Przekłuć balon narodowej dumy :)

Jak donosi „Polityka” (nr 50, 2022), w obajtkowym „Głosie Pomorza” znalazł się artykuł, w którym wyrażono oburzenie z powodu dostępnych na rynku puzzli z rysunkiem Andrzeja Mleczki „A to Polska właśnie”. Satyryczne scenki i napisy potraktowano jako „zestaw do tworzenia naszych narodowych kompleksów” i „puzzli obrażających Polaków”, a ponieważ można je kupić w Lidlu, nie omieszkano dodać, że są one rozpowszechniane w „niemieckiej sieci handlowej”.

Ta informacja zasługuje na uwagę ponieważ dotyczy sposobu rozumienia patriotyzmu ewidentnie szkodzącemu Polsce, chociaż skwapliwie upowszechnianemu przez populistyczną władzę. Jest to patriotyzm oparty na chorobliwej wrażliwości na wszystko, co można uznać za krytykę lub ośmieszanie ojczyzny i narodu. O Polsce można mówić tylko z patosem, a nie prześmiewczo. Patos służy sakralizacji ojczyzny, czynienia z niej obiektu czci i adoracji. Wpisują się w to rytuały z flagą i hymnem państwowym, defilady wojskowe i akademie pełne wzniosłych i nudnych przemówień. Sakralizacja ojczyzny każe traktować każdą jej krytykę czy niewystarczająco czołobitny stosunek do mitów i symboli narodowych jako przestępstwo. Istotną cechą tego populistycznego patriotyzmu jest również buta, której wyrazem jest wywyższanie narodu, podkreślanie jego szlachetności i wyjątkowości w całym okresie jego historii. Jest to także domaganie się, aby inne narody to dostrzegały i podziwiały. Dlatego każdy, kto próbuje znaleźć rysę w tej szlachetności, przypominając niegodziwości, jakich dopuszczali się Polacy, uważany jest za zdrajcę i wroga. Patos i buta mają na celu wywoływanie poczucia dumy z narodowej przynależności.

Bałwochwalczy stosunek do narodu i ojczyzny jest na rękę ludziom władzy troszczącym się wyłącznie o jej utrzymanie. Zasłaniając się patriotyzmem, tępią i cenzurują wszelką krytykę i satyrę, jako szkodzącą dobremu imieniu Polski. Krytyka i satyra inspirują bowiem do poszukiwania sposobów poprawy tego, co jest ich przedmiotem. Dlatego w państwach demokracji liberalnej przyjmowana jest ona ze zrozumieniem i nikt się na nią nie obraża. Jednak populistyczna władza albo nie potrafi tego zrobić, albo zajęta jest poszukiwaniem zwolenników, którzy ją poprą w wyborach.

Można by tę patriotyczną nadwrażliwość skwitować pobłażliwym uśmiechem, bo przypomina ona infantylne zauroczenie, jak w przypadku tego gościa, który zasłynął protestem przeciwko malowaniu przejść dla pieszych w białoczerwone pasy, bo jak można deptać barwy narodowe. Niestety, protesty tych nadwrażliwców bywają często uwzględniane przez władzę, która różnymi sposobami ogranicza wolność słowa.

W tym mistycznym patriotyzmie najgorsze jest jednak to, że jego źródłem jest poczucie odrębności od innych nacji i chęć odgrodzenia się od nich. Jest to pradawny atawizm plemienny, który każe traktować obcych jak wrogów. Jeszcze na początku XX wieku antropolodzy zaobserwowali w jednym z plemion australijskich Aborygenów wstrząsający obyczaj. Polegał on na tym, że każdy obcy, który chciał wejść do wioski był przesłuchiwany przez starszyznę w celu znalezienia jakichkolwiek więzi pokrewieństwa z jej mieszkańcami. W wypadku, gdy takich koneksji nie udało się ustalić przybysz traktowany był jak wróg i mógł zostać zabity, o ile natychmiast się nie oddalił. Otóż podział na swoich i obcych oraz traktowanie tych drugich jak wrogów, ciągle jeszcze tkwi w świadomości ludzi w krajach cywilizowanych.

Tożsamość państw narodowych wyznacza stosunek do wroga. Naród musi mieć kogoś z kim walczy i przez kogo cierpi. Carl Schmitt, na którego entuzjastycznie powołują się dzisiaj polscy zwolennicy polityki historycznej, był w okresie III Rzeszy propagatorem tezy, że scalającym naród spoiwem jest wizerunek wroga. Samuel Huntington pisze: „Dla ludów poszukujących swej tożsamości i na nowo odkrywających więź etniczną posiadanie wrogów jest sprawą zasadniczą”. Nacjonalistyczna tożsamość kształtuje się przez negację, odrzucenie obcych wzorów kulturowych i chęć odróżnienia od innych. Otoczenie międzynarodowe widziane jest w kategoriach zagrożeń tożsamości. To stąd bierze się szowinizm i patriotyczna nadwrażliwość. Troska o zachowanie narodowej odrębności skłania do wynoszenia własnej tradycji na piedestał i do upartej obrony własnej kultury przed obcymi wpływami.

Tak rozumiana miłość do ojczyzny z natury rzeczy powoduje, że relacje z innymi państwami mają charakter antagonistyczny. Koncentracja na swoim narodowym ego skłania do konsekwentnej obrony własnych racji. Taka postawa utrudnia rozwiązywanie rozmaitych konfliktów, co było bardzo dobrze widoczne w sporze z Czechami o elektrownię i kopalnię Turów. Z teorii konfliktów wiadomo, że do porozumienia nigdy nie dojdzie, gdy zwaśnione strony kierują się wyłącznie chęcią wykazania swojej racji. Rozwiązanie konfliktu jest możliwe wtedy, kiedy jego strony odkryją wspólny cel i będą zainteresowane jego realizacją. Współpraca międzynarodowa we współczesnym świecie wymaga stawiania wspólnych celów nie tylko po to, by rozwiązywać konflikty między państwami, ale przede wszystkim po to, aby rozwiązywać problemy, których osobno, w poszczególnych krajach rozwiązać się nie da. W ostatnim czasie są to choćby: kryzys klimatyczny, pandemia, wojna autorytarnego Wschodu, którą reprezentuje Rosja Putina, z demokratycznym Zachodem czy kryzys uchodźczy. Takich problemów o nieco mniejszej wadze czy skali geograficznej jest bardzo dużo i będzie ich coraz więcej w związku z rosnącymi możliwościami komunikacyjnymi.

Niechęć do uchodźców i imigrantów, traktowanie ich nierzadko jako ludzi drugiej kategorii, domaganie się przywilejów z powodu narodowej przynależności – to często spotykane reakcje społeczne. Oczywiście są pod tym względem istotne różnice między krajami europejskimi. Podczas gdy w krajach zachodnich w coraz większym stopniu imigranci uzyskują obywatelstwo, bo z ich siły roboczej i talentów kraje te korzystają, w państwach dawnego obozu komunistycznego wciąż dąży się do jednolitości etnicznej jako ważnego celu społecznego. Przykładem mogą być Węgry, gdzie Orbán wprost oświadczył, że ziemia węgierska jest dla Węgrów, a nie dla obcych przybyszów. Tego samego zdania jest Kaczyński, który dba o to, aby polskiej ziemi nie sprzedawać cudzoziemcom. O uchodźcach i imigrantach wyraził się w swoim czasie jednoznacznie, nie dopuszczając do ich przyjęcia w Polsce. Pod wpływem szczególnych okoliczności PiS okazał się łaskawy dla Ukraińców, tłumacząc to bliskością kulturową, ale pozostał nieugięty w stosunku do obcych kulturowo uchodźców na granicy z Białorusią.

Nacjonaliści i populiści w krajach rozwiniętych będą musieli pogodzić się z faktem, że proces starzenia się rdzennej ludności w ich krajach wymaga napływu imigrantów, aby zapobiec katastrofie demograficznej. Ten fakt, wraz z postępującą globalizacją, oznacza stopniowy zmierzch państw narodowych. Ta zrealizowana w praktyce XIX-wieczna idea nie przyniosła niczego dobrego. Narodowy ekskluzywizm zaowocował bowiem faszyzmem i szowinistycznym nacjonalizmem.

Procesy zachodzące we współczesnym świecie oznaczają nie tylko potrzebę, ale wręcz imperatyw otwartości. Wymaga on odejścia od fałszywie pojmowanej ambicji, honoru i dumy narodowej, zachęcających do zamykania się na innych i uporczywego trwania przy swoim. Współczesny człowiek, jeśli chce odnosić sukcesy i sprzyjać rozwojowi swojego kraju, musi być zorientowany na świat, w którym powinien poszukiwać partnerów i środowisk dla realizacji rozmaitych projektów. Tylko tak szeroko zakrojona współpraca pozwala liczyć na ważne osiągnięcia naukowe, artystyczne czy gospodarcze oraz szybkie upowszechnianie ich rezultatów. Międzynarodowe zespoły tworzone są coraz częściej w różnych dziedzinach, podobnie jak międzynarodowe sieci współpracy. Otwartość na tę współpracę jest warunkiem rozwoju cywilizacyjnego i utrzymania pokoju.

Otwartość na świat jest warunkiem korzystania z postępu we wszystkich dziedzinach. Jest to zatem jednoznaczne z otwartością na zmiany nie tylko w technice i gospodarce, ale także w kulturze społecznej. Zmiany są wyzwaniem współczesności. Kraj, który ich unika staje się cywilizacyjnie zacofany. Konserwatywni obrońcy narodowej tradycji i obyczajów działają zatem na szkodę ukochanej przez nich ojczyzny i swojego dumnego narodu. W tej sytuacji potrzebne jest przekłuwanie balonu narodowej dumy, otwarcie nie tylko na inne nacje, ale także na krytykę i satyrę polskości, na wyśmiewanie własnych błędów i stereotypów kulturowych. Dzięki temu możemy się bowiem uczyć, jak uczynić nasz kraj lepszym. Trzeba wreszcie zrozumieć, że Gombrowicz i Mrożek zrobili w tym celu znacznie więcej niż nasi narodowi wieszcze, łkający nad losem Polski. Podobnie jak znacznie więcej dla Polski robią obiektywni badacze udziału Polaków w Holokauście aniżeli ideolodzy kłamliwej polityki historycznej wybielający polskich zbrodniarzy. Trzeba zdecydowanie przeciwstawić się kulturze zamkniętej, skierowanej do wewnątrz własnego środowiska, wrogiej i nieufnej do wszystkiego, co do niej nie należy. Jest to bowiem kultura oblężonej twierdzy, dumna i nieprzystępna, odrzucająca obcych i stawiająca przybyszom obowiązek absolutnego przystosowania. To jest kultura ludzi nieciekawych świata, którzy z własnych ograniczeń, niedostatków i mniej lub bardziej uciążliwych nawyków tworzą wartość swojej tożsamości. To kultura mieszkańców miasteczek i zapadłych wiosek, którzy obcym przyglądają się nieufnie zza firanki w oknie lub sztachety w płocie.

Jakże błędne jest rozumienie patriotyzmu przez nadętych narodową dumą tropicieli szkalowania Polski za pomocą dowcipu i satyry; przez tych, którzy miłość do ojczyzny rozumieją w kategoriach izolacji od innych narodów, z którymi chcą rywalizować, a nie współpracować; także przez tych, którzy przez patriotyzm rozumieją uparte trwanie przy narodowych tradycjach, wartościach i stereotypach.

Ojczyzny nie wystarczy kochać (cokolwiek to słowo znaczy), ale trzeba starać się, aby coraz lepiej w niej się żyło wszystkim jej obywatelom, niezależnie od ich pochodzenia etnicznego. Konflikt ze światem i izolacja od niego, o co tak usilnie zabiegają Kaczyński i Ziobro oraz ich akolici, spycha Polskę do XIX wieku.

 

Autor zdjęcia: Jana Shnipelson

Cold War Liberals: Walter Scheel :)

Czwarty prezydent Republiki Federalnej Niemiec, który pełnił najwyższy urząd w latach 1974-79, Walter Scheel, był autorem jednej z najważniejszych modernizacji w dziejach niemieckiej partii liberalnej FDP. Otwierając ją na nowe idee polityczne, gruntownie zmienił jej funkcję w systemie partyjnym. Poprzez ostateczne zerwanie z kłopotliwym dziedzictwem narodowego liberalizmu i usunięcie nacjonalistycznych elementów z profilu ideowego FDP, Scheel otworzył partię na koalicje z SPD i umieścił liberałów realnie w centrum niemieckiej polityki. Miało to niebagatelne konsekwencje zarówno dla polityki wewnętrznej, jak i – w jeszcze większym stopniu – dla polityki zagranicznej Bonn.

Walter Scheel urodził się w 1919 r. pod Solingen w rodzinie trudniącej się rzemiosłem. Odebrał relatywnie skromne wykształcenie – po maturze w roku 1938 odbył roczną praktyką zawodową w bankowości. Dalsze plany samorozwoju pokrzyżowała wojna i powołanie do Luftwaffe, w której służył aż do 1945 r. osiągając stopień porucznika i zostając odznaczony Krzyżami Żelaznymi pierwszej i drugiej klasy. Gdy wybuchła wojna i został żołnierzem miał 20 lat, więc był być może zbyt młody, aby od niego oczekiwać zwłaszcza przedwojennej aktywności opozycyjnej przeciwko reżimowi III Rzeszy. Faktem jest, że Scheel żadnej takiej aktywności nie podjął, a proces nabywania politycznej świadomości rozpoczął się u niego dopiero wraz z kapitulacją Niemiec. Co więcej, latem 1941 r. został przyjęty w poczet członków NSDAP, choć przez cały czas formalnego członkostwa był żołnierzem frontowym, nie działaczem. Zachował się jego wniosek o członkostwo w partii nazistowskiej, natomiast niejasnym pozostaje kwestia tego, na ile młody Scheel złożył go świadomie. Po latach twierdził, że wniosek został dołączony do wielu innych dokumentów, które kazano mu podpisywać jako żołnierzowi. Niewątpliwie słuszna krytyka spotykała go za ujawnienie faktu członkostwa w NSDAP dopiero wiele lat po pełnieniu funkcji ministra spraw zagranicznych w latach 1969-74. Będąc szefem zachodnioniemieckiej dyplomacji Scheel był pierwszym ministrem, który publicznie sformułował potrzebę powstania raportu rozliczającego działania kierowanego przezeń resortu w okresie III Rzeszy. Raport taki miał jednak powstać aż dopiero w 2010 r.

Już w 1946 r. Scheel został członkiem FDP. Nawet jeśli przez pierwsze kilkanaście lat po wojnie zajmował się głównie karierą biznesową i nadrabiał zaległości edukacyjne zdobywając szlify w gospodarce (pracował jako menadżer dużych zakładów przemysłowych, od 1953 r. był uznanym w regionie doradcą ekonomicznym, prowadził m.in. agencję doradczą M&A oraz zakładał instytut badań nad gospodarką Intermarket), to jednak pełnił także pierwsze mandaty polityczne w polityce lokalnej. Jego zachowanie jako członka FDP w Nadrenii Północnej – Westfalii potwierdza tezę, że jako młody człowiek nie uległ urokowi nazizmu. W latach 50. westfalska FDP była najsilniej zdominowaną przez nacjonalistów strukturą w całej FDP (na początku dekady była intensywnie infiltrowana przez byłych nazistów, którzy planowali jej struktury przejąć, aż kres temu położyła tzw. afera Naumanna). Scheel jednak zaangażował się w poziomą strukturę tzw. „młodych”, która stopniowo torpedowała zorientowane na prawo kierownictwo partii w landzie. Do tego stopnia, że w 1956 r. doszło do – szokującej wówczas – zmiany koalicjanta i przejęcia w Düsseldorfie władzy przez koalicję SPD-FDP. Była to zapowiedź przyszłych wydarzeń na szczeblu federalnym.

W latach 60. już całkowicie oddany polityce, Scheel został ministrem ds. współpracy gospodarczej w rządach chadecko-liberalnych Konrada Adenauera i Ludwiga Erharda. Ten czas naznaczony był głębokimi sporami na linii FDP-CDU/CSU. W 1962 r. koalicja zawisła na włosku, gdy lider CSU i minister obrony Franz Josef Strauß usiłował ograniczyć wolność prasy (afera „Spiegla”), w końcu upadła w 1965 r. w toku sporów budżetowych. Liberałowie przeszli do opozycji solidnie poirytowani postawą chadeków, autorytarnymi ciągotami Straußa i słabością Erharda. W tych warunkach Scheel zaczął oswajać swoją partię z wizją koalicji z SPD po kolejnych wyborach.

W 1968 r. Scheel przejął kierownictwo FDP od Ericha Mendego (przedstawiciela frakcji narodowo-liberalnej, który przejdzie do CDU w proteście przeciwko koalicji SPD-FDP). Był to okres szczególny w zachodniej Europie – czas buntu młodzieży przeciwko autorytetom i zastygłej strukturze hierarchii społecznej, okres protestów, upolitycznienia zbuntowanej młodzieży, kontrkultury i rozwoju ruchów opozycji pozaparlamentarnej. W Niemczech poza tym był to czas rozliczeń młodych z pokoleniem rodziców w kontekście jego uwikłania w system nazistowski. FDP była natomiast wtedy jedyną partią opozycyjną w Bundestagu i nagle stała się modna wśród młodzieży. Jej głosem na kampusach stał się „akademicki celebryta” Ralf Dahrendorf. Powstały kontakty z nawet mocno lewicującymi liderami młodzieżowej kontrkultury. Młodzieżówka FDP była z tym środowiskami dość mocno powiązana.

Scheel był w efekcie w stanie przeforsować zawarcie koalicji z SPD w 1969 r. i został wicekanclerzem oraz szefem dyplomacji w rządzie Willy’ego Brandta. Część partyjnych konserwatystów rzuciła legitymacjami przyspieszając proces reorientacji FDP. Niektórzy pozostali, przekonani stanowiskami. W roku 1971 FDP opublikowała słynne „Tezy fryburskie”, czyli dokument programowy będący znakiem jej przejścia na pozycje socjalliberalne, którego autorami byli Scheel, Werner Maihofer i Karl-Hermann Flach. Przede wszystkim FDP ostatecznie brała rozwód z dziedzictwem prawicowego liberalizmu lat powojennych, mocno akcentując wolności indywidualne i liberalizm obyczajowy. Uwypuklono prawa kobiet, w tym prawo do aborcji, równość na rynku pracy i prawa młodzieży. Wypowiedziano wojnę niegdysiejszym strukturom i postawom w szkołach, elementy socjalne znalazły się w podejściu do rynku pracy, w zwiększeniu wpływu pracowników na kierowanie ich zakładami pracy.

Mentalną rewolucję koalicji SPD-FDP obrazują dwa chwytliwe hasła. W polityce wewnętrznej było to „Odważyć się na więcej demokracji”, a więc społeczno-obyczajowa liberalizacja, demontaż zatęchłych struktur konserwatyzmu społecznego, oddanie głosu obywatelowi i daleko idące wzmocnienie jego roli w procesach politycznych poprzez mocne wsparcie obywatelskiego aktywizmu, konsultacje społeczne, rozwój polityki komunalnej. Było to czytelne otwarcie się na młodych buntowników tamtych lat.

W polityce zagranicznej istnym kopernikańskim przewrotem była polityka „Przemiany poprzez zbliżenie”. SPD i FDP odrzuciły postawę zamykania oczu na realia i zaprzestały bojkotowania kontaktów i relacji z NRD, czy wręcz negowania faktu istnienia tego państwa (co można bez trudu odnaleźć w dokumentach programowych FDP z lat 50.). Ponadto nowy rząd postanowił nawiązać relacje z krajami bloku wschodniego, w tym z PRL. Owocem tej polityki był traktat RFN-PRL z 1970 r. oraz nawiązanie stosunków dyplomatycznych, którego 50-lecie właśnie obchodziliśmy. W tym kontekście najbardziej doniosłe było jednak oczywiście uznanie przez Bonn granicy na Odrze i Nysie, co nadal odrzucała wówczas chadecja, a jeszcze 10 lat wcześniej byłoby nie do przyjęcia także dla FDP. Tej przemiany myślenia w tej partii dokonał właśnie Walter Scheel.

Naturalnie wszelkie te postępy w kontaktach z Berlinem-Pankow czy Warszawą musiały się opierać na normalizacji stosunków z Moskwą. Brandt i Scheel nie mieli żadnych złudzeń co do tego, że bez zgody ZSRR, NRD i PRL nie podejmą żadnych decyzji o stosunkach z Bonn. Tym nie mniej, w odniesieniu do Polski stworzono warunki do rozpoczęcia trudnego procesu pojednania. Po liście polskich biskupów, spektakularne uklęknięcie Brandta przed pomnikiem bohaterów getta w Warszawie było pierwszym jego akordem z niemieckiej strony. Ale pokłosiem nowej polityki wschodniej Niemiec był także proces odprężenia lat 70., z powołaniem KBWE na czele.

Prezydentura Scheela bywa w niemieckim dyskursie niedoceniana. Brakowało jej może mocnych akcentów, ale prezydent federalny w Niemczech – tak wtedy, jak i dzisiaj – pełni funkcję wyłącznie reprezentacyjną, więc o mocne akcenty niełatwo. Scheel budził wiele sympatii (dużo popularności przysporzyło mu nagranie tuż przed objęciem prezydentury ludowego hitu „Hoch auf dem gelben Wagen”, który wydano na płycie w celach charytatywnych), ale i nieco kontrowersji (był „dzieckiem” cudu gospodarczego i nie ukrywał, że lubi wystawne życie). Przytoczyć niewątpliwie warto jego słowa o wolności i demokracji wypowiedziane w 1977 r. w związku z zamachami ultralewicowych terrorystów z RAF: „Demokracja zawsze jest w drodze do samej siebie. Nigdy nie jest ukończona. Tylko państwa, gdzie wolność niewiele znaczy, mówią o sobie, że osiągnęły cele klasowe. Tylko ludzie, którzy nic nie wiedzą o wolności, twierdzą, że mają receptę na urzeczywistnienie idealnego państwa. Wolność i nieidealne państwo idą w parze, podobnie jak w parze idą państwo idealne i niewola oraz nieludzkość. Demokracja jest najlepszą formą państwowości także dlatego, że przyznaje przed światem swoje niedociągnięcia”.

W 1975 r. Walter Scheel został pierwszym niemieckim prezydentem, który bezwarunkową kapitulację III Rzeszy nazwał „wyzwoleniem” (nie tyle Niemiec, co Niemców – było to wyzwolenie Niemców od Niemiec). Powiedział wówczas o roku 1945 tak: „Zostaliśmy wyzwoleni od straszliwego brzemienia, wyzwoleni od wojny, mordu, poddaństwa i barbarzyństwa. Jednak nie wolno nam nigdy zapomnieć, że to wyzwolenie przyszło z zewnątrz”.

Po zakończeniu prezydentury Walter Scheel angażował się w wielu organizacjach proeuropejskich i charytatywnych. Żył długim życiem, zmarł w wieku 97 lat, w roku 2016. Na jego państwowym pogrzebie prezydent federalny Joachim Gauck powiedział: „Jego życie jest niczym symbol pomyślnego rozpoczęcia na nowo po zakończeniu II wojny światowej oraz reorientacji Republiki Federalnej pod koniec lat 60. W obu przypadkach wniósł ważny wkład, tak ważny jak niewielu Niemców z jego pokolenia”.

Powściągnąć emocje :)

Sytuacja społeczno-polityczna w Polsce budzi głęboki niepokój. Pogłębiający się kryzys w niemal wszystkich dziedzinach życia ujawnia coraz wyraźniej absurdalność dążeń i niekompetencję rządu Zjednoczonej Prawicy. Jedyne co mu się udaje to ciągłe szczucie na opozycję i Unię Europejską oraz dzielenie społeczeństwa na dwa wrogie plemiona. Dyskurs społeczny już dawno przekroczył granice elementarnego rozsądku. Kłamstwa, epitety, fake newsy całkowicie zdominowały debatę publiczną.

Obserwując brutalne, a przy tym infantylne boje polityków, ludzie są coraz bardziej zdezorientowani. Skutek jest taki, że jedni w ogóle tracą chęć myślenia o sprawach publicznych i – zdając się na ślepe zaufanie do swoich idoli – są gotowi zgodzić się z najbardziej bzdurnymi opiniami; inni natomiast w ogóle wycofują się z życia publicznego, zamykając oczy i uszy na polityczne wydarzenia. Ogarniające coraz większą część populacji poczucie lęku przed zimą i drożyzną oraz poczucie bezradności, źle wróży przyszłości naszego kraju, niezależnie od tego, kto wygra najbliższe wybory.

Kaczyński, wygłaszając wciąż nowe brednie podczas swoich objazdów po kraju, wyraźnie zmierza do podniesienia poziomu emocji do stanu karykaturalnego. Jak wielu populistycznych polityków, zdaje sobie bowiem sprawę, że w zdecydowanej większości ludzie są bardziej emocjonalni aniżeli racjonalni. Dlatego straszy ich Niemcami, ideologią gender, dyktaturą i upadkiem suwerennej Polski, jeśli wybory wygra opozycja, która jest proniemiecka, a jej elektorat głupi i nieogarnięty. Jak zawsze, Zjednoczona Prawica dąży do uczynienia ze spraw światopoglądowych głównej osi sporu w kampanii wyborczej. Politycy opozycji niestety często podchwytują ten ton, schodząc do poziomu swoich przeciwników, co z debaty publicznej czyni jarmarczną awanturę pełną inwektyw, kłamstw i idiotyzmów.

Można zrozumieć, że do takiej reakcji skłania poczucie bezradności w obliczu wszechwładnej arogancji władzy, ale to najgorsza strategia, jeśli chce się pozyskać nowych zwolenników. Strategia reaktywna, polegająca na odpłacaniu pięknym za nadobne, do niczego dobrego nie prowadzi. W odbiorze społecznym więcej racji zawsze będzie miał ten, który atakuje i pierwszy narzuca temat debaty, a nie ten, który się broni i powiela metody atakującego. Opozycja musi wreszcie przestać tańczyć tak, jak jej PiS zagra. Pierwsze co powinno się zrobić, aby tak było, to zrezygnować z prób emocjonalnego wpływu na ludzi. PiS opanował to narzędzie po mistrzowsku i nie ma sensu kopać się z koniem.

Krzyki w obronie konstytucji i przeciwko niszczeniu praworządności niewiele pomogą w sytuacji, gdy większość ludzi nie interesuje się w swoim codziennym życiu ani konstytucją, ani praworządnością. Trzeba wreszcie zrozumieć, że ludzie mają prawo interesować się tym, czym chcą, a nie tym, czym powinni, zdaniem elit politycznych. Oczywiście, że każdy rozsądny człowiek przyzna, że chciałby żyć w państwie praworządnym. Niestety, już nie każdy może być przekonany dlaczego trójpodział władzy ma być lepszy od jednego ośrodka decyzyjnego. Wszak „gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść” – powiada stare ludowe przysłowie. Zaś co do praworządności, to przecież nie kto inny, jak ojciec premiera Morawieckiego publicznie ogłosił, że to naród powinien być ponad prawem, a nie odwrotnie. Sądzę, że wielu zgodziłoby się z tym poglądem. Bo cóż to jest prawo? To przecież tylko zbiór biurokratycznych przepisów. Tymczasem naród reprezentowany przez swojego przywódcę, nie powinien biernie stosować się do tych przepisów, ale dostosowywać je do swoich potrzeb. Stosując takie uproszczenia i odwołując się do banalnych prawd, łatwo można do wszystkiego przekonać ludzi, być może rozsądnych, ale nie wnikających w szczegóły i nieświadomych skutków władzy autorytarnej oraz braku niezawisłości sędziów i prokuratorów.

Aby temu zapobiec, nie wystarczy mówić, że demokracja jest lepsza od dyktatury i odwoływać się do wartości kultury zachodniej. Trzeba posługiwać się konkretnymi przykładami dotyczącymi skutków nieprzestrzegania praworządności. Podając przykłady niesprawiedliwych wyroków sądowych, korupcji, kolesiostwa i nepotyzmu, trzeba je łączyć z systemem sprawiedliwości, w którym brak podziału władzy, a przepisy interpretuje się dowolnie. Niekoniecznie muszą to być przykłady zaczerpnięte z praktyk obecnej władzy, która zawsze stara się wytłumaczyć (albo przemilczeć) swoje niegodziwości, wykorzystując podporządkowanie sobie aparatu ścigania. Dążenie tej władzy do wyeliminowania wolnych mediów świadczy o tym, żeby te niegodziwości nie mogły być ujawniane. Wystarczy więc sięgnąć do przykładów z PRL-u, albo do porównania życia społecznego w dowolnym kraju zachodnim z życiem społecznym w Rosji lub Iranie. Kluczowe jest uświadamianie związku między tymi negatywnymi zjawiskami a istotą systemu władzy. Wielu ludzi tego związku nie dostrzega i zdaje się myśleć podobnie jak lud w carskiej Rosji, że wszystko co złe, to wina bojarów, bo przecież car jest dobry.

W sprawie ataków na Niemcy, a pośrednio na Unię Europejską, nie ma potrzeby protestować. PiS znakomicie kompromituje się sam, biorąc pod uwagę oczywistość korzyści, jakie uzyskujemy z uczestnictwa w Unii. Należy jednak, wbrew propagandzie Zjednoczonej Prawicy, zwracać uwagę, że brak środków z KPO, tak potrzebnych w warunkach inflacji, jest winą polskich władz, a nie zawziętości Komisji Europejskiej. Tu jest właśnie okazja, aby wyśmiać i zdezawuować mit suwerenności, którym zachłystuje się Zjednoczona Prawica. W istocie chodzi bowiem o suwerenność w niszczeniu demokracji i przekształcania Polski w państwo faszystowskie. Dlatego samo narzekanie, że rząd rezygnuje z tak potrzebnych Polsce pieniędzy nie wystarczy. Trzeba przy każdej okazji wyraźnie wskazywać na powody, dla których tak się dzieje. Jest to niezbędne, aby w końcu nastroje społeczne nie zwróciły się przeciwko Unii, na co liczy PiS. Jest zresztą prawdopodobne, że po długich targach PiS zamarkuje kolejne ustępstwa wobec oczekiwań Komisji Europejskiej, aby pozyskać pieniądze i pochwalić się skutecznością. Trzeba mieć nadzieję, że Komisja Europejska i opinia publiczna w Polsce nie dadzą się na to nabrać i żądać będą całkowitego wycofania z deformy sądownictwa przez obecną władzę. Żaden kompromis w tej sprawie nie może wchodzić w rachubę, jeśli chcemy żyć w państwie praworządnym.

Nie ulega wątpliwości, że największe emocje budzą spory światopoglądowe. Ich istota polega na tym, że nigdy nie prowadzą do kompromisu. Światopogląd dotyczy zasadniczych założeń kulturowych i wierzeń, które decydują o poczuciu tożsamości. Nie można więc zakładać, że którakolwiek ze stron sporu będzie skłonna zrezygnować ze swoich wartości. Spory tego typu prowadzą zawsze do zaostrzenia podziałów społecznych, a ich emocjonalna temperatura sprzyja zachowaniom szowinistycznym. Inspirowanie tych sporów zawsze sprzyja cynikom i populistom dbającym o swoje partykularne interesy. Tak właśnie zachowuje się PiS polaryzując polskie społeczeństwo pod hasłem wojny kulturowej.

Tymczasem w państwie demokracji liberalnej światopogląd i wszelkie sympatie ideologiczne są wyłącznie sprawą prywatną obywateli. Państwo nie powinno ani drogą regulacji prawnych, ani poprzez edukację i propagandę narzucać określonych postaw tego rodzaju. Dla liberała jest oczywiste, że zróżnicowanie światopoglądowe i związana z tym różnorodność zachowań i sposobu myślenia ludzi, jest oznaką wolności. Liberał nie widzi żadnego powodu, dla którego inni ludzie powinni myśleć i zachowywać się tak jak on, ani też nie zamierza nikogo naśladować, jeśli to nie odpowiada jego przekonaniom.

Jednak to, co jest oczywiste dla ludzi, dla których najważniejszą wartością jest wolność, zupełnie takie nie jest dla tych, którzy za największą wartość uważają bezpieczeństwo. Mamy więc tu do czynienia z klasycznym rozdarciem w dążeniu do tych wartości, które jest charakterystyczne dla większości społeczeństw. Można również powiedzieć, że jest to odwieczny spór między indywidualizmem a kolektywizmem. Ludzie ceniący przede wszystkim bezpieczeństwo zdecydowanie lepiej się czują w społeczeństwie jednolitym pod względem światopoglądowym, w którym dominuje jeden, powszechnie akceptowany styl życia. Homogeniczna kultura daje poczucie przynależności do wspólnoty, w której jednostka czuje się bezpiecznie. Za to poczucie bezpieczeństwa, jakie daje kolektyw, niektórzy gotowi są zrezygnować ze swojej indywidualnej wolności, podporządkowując się normom obyczajowym w nim panującym. Trudno mieć takie poczucie w kulturze heterogenicznej, gdzie panuje pluralizm wartości i norm społecznych. Nie miejsce tutaj, aby zastanawiać się nad przyczynami, które powodują, że jedni ludzie dążą do wolności, podczas gdy inni do bezpieczeństwa. Wystarczy, że tak jest i że tych drugich jest więcej, zwłaszcza w krajach cywilizacyjnie opóźnionych, do których jeszcze ciągle należy Polska. Ludzie stawiający wyżej bezpieczeństwo aniżeli wolność zawsze będą domagać się homogenizacji obyczajów i penalizacji zachowań odbiegających od przyjętego wzorca, jak aborcja, homoseksualizm czy krytyczny i prześmiewczy stosunek do uczuć i symboli religijnych i patriotycznych.

Kultura społeczna, której istotnym elementem są normy moralne i obyczajowe, kształtuje się oddolnie, w wyniku społecznych interakcji, na które wpływ mają rozmaite czynniki środowiskowe. Pod wpływem zmian, które w tych czynnikach zachodzą, kształtowanie się kultury jest procesem ciągłym, co oznacza naturalną zmienność wzorów kulturowych w czasie. Kultury nie można zadekretować i wprowadzić odgórnie. Władza państwowa nie kształtuje kultury, chociaż może być jednym z czynników kulturotwórczych. Jeśli jednak usiłuje to robić wbrew oczekiwaniom społecznym, napotyka na opór i zazwyczaj nie jest skuteczna.

Demokracji liberalnej, która w rzeczywistości jest dopiero wtedy, gdy towarzyszy jej odpowiednia kultura społeczna, nie da się wprowadzić zanim ta kultura się nie ukształtuje w społeczeństwie. Dla polskich liberałów pocieszająca jest, widoczna w naszym kręgu cywilizacyjnym, tendencja do upowszechniania się wartości liberalnych. Nic nie pomoże wojna kulturowa wszczęta przez Zjednoczoną Prawicę w obronie wartości konserwatywnych. Co więcej, te odgórne naciski na utrzymanie patriarchalnych, klerykalnych i nacjonalistycznych wzorów kultury tym bardziej sprzyjają szybszej inwazji wartości liberalnych w polskim społeczeństwie. Świadczy o tym coraz silniejszy ruch w obronie praw kobiet, osób LGBT+ i wszelkich mniejszości po każdej próbie zaostrzenia przepisów prawa w obronie tradycyjnej kultury. Przykładem niech będzie Ogólnopolski Strajk Kobiet w 2020 roku, po którym poparcie dla PiS-u w sondażach wyraźnie spadło. Paradoksalnie, wszczęcie wojny kulturowej przez PiS nie przysłużyło się konserwatystom.

Jak zatem wyjść spod tego światopoglądowego topora polaryzacji społecznej? PiS nigdy nie zrezygnuje z takiego narzędzia walki politycznej. Dzięki niemu zyskuje bowiem nie tylko zwolenników, ale wręcz wyznawców, czujących się obrońcami polskości. W emocjonalnym ferworze, gdy rozum śpi, można ludziom wmówić wszystko.

Co na to opozycja? Otóż przede wszystkim nie powinna reagować na tę górnolotną, ideologiczną retorykę i skupić się na sprawach pragmatycznych. Tymczasem główną przeszkodą w przyjęciu jednej listy wyborczej opozycji jest nic innego, jak właśnie różnice światopoglądowe dotyczące aborcji i małżeństw homoseksualnych. Nie ma co mydlić oczu ogólnym sformułowaniem o istotnych różnicach programowych. Te różnice dotyczą właśnie tego, a ich wyolbrzymianie świadczy o politycznej ślepocie w sytuacji demontażu demokracji przez Zjednoczoną Prawicę. To z tego powodu PSL nie widzi możliwości, aby znaleźć się na jednej liście z Lewicą. Kosiniak-Kamysz jest przekonany, że elektorat PSL by mu tego nie wybaczył. Otóż sądzę, że elektorat nie wybaczy mu przede wszystkim tego, że będąc w przyszłym rządzie, nie rozwiąże problemów rolnictwa, opieki zdrowotnej czy infrastruktury komunikacyjnej.

Widać zatem wyraźnie, że opozycja nie potrafi wyrwać się z ram narracyjnych narzuconych przez PiS. A przecież wszystkie partie opozycji demokratycznej są zgodne co do podstawowych zasad funkcjonowania państwa. Więc zamiast dąsów i światopoglądowych ultimatów, trzeba różnice światopoglądowe całkowicie wyeliminować z tematyki negocjacji. Trzeba wreszcie zrozumieć, że to nie politycy i władza decydują o wzorach kultury społecznej. Decyduje o tym wiele czynników pozostających poza kontrolą władzy państwowej, które wpływają na kierunek zmian wartości i norm społecznych. Nie ma potrzeby w tej chwili tracić siły w obozie opozycji na spory światopoglądowe. To tylko kwestia czasu, kiedy wzorem państw zachodnich dopuszczalność aborcji i małżeństw homoseksualnych stanie się w Polsce normą. Domaganie się przez Lewicę, aby to się stało natychmiast po zwycięstwie wyborczym opozycji, jest równie nierozsądne, jak upór konserwatystów, aby utrzymać status quo. Obecnie, co potwierdzają wszystkie badania socjologiczne, mamy do czynienia z rosnącą przewagą kultury liberalnej w polskim społeczeństwie, zwłaszcza w młodym pokoleniu. Szkoda, że wielu polityków opozycji zdaje się tego nie dostrzegać.

Więc zamiast strzelistych aktów wierności ideologicznym pryncypiom, byłoby lepiej gdyby liderzy opozycji dyskutowali o sposobie odbudowy systemu wymiaru sprawiedliwości po zniszczeniach dokonanych przez Ziobrę i Dudę, o tym jak walczyć z inflacją, jak szybko przejść na energię odnawialną, jak rozwiązać problemy zapaści polskiego rolnictwa i opieki zdrowotnej, jak odbudować system edukacji, autorytet szkoły i nauczycieli, jak zapewnić wiarygodność mediom publicznym. To są sprawy zasadnicze, na których skutecznym rozwiązaniu zależy wszystkim, bo decydują one o społecznym dobrostanie. Dobrze byłoby, gdyby dotyczące tych spraw pomysły opozycji były publicznie prezentowane, wraz z uzasadnieniem dlaczego mają być one lepsze od rozwiązań i reform wprowadzonych przez PiS. Drogą racjonalnych argumentów i powoływania się na konkretne przykłady można pozyskać więcej zwolenników niż za pomocą światopoglądowych demonstracji, które przekonują już przekonanych. A PiS niech sobie nadal bajdurzy o zagrożeniach ze strony gender, Niemiec, zachodniej kultury i czegokolwiek jeszcze.

Jeśli jednak chce się imponować rozsądkiem, troską o dobro wszystkich obywateli i chęcią pozbycia się szkodnika, jakim jest PiS, to opozycja musi przystąpić do wyborów na jednej wspólnej liście. Trzeba mieć świadomość, że rozbicie na dwie, nie mówiąc o trzech lub czterech listach, znacznie ogranicza szanse pokonania Zjednoczonej Prawicy. Liderzy partii opozycyjnych, którzy nie zgadzają się na jedną wspólną listę, demonstrują nieprzyzwoity, bo antypolski, partykularyzm i zbyt nadęte ego. Jeśli przez nich przegramy najbliższe wybory lub wygramy tylko minimalnie, co nie pozwoli na szybkie wyeliminowanie szkód wyrządzonych przez Zjednoczoną Prawicę, to nigdy nie wolno im będzie tego wybaczyć, eliminując ich raz na zawsze ze sceny politycznej. Polityka to nie zabawa w piaskownicy panowie Zandberg, Hołownia i Kosiniak-Kamysz.

Jak bronić liberalizmu? [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Timothy’ego Gartona Asha, profesora studiów europejskich na Uniwersytecie Oksfordzkim, Isaiaha Berlin Professorial Fellow w St Antony’s College w Oksfordzie oraz Senior Fellow w Hoover Institution na Uniwersytecie Stanforda. Nakładem „Kultury Liberalnej” wyszły wybrane eseje Timoth’yego Gartona Asha „Obrona liberalizmu”, której motto jest punktem wyjścia do rozmowy.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jak został Pan liberałem?

Timothy Garton Ash

Timothy Garton Ash (TGA): Odpowiedź na to pytanie będzie prawdopodobnie bardzo nudna, ponieważ zazwyczaj ludzie lubią historie bardziej dramatyczne. Nikt nie rodzi się liberałem. Ja dorastałem w liberalnej Anglii. Od stosunkowo młodego wieku byłem już instynktownie liberałem. Świadomym liberałem zostałem jednak w 1975 roku, kiedy jako student Uniwersytetu Oksfordzkiego siedziałem na podłodze u stóp Isaiah Berlina. Chociaż był on wówczas jednym z najsłynniejszych intelektualistów na świecie, to przybył porozmawiać z niewielką grupką studentów studiów licencjackich, a mnie po prostu zainspirował. Od tego momentu żartobliwie mówię o sobie, że Ich bin ein Berliner. Od tamtej pory jestem liberałem – co prawda, niektóre z moich przekonań uległy zmianie, ale zasadniczo niezmiennie liberałem pozostaję.

LJ: John Maynard Keynes zwykł mawiać: „Kiedy zmieniają się fakty, zmieniam zdanie”. Czy Pana poglądy zmieniły się w ciągu tych 50 lat?

TGA: Ależ zmieniły się, oczywiście! Trzeba by być bardzo głupim, gdyby się pewnych poglądów nie zmieniało! Podobnie jak bardzo wielu innych ludzi, dla których wyzwolenie Europy Środkowej i przejście na system demokracji w latach 80. i 90. było wielkim przeżyciem, ja także wierzyłem w wizję globalizacji. Nigdy nie byłem neoliberałem – nie uważałem, że wolny rynek będzie panaceum na wszystko. Wierzyłem jednak, że ogólnie rzecz biorąc, rodzaj kapitalizmu, który osiągnęliśmy w latach 90. i na początku XXI wieku, będzie pomocny dla rozwoju demokracji, godności ludzkiej i wolności.

European Liberal Forum · Ep135 How to defend liberalism with Timothy Garton Ash

 

Właśnie skończyłem pisać analizę historii współczesnej Europy. Częścią tego procesu była próba znalezienia odpowiedzi na pytanie: co poszło nie tak po 2008 roku? I tutaj, wadliwe funkcjonowanie zglobalizowanego i nadmiernie zależnego od rynków finansowych kapitalizmu jest ważną częścią tej odpowiedzi. Patrząc wstecz, prawdopodobnie największym błędem, jaki popełnili liberałowie, tacy jak ja, było zbyt ścisłe powiązanie żarliwej wiary w wolność jednostki z jednym konkretnym modelem kapitalizmu.

LJ: Czy obwinianie liberałów i liberalizmu za ekscesy Wall Street lub decyzje niektórych polityków – także lewicy – jest fair? Czy liberałowie powinni wyciągnąć z tej krytyki jakieś wnioski, czy raczej całkowicie ją odrzucić?

TGA: Nie sądzę, żeby faceci wjeżdżający do Londynu lub na Wall Street o 4 nad ranem byli neoliberałami – a tym bardziej liberałami. Błędem jest scharakteryzowanie tej sytuacji jako zjawiska o charakterze przede wszystkim ideologicznym, jako przejaw „neoliberalizmu”. Nie ma tu też podobieństwa do komunizmu, który powstał w oparciu o zbiór idei i tekstów, a ludzie aktywnie je studiowali. Komuniści czytali teksty Lenina, podczas gdy większość kapitalistów nie czytała dzieł Friedmanna (choć wyjątkiem od tej reguły był Vaclav Klaus).

Nie chodzi też o liberalizm w szerszym znaczeniu, jako ruch polityczny. Jednak szczególnie w postkomunistycznej Europie, w tym w Polsce liberalizm został zasadniczo zredukowany do jednego wymiaru liberalizmu – liberalizmu gospodarczego, co oznacza, że ​​tak naprawdę nie był to liberalizm. Nie ma bowiem liberalizmu bez uwzględnienia wymiaru politycznego i społecznego. Zasadniczo problem polegał na tym, że liberałowie tacy jak ja zbyt mocno przywiązali się do tego jednego modelu kapitalizmu.

LJ: Jaka była przyczyna skrajnego kryzysu zaufania do liberalizmu? Czy to pycha skazała liberalizm na porażkę?

TGA: Sądzę, że pycha to właściwe słowo w tym kontekście. To nie tylko pycha liberalizmu, lecz także Stanów Zjednoczonych – państwa, które uważało, że jest supermocarstwem, które może po prostu wkroczyć do Iraku i stworzyć demokrację. Była to także pycha samej Europy – która wierzyła, że stanowi wzór do naśladowania przez resztę świata.

Istnieje wiele aspektów pychy, ale z pewnością jednym z nich była pycha liberalna. Liberalizm za bardzo związał się nie tylko z tym konkretnym modelem kapitalizmu, ale także z establishmentem – z ludźmi u władzy. Taki obrót wydarzeń jest zawsze szkodliwy dla liberalizmu, ponieważ jest on wtedy identyfikowany jako ideologia bogatych i potężnych. Zjawisko to pomaga wyjaśnić głębię kryzysu, w jaki popadł liberalizm po 2008 roku.

T.G. Ash Obrona liberalizmu

Jest jednak jeszcze jeden element. Liberalizm zawsze był utożsamiany z rozumem, edukacją, nauką i postępem. Dlatego też pierwszą reakcją na populizm było nazywanie populistów głupimi, irracjonalnymi ludźmi. Tymczasem, jak powiedział kiedyś Blaise Pascal: „Serce ma swoje racje, których rozum nie zna”. Zaniedbaliśmy racje serca.

Na całym świecie – w Stanach Zjednoczonych, Francji czy Polsce – ludzie, którzy głosowali na populistów, kierowali się racjami serca. Czuli się zaniedbywani, ignorowani, poniżani przez liberalne elity z wykształceniem uniwersyteckim. Wiedzieli, co chcą przekazać za pomocą swojego protestu. Wszystko to złożyło się na wielki ruch kryzysu i autorefleksji. Niemniej jednak wielką siłą liberalizmu i powodem, dla którego wytrwał on tak długo, jest jego zdolność do samokrytyki, podawania rzeczy w wątpliwość i popadania w zapamiętałe zwątpienie. W ogólnym rozrachunku okaże się to jego siłą.

LJ: Czy liberalizm może przetrwać w świecie, w którym odrzuca się uniwersalne przekonania – zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz? Czy liberalizm powinien się dostosować? Czy może on pozostać ideologią uniwersalistyczną?

TGA: Uniwersalizm, wraz z indywidualizmem, egalitaryzmem i melioryzmem (przekonaniem, że świat może stać się lepszym dzięki wysiłkom ludzi) jest jednym z podstawowych składników każdego liberalizmu godnego tego miana. Błędna jest jednak teza, zgodnie z którą Europa uczepiła się uniwersalizmu, bowiem Europa nigdy nie była wystarczająco uniwersalna. Kiedy zaczynaliśmy, w epoce Oświecenia, z idei prawa do życia, wolności i pogoni za szczęściem korzystali przede wszystkim ​​biali właściciele ziemscy i nie były one dostępne dla większości w naszych społeczeństwach, nie mówiąc już o reszcie świata.

Dlatego większości świata liberalizm kojarzy się z nierównym traktowaniem i kolonializmem. Kontekst ten pomaga wyjaśnić, dlaczego, jeśli chodzi o wojnę w Ukrainie, reszta światowych demokracji nie staje automatycznie po stronie Zachodu. Indie i RPA są skłonne stanąć raczej po stronie Rosji – a przynajmniej zachować neutralność. Fakt, że z psychologicznego punktu widzenia stoimy teraz w obliczu odwetu za wieki liberalnego imperializmu, sam w sobie stanowi poważny problem dla liberalizmu.

Co mamy z tym zrobić? Potrzebujemy bardziej złożonego uniwersalizmu. Musimy zrozumieć, w jakich kwestiach nie należy iść na kompromis a gdzie go należy rozważyć. Na przykład pójście na kompromis w sprawie różnic kulturowych jest całkowicie rozsądny. To wyzwanie, przed którym stoimy razem z resztą świata, ale także w naszych własnych społeczeństwach. Musimy postarać się zrozumieć, czym jest złożony uniwersalizm w XXI wieku. To jedno z zasadniczych pytań, przed którym stoi Europa.

LJ: Czy jest możliwe i, co najważniejsze, fair, aby spróbować dokonać zwrotu, jeśli chodzi o migrację do Europy i w jej obrębie?

TGA: To jedno z najtrudniejszych pytań, z jakimi mamy teraz do czynienia. Nie możemy pozwolić na niekontrolowaną migrację. To nie przypadek, że motto Brexitu brzmiało: Odzyskaj kontrolę. Z pewnością musimy zarządzać imigracją, nie ma co do tego wątpliwości. Błędem, który popełniliśmy, było wpuszczenie zbyt wielu osób, a następnie uniemożliwienie im integracji. Musimy zarządzać imigracją i pozwolić na znacznie lepszą integrację, naśladując model kanadyjski.

Pozostaje jednak pytanie, co na diabła zrobimy dla kilku miliardów ludzi przebywających poza obszarem Europy oraz w zakresie presji migracyjnej – liczba osób przybywających do nas z Afryki Subsaharyjskiej i Bliskiego Wschodu będzie ogromna. Jeszcze większym wyzwaniem jest zdefiniowanie, jakiej odpowiedzi udzielimy zewnętrznie.

LJ: Czy liberalny porządek światowy może przetrwać bez globalnego imperium, takiego jak Wielka Brytania w XIX wieku czy Stany Zjednoczone na początku XX wieku? Czy to możliwe?

TGA: Jest taka świetna książka o Stanach Zjednoczonych zatytułowana „The Liberal Leviathan” Johna Ikenberry’ego (2011), która podejmuje ten problem. Autor zwraca w niej uwagę na fakt, że doświadczamy dwóch stuleci globalnego panowania Zachodu, w którym to okresie – co jest unikalne na skalę światową – hegemonicznej sztafecie pałeczka jest przekazywana pokojowo od jednego anglosaskiego liberalnego mocarstwa (Wielkiej Brytanii) do drugiego (Stany Zjednoczone). To zjawisko też dobiega końca. Spuścizna wielu wieków europejskiego kolonializmu będzie nas słono kosztować. Chiny stają się supermocarstwem. Pytanie o to, jaki porządek międzynarodowy (jeśli w ogóle) się wyłoni w efekcie tych zjawisk, jest kwestią zasadniczą.

LJ: Wydaje się, że liberałowie mają problem z wymachiwaniem flagą narodową. Czy da się połączyć patriotyzm i liberalizm w duchu europejskiej Wiosny Ludów z 1848 roku?

TGA: To nie tyle możliwe, ile niezbędne. Charles de Gaulle powiedział kiedyś, że „Patriotyzm jest wtedy, gdy na pierwszym miejscu jest miłość do własnego narodu; nacjonalizm wtedy, gdy na pierwszym miejscu jest nienawiść do innych narodów niż własny”. To bardzo ważne rozróżnienie, o którym należy pamiętać. My, liberałowie, bardzo potrzebujemy na nowo odkryć i komunikować patriotyzm. Jednym z błędów, które popełniliśmy w okresie po 1989 roku, było to, że bardzo dużo rozmawialiśmy o Europie, społeczności międzynarodowej i drugiej połowie świata. Jednocześnie zostawiliśmy kwestie związane z narodem prawicy. To był poważny błąd.

Musimy na nowo odkryć język obywatelskiego patriotyzmu. Tego promowanej przez Józefa Piłsudskiego, a nie Romana Dmowskiego. Czy to możliwe? Zdecydowanie! Przykładowo, brytyjski patriotyzm jest patriotyzmem obywatelskim, ponieważ jest to naród złożony właściwie z czterech narodów. Tymczasem we Francji prezydent Emmanuel Macron jest w mojej opinii, pomimo wielu wad, politykiem, który jest przykładem tego, jak można przekształcić liberalny patriotyzm w szerzej rozumiany europeizm. Tak właśnie musimy zrobić.

LJ: Z pewnością nie brakuje patriotyzmu w narodzie ukraińskim, który dzielnie walczy z rosyjską inwazją. Co już się zmieniło, a co powinno się jeszcze zmienić w Europie i Unii Europejskiej w związku z wojną?

TGA: Bardzo się cieszę, że wspomniał Pan o Ukrainie. W pewnym sensie wróciliśmy do roku 1848, gdy to liberalizm i nacjonalizm szły ze sobą ramię w ramię. Mam nadzieję, że w Ukrainie panować będzie otwarty obywatelski nacjonalizm.

Od wojny wiele się zmieniło. Przede wszystkim złudzenia tego, co nazywam okresem po-murze, po upadku muru berlińskiego, albo już są albo zaraz zostaną pogrzebane. Złudzenie, że ​​wszystko zależy od gospodarki, że współzależności (np. od Rosji) wzmacniają pokój. To także złudzenia związane z założeniem, że można zmarginalizować potęgę militarną, albo te na temat Władimira Putina i Rosji. I bardzo dobrze, że ich się wyzbywamy.

Powinniśmy także zadbać o to, aby cała Europa (w tym Wielka Brytania, Turcja, Ukraina i Bałkany Zachodnie) wypracowały geostrategiczną wizję naszej wspólnej przyszłości. Wizji, która nie tyle bazuje na zwalczaniu Rosji, Chin, migracji, zmian klimatycznych i wszystkich tych negatywnych rzeczy, a raczej wizji tego, jak powinna wyglądać cała, wolna Europa. Ta zmiana w postrzeganiu naprawdę pozwoli nam wkroczyć w nową epokę. Do pewnego momentu mieliśmy taką wizję (związaną ze strategią rozszerzania Zachodu, dążenia do wprowadzania demokracji i przystępowania do NATO). Dziś znów potrzebujemy tego rodzaju ambitnej wizji na nadchodzące 20 lub 30 lat

LJ: A co z Niemcami? Czy Niemcy pod względem ducha i strategii są wystarczająco silne, aby zareagować na potrzeby, które Pan właśnie opisał?

TGA: Szczególnie w świetle obecnej propagandy Prawa i Sprawiedliwości (PiS) w Polsce musimy podkreślić, że Niemcy są niezwykle cywilizowanym krajem i modelową demokracją. Jednak geostrategicznie Niemcy wzięły sobie niejako urlop od historii. Thomas Bagger, znakomity intelektualista i obecny ambasador Niemiec w Warszawie (będzie gościł na Igrzyskach Wolności – red.), powiedział, że „koniec historii to amerykańska idea, ale niemiecka rzeczywistość”. W przeszłości w Niemczech istniało myślenie strategiczne, bo musiało. Jednak w ciągu ostatnich 30 lat podejście to znacznie osłabło. Niewątpliwie stanowi to zatem pewne wyzwanie.

Należy jednak nadmienić, że w Niemczech wciąż są ludzie, którzy podążają torem strategicznego myślenia – tacy jak Norbert Röttgen, Robert Habeck, Annalena Baerbock, czy Zieloni. Tak więc jest tam trochę naprawdę inteligentnego myślenia strategicznego, ale nie osiągnęło ono jeszcze masy krytycznej w niemieckiej klasie politycznej. Biorąc pod uwagę sposób, w jaki niemiecka demokracja została skonstruowana po 1949 r., musi się ona skonsolidować i być kierowana przez urząd kanclerski.

LJ: Od Brexitu Wielka Brytania znajduje się w stanie wewnętrznego zamętu. Jak postrzega Pan przyszłość swojej ojczyzny?

TGA: Obecny, dość katastrofalny rząd, w pewnym sensie podąża za logiką Brexitu – czyli, jak to głosiły slogany, wyjście z UE będzie dla Brytyjczyków korzystne. Zgodnie z tą logiką plan polega na robieniu pewnych rzeczy nieco inaczej. Jak od razu zauważył Emmanuel Macron, taka postawa stawia Wielką Brytanię w konkurencyjnej relacji w stosunku do Unii Europejskiej. Na całym kontynencie eurosceptycyzm opiera się na analizie porównawczej – czym stałby się mój kraj, gdyby nie był w UE? Wielka Brytania po Brexicie jest tu obecnie ważnym punktem odniesienia.

Nie mogę życzyć mojej ojczyźnie źle, bo jestem patriotą. Chcę, żeby Wielka Brytania dobrze sobie radziła! Jeśli jednak wypadnie zbyt dobrze w porównaniu z UE, będzie to miało dezintegrujący wpływ na Unię Europejską. W sondażu Eurobarometru zadano pytanie w stylu „Czy uważasz, że twój kraj radził sobie lepiej, gdyby nie był w UE?”. W Wielkiej Brytanii tuż przed Brexitem odpowiedź twierdząca na to pytanie wynosiła nieco ponad 30%, a ostatnim razem było to nadal 28% w obecnej UE (bez Wielkiej Brytanii).

Życzę sobie, żeby Wielka Brytania radziła sobie bardzo dobrze, ale chcę też, żeby UE radziła sobie jeszcze lepiej.

LJ: Wojna w Ukrainie pokazuje, jak ważna strategicznie jest w Europie Wielka Brytania.

TGA: W UE będzie brakować Wielkiej Brytanii. Nie tylko w sprawach zewnętrznych, ale także wewnętrznych. Warto pamiętać, że księżna Diana powiedziała: „W tym małżeństwie było nas troje, więc było trochę tłoczno”. Z Francją, Niemcami i Wielką Brytanią, ten menage à trois pomógł ​​UE sprawnie funkcjonować. Małe lub średniej wielkości kraje – kiedy nie były zachwycone konkretną francusko-niemiecką inicjatywą miały możliwość zwrócenia się do Wielkiej Brytanii. Jeśli nie podobały ci się układy brytyjsko-niemieckie, szedłeś za Francją. Zobaczymy co będzie teraz, kiedy w roli przywódczej pozostaną tylko Francja i Niemcy.

LJ: Porozmawiajmy o Polsce. Dlaczego kraj o tak bogatej historii walki o demokrację tak szybko porzuca wartości, które jeszcze niedawno pielęgnował? Czy to było do przewidzenia?

TGA: Bardzo przykro patrzy się na to, co się dzieje w Polsce. Nie sądzę, żeby Polacy porzucili wartości demokratyczne, bo jeśli spojrzymy na sondaże, to społeczeństwo jest wciąż zasadniczo proeuropejskie. Setki tysięcy ludzi wychodzą na ulice w obronie niezależnych sądów i Konstytucji. Tak więc prawdziwe pytanie brzmi: dlaczego to polityka zbłądziła?

Pomijając jego przekonania polityczne, Jarosław Kaczyński jest niewątpliwie niezwykle zdolnym i błyskotliwym „przedsiębiorcą politycznym”. Udało mu się zjednoczyć rozmaite elementy polskiego społeczeństwa – często o różnych interesach – pod wielkim parasolem PiS, co pozwoliło tej partii wygrać wybory. To dziwne połączenie prawicowej polityki kulturowej i zagranicznej z lewicową polityką gospodarczą i socjalną okazało się bardzo udane.

Spróbujmy uprościć tę bardzo skomplikowaną historię. Przede wszystkim istnieją ogólne czynniki, które dały przyczyniły się do powstania nacjonalistycznego, eurosceptycznego populizmu na całym kontynencie – w szczególności pod wpływem zglobalizowanego, opartego o finanse, kapitalizmu. Polska także doświadczyła tego zjawiska. Po drugie, istnieją dość szczególne kompleksy typowe dla społeczeństwa postkomunistycznego – na przykład tak zwana „polityka historyczna”.

Myślę, że najbardziej brzemiennym w skutki błędem niektórych moich najbliższych przyjaciół z polskiej opozycji demokratycznej i liberalnej był brak poważnego symbolicznego rozliczenia się z komunistyczną przeszłością. Ten brak umożliwił partii PiS zbudowanie szerokiej koalicji opartej na poczuciu historycznej niesprawiedliwości, a właściwie na powiązanie niesprawiedliwości ekonomicznej z tym pierwszym aspektem. Nie chodzi tylko o „tych ludzi w Warszawie, którzy się bogacą, podczas gdy ja wciąż jestem bezrobotny i mieszkam w gównianym jednopokojowym mieszkaniu w Gdańsku”, lecz także o to, że ci faceci w Warszawie byli dawniej ubekami, komunistami lub Jerzym Urbanem.

Ta szczególna kombinacja ogólnych cech populizmu i specyficznych cech populizmu postkomunistycznego wyjaśnia dotychczasowy sukces tej opcji politycznej. Polska nie jest jednak tak głęboko pogrążona w kryzysie demokratycznym, jak Węgry.

Węgry nie są już demokracją. W zasadzie „demokracja nieliberalna” jest sprzecznością samą w sobie. Demokracja jest albo liberalna, albo nie jest „demokracją”. Przydatnym pojęciem jest zatem „liberalna demokracja w stanie rozkładu”, co ma miejsce w Polsce. Jednak w Polsce liberalna demokracja jest nadal w pełni możliwa do odzyskania. Kluczem do tego jest po prostu wygranie następnych wyborów.

LJ: A co z technologią i mediami społecznościowymi? Czy są mogą współistnieć razem z demokracją?

TGA: Nie sądzę, by Internet czy media społecznościowe były niezgodne z założeniami liberalnej demokracji. To technologia, a wszystkie technologie są obosieczne. Weźmy za przykład technologii zwykły nóż – mogę nim przekroić kanapkę, ale mogę i Pana zamordować. Internet i media społecznościowe też są obosieczne – a jednocześnie mają także ogromny potencjał wolnościowy (spójrzmy, jak choćby zorganizowała się dzięki nim opozycja na Białorusi!).

LJ: Pana najnowszy zbiór esejów „Obrona liberalizmu” ukazał się niedawno w Polsce nakładem „Kultury Liberalnej”. Jakie jest Pana przesłanie do tych, którzy chcą dziś bronić liberalizmu?

TGA: Uczmy się na własnych błędach. Walczmy w imię słusznej sprawy. Uwierzmy, że możemy znowu wygrać – bo możemy. A jeśli ktoś z Was będzie przeżywał ‘ciemną noc duszy’, spójrzcie na Białoruś, na Ukrainę – państwa, które choć znalazły się w stanie zagrożenia egzystencjalnego, to jednak płomień wolności wciąż płonie w nich bardzo jasno. I tak będzie ponownie.


Podcast został nagrany 06 października 2022 roku.


Dowiedz się więcej o gościu: www.timothygartonash.com


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Szkoła zamkniętych drzwi i okien. Nadciągająca katastrofa edukacyjna :)

W okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości zarządzanie oświatą narodową stało się ponadto frontem ideologicznej wojny: wojny o umysły młodych ludzi czy też – w opinii rządzących – wojny w obronie wartości. Polska populistyczna prawica chce uczynić ze szkoły narodowo-katolicki kokon – monadę bez drzwi i okien.

Polska szkoła doby III RP nie miała szczęścia do rządzących. Można by godzinami pisać o tym, jak kolejni ministrowie wpadali na genialne pomysły dotyczące przebudowy systemu kształcenia, modelu wychowania czy zarządzania kadrami nauczycielskimi. Co najsmutniejsze, rządzący częściej spoglądali na edukację jak na finansowy balast niż cywilizacyjną barierę. Tymczasem w okresie rządów Prawa i Sprawiedliwości zarządzanie oświatą narodową stało się ponadto frontem ideologicznej wojny: wojny o umysły młodych ludzi czy też – w opinii rządzących – wojny w obronie wartości. Polska populistyczna prawica chce uczynić ze szkoły narodowo-katolicki kokon – monadę bez drzwi i okien.

 

Zamknięte drzwi

Szkoła rozumiana jako kokon, do którego nikt z zewnątrz nie powinien mieć wstępu, jest fundamentem wizji edukacji, jaką reprezentuje Prawo i Sprawiedliwość. Symboliczne znaczenie odgrywała tu nowelizacja prawa oświatowego przez publicystów i opozycję demokratyczną określana mianem Lex Czarnek. Jednym z najważniejszych założeń tej noweli było ograniczenie możliwości organizowania na terenie szkoły zajęć przeprowadzanych przez przedstawicieli organizacji pozarządowych i innych podmiotów zewnętrznych. Wszystko rzecz jasna miało się odbyć pod sztandarem zwiększenia wpływu rodziców na to, co się dzieje w szkole, jednakże w rzeczywistości – zarówno nadzór rodziców, jak również procedura zatwierdzania takich wydarzeń przez kuratorów – chodziło o usunięcie ze szkół wszelkich przejawów myślenia niezgodnego z duchem edukacji i wychowania wdrażanym przez rządy Prawa i Sprawiedliwości. Wielokrotnie powoływano się na art. 48 ust. 1 polskiej konstytucji wskazujący, że „rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami”. Na tej podstawie przyjmowano, że wszelkie przejawy idei niezgodnych z przekonaniami rodziców (w rzeczywistości: rządzących) powinny zostać ze szkoły usunięte. Zapominano jednakże o drugim zdaniu tego samego ustępu, który przewiduje, że „wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania”. Trudno wyobrazić sobie szkołę kształcącą i wychowującą w duchu szacunku dla wolności sumienia, wyznania i przekonań młodych ludzi, w której ci sami młodzi ludzie nie będą mieli dostępu do treści, idei i wartości odbiegających w jakimkolwiek stopniu od tego, co do ich głów usiłuje zapakować partia rządząca.

Co prawda Lex Czarnek – zapewne w związku z bardzo szeroką krytyką opinii publicznej, środowisk nauczycielskich i samych rodziców – nie udało się rządzącym wprowadzić w życie, jednakże nie oznacza to, że wszyscy ci, którym zależy na otwartej i mądrej szkole, mogą spać spokojnie. Nie można mieć najmniejszych wątpliwości, że rządzący podejmą kolejne inicjatywy, których efektem byłoby ograniczenie autonomii szkół poprzez stworzenie nowych form kontroli nad dyrektorami oraz uniemożliwienie nauczycielom realizacji treści kształcenia dowolnie wybranymi środkami. Narzędziem takiego wpływu na nauczycieli stało się chociażby – również szeroko dyskutowane w ostatnich miesiącach – wprowadzenie do szkół ponadpodstawowych przedmiotu historia i teraźniejszość. Przedmiot ten utworzony został kosztem realizowanej dotychczas w zakresie podstawowym wiedzy o społeczeństwie, która była dotychczas przedmiotem stanowiącym swoiste laboratorium społeczeństwa obywatelskiego i demokracji dla młodych ludzi. Tym samym partia rządząca zamknęła drzwi szkół ponadpodstawowych dla nauki demokracji. Ta wyjątkowo szkodliwa decyzja ministerstwa przyniesie katastrofalne skutki dla jakości życia publicznego w Polsce, choć skutki te odczujemy dopiero za kilka lub wręcz kilkanaście lat. Brak kształcenia obywatelskiego będzie skutkował kompletnym brakiem znajomości podstawowych mechanizmów współczesnego państwa wśród młodych ludzi. Rządzący zapewne mają świadomość, że wyborcą gorzej wyedukowanym łatwiej zmanipulować, zaś wyborca nie posiadający podstawowej wiedzy o społeczeństwie, państwie i prawie nie będzie miał umiejętności oceny działań rządzących.

Koncepcja przedmiotu historia i teraźniejszość dowodzi również, że rządzący Polską chcą zamknąć drzwi polskiej szkoły dla różnorodności interpretacji historii Polski oraz historii powszechnej, jak również pluralizmu myślenia o współczesnym społeczeństwie i miejscu Polski na świecie. Podstawa programowa przedmiotu historia i teraźniejszość zawiera treści wprost zaczerpnięte z prawicowej prorządowej publicystyki, wymagania niezgodne ze stanem współczesnej wiedzy naukowej, propaguje jednostronne ujęcie wydarzeń i postaci najnowszej historii Polski i powszechnej, a ponadto jej autorzy posługują się językiem i terminologią nienaukową, potoczną i publicystyczną. Pomysł takiego przedmiotu i tak zarysowanych treści kształcenia to jednoznaczny manifest zamknięcia intelektualnego, jakie rządzący pragną propagować wśród młodych ludzi. Narzędziem takiej historycznej indoktrynacji mają być nauczyciele historii i teraźniejszości, którzy – jak zapewne oczekuje ministerstwo i partia rządząca – biernie i bezmyślnie wlewać będą do umysłów młodych Polaków wszelkie fobie i frustracje polskiej narodowej prawicy, bo ich emanacją jest właśnie podstawa programowa tego nowego przedmiotu. Rządzący wpadli również na pomysł, aby jeden z profesorów od lat z Prawem i Sprawiedliwością związanych – notabene niegdyś autor niezwykle cenionych podręczników akademickich – napisał podręcznik do historii i teraźniejszości, który zostanie wydany przez jedno z wydawnictw od lat publikujące tytuły autorstwa intelektualistów z PiS-em związanych. Tak też się stało, a rzeczony podręcznik stał się jednym z najgłośniej dyskutowanych i najbardziej krytykowanych w dziejach Polski. To pełne przekłamań i nadinterpretacji „dzieło” na zawsze już przejdzie do historii jako przykład tego, jak nie powinien być napisany podręcznik. Skala niekompetencji i błędów (szczególnie z zakresu nauk o polityce i administracji), jak również obezwładniająca niesubtelność pisowskiej propagandy, która z tego podręcznika bije, zaskoczyć mogą najbardziej nawet wytrwałego czytelnika. Fragmenty z tego podręcznika będą przez lata wskazywane jako namacalne dowody tego, jak Prawi i Sprawiedliwość usiłuje indoktrynować młodych ludzi i jak naiwnie wierzy, że proces ten da się przeprowadzić przy pomocy łopaty lub topora.

 

Zamknięte okna

Zarządzanie polską edukacją przez Prawo i Sprawiedliwość opiera się jednak nie tylko poprzez zamykanie drzwi do szkoły i czynienie z niej kokonu, do którego nie może się dostać nikt i nic z zewnątrz. Kokon ten został przez partię rządzącą zaprojektowany również jako nieposiadający okien – tak, aby przebywający w nim uczniowie i nauczycieli nie dostrzegali świata zewnętrznego. Polska szkoła po reformach przeprowadzonych w pierwszej kadencji rządów Prawa i Sprawiedliwości cofnęła się w czasie przynajmniej o jedno pokolenie. Przede wszystkim procesu tego dokonano wprowadzając nową podstawę programową wszystkich przedmiotów nauczanych w ośmioklasowych szkołach podstawowych, jak również w liceach ogólnokształcących, technikach i szkołach branżowych. Jak się okazuje, rządzący przywrócili nie tylko obowiązujący pokolenie wcześniej model ustroju szkolnictwa, ale również – i to zatrważa najbardziej – podstawę programową ukierunkowaną na kształcenie i wymaganie od młodych ludzi niezwykle szczegółowej wiedzy akademickiej, rzadko będącej podstawą istotnych dla współczesnego człowieka umiejętności. Edukacja w zakresie przedmiotów przyrodniczych zupełnie została oderwana od doświadczeń ostatnich dwudziestu kilku lat, kiedy to dążono do nadania jej waloru praktycznego i dążono, by była ona w pewnym przynajmniej stopniu odpowiedzią na współczesny rynek pracy i zachodzące przemiany cywilizacyjne. Edukacja historyczna oparta została na anachronicznym modelu nauczania przede wszystkim historii politycznej. Nauczanie dziejów Polski i świata zdominowało wymaganie znajomości wojen, bitew i dynastii oraz szczegółów dotyczących funkcjonowania wąskiej elity politycznej. Historia społeczna, historia codzienności, historia kultury, historia ludowa – to margines, którego w polskiej szkole się nie naucza. Edukacja w zakresie języka ojczystego zdaje się zupełnie abstrahować od zmian społecznych i kulturowych, jakie w społeczeństwie polskim zachodzą. Remedium na spadające wśród młodzieży czytelnictwo ma być więcej lektur. Partia rządząca i jej funkcjonariusze oddelegowani do zarządzania polskim systemem edukacyjnym chcą zrobić ze szkoły monadę bez okien – chcą, żeby nie było z niej widać otaczającego świata.

Ten sposób myślenia dowodzi dobitnie, że ci ludzie, którzy dziś kształtują losy polskiej edukacji, intelektualnie i mentalnie tkwią nadal w wieku dziewiętnastym. Sama wiara, że współczesna szkoła może być skutecznym narzędziem nieszczególnie wysublimowanej propagandy, przy pomocy której uda się stworzyć nowego człowieka, jest przejawem gargantuicznej wręcz naiwności (żeby nie powiedzieć głupoty). Szkoła we współczesnym świecie może być – jak najbardziej – ważnym podmiotem kształtującym młodego człowieka, kształtującym jego postawy i przekonania. Niekoniecznie jednak musi nim być, gdyż współczesna cywilizacja sprawiła, że kształtowanie postaw i przekonań dokonuje się również (a może i przede wszystkim?) poprzez szereg innych narzędzi, instrumentów i instytucji. Rolę nie do przecenienia pełnią dziś media masowe, w tym głównie media społecznościowe, przy pomocy których przeciętny współczesny młody człowiek – także Polak – kontaktuje się ze światem zewnętrznym. Jeśli pewne treści zostaną usunięte z podstawy programowej czy podręcznika, to nie oznacza, że treści tych współczesny człowiek nie zdobędzie w inny sposób. Znajdzie je przy pomocy współczesnych nowych mediów bądź za pośrednictwem innych użytkowników, którzy treści te już wcześniej znaleźli. Jeśli podręcznikowa wizja historii będzie miała charakter jednostronny i monolityczny, to tym bardziej i tym chętniej współczesny młody człowiek znajdzie jej inną – często dużo bardziej atrakcyjną – wersję. Jeśli poprzez implementację swojej bezmyślnej wizji edukacji rządzący w istocie chcą skłonić młodych ludzi (i jednocześnie nauczycieli) do większej samodzielności  w poszukiwaniu źródeł informacji i ich konfrontowaniu z koncepcjami promowanymi w podstawie programowej i podręcznikach, to chwała im za to! Tak trzymać! Nie sądzę jednak, aby kadrami polityczno-oświatowymi Prawa i Sprawiedliwości powodowały takie szlachetne pobudki.

 

Widmo katastrofy

Co jednak przytłacza najbardziej, to fakt, że wszystkie zmiany w oświacie, jakie w ostatnich siedmiu latach wdrażały rządy Prawa i Sprawiedliwości, zbliżają nas nieuchronnie do edukacyjnej katastrofy. Szkoła – bardziej niż 10 czy 20 lat temu – staje się narzędziem opresji względem młodych ludzi. Opresja, na jaką rządzący skazują nasze dzieci, jest wielostronnie ukierunkowana. Jest to opresja przez naukę – od młodych ludzi wymaga się ogromu szczegółowych informacji, które bez większych problemów przeciętny siódmoklasista znalazłby w internecie przy pomocy telefonu komórkowego. Ten bezmiar zupełnie niepotrzebnych informacji, które w większości przypadków nie zostaną nawet zrozumiane, nie mówiąc już o ich operatywnym zastosowaniu, sprawia, że szkoła staje się niczym funkcjonariusz egzekwującym te bezsensowne wymagania. Jest to również opresja braku czasu – dla młodego człowieka czas wolny staje się marzeniem i rzadkością. Często nastolatkowie spędzają nad książkami i zadaniami domowymi całe swoje popołudnia i wieczory. Odpoczynek i czas wolny stają się dobrem inkluzywnym. W największym zapewne stopniu odczuwają to ci uczniowie, którym przyswajanie kolejnych partii materiału przychodzi wolniej i trudniej. Jest to jednak również opresja przeciętności – współczesny system edukacyjny oczekuje od wszystkich przyswojenia odgórnie ustalonych wymagań. Choć w prawie oświatowym wielokrotnie mówi się o indywidualizacji procesu kształcenia, to jednak wobec tak przeładowanej podstawy programowej  i jednocześnie przeludnienia oddziałów klasowych realna indywidualizacja jest jedynie mrzonką. Młodzi ludzie nie mają czasu na rozwijanie własnych zainteresowań, pielęgnowanie swoich talentów, odkrywanie piękna otaczającego świata i relacji międzyludzkich – nie mają czasu, bo uczą się do sprawdzianów, wykonują zadania domowe, przyswajają treści, których wymagać się od nich będzie na egzaminach zewnętrznych. Prawu i Sprawiedliwości udało się skutecznie odbudować myślenie o szkole jako o narzędziu opresji nad młodym człowiekiem, a – co najgorsze – wykonawcami takiej wizji stali się dyrektorzy i nauczyciele. Nie dziwi więc, że to w ich kierunku młodzi ludzie i rodzice werbalizują swoje niezadowolenie wobec systemu.

Pogłębienie indoktrynacji i skali propagandy politycznej w szkole sprawi jednak, że polska szkoła nie będzie już postrzegana wyłącznie jako narzędzie opresji, ale zupełnie utraci swój autorytet jako instytucja. Choć oficjalnie rządzący wielokrotnie deklarują, że ich celem jest właśnie odbudowanie autorytetu szkoły i przywrócenie prestiżu zawodu nauczyciela, to jednak w rzeczywistości ich działania skutkują czymś zupełnie odwrotnym. Szkoła ucząca martwych formułek, typologii i oderwanych od rzeczywistości faktów przestaje być „nauczycielką życia”, a staje się wręcz nieżyciowa. Okaże się być jedynie etapem koniecznym do tego, że otworzyć sobie furtkę do etapu kolejnego – np. do studiów wyższych. Paradoksalnie też rządzący regularnie osłabiają i rujnują szkolnictwo publiczne, choć podobno deklarują, że zależy im właśnie na ich umacnianiu. Coraz częściej bardziej świadomi i jednocześnie zamożni rodzice podejmują decyzję o przeniesieniu dziecka do szkoły niepublicznej, w której wdraża się innowacje pedagogiczne, a uczący w niej nauczyciele starają się jak tylko można minimalizować szkodliwe decyzje ministerstwa edukacji. Katastrofą wreszcie skończy się pogłębiająca się zapaść kadrowa w zawodzie nauczyciela. Wojna, jaką rządzący wypowiedzieli nauczycielom podczas strajku, trwa nadal – jej głównym przejawem jest ignorowanie oczekiwań płacowych nauczycieli, które skutkuje widocznymi już nie tylko w małych miejscowościach brakami kadrowymi w coraz większej liczbie polskich szkół. Coraz częściej problemy ze znalezieniem nauczycieli dotykają również dużych samorządów terytorialnych, w których wysokość kosztów utrzymania i kosztów życia niejednokrotnie przekracza wysokość pensji nauczyciela z kilkuletnim stażem. Już dziś znalezienie nauczyciela fizyki, chemii czy informatyki graniczy z cudem; za chwilę zabraknie nauczycieli języków obcych i matematyków; jednakże również wśród humanistów chęć podejmowania kształcenia na specjalnościach nauczycielskich systematycznie spada.

Katastrofa polskiej edukacji nadchodzi – jej symptomy widoczne są już od bardzo dawna, jednakże działania rządów narodowej prawicy katastrofę tę coraz bardziej przybliżają. Trudno powiedzieć, na ile działania te są efektem świadomej, przemyślanej strategii, której celem jest zrujnowanie polskiej oświaty i kształtowanie nieświadomych społecznie i obywatelsko biernych mas społecznych, które niezdolne będą do jakiejkolwiek formy sprzeciwu względem populistycznej władzy o autokratycznych skłonnościach. Trudno powiedzieć, czy działania te nie są formą ahistorycznej naiwności, bazującej na przeświadczeniu, że tak jak komunistom udało się formować homosovieticusa, tak też im uda się ukształtować homo pisopoliticusa, choć przecież warunki, w jakich dziś funkcjonujemy są daleko niewspółmierne. Trudno też powiedzieć, na ile szczere są te ich wszystkie deklaracje o obronie wartości, polskości, religii, tradycji, katolickości, swojskości, prawdy czy natury – jeśli są szczere, to największym bodajże paradoksem organizowanych przez nich kolejnych krucjat w ich obronie, jest fakt, iż działaniami swoimi raczej przyspieszają odwracanie się młodych Polaków od tychże wartości. Statystyki szkół wyraźnie pokazują, że każde proreligijne wzmożenie po strony obozu władzy skutkuje wzrostem młodzieży rezygnującej z nauczania religii w szkole. Zamykanie drzwi i okien polskiej szkoły, przekształcanie jej w monadę czy też swoisty kokon, nie sprawi, że będą z niej wychodzić narodowo-katoliccy homofobiczni prawdziwi Polscy. Bardziej spodziewałbym się, że opuszczą ją zmęczeni polskością ateistyczni kosmopolici, którzy na złość rządzącym owiną się tęczową flagą. Nie rozpaczałbym może nad tym jakoś szczególnie, gdyby nie fakt, że przy tej okazji doszczętnie zrujnowana zostanie polska edukacja, a o autorytecie polskiej szkoły pamiętać będą może tylko emerytowani nauczyciele.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

O polskiego Żyda z Białorusi walce z ludobójstwem – testament Rafała Lemkina :)

Ludobójstwo to działania mające na celu wyniszczenie danej grupy etnicznej, czy też religijnej. Wyniszczenie zarówno w fizycznej postaci, a więc za pomocą masowego mordowania przedstawicieli owej grupy, jak i wyrządzenie im trwałej szkody psychicznej. Częścią procesu ludobójstwa jest także zabieranie dzieci składających się na np. naród i przekazywanie ich innemu, by zakłócić lub zniszczyć jego demograficzny rozwój.

Wydarzenia dziejące się właśnie na terenie Ukrainy oprócz charakteru bestialskiej napaści oraz zbrodni wojennych noszą także znamiona ludobójstwa. Ludobójstwo to działania mające na celu wyniszczenie danej grupy etnicznej, czy też religijnej. Wyniszczenie zarówno w fizycznej postaci, a więc za pomocą masowego mordowania przedstawicieli owej grupy, jak i wyrządzenie im trwałej szkody psychicznej. Częścią procesu ludobójstwa jest także zabieranie dzieci składających się na np. naród i przekazywanie ich innemu, by zakłócić lub zniszczyć jego demograficzny rozwój. Zaliczyć można do tego procesu także przesiedlenia, a więc próbę rozproszenia społeczności, by zatraciła ona swoją kulturową tożsamość. Z takimi działaniami mierzy się dziś naród ukraiński. Symbolem tej dziejącej się na naszych oczach tragedii, który zapisał się już w zbiorowej świadomości jest Bucza, a więc podkijowska miejscowość, w której znaleziono ślady masowych egzekucji ludności cywilnej. Precyzyjne sklasyfikowanie tej zbrodni w oparciu o wypracowane kryteria i ewentualna prawna możliwość ukarania sprawców, a także samo zwrócenie uwagi na tragedie ludobójstw zapewne nie byłoby możliwe gdyby nie pewien polski Żyd urodzony w miejscowości Bezwodne, a więc jakieś 500 km od wspomnianej Buczy.

Rafał Lemkin, bo o nim mowa, urodził się w 1900 roku na terenie dzisiejszej Białorusi, ówcześnie zaś Imperium Rosyjskiego. Mimo, że w miejscu w którym zaczynał swoje życie większość osób pytanych o pochodzenie odpowiadało lakonicznie i bez poczucia etnicznej tożsamości „tutejszy”, to jego wkład w ochronę narodów na całym świecie jest ogromny. Zapewne zapisałby się w historii niemal wyłącznie jako zafiksowany na punkcie ludobójstwa wariat, gdyby nie autobiografia wydana już po jego śmierci ukazująca jego spuściznę w nieco szerszej perspektywie.

Młody Rafał Lemkin o prześladowaniach grup narodowościowych i religijnych dowiedział się bardzo szybko, czytając chociażby Quo Vadis Henryka Sienkiewicza, a także wnikliwie ucząc się historii. Bardzo szybko rozbudziło się w nim współczucie, które według niego bezapelacyjnie trzeba wprowadzać w życie, by skrócić dystans między sercem a czynem, żyć ideą, a nie tylko o niej mówić, czy ją odczuwać. Tak zrodziła się w nim misja obrony ludów, która nie mogła mu już dać spokoju. Była to w jego życiu najbardziej logiczna implikacja – konstrukcja logiczna, o której z pewnością usłyszał później na studiach prawniczych. Wszystko to zaś pomimo wszelkich trudności, będących dla niego probierzem siły moralnej, ta zaś mocniejszą od wszelkich potęg tego świata.

Istotnym elementem tożsamości Lemkina jest jego wiejskie pochodzenie. Mimo, że pochodzi z rodziny żydowskiej, dzięki opłacaniu carskich urzędników mogła ona być posiadaczami ziemskimi na wsi, co dla Żydów w Imperium było w tym czasie niemal niemożliwe. Dzięki temu wszystkiemu co poranek budziło Lemkina pianie koguta oraz wdzierające się nieśmiało do jego izby lśniące potoki żywego złota. Lemkin widział gospodarstwo rolne jako kochającą matkę przyjmującą uroczysty popołudniowy pochód bydła i wszelkiej zwierzyny. Przyciskając się do drzewa, słysząc własne bicie serca, wsłuchiwał się w jego sekrety powierzając mu własne. Uważał, że był wspólnym wytworem życiowej energii rodziców i żywiołów przyrody, w której otoczeniu przyszedł na świat. Uważał, że on, inni ludzie oraz zwierzęta są jednością. W wieku 7 lat zadeklarował nawet rodzicom stanowczo, że przechodzi na wegetarianizm. Rodzice oraz realia wsi z początków XX wieku nie były jednak na to jeszcze gotowe. Poczucie jedności ze światem były kolejnym elementem składowym jego tożsamości. Lemkina inspirowali także starotestamentowi prorocy i ich heroizm. Ich słowa paliły jak rozżarzone żelazo. Uważał, że ich słowa przetrwały tak długo i dotarły aż do jego małej wsi z początku XX wieku ponieważ były autentyczne, wypływały z serca oraz, co najważniejsze, poparte zostały czynem. Wspominał Izajasza biegającego nago po ulicy oraz Jeremiasza noszącego zbutwiały pas, którzy chcieli ukazać jak Bóg obnaży Izrael. Imponowało mu jak rzucali wyzwania królom płacąc za to często najwyższą cenę. Motywowały go naglące apele wzywające do moralnej odnowy. 

W trakcie swojej młodości Lemkin doświadczył antysemityzmu carskiej Rosji, sam widział i odczuwał więc prześladowania. Co jakiś czas dochodziło do różnych incydentów, w których życie tracił Żyd. Za jego młodości wydarzył się chociażby incydent w Białymstoku, kiedy to motłoch rozpruwał ofiarom brzuchy i napychał je pierzem z rozdzieranych poduszek. Lemkin wiedział już, że przez świat przebiega wielka czerwona linia krwi – od Rzymu i prześladowań czasów Nerona, przez francuskie szubienice doby rewolucji, przez Białystok, aż do Turcji i rzezi ponad miliona Ormian oraz jeszcze dalej…taki obraz świata, jakże prawdziwy i budzący wstyd, miał w głowie Rafał Lemkin. 

Lemkin skończył studia prawnicze we Lwowie. Uzyskał tam także doktorat. Wydawał książki poświęcone tematyce zbrodni przeciw ludom. Zastanawiał się, także z prawniczego punktu widzenia, czemu tak wiele przestępstw jak niewolnictwo czy piractwo są zakazane, a eksterminacja całego narodu nadal nie. Myślał także o tym, że często same ofiary lub potomkowie ofiar ludobójstw muszą same dochodzić sprawiedliwości mordując własnoręcznie ich sprawców, a później są oni uniewinnianymi z powodu niepoczytalności. Było dla niego niezrozumiałe, że prawo nie wymyśliło żadnego skuteczniejszego mechanizmu odpowiedzi na tak wielką zbrodnie jaką jest ludobójstwo.

Kiedy był już wiceprokuratorem w Warszawie, zastała go II wojna światowa. Następny, świetnie opisany w autobiografii okres w jego życiu, to okres ucieczki, najpierw jako uchodźca wewnętrzny, później zaś na Litwę, Łotwę i do Szwecji. Czas ten to rozmowy z obcymi napotkanymi ludźmi, jak i znajomymi intelektualistami. O wojnie, polityce, śmierci, losie umęczonego chłopstwa, czy dyktaturze tak łatwo zyskującej poklask. Lemkin dzięki swojej znajomości historii widzi, że niemal nic nie zmieniło się od czasów eksterminującej inne narodu Asyrii jeszcze przed Jezusem, aż do jemu współczesnych. Lemkin piszę w tym momencie, że sumienie ludzkości jest jak sumienie umierającego człowieka, wszystkie grzechy jakie popełnił przychodzą mu do głowy w momencie, w którym nie może ich już odkupić. Podczas ucieczki znajduję się także czas na opis życia żydowskich społeczności – ich wspólnotowości, gościnności, troski o najsłabszych oraz braku lęku przed śmiercią i gotowością na zniesienie okrucieństw jakie właśnie przygotowuje dla nich historia.

Lemkin przedostaję się następnie ze Szwecji do Związku Radzieckiego, a potem z Japonii do Kanady i USA. Opisuje te kraje pod kątem kultury, historii, osobistych wrażeń. Wplata w to wszystko jednak przykłady ludobójstw. Najazdu mongolskiego na Europę i bulwersującego braku jedności średniowiecznej Europy w obliczu tego zagrożenia ze wschodu (bardzo uniwersalna lekcja), prześladowań chrześcijan w Japonii i wielkiego w nich udziału Wielkiej Brytanii oraz Niderlandów, dla których bardziej od ludzkiego życia liczył się ekonomiczny rachunek, a także wiele innych przykładów. 

Następnie po przedostaniu się do Stanów Zjednoczonych i trafieniu na Uniwersytet Yale Lemkin robi wszystko, by powiadomić Amerykanów o realnych planach Hitlera. Tłumaczy na język angielski niemieckie rozporządzenia oraz inne akty prawne, w których zawarte są wprost eksterminacyjne plany nazistowskich Niemiec względem Europy. Lemkin prowadzi wykłady, spotkania, jego list trafia także do prezydenta Roosevelta. Wydaję również książkę Rządy Osi w okupowanej Europie. Opisuje ona eksterminacyjny charakter tychże. 

Po zakończeniu II wojny światowej i braku wzmianek o ludobójstwie podczas procesu norymberskiego, Lemkin rozpoczyna starania o wprowadzenie konwencji karającej ludobójstwo w ramach ONZ. Prawie połowa jego autobiografii to żmudne (zarówno dla Lemkina, jak i czytelnika) rozmowy z przedstawicielami państw, przedstawianie im argumentów (często skrojonych pod specyfikę danego państwa, jego kultury i historii), rozwiewanie niepewności, tłumaczenie. Zdobywanie sojuszników i odpieranie argumentów przeciwników. Lemkin podkreśla również w książce jak istotną rolę w procesie głosowania nad konwencją odegrały kobiety.  Po przegłosowaniu rezolucji Zgromadzenia Ogólnego ONZ dotyczącego powstania konwencji oraz po późniejszym jej uchwaleniu Lemkin podupada na zdrowiu. By konwencja weszła w życiu wymagana jest odpowiednia ilości ratyfikacji konwencji, a więc prowadzenia ich do porządku prawnego przez państwa-strony. 

Lemkin poświęcając się idei przestaje pracować na uniwersytecie. Zaczynają kończyć mu się pieniądze. Jak sam napisał idee są jak starożytne bóstwa, wymagają nieustannych ofiar. Słowa stają się niezwykle prawdziwe. Lemkin pożycza pieniądze od znajomych z Nowego Jorku, by pojechać do Waszyngtonu, a potem pożycza pieniądze od tych z Waszyngtonu by spłacić tych pierwszych. Zostaje wyrzucony z jednego mieszkań za niepłacenie czynszu, a jego ciuchy najpierw zostają mu zarekwirowane, a później oddane przeżarte przez mole i dziurawe. Właśnie tak prezentował się na jednej z sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ broniąc swojej konwencji. Gospodarz kolejnego mieszkania przychodził do niego co noc upominając się o czynsz, Lemkin udawał, że śpi. Właściciel zabrał mu więc koce i wyłączył ogrzewanie, a także zmienił zamki, by Lemkin się przed nim nie zamykał. Lemkin opisuje jak zastawiał drzwi komodą i tylko nasłuchiwał krzyków właściciela lokalu.  Podczas sesji ONZ, jego najwięksi wrogowie zawsze tryumfalnie zapraszali go na obiad, ten jednak z godnością ograniczał się do zupy. Wydawał ostatnie pieniądze na korespondencje z przedstawicielami państw mających ratyfikować jego konwencje. Często w dyplomatycznych okrągłych słowach zbywany, nie dawał jednak za wygraną. Dopiął swego, konwencja weszła w życie 12 stycznia 1951 roku. Następnie był jednym z pierwszych, który głośno i wprost nazwał Hołodomor, a więc Wielki Głód na terenie Ukrainy z lat 30. ludobójstwem. W 1951 oraz 1952 nominowały został do Pokojowej Nagrody Nobla. Mimo tego popadał w coraz większą nędze – finansową i zdrowotną. Zmarł w 1959 roku na zawał serca podczas wydawania autobiografii, w jego pogrzebie uczestniczyło siedem osób. 


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Cold War Liberals: Thomas Dehler :)

„Cold War Liberals“ jest rubryką biograficzną. Od maja 2022 do grudnia 2023 przedstawiamy w niej pokrótce sylwetki 20 znaczących polityków liberalnych z zachodniej strony „żelaznej kurtyny”, których szczyt działalności publicznej przypadł na lata zimnej wojny.

Szarpany częściowo tylko zbieżnymi dążeniami do wolności i do jedności narodowej, niemiecki ruch politycznego liberalizmu przez ponad sto lat od „wiosny ludów” 1848 r. nie potrafił i nie potrzebował jednoczyć się w jednym organizmie partyjnym. Potrzeba taka pojawiła się dopiero w realiach koncesjonowanego przez aliantów życia politycznego w strefach okupacyjnych, w pierwszych latach po klęsce III Rzeszy i końcu II wojny światowej. Wtedy amerykańscy, brytyjscy i francuscy decydenci po prostu zadekretowali, że w kontrolowanych przez nich częściach Niemiec powstanie jedna partia chadecka, jedna socjaldemokratyczna, jedna komunistyczna, no i jedna liberalna. I basta. Potrzeba zbudowania zjednoczonej struktury partyjnej nie oznaczała jednak jeszcze zdolności dowiezienia tego zadania przez zróżnicowanych wewnętrznie liberałów. Owszem, w 1948 r. oficjalnie powstała FDP. Ale pierwsze lata jej egzystencji nie zapowiadały przetrwania do dziś ani politycznych sukcesów, które miała raz po raz odnosić. Przeciwnie, były one czasem rozszarpywania jej przez nieufne wobec siebie podgrupy, secesji zwolenników satelickiej relacji z CDU, a partia stała się nawet areną próby jej wrogiego przejęcia przez eks-nazistów, pragnących tylnymi drzwiami – jako nominalni „liberałowie” – wrócić natychmiast do gry. Jeśli w końcu FDP udało się przejść przez te lata w miarę suchą stopą, to zasługę tą przypisać trzeba przede wszystkim jej szefowi w latach 1954-57, Thomasowi Dehlerowi.

Dehler urodził się w 1897 r. w Lichtenfels w rodzinie rzeźnika i właściciela zajazdu. Był weteranem I wojny światowej i już w okresie międzywojennym zaangażował się politycznie w partii lewicy liberalnej, czyli u demokratów (DDP). Jednak w Republiki Weimarskiej jego polityczna aktywność ograniczyła się w zasadzie do działalności studenckiej w kilku różnorakich „bractwach” o republikańskich barwach ideowych. W DDP pełnił tylko funkcje partyjne w lokalnych strukturach.

Po falstarcie na studiach medycznych, Dehler zdecydował się studiować prawo i nauki o państwie. Przeszedłszy przez trzy uczelnie (Uniwersytet Ludwika Maksymiliana w Monachium, Alberta Ludwika we Fryburgu i Juliusza Maksymiliana w Würzburgu) w końcu doktoryzował się w 1920 r. dysertacją w zakresie prawa karnego, aby w 1923 r. zaliczyć egzamin państwowy drugiego stopnia. Do roku 1933 był Dehler wziętym adwokatem w Monachium i Bambergu i w ciągu tych lat dorobił się znacznego majątku osobistego.

W 1925 r. Dehler ożenił się z Żydówką Irmą Frank. Był to tylko jeden z powodów jego prześladowań ze strony nazistów od 1933 r. Dehler – pomimo presji reżimu i „kolegów” z izby adwokackiej – odmawiał odrzucania spraw żydowskich klientów i często ich w efekcie reprezentował przed „sądami” III Rzeszy. Zwłaszcza w latach 1938-39 miał z tego tytułu ręce pełne roboty, w związku z prowadzeniem przez nazistów tzw. aryzacji różnych przestrzeni życia społecznego. Dodatkowo Dehler często występował jako obrońca znanych antynazistów. Wszystkie te fakty spowodowały, iż znalazł się w kręgu dyżurnych wrogów „Stürmera”, gdzie zwano go „prawdziwym towarzyszem Żydów”, zaś w ramach licznych „spraw dyscyplinarnych” usiłowano wykluczyć go z zawodu, zarzucając „naruszenia powagi sądu”, „wykroczenia przeciwko procedurom procesowym” czy „naruszenia obowiązków adwokackich”. Dehler od połowy lat 30-tych działał ponadto w tajnej, nieformalnej grupie opozycyjnej Robinsohna-Strassmanna.

Małżeństwo Dehlerów zostało zostawione w spokoju po zakwalifikowaniu jako tzw. uprzywilejowane małżeństwo mieszane, a więc takie które miało już potomstwo, a jeden z małżonków został uznany „Niemcem pełnej krwi”. W 1941 r. do obozów zagłady wywieziono jednak większość rodziny żony Dehlera. Na samego Dehlera sankcje zaczęły spadać tuż przed wybuchem wojny. W 1938 r. został na krótko aresztowany. W 1939 r. został początkowo przymusowo wcielony do Wehrmachtu, jednak po trzech kwartałach znowu z niego usunięty jako „niegodny służby wojskowej”. W roku 1943 został uznany za „zbytecznego dla funkcjonowania porządku prawnego” i usunięty z zawodu na rzecz obowiązkowej pracy w przemyśle wojennym. W związku z tym był od listopada 1944 robotnikiem przymusowym tzw. Organizacji Todt w obozie w Schelditz.

W 1945 r. Thomas Dehler został zawodowo zrehabilitowany i jeszcze przez 4 lata pełnił z ramienia amerykańskich władz okupacyjnych urzędy w wymiarze sprawiedliwości (był prokuratorem, oskarżycielem przy trybunale kasacyjnym i prezesem sądu). Następnie całkowicie poświęcił się polityce i FDP.

U człowieka z takim backgroundem zawodowym i po takich przejściach być może nie powinno to dziwić, ale Dehler w polityce okazał się człowiekiem walecznym, bojowym i bardzo konfliktowym. To jego nieprzebieranie w środkach miało w pierwszej kolejności wpływ na wewnątrzpartyjny układ sił. U swojego zarania FDP była wymuszonym sojuszem politycznym demokratyczno-liberalnego skrzydła z korzeniami w DDP i dawnych narodowych liberałów, z których wielu w latach poprzednich popadło w pewną bliskość wobec reżimu Hitlera przez wzgląd na zbieżność ich konserwatywnego obrazu świata z ideologią nacjonalistyczną. W FDP doszło więc do starcia dwóch koncepcji. Jedną z nich była idea „złączenia wszystkich sił narodowych”, czyli budowa partii konserwatywno-wolnorynkowej, która – na prawo od CDU – miałaby stać się siłą reprezentującą cały elektorat prawicy protestanckiej (zakładano wtedy, że CDU pozyska – w tradycji swojej przedwojennej poprzedniczki, partii Centrum – tylko elektorat katolicki). Była to propozycja nie tylko określonego kształtu programu, ale i sojuszu politycznego z małymi partiami reakcyjnymi, które powstawały po wojnie wbrew aliantom, np. z Partią Niemiecką (DP). Dehler należał do czołowych liderów frakcji żądającej zbudowania partii centrowej, na lewo od CDU, jednoznacznie liberalno-demokratycznej, wolnorynkowej, ale i wolnościowej w sferze obyczajowej.

Koncepcja prawego skrzydła FDP wzięła w łeb w 1952 r., gdy – zachęcona jej kształtem – tzw. grupa Naumanna podjęła próbę przejęcia struktur FDP w Nadrenii Północnej-Westfalii. Ich lider, Werner Naumann, był ostatnim sekretarzem stanu w resorcie Goebbelsa, a jego kamraci stanowili luźną sieć „byłych” nazistów, poszukujących dróg powrotu na salony polityki. Ich spisek został wykryty przez Brytyjczyków, członkowie grupy aresztowani. Zaś koncepcja polityczna „złączenia wszystkich sił narodowych” została doszczętnie skompromitowana. Thomas Dehler przyłożył do tego ostatniego wydatnie rękę, jako że prowadził wewnątrzpartyjną komisję śledczą, badającą okoliczności próby przejęcia FDP przed pogrobowców III Rzeszy i nadał jej wnioskom odpowiednią narrację. Od 1953 r. triumf frakcji liberalno-demokratycznej w walce o kierunek partii oraz jej miejsce w centrum sceny politycznej stały się jasne.

Dehler pogodził wygranie wojny o FDP z pełnieniem w pierwszym gabinecie Konrada Adenauera (1949-53) funkcji ministra sprawiedliwości. W tej roli podejmował działania, które mogą zaskakiwać w świetle jego własnej biografii z lat 1933-45, a które były obliczone na ustabilizowanie fundamentów młodej republiki demokratycznej, budowanej przecież na ruinach brunatnego szaleństwa, która potrzebowała w ocenie jego samego i większości polityków tamtego czasu kilku lat na okrzepnięcie lub mogłaby podzielić los Republiki Weimarskiej. Ogłoszona krótko po przejęciu ministerstwa ustawa amnestyjna zwalniała z kar sprawców drobnych przestępstw. Dehler opowiadał się ponadto za możliwie rychłym ukończeniem procesów denazyfikacyjnych i generalnie optował za polityką „grubej kreski” w odniesieniu do ludzi, którzy nie popełnili osobiście i bezpośrednio poważniejszych przestępstw. Np. .od roku 1951 rozporządzenie ministra umożliwiło powrót do służby państwowej urzędników usuniętych z niej 6 lat wcześniej przez wzgląd na posiadanie legitymacji członkowskiej NSDAP. Wiele lat później, w trakcie debaty o przedawnieniu w 1965 r., Dehler będzie należeć do przeciwników wydłużenia okresu przedawnienia w odniesieniu do najpoważniejszych nawet zbrodni narodowosocjalistycznych, co niewątpliwie rozminie się z duchem zaczynającej się wówczas nowej epoki i poglądami ówczesnego młodego pokolenia. W tym kontekście dodać należy jednak, że, tłumaczona sztywnym legalizmem, postawa Dehlera wobec tej problematyki miała swoje znaczenie dla utrzymania zasadniczej jedności FDP i przyciągnięcia do pozostania w liberalno-demokratycznej partii znacznej części dawnych narodowych liberałów.

Po drugich wyborach do Bundestagu, w 1953 r., Dehler musiał opuścić stanowisko ministerialne. Co prawda Adenauer wyobrażał sobie kontynuację współpracy, ale na dymisję naciskał partyjny kolega Dehlera, prezydent federalny Theodor Heuss, oburzony ostrymi zarzutami Dehlera pod adresem Trybunału Konstytucyjnego (Dehler oskarżył jego sędziów o wyjście poza swoją rolę i podjęcia działań politycznych przy rozstrzyganiu skargi na traktat o powołaniu Europejskiej Wspólnoty Obronnej), a także bawarska CSU poirytowana odmową poparcia przez FDP przywrócenia kary śmierci i antyklerykalnymi wystąpieniami Dehlera przeciwko biskupowi Würzburga. Dehler został szefem frakcji FDP w Bundestagu, a w 1954 r. przejął od wicekanclerza Franza Blüchera funkcję szefa partii. Delegatom na kongres przyznał, że nieco obawia się tego, co nastąpi. Stwierdził również, że działacze FDP go „znają, ale wybrali mimo to”, czym przyznawał swój zadziorny temperament, bezkompromisowość i konfliktogenność.

W kolejnych latach, na forum parlamentarnym, oratorski talent Dehlera eksplodował, a w efekcie rozgorzał głęboki konflikt pomiędzy nim a Adenauerem, wobec którego jeszcze jako minister był niezwykle lojalny. Wraz z tymi sporami wizerunek FDP, partii dotąd postrzeganej jako nudna, niespecjalnie różniąca się od CDU i niechybnie znajdująca się na dobrej drodze ku wchłonięciu przez chadecję, został radykalnie wyostrzony. Liberałowie zaczęli budzić emocje. Ich zapowiedź znalazła się już w pierwszym przemówieniu Dehlera w nowej roli w 1953 r.: „Być może okażą państwo zrozumienie dla poczucia, które mnie w tej chwili nachodzi, gdy po raz pierwszy podchodzę do tej mównicy jako całkowicie wolny człowiek, jako prawdziwie wolny demokrata, (…) uwolniony od wymogów chowu uprawianego przez gabinet”.

Podstawową przyczyną dystansowania się FDP Dehlera od kanclerza i chadecji był konflikt o geopolityczną strategię rządu. Ostatecznie liberałowie wyszli z rządu Adenauera w 1956 r. Dehler: „Moja partia wyszła z koalicji, ponieważ przestaliśmy wierzyć, że CDU/CSU i ich rząd federalny chcą zjednoczenia Niemiec”. Lider FDP zarzucał kanclerzowi, że ten świadomie zrezygnował z wysiłków na rzecz rychłego scalenia ziem niemieckich, czyniąc priorytetem integrację zachodnioeuropejską. W realiach wczesnej fazy Zimnej Wojny te cele zdawały się bowiem wykluczać. Głębsze zaangażowanie Niemiec Zachodnich w struktury bezpieczeństwa Zachodu, pod przywództwem USA, czyniły niemożliwymi rozmowy z Moskwą o uwolnieniu Niemiec Wschodnich z ich strefy wpływów. Dehler i znaczna część polityków FDP lat 50-tych dostrzegała, zwłaszcza po destalinizacji w ZSRR, szansę na podjęcie rozmów o zmianie statusu NRD i o uzyskaniu ścieżki do zjednoczenia, nawet gdyby ceną za to było poluzowanie zawiązków Bonn z Waszyngtonem i Paryżem (gdzie osią sporu były odrzucane przez FDP ustępstwa Adenauera w sprawie przyszłego statusu Kraju Saary).

Od roku 1955 relacje Dehler-Adenauer były w fatalnym stanie, ocierały się o wrogość. Panowie najpierw nie rozmawiali już bez świadków, Adenauer przestał zapraszać szefa FDP na spotkania gremiów koalicyjnych, wkrótce kontakt odbywał się wyłącznie pisemnie (nazwano to „wojną listowną”). Adenauer zażądał w końcu usunięcia przez FDP Dehlera ze stanowiska albo wyjścia partii z koalicji. Ta konfrontacyjna postawa umocniła raz jeszcze pozycję szefa liberałów i w lutym 1956 FDP opuściła koalicję z chadecją.

Nieco później, w 1958 r., Dehler wygłosił głośne i bardzo ostre przemówienie, w druzgocący sposób podsumowujące politykę zagraniczną Adenauera. Było ono transmitowane na żywo, w całości przez radio i wprawiło liderów chadecji w sporą panikę ze względu na potencjalny oddźwięk społeczny. Przewodniczący Bundestagu wielokrotnie musiał upominać Dehlera, było to emocjonalne półtorej godziny. W jednym z najbardziej pamiętnych zdań Dehler powiedział, że Adenauer „nigdy szczerze nie dążył do zjednoczenia Niemiec”, że wobec realiów Zimnej Wojny w gruncie rzeczy zrezygnował z prowadzenia własnej polityki i pozwolił, „aby zasadnicze decyzje o przyszłości Niemiec zapadały z pominięciem parlamentu, a nawet z pominięciem [jego] rządu”.

Obaj liderzy pojednali się w ostatnich latach swojego życia, po długim czasie milczenia. Thomas Dehler zmarł na atak serca w 1967 r. Przez wiele lat „Domem im. Thomasa Dehlera” zwana była centrala partyjna FDP.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Sojusz chińsko-rosyjski imponuje tylko na papierze :)

4 lutego w Pekinie – w dniu otwarcia zimowych Igrzysk Olimpijskich w tym mieście – prezydenci Chin i Rosji wydali oświadczenie o bliskiej i bezgranicznej współpracy. Niespełna trzy tygodnie później Putin rozpoczął wojnę z Ukrainą. Czy ta wojna jest Pekinowi na rękę i czy chińskie władze udzielą Rosji wsparcia?

Z pozoru wszystko na to wskazuje – to przecież dwa państwa autorytarne otwarcie krytykujące liberalne demokracje, przepowiadające upadek Zachodu i kwestionujące rolę Stanów Zjednoczonych w świecie. W obszernym dokumencie opublikowanym przy okazji ostatniej wizyty Władimira Putina w Pekinie czytamy, że „przyjaźń pomiędzy dwoma krajami nie ma granic i nie istnieją żadne «zakazane» obszary współpracy”. Putin chwalił się kolejnym kontraktem na dostawy gazu do Chin, a władze chińskie poparły żądania Moskwy, aby zakazać Ukrainie wejścia do NATO i w ogóle zrezygnować z poszerzania Sojuszu.

Wówczas jednak Rosjanie wciąż zaprzeczali, że chcą dokonać inwazji. Sytuacja zmieniła się, kiedy wojna wybuchła i kiedy okazało się, że Rosja nie odniesie spektakularnego zwycięstwa. Chińskie władze co prawda nie potępiły ataku, mówiły o „uzasadnionych obawach Rosji w kwestii bezpieczeństwa” i „historycznej złożoności” całej sytuacji, ale i nie rzuciły się Putinowi z pomocą. Już na początku marca media donosiły, że Chińczycy odmówili Rosjanom dostarczenia części zamiennych do samolotów pasażerskich po tym, jak amerykański Boeing i francuski Airbus wstrzymały dostawy. Chińskie firmy zdają się przestrzegać sankcji nałożonych na Rosję przez zachodnie rządy, a tym bardziej nie ma mowy o pomocy militarnej.

Okrakiem na płocie

Czytam, że w chińskich mediach wojna jest przedstawiana jako wynik rzekomo nieodpowiedzialnej i agresywnej polityki NATO i Stanów Zjednoczonych. Jednocześnie nie padają jednak wyraźne deklaracje poparcia dla Rosji. O tym, że władze chińskie starają się trzymać w tej sprawie na uboczu dobrze świadczą dwa spotkania – 30 marca do Pekinu poleciał rosyjski minister Siergiej Ławrow, a 1 kwietnia rozpoczął się szczyt Chin i Unii Europejskiej.

Po spotkaniu z Ławrowem chiński minister spraw zagranicznych powiedział, że „Chiny i Rosja są bardziej zdeterminowane, by zacieśniać współpracę i rozwijać relacje dwustronne”. Z kolei po szczycie z UE chińskie MSZ oświadczyło, że przywódcy „wymienili poglądy na temat kryzysu na Ukrainie i zgodzili się współpracować na rzecz utrzymania pokoju, stabilności oraz dobrobytu na świecie”. Żadnych konkretnych deklaracji – ani w jedną, ani w drugą stronę. Dlaczego prezydent Xi Jinping nie popiera wyraźniej swojego partnera z Moskwy?

Odpowiedź jest prosta – nie leży to w jego interesie. Relacje chińsko-rosyjskie nie są oparte na żadnej wspólnocie wartości czy wyjątkowej przyjaźni między dwoma państwami. W jednym z poprzednich felietonów wspominałem, że nawet w czasach zimnej wojny dwa największe wówczas kraje komunistyczne – ZSRR i Chińska Republika Ludowa – przez całe dekady praktycznie nie utrzymywały kontaktów dyplomatycznych, a w 1969 roku na pograniczu doszło między nimi do regularnych walk. Dziś tworzą małżeństwo z rozsądku oparte przede wszystkim na niechęci do Stanów Zjednoczonych. To jednak krucha podstawa.

Kto zyska, kto straci?

Wojna w Ukrainie jest Chinom na rękę, jeśli osłabi Rosję, bo uczyni z niej bardziej uległego partnera. Doskonale zdają sobie z tego sprawę sami Rosjanie. Jeden z najbliższych doradców Putina, Siergiej Karaganow, (który NATO nazywa „rakiem” i wzywa do wycięcia jego „przerzutów” na Ukrainę), jednocześnie przyznaje, że Rosja będzie w wyniku wojny bardziej uzależniona od Chin.

„Nie ma co do tego wątpliwości: będziemy bardziej zintegrowani i bardziej zależni od Chin”, mówi Karaganow w wywiadzie dla włoskiego dziennika „Corriere della Serra”. Zaraz potem zaczyna jednak kluczyć, a jego odpowiedź pokazuje, jak niepewny jest skutków wojny dla swojego kraju. „Nie obawiam się bardzo, że staniemy się pionkiem Chin, tak jak niektóre państwa UE stały się pionkami USA. Po pierwsze, Rosjanie mają w sobie gen suwerenności. Po drugie, jesteśmy kulturowo różni od Chińczyków, nie sądzę, żeby Chiny mogły lub chciały nas opanować. Nie jesteśmy jednak zadowoleni z tej sytuacji, ponieważ wolałbym mieć lepsze stosunki z Europą. […] Wolałbym zakończyć tę konfrontację z Europą. Liczyłem, że uda się zabezpieczyć zachodnią flankę, aby skuteczniej konkurować w azjatyckim świecie przyszłości”.

Przykrywana bezczelnością niepewność Karaganowa wynika z prostego faktu – główne założenia, które popchnęły Putina i jego doradców do wojny okazały się nieprawdziwe. Jakie to założenia? Putin przecenił siłę i wyszkolenie swojej armii, nie docenił determinacji i wyszkolenia Ukraińców, a także solidarności państw zachodnich – i to zarówno pod względem wsparcia wojskowego udzielonego Ukrainie, jak i sankcji nałożonych na Moskwę. Widać to doskonale w rozmowie z Karaganowem. W jednym miejscu nazywa inwazję „operacją wojskową”, która przebiega zgodnie z planem, a w innym mówi o wojnie stanowiącej „egzystencjalne zagrożenie” dla Rosji.

Tę niepewność dostrzegają również Chiny. Ale to nie jedyny powód, dla którego obawiają się skutków rosyjskiej agresji.

Po pierwsze, zdolność Stanów Zjednoczonych do sformowania i utrzymania antyrosyjskiej koalicji państw, to sygnał, że globalne wpływy Waszyngtonu są wciąż niemałe.

Po drugie, Europejczycy przekonali się, że utrzymywanie bliskich relacji gospodarczych z państwem autorytarnym może być niebezpieczne, co nie wróży dobrze relacjom z Chinami – zwłaszcza, jeśli te zaczęłyby Rosję wyraźnie wspierać. Oczywiście, objęcie Chin sankcjami miałoby także dla państw zachodnich bardzo poważne konsekwencje. Ale nastroje antychińskie na Zachodzie już dziś są tak silne, że obywatele mogliby się na takie sankcje zgodzić. Zwłaszcza w imię bezpieczeństwa i po hasłami powrotu miejsc pracy z Chin z powrotem na Zachód.

Po trzecie, wyraźne wsparcie Rosji ze strony Chin silniej popchnie wiele państw regionu Azji Południowo-Wschodniej w ramiona Amerykanów. Jeśli dwa państwa autorytarne zaczną ze sobą blisko współdziałać, to mniejsze demokracje także zewrą szeregi, podniosą wydatki na obronność i zaczną szukać gwarancji bezpieczeństwa w Waszyngtonie. Ledwie kilka dni temu były, wieloletni premier Japonii Abe Shinzō zaapelował do Amerykanów, by jasno oświadczyli, że w razie chińskiej agresji staną w obronie Tajwanu. To oznaczałoby odejście od utrzymywanej przez Stany Zjednoczone od dekad doktryny „strategicznej niejednoznaczności” i doprowadziłoby do pogłębienia kryzysu w relacjach USA-Chiny. Ale takie wezwania będą się nasilać. Zwłaszcza, jeśli Xi Jinping zdecyduje się wyraźnie wesprzeć Putina.

Po czwarte, zagrożenie dla Chin ze strony Rosji może wzrosnąć niezależnie od wyniku walk w Ukrainie. Jeśli – choć mam nadzieję, że tak się nie stanie – Rosjanie odwróciliby losy wojny i odnieśli spektakularne zwycięstwo, to, jak wspominał Karaganow, swoją uwagę skoncentrują na Azji i innych państwach byłego ZSRR, gdzie także Chiny mają swoje interesy. A jeśli Rosjanie zostaną pokonani i dojdzie do obalenia reżimu Putina, to nowe władze w Moskwie mogą szukać zbliżenia z Zachodem. I tak źle, i tak niedobrze.

Relacje rosyjsko-chińskie pokazują, że wielkie sojusze państw autorytarnych imponująco wyglądają zwykle tylko na papierze. Ale gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że – poza niechęcią do liberalnych demokracji – autokratów w różnych częściach świata tak naprawdę niewiele łączy.

Przekonują się o tym i polskie władze, kiedy słyszą, co na temat rosyjskiej agresji ma do powiedzenia ich „bratanek” z Budapesztu.

 

Autor zdjęcia: Hennie Stander

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Praliberał Miesiąca: Gustav Stresemann :)

Gustav Stresemann był jednym z najważniejszych i najbardziej wpływowych polityków niemieckich dobry Republiki Weimarskiej. Był człowiekiem zawieszonym politycznie pomiędzy dwoma światami: centrowo-lewicowym światem demokracji parlamentarnej, który w „państwie weimarskim” usiłował ziścić swoją wizję, a prawicowym światem monarchizmu i tradycyjnego niemieckiego sznytu państwowego, który republikę zwalczał, a przynajmniej jej nie lubił. W ostatecznym rozrachunku był jednak Stresemann tym człowiekiem na niemieckiej prawicy, który dopóki mógł – a więc do przedwczesnej śmierci w 1929 r. – zapobiegał stoczeniu się znacznej jej części w stronę nadchodzącego szaleństwa nazistowskiego. 

Stresemann urodził się w wielodzietnej rodzinie berlińskiej w 1878 r. Od młodych lat zainteresowany humanistyką, a więc historią, filozofią i dziennikarstwem (z którym początkowo wiązał plany zawodowe, już jako maturzysta już pisywał kolumnę dla wolnomyślicielskiej „Dresdner Volks-Zeitung”, podając się za dużo starszego), miał się w końcu związać z ekonomią i wielkim biznesem. Po studiach na kierunku literacko-historycznym w Berlinie, ukończył więc ekonomię na uniwersytecie w Lipsku, gdzie w 1901 r. już się doktoryzował (rozprawę doktorską poświęcił tematowi „Rozwój branży obrotu butelkami do piwa w Berlinie” – jego ojciec był właścicielem lokalnej piwiarni, więc Gustav miał łatwy dostęp do danych empirycznych). W okresie studenckim Stresemann powoli profilował się politycznie. Był aktywnym członkiem studenckich zrzeszeń „reformatorskich”, a więc progresywnych i nastawionych na konfrontację z prawicą. Stresemann z wyjątkową niechęcią traktował antysemityzm niemieckiej prawicy i niektóre jej przedpotopowe zwyczaje. Jednak pod wpływem mentora, Karla Reinholda, dość szybko wycofał się z politycznego środowiska wolnomyślicielskiego, czyli partii tworzących lewe skrzydło niemieckiego ruchu obywatelskiego i związał się z jego prawym, narodowo-liberalnym skrzydłem. Miał więc zostać centroprawicowcem.

Dobre kontakty w Partii Narodowo-Liberalnej (gdzie przy okazji robił dość szybką karierę) ułatwiły mu wejście w świat wielkiego biznesu, tradycyjnie z tą partią związanego. Stresemann został kimś, kogo dzisiaj nazwalibyśmy lobbystą. Najpierw w Związku Niemieckich Producentów Czekolady, a następnie w Związku Przemysłowców, czyli organizacji zrzeszającej wielki handel i przemysł przetwórczy i którą Stresemann współzałożył. W tym środowisku Stresemann funkcjonował blisko dwie dekady, aż do wejścia w wielką politykę u końca I wojny światowej i czas ten znacznie ukształtował jego poglądy. Owszem, Stresemann był powiązany z biznesem i nawet był pomysłodawcą utworzenia potężnej organizacji broniącej praw pracodawców. Jednak te jego doświadczenia także uwrażliwiły go na potrzeby pracowników. Stresemann angażował się ponadto w zwalczanie zmów cenowych, a we współpracy ze stoczniowcem Albertem Ballinem promował projekty zorientowane na wolny handel z USA. 

Nie tylko jego partner Ballin, ale także żona Stresemanna byli żydowskiego pochodzenia. Był on więc zdecydowanym wrogiem antysemityzmu, co w późniejszej karierze politycznej raz po raz czyniło zeń przedmiot nienawistnych ataków ze strony nie tylko skrajnej prawicy i nazistów, ale także konserwatywnych kręgów, z którymi musiał się układać.

W 1903 r. Stresemann opuścił szeregi lewicowo-liberalnej partii Friedricha Naumanna i wstąpił do narodowych liberałów. Do Reichstagu został po raz pierwszy wybrany w 1907 r., a po wyborczej porażce w roku 1912 r. wrócił do parlamentu dwa lata później i już w nim pozostał do końca życia. Lider partii Ernst Bassermann szybko dostrzegł jego talent i uczynił zeń nieformalnego „delfina”. Jednak droga Stresemanna do przejęcia sterów partii miała być wyboista a relacje z kolegami ambiwalentne. Niewątpliwie należał on w ramach swojej partii do jej lewego skrzydła: popierał prawa robotników do związków zawodowych oraz prawo tych ostatnich do udziału w negocjacjach układów taryfowych, w efekcie nieustannie wchodząc w konflikt z przedstawicielami interesów przemysłu ciężkiego i surowcowego. Co „gorsza”, w dyskusjach o polityce wewnętrznej często zajmował stanowisko zbieżne w znacznej mierze z poglądami partii, które ukształtują ustrój Republiki Weimarskiej, socjaldemokratami, Centrum, demokratami i lewicowymi liberałami. Jeszcze w trakcie wojny domagał się reformy ustrojowej w kierunki nie republiki, ale monarchii konstytucyjnej, wskazując że „nigdzie na świecie, poza Niemcami i Austrią, monarcha nie ma tak wielkiej władzy”. Za absurd uznał niemoc parlamentu w zakresie personalnej obsady gabinetu, który w Niemczech po prostu nominował nadal cesarz. Popierał ponadto powszechne prawo wyborcze, w tym także dla kobiet.

Z drugiej jednak strony, Stresemann był na jednej linii z prawicą w zakresie polityki zagranicznej. W trakcie wojny należał do stronnictwa „aneksjonistów”, popierał cel włączenia w granice Niemiec nowych obszarów na wschodzie i na zachodzie, a także rozbudowę kolonii zamorskich. Wspierał zbrojenia i rozbudowę floty. Za głównego wroga uznawał Brytyjczyków i postulował nieograniczoną wojnę z użyciem łodzi podwodnych przeciwko ich statkom. Co logiczne, uznał „rewolucję listopadową” za współwinną kapitulacji i był przekonany, że była ona nieadekwatnym zakończeniem wojny. Armia niemiecka nie mogła co prawda wygrać, ale mogła wywalczyć lepsze warunki pokoju. Jednak, inaczej niż prawica perorująca o „ciosie w plecy”, Stresemann współwiną za klęskę i kształt traktatu wersalskiego obarczył także przestarzały ustrój i ład państwowy, w żadnym razie nie gloryfikując cesarza i nie wstępując w szeregi jego lojalistów. 

Eklektyczność jego poglądów zagrodziła mu więc drogę ku przywództwu narodowych liberałów. Jednak w 1918 r. partia się rozpadła, a powstała w jej miejsce – po niepowodzeniu projektu jednej, wspólnej partii wszystkich niemieckich liberałów – Niemiecka Partia Ludowa (DVP) uznała Stresemanna naturalnym liderem. 

Aż do śmierci Stresemann dyktował linię DVP. „Ludowcy” stali nieco w rozkroku. Odrzucali postanowienia traktatu wersalskiego i przebieg granic na wschodzie, ale równocześnie Stresemann stał na stanowisku uprawiania „realnej polityki” na gruncie dialogu z aliantami i tylko i wyłącznie metodami pokojowymi. DVP unikała krzewienia rewanżystowskich i ksenofobicznych resentymentów, stawiając na „nacjonalizm light”. Ustrój republiki Stresemannowi się nie podobał, ale jednak już bardziej niż sypiący się absolutyzm czasów wilhelmińskich. Od 1920 r. DVP przejmuje więc współodpowiedzialność za rządzenie państwem, przejściowo wraca do opozycji, gdy konflikty z aliantami wokół spłaty reparacji nabrzmiewają. 

Po zajęciu Zagłębia Ruhry przez Francję i Belgię w ramach sankcji za brak reparacji, polityka tzw. biernego oporu nie zdaje egzaminu i Stresemann na kilka miesięcy przejmuje urząd kanclerza. Stawia znów na dialog i ten jego imperatyw, aby prowadzić z Francją przyjazny dialog i odbudowywać zaufanie, staje się osią jego polityki na resztę kariery. Kanclerzem będzie krótko, ale szefem niemieckiej dyplomacji już nieprzerwanie aż do śmierci. Za doprowadzenie do zgody z Francją, do zawarcia umowy z Locarno i wprowadzenie Niemiec do Ligi Narodów, Stresemann odbierze – wraz ze swoim francuskim kolegą – pokojową Nagrodę Nobla w 1926 r.

Jako kanclerz w burzliwym 1923 r. Stresemann będzie gasić nieskończoną liczbę pożarów. Zakończy pasywny opór w Ruhrze, oferując część niemieckich aktywów pod zastaw zaległych płatności reparacyjnych. Ostatecznie dialog ten doprowadzi do przyjęcia tzw. planu Dawesa. Dalej, kolosalny kryzys gospodarczy i inflacja, wywołana nie tylko reparacjami, z którą walczyć będzie poprzez emitowanie przejściowej waluty, tzw. Rentenmark. W końcu eskalacja polityczna i próby przewrotu, na czele z konfliktem rządu Rzeszy z Bawarią, która usiłowała ogłosić stan wyjątkowy i przekazać władzę kręgom powiązanym ze skrajną prawicą, w tym z NSDAP. Rząd poszedł na konfrontację. Od tej chwili Stresemann stał się celem zmasowanej kampanii nienawiści, w której nie tylko pobrzmiewały przewidywalne tony antysemickie, ale w dodatku był przez nazistów oskarżony o – uwaga – „zapędy dyktatorskie”. Z kolei w Saksonii i Turyngii doszło do ekscesów z udziałem paramilitarnych grup komunistycznych, wobec czego rząd Rzeszy przejął bezpośrednie sterowanie tamtejszą policją, zakazał tych organizacji i zapobiegł próbie puczu. 

Jako minister spraw zagranicznych Stresemann podstawową ideą uczynił tezę, że gospodarka jest jedynym potencjałem stanowiącym źródło siły, jaki Niemcom po klęsce wojennej pozostał. Dlatego polityka zagraniczna lidera DVP była podporządkowana interesom wzmacniania gospodarki. Celem naturalnie było także uzyskanie na drodze dialogu z aliantami zmian w traktacie wersalskim oraz odzyskanie przez Niemcy pozycji równouprawnionego podmiotu w relacjach pomiędzy najsilniejszymi państwami świata. Obok naprawy relacji z Francją (układ z Locarno był niewątpliwie największym osiągnięciem Stresemanna) ważną rolę grała umowa handlowa z USA, oczywiście plan Dawesa, który z relacji Niemiec z aliantami zdjął obciążenie kwestią reparacyjną, ale także umowa o przyjaznych stosunkach z ZSRR, która uzupełniała traktat z Rapallo i służyła przeciwdziałaniu radzieckiemu wetu przeciwko wejściu Berlina do Ligi Narodów. 

W historii Polski Stresemann gra negatywną rolę. Ponieważ w jego filozofii polityka zagraniczna była funkcją polityki gospodarczej, a przebieg powojennej granicy na wschodzie Niemcy uznawały za wyjątkowo niesprawiedliwy, Stresemann prowadził wobec II RP politykę nieprzyjazną. Jej głównym aspektem była wojna celna, która rozpoczęła się w 1925 r., gdy upłynął okres uprzywilejowania polskich eksportów z Górnego Śląska do Niemiec. Embargo na węgiel miało oczywiście służyć niemieckim interesom gospodarczym i pomóc w odbudowie szczególnie pokiereszowanego regionu zagłębia Ruhry. Stresemann liczył także na to, że Warszawa będzie skłonna do granicznych koncesji w zamian za korzystne zmiany względem reżimu wojny celnej. Jednak na tle antypolskiego szowinizmu znacznej części niemieckiej prawicy konserwatywnej (o zbrodniczych planach nazistów nawet tutaj nie wspominając), polityka Stresemanna – choć twarda, niewątpliwie nieprzyjazna i nastręczająca młodemu państwu polskiemu poważnych trudności – nie była ufundowana na nienawiści etnicznej, stanowiła raczej funkcję bezkompromisowej walki o gospodarcze interesy przemysłu. 

Stresemann zmarł 3 października 1929 wskutek nagłego wylewu (około dwa tygodnie przed „wielkim kryzysem”, który miał wkrótce pochłonąć niemiecką demokrację). Jak pokazują dalsze losy jego partii DVP i tempo, z jakim od 1930 r. degenerowała ona, osuwając się na prawo, w kierunku agresywnego nacjonalizmu, wstecznego konserwatyzmu i uprawiania polityki metodą uderzania w wojenne bębenki, to Stresemann był tym politykiem, który utrzymywał część niemieckiej prawicy przy racjonalizmie „polityki realnej” oraz na kursie odbudowy potęgi kraju na gruncie prowadzenia polityki pokojowej i gospodarczej gry interesów. Nic nie wskazuje na to, aby Stresemann, w przeciwieństwie do znacznej większości swoich partyjnych kolegów z DVP, był w stanie odnaleźć się w strukturach narodowo-socjalistycznego reżimu i zaaranżować się z realiami III Rzeszy. Jego wczesna śmierć uchroniła go zaś być może przed politycznymi prześladowaniami.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję