębie kierować przy redystrybucji.

Jeszcze w inny sposób ugryzł pluralizm Richard Rorty, traktując go jako swoisty politeizm. W nowożytności jego najbardziej rozwinięty wyraz przejawił się w romantyzmie – tym buncie przeciwko wizji i mitowi jednego idealnego świata, jak określał tę formację intelektualną Berlin. W świecie, w którym pozycja religii została zachwiana, pojawiło się poszukiwanie wypełnienia pustego miejsca po niej. Zwrócono wzrok na poezję mogącą pełnić podobną funkcję. Jednak nie może być ona monoteistyczna, bo nie posiada jednego boga, może natomiast przypominać świecki politeizm. Poeci wychwalają i proponują różne ideały. Romantyzm utylitarystyczny podkreślał, że mogą one być sprzeczne z sobą, lecz przedstawiać tak samo wartościowe formy życia.

Ten wątek podjął amerykański filozof-pragmatysta William James. W Doświadczeniu religijnym twierdzi, że błędem byłoby uznanie za ideał jednej właściwości, lecz należy uznać większą ich grupę, które różni ludzie uznają za godne szerzenia. Co więcej, jego zdaniem – jak wcześniej Humboldta czy J.S. Milla – celem instytucji społecznych jest właśnie rozwój ludzkości w całym jej zróżnicowaniu. Rorty nazywa Jamesa politeistą – jak każdego, kto uważa, że nie ma jednego kryterium wiedzy pozwalającego porównywać i hierarchizować wszystkie ludzkie wartości i potrzeby, oraz którzy zrezygnował z poszukiwania sposobu powiązania wszystkiego i odnalezienia formuły mówiącej wszystkim, jak mają żyć i według jakich miar.

W ten sposób romantyzm wykroczył poza tolerancję religijną, otwierając drzwi tolerancji moralnej. Nie mogąc określić hierarchii ludzkich wartości i potrzeb potykających się nieustannie o siebie, a także wykorzystywanych jednych przeciw drugim czy w samozwańczym szale, uznając swoje za lepsze od innych, można było zwrócić się tylko ku psychologicznym podstawom, uznając szczęście człowieka za najwyższy cel. Chodziło o to, by zapewnić wszystkim równe warunki, pozwalające na zmierzanie do niego i doskonalenie się, nie przeszkadzając w tym innym. To zdaniem Rorty’ego prowadzi do zastąpienia prawdy przez politykę demokratyczną, pierwszeństwa demokracji przed filozofią. Jednak amerykański filozof pominął fakt, że demokracja opiera się na pewnych filozoficznych przesłankach, o których nie można zapominać. Nie określają one jak dokładnie jest, ale mówią, czego nie wolno, czy też jakie problemy się pojawiają w demokratycznej wspólnocie. Nie rozstrzyga ich jednak, ani nie poucza, nie może pomóc w wyborze pośród różnych ścieżek, które człowiek ma do wyboru – ścieżek do szczęścia, a nie prawdy, jak dodałby amerykański filozof.

Krytykując Jamesa za rozróżnienie spraw rozstrzyganych za pomocą intelektu od tych, w których rozstrzyganiu decydują uczucia, Rorty sugeruje, że bardziej pożytecznym byłoby wprowadzenie przez niego przeciwstawienia spraw, których rozwiązanie wymaga współpracy z innymi – godzenia nawyków i skłonności różnych osób – i spraw które można rozwiązać samemu, zmierzając do wytworzania obrazu samego siebie. Zdaniem Rorty’ego nie wymagają one spójności, są to bowiem całkiem oddzielne sfery życia, mogące współistnieć w człowieku, jak dawniej patrzono na dualizm intelekt i uczucia. Są wyrazem pluralizmu tkwiącego w człowieku, bliskiego Hobbesowskiemu rozróżnieniu na wewnętrzną wiarę i zewnętrzne wyznanie, działanie publiczne i prywatne sumienie, postępowanie i przekonania, kwestie podjęte i rozwinięte przez Spinozę. Jak pokazał Carl Schmitt, wprowadzenie takiego rozróżnienia prowadzi w konsekwencji do uznania wyższości sfery prywatnej nad publiczną. Losy mieszczaństwa opisane przez jego ucznia, Reinharta Kosellecka miały o tym świadczyć.

Różnice osobowości

Wcześniejszym od Rorty’ego krytykiem Williama Jamesa był Carl Jung. Szwajcarski psychiatra nie zgadzał się z amerykańskim filozofem w kwestii przedstawienia przez niego różnych typów osobowości ludzi. James zaczynał od zajmowania się psychologią. W jego rodzinie było to chyba popularne, ponieważ jego brat, powieściopisarz Henry James, zasłynął z tworzenia trafiających do czytelników portretów psychologicznych bohaterów swoich opowiadań i powieści. Później jednak William przerzucił się na spawy związane z religią i tworzył podstawy filozofii pragmatycznej.

Jung był współpracownikiem Freuda, który w pewnym momencie odciął się od niego, uznając, że zbyt dużo uwagi poświęca seksualności, jest na niej wręcz zafiksowany. Zainteresowała go jednak odmienność w sposobie myślenia między nim a wiedeńskim psychologiem oraz jego uczniem, Adolfem Adlerem. W koncepcji Jamesa nie znajdował odpowiedzi. Postanowił więc stworzyć własną klasyfikację. Podzielił ludzi na osoby introwertyczne i ekstrawertyczne, a w obrębie tych grup wyróżnił typy myślące i uczuciowe. Z czasem zaczęła powstawać z tego cała szkoła, która zwłaszcza po II wojnie światowej ewoluowała w różne strony. Zainteresował się nią również biznes, chcący wykorzystać zdobycze psychologii do zwiększenia produktywności i funkcjonowania zespołów. W tym celu powstały testy osobowości. Z perspektywy psychologii czy zarządzania istotne jest prawidłowe określenie swojego typu, pozwalające lepiej siebie zrozumieć, ale także mające pomagać w funkcjonowaniu z innymi osobami. Z perspektywy filozofii politycznej, którą się tu zajmujemy, skupienie na właściwym rozpoznaniu jednostek nie jest potrzebne. Chodzi o rozpoznanie psychologicznych czynników wpływających na polityczne działania.

Na ogół w sprawach publicznych skupiamy się na różnicach wynikających z przynależności grupowych, światopoglądów i wartości. Do tej pory tak też był tu przedstawiany pluralizm. Dopiero nie tak dawno, za sprawą afery z Cambridge Analytica wyraźniej zarysowała się kwestia typów osobowości w polityce, choć nie przebiła się ona szerzej do świadomości. Psychografia miała służyć do zdobywania poparcia dla konkretnych kandydatów, dobierając odpowiednio materiał do konkretnej osobowości, rozbudzając w niej namiętności i lęki. Nie ma chyba ostatecznych dowodów na to, że właśnie model oparty na koncepcji Junga spełnił pokładane w nim nadzieje, choć zakładany efekt został osiągnięty.

W przypadku tego modelu następujące czynniki wpływają na zachowanie ludzi: otwartość (chęć i gotowość na nowe doświadczenia), sumienność (preferowanie porządku i powtarzalności lub zmiany i płynności), ekstrawersja (stopień towarzyskości danej osoby), ustępliwość (skłonności do przedkładania potrzeb innych nad własne) oraz neurotyczność (skłonności do niepokoju). Każdy posiada różny ich stopień, co przekłada się na wybory i postępowanie w życiu prywatnym, zawodowym oraz politycznym.

Druga szkoła wywodząca się z jungowskiej klasyfikacji jest bardziej syntetyczna. Określa ona czynniki wpływające na odbieranie i postrzeganie świata, podejmowanie decyzji oraz sposób komunikacji. Są więc one kluczowe również w sferze politycznej, choć na ogół omawiane są w kontekście życia uczuciowego, rodzicielskiego, towarzyskiego, zawodowego, czy silnych i słabych stron. Życie polityczne pomija się ze względu na to, że typy nie wiążą się z konkretnymi treściami determinującymi politykę, przez pryzmat których patrzy się na nią.

W tym przypadku wymienia się następujące funkcje: (1) ekstrawertyczne myślenie związane z kategoriami racjonalności, metody indukcyjne oraz danych, (2) introwertyczne myślenie związane z kategorią logiki, dedukcji i faktów, (3) ekstrawertyczne odczuwanie związane z kategorią etyki, sprawiedliwości i empatii, (4) introwertyczne odczuwanie związane z kategorią moralności i wartości, (5) ekstrawertyczna sensoryczność związana z doświadczeniem i pamięcią krótkotrwałą, (6) introwertyczna sensoryczność związana z przeżyciami i pamięcią długotrwałą, (7) ekstrawertyczna intuicja związana z zagadnieniami metafizycznymi, (8) introwertyczna intuicja związana z wolą mocy. Ekstrawertyczne kategorie dotyczą więc skupienia na tym, co zewnętrzne wobec człowieka, introwertyczne na tym, co wewnętrzne. Każda osoba może posługiwać się wszystkimi sposobami odbierania świata, komunikacji oraz podejmowania decyzji, jednak różnie wyglądają preferencje do korzystania z nich oraz obaw przed ich użyciem.

Takie podejście skłania do pluralizmu psychologicznego, czyli sytuacji, w której lęki są różnego rodzaju i biorą się z różnic między ludźmi. Odróżnia się on od monizmu psychologicznego, głoszącego, że wszyscy obawiamy się – tak po hobbesowskiemu – przede wszystkim utraty życia i przemocy ze strony innych. Niepokoje czy niepewność w zetknięciu z uczuciami własnymi lub innych osób, albo – co rzadziej się podkreśla – z własną logiką czy też zrozumieniem innych, można wyeliminować i do tego powinno się dążyć. Zarówno pluralizm, jak i monizm psychologiczny, albo jak można byłoby też na to spojrzeć, politeizm i monoteizm psychologiczny kierują nas ku pytaniu, czy psychologia w życiu ludzi i społeczeństw przejmuje dziś miejsce zajmowane niegdyś przez religie.

Psychologia, zrodzona w XX w., w XXI w. stała się częścią kultury zachodniej, a wraz z nią globalnej. Nie jest już skryta po gabinetach. Życie psychiczne człowieka nie jest już tematem, o którym lepiej nie mówić. Psychologia jest dziś niemal wszechobecna, przenika wszystkie dziedziny – od terapii przez marketing i rozrywkę po politykę. Stała się częścią superego jak powiedziałby Freud, a więc stanowi część życia codziennego człowieka, zarówno zewnętrznego, jak i wewnętrznego. Trafiła pod strzechy, stała się częścią mądrości ludowej. Może jest więc w historii piątą fundamentalną dziedziną dotykającą podstawowych spraw egzystencjalnych – po religii, filozofii i mniej udanych projektach nauk o człowieku na kształt fizyki i poezji. Psychologia, podobnie jak poprzedniczki, dotyka podstaw egzystencji ludzi, próbuje odpowiadać na jej problemy, tłumaczyć je, radzić sobie z tym, co przerasta społeczeństwa czy daną osobę. Nie dziwi więc, że wszystkie wymienione wielkie egzystencjalne refleksje się przenikały, czerpały ze swoich tradycji. I, co dla tych rozważań jest szczególnie ważne, odgrywały rolę w procesie polityczności – walki o kształt świata. W każdej z nich byli też obecni kapłani i kuglarze.

Dla osób być może o mniej analitycznym umyśle Jung przedstawił również inny sposób postrzegania osobowości i postępowania ludzi. Chodzi o obecne w kulturach archetypy. Wyróżniał ich dwanaście. Uczeń Junga, James Hillman poszedł innym tropem uznając, że ogarniać otaczający świat i oddziaływać na niego można poprzez obrazy, metafory. To one rezonują w ludziach. Nie trzeba ograniczać się do konkretnych przedstawień, zwłaszcza uznawanych za odwieczne, transcendentne, odkrytych czy też stworzonych przez jednego czy drugiego badacza. Jung był zakorzeniony w tradycji monoteistycznej, na jej podobieństwo rozwijał swoje koncepcje. To właśnie krytykował u niego Hillman, sam w swoim myśleniu odwołując się do politeizmu. Z perspektywy przedstawionego wcześnie politeizmu psychologicznego obrazy mogą być inaczej odbierane w zależności od sposobu postrzegania świata, również osoby o odmiennych sposobach komunikacji będą je inaczej konstruować.

Znaczenie metaforyczności języka, a zatem i myślenia w życiu, komunikacji, wpływania na wyobraźnię swoją i innych w latach 80. XX w. podjęli George Lakoff oraz Mark Johnson. To metafory, kształtując postrzeganie świata, odgrywają niepoślednią rolę w sferze politycznej. Ten fenomen opisał nieco wcześniej Hans Blumenberg. Zasłynął on z polemiki z Carlem Schmittem dotyczącej teologicznych podstaw nowożytności. Jego zdaniem wykształciła ona własny paradygmat wolny od chrześcijańskich źródeł, zsekularyzowanego świata, przebranego jedynie w nowe szaty, czerpiącego całymi garściami z tradycji, którą chciała odrzucić. Świecka nowożytność ukonstytuowała się jako coś nowego i odrębnego, zrywała z tradycją. Niemiecki filozof zauważał, że niezmienność języka nie wskazuje jeszcze na związek treściowy. Dopiero sprawdzając, co kryje się za danymi pojęciami, można taką relację określić.

Blumenberg pokazał również, jak bardzo jesteśmy skrępowani czasami, w których żyjemy. Każda epoka bowiem posiada dominujące metafory absolutne, niedające się skonceptualizować, będące dla niej fundamentem, nie mogące być traktowane jedynie jako proste chwyty retoryczne, a stanowiące klucz do języka filozoficznego, nie dającego zredukować się do kategorii logicznych. Są one prawdami historycznymi i pragmatycznymi, naznaczającymi myślenie ludzi w danym czasie. Dopiero ich zmiana może przyczynić się do pojawienia się nowej formacji intelektualnej. Tak było, jak pokazuje z kolei Isaiah Berlin, w przypadku odkrycia i sukcesu Newtona. W krótkim czasie prawa fizyczne stały się wzorem i metaforą dla idealnego rodzaju wiedzy, wywierając przemożny wpływ na wielu XVIII-wiecznych myślicieli, a za ich pośrednictwem na bardziej nam współczesnych.

To właśnie obraz pewnej wiedzy o ludziach i społeczeństwie, dającej się sprowadzić do prostych i niesprzecznych praw i zasad, które można przedstawić w łatwy sposób, leży u podstaw ideału pokojowego i harmonijnego współżycia na świecie osób i grup wyznających różne, jednak mogące pogodzić się wartości. Bobbio w odniesieniu do życia w pokoju użył metafory wędrowców w labiryncie wiedzących o wyjściu, nie znając drogi do niego, ale działających tak, jakby istniało. Przedstawione tu spojrzenie jest inne. Jesteśmy w pomieszczeniu bez wyjścia i musimy zadbać o to, by stworzyć możliwie znośne warunki, korzystając z posiadanego bogactwa doświadczeń i tradycji, choć posiadane zasoby nie zaspokoją i nie zadowolą wszystkich. Niektórych może taka myśl przygnębiać, w innych jednak budzić nadzieję i pocieszenie.

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Cold War Liberals: Dirk Stikker :)

Silne, charyzmatyczne, dominujące nad innymi przywództwo często bywa stawiane na piedestał, nawet w demokracji. Za rzadko docenia się podejście odmienne, które zradza się w naturalny sposób w warunkach konsensualnych demokracji, znanych z państw o głębokich podziałach społeczno-politycznych i równocześnie chronicznym wręcz rozdrobnieniu partyjnym, takich jak kraje Skandynawii i Beneluksu. Tymczasem w realiach sterowania wielkimi strukturami organizacji międzynarodowych, gdzie sprzeczności interesów i nieustępliwość przywódców państw członkowskich generują sytuacje niezwykle chybotliwej dynamiki, co rusz grożącej nowym kryzysem, to właśnie koncyliacyjny i wyzuty niemal z emocji styl przywództwa rokuje najlepiej. W okresie głębokiego kryzysu w Pakcie Północnoatlantyckim, który objawił się w postaci spadku zaufania na linii USA-Europa oraz w związku z samodzielną drogą Francji w pierwszej połowie lat 60-tych, taki właśnie styl przewodzenia testowi najwyższej próby miał okazję poddać Dirk Stikker.

Stikker urodził się w prowincji Groningen w 1897 r., w rodzinie silnie powiązanej z różnego rodzaju biznesem. Wśród przodków miał i farmerów, i panów na włościach, i armatorów. Jego ojciec był zaś bankierem i to u niego Dirk stawiał pierwsze kroki swojej kariery zawodowej wkrótce po zdobyciu dyplomu prawnika na Uniwersytecie w Groningen. Po roku pracy zdobył jednak posadę w większym Twentsche Bank, a po kilkunastu latach zmienił branżę i w 1935 r. został dyrektorem w słynnym na cały świat browarze Heineken.

Stikker urodził się i wychował w Holandii, której społeczną rzeczywistość regulował system tzw. pilaryzacji. Ludzie byli obywatelami jednego kraju, ale stosowali wzajemny „apartheid”, oparty nie o rasowe, a o religijno-ideologiczne kryteria. Istniały trzy dobrze zorganizowane „filary” (katolicki, protestancki i socjalistyczny) oraz czwarty, o wiele bardziej zatomizowany „filar” liberalny, do którego należała rodzina Stikkerów. Holendrzy unikali kontaktu z członkami obcych „filarów” – nie tolerowano „mieszanych” małżeństw, nie czytano tych samych gazet, nie uczęszczano do tych samych szkół, były „protestanckie restauracje”, „socjalistyczne bary”, „katoliccy fryzjerzy” i „liberalne taksówki”. Wzajemne unikanie się upatrywano jako jedyną możliwość uchronienia państwa przed rozpadem.

Każdy „filar” miał oczywiście także swoje partie polityczne, które jednak niekiedy zawierały koalicję, Tylko na tym poziomie „filarom” wolno było się do siebie zbliżać. W tych realiach ukształtowała się kultura wygaszania temperatury politycznych sporów, negocjacji „do upadłego”, poszukiwania minimalnych choćby konsensusów i przeprowadzania jak największej ilości procesów politycznych za zamkniętymi drzwiami. Rezultaty i uzgodnienia prezentowano tylko opinii publicznej jako coś danego – oczywiście każda partia swojej opinii publicznej.

Dirk Stikker był siłą rzeczy przez tą mentalność ukształtowany – niemal kulturowy szok wywołała w nim obserwacja na miejscu w USA gwałtowności i bezpretensjonalnej agresji amerykańskiej kampanii wyborczej w 1932 r. między Rooseveltem a Hooverem. W jego oglądzie świata, biznesu i później polityki wartościami podstawowymi były współpraca, koncyliacja, kompromis oraz nieufność wobec wszelkich przerostów ego. Stikker należał jednak też do pierwszych osób publicznych, które postanowiły zrobić krok do przodu i na bazie idei koncyliacyjnej poszukiwać płaszczyzn dla wykraczania poza pilaryzację. Jeszcze podczas okupacji hitlerowskiej przygotowywał, a w 1945 r. założył „Fundację na rzecz Pracy”, która miała stanowić forum dialogu i współpracy pomiędzy związkami zawodowymi a zrzeszeniami pracodawców, a więc ludźmi z reguły należącymi do różnych „filarów”. W jej deklaracji założycielskiej Stikker napisał, iż „wspólne doświadczenie cierpienia, zadanego przez niemieckiego okupanta, spowoduje że zanikną dawne [holendersko-holenderskie] antagonizmy, mury segregacji zostaną obalone”. Była to dalekowzroczność, ale i nadmierny optymizm – „pilaryzacja” miała wtedy przed sobą jeszcze dwie dekady.

Inicjatywa Stikkera otworzyła mu jednak drogę do polityki. Wraz z grupą polityków przedwojennej partii „pro-państwowców” założył Partię Wolności, która po kooptacji grupy centrolewicowych liberałów przekształciła się w Ludową Partię dla Wolności i Demokracji (VVD) – dziś jedną z największych sił politycznych w Holandii. Po wyborach 1948 r. VVD weszła do koalicji rządowej, a Stikker objął urząd szefa dyplomacji, który sprawował do 1952 r. (gdy VVD zgłosiła wniosek nieufności wobec rządu z powodu polityki kolonialnej w Nowej Gwinei i wycofała swoich ministrów). W tym okresie Holandia odegrała aktywną rolę zarówno przy kształtowaniu NATO, jak i powołaniu Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali.

Stikker dodał więc do swoich doświadczeń biznesowych znaczące credentials w polityce międzynarodowej. Tą drogą miał podążyć przez resztę swojej publicznej kariery: był ambasadorem Niderlandów w Londynie, przedstawicielem przy poprzedniczce OECD, w końcu w Radzie Północnoatlantyckiej. Zwłaszcza w tej ostatniej funkcji nawiązał rozliczne, bliskie kontakty, m. in. z Deanem Achesonem, Konradem Adenauerem, Paulem-Henri Spaakiem czy gen. Laurisen Norstadem. Pomimo nieufności i oporów Francji de Gaulle’a, w 1961 r. Dirk Stikker objął funkcję sekretarza generalnego NATO. W samym środku narastania tarć w łonie sojuszu.

W Waszyngtonie zachodziła właśnie zmiana polityczna i Demokraci Kennedy’ego forsowali zmianę w strategicznej koncepcji „zimnej wojny”. Eisenhowerowska doktryna „masowego odwetu” została zastąpiona doktryną „elastycznej reakcji”. Zasadniczo słuszne przejście od wizji natychmiastowego rzucenia na ZSRR całego arsenału jądrowego do wizji wielu opcji reagowania w zależności od powagi sytuacji (w tym opcji ograniczenia się do użycia tylko broni konwencjonalnej, aby ograniczać eskalację) budziło w Europie obawy o możliwe wycofanie się USA ze zobowiązań wobec niej i uczynienie ze „starego kontynentu” ponownie jedynego pola nowej, konwencjonalnej, III wojny światowej. W stolicach europejskich, zwłaszcza w Paryżu, dostrzeżono także zmienione podejście nowej administracji, która traktowała NATO nie jako sojusz równych, a tylko jako jedno z wielu narzędzi amerykańskiej polityki obronnej.

Stikker rozumiał zarówno potrzebę odświeżenia strategii USA, jak i obawy Europejczyków. Za kluczowy uznał problem wiarygodności NATO, które de facto nie posiadało żadnej kontroli nad arsenałem jądrowym jego państw członkowskich. Pełna kontrola, w tym nad decyzjami o użyciu lub nieużyciu tych arsenałów, leżała w rękach rządów w Waszyngtonie, Londynie i Paryżu. Oznaczało to, że wojna jądrowa mogła w każdej chwili wybuchnąć bez formalnej decyzji NATO, ale także że pomimo decyzji większości jego członków arsenał ten nie zostałby użyty w danym kryzysie, gdyby innego zdania były te trzy stolice. Stikker chciał, aby wszelkie „ograniczone reakcje” w doktrynie „elastycznej reakcji” zostały poddane decydowaniu w radzie NATO, a nawet sugerował ustanowienie (znanego dzisiaj z Rady Europejskiej w UE) modelu głosowania ważonego. Naturalnie był świadom, że tego rodzaju perswazje nie trafią w Waszyngtonie na przychylność.

Nie był też w stanie zapobiec decyzji Paryża o wycofaniu się z wojskowych struktur NATO. Pomimo zajęcia przez Stikkera w sporze o doktrynę pozycji bliższej Europejczykom, Paryż uznawał sekretarza generalnego sojuszu za polityka nadmiernie „pro-atlantyckiego”, czyli proamerykańskiego. Stikker dostawał rykoszetem za stałe utarczki francusko-holenderskie we wszystkich gremiach Wspólnot Europejskich, gdzie holenderska dyplomacja w istocie miała podówczas doktrynalny niemal zwyczaj głosować zawsze przeciwko stanowisku francuskiemu. Ale uszom samego de Gaulle’a pewnie nie uszły nieprzychylne Francji komentarze Stikkera, na jakie pozwał on sobie okazjonalnie jako ambasador na placówce w Londynie (gdzie frankofobia otwierała oczywiście niejedne angielskie drzwi). Po objęciu urzędu Stikker musiał kilka miesięcy czekać na „audiencję” u megalomańskiego prezydenta Francji (rzekomo otrzymał ją w końcu tylko dzięki interwencji Adenauera). Również samo spotkanie zostało przez Francuzów wykorzystane, aby niezgodnie z protokołem dać Stikkerowi do zrozumienia, że nie jest w Pałacu Elizejskim nadmiernie mile widzianym gościem.

Zarówno w takich okolicznościach, jak i w skazanych na niepowodzenie, acz ciągle ponawianych próbach dialogu z ludźmi Kennedy’ego o strukturze decydowania w NATO, Stikker nigdy nie tracił rezonu, nie złościł się i nie dawał upustu jakimkolwiek emocjom. Poniżany w Paryżu, sam zachował się nienagannie według protokołu. Wiedział, że żadna z tych sytuacji nie ma miejsca ze względu na jego osobę, więc nie brał tego do siebie. Widział kontekst, napięcia i konflikty interesów w NATO. Wykazał się cierpliwością, w zasadzie „holenderskością”. Działał zgodnie z założeniem, że żadna odmowa nie oznacza niemożliwości kontynuowania dialogu, żadne drzwi nie zamykają się na zawsze, kompromis zawsze pozostaje dalekosiężną możliwością, a unoszenie się dumą czy honorem i zadrażnianie relacji międzyludzkich z jakimkolwiek decydentem jest głupie, bezcelowe, bezproduktywne i rozpraszające uwagę.

Trzy lata na czele NATO – Stikker złożył rezygnację w 1964 r. z powodu dość poważnych problemów zdrowotnych – nie były wielkim sukcesem. Jednak nawarstwienie się sporów w sposób istotny groziło wtedy dezintegracją sojuszu. Tymczasem Stikker nie tylko potrafił skanalizować francuską woltę do poziomu de facto tylko formalnej zmiany (o Francji mówił, że faktycznie nie jest w stanie samodzielnie realizować własnej strategii obrony jądrowej i w przypadku realnego zagrożenia eskalacji „powróci w mgnieniu oka”), ale i – mimo poważnych wewnętrznych kryzysów – utrzymał nienaruszonym wizerunek NATO jako realnej siły i zagrożenia dla ZSRR. Aż do końca „zimnej wojny” NATO skutecznie realizowało wobec Kremla strategię odstraszania. Także w pierwszej połowie lat 60-tych, kiedy wskazówki „zegara zagłady” znalazły się najbliżej godziny dwunastej.

Od 1963 r. Stikker był opisywany w mediach i zakulisowych plotkach jako człowiek ciężko chory. Rzeczywiście, jeszcze jako szef NATO, przeszedł poważne operacje. A jednak dane mu było cieszyć się dość długą emeryturą. Zmarł w Wassernaar w 1979 r.

 

Nowa polityka, czy ruch w inną stronę – z Hanną Gill-Piątek rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Kiedy odchodziłaś z Ruchu Polska 2050 w swoim oświadczeniu napisałaś: „To nie jest moja droga”. Z jednej strony zdecydowałaś się na niezależność. Niezależność, która w polskim Sejmie, w polskiej polityce, nie jest łatwa. Jednocześnie w tle swojego oświadczenia piszesz o wartościach. To wyznacza mi dwie drogi, o które chcę cię zapytać.   

Hanna Gill-Piątek: Na swojej ulotce wyborczej – bo bardzo lubię sięgać do tego, co obiecałam swoim wyborcom i staram się to kontynuować – miałam pięć punktów. Pierwszy z nich brzmiał: „Prawo kobiet do pełni praw”. Prawa kobiet to oczywiście wartości raczej nie z agendy konserwatywnej, a Polska 2050, którą budowałam przez dwa i pół roku, nagle zaczęła skręcać w prawo, przytulając się do PSL-u i łącząc się w blok ludowo-konserwatywny. Dopóki byliśmy partią otwartą i budowaliśmy szerokie centrum, dobrze się tam czułam. Miałam wrażenie, że kiedy przechodziłam do Polski 2050, większość potencjalnych wyborców, to byli wyborcy progresywni. Tak też głosowało nasze koło, które powstało w Sejmie. W czerwcu zeszłego roku sześciu na ośmiu z naszych posłów chciało prac nad projektem liberalizacji prawa aborcyjnego. Pamiętam, jak w tym głosowaniu zachował się PSL. Ani jednego głosu broniącego ustawy. To jest chyba najmocniejszy przykład tego, że nowa agenda Polski 2050 jest dla mnie nie do pogodzenia z moim sumieniem. Nie można mówić, że się buduje szerokie centrum, a jednocześnie przyklejać się do osób, które mają agendę skrajnie konserwatywną. Również dla kolegów z PSL-u byłam, zdaje się, obciążeniem. Mam wrażenie, że oni odetchnęli z ulgą. „Baba z wozu, koniom lżej” – powiedział poseł Sawicki. Jestem mu wdzięczna za szczerość, nie gniewam się na niego absolutnie. Teraz już mają lekko i widać, jak „z kopyta kulig rwie” – cytując Skaldów.

Hanna Gill-Piątek

Druga rzecz to nowa polityka. W tej chwili, po mariażu Polski 2050 z PSL-em, po stronie opozycji demokratycznej nie ma już żadnego ugrupowania, które by tą nową politykę reprezentowało. Uważałam, że moją rolą, przynajmniej przez te pierwsze 15 lat, od kiedy pojawiłam się w życiu publicznym, jest wzmacnianie nowych osób, które chcą coś zmienić. Ta dobrowolna pańszczyzna oczywiście kiedyś się skończy, ale dotąd idąc po stronie Zielonych, Wiosny (bo nigdy nie złożyłam deklaracji do partii powstającej na bazie SLD) czy PL 2050, pracowałam tylko po stronie nowej polityki. Mam jednak poważne wątpliwości, czy po ufundowaniu bloku ludowo-konserwatywnego z PSL wyborcy szukający nowej oferty się w tym odnajdą. Niby nowa polityka, ale już im. Wincentego Witosa. Kiedy ugrupowanie, które ma ponad stuletnią tradycję, dziesiątki tysięcy działaczy w terenie i jest, delikatnie mówiąc, synonimem doświadczenia w polityce, żeby nie powiedzieć ostrzej, skleja się z nową polityką, to zostaje sama stara. Oczywiście nie mam nic przeciwko starej polityce, tylko uważam, że ona potrzebuje dopływu świeżej krwi, wzmacniania przez osoby, które nie wychowały się w partyjnych młodzieżówkach, tylko miały jeszcze inną drogę życiową.

Mają inną drogę życiową, inny punkt wejścia do polityki, przez to też są zupełnie inaczej otwarte i nie są od początku wtłoczone w takie polityczne koła. I dlatego chcę cię zapytać przede wszystkim o tą nową politykę. To jej budowanie Ruch Polska 2050 zapowiadał od początku. Nową politykę, czyli… co? Czy chodziło tylko o to aby zapraszać do tej polityki nowych ludzi czy raczej o to, by w tej polityce tworzyć nową jakość?

To i to. Obie rzeczy były zamiarem zarówno tego, jak i poprzednich nowych projektów. Widziałam szczerą chęć zmiany w Wiośnie Roberta Biedronia, skąd do Sejmu weszło sporo fajnych nowych osób, myślę że z korzyścią dla polityki. To są osoby aktywne, robiące dobrą robotę, nawet z tylnych ław sejmowych. Weszły do polityki trochę tylnymi drzwiami i bardzo dobrze się sprawdzają. W Polsce 2050 też chodziło o nowych ludzi, ale także o nowe wartości. Chcę powiedzieć o pewnym niuansie, bo pierwszy raz miałam pełne doświadczenie spojrzenia, jak się w Polsce buduje partię polityczną. Do Szymona w czasie kampanii prezydenckiej przyszło bardzo dużo świetnych ludzi. Oni byli jednym z powodów, dla których znalazłam się w tym projekcie. Takich autentycznych społeczników, liderek, liderów lokalnych albo ludzi, którzy po prostu chcieli pomóc. Z nich się lepiło się najpierw stowarzyszenie, później partia. Niektórzy podjęli decyzję, że zostają przy działalności społecznej, inni – choć z początku nieufnie – zaczęli nabierać odwagi, aby czynnie wejść do polityki. Ale im lepsze były sondaże, tym więcej na ten pokład próbowało załapać się pasażerów na gapę. Szybko stało się dla mnie jasne, że pod widoczną dużą polityką jest coś w rodzaju limbo, czyściec pełen nie-do-polityków, czyli wszystkich, którzy albo wypadli z salonów i sejmowych korytarzy, albo tak bardzo chcieli na nie wejść, że byli gotowi na wszystko. Tam pływa mnóstwo drobnych cwaniaczków z odłożoną zawczasu kasą, bo wiedzą, że nowe projekty polityczne bez subwencji rozpaczliwie potrzebują funduszy. Za nie próbują kupować sobie miejsca na listach. Poseł Mejza jest dobrym przykładem tego, co się w tej warstwie czai. Zresztą zanim dał się poznać szerzej, kiedyś mieliśmy zewnętrzną rekomendację, że taki interesujący jest ten pan Mejza, młody, zdolny, no petarda. Na szczęście była też lawina głosów: „Uważajcie na niego” i to ze wszystkich ugrupowań, jakie znam w lubuskim. W Polsce 2050 staraliśmy się wytworzyć wielopoziomowe sitko, żeby odsiać takie przypadki. To się nie zawsze w pełni udawało. Czasem pod wpływem konfliktów w regionach osoby, które miały czyste serce i przychodziły z nieznajomością realiów polityki, zostawały przez tych bardziej doświadczonych zrzucone z pokładu albo wygryzione na zakręcie. Cechą immanentną polityki jest niestety to, że wyciąga z ludzi i promuje najgorsze cechy osobowości. Jak nie upilnujesz, to błyskawicznie wyrosną ci w partii, jak baobaby w Małym Księciu, wszystkie cechy starej polityki: spółdzielnie, wycinki, wiszenie u ucha prezesa. Kilka razy byłam zaskoczona, jak można być zajętym mozolnym palisadowaniem swoich pozycji i pisaniem donosów na aktywniejszych kolegów. Na szczęście to były dość rzadkie przypadki. Głębokie doświadczenie, z jakim wyszłam z ostatnich lat to to, że nie zawsze ta „nowa polityka” jest bezinteresowną zmianą budowaną przez ludzi o gołębich intencjach, którzy przychodzą z rękami pełnymi dobroczynności. To też oczywiście jest bardzo ładna opowieść, ale generalnie raczej na potrzeby PR-u.

Wcześniej czy później okazuje się, że trzeba być albo lisem albo lwem. I odzywa nam się stary dobry Machiavelli. Ale kiedy mówisz o ludziach o czystym sercu, którzy przychodzą do polityki, to jest w jakimś sensie marzenie nie do spełnienia. Ja bym sobie bardzo życzyła obecności w polityce z jednej strony ekspertów, a z drugiej właśnie takich ludzi, którzy jeszcze widzą w niej wartość, ale też dostrzegają wartość w innych ludziach, znajdują pewnego rodzaju kodeksy. Możemy też myśleć o tych, co przychodzą polityki ze względu na wartości – chociażby tej najbardziej utylitarne, gdzie zaczyna się od przysłowiowego łatania dziury w drodze, ale dalej idzie dbałość o swój region, o interesy swoich wyborców etc. I dalej, o interesy swojego kraju. A tych jest niemało, szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę konieczność przezwyciężenia kryzysu demokracji. I wtedy myślimy wielopoziomowo o wartościach, postrzeganych tak, jak robi to chociażby ethics of government. I wtedy mamy ludzi, którzy garną się do polityki nie tylko z powodów czysto oportunistycznych, ale żeby rzeczywiście coś zmienić. Może nie tyle uratować, ale przepchnąć tą maszynę na trochę inne tory niż te, którymi dzisiaj jedziemy.

Jeżeli pytasz o moje wartości, to najważniejszą zawsze była empatia. Chciałabym, żeby system, jakim jest państwo, skutecznie minimalizował cierpienie. To wbrew pozorom nie jest postulat dotyczący jakichś wykluczonych mniejszości. Bo choćby kobiet mamy połowę w społeczeństwie, seniorów prawie 1/3, dodaj do tego chorych bez szans na specjalistę, rodziny osób niesamodzielnych, samozatrudnionych na wiecznym samo-wyzysku, młodzież z epidemią depresji i samobójstw. Ta perspektywa ma swoje utylitarystyczne konsekwencje, żeby nie bujać w chmurach czekając na stan idealny, tylko działać tam, gdzie się da. O tym jest polityka, podczas gdy aktywizm jest o tym, że stoisz na ulicy i krzyczysz: „Nie chcemy tego, co się dzieje źle, nie chcemy tego zupełnie”. W polityce pracujesz kompromisem i po kawałku. Żmudnie, mozolnie, siedząc ósmą godzinę w nocy i składając poprawkę o tym, żeby nie licytować mieszkań z lokatorami w pandemii. Myślisz sobie: „Nie przejdzie”, a nagle staje się cud i poseł Cymański mówi: „To jest bardzo dobra lewicowa poprawka, namawiam kolegów, żeby ją poparli”. Zmianę starasz się robić małymi krokami dobrze wiedząc, że cały projekt jest nie do wprowadzenia od razu. Nie zrobisz wielkiej rewolucji, bo tak jest skonstruowany ten system. To jest właśnie ta trudność, którą mają aktywiści i społecznicy stający się politykami. Ja miałam ją również, że nie wszystko od razu, tylko to trzeba powoli, powoli, powoli. Podobało mi się to co Tusk, zapytany o prawa zwierząt, mówił w Siedlcach. To był moment, kiedy trochę odsłonił kulisy polityki i powiedział, że on jest jak najbardziej za tym, żeby polepszać dobrostan zwierząt i absolutnie tępić takie przypadki jak wleczenie psa za samochodem, ale jeżeli będziemy mówić o skrajnościach jak zakaz wędkowania, to będziemy mieć wszystkich przeciwko sobie i nic nie zmienimy. To był kawałek jego wystąpienia, który pokazywał młodym ludziom o empatycznych wartościach, często aktywistom pro-zwierzęcym, że zmianę trzeba wprowadzać w uporządkowany sposób, w miarę tego jak społeczeństwo to akceptuje i poszerzać pole tej akceptacji. Albo umiesz się z komunikatem wstrzelić w tzw. okno Overtona, albo wypadasz poza nie i jesteś w kosmosie; jesteś uznawany za kompletnego bajarza albo innego Janusza Kowalskiego. Wracając do empatii, to faktycznie tam jest mój core. Wolę też mieć kręgosłup, a nie gorset i stąd bliżej mi do postaw lewicowych niż konserwatywnych. Lewicowych w rozumieniu tradycji Modzelewskiego, Kuronia, „Krytyki Politycznej”; tych wspaniałych kobiet, które były wokół Zielonych – Kingi Dunin, Agnieszki Grzybek, Beaty Nowak, które wzmacniały we mnie postanowienie, żeby do polityki iść. Koniec końców namówił mnie Józek Pinior, ale to już na inną opowieść.

We wspomnianym już oświadczeniu napisałaś też, że będziesz głosować zgodnie z tym co obiecałaś swoim wyborcom i zgodnie ze swoim sumieniem. Dla mnie to był taki ważny moment pewnej odpowiedzialności za dane słowo. Ta musi się w końcu w naszej polityce wydarzać. I wtedy przychodzi mi do głowy ten skręt w prawo, na który chyba Polska 2050 się ze swoimi sympatykami nie umawiała. Umawiała się na progresywność, na pewne otwarcie, widoczne choćby w postawach osób, które związały się z tym ruchem. Mamy tam choćby działaczy ruchów LGBT+ i trudno mi wierzyć, że oni umawiali się na konserwatyzm. A tutaj, kiedy skręcamy w stronę PSL-u, zaczyna się budowa zupełnie innego bloku, to jest już dużo więcej niż migające pomarańczowe światło.

Julian Tuwim pisał, że „Konserwatysta to działacz państwowy, zakochany w istniejących nieporządkach; przeciwieństwo liberała, który te nieporządki zamienić chce na inne”. W Polsce 2050, do jakiej wstępowałam, nie było tego typu konserwy. Zresztą konserwatyzm w Polsce często mylony jest ze zwykłym kołtuństwem. Często byliśmy pytani: „Co wy jesteście? Ni pies ni wydra, coś na kształt świdra”. Budując Polskę 2050 myśleliśmy o tym, że będziemy szli szeroko. Ja będę na lewej flance, gdzie byli i tacy, których wcześniej spotkałam w Wiośnie, ale miejsce było i dla tych o konstytucji bardziej konserwatywnej jeżeli chodzi o sferę światopoglądową. Ale wszyscy – tak jak mówisz –  byliśmy progresywni, jeżeli chodzi o agendę społeczną, gospodarczą czy prawa zwierząt. Szymon napisał przecież „Boskie zwierzęta”, książkę bardzo postępową, miejscami wręcz radykalną. Tam nawiasem mówiąc chyba niewiele tez idzie w zgodzie z poglądami PSL. Jeśli chodzi o gospodarkę, nasz program był, najkrócej charakteryzując, skandynawski. Był nawet publikowany jako graficzne nawiązanie do instrukcji IKEA. Gdybym tą Polskę 2050 miała włożyć do jakiejś szufladki, to określiłabym ją chrześcijańsko inspirowaną socjaldemokracją, sytuującą się gdzieś okolicach magazynu „Kontakt”. Było u nas dużo osób wierzących, ale bardzo progresywnie myślących o gospodarce, klimacie, energetyce, środowisku, edukacji czy ochronie zdrowia. Wraz ze sklejeniem się z PSL dla mnie ta otwartość się definitywnie skończyła i wiem, że wiele osób rozważa, czy mieszczą się w tak prawicowym projekcie. Słyszę, jak koledzy w mediach opowiadają, że budują „radykalne centrum”, co brzmi trochę jak „ciepłe lody” – kto żył w PRL, pamięta: ani ciepłe, ani lody, tylko trochę sztucznej pianki w wafelku. Po prostu oksymoron.

Paskudny oksymoron. Ten skręt w prawo jednocześnie blokuje nam możliwość budowania bardzo szerokiego bloku wyborczego. W wielu wywiadach wspominasz o konieczności budowy jednego, bezpiecznego bloku wyborczego, czy wręcz o „unii technicznej”, która pozwoliłaby nam, jako ludziom myślącym opozycyjnie wygrać z Kaczyńskim. Nawet jeśli mówimy tu o jednej albo dwóch listach – w zależności jaką decyzję podejmie w pewnym momencie lewica – to jednak ten jeden blok, de facto centrowy dałby nam nie tylko większą szansę na wygraną, ale też powiększyłby skalę potencjalnego zwycięstwa. Tymczasem zaczynamy mieć problem.

Oszczędźmy powtarzania argumentów, które od miesięcy brzmią w mediach, ale taki blok jest naprawdę marzeniem wielu ludzi. Dla moich rozmówców w pociągu, w sklepie, u lekarza nie jest zrozumiałe, dlaczego „oni” się nie umieją dogadać, mowa oczywiście o liderach ugrupowań politycznych. Rozumowanie jest proste: skoro nie potrafią usiąść do stołu i dogadać się na jedną listę, to co będzie po wyborach. Tu się pojawia lęk i demobilizacja. Jako politycy wiemy, że Kaczyński jest szulerem i będzie próbować władzę wyrwać nawet pomimo przegranej. Damy mu na to szansę jako zbyt rozdrobniona opozycja, technicznie taka możliwość jest bardzo realna. Ale przede wszystkim brak tego jednego bloku czy też jednej listy odbiera ludziom nadzieję. To jest ogromny grzech opozycji wobec wszystkich wyborców demokratycznych. Mam wrażenie, że my trochę nie doszacowujemy tego, że to zamknie ludzi w domach, tak jak przy wyborach, które były pomiędzy Andrzejem Dudą a Bronisławem Komorowskim. Komorowski nie był kandydatem nadziei, trudno było na niego głosować osobom o światopoglądzie jakkolwiek postępowym. Nawet nie mówię o tych nieszczęsnych polowaniach. Natomiast on w żaden sposób nie symbolizował jakiejś rozwojowej, progresywnej wizji, w związku z tym bardzo dużo wyborców zostało w domu, wybierając przysłowiową „sarnę z krzesłem na głowie”.

Podoba mi się to, co mówisz o kandydacie nadziei czy liście nadziei. We mnie jest duża obawa, że ludzie poczują się zawiedzeni tym rozdrobnieniem. Tak bardzo chcielibyśmy, jako progresywna część tego społeczeństwa, porozumienia ponad podziałami, powiedzenia sobie: „Dobra, bardzo wiele nas dzieli, ale najistotniejszy w tym momencie jest powrót do demokracji”. To również moment, kiedy musimy dobrze rozpoznać, które bezpieczniki tego systemu zostały przez PiS wykręcone. Trzeba mieć plan naprawczy, a nie tylko hasło z gatunku: „Trzeba wygrać z Kaczyńskim”. I warto tu brać pod uwagę tych bardziej progresywnych wyborców prawicy, bo i ta nie jest w Polsce wyłącznie „pisowska”. Również tam też jest dużo wątpliwości, łącznie z wątpliwościami dotyczącymi dzisiejszej polityki PiS-u. Ale ja się obawiam, że nie widząc nadziei również i tego rodzaju wyborcy zostaną w domu.

Pole polityczne w Polsce dzieli się według bardziej i mniej widocznych linii demarkacyjnych. Ta delimitacja przebiega tradycyjnie w znanych torach: prawo-lewo, PiS-Platforma, socjalny-liberalny i tak dalej, ale jest też kilka mniej oczywistych, nowych zjawisk. Po obu stronach tych barykad są dziś moim zdaniem wyborcy, którzy uważają, że ludzie sobie sami poradzą, trzeba im tylko to uczciwie umożliwić. Rolę państwa postrzegają nie tylko w zapewnieniu równości szans, jak w oświeconych modelach liberalnych, ale do pewnego stopnia również rezultatów, bo widzą sens w istnieniu 500+. Z drugiej strony kwestionują wydatki w ich pojęciu nadmiarowe, bo racjonalnie rozumieją, że wszyscy mają przez to inflację. Nawet od osób, które są beneficjentami trzynastych, czternastych emerytur – takich jak moja mama – słyszę, że może ten wyścig na prezenty, przysłowiowe „zrzucanie pieniędzy z helikoptera” jak w przypadku dodatku węglowego, który poszedł bez żadnej kontroli, to może nie jest dobry pomysł, bo płacimy coraz drożej za wszystko w sklepach. A już szczególnie wkurzają je pomysły typu kredyt hipoteczny z dopłatą państwa, bo wiedzą, że ich dzieci nie mają zdolności kredytowej, więc cały benefit zgarną tu bogaci, a mieszkania jeszcze zdrożeją. Ten racjonalny dzwonek wyborcy słyszą coraz głośniej, pokazują to badania. My jako opozycja naprawdę bardzo mało odnosimy się do tej potrzeby, która mieści się prometejskim micie, że trzeba wyrwać bogom ogień i dać go ludziom. Czyli pomóc im odzyskać sprawczość, dzięki której oni sami potrafią urządzić społeczeństwo. To, co Prawo i Sprawiedliwość robi teraz na potęgę, to pozbawianie nas sprawczości, ubezwłasnowolnienie nas. Jest centralny piec, w którym pali Jarosław Kaczyński, jak jesteś swój, to się ogrzejesz. Ale sam zapałek nie dostaniesz, bo byś robił konkurencję. Zobacz, z Rzeczpospolitej, w której teoretycznie każdy może decydować o tym, jak wygląda jego życie, jak wygląda państwo, jaki mam w nim udział, oni zrobili Polską Republikę Jałmużniczą. Czyli państwo za 3 tysiące do ręki na węgiel, którego możesz nie kupić i nikt tego nie sprawdzi; państwo złotego czeku, który się zawozi gminie, która jest „twoja”; państwo, w którym otrzymasz wille czy cokolwiek, jeżeli jesteś w stowarzyszeniu, które jest przychylne władzy. I tak dalej. Ludzie to widzą i złości ich nie tylko samo niegospodarne rozdawanie pieniędzy – i to że po części w efekcie tego jest inflacja – ale również to, że im się odbiera sprawczość i możliwość budowania. Na tym bardzo korzysta Konfederacja i tego wątku nie wykorzystuje opozycja demokratyczna.

Chyba nawet bardziej potrzebujemy tej sprawczości, mocniej dostrzegamy tą potrzebę sprawczości teraz. Pamiętam czasy kolejnych protestów, czy to Strajku Kobiet, czy to strajków związanych z praworządnością. Mieliśmy masę ludzi, którzy wychodzili na ulice, ale ja mam wrażenie, że czegoś tam zabrakło. Takiego momentu przełomowego, że ludzie zaczęli dostrzegać potrzebę własnej sprawczości, zaczęli dostrzegać to, że my coś możemy robić razem i powinniśmy robić razem, ale przede wszystkim musimy mieć tę możliwość. Tymczasem wielu wciąż ma na rękach takie… miękkie więzy, niby nieszkodliwe, dla niektórych wygodne, ale jednak zaczynamy dostrzegać, że to są więzy. Ograniczenia. To jest taki moment, kiedy się – mam wrażenie– budzi potrzeba społeczeństwa obywatelskiego zupełnie na nowo.

To jest rzeczywiście ucieczka od wolności z racji zapewnienia różnego rodzaju wygód, ale też to jest nowa utrata wolności związana z tym, że cały obszar sfery cyfrowej i mediów bardzo dokładnie potrafi nam zasymulować życie i dostarczyć wrażenia sprawczości, podczas gdy my sami jesteśmy tak naprawdę ubezwłasnowolnieni i nam z tym dobrze.

I w pewnym momencie widzimy, że prawdziwe życie jest zupełnie gdzie indziej. 

Tak. Ja tutaj nie zachęcam nikogo żeby próbował się upodmiotowić przez zaprzeczenie całkowite państwu czy systemowi, bo to jest raczej Konfederacja.

Ale… zdecydowanie nie chcemy iść tą drogą.

Dokładnie. Nie można fatalnych decyzji władzy zwalczać negacją instytucji państwa. Z tej półki jest postulat dobrowolnego ZUS-u autorstwa PSL-u, który nagle przejęła Polska 2050, co mnie bardzo zaskoczyło, bo ta formacja była zawsze propaństwowa. No to może jeszcze PIT dobrowolny i po prostu ostatni gasi światło. Uważam że takie pomysły to rewers populizmu uprawianego przez PiS. Tak nie można.

Bo to są postulaty zdecydowanie anty- a nie propaństwowe. Mówiłaś o tej – jakże elokwentnej – reakcji posła Sawickiego. Przeglądałam Twittera i widziałam reakcje na twoje odejście różnych kolegów z różnych partii. Andrzej Rozenek napisał nawet, że z jakimkolwiek środowiskiem się zwiążesz, będziesz dla niego wzmocnieniem. Podobnie pozytywne były reakcje Małgorzaty Tracz, Katarzyny Kotuli, Macieja Gduli, gdzieś padło nawet: „Brawo za kręgosłup moralny”, oraz: „Czas na twój ruch” – na to ostatnie można nawet się uśmiechnąć i puścić do polityki oko. Były i przygany. W tym wszystkim zastanawiam się, czy ten twój ruch, twoja niezależność to jest mocniejsze przesunięcie się w stronę czegoś, co jest dla mnie pro-państwowe, ale też pro-obywatelskie, pro-społecznościowe. Mam tu na myśli Parlamentarny Zespół ds. Miast i rozwijanie tego myślenia właśnie na tym poziomie, szukanie życia społecznego i politycznego właśnie tam, wśród ludzi, poprzez tworzenie więzi na bardzo różnych poziomach.

Tak, tak, to jest dokładnie to, o czym mówisz. Parlamentarny Zespół ds. Miast założyłam w rezultacie tej moją długiej historii aktywności w ruchach miejskich, samorządach, pomaganiu samorządom i małym miastom w Polsce. Nie tylko metropoliom, również takim jak Stalowa Wola, Słupsk, Leszno, Żyrardów, Starachowice – z tymi wszystkimi miastami pracowałam i dobrze to wspominam. Miasta nie są w polskiej polityce upodmiotowione. Mamy Ministerstwo Rozwoju Wsi, mamy takie od polityki regionalnej, ale ministerstwo miast jako takie nie istnieje. Miasta to najwyższa z form organizacji społeczności ludzkiej i z tego powodu zmiany cywilizacyjne czy klimatyczne bardzo ich dotyczą. Zespół to płaszczyzna spotkań ekspertów, aktywistów, polityków. Jest ponadpartyjny. Wiceprzewodniczącymi są Krystyna Sibińska, która dwie kadencje temu prowadziła podkomisję rozwoju miast i rewitalizacji, Franek Starczewski i Beata Maciejewska. Pomimo ogromnej pracy jaką wkładałam w Polskę 2050 starałam się, żeby zespół ds. miast spotykał się dość regularnie i rozmawiał o ważnych tematach: mieszkalnictwie, smogu, reformie planowania. I to chciałabym kontynuować. Dostałam też, jeżeli pytasz o reakcje, kilka pytań, czy będę zakładać własną partię. Nie uważam, żeby brakowało partii po stronie demokratycznej opozycji, uważam że brakuje zaufania między tymi partiami. Jeżeli gdzieś mogę się przydać, nawet na małym kawałku w budowie tego zaufania, to zawsze pomogę.

Myślę, że to jest piękna puenta naszej rozmowy. Zaufanie jest tym, czego brakuje nam nie tylko w polityce, ale także w relacjach między ludźmi. Bardzo nie lubię tego określenia wojna polsko-polska, natomiast żeby przezwyciężyć tą nieufność musimy wracać do momentu, gdy najpierw zobaczymy człowieka jako człowieka właśnie. Jako drugiego. Zanim go oprawimy w te wszystkie przypadłości, zbudujemy do niego pierwszą otwartość i będziemy w stanie zamienić ze sobą pierwsze zdanie, nie patrząc na niego jak na wroga. To już będzie gigantyczny pierwszy krok.

Chciałabym, żebyśmy na opozycji nie kręcili się ciągle jak zaklęci tym cytatem z „Wielkiego Szu”: „Ja oszukiwałem, ty oszukiwałeś, wygrał lepszy”. Budowa zaufania związana jest z ryzykiem. Robię krok wstecz ze świadomością, że mogę na tym trochę źle wyjść, ale ty też zrobisz i przynajmniej spróbujemy. Myślę, że całkiem dobrze szło aż do momentu tej awantury o Sąd Najwyższy. Stąd był taki zawód, kiedy okazało się, że głosowaliśmy inaczej. Cały czas wierzę, że to zaufanie uda się odbudować, ale czasu jest coraz mniej.

Mam nadzieję, że tego się będziemy trzymać, żebyśmy mogli, mając do siebie to zaufanie, umówić się w jakimś sensie na tą nową Polskę.

Artyści wobec wojny. Pacyfizm z o.o. :)

Rzezie dokonywane przez wojska Putina w Buczy i Irpieniu nie są dla nas wydarzeniami medialnymi, które dzieją się „gdzieś w świecie”, rozbudzając w nas jedynie krótkotrwałe przypływy wzruszenia lub złości. One dotykają nas bezpośrednio, powodują rzeczywiste cierpienie i wywołują poczucie straty charakterystyczne dla żałoby po śmierci najbliższych.

Od 24 lutego 2022 roku sposób patrzenia na medialne relacje ilustrowane fotografiami z okropnościami wojny przybrał w Polsce zupełnie nowy kształt. Nagle drastycznie zmieniła się przyjmowana przez nas pozycja obserwatora. Przestaliśmy być widzami cudzego cierpienia. Nie przystajemy już do analiz przedstawionych w rozważaniach Susan Sontag[1]. Rzezie dokonywane przez wojska Putina w Buczy i Irpieniu nie są dla nas wydarzeniami medialnymi, które dzieją się „gdzieś w świecie”, rozbudzając w nas jedynie krótkotrwałe przypływy wzruszenia lub złości. One dotykają nas bezpośrednio, powodują rzeczywiste cierpienie i wywołują poczucie straty charakterystyczne dla żałoby po śmierci najbliższych. Obcy współczesnym Francuzom czy Niemcom stan głębokiego poruszenia i niepokoju dzielimy z Litwinami i Łotyszami, a może jeszcze także z kilkoma innymi nacjami Europy postsowieckiej. Sytuacja staje się dla nas wysoce niekomfortowa,  zaczynamy się czuć jak niewidomi, którzy odzyskali wzrok i  nagle dowiadują się, że ponownie utracą możliwość widzenia.

W tym sensie wewnątrz Unii Europejskiej musiały się zaznaczyć różnice. Chociaż Wiktor Janukowycz w 2013 roku uniemożliwił Ukraińcom stowarzyszenie z Unią Europejską, Euromajdan sprawił, że w krajach świeżo uwolnionych z sowieckich okowów Ukraińcy uznani zostali za członków wspólnej rodziny, jednoczącej wszystkich wschodnioeuropejskich wyzwoleńców. Dlatego atak na ich suwerenność stał się uderzeniem w nas samych. Żyjąc na ścisłym zapleczu toczącej się wojny, nieustannie czujemy na plecach oddech śmierci. Staramy się nie patrzeć w górę, by nie paraliżować się widmem zbliżającej się katastrofy, która zmiecie ludzkość z powierzchni ziemi, ale jednocześnie nie chcemy być obojętni i bezsilni. Pragniemy dać wyraz solidarności z walczącymi i cierpiącymi, próbując przekazać – choćby za pośrednictwem  dzieł sztuki – jedność z broniącymi prawa do wolności Ukraińcami i zamanifestować zaangażowanie w walkę po stronie sprawiedliwych. Pojawiają się przy tej okazji przemyślenia dotyczące bezpardonowego wykorzystania zmanipulowanych żołnierzy jako tak zwanego mięsa armatniego. Przerażenie wzmagają informacje o mobilnych krematoriach, które umożliwiają pozbycie się ciał poległych bez ujawniania ich rzeczywistej liczby, oraz o polach wypełnionych stosami trupów, które nigdy nie doczekają się godnego pochówku.

Kwestia ta wybrzmiała – w jej skomplikowanej, wielowarstwowej złożoności – na wystawie zatytułowanej „Europa w obliczu Piątej Wolności”, którą do końca marca 2023 roku obejrzeć można w Galerii Szyb Wilson w Katowicach. Krakowski artysta Zbigniew Bajek przywołał w tym kontekście okoliczności zaistniałe w okresie pierwszej wojny światowej. W Beskidzie Niskim do dzisiaj przetrwały galicyjskie cmentarze z grobami kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy rosyjskich i austro-węgierskich, których ciała znaczyły miejsca bitew stoczonych w czasie pierwszej wojny światowej. Wystrój architektoniczny tych wojennych nekropolii zaprojektowali dwaj znani architekci: Austriak Hans Mayr (główny architekt Oddziału Grobów Wojennych C. i K. Komendantury  Wojskowej w Krakowie) oraz Słowak Duśan Jurkovič, który zastosował w swoich projektach elementy zaczerpnięte z ludowego budownictwa karpackiego.  Do najbardziej okazałych dzieł Jurkoviča należą cmentarze w Woli Cieklińskiej, Łużnej, Koniecznej, na szczycie Rotundy czy też w nieistniejącej wsi Czarne. Do tych miejsc wybrał się krakowski artysta z aparatem fotograficznym, by zrealizować projekt uzmysławiający analogię między przeszłością i współczesnością.  Dodatkowym motywem ważnym w zaplanowanej przez niego narracji był fakt, że ludność zamieszkująca wioski sąsiadujące z tymi cmentarzami padła ofiarą  operacji „Wisła” – akcji pacyfikacyjnej o charakterze polityczno-wojskowym, przeprowadzonej w latach 1947-1950 z inicjatywy władz Polski Ludowej przeciwko Ukraińskiej Powstańczej Armii oraz Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów.

Na cmentarzach galicyjskich z czasów pierwszej wojny światowej znajdują się zapisane w języku niemieckim inskrypcje. Na szczycie Rotundy, na przykład, przeczytać można tetrastych autorstwa Hansa Hauptmanna, oficera armii austro-węgierskiej, który w tłumaczeniu polskim brzmi:

 

Nie płaczcie, że burza wyje nad naszym grobem,

na tym samotnym wzgórzu, usytuowanym z dala od ludzi,

tu jesteśmy bliżej powołania do wieczności, a słońce, lśniąc,

zarzuca na nas codziennie o poranku swój purpurowy całun.

 

Bajek zrezygnował w swej katowickiej instalacji z odwołań do treści wyrażanych w patetycznych inskrypcjach niemieckojęzycznych sprzed ponad stu lat. W zamian wybrał inspirujące go już od pewnego czasu, równie leciwe, aforyzmy Franza Kafki, wydane kilka lat po śmierci pisarza jako Rozważania o grzechu, cierpieniu, nadziei i słusznej drodze[2]. W wydzielonym dla krakowskiego twórcy aneksie, przylegającym do największej z sal Galerii Szyb Wilson, zawisły ubrania z wyhaftowanymi na nich sentencjami Kafki, pomiędzy którymi zamontowano wyeksponowane na świetlnych ekranach fotografie. Przedstawiają one galicyjskie nekropolie wojskowe w ujęciu z widokiem na sporządzone przez Bajka koszule z haftowanymi aforyzmami Kafki. Zdjęcia stanowią niejako dokumentację potwierdzającą wizytę Bajka w Beskidzie Niskim. Odbył podróże do założeń architektonicznych Jurkoviča po to, by obejrzeć ciekawe obiekty sepulkralne, a jednocześnie zadumać się nad losem tysięcy istnień ludzkich, którym nie dane było zrealizowanie jednostkowych planów życiowych, ponieważ wciągnięci zostali w rozgrywkę polityczną, która okazała się dla nich śmiertelna. Znamienne, że jeden z aforyzmów Kafki bezpośrednio odnosi się do uwikłań, jakie niesie ze sobą ziemska egzystencja i przedstawia człowieka jako istotę ulegającą złudzeniu wolności, za którym od początku  kryje się w rzeczywistości zniewolenie:

Jest wolnym i zabezpieczonym obywatelem Ziemi, ponieważ przypięty jest do łańcucha, który jest na tyle długi, że udostępnia mu wszystkie ziemskie zakątki, a jednocześnie tylko tak długi, by nic nie mogło go wyrwać poza granice Ziemi. Równocześnie jednak jest on także wolnym i zabezpieczonym obywatelem Nieba, ponieważ jest przymocowany do podobnie obliczonego łańcucha niebiańskiego. Jeśli więc chce zmierzać ku Ziemi, pęta go obroża Nieba, a gdy chce do Nieba, przeszkodę stanowi obroża ziemska. Mimo to jednak posiada wszelkie możliwości i czuje to, ba, nawet sprzeciwia się temu, by wszystko to uznać za błąd powstały przy pierwszym zniewoleniu[3].

Zbigniew Bajek, „Wieczne odpoczywanie”

Dla autora katowickiej instalacji ważna jest wielopoziomowość interpretacji treści towarzyszących odbiorowi jego dzieła. Na jednym z zawartych w jego instalacji poziomów interpretacyjnych uświadamiamy sobie podobieństwo procesów znamionujących niemal wszystkie wojny, w których życie jednostki w ogóle przestaje się liczyć i tysiące żołnierzy giną na frontach walcząc za cele, z którymi czasem nawet niekoniecznie się identyfikują. Z kolei przy spojrzeniu na rzeczywistość z innej perspektywy interesujący może się wydać fakt, że gdy bierzemy pod uwagę wartości czysto ludzkie, humanitarne, przestajemy stawiać na szali przeszłość obciążoną bagażem dziejów, a wtedy – wolni od politycznych manipulacji – mamy wystarczająco dużo empatii, by pomagać sąsiadom, którzy do tej pory często byli nam prezentowani jako odwieczni wrogowie. Potrafimy zapomnieć o wyciąganej co pewien czas z lamusa Zbrodni Wołyńskiej, nie przerzucamy konfliktowych zaszłości na młodsze, niczemu niewinne i niczego nieświadome pokolenia i zaczynamy ustanawiać w naszym otoczeniu relacje opierające  się na płaszczyźnie czysto ludzkiej, wolnej od wszelkich historycznych animozji.

Do empatii Polaków okazanej mieszkańcom ogarniętej wojną Ukrainy nawiązał w obrazach wystawionych w Wilsonie młody katowicki artysta Szymon Prandzioch. Zasygnalizował w nich exodus milionów Ukraińców wyobrażeniem autostrad ze znakami kierującymi uciekinierów zza Buga do punktów informacyjnych rozlokowanych w naszym kraju. Gigantyczne kompozycje Prandziocha, rysowane flamastrami, nabierają jednak znacznie szerszego kontekstu. Wskazują bowiem, że tocząca się obok wojna dotyka nas wszystkich w równym stopniu, gwałtownie ucinając możliwość poruszania się obraną przez nas drogą. Ostatni z cyklu obrazów przedstawia wytyczoną prosto autostradę, która wydaje się zachęcać do szybkiej jazdy. Jednak na widnokręgu widoczne są łuny ognia i dojeżdżający do celu zostaną skonfrontowani z sytuacją, z której nie będzie już wyjścia. W istocie, wojenne łuny ognia i dymu niszczące środowisko życiowe naszych sąsiadów już dzisiaj pochłonęły marzenia i nadzieje wielu ludzi w krajach sąsiednich, stawiając na obranych przez nich drogach zapory nie do pokonania.

Toteż reakcją na wojnę rosyjsko-ukraińską w Polsce bywa często gniew i złość, które przenikają nas do głębi z powodu bezradności wobec eskalacji konfliktu pochłaniającego setki tysięcy ludzkich istnień. Ekspresjonista katowicki Michał Minor postanowił dać upust swojej wściekłości, malując zamaszystym gestem agresywne barwne plamy przedstawiające Putina jako potwora z wieloma krwawymi mackami, któremu opór stawiają słynni dziś obrońcy Wyspy Wężowej. Pośród impulsywnie naniesionych na płótno plam uwidacznia się sporządzony cyrylicą napis wskazujący rosyjskim okupantom, w którą stronę powinni się udać…

Niejako na przeciwnym biegunie wojennej empatii sytuuje się dzieło Mariana Oslislo, profesora związanego z Wydziałem Projektowym katowickiej ASP. Jego autorstwa jest zaaranżowane w Galerii Szyb Wilson pomieszczenie przywołujące skojarzenia z bunkrem ulokowanym w gruzach wysadzonego w powietrze domu. Jest w nim pusto i ciemno jak w celi więziennej. Jedynym śladem po bytowaniu w nim człowieka staje się wypisana na ścianie ekspresyjnie ukształtowanymi literami poezja Marianny Kijanowskiej:

 

wiersz ten którym krzyczę bo jedynie

tyle zrobić mogę a więc robię

ja tym wierszem dzieło Boże czynię

wierszem rozdrapuję twarz w żałobie …

 

Dzieła Minora i Oslislo zdają się oddawać wszechobecnie dziś panujące nastroje u tych, którzy – jakby to ujęła Hannah Arendt – nie zostali dotknięci przypadłością uniemożliwiającą właściwe ustrukturyzowanie w sobie wartości etycznych i obca im jest banalność zła. Jakkolwiek nawet ci odczuwający empatię wobec ofiar wojennej pożogi żywią zazwyczaj przekonanie, że wojna nigdy nie jest rozwiązaniem słusznym, to jednak  coraz wyraźniej rodzi się w nich przeświadczenie, że w konflikcie zbrojnym jest zawsze ta strona, której należy „kibicować”, ponieważ reprezentuje ona sprawiedliwość. Czuł to nawet Albert Einstein, który zawsze przedstawiał się jako zdeklarowany pacyfista, jednak w 1933 roku, gdy Hitler doszedł do władzy, jego pacyfizm okazał się formacją podobną do „spółki z ograniczoną odpowiedzialnością” i naukowiec zaczął wręcz głośno (będąc niemieckim patriotą!) dopominać się o interwencję w postaci wypowiedzenia Niemcom wojny. Z kolei kiedy nastały już czasy względnego pokoju i należało zadbać o to, by ten  stan utrzymać, niemiecko-żydowski fizyk znowu nie szczędził energii, by szerzyć swoje pacyfistyczne przesłanie. Jeszcze tuż przed swoją śmiercią w 1955 roku, razem z Bertrandem Russelem, napisał apel do ludzkości (znany jako Manifest Russela-Einsteina), w którym domagał się zjednoczenia w wysiłkach do osiągnięcia stałego pokoju przez rozbrojenie i porozumienie. W podpisanym ostatecznie przez 11 prominentnych naukowców tekście zwrócił się do przywódców światowych słowami: „Pamiętajcie o waszym człowieczeństwie i zapomnijcie o reszcie!” („Remember your humanity, and forget the rest!”)[4].

 

[1]Susan Sontag, Widok cudzego cierpienia, tłum. S. Magala, Wyd. Karakter, Kraków 2010.

[2]Związany zawodowo z krakowską Akademią Sztuk Pięknych profesor Zbigniew Bajek jest m. in. autorem projektu KAFKA 2024, realizowanego w ramach programu stypendialnego Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, https://projectkafka.com/index.php/about/.

[3]„Er ist ein freier und gesicherter Bürger der Erde, denn er ist an eine Kette gelegt, die lang genug ist, um ihm alle irdischen Räume frei zu geben, und doch nur so lang, dass nichts ihn über die Grenzen der Erde reiβen kann. Gleichzeitig aber ist er auch ein freier und gesicherter Bürger des Himmels, denn er ist auch an eine ähnlich berechnete Himmelskette gelegt. Will er nun auf die Erde, drosselt ihn das Halsband des Himmels, will er in den Himmel, jenes der Erde. Und trotzdem hat er alle Möglichkeiten und fühlt es, ja, er weigert sich sogar, das Ganze auf einen Fehler bei der ersten Fesselung zurückzuführen”, cyt. za: https://projectkafka.com/index.php/aforyzmy/7/, tłumaczenie autorki.

[4]K. R. Ghodsee, Einstein’s Pacifism: A Conversation with Wolfram Wette, https://www.ias.edu/ideas/2015/ghodsee-einstein-pacifism.

Uwaga – Clausewitz, reaktywacja! :)

Wojna zmienia wszystko. Ukraińskie dzieci stały się ruchomymi celami dla rakiet i dronów rosyjskich (Made in Iran). Złote łany na czarnoziemach zostały przekształcone w największe pola minowe Europy. Infrastrukturę krytyczną przemielono w rumowisko. Znani od złej strony kibole zmienili się w żołnierzy ze stali, których ataki są nie do odparcia, a obrona nie do złamania.

W geopolityce wojna w Ukrainie zatarła granice pomiędzy światem bezpiecznym a strefą walki. Nam najlepiej przypomniały o tym ofiary w Przewodowie. Polska dostała się w wir wojenny. Jesteśmy zapleczem przyfrontowym. Przyjęliśmy największą liczbę uchodźców wojennych i przez polskie terytorium biegnie główna arteria zaopatrzenia dla walczącej w obronie swojej wolności armii ukraińskiej. Sprzętu jest tak dużo, że nie da się jego transportu utrzymać w tajemnicy. Stało się to wizytówką Polski na arenie międzynarodowej. Pisząc, że wojna zmienia wszystko, byłem nieścisły. Nie wpłynęła ona na polskich polityków. Na wyprzódki oskarżają się wzajemnie kto jest bardziej proeuropejski, a kto pro-putinowski, donoszą na siebie, a to w europarlamencie, a to przed własną opinią publiczną. Wypominają sobie, kto jest rosyjską onucą, a kto stara się być prymusem przed liderami światowymi. A przecież, gdy zbliża się tajfun, są tylko dwa wyjścia: ewakuacja lub wspólnotowe zadbanie o bezpieczny schron.

Jałowość dyskursu politycznego nie pomaga rozwiązać realnych problemów obywateli. Pomijając kwestie ekonomiczne, bezpośrednim efektem wojny na Ukrainie jest zmiana społeczeństwa polskiego z monokulturowego w wielokulturowe. Mamy minimum od 6% do 8% imigrantów. Nie jest to tylko problem socjologiczny. Proces przenikania się polskiej tkanki społecznej z ukraińską będzie coraz bardziej dzielił Polaków, nie tylko ze względu na zmęczenie współczuciem, ale przede wszystkim ma narastającą polaryzację ze względu na stosunek do wojny. Polacy w tym względzie będą zbliżali się do poglądów swoich zachodnich sąsiadów. Stąd gorący spór, którego twarzą stali się dwaj prawicowi (sic!) publicyści: Łukasz Warzecha i Piotr Zaremba. Nie jest to konflikt serca i rozumu. To kardynalna różnica w próbie zredefiniowania, czym jest polska racja stanu po 24 lutego 2022. Czy wyraża się w skrócie poprzez hasło „zwycięstwo Ukrainy albo śmierć”, czy przeciwnie, wykorzystując swoje pięć minut rząd w Warszawie powinien starać się niuansować dyplomację. Na ekspansję Rosji można odpowiedzieć na dwa, skrajne i pozorne sposoby. Pierwszym jest Schmittowski militaryzm, drugim infantylny pacyfizm. Potrzebny „złoty środek”. Jesteśmy członkiem NATO i UE i mamy wynikające z tego zobowiązania oraz ograniczenia. Na naszym terytorium stacjonują obce, ale sojusznicze armie. I to nas różni od Ukraińców.

Działania zbrojne mają swoją logikę i dynamikę. Na froncie i poza nim. Na przykład, na początku konfliktu obowiązywała narracja „zły Putin, biedny, zmanipulowany naród rosyjski”. Po roku wojny, pomimo tylu klęsk militarnych (obok sukcesów jakim jest zajęcie prawie dwudziestu procent terytoriów sąsiada – co chyba umyka wielu komentatorom), Rosjanie w przeważającej większości popierają swojego wodza. Nie ziściły się ciche nadzieje na przewrót kremlowski. Równie romantycznymi i idealistycznymi mrzonkami okazało się hasło Clausewitz musi umrzeć w sercach polityków. To zdanie, logicznie bez zarzutu, wszak wojna to koszmar bezsensownych krwawych cierpień niewinnych – o czym pisał na przykład w swojej Antropologii wojny nieżyjący Ludwik Stomma – w rzeczywistości tchnie naiwnością. W polityce międzynarodowej jest odwrotnie. Zapomniane zasady autora Wojny po raz kolejny udowodniły, że (tak jak pisał Raymond Aron w swoim Pokoju i wojnie między narodami oraz Myśleć wojna, Clausewitz) są ponadczasowe. Wojna jako narzędzie polityki powróciła nie tylko na karty opracowań naukowych i publicystycznych, ale przede wszystkim dotarła do świadomości sytych Europejczyków. W XXI wieku modny stał się chiński dowódca Sun Tsu, wypierając starego, europejskiego i dziewiętnastowiecznego oficera. Mam nieodparte wrażenie, że – parafrazując formułę Toynbee’ego – ruszająca z kopyta historia syntetyzuje na naszych oczach właśnie reaktywowanego Clausewitza z orientalnym stylem Sztuki wojny Sun Tsu.

Widać to na Morzu Chińskim. Pekin zrozumiał iż model przyłączenia Specjalnego Regionu Administracyjnego Hongkong do Chińskiej Republiki Ludowej jest nie do powtórzenia w przypadku Tajpej, więc sięga po rozwiązanie siłowe. Czy to fakt czy tylko presja, przekonamy się w nieodległej przyszłości. Ponoć Waszyngton pomaga Kijowowi w sposób ograniczony, bo musi brać pod uwagę konieczność pomocy Tajwanowi i nie może zupełnie ogołocić swoich magazynów. Jeśli to prawda, oznaczałoby to, że Chiny bez jednego wystrzału nie są li tylko cichym wspólnikiem Moskwy, ale realnym koalicjantem budującym drugi, odciążający, choć tylko potencjalny front. Przypomina mi to sytuację z czasów II wojny światowej, gdy ze wszystkich armii niemieckich operujących na froncie wschodnim od Murmańska po Kaukaz, dochodziło do sztabu generalnego w Winnicy jedno zawołanie: dajcie nam jeden batalion, dwa dywizjony samolotów, a wykonamy zadanie. Ale rezerw nie było. Stop. Były, a jakże, ale zablokowane we Francji, gdzie stacjonowały jednostki Grupy Armii „D” i święciły  triumf utopienia we krwi i w Atlantyku desantu pod Dieppe. Być może Rosja zrewanżuje się kiedyś Chinom blokując Japonię, odmrażając ciągle niezakończony konflikt o Wyspy Kurylskie, gdy przyjdzie na to czas.

Trudno uwierzyć w to wytłumaczenie oszczędności w pomocy logistycznej USA. Walki w Ukrainie wymagają od obu stron wysiłku ze strony jednostek lądowych i powietrznych. Odparcie potencjalnego desantu na Tajwan będzie wymagało przede wszystkim działań US Navy. O wiele wiarygodniej brzmią informacje sączące się do opinii publicznej, że od samego początku agresji, administracja prezydenta Bidena założyła, że zrobi wszystko, by rosyjski niedźwiedź dostał po łapach i nie podbił Ukrainy, tak jednak aby jednocześnie nie doszło do konfliktu nuklearnego. Ponoć od samego początku braną pod uwagę ceną za to była utrata części Ukrainy. Oczywiście uważny czytelnik serwisów informacyjnych odnotować mógł szybkie i stanowcze dementi administracji waszyngtońskiej sprzed kilku dni stwierdzające, że nigdy nie proponowano takiego rozwiązania Ukrainie i Rosji. Jak mawiał carski dyplomata Aleksander Michajłowicz Gorczakow: nie wierzę w niezdementowane informacje.

Wojna na Ukrainie nie tylko potwierdziła doktrynę Clausewitza w stosunkach międzynarodowych. Odkurzyła uniwersalne zasady. I tak na przykład, gdy wojska ukraińskie przeprowadziły ograniczoną kontrofensywę wykorzystując zadyszkę armii rosyjskiej, wielu ekspertów od wojskowości głosiło niechybnie przekroczenie przez nie Dniepru i odbicie okupowanych terenów z rąk Moskali. Dowodem miało być posyłanie nieprzeszkolonych, źle uzbrojonych rekrutów, wspartych kryminalistami z grupy Wagnera bezpośrednio na front, gdzie stawali się mięsem armatnim. A przecież to stara rosyjska szkoła. Wystarczy sięgnąć do pamiętników sztabowców niemieckich z czasów „Operacji Barbarossa”, którzy po pierwszych gigantycznych klęskach wojsk Stalina, pisali, że gdy rozbiją jedną dywizję Armii Czerwonej, pojawiają się trzy inne. Nie były one dywizjami w rozumieniu zachodnim, gdyż były źle wyekwipowane, niewyszkolone i nieprofesjonalnie dowodzone. Nie mniej były i trzeba było je rozbijać, tracąc zasoby i czas. Czas wykorzystany przez Sowietów do przerzucenia doskonałych dywizji syberyjskich pod Moskwę.

Wojna w Ukrainie obaliła mity i urealniła nasze spojrzenie na wojnę. Potwierdziła już wcześniejsze obserwacje z Iraku, jak fatalne w skutkach było odchodzenie od broni pancernej. Sfalsyfikowała mit wschodnich mrozów. Wszak zarówno Rosjanie, jak i Ukraińcy czekają na mrozy, aby kontynuować działania ofensywne. Dokładnie tak, jak w kampanii 1661/1662 robiły wojska Czarnieckiego w zmaganiach z Moskalami. Potwierdziło się, że walcząc z Moskwą, zawsze trzeba liczyć się z tym, że czas gra na korzyść Kremla. Ukraiński węzeł gordyjski jest skrajnie trudny do rozwiązania na drodze dyplomacji, gdyż Rosjanie bez Kijowa i Ukrainy przeistaczają się we własnych oczach na powrót w Moskali. Ukraińcy zdają sobie sprawę z roli jaką odgrywa spuścizna Rusi Kijowskiej w historii obu narodów. Ten psychologiczny aspekt wojny jest nie do przecenienia. Pisałem o tym szerzej w książce Ukąszenie Monomacha. Konflikt pomiędzy Rzeczpospolitą i Moskwą w latach 1648-1667. Studium socjologiczne z pogranicza wojny, literatury i polityki.

Wojna na Wschodzie diametralnie wpłynęła na układ geopolityczny. Trudno mi bez zastrzeżeń przyjąć opinie o jedności NATO. Na pewno wszyscy podporządkowali się USA, z tym, że jedni zrobili to z wyrachowania, a inni z autentycznego strachu przed nieobliczalnym z ich punktu widzenia mocarstwem atomowym, choć regionalnym. Niewątpliwie Rosja jako państwo jest na chwilę obecną największym przegranym (ustępując miejsca tylko cierpiącej ludności cywilnej w Ukrainie) tego konfliktu. Jej pozycja na arenie międzynarodowej spadła poniżej Chin i Indii. Co nie znaczy, że ma wyrwane kły. Stany Zjednoczone przypomniały sojusznikom, kto jest liderem Zachodu. Nikt poważny nie może przewidzieć, dokąd nas to zaprowadzi. Opinie balansują od kasandrycznych, jak ta sekretarza generalnego ONZ Antonio Guterresa, do optymistycznych mówiących o rychłym zakończeniu walk. Bardziej przekonują te pierwsze. Moskwa dobrowolnie nie zaakceptuje nigdy wolnego Kijowa, chyba że zostanie pobita i wewnętrznie pęknie. Potencjalny rozkład państwa rosyjskiego wzmocniłby azjatyckiego gracza, który na tej wojnie wygrał najwięcej, bo praktycznie zajął miejsce ZSRR na globalnej szachownicy z potężnymi wpływami ekonomicznymi w Euroazji, w Afryce i w obu Amerykach. Chińskie przedsiębiorstwa zaczynają przypominać brytyjskie kompanie kolonialne. Wykorzystując Koreę Północną, Pekin sprytnie omija sankcje gospodarcze nałożone przeciwko Putinowi. Armia chińska szybko się modernizuje, budując nie tylko nowe lotniskowce, ale także samoloty, czołgi, rakiety etc. No cóż, w 1241 roku, poruszający się na małych stepowych kucach Mongołowie, dotarli pod Legnicę.

Manifest demokratyczny: Elity :)

Ta kategoria obywateli musi być wciąż poddawana weryfikacji i wysiłkowi zrozumienia czym jest w istocie. W DEMOKRACJI wszyscy są równi i jakiekolwiek wywyższanie się jednej grupy nad drugą jest niedopuszczalne, jeśli to tę zasadę równości podważa. Ale sprawa jest niezwykle skomplikowana i wciąż musi być na bieżąco analizowana. Wiadomo, że Wolność, Równość i Braterstwo to święte hasła, ale przecież „człek człekowi nie dorówna…” jak w genialnym „Weselu” Wyspiańskiego stwierdza Czepiec.

Ludzie są nierówni z wielu powodów. Nierówni wzrostem, nierówni tuszą, nierówni inteligencją i wykształceniem. Bolesna, ale prawdziwa jest nierówność we wszelkiego rodzaju talentach artystycznych. Miażdżąca nierówność została wypracowana w sporcie. Tutaj nawet wśród nierównych tradycyjnym olimpijczykom powstała godna szacunku i pochwał olimpiada niepełnosprawnych, którzy zawzięcie kultywują wśród siebie nierówność zwycięzców wobec pokonanych. Przykłady można mnożyć.

Ciekawe, że ta nierówność między ludźmi pojawia się od wczesnego dzieciństwa i w niektórych krajach, jak Japonia, jest starannie wspierana. Zdolne dzieci promuje się inną opieką, a niezdolne inną. Te pierwsze przenosi się do specjalnych klas i oferuje się im program nauczania bardziej wymagający niż tym, którzy pozostali w tyle.

W mojej Ojczyźnie próbowano walczyć z nierównością przyznając zdającym na studia punkty za pochodzenie. Nie mam pewności, czy ten program wyszedł nam na zdrowie. A przy okazji, w dziedzinie zdrowia ludzkiego gwarantującego dłuższe życie nierówność jest fundamentalna i ma daleko idące konsekwencje. W dodatku naturalna nierówność zdrowotna bywa przez nas pogłębiana lekkomyślnością, pijaństwem, ćpaniem i innymi głupotami. Statystyczna średnia długość życia maskuje prawdę, że jedni umierają młodo, a inni żyją sto lat.

Nierówność zasobów materialnych jest może mniej fundamentalna i sprawiedliwa, bo fakt, że garstka bogatych dysponuje majątkiem takim jak pozostałe miliardy obywateli świata, wydaje się nie do przyjęcia. To zjawisko jest poważnym zagrożeniem dla perspektywy szczęśliwego bytowania globalnej ludzkości. Dochodzimy więc do wniosku, że naturalny brak równości pomiędzy ludźmi to fakt niepodważalny i konieczny do rozumnej akceptacji, a brak równości wymuszony przemocą fizyczną, kolonizatorską, gospodarczą, oszustwami, bezprawiem, wojnami i ludobójstwem jest tym, z czym trzeba walczyć myślami, słowami i czynami. Nawet jeśli to mają być rewolucje zakończone gilotyną jako rozwiązaniem ostatecznym.

Te różne rodzaje nierówności przekładają się na powstawanie różnych rodzajów elit. Przyznajmy więc, że istnieją elity naturalnie ukształtowane jak wybitni artyści, naukowcy, prawnicy, lekarze, nauczyciele, sportowcy, inżynierowie, odważni działacze pro publico bono, nieskażeni pedofilią przywódcy duchowi, prawdziwi mędrcy ludowi żyjący w lokalnych społecznościach i tym podobni wybitni ludzie, którzy wartość istnienia elity w społeczeństwie poświadczają wspaniałymi przykładami nie podważającymi zasad DEMOKRACJI. Co innego fałszywe elity tworzone przez polityków – demagogów, bogaczy żerujących na biedakach, cwaniaków oszukujących, że dysponują nadzwyczajnymi możliwościami, mafiosów terroryzujących uzależnionych od ich łask osobników, hierarchów religijnych ustrojonych w złote szaty, miernych artystów pyszniących się ilością fanów pop kultury i tak dalej, i tak dalej.

Takie elity rzeczywiście są w DEMOKRACJI jak rak, który żywi się zdrową tkanką organizmu i stopniowo ją zabija. Warto więc starannie oddzielić dobre elity od złych jak ziarno od plew. Powiem więcej, nie oddzielić, ale wciąż cierpliwie oddzielać na bieżąco, bo ta dwoista natura elit jest stałym składnikiem społeczeństw. Musimy jako obserwatorzy monitorować ich skład i piętnować tych, co za elity się uważają, a brak im prawdziwych zasług, natomiast doceniać i wychwalać tych, co są lepsi od nas dzięki talentom, ciężkiej pracy, czy wielkiej szlachetności. Wtedy przynależność do elity będzie nagrodą za wysiłki tych wybrańców, a szacunek i wdzięczność współobywateli utrwali się w historii powszechnej świata na zawsze.

 

Autor zdjęcia: alevision.co

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję