Historia, jaką mamy – z prof. Janem Grabowskim rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: O tym, że z historią nie ma żartów, przekonywaliśmy się już wiele razy. Bywa przepisywana, zawłaszczana, przeinaczana, czy w końcu opowiadana politycznie, wykorzystywana dla partyjnych celów. W Roku 1984 George Orwell pisze, że „kto rządzi przeszłością, w jego rękach jest przyszłość, a kto rządzi teraźniejszością, w jego rękach jest przeszłość”. Tak naprawdę Orwell pisze o świecie, którego nikt z nas by sobie nie życzył. O świecie, gdzie nawet myślenie – pamiętasz przecież myślozbrodnię – było przestępstwem. Do niedawna wydawało się nam, że do takiego świata jest absolutnie daleko, że to jest świat, który się nie wydarzy. Nawet jak sobie mówimy o pełzającym autorytaryzmie, nawet gdy przykładamy elementy codzienności do wizji z kolejnych antyutopii. Jak się okazuje, ten świat wcale tak daleko nie jest, szczególnie jeśli chodzi o próby panowania nad historią. Panowanie nad historią, która wpadła albo w ręce niewprawne, albo przeciwnie, gotowe do każdej manipulacji, która pozwoliłaby na osiągnięcie „zamierzonego efektu”. Powiedz mi, czy my możemy panować nad historią, lub inaczej, kto może panować nad historią?

Jan Grabowski: Jeszcze parę lat temu powiedziałbym ci: nie, panowanie nad przeszłością jest passé, nie należy ani do teraźniejszości, ani do przyszłości. Dzisiaj nie jestem już tego taki pewien. Pozostajemy na razie na naszym polskim podwórku. Nawet nie wspominam tu o Rosji czy Turcji – choć tam zachodzą procesy znacznie bardziej niepokojące. Natomiast w naszym mikroświecie ograniczonym granicami RP dzieją się rzeczy bardzo ciekawe. Jeżeli chodzi o znajomość historii, są to zjawiska niepokojące, a z punktu widzenia zawodowego historyka, wręcz katastrofalne. Jak wiesz, specjalizuję się w dość specyficznym wycinku polskiej historii, czyli w historii Zagłady. Warto podkreślić, że to na dobrą sprawę jedyna część polskiej historii, która wzbudza spore zainteresowanie na skalę międzynarodową. Z tego co widzę, na podstawie badań socjologicznych, jakie mają miejsce, na skutek energicznych działań różnych instytucji polskiego państwa, działań, które nie zaczęły się wczoraj, lecz które trwają od dawna, jesteśmy świadkami (i uczestnikami) stopniowego zastępowania udokumentowanego przekazu historycznego przez serię mitów. Mitów, które tą przeszłość jakoś uzdatniają do spożycia. W ogromnej masie, Polacy przyswajają sobie opowieści, opowiastki raczej, które tą historię mają zastępować. To się dzieje na wielu polach, ale najbardziej widoczne jest właśnie w zakresie badań nad Zagładą, gdzie dochodzi do kuriozalnych przecież przekłamań, które w oczach zdecydowanej większości naszych rodaków stają się ersatzem historii. Byłem zdumiony, kiedy dowiedziałem się, że 71% Polaków wierzy, że Polacy i Żydzi podczas II wojny światowej cierpieli w równym stopniu, bądź też, że Polacy cierpieli bardziej. 50% myślało, że tak samo, a 21%, że Polacy cierpieli bardziej. Coś takiego to już nie jest rewizjonizm historii. To jest niebezpieczne oszustwo, które na naszych oczach staje się częścią włókna pamięci narodowej. W parze z tym idzie coś, co po angielsku nazywamy dejudaisation. Na rodzimym gruncie, w okresie międzywojennym, Roman Dmowski spopularyzował sformułowanie – „odżydzenie”. I właśnie dziś, na naszych oczach, w trzeciej dekadzie XXI wieku, następuje „odżydzenie” Zagłady. Chodzi o usunięcie niewygodnych Żydów poza nawias historii, zastąpienie ich dobrymi Polakami, którzy (z wielkim samozaparciem i przy ryzyku osobistym) nieśli żydowskim współobywatelom pomoc.

U Czesława Miłosza mieliśmy „biednego chrześcijanina”, który patrzył na getto. Miłosz pisze w tym wierszu z absolutną – jak na tamte, ale i obecne czasy – szczerością: „Cóż powiem mu, ja, Żyd Nowego Testamentu,/Czekający od dwóch tysięcy lat na powrót Jezusa?/Moje rozbite ciało wyda mnie jego spojrzeniu/I policzy mnie między pomocników śmierci: Nieobrzezanych”. A później przychodzi Błoński i Biedni Polacy patrzą na getto

Nie zapominaj, Jan Błoński w tym eseju jeszcze pisał, że tą polską dłoń wzniesioną przeciw Żydom Pan Bóg powstrzymał. Jak się okazuje nie do końca ją powstrzymał. Wtedy jeszcze nie wszyscy wiedzieliśmy tyle co obecnie – a dziś już tą wiedzę chcemy wyprzeć, otorbić lub odrzucić.

Nie chcą, więc… piszą na nowo, de facto idąc za – pięknym skądinąd – sformułowaniem Winstona Churchilla, że historia będzie dla nas łaskawa wtedy, kiedy napiszemy ją sobie sami. A ta historia pisana, czy raczej tworzona mitologia, jak mówisz, okazuje się być dla Polaków coraz łaskawsza.

Pewnym ukoronowaniem tego procesu było niedawne przemówienie Andrzeja Dudy w Oświęcimiu-Brzezince, podczas obchodów Marszu Żywych. Polski prezydent miał wówczas czelność w jednym zdaniu postawić na tej samej płaszczyźnie antysemityzm i antypolonizm. Wiadomo, czym jest antysemityzm, wiadomo również, że antypolonizm nie istnieje; że to jest kompletnie obłędna teoria nacjonalistów, zakładająca istnienie światowego spisku, którego celem jest niszczenie Polski. Jeżeli przywódca, powiedzmy sobie, średniej wielkości państwa, ale państwa ważnego z punktu widzenia pamięci Zagłady, jest w stanie wygłosić tego rodzaju absurd w Auschwitz-Birkenau, to właściwie wszystko wolno.

To już nawet nie chodzi tylko o to, że w miejscu publicznym, ale że w miejscu szczególnym i w wyjątkowo ważnym momencie. Dla mnie to było wstrząsające. I nie, nie wszystko wolno.

W takim momencie, w takim miejscu. W Auschwitz, podczas Marszu Żywych mówi się o antypolonizmie! Ale czy może to nas dziwić, kiedy muzeum Auschwitz, w czasie gdy wokół trwała obrzydliwa antysemicka heca związana z polskim prawem o odmowie restytucji, oświadcza w mediach społecznościowych, że komory gazowe były dla Polaków! Kiedy przyglądam się temu, co w Polsce dzisiaj wolno bezkarnie powiedzieć, to widzę jak daleko przesunęły się granice źle pojętej tolerancji dla wyzywającej nienawiści i absurdu.

Przesunęła się też bardzo daleko tolerancja wszelkiego rodzaju głupoty, oraz tego, w jaki sposób mówimy o ekspertach, o specjalistach… Kogo się dzisiaj uznaje za kogo, kogo się na kogo kreuje. Mnie zmroziło ostatnio, jak usłyszałam od eksperta od wojny, że termin „wojna światowa” jest terminem publicystycznym i to w mainstreamowych, niepaństwowych mediach. Śmiejesz się, ale przecież oboje wiemy, jak gorzki to śmiech.

Jesteśmy świadkami tego, o czym nas władze ostrzegały, czym się wręcz chwaliły od samego początku: czyli powstawania nowej elity. Elity ex nihilo stworzyć się nie da, natomiast można wypchnąć do przodu, awansować ludzi głęboko niekompetentnych, lecz lojalnych i bojących się. Inwazja nowych ludzi, miernych lecz wiernych, spowodowała spustoszenia we wszystkich właściwie obszarach życia społecznego. Poziom dyskursu w sferze publicznej jest dziś katastrofalny.

Pakują się tam wszelkiego rodzaju ortodoksi. Kiedyś – aby wrócić do Orwella – można było zakładać, że ortodoksyjność to często nieświadomość, ale nie dziś. Dziś to świadoma ignorancja, głupota, która oznacza…

Znaczy posłuszeństwo, lojalność, to jest coś, co znamy z każdego ustroju totalitarnego, że zawsze istnieje pewna grupa ludzi, która jest gotowa za odpowiednie apanaże czy też nawet szacunek władzy odważyć się na wsparcie dowolnego głupstwa, a obok tego zwiększa się w Polsce coś, co jako historyk lat 30. i 40. obserwuję z wielką troską, zwiększa się margines strachu. Narastają postawy konformistyczne, a coraz więcej ludzi jest skłonnych przymykać oczy na bezprawie, na krzywdę – a to przywodzi na myśl lata dawno minione.

Równocześnie temu towarzyszy coś, co nazywamy „efektem mrożącym”, prawda? Obserwujemy to przecież nie tylko w badaniach historycznych, ale wszędzie tam, gdzie – ze względów światopoglądowych – trafiamy na „trudne” czy „niewygodne” wyniki. Jest moment takiego wycofania się czy zastopowania w badaniach własnych. Niemówienia o tym, jakiego rodzaju hipotezy musimy stawiać ze względu na to, co odkryliśmy, ty ze względu na to, co po prostu znajdujesz w archiwach…

Zgoda. Jak wiesz, od lat kilku, z racji mojej pracy historyka, dość często mam przyjemność stawać jako podsądny w polskich sądach. Rzecz w tym, że nawet wtedy, gdy wygrywam te „moje” procesy, to efekt mrożący jest niesłychanie widoczny. Szczególnie wśród młodych ludzi, którzy mają wiele do stracenia, nie mają jeszcze pozycji naukowej, którą chcieliby mieć, ale mają jeszcze całe życie przed sobą. Do tego dochodzi dramatyczna sytuacja w szkolnictwie polskim. Przecież dziś szkoły polskie są pod kontrolą człowieka, który określił gejów jako „mniej niż ludzi”, który scharakteryzował przedostatnią z moich książek, poważne dzieło naukowe, jako „antypolski szmatławiec”! Taki stan umysłu jest dziś miernikiem poziomu dyskusji w sferze publicznej… To są ludzie, z którymi mamy dziś do czynienia.

Wracamy do mitologii. Do tej mitologii, która zaczyna pojawiać się, a gdzieniegdzie nawet dominuje, w szkołach. Mamy różne nowe programy nauczania, a skoro wiemy, że dobre mity dużo szybciej i łatwiej wrastają w świadomość niż solidna wiedza historyczna, to sytuacja robi się naprawdę niebezpieczna. Z jednej strony mam ochotę zapytać cię o źródła, bo te mity się skądś wzięły. I nie chodzi mi tylko o te, które dotyczą lat 20. czy 30., albo czasu wojny, ale o ich „praojców”. Bo to są też mity zbudowane na anachronizmach. Trzeba wytłumaczyć – na anachronizmach, czyli na tych wszelkich pojęciach, określeniach, dopisywaniu pewnym wydarzeniom, pewnym faktom takich cech, które są niezgodne ani z ówczesnym stanem wiedzy czy duchem jakiejś epoki. Ja na przykład zastanawiam się, kiedy czytam o polskim patriotyzmie w X. wieku. Tam zaczyna się budowanie tej mitologii, prawda? 

Niedawno udałem się samochodem daleko za Warszawę, tam gdzie nie było już zasięgu TOK FM, gdzie byłem skazany na Polskie Radio, którego od szeregu lat już nie słucham, bo po prostu nie mam nerwów do tego. Na kanale pierwszym Polskiego Radia usłyszałem głos jednego z bardziej znanych konserwatywnych historyków polskich z Krakowa, z UJ, który dobrze modulowanym głosem wyjaśniał początki, rozwój patriotyzmu polskiego w XI-XII wieku. Dla historyka to jest absurd. Nie każdy oczywiście ma ten bagaż wiedzy, która pozwoli dostrzec ten absurd, czyli anachronizm, jak wspomniałaś. Przenoszenie dzisiejszych pojęć na epoki minione, kiedy te pojęcia miały inny sens, albo w ogóle nie funkcjonowały, jest jednym ze szkolnych błędów, które staramy się wyplenić wśród studentów na pierwszym roku historii. Weź pod uwagę, że mamy tych mitów więcej, mitów nie mających wiele wspólnego z Zagładą, o której wcześniej mówiliśmy. Spójrz na przykład na dyskusję wokół roli Kościoła katolickiego w życiu rodziny i państwa, ze szczególnym wzmożeniem podczas rozbiorów i później, aż do dziś. Inny mit dotyczy tego, że Polacy są antykomunistami, że na dobrą sprawę wysysają antykomunizm z mlekiem  matki. Zapominamy tylko o tym, że ja, jak robiłem maturę w roku ’80, jeszcze zanim nastała pierwsza Solidarność, to jednak grubo ponad 3 miliony Polaków należało do PZPR, co (wraz z rodzinami) stanowiło jednak dość duży segment społeczeństwa. Ci ludzie przecież firmowali ustrój komunistyczny. Kolejny mit to „Żołnierze Wyklęci”, prawda? Mit współistniejący z koszmarnym dziedzictwem antysemityzmu, o którym niewiele się mówi. Mówić nie trzeba, bo przecież właściwie nic z tego, czym zajmowali się od ćwierć wieku historycy podchodzący w sposób bardziej krytyczny do polskiej historii najnowszej, nie przeniknęło do programów szkolnych.

Wiesz, skoro już wspomniałeś o roli – faktycznej czy domniemanej – jaką pełnił Kościół, o martyrologii, jaką zbudowały w nas rozbiory, to ja bym jeszcze „dosłodziła” całość kolejnym mitem, a mianowicie polską tolerancją.

Dobrze to powiedziałaś… Zapominamy przy tym, że tu nie chodzi o tolerancję narodową, tolerancję grup społecznych. Ta tolerancja to są zamiary, decyzje i postępujące za nimi przywileje poszczególnych grup wydawane przez władców, którzy mieli w tej tolerancji swój interes, przeważnie finansowy. Czy można dziś na tej podstawie twierdzić, że „naród polski cechował się tolerancją”? Jaki znów naród? Szlachta? Część szlachty? Zwolennicy króla? Jeżeli chodzi o „tolerancję” Kościoła, to wystarczy przywołać Konfederację Warszawską z 1573 r., która gwarantowała innowiercom swobodę wyznania – którą hierarchia kościelna zdecydowanie odrzuciła. Przykłady można by mnożyć. Wracając ad medias res: edykty tolerancyjne nie były wyrazem „ducha narodu”, lecz odbiciem woli władzy i władcy. A o tym dziś najwygodniej jest zapomnieć, radośnie twierdząc, że „Polaków zawsze charakteryzowała tolerancja”.

Jeżeli jesteśmy przy Kościele, to przecież taka, a nie inna jego rola, czy też mitologia, urosła właśnie w okresie rozbiorów. Pod spodem mamy okoliczność, że przez to, co nam się historycznie wydarzyło, de facto nie przeszliśmy Oświecenia. Przegapiliśmy wiek rozumu. A później ten – znów inny od europejskiego – rozbiorowy romantyzm, podlany całą martyrologią, cierpieniem „narodowym”. Wtedy powstaje mit Polski jako „Chrystusa narodów”, mit, którym gra się do dziś.

Interesujące, że gra tym mitem trwała w najlepsze nawet za komunizmu; umiejętnie wykorzystywanym przez ówczesne władze. Ciekawe jest to, że komuniści starali się tą patriotyczną mitologię zaprząc do własnych celów. Wspominałaś wcześniej polskie Oświecenie, ale i tutaj nie powinniśmy zapominać o pełnej palecie poglądów ludzi takich jak Stanisław Staszic. Zasłużony człowiek, który m.in. pisał: „Żydzi po całej Polsce rozsypani, wszędzie z swym duchem wyłączności z naszym ludem pomieszani, nie tylko zaplugawią cały naród, zaplugawią cały kraj, a zmieniając go w kraj żydowski, wystawią w Europie na pośmiewisko i wzgardę”. Czyż nie widać tu, jak głos oświeconego myśliciela należy do tego samego chóru, w który – trzy pokolenia później – włączy się nacjonalista Roman Dmowski, dla którego antysemityzm nie będzie już zajęciem na ćwierć etatu, lecz stanie się fundamentem własnej tożsamości?

Krótko mówiąc, dzięki wybiórczemu podejściu do własnej historii, do własnych dziejów, tworzymy mity i legendy, która przypominają łatwo przyswajalną, lecz mało pożywną (i na dłuższą metę, szkodliwą) papkę.Przypomniała mi się historia, którą opowiedział mi mój przyjaciel, który w końcu lat 70-tych znalazł się w grupie Ruchu Młodej Polski. Była to grupa o dość konserwatywnych poglądach, której duchowym opiekunem i przywódcą był Aleksander Hall. Otóż Hall przynosił im odpowiednio dobrane, czy też spreparowane fragmenty dzieł Dmowskiego celem wzmocnienia ich kośćca ideologicznego oraz podbudowania ich morale. W tak przygotowanym materiale brak było świadectw na antyżydowską obsesję przywódcy endecji. Tego rodzaju właśnie państwowotwórcza i narodowotwórcza działalność trwała w różnych okresach na różnym polu ze skutkami, jakie dzisiaj możemy obserwować w całej krasie.

Tak i wykuwało się coś, co z mojego punktu widzenia jako etyka i filozofa nie istnieje – wykluwała się tak zwana prawda polubowna. Wyjątkowo paskudne sformułowanie, ale takie, gdzie spotykaliśmy się w pół drogi między prawdą a kłamstwem i ustalaliśmy miejsce, którego się trzymaliśmy. Można to równie dobrze nazwać „pozorowanym status quo”, nakładającym kolejnym osobom dramatu maski postaci szlachetnych, czarnych charakterów, albo totalnej obojętności. Karty rozdane, wszystko wiadomo, każdy jest tu kimś. Tylko że na dłuższą metę to nie może działać.

Jak już mowa o prawdzie polubownej, to chciałbym wspomnieć esej redakcyjny, napisany wkrótce po pogromie kieleckim. Jest lipiec ’46, niewiele ponad rok po wygaszeniu pieców krematoriów w Oświęcimiu, a w Kielcach, w sercu Polski, dochodzi o masakry żydowskich ocalałych z Zagłady. Rozbestwiony tłum morduje Żydów, a polska inteligencja próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, jak to możliwe. Jak to jest, żeby naród-bohater, naród, który przeszedł suchą stopą przez grząskie bagno II wojny światowej, żeby taki naród zaczął nagle mordować nieszczęsnych ludzi, których jedyną winą jest to, że są Żydami. No i w takiej chwili, w „Tygodniku Powszechnym”, porte-parole oświeconej polskiej inteligencji, ukazuje się artykuł redakcyjny broniący narodu polskiego. Wniosek jest taki, że Kielce to jest aberracja, wyjątek, wypadek dziejowy, to się po prostu nie mogło zdarzyć, gdyż zawsze byliśmy narodem tolerancyjnym. Skoro nie można wydarzenia po prostu zanegować, to mówimy o odosobnionym, absurdalnym wypadku. Później, rzecz jasna, mowa już będzie o sowieckiej prowokacji. Ten sam schemat intelektualnego eskapizmu widzieliśmy w dyskusji nad mordem w Jedwabnem. Znów mamy wyjątek. Coś takiego, to się mogło zdarzyć pod Łomżą, pod Białymstokiem, tam są takie specyficzne warunki, specyficzni ludzie, gdzie indziej w Polsce to by się nigdy nie wydarzyło! Aberracja kolejny raz. Zauważ, że nawet nie odnoszę się tu do tych, którzy do dziś twierdzą, że Jedwabne to Niemcy. A tak dziś twierdzi „oficjalna” Polska. Obrona tych narodowych mitów chwyta się wszystkich możliwych narzędzi. Jest takie powiedzenie, że tonący chwyta się brzydko. Właśnie to „brzydkie chwytanie się” jest częścią brnięcia w nieszczęsne mity. Choć mity te nie są do obrony w długiej perspektywie, to obrona krótkodystansowa, sowicie opłacana przez państwo, przynosi rezultaty.

One się nie tylko bronią, one się wręcz okopują. Jest druga strona. Z jednej strony jest mit, z drugiej strony są białe plamy, które mamy w historii i to są te tematy, o których my nie rozmawiamy i które gdzieś tam zamiatamy pod dywan. Ja zresztą uwielbiam taki tekst Jacka Kaczmarskiego, Ballada o bieli. I tam „są narody, które znają w dziejach swoich każdy kamyk/ tak, że mało o to dbają,/ a my mamy białe plamy”. Te białe plamy okazują się niemalże takimi lustrami, w których odbija się nasze polskie samozadowolenie.

Białe plamy na mapie zakładają brak wiedzy. To miejsca, o których geograf nie wie jeszcze nic konkretnego…

Tyle, że mnie nie chodzi o te hic sunt leones. To nie jest tak, że nie wiemy. Chodzi o te białe plamy, które są efektem świadomego wymazania wiedzy.

Wydaje mi się, że nie ma mowy o braku informacji. Są pewne luki, jasne, wszędzie są, natomiast widać u nas instynktowny brak chęci przyjęcia tej wiedzy, która jest jednak powszechnie dostępna. W tym sensie, jeżeli mówimy o białych plamach jako wymazanych polach, to oczywiście masz rację. I tych wymazywanych pól jest zresztą coraz to więcej. Tu chciałbym podkreślić, że atak na naszą świadomość historyczną jest częścią ataku na demokratyczne społeczeństwo, na naszą demokrację i na społeczeństwo obywatelskie. Jeżeli nam się wydaje, że możemy być demokratami, podczas gdy fałszujemy na potęgę naszą, historię, to tkwimy w błędzie. Sfałszowana historia, niemożliwość dojścia do porozumienia z własną historią, będzie wstępem do destrukcji kolejnych elementów demokratycznego społeczeństwa. To, co dziś widzimy w Polsce, destrukcja demokracji, jakąś rolę w tym pełnią te sprawy godnościowo-historyczne, które konsolidują elektorat prawicy, skrajnej prawicy, centrum i nawet lewicy. Wystarczy zobaczyć, jak głosuje polska opozycja np. w kwestii uznania żołnierzy Brygady Świętokrzyskiej za prawdziwych polskich patriotów! Jak się okazuje, nowy Front Jedności Narodu na gruncie swoiście rozumianej obrony godności narodu scala posłów, od rządzących nacjonalistów, przez deputowanych Platformy, lewicy, aż po różne dziwne elementy skrajnie prawicowe. Jeżeli o to chodzi, panuje tutaj Treuga Dei, pokój Boży – ze skutkami fatalnymi dla całego społeczeństwa.

Tyle, że Pax Dei nie sprawdzał się najlepiej, prawda? Miałam cię o to zapytać pod koniec, ale skoro już wywołałeś temat opozycji… Z jednej strony mamy bowiem te, już niemal „narodowe” głosowania, jakie przeprowadza w Sejmie Zjednoczona Prawica, a z drugiej jakiś marazm, bierność drugiej strony. Dla mnie za bierność należy sądzić jak za współudział. Jest coś, co w wyczytałam w liście twojego ojca, tego z lat 70., który opublikowałeś na początku książki Polacy nic się nie stało. Przepiękne zdanie: „Pamięć narodową głaszczą u nas prawie wszyscy”. Niesamowite, bo to jest list z lat 70. ubiegłego wieku, a u nas tak naprawdę prawie nic się w tej sprawie nie zmieniło. Jest upiorne status quo.

Cytowałem wówczas list mojego Ojca do Kazimierza Koźniewskiego; list – napisany w roku 1973 – który znalazłem w papierach Ojca po jego śmierci. Ojciec pisał tam o postawach polskiego społeczeństwa wobec Żydów podczas wojny. Byłem zszokowany nie tyle treścią tego listu, nie tym, że Ojciec wytyka tę polską nieumiejętność mówienia o historii bolesnej, którą sam w końcu przeżył jako polski Żyd ukrywający się podczas wojny, tylko tym, że ten list można by dziś wysłać do redakcji jakiegokolwiek pisma i mógłby bez żadnej korekty pójść do druku jako głos w dzisiejszej dyskusji. Przez pół wieku, a możemy powiedzieć sobie, więcej niż pół wieku, stoimy w miejscu, albo się cofamy. Nie sądzę, żeby w telewizji publicznej można było bezkarnie lat temu pięćdziesiąt mówić o Żydach per „te parchy”, a dzisiaj już można. I jak się okazuje, nawet coś takiego nie dyskwalifikuje osoby odpowiedzialnej za takie słowa. Ale co tam! Mamy premiera, który mówi o „żydowskich sprawcach” i też się nic nie dzieje.

Nic się nie dzieje i to się nie dzieje też kiedy – wracam kołem do tych białych plam – przecież historia najnowsza również jest historią, która jest zamazywana, którą próbuje się opowiadać inaczej, czy to lata 80., triumf Solidarności, stan wojenny czy postać Lecha Wałęsy. Jasne, można powiedzieć, że – jak pisał kiedyś  bodajże Heinrich Heine – „każda epoka ma swoje własne wady, które sumują się z wadami epok poprzednich. Nazywamy to właśnie dziedzictwem ludzkości”. Tak, tylko my widzimy, że te wady tam są. Tylko historia to nie jest bukiet kwiatów, który mogę ułożyć według własnego uznania, bo kocham hortensje i tulipany. Nie, to jest gotowy „produkt” – i jeśli są tam lilie, na które mam uczulenie, to są… i już. Najwyżej będę kichać i mdleć. A i tak nie ucieknę od faktów.

Mówisz o sytuacji społeczeństw, które ewoluują w sposób demokratyczny i normalny. Natomiast trzeba pamiętać, że w wypadku Polski, w wypadku rozwoju polskiej świadomości narodowej i historycznej, stało się coś bezprecedensowego – przynajmniej jeśli chodzi o kraje naszej strefy kulturowej. Normalnie, w historiografii narodowej, czyli w produkcji historycznej, mamy pewne cykle. Historycy zadają sobie i historii takie pytania, jakie turbują ich pokolenie. Na podstawie strumienia książek, jakie się ukazują, można mniej więcej odgadnąć, jaki jest stan ducha i samoświadomości społeczeństwa, którego przedstawicielami są ci historycy. W momencie, kiedy w ramach tej swobodnej narracji, która jest wyrazem badawczych zainteresowań wielości badaczy, nagle pojawia się głos instytucji, które państwo powołało do życia, a których celem jest obrona punktu widzenia władzy w sprawach moralności historycznej, narracji historycznej, świadomości historycznej, to pojawia się również ogromny problem. Polska historiografia nie jest już refleksem pytań, oczekiwań i świadomości naszego społeczeństwa, lecz wyrazem dążeń władzy, która sprawuje kontrolę nad tym „strumieniem narracyjnym”. To jest coś, czego na tę skalę w naszej sferze kulturowej nie widziano wcześniej. Przecież państwowe „instytucje pamięci” zatrudniają dzisiaj setki badaczy z tytułami doktorów historii. Ludzie ci produkują to, co im zostało zlecone. Niezależni badacze sami identyfikują swoje pola badawcze, sami walczą o środki na badania, których oceną zajmują się inni historycy. Tymczasem „urzędnicy od historii” działają w ramach programów badawczych zleconych i sfinansowanych przez władze. Mówiąc szczerze, w dzisiejszej Polsce skala tego zjawiska jest – jeżeli chodzi o Europę – bez precedensu.

Kiedyś bardzo trafnie nazwałeś te wszystkie instytucje – określiłeś je jako „narodowe zakłady pracy chronionej”. Z drugiej strony, przecież taka „wygoda” i „bezpieczeństwo” nie jest absolutne, bo kiedyś się skończy. I jak się wtedy zderzyć z tą „historyczno-narodową” produkcją? 

Narodowe zakłady pracy chronionej… Tu sytuacja przypomina poniekąd znany nam z nie tak odległej historii fenomen socjalistycznego planowania. Dziś uruchamiamy produkcję samochodów małolitrażowych, a jutro produkcję statków do połowów kryla (ciekawe, czy ktoś jeszcze o tym pamięta?). Zarządzanie kulturą i historią przez dzisiejszych nacjonalistów, niewiele się różni od komunistycznego zarządzania gospodarką. Jakie były tego skutki, wszyscy wiemy. Cztery lata temu, po zrozumiałych reakcjach na „Polskie prawo o Holokauście” (jak w świecie nazywa się nowelizację ustawy o IPN z 2018 r.), władze zdecydowały się rzucić na „żydowski” front walki ideologicznej świeże siły. Stąd nagły wysyp artykułów, książek produkowanych masowo przez IPN-y, Instytuty Pileckiego, Dmowskiego czy też różne agendy MSZ-tu – a lista zaangażowanych w „walkę” instytucji jest o wiele dłuższa. Powstają nowe pisma o rzekomo naukowym charakterze, powstają muzea i pomniki – wszystko po to, żeby „oswoić” niewygodną przeszłość. Jakość tej nowej produkcji jest fatalna, co nie dziwi w wypadku rzeczy pisanych i tworzonych na zamówienie. Ale tych potworków jest coraz więcej i nie pozostają one bez wpływu na świadomość społeczną. Chciałbym, żebyśmy zdali sobie sprawę z tego, że ten gwałt na historii będzie miał, już ma, wpływ na polityczne decyzje Polaków, na utratę zaufania do demokracji jako takiej. Apoteoza autorytaryzmu, jaka teraz panuje w Polsce, jest czymś, co wielu ludziom może się podobać. Mamy w końcu nowych bohaterów narodowych, z jednej strony NSZ ruguje AK, w tle pojawiają się „żołnierze wyklęci” z bagażem antysemityzmu, mamy Dmowskiego, lista się nie kończy. Dla wielu władza autorytarna jest pociągająca. Oddajesz trochę wolności w zamian za pewne gwarancje: płacy, spokoju. Trzeba pamiętać, że – jak to słusznie pisał kiedyś Adam Daniel Rotfeld – polski stosunek do demokracji jest bardzo ambiwalentny. Jeżeli spojrzymy na historię ostatnich stu lat, to tej demokracji było u nas nawet mniej niż kot napłakał, do roku ’89 właściwie nic. Pierwszych parę lat II RP, no i ten nasz eksperyment po roku 1989 zakończony, jak się okazało, w roku 2015.

To możemy pójść głębiej, że to są nasze problemy z wolnością, z jej używaniem. Sukces Solidarności, Okrągły Stół, pierwsze częściowo wolne wybory i… co? Zostaliśmy z demokratycznym „pasztetem”, upichconym z wyborów, praworządności, wolności obywatelskich, z praw i obowiązków czy w końcu ze „społeczeństwa obywatelskiego”, które – jak to w Polsce – poszło własną drogą. Z drugiej strony wszelkie procesy dokonywały się bardzo szybko, niejako nie pozwalając temu społeczeństwu dojrzeć. A może to wylewanie się różnych ideologicznych, ale też historycznych paskudztw, to jest też syndrom niedojrzałości naszego społeczeństwa? Albert Einstein powtarzał, że nacjonalizm to jest choroba wieku dziecięcego każdego społeczeństwa i trzeba tę chorobę przejść jak odrę. Tyle że przeciwko odrze możemy dziś się skutecznie zaszczepić, a przeciwko nacjonalizmowi… już trudniej. To jakbyśmy mieli jakiś odgórny ruch antyszczepionkowy. A przecież uczciwa edukacja powinna nam dawać szansę na „społeczne” czy „wspólnotowe” zdrowie, które pozwala myśleć o społeczeństwie obywatelskim, o wolności, o demokracji, o praworządności, ale uczy wychodzić poza ten absolutnie ciasny grajdół, jakim czynią Polskę. Tymczasem u nas znów wszystko stoi na głowie. Studiując listę tych „narodowych” instytucji trafiłam nawet – w nawiązaniu do naszego wcześniejszego wątku – na Instytut Walki z Antypolonizmem. Przejrzałam stronę i… powiem ci, że jestem przerażona.

Nie tylko jest, ale jest to Instytut, który złożył na mnie doniesienie do prokuratury krajowej za to, że napisałem, że obozy zagłady nie były dla Polaków, tylko dla Żydów i że Polacy trafiali do obozów koncentracyjnych. No i właśnie za takie skandaliczne stwierdzenie zostałem zaraportowany jako ktoś, kto szkaluje dobre imię narodu polskiego. Jeszcze niedawno nie wiedziałem, że mówienie, że Polaków nie wysyłano do obozów zagłady, jest formą szkalowania dobrego imienia narodu polskiego. Cóż, teraz już wiem. Wracając do twojego pytania, do tego wątku, gdzie szukać winy i czy jest jakieś lekarstwo. Spędziłem ponad połowę życia po drugiej stronie oceanu w kraju, który jest wielokulturowy, który ustawicznie lawiruje między różnymi niebezpiecznymi rafami wrażliwości różnych grup ludzkich. W kraju etnicznie jednorodnym tych raf pozornie nie ma, a to sprzyja galopadzie nacjonalizmu, podczas gdy konieczność wypracowania modus vivendi z innymi kulturami wymusza postawy tolerancyjne. Z pewną nadzieją patrzyłem a to, że Europa jako taka się z punktu widzenia etnicznego zmienia. Nie upatruję zagrożenia, a raczej pewną możliwość rozwoju. Polsce bym też tego życzył. W tradycyjnej Polsce mniejszości odgrywały rolę studzącą. Nie zawsze miały głos, ale od czasu do czasu potrafiły wymusić na społeczeństwie „większościowym” (jak to się nieładnie nazywa z żargonie naukowym) pewien poziom jeżeli nie zrozumienia, to tolerancji. Przecież nie wszyscy muszą wyglądać, wierzyć i myśleć tak samo. Niestety dziś rządzącym tej perspektywy brakuje. Być może kilka milionów Ukraińców zmieni to nastawienie, nie wiem.

Jak wiesz nie jestem optymistką, również w tej sprawie. Po tym pierwszym, absolutnym zrywie solidarności szybko zwrócono uwagę na nierówne traktowanie uchodźców, gdzie z jednej strony wpuszczamy „błękitnookie blondynki”, ale nie wpuszczamy śniadych dzieci. Ba, mamy już wyrok sądu stwierdzający nielegalność „push back-ów”. Z drugiej strony jest i to, co nazywamy „zmęczeniem empatycznym”, które już zaczyna dopadać pomagających, czy wreszcie zwykłą, także finansową niemoc. Bo pomagają ludzie, pomagają samorządy, a tymczasem „państwo”…

Ten koszmarny rozdźwięk między traktowaniem uchodźców na granicy białoruskiej i ukraińskiej jest nie do ukrycia. Ja nie tłumaczyłbym tego wszystkiego rasizmem, broń Boże; jednak jak się pali u sąsiada, nas to bardziej obchodzi, niż jak się pali w odległym domu, więc to też jest jakiś tam fragment, ale to też się układa w jakąś niepokojącą całość.

Powiedz mi… Kiedy patrzymy na ten wycinek historii, którym się zajmujesz, ale też na inne wątki, jakie wpadły nam tu do głowy – czy to rozbiorowe, czy kościelne, czy tę tolerancję, czy nawet  patriotyzm – to można mieć wrażenie, że w jakimś momencie weszliśmy w zakręt z niedozwoloną prędkością i rozpierniczyliśmy się na jakiejś ścianie. Bo „się chciało” szybko to przejść. A jeżeli tak, to w którym momencie zaniedbaliśmy naszą historię? Kanada, w której mieszkasz, poradziła sobie i musiała przepracować całą masę problemów, chociażby kwestię stosunku do rdzennych mieszkańców. Mówię o przepracowywaniu tych trudnych momentów, gdzie duma narodowa, dobre samopoczucie nie są budowane na micie, tylko na przepracowaniu faktów, które mogą być niewygodne, mogą być niebezpieczne, które są bolesne. Tak pracuje przecież Japonia, tak pracują nadal Niemcy. I pewnie każdy rozsądny naród.

To jest nie tylko kwestia chęci, to jest też pewnego przymusu. W wypadku Kanady była to sprawa  interakcji między Francuzami a Anglikami. Wiadomo było, że przyszłość kraju będzie zakładnikiem konsensusu, dyskusji, wypracowania wspólnego podejścia, które będzie do przyjęcia dla jednych i dla drugich. Później doszły do tego kwestie ludności autochtonicznej i tak dalej. Jeżeli chodzi o Polskę, to nie szukałbym jednej przyczyny naszych kłopotów. Nie wierzę w monokauzalność przyczyn w historii, nie mam zaufania do teorii, które podają nam jeden klucz, który miałby otworzyć drzwi do zrozumienia historii. Jeżeli jednak miałbym wskazać te ważne elementy naszych dzisiejszych kłopotów, to skupiłbym się na przekleństwie nacjonalizmu w jego polskim wydaniu. Przyczyn szukałbym w procesach, które zachodziły na przełomie XIX i XX wieku, w gwałtownym rozwoju rasistowskiej ideologii endeckiej, napędzanej przychodzącymi z zachodu teoriami darwinizmu społecznego, która – koniec końców – zdobyła masy.

Kiedy tak rozmawiamy, to raz za razem pojawia się z jednej strony nacjonalizm, a z drugiej te wszystkie momenty, w których twoja praca w tym kraju jest traktowana tak, jak jest traktowana, czyli delikatnie rzecz ujmując, nie najmilej. Wychodzi na to, że historyk to jest trochę niewdzięczny zawód. Kiedyś powiedziałeś, że nie wybrałeś sobie przedmiotu swoich badań, ale to on wybrał ciebie. I chyba dobrze to rozumiem, bo mnie w jakiś sposób wybrała sobie filozofia czy etyka wojny. Ale ty poszedłeś dalej. W pewnym momencie wyszedłeś z tych swoich archiwów i wszedłeś w buty public historian. Zastanawiam się, przy całym ryzyku i niewdzięczności, czy może to jest ta droga, na której jesteś w stanie budzić nas z  odrętwienia, które sprowadza na ten śpiący naród flet pisowskich szczurołapów.

Byłoby dobrze, gdyby tak było. W moim wypadku z całą pewnością to nie była kwestia mojego wyboru, czy też decyzji, że chcę dokonać krucjaty…

Czekaj, mnie nie chodzi o krucjatę, ale o prawdę. Jak w dobrej historii.

Zostałem po prostu wywołany do tablicy, krótko mówiąc, nie miałem wyboru. Jako badacz musiałem bronić mojego punktu widzenia przed niezwykle agresywną kampanią nienawiści toczoną przez państwo. W pewnym momencie (a było to na sali sądowej, kiedy słuchałem wyroku sędzi Sądu Okręgowego w Warszawie) zdałem sobie sprawę, że to nie ja, ale że to cała dyscyplina historii jako nauki znalazła się w polu rażenia polskich nacjonalistów. Że dalsze milczenie zalegitymizuje wprowadzenie do polskiego orzecznictwa prawnego takich pojęć jak „duma narodowa” czy też „prawo do godności narodowej”, jako dóbr własnych podlegających ochronie prawnej. A to by oznaczało koniec uprawiania jakiejkolwiek krytycznej historii! Zdałem sobie sprawę, że weszliśmy w etap zaostrzonej paranoi, która grozi rozbiciem podstaw mojej dyscypliny zawodowej, a przy okazji trwale uszkadza świadomość Polaków i coś trzeba zrobić. To nie jest decyzja łatwa. Człowiek, który wchodzi na arenę publiczną, rezygnuje w pewnym sensie z prywatności i zmuszony jest do schodzenia na poziom dyskusji, do której intelektualista nie jest ani przywykły, ani przygotowany.

Cały czas mam nadzieję, że jednak działa ta stara maksyma: Gutta cavat lapidem non vi, sed saepe cadendo… Bo kropla faktycznie drąży skałę swoim częstym spadaniem. To daje jakieś perspektywy zmiany świadomości, jeśli nie na dziś, jutro, to na… za kilka lat.

Mam dużo skromniejsze oczekiwania. Chciałbym jedynie kiedyś móc powiedzieć, że nie przeszedłem obojętnie obok wojującego kłamstwa i instytucjonalnej podłości. Tylko tyle.

Jasne, a w tym wszystkim nie wolno przecież pozwalać zna zamiatanie spraw pod dywan; w jakimś sensie nie wolno się bać.

Bać się wolno, każdy się boi. Pytanie tylko, czy damy się temu strachowi opanować.

 

Prof. Jan Grabowski jest profesorem historii na Uniwersytecie w Ottawie, członkiem Królewskiego Towarzystwa Naukowego Kanady  oraz gościnnym wykładowcą uniwersytetów we Francji, Izraelu, Polsce, Niemczech oraz w Stanach Zjednoczonych. Jest autorem, współautorem i edytorem licznych książek i artykułów w międzynarodowych pismach naukowych.  W 2014 r. książka profesora Grabowskiego Hunt for the Jews wygrała Międzynarodową Nagrodę Najlepszej Książki przyznawaną przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie. W ubiegłym roku prof. Grabowski został mianowany 2021/2022 Cleveringa Chair na uniwersytecie w Lejdzie, w Holandii. Najnowsza książka profesora Grabowskiego Na Posterunku, Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów, ukazała się po polsku w 2020 r.

 


Autorka grafik: Olga Łabendowicz


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Złowieszczy sojusz ołtarza z tronem :)

Pod względem wyznaniowym Polska jest dziwnym krajem. Z jednej strony proces sekularyzacji postępuje dość szybko, ale z drugiej strony znaczną część społeczeństwa cechuje szczególny rodzaj katolickiej ortodoksji, będący mieszaniną ludowej obrzędowości, nacjonalizmu i pogańskiej adoracji. Wyznawców religii katolickiej w pełni rozumiejących i praktykujących zasady chrześcijaństwa wydaje się być wyjątkowo mało. Dominujący model wiary, opartej na prostej narracji i bogatej ornamentyce symbolicznej, silnie oddziałuje na emocje, a zarazem jest płytki intelektualnie. Zapewne z powodu łatwości w jego upowszechnianiu, zawsze był preferowany w polskim Kościele katolickim. Powszechność tego modelu w polskim społeczeństwie sprawia, że jest on instrumentalnie wykorzystywany przez polityków prawicy.

Polska wiara magiczna, wyraźnie nosząca znamiona schizmy, jest obciążeniem kulturowym co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, utrudnia otwarcie na świat i jego bogactwo różnorodności, bez czego nie ma rozwoju cywilizacyjnego. Po drugie zaś, spowalnia rozwój społeczny, będąc niewyczerpanym źródłem irracjonalizmu. W działalności edukacyjnej i wychowawczej należy więc dążyć do uświadamiania wad tradycyjnej polskiej religijności. Oczywiście nie po to, żeby ludzi ateizować, bo to musi być samodzielną decyzją, ale po to, by wskazywać na niebezpieczne skutki niektórych mitów i stereotypów. Najczęściej są one bowiem wykorzystywane w celach manipulacyjnych przez księży i prawicowych polityków. Rzecz jasna, wszelka krytyka polskiej magicznej religijności będzie w środowiskach konserwatywnych odbierana jako walka z Kościołem, z polskością i wszystkim, co święte. Nie należy się tym przejmować, bo z polskiej tradycji kulturowej należy wyrwać wiele chwastów, jeśli chcemy być krajem nowoczesnym.

Zjednoczona Prawica postanowiła jednak wykorzystać cechy polskiej religijności i znaczenie Kościoła w Polsce do swoich celów. Było jej to potrzebne do tego, aby wykorzystać religijne nawyki i fascynacje do legitymizacji swojej władzy, a po drugie – żeby pozyskać sojusznika w walce z liberalizmem. Tradycjonalizm polskiego Kościoła wykorzystywany jest dla upowszechnienia tezy o wyjątkowości i szczególnej wartości narodu polskiego. Jest to potrzebne do uzasadnienia potrzeby absolutnej niezależności i suwerenności Polski, co służyć ma izolowaniu się od wszelkich wpływów niezgodnych z wartościami nacjonalistyczno-klerykalnej prawicy. Głównym wrogiem staje się w tej sytuacji Unia Europejska, do której przynależność dotkliwie prawicę uwiera.

Z punktu widzenia celów Zjednoczonej Prawicy istotna jest zaborczość cechująca wiarę Polaków. Ta zaborczość dotyczy zarówno samej religii, jak i przestrzeni publicznej, w której znajdują się jej wyznawcy. Zaborczość dotycząca religii katolickiej polega na tym, że polscy wierni chcieliby, aby była ona polska i za taką ją często uważają. Nie chcą jej dzielić z innymi nacjami i przypisywać jej cechę uniwersalności. To ma być nasz polski Kościół, w którym nie powinno być nic obcego. Dlatego tak łatwo przyszło nam zaanektować Matkę Boską, jako patronkę polskiego narodu. To ona przecież uratowała naszą ojczyznę podczas szwedzkiego najazdu w XVII wieku, broniąc częstochowskiego klasztoru. Niektórzy uwierzyli nawet, że Matka Boska była Polką i za potwarz uważają, gdy ktoś ich przekonuje, że była Żydówką. To samo dotyczy Jej syna Jezusa Chrystusa, którego świeccy fundamentaliści, przy pełnej aprobacie Kościoła instytucjonalnego, koronowali na króla Polski. Polonizacja religii, odcinanie się od uniwersalnych znaczeń, to charakterystyczna cecha polskiej religijności.

Zaborczość polskich katolików przejawia się również w zawłaszczaniu przestrzeni publicznej. Polega to na umieszczaniu w tej przestrzeni, która jest pluralistyczna i należy również do innowierców i ateistów, symboli religii katolickiej. W państwie formalnie świeckim, jakim jest Polska, w urzędach państwowych, także w Sejmie, szkołach i szpitalach na ścianach wiszą krzyże. W przestrzeni publicznej neutralnej światopoglądowo, symbole religijne powinny znajdować się wyłącznie w miejscach uprawiania kultu. Ludzie wierzący powinni przecież zdawać sobie sprawę, że Boga należy mieć w sercu, a nie na ścianie, a kiedy odczuwa się potrzebę uczestnictwa w ceremoniach religijnych, idzie się do kościoła. W Polsce krzyż bywa używany jako forma emocjonalnego szantażu. Krzyżem zaznacza się działkę, aby nie dopuścić do budowy w tym miejscu niechcianej drogi lub sklepu. Pod znakiem krzyża strajkujący pracownicy negocjują ze swoim pracodawcą podwyżkę wynagrodzeń.

W dziele katolickiego zawłaszczania przestrzeni publicznej robi się w Polsce bardzo dużo. Mamy do czynienia z prawdziwym wysypem pomników Jana Pawła II, buduje się olbrzymie świątynie, a powodem do dumy ma być pomnik Jezusa w Świebodzinie, bijący wielkością ten słynny z Rio de Janeiro. Więcej i więcej coraz większych monumentów, aby nikt nie miał wątpliwości, że Polska jest katolicka.

Dążenie do opanowania przestrzeni publicznej, to nie tylko stemplowanie jej symbolami swojej religii, ale również zmuszanie w niej ludzi do uczestnictwa w niechcianych obrzędach. W Polsce nikogo nie dziwi, że wszelkie uroczystości państwowe mają bogatą oprawę religijną, której zaborcza obcesowość nie pozostawia wątpliwości, kto ma tutaj prawo do rządu dusz. Państwowe uroczystości rozpoczyna msza w intencji ojczyzny z udziałem prezydenta RP. W ten sposób prezydent nadaje swojej religii rangę państwowej, nie licząc się z obywatelami innych wyznań i z niewierzącymi.

Prawica z Kościołem sięgają po stary mit założycielski „Polaka – katolika” i jego ideową deklarację: „Tylko pod tym krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska będzie Polską, a Polak Polakiem”. Fundamentalizm religijny ma służyć spójności i odrębności narodowej. Znajduje to wyraz w stanowieniu prawa, gdzie dążenie do monopolu w zakresie norm moralnych i systemu wartości prowadzi do wyprowadzania ich bezpośrednio z wartości chrześcijańskich. Aby jednak dostosować je do specyfiki polskiego Kościoła, podlegają one interpretacji i konkretyzacji przez kościelnych hierarchów, często zamieniając się w swoje przeciwieństwo.

Zawłaszczanie państwa to tylko pierwsza faza nacjonalistyczno-klerykalnej krucjaty. Na tak przygotowanym gruncie społecznym, przychodzi czas na drugą i zasadniczą fazę, jaką jest walka z lewicowo-liberalnym wrogiem. To wyznawcy tych ideologii są bowiem pasem transmisyjnym zachodniej kultury, niosącej groźbę sekularyzacji i wartości liberalne. Upowszechnienie jej wzorów w naszym kraju oznaczałoby upadek tradycyjnej, obskuranckiej polskości. Dla prawicy byłaby to apokaliptyczna katastrofa, pozbawiająca ją marzeń o monopolu władzy. Dlatego wzorce obyczajowe płynące z Zachodu jej przedstawiciele, za Janem Pawłem II, nazywają cywilizacją śmierci. W swoim pojmowaniu wartości chrześcijańskich polska prawica i Kościół utknęli na etapie wojen krzyżowych, złagodzonym nieco wymaganiami współczesnego humanizmu. W walce ze swoim wrogiem nie przewidują już bowiem palenia na stosie czy ścinania toporem, poprzestając na pozbawieniu go niektórych praw i zepchnięciu na margines życia społecznego z piętnem potępienia. Tak więc trzeba tępić wszelkie aspiracje równościowe ludzi LGBT+, które arcybiskup Jędraszewski nazywa tęczową zarazą. Trzeba walczyć z feminizmem, który zagraża tradycyjnemu patriarchatowi. Trzeba potępiać ateizm, który pozbawia ludzi moralnej busoli i prowadzi ich na manowce. Trzeba potępiać singli i rozbite rodziny, jako przykład egoistycznego lekceważenia sakramentu małżeństwa.

Jak widać, pól walki o prawdziwą, czyli prawicową Polskę, jest bez liku. Ale równie dużo jest organizacji, które Kościół i rząd Zjednoczonej Prawicy chcą w tej walce wesprzeć. Jest więc niezmordowana Kaja Godek, walcząca o życie poczęte, jest towarzyszący jej antyaborcyjny i antypornograficzny Mariusz Dzierżawski, jest nieustraszony obrońca Kościoła Robert Bąkiewicz. Są partie polityczne poza Zjednoczoną Prawicą, jak Konfederacja i liczne partie kanapowe poza parlamentem, o faszystowskiej proweniencji, które wspierają nacjonalistyczno-klerykalną prawicę. Jest wreszcie organizacja międzynarodowa Ordo Iuris, która już chyba całkiem opanowała Ministerstwo Sprawiedliwości. Otóż te wszystkie bogoojczyźniane środowiska, organizując niezliczone akcje, pikiety i bojówki, zawsze podkreślają, że one nie atakują, tylko bronią Polski i Kościoła.

Ordo Iuris zainicjowało akcję „Murem za Wielkimi Polakami”, która polega na zbieraniu wszelkich przypadków zniesławiania Jana Pawła II i kardynała Stefana Wyszyńskiego. Podjęcie tej akcji, mającej na celu ściganie potwarców, uzasadniono trwającym „festiwalem nienawiści wobec katolików” i „antykatolicką nagonką”. Jeśli za przejaw nienawiści i nagonki uznać wspieranie ludzi LGBT+ w ich walce o równe prawa czy kobiet domagających się prawa decydowania o własnym ciele; krytykowania Kościoła za ukrywanie pedofilii i jego pazerność na władzę i pieniądze, albo domaganie się zapisanej w konstytucji świeckości państwa – to Ordo Iuris mógłby mieć rację, pod warunkiem wszakże, że Polska jest państwem teokratycznym. Solidarna Polska zgłosiła ostatnio projekt nowelizacji prawa karnego, zaostrzający kary za urażenie uczuć religijnych. „My, chrześcijanie musimy się bronić” – oznajmił przedstawiciel tej partii. Nowy artykuł 196 Kk ma brzmieć: „Kto lży lub wyszydza Kościół (…) jego dogmaty i obrzędy podlega karze więzienia do lat dwóch (…) Jeśli robi to przez środki masowej komunikacji, to kara zwiększa się do trzech lat pozbawienia wolności”. I znów nasuwa się pytanie czy sama krytyka Kościoła, jego dogmatów i obrzędów ma być teraz zakazana? Czy obraz Matki Boskiej w tęczowej aureoli to lżenie lub wyszydzanie uczuć religijnych? Jeśli taka ma być interpretacja tej noweli, to w jakim kraju my żyjemy? I kto tu kogo atakuje – ludzie domagający się swoich praw w pokojowych demonstracjach czy bijąca ich policja i nacjonalistyczni bojówkarze?

W 2010 roku prymas Glemp słusznie zauważył, że obrońcy krzyża przy pałacu prezydenckim, postawionego po katastrofie smoleńskiej, nie bronią krzyża, tylko walczą krzyżem. Te wszystkie egzaltowane akcje, w rodzaju otoczenia Polski różańcem przed naporem sekularyzacji, naznaczone są nienawiścią wobec tych, którzy myślą i czują inaczej. Ten grad modlitw nie ma w sobie nic z miłości bliźniego. Krzyż i modlitwa to broń, którą trzeba pokonać przeciwników nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii. Wiara ma być traktowana jako legitymacja polskości, co oczywiście niszczy jej chrześcijańskie korzenie.

W psychologii społecznej rozróżnia się religijność wewnętrzną i zewnętrzną. Ta pierwsza oznacza orientację, w której ludzie starają się uwewnętrznić nauki płynące z religii, postrzegając wiarę jako cel sam w sobie. Religijność wewnętrzna prowadzi do koncentracji na określonych zasadach moralnych, których przestrzegania człowiek w ten sposób wierzący wymaga przede wszystkim od siebie. Umożliwia mu to bliskie porozumienie z niewierzącymi, którzy przestrzegając tych samych lub podobnych zasad, wywodzą je jednak z innego źródła. Wiara wynikająca z religijności wewnętrznej sprzyja zatem poczuciu więzi z ludźmi przyzwoitymi, którzy postępują zgodnie z uniwersalnymi, elementarnymi normami moralnymi, bez względu na powody, dla których to czynią.

Zupełnie inaczej wygląda sprawa z religijnością zewnętrzną. W tym wypadku religia jest tylko środkiem służącym zdobywaniu władzy, statusu lub nagrody po śmierci. Wiara wykorzystywana jest tutaj instrumentalnie i służy przede wszystkim poczuciu identyfikacji z określoną grupą społeczną. W im mniejszym stopniu oparta jest na intelekcie, a w większym na emocjach i akceptacji mitów, tym lepiej, bo tłumi wątpliwości. W religijności zewnętrznej podstawowe znaczenie ma poczucie wspólnoty z innymi członkami grupy, a nie wrażliwość na określony ład moralny. W takiej sytuacji wartości i przesłania moralne nie odgrywają roli życiowych standardów. Religijność zewnętrzna sprzyja agresji. Wyniki wielu badań wskazują, że osoby o religijności zewnętrznej są na ogół mniej tolerancyjne i żywią więcej uprzedzeń w porównaniu z osobami o religijności wewnętrznej, jak i niewierzącymi.

Zjednoczona Prawica przy akceptującej postawie Kościoła katolickiego zdecydowanie preferuje religijność zewnętrzną. Tylko taka wiara może być bowiem przydatna w mobilizowaniu narodu do walki z odszczepieńcami, kosmopolitami, liberałami, socjalistami, ateistami, czyli z tymi, którzy w prawicowym rozumieniu zaszczytu do narodu nie dostąpili. Chrześcijaństwo, podobnie jak większość wyznań religijnych, nawołuje do tolerancji. Tymczasem w języku ideologów narodowo-katolickiej prawicy termin ten nabrał pejoratywnego znaczenia. Aktywiści wiary opartej na religijności zewnętrznej mają być ludźmi walki o słuszną sprawę, a nie tolerancyjnymi mięczakami. Do czego prowadzi wiara, która swoją siłę czerpie z nienawiści?

Polski sojusz ołtarza z tronem w celu przeciwstawienia się kulturze liberalnego Zachodu, jest elementem wojny kulturowej toczonej we współczesnej Europie. Zjednoczona Prawica jest w tej wojnie sojusznikiem putinowskiej Rosji. Putin wcześniej niż Kaczyński zorientował się, że sojusz z Cerkwią i występowanie w roli obrońcy tradycyjnej patriarchalnej rodziny, zagrożonej promowaniem gejowskiej kultury, edukacją seksualną dzieci i aborcją na życzenie, jest najlepszym sposobem na wywołanie lęku w społeczeństwie nienawykłym do wolności i czerpiącym poczucie bezpieczeństwa z kulturowej stabilizacji. Stąd, znacznie łatwiej niż Kaczyńskiemu, przyszło mu pozyskać zaufanie i poparcie w przeważającej części społeczeństwa rosyjskiego. Rosja, a za nią ultrakonserwatywne, radykalnie prawicowe i populistyczne organizacje w całej Europie postawiły sobie za cel walkę z „ideologią gender”.

Nie dziwmy się więc rosyjskiej propagandzie, która napaść na Ukrainę przedstawia jako wyzwolenie Ukraińców z zachodniego piekła, w które ich wpędza „nazistowski” rząd Zełenskiego. Wszystko, co tam robi rosyjskie wojsko, to obrona chrześcijańskie cywilizacji, która wymaga niekiedy radykalnych posunięć. Oczywiście Rosjanie nie oglądają obrazów z Buczy i innych miejsc bestialstwa rosyjskich żołnierzy. Widzą to natomiast zwolennicy ideologii Putina w Europie i starają się, jak Marine Le Pen czy Mateo Salvini, ukrywać prorosyjskie sympatie. W niczym to jednak nie zmienia, podobnie jak w przypadku Kaczyńskiego i jego akolitów, dążenia do atakowania Unii Europejskiej w obronie „tradycyjnej rodziny” i dzieci.

Nie dziwmy się również papieżowi Franciszkowi, który – ubolewając nad rozlewem krwi – jak ognia unika potępienia Rosji, a watykańscy dygnitarze krytykują państwa zachodnie za wysyłanie broni na Ukrainę. Wszak Putin i wspierająca go rosyjska Cerkiew, dostrzegają te same zagrożenia i deklarują te same wartości, co Watykan.

 

Autor zdjęcia: AnNacho Arteaga

 

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Kryzys polskiego mężczyzny :)

Jak to się stało, że ludzie w podobnym wieku, z podobnymi doświadczeniami, a przede wszystkim wychowani w tym samym kraju, tak bardzo się od siebie różnią? Wygląda na to, że szybko postępujące zmiany w społeczeństwie popchnęły młodych mężczyzn w ramiona swoistego kryzysu.

Wydawało się, że wraz z młodym pokoleniem społeczeństwo polskie będzie się liberalizować. Nawet jeśli niekoniecznie miałoby to oznaczać zdecydowany skręt w lewo, można było odnieść wrażenie, że młode pokolenie będzie zmierzchem tendencji prawicowych, do tej pory przeważających w Polsce. Gwałtowny spadek religijności, bliskie kontakty z Zachodem i widoczna zmiana stylu życia miały zwiastować ogromne przeobrażenia w polskiej mentalności. A jednak…Pod koniec stycznia „Oko Press” opublikowało artykuł wskazujący na wyraźne różnice w preferencjach politycznych. Okazało się, że młodzi mężczyźni chętniej wybierali konserwatywne opcje polityczne, a najbardziej zaintrygowało to, że wybierają skrajnie prawicową Konfederację, podczas gdy ich konserwatywne rówieśniczki wolą PiS jako opcję mniej radykalną. Jak to się stało, że ludzie w podobnym wieku, z podobnymi doświadczeniami, a przede wszystkim wychowani w tym samym kraju, tak bardzo się od siebie różnią? Wygląda na to, że szybko postępujące zmiany w społeczeństwie popchnęły młodych mężczyzn w ramiona swoistego kryzysu.

Straszne zmiany

Wydaje się, że młodsze pokolenia dorastają w zupełnie innym świecie, niż ich rodzice i dziadkowie, ale jednak nie do końca. Rzeczywistość oczywiście się zmienia, ale ich wartości nadal w dużej mierze są determinowane przez to, co wynieśli z rodzinnego domu. Z kolei sposób życia zależy już ściśle od współczesnych im czasów i warunków życia. Tak jak dziadkowie patrzyli na świat przez pryzmat wojennych doświadczeń, rodzice wyciągnęli życiowe wnioski z okresu PRL-u, które później przekazali swoim dzieciom jako przykład, tak młode pokolenie funkcjonuje w świecie mediów i globalizacji. Z analizy „Małżeństwa i urodzenia w Polsce”, przygotowanego dla Eurostatu w oparciu o dane GUS, bardzo dobrze widać kluczowe różnice. Jeszcze na początku lat 90. wiek panów młodych wynosił średnio 24 lata, a panien młodych 22 (taka sama średnia była na początku lat 70.!), a w 2013 roku to już było 28 lat dla mężczyzn oraz 26 dla kobiet. Na Zachodzie oczywiście to było statystycznie kilka lat więcej. Wraz z przesunięciem się granicy wiekowej zmianie uległa także struktura poziomu wykształcenia nowożeńców. W tym samym okresie współczynnik rozwodów wzrósł z 1,1‰ do 1,7‰, a do tego należy dodać, że dochodzi do nich głównie z powodu niezgodności charakterów (ponad 1/3 rozwodów). Matki rozwodziły się oczywiście częściej niż babcie, ale presja społeczna i utrudnienia związane z zakończeniem sformalizowanego związku nadal sprzyjały utrzymywaniu się małżeństw pomimo ich wewnętrznego rozpadu. Natomiast za wisienkę na torcie można uznać spadającą liczbę urodzeń. Z tego wyłania się obraz świadczący o tym, że związki zawieramy jako ludzie lepiej wykształceni, a przede wszystkim bardziej dojrzali i doświadczeni życiowo. Częściej podejmujemy też decyzję, że chcemy zakończyć relację, w której się nie odnajdujemy, a także rzadziej decydujemy się na dzieci, co w praktyce przekłada się ogólnie na mniej zobowiązań. Teraz warto te wnioski ubrać w kontekst realiów poprzedniego pokolenia.

Biorąc pod uwagę średni wiek zawierania małżeństw, można sobie wyobrazić, że dla obu stron, choć szczególnie dla kobiet, był to jeden z pierwszych związków. Młodzi ludzie, dopiero co wchodząc w dorosłość, decydowali się na szybkie sformalizowanie relacji i koncentrowali na tworzeniu rodziny, co pozwala przypuszczać, że nie zastanawiali się zanadto, czy mogliby wieść inne życie. W praktyce oznacza to, że ludzie nie szukali zbyt długo. Normą było przypieczętowanie związku, który był wystarczająco stały. Można również z dużym prawdopodobieństwem założyć, że dodatkową presję stanowiły ówczesne normy społeczne. Na osoby wyłamujące się z niepisanej reguły patrzono raczej krzywym okiem. Inny był także stosunek do kobiet w ciąży. W przypadku nieplanowanego dziecka, bardzo często pojawiały się naciski ze strony rodziny na sformalizowanie związku. Pojawiały się także te społeczne, czego dowodem było chociażby wydalanie ze szkół uczennic (nie uczniów!), które znalazły się w takiej sytuacji. Dostęp do antykoncepcji oraz jej jakość były o wiele gorsze niż teraz, co na pewno przekładało się większe ryzyko wystąpienia takiego przypadku. Chociaż na pewno podejście było wyraźnie luźniejsze niż wcześniej, presja społeczna była na tyle silna, że kładziono głównie nacisk na to, co wypada. Dodatkowym czynnikiem była zapewne ograniczona możliwość poznawania nowych ludzi – nie można było swobodnie podróżować, a o dzisiejszych technologiach umożliwiających wyjście poza lokalne grono znajomych, bez przemieszczania się, można było tylko pomarzyć. Niewątpliwie przyczyn konserwatywnego podejścia do kwestii małżeństwa należy szukać w silnych związkach społeczeństwa z Kościołem. Ślub kościelny był bardzo ważny i teoretycznie uniemożliwiał ewentualny rozwód (w praktyce można było się starać o unieważnienie małżeństwa, co nie było zadaniem łatwym).

Na pierwszy rzut oka, wydaje się, że tamte czasy były o wiele gorsze, ale patrząc pod innym kątem można dostrzec pewne pozytywy. Przede wszystkim, tradycyjny system dawał większe poczucie stabilizacji. Możliwości poznawania nowych ludzi były mniejsze, więc decyzje zapadały szybciej, często z obawy przed brakiem lepszej opcji. Bardzo możliwe, że w dzisiejszych czasach wiele z tych związków w ogóle by nie powstawało. Decydowała zasada „lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu”, a to oznaczało, że wiele wad się wybaczało. Ktoś mógł nie być atrakcyjny dla drugiej strony, jawić się jako osoba nudna lub pozbawiona dobrych manier, ale przymykano na to oko, ponieważ przeważała zaleta, że w ogóle był. Znowu, to dawało jakieś poczucie bezpieczeństwa w obliczu strachu przed samotnością. Nawet jeśli nie trafiłoby się na wymarzoną osobę, to zawsze pozostawało koło ratunkowe, niczym na zamkniętym balu karnawałowym, w postaci osoby, która została sama na przysłowiowym parkiecie.

Być jak ojciec i matka

Zmiany jakie zachodzą w Polsce pędzą z ogromną prędkością. Już skok obyczajowy pomiędzy pokoleniem rodziców i dziadków wydawał się duży, ale ten który obserwujemy obecnie to prawdziwa przepaść. Nie dziwi fakt, że Zachód lepiej reaguje na zmieniające się normy obyczajowe, ponieważ tam te zmiany zaczęły się o wiele wcześniej. Ale wróćmy do Polski.

Większość młodych Polaków, dorastając w tradycyjnym modelu, do niego się przyzwyczaiła. Wiele pozostałości dawnego systemu figuruje w ich głowach jako norma. Co więcej, rodzice przygotowują dzieci do dorosłego życia na podstawie własnych doświadczeń. Potrafią też wywierać dodatkową presję, np. w sytuacji, gdy dziecko nie chce się ustatkować przy pierwszej trafiającej się okazji, preferując dalsze poszukiwania odpowiedniejszego partnera. Młodzi mężczyźni, często wzorem swoich ojców, wychodzą z założenia, że wystarczy być względnie życiowo zaradnym, a jakaś partnerka sama się znajdzie. Nierzadko też chcą powielić rolę głowy rodziny, do której należą kluczowe decyzje, co często jest sprzężone z byciem głównym, jeśli nie jedynym żywicielem rodziny. Wypadkową tego było, że w przypadku założenia rodziny obowiązki domowe spadały na kobietę, co utrudniało jej aktywizację zawodową. Uznawano za naturalne, że jeśli ktoś ma zrezygnować z rozwoju zawodowego dla dobra rodziny, miała być to żona. Więc do wspomnianego wcześniej poczucia bezpieczeństwa matrymonialnego, dochodził przywilej większej kontroli a więc większy wpływ na decyzję o ewentualnym zakończeniu związku. Mężczyźnie łatwiej było odejść i ponieść mniej konsekwencji z tego tytułu.

Chociaż kobiety również w dużym stopniu wzorują się na swoich matkach, funkcjonujących w tym systemie, to zmieniające się warunki otworzyły przed nimi nowe możliwości, z których chętnie zaczęły korzystać. To, co młode Polki wzięły z doświadczenia rodziców, dotyczy bardziej podejścia do jakości relacji w momencie, kiedy się już na nią zdecydują. Bycie w związku jest nadal postrzegane przez nie jako coś kluczowego w życiu, coś co powinno stać w jego centrum. Podobnie jak kobiety poprzedniego pokolenia, są bardzo przywiązane do rodziny. Na tle swoich rówieśniczek z Europy nadal szybciej dążą do jej założenia, a także są bardziej gotowe do poświęceń. Jednak zanim się zaangażują, mają większe wymagania jeśli chodzi o partnerów. Mają wyższe studia oraz życie zawodowe. Zarabiają podobnie, czasami nawet więcej. Nie chcą, żeby współmałżonek był po prostu osobą, która jest, ale poszukują kogoś o podobnych zainteresowaniach, poglądach politycznych czy podejściu do życia. Żądają partnerskiego układu, takiego samego wpływu na podejmowane decyzje. Nie przymykają już oka na protekcjonalne traktowanie, seksistowskie uwagi, czy to, że partner nie do końca odpowiada ich preferencjom. Są gotowe zrezygnować, jeśli różnice są zbyt duże, oraz odrzucają potencjalnych kandydatów prezentujących przeciwne do tych założeń postawy. Mają więcej własnego, jednostkowego doświadczenia życiowego, co ułatwia im dokonać lepszej selekcji. Nie czują się już tak uzależnione od obecności mężczyzny w ich życiu, więc mają większą odwagę domagać się tego, czego pragną. Co więcej, mają większe możliwości poznawania nowych ludzi. W dobie otwartych granic, internetu i aplikacji randkowych, zniknęło poczucie bycia „skazanym” na przysłowiowego kolegę z podwórka, towarzyszące poprzednim pokoleniom. Nie bez znaczenia jest także większa świadomość swojej seksualności, a także możliwości kontrolowania płodności. Oczekuje się też od mężczyzn większej empatii, nie bycia obok kobiety, ale z nią. Wszystko to dzięki zmianom, jakie zaszły na świecie i które przyczyniły się do tak dużego poszerzenia możliwości dla kobiet, również w krajach bardziej konserwatywnych.

Młodzi Polacy nie odnajdują się w nowej rzeczywistości. Choć mierzą się, tak samo jak każdy, z lękiem przed samotnym życiem, to orientują się, że zmieniły się reguły gry, a oni są przygotowani do zupełnie innych warunków. Nie wystarczy, że będą naśladować swoich ojców. Nie mogą liczyć na to, co dawało kiedyś gwarancję bezpieczeństwa ani na to, że w końcu niemal na pewno trafi się im jakaś partnerka. Kobiety, które nie znajdują sobie partnerów w najbliższym otoczeniu, po prostu szukają dalej. Nierzadko za granicą lub wśród cudzoziemców przebywających w Polsce. Partnerzy z bardziej liberalnych krajów zachodnich są w stanie zaoferować im chociażby większe poszanowanie ich autonomii wraz z partnerskim modelem relacji. Również oni podnoszą poprzeczkę, uświadamiając młodym Polkom, że nie muszą się godzić na to, co ich matkom wydawało się nieuniknione. Ich rodacy czują się zagrożeni tą perspektywą, która rodzi w nich obawę, że w nowej rzeczywistości sobie po prostu nie poradzą. Reagują więc sprzeciwem, a nawet złością uciekając się do różnych form obrony konserwatywnego modelu społeczeństwa. Jednym z bardziej widocznych przykładów jest zjawisko krytykowania przez młodych mężczyzn programu Erasmus, dającemu studentom szansę wyjazdu na zagraniczną wymianę. W sieci bardzo często można natknąć się na ich komentarze, często bardzo wulgarne, deprecjonujące młode Polki, korzystające z tej szansy. Zarzucają im rzekomą seksualną rozwiązłość, a przede wszystkim przedstawiają możliwość związków polskich kobiet z cudzoziemcami jako coś odzierającego z godności. Sugerują, że w takich relacjach nie ma mowy o uczuciach, a liczy się jedynie pogoń za korzyściami materialnymi lub tym co egzotyczne. Także oni ukuli pejoratywne określenie „Orgasmus”. Takie zachowania mogą być objawem kompleksów, ale przede wszystkim obawy, że przy trendzie zmieniających się warunków mogą nie mieć szansy na założenie rodziny. Nawet jeśli znajdą sobie partnerkę, to zawsze pozostaje ryzyko, że ona będzie miała większe możliwości, żeby odejść. Nie będzie już poddana ostracyzmowi, a dobre wykształcenie oraz własne życie zawodowe ułatwi jej podjęcie nowej drogi życiowej. Niewątpliwie dodatkowym czynnikiem jest również zwykła niechęć do rezygnacji ze swoich wpływów. Młodzi Polacy czują, że tracą kontrolę swoich ojców nad życiem rodzinnym, którą traktowali niczym spadek mający im przypadać w przyszłości. Dlatego rozwiązania swoich problemów szukają gorączkowo w powrocie do wartości konserwatywnych. One nie jawią się tylko jako magiczne lekarstwo, mogące zatrzymać zmiany postępujące na ich niekorzyść, ale również pewne uspokojenie, jeśli chodzi o zmierzenie się z obawą przed samotnością czy inną rzeczywistością. Łatwiej uwierzyć w zły porządek oraz postępujące zepsucie świata, niż przyznać przed sobą własną słabość lub strach, a przede wszystkim pogodzić się z tym co nowe oraz inne.

W interesie mężczyzn

Odpowiedzią na te lęki stała się Konfederacja, skrajnie prawicowa partia promująca wartości konserwatywne, celująca przede wszystkim w młodych mężczyzn, pod których układa swój program. Choć publicznie jej członkowie tego nie deklarują, łatwo wywnioskować z działań, wypowiedzi czy propozycji, że ich założenia to umocnienie poczucia męskości opierającego się na dawnych, stereotypowych wzorcach, a także na ograniczeniu praw kobiet. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że od konkurencyjnego, prawicowego PiS-u różni się tylko stosunkiem do świadczeń socjalnych, ale tak naprawdę rozbieżność pojawia się już na poziomie fundamentów. Czegokolwiek by nie zarzucić partii Jarosława Kaczyńskiego, jego ugrupowanie zabiega o poparcie ogółu. Swój program kieruje do przeciętnego Polaka z małego miasteczka, czującego, że jego godność jest deptana przez elity, a także głęboko przyzwyczajonego do wartości bliskich mu od dziecka. Dlatego jednym z głównych filarów potęgi PiS-u są Kościół oraz wiara, tak ważne dla wielu obywateli, przekonanych że laicyzacja to coś złego. Przy czym ten lęk jest zrozumiały, ponieważ w okresie wojny, a później komunizmu, wiara katolicka stanowiła swoistą ostoję polskości i tak w mentalności polskiej się w dużej mierze zapisała. Dopiero od niedawna pojawia się zwrot jeśli chodzi o kwestie religijności, ale nadal kulturowe przywiązanie do Kościoła oraz nadawanie mu dużej rangi w życiu jest ogromnie istotne. Natomiast w przypadku Konfederacji katolicyzm nie pełni już tak centralnej roli. Jest bardziej narzędziem usprawiedliwiającym rację bytu dla konserwatywnego porządku w społeczeństwie. Stanowi ponadnaturalne wyjaśnienie dla dawnego podziału na mężczyznę dbającego o byt i kobietę skupioną na gospodarstwie, a z wizją woli Boga trudniej polemizować niż z wytłumaczeniem, że coś ma po prostu być, bo tak. Tym bardziej w narodzie tak przywiązanym do wiary mężczyznom łatwiej się oprzeć na poglądach głoszonych przez duchownych, że taki podział to nie jest ich wola ale powołanie, że muszą wypełnić misję. Łatwiej też taką wizję świata wpoić kobietom wychowanym w poczuciu, że Kościół stanowi autorytet. Zwłaszcza że ten zabieg od wieków funkcjonował jako sposób na usankcjonowanie porządku pożądanego przez określone grupy społeczne. Żeby przekonać do czegoś ludzi, wystarczyło to tylko ubrać w religijną otoczkę.

Konfederacja zdaje sobie sprawę, że otwarte sformułowanie postulatu o męskiej dominacji nie byłoby zbyt dobre wizerunkowo, ba, godziłoby w Konstytucję, więc nigdy nie jest wyrażane wprost. Takie poglądy otwarcie wypowiada właściwie tylko Janusz Korwin-Mikke, znany ze swoich kontrowersyjnych wypowiedzi (np. o przejmowaniu przez kobiety poglądów mężczyzn, z którymi sypiają). Dlatego nie ma szans na bycie główną twarzą partii, tak jak bardziej umiarkowany Krzysztof Bosak, argumentujący swoje przekonania głęboką wiarą, co jest jeszcze do przełknięcia. Równie wielu sympatyków barwnej postaci, jaką jest Korwin-Mikke, tłumaczy jego wypowiedzi i upiera się, że nie miał tak naprawdę na myśli tego, co powiedział, choć to prawdopodobnie jedyny taki fenomen w polskiej polityce. Ale Janusz Korwin-Mikke ma swoją uprzywilejowaną pozycję, a także grono fanów. Nie tylko ze względu na swoją bezpośredniość, ale również za rolę, jaką spełnia. Bardzo chętnie, podejmuje się, niczym partyjny kaznodzieja, objaśniania świata przez pryzmat własnego światopoglądu. Dla wielu mężczyzn stanowi pewną formę emocjonalnego wsparcia, takiego odległego przyjaciela, który poklepie po plecach i przyzna rację. Nawet jeśli Konfederacja stara się trochę zdystansować od radykalizmu Korwina, to jednak nie reaguje na wywoływane przez niego kontrowersje. Trudno określić, na ile jego partyjni koledzy zgadzają się z jego poglądami, ale na pewno zdają sobie sprawę, że skutecznie dociera do znaczącej części grupy docelowej wyborców partii, funkcjonując jak dobrze sprzedający się produkt.

Ponieważ Konfederacja nie może otwarcie przyznać się do swojej wizji idealnej Polski, próbuje przepchnąć swoje założenia bocznymi drzwiami. Młodzi Polacy potrzebują stereotypowego poczucia męskości, więc należy dać im broń. Nic dziwnego, że istotną część zwolenników partii stanowi Ruch Narodowy, którego działalność w dużej mierze opiera się na gloryfikowaniu agresywnego szowinizmu, siły czy struktur militarnych. Dla wielu mężczyzn seanse patriotyczne, w postaci m.in. Marszu Niepodległości, mają niewątpliwie wartość terapeutyczną. Reszta postulatów Konfederacji to sprytny zabieg zmiany ról społecznych – przywrócenia mężczyźnie roli głównego żywiciela i ograniczenia praw kobiet. Nie można ustawą zmusić tych ostatnich do siedzenia w domu czy zajmowania się dziećmi, ale można to zrobić inaczej. Ciężko się nie pochylić nad tym, dlaczego skrajnie prawicowe ugrupowanie stworzone dla oraz przez młodych mężczyzn, tak bardzo interesuje się prawami kobiet, takimi jak swobodny dostęp do aborcji. Wbrew pozorom jest to bardzo ze sobą związane, bo służy interesom docelowych wyborców partii. Ograniczenie możliwości do decydowania o swojej płodności to skuteczne narzędzie uzależnienia od siebie kobiety. W tej kwestii świetnym dowodem na prawdziwe intencje Konfederacji jest to, co można było obserwować przy okazji tematu prawa do przerywania ciąży. Jak bardzo żałosne nie były PiS-owskie propozycje pokojów do wypłakania się, nie można zaprzeczyć, że przynajmniej oficjalnie, partia deklaruje wsparcie dla kobiet w ciąży. Obiecuje zasiłki, wsparcie, hospicja. Inna rzecz, że to są czcze obietnice, ale faktem jest, że Konfederacja nie oferuje kobietom w zamian nic – chce tylko zakazu. Oferta dla kobiet brzmi „radź sobie sama”. To właśnie Konfederacja, której posłowie deklarują przywiązanie do tradycyjnych wartości, chce ograniczenia świadczeń socjalnych wspierających w dużej mierze kobiety w trudnej sytuacji. Ograniczenie wpływu oraz pomocy państwa do minimum ma umożliwić młodym mężczyznom gromadzenie kapitału i dla skrajnie prawicowej partii to właśnie on ma stanowić ubezpieczenie dla kobiety. Celem jest po prostu to, żeby jakość życia młodych Polek była uzależniona od ich matrymonialnych wyborów. Przy czym oznacza to ogromne ryzyko przemocy ekonomicznej. Nawet jeśli wizja opiekuńczego mężczyzny może komuś się wydawać romantyczna, to jest oczywiste, że stwarza wiele bardzo poważnych zagrożeń dla pozostających pod taką opieką. Można sobie z łatwością wyobrazić, że ciężarnej kobiecie trudno odejść od przemocowego partnera, grożącego pozostawieniem jej bez pomocy, której nigdzie indziej po prostu nie uzyska. Ostatnio popularność w sieci zdobywa żona blisko związanego z Januszem Korwinem-Mikke Karola Wilkosza, Wiktoria Wilkosz. W swoich filmikach pokazała między innymi, jak wygląda dzień z życia konserwatywnej kobiety, z którego można wywnioskować, że całkowicie zrezygnowała z kariery zawodowej i jest na utrzymaniu męża. Para jest bardzo popularna w środowisku sympatyków Konfederacji i stała się jednym z modelów ich wizji szczęśliwego życia. Chociaż absolutnie niewykluczone, że będą ze sobą szczęśliwi nawet do końca życia, to nietrudno sobie wyobrazić, że w podobnym układzie mogą wystąpić problemy. Co więcej, takie sytuacje się zdarzają, p.. mąż nagle zaczyna stosować przemoc, albo zdradza, a czasami w grę wchodzi po prostu zwykła niezgodność charakterów. Kobieta w takiej sytuacji, decydując się na odejście, ryzykuje znalezieniem się w kryzysie bezdomności oraz ubóstwa. Co zrobiłaby Wiktoria Wilkosz w sytuacji, gdyby jej małżeństwo miało się rozpaść? Ile małżeństw, z początku szczęśliwych, zamieniło się w tragedie np. przez alkoholizm? Wielu wyborców Konfederacji zapewne powiedziałoby, że to wina kobiety, bo znalazła sobie niewłaściwego partnera, w końcu widziała, co brała. Żeby przyjąć taki sposób myślenia naprawdę trzeba ignorować ogromną część rzeczywistości. Trzeba w końcu powiedzieć jasno, że Konfederacja to partia dążąca do ograniczenia praw kobiet (zresztą zgodnie z poglądami Korwin-Mikkego), żerująca na obawach młodych mężczyzn przed nową rzeczywistością i zmianą dotychczasowych reguł funkcjonowania społeczeństwa. Także proponująca im, jak zawsze kuszącą, dominację.

Jednak nie oznacza to, że należy młodych mężczyzn demonizować. Po prostu pewna partia wykorzystująca ich obawy, stara się – niczym w telezakupach – wcisnąć im złoty środek, mający magicznie rozwiązać wszystkie ich problemy. Wybór padł na wartości konserwatywne, ponieważ to jest coś, co jest im bliskie, a przede wszystkim stykali się z tym od dziecka obserwując swoich ojców. Na pewno są tacy, którzy świadomie pragną takiego porządku społecznego, ale dla dużej części tych mężczyzn, ideologia Konfederacji wydaje się być jakąś drogą do radzenia sobie z problemami, które niesie zmieniająca się rzeczywistość. Biorąc pod uwagę kult stereotypowej, toksycznej męskości, piętnującej okazywanie uczuć, trudno zmierzyć im się z własną wrażliwością, a zostawienie ich samych sobie prawdopodobnie tylko pchnie ich w stronę coraz większej radykalizacji. Ten problem sam nie zniknie i nie można go ignorować. Rozwiązaniem jest edukacja oraz organizowanie życia społecznego tak, aby uwzględnić pokoleniową przepaść powodującą tak dużą frustrację. Zrozumienie kryzysu współczesnego polskiego mężczyzny jest kluczem otwierającym drzwi do rzeczywistości w jakiej się znalazł, a przede wszystkim do dialogu umożliwiającego zasypanie tych różnic. Stąd też, z perspektywy społecznej to strategiczne zadanie, ponieważ takie pęknięcie i wynikająca z niego polaryzacja będzie miała ogromne znaczenie dla przyszłości Polski. Fakt, że nawet konserwatywne kobiety są niechętne Konfederacji, świadczy o tym, że większość z nich jest świadoma tego, co kryje się za eufemistycznie sformułowanymi postulatami skrajnie prawicowej partii, a to pozwala prognozować, że bez odpowiedniej reakcji, przepaść między młodymi Polakami będzie się jeszcze bardziej pogłębiać.


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14 – 16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Czas na szacun. Między „Teściami” Kuby Michalczuka a „Prime Time” Jakuba Piątka :)

Krąży opinia, że wesela są tak naprawdę dla rodziców i reszty rodziny, a nie dla młodych. Coś w tym jest. Najgorzej, jak zdarzy się wesele w ogóle bez młodych – koniec końców to oni są przecież przyszłością i źródłem nadziei. Polski widz nie raz i nie dwa wychodził z rodzimego filmu z poczuciem bezsilności, bo kolejna rozmowa Polaków skończyła się przemocą, który wszystkich wyniszcza i zostawia zgliszcza. Może jednak na horyzoncie nieśmiało zaczyna majaczyć nadzieja na to, że da się w końcu zbudować jakąś stabilną przyszłość. Nawet jeśli tych nieśmiałych znaków nadziei trzeba chwilami szukać nie tyle z lupą, co z wielkiej mocy mikroskopem.

Na polskie wesele strach iść. Na wiele innych rodzinnych uroczystości również, ponieważ polskie filmy np. o Wigilii często nadają się tylko dla widzów o mocnych nerwach. Może dla zachęty, żeby nie nastraszyć ewentualnych chętnych, tym razem mamy film o polskim weselu zrobiony w konwencji komediowej, czyli „Teściów” w reżyserii Kuby Michalczuka na podstawie scenariusza Marka Modzelewskiego. Dzięki temu co prawda jest koniec końców „trochę straszno”, ale na drugą nóżkę, przynajmniej na początku, jest „trochę śmieszno”. Mamy wesele zamiast ślubu, który w ostatniej chwili się nie odbył, ponieważ pan młody uciekł sprzed ołtarza. Nie przeszkadza to jednak w spotkaniu dwóch rodzin.

Na wspólnej imprezie łączą się rodzice z zamożnej, inteligenckiej rodziny pana młodego z miasta i biednej rodziny panny młodej ze wsi. Polska A w osobach Małgorzaty granej przez Maję Ostaszewską i granego przez Marcina Dorocińskiego Andrzeja spotyka Polskę B, czyli Wandzię, graną przez Izę Kunę i Tadeusza, w rolę którego wcielił się Adam Woronowicz. Jest nawet mały ukłon do zaszłości jeszcze starszych, dzięki cudownie niesfornej seniorce rodziny o szlacheckim pochodzeniu, czyli Małgorzacie, którą gra Ewa Dałkowska. Dobór głównych postaci pozwala się domyśleć, że impreza do łatwych należeć nie będzie.

Przy, jak na polski film, umiarkowanych ilościach alkoholu ta dzielna drużyna przedstawicieli naszego społeczeństwa, pomimo szczerych chęci pokojowego stawienia czoła sytuacji, w końcu rzuca się sobie do gardeł jak najgorsi wrogowie – dosłownie i w przenośni. Akcja jest dynamiczna i pełna niespodzianek, przesuwa się w stronę katastrofy stopniowo, na koniec filmu można by więc zacytować klasyka mówiąc „Jak do tego doszło? Nie wiem”. Jest jednak naszym dobrze pojętym interesie zrozumieć, co się stało.

Całe nieszczęście zaczyna się od tego, że niedoszli teściowie chcieliby napić się na pożegnanie i rozejść do domów po opłaconej już imprezie, na którą zdążyli wejść rozochoceni goście. Ale tak się nie da. Od słowa do słowa rusza lawina wzajemnych oskarżeń i ustalania, kto jest bardziej winien, a stąd już tylko krok od wywlekania z rodzinnych szaf wszystkich możliwych części garderoby. Widzowie mogą sobie do woli pooglądać, czym różni się zasobna mieszczańska komoda pod dobrym warszawskim adresem od biedałachów z głębokiej prowincji. Stąd trudno nie wpaść na to, jaką po cichu ulgę czują teściowie sukcesu, dobrze ustawieni lekarze, z powodu obrotu całej sytuacji. Wystarczy posłuchać użalającego się nad swoją bidą z nędzą teścia z prowincji.

Zaciągąjący swojsko Tadeusz (z ogromnym wyczuciem zagrany przez Adama Woronowicza) jest postacią prawie kabaretową. Właściwie nie ma potrzeby słuchać go do końca, z tym swoim zaśpiewem biadoli jak wiejska baba pod kościołem. O trzech dzieciokach – córkach, na które tyrał jako pracownik fizyczny w skupie mleka. Na niedoszłym weselu córki wygląda niczym przygodny gość, który raz w życiu ma okazje się najeść na salonach i widać, że on sam czuje, że jest tu tylko z przypadku. A właściwie to przez pomyłkę. Tak oto pojawia się pierwszy problem – trzeba zadać sobie pytanie, dlaczego człowiek, który doczekał się awansu społecznego swoich trzech córek, jest na tym weselu po prostu łatwym do ośmieszenia prostakiem? Przecież ktoś o tak zwanym niskim kapitale kulturowym, czyja córka została dyrektorem przedszkola, choćby i w Łomży, jest powodem do dumy. Społeczeństwo, w którym takie rzeczy są możliwe, mogłoby być – lub nawet jest – całkiem fajnym miejscem. Naprawdę są gorsze – i miejsca, i społeczeństwa.

Widzowi patrzącemu na nadchodzące rodzinne tornado przychodzi do głowy myśl: „o Boże, nie może być raz normalnie”? Przecież o spotkaniu dwóch rodzin z różnych światów można by zrobić lekką komedię. Nawet taką, która przez swój optymizm jest odklejona od rzeczywistości. Są przykłady – choćby film „Za jakie grzechy, dobry Boże?” o wchodzeniu emigrantów z różnych stron świata do zacnej, prowincjonalnej francuskiej rodziny. Francuscy teściowie pokpili, pośmiali się, przeżyli pierwszy szok, ale na końcu cało i zdrowo (i aż cztery razy!) udało im się usiąść do wspólnego stołu z zięciami pochodzącymi z czterech różnych kultur. Do takiego samego stołu, który w różnych czasach czynił kompanów, czyli ludzi jedzących razem chleb powszedni (łac. pan, panis) z przedstawicieli elit i z aspirującymi parweniuszami, którzy ciągle czyhali na ich miejsce. Z parweniuszami z ludności zasiedziałej i napływowej.

Oczywiście tego typu historie nie obywały się bez dramatów, bo aspirujący parweniusze nie zawsze wykazywali się cierpliwością, co skończyło się wielką rzezią w czasie Rewolucji Francuskiej. Czymże jednak był okres napoleoński, jeśli nie serią małżeństw elit i parweniuszy, z Napoleonem ożenionym z księżniczką z dynastii Habsburgów na czele? Francuszczyzna pochodzącego z niższych warstw społecznych pana młodego (który do tego był Korsykaninem) była z całą pewnością dużo mniej szlachetna niż polszczyzna Tadeusza – budziła szczere rozbawienie, nierzadko pogardę lub bezsilny gniew ocalałych potomków szlachetnie urodzonych ofiar Rewolucji oraz wykształconych mieszczan. Z pewnością większość cesarskiej służby miała powody, żeby podśmiewać się z tego, jak wyraża się Jego Cesarska Wysokość. Na koniec jednak okazało się, że opłacało się uznać, że nie ma elit bez dzieci ambitnych parweniuszy i że społeczeństwo, które pozwoli im na awans oraz nagrodzi ich szacunkiem, tylko na tym skorzysta. Na przykład w ten sposób, że wyjdzie z trybu rewolucyjnego i dzięki temu ocali elity, których nie trzeba będzie co pokolenie wymieniać, czyli po prostu eliminować. Bo będzie wystarczyło je rozbudowywać.

W komedii Kowalczuka i Modzelewskiego przychodzi w końcu moment, w którym śmiech zamiera nam na ustach. Na koniec filmu okazuje się, że Wandzia i Tadeusz wcale nie są tylko gotowym materiałem na łatwą szyderę. A szydera przez cały czas stanowi pokusę, której tyleż szczerze, co desperacko próbują nie ulec Małgorzata i Andrzej oraz prawdopodobnie cała sala widzów. Aż do chwili, w której nasi poczciwcy stają się groźni, bezlitośni i bezwzględni. Mogą tacy być, bo Małgorzata i Andrzej są wrogami. W filmie pada zdanie, które w świetle późniejszych stwierdzeń brzmi jak werdykt sądu polowego, a które niestety pewnie wszyscy kiedyś słyszeliśmy w tak zwanym „prawdziwym życiu”, zwłaszcza w grzesznych latach 90.: „dorobili się ci, którzy kradli i kombinowali”. Innymi słowy, jeśli ktoś się dorobił, to znaczy, że kradł i kombinował. I nie ma zmiłuj, że jest lekarzem, a nie biznesmenem. A kogo taki cwaniak mógł okraść, jak nie uczciwie pracujących, ale pomimo tego biednych ludzi?

Pojawiający się w filmie szantaż finansowy teściów „niedorobionych”, ale uczciwych, pod adresem teściów „dorobionych” jest formą szlachetnej ekspropriacji – na pewno nie hańbi. Okradanie złodzieja jest tylko odebraniem tego, co się należy, odzyskaniem nieuczciwie wydartej krwawicy, upomnieniem się o swoją krzywdę. Okazuje się, że skrzywdzeni i poniżeni mogą odzyskać godność tylko przez przemoc. Grająca domagającą się zadośćuczynienia Wandę Iza Kuna jest boleśnie autentyczna, płynnie przechodzi od budowania postaci trochę śmiesznej, nieco z początku żałosnej do postaci groźnej, zdolnej do przemocy w dalszej części filmu. Nie tylko ona zresztą. Podobnie jak w wielu polskich obrazach również tutaj jesteśmy wszyscy świadkami klinczu. U kresu historii  tkwimy w nim wraz z filmowymi postaciami. W tym czasie niebiorąca jeńców przemoc okazuje się jedynym działaniem, które jednoczy wszystkich bohaterów.

Tutaj widz zaczyna myśleć, jak z tej matni wybrnąć. Oto możliwa trasa ewakuacji. W nieodżałowanej audycji Tomasza Kumorka pod tytułem „Zostaw wiadomość” psycholog Piotr Mosak niegdyś twierdził, że dla przewidzenia trwałości małżeństwa nie trzeba zastanawiać się nad zgodnością charakterów, nie ma po co robić testów osobowości ani obstawiać, czy lepsze są podobieństwa, czy raczej zaufać zasadzie, że przeciwieństwa się przyciągają. Powoływał się na badania, z których wynikało, że czynnikiem decydującym o trwałości małżeństwa jest szacunek. W tych badaniach nagrywano fragmenty swobodnej rozmowy narzeczonych i po jakimś czasie okazało się, że najszybciej rozpadły się małżeństwa, w których przyszli małżonkowie w takiej codziennej komunikacji okazywali sobie pogardę.

W filmie mamy rodziny, które same nie wiedzą, dlaczego pomimo najlepszych chęci nie są w stanie odczuwać wzajemnego szacunku. Jeśli tak ma wyglądać małżeństwo Polski, której się powiodło, z Polską, której jest nieco ciężej, to po obejrzeniu „Teściów” jest czym się martwić. Te dwie Polski po prostu się nie szanują, chociaż może jakiś promyk nadziei tkwi w tym, że młodzi się kochają i dlatego do spotkania ich rodzin w ogóle doszło. Sama miłość to jednak za mało, dopiero szacunek pozwala owocnie rozmawiać. Na przykład o pieniądzach, które w filmie „Teściowie” przywołuje się jak Erynie w starożytnej Grecji. Najlepiej nie wprost, chyba, że w sytuacji ostatecznej.

Problem tkwi w tym, że na szacunek pracuje się latami, a narracje, które ten szacunek uzasadniają, są często jak angielski trawnik – nie trzeba nic wielkiego robić poza dbaniem o nie przez setki lat. Uzasadnienie związku między pracą a własnością jest wymysłem nowożytnym, swojego czasu pozwoliło odebrać władzę feudałom, którzy czerpali legitymacje swojej władzy z narracji o niezmiennym, boskim porządku. John Lock i wielu myślicieli oraz ekonomistów po nim dostarczyli argumenty na rzecz przekonania, że tę władzę i uznanie zdobywa się pracą. W projekt nowożytności wpisane jest przekonanie, że to praca uzasadnia czyjąś wysoką pozycję społeczną. Udało się też z czasem dodać, że takie przekonanie ma sens, o ile społeczeństwo dba, żeby chcący pracować ludzie mieli odpowiednie warunki wyjściowe. Takie, w których podejmowanie pracy będzie dawało realne perspektywy na zdobycie satysfakcjonującej pozycji społecznej. W związku z tym warto jest stworzyć infrastrukturę pozwalającą wyrównywać szanse na starcie osobom wchodzącym w społeczeństwo.

Nie za bardzo wiadomo, co zrobić, jeśli nie mamy ugruntowanej tradycji dyskusji o tym, jak dzielić wspólny tort, czyli pieniądze i ułatwienia w podróży po drabinie społecznej. Pewnie kiedyś będzie trzeba zacząć na ten temat otwarcie rozmawiać – najwyższa pora. Rozmawiać o swoich roszczeniach i patrzeć sobie na ręce to pewnie lepsze wyjście od tej domniemanej zgody, która – nieomal – prowadzi do finału typowego dla polskiego filmu o uroczystościach rodzinnych, z weselem na czele. O ile bezpieczniej byłoby oglądać lekką komedię o negocjacjach obu stron na temat kosztów wesela, gdzie żywienie roszczeń nie jest niestosowne, lecz po obu stronach naturalne, i gdzie można spodziewać się kompromisu. Może trzeba się przyzwyczaić, że otwarte rozmowy o pieniądzach są umiejętnością niezbędną do pokojowego współistnienia w społeczeństwie.

Jest jednak pewien obszar, w którym film Kowalczuka i Modzelewskiego daje jednak trochę świeżego powiewu. Coś się w końcu zmieniło. W konflikcie rodzin zostały dopuszczone do głosu kobiety. Wreszcie mogą przeżywać zabronioną kobietom emocję, czyli złość. Jest to okazja, żeby zacząć rozprawiać się ze szkodliwym mitem, że dziewczynkom wolno przeżywać emocje, a chłopcom nie. Dziewczynkom wolno płakać i okazywać słabość, ale za okazywanie złości, stawianie granic i asertywność kobiety jeszcze niedawno były karane równie konsekwentnie i sumiennie, co chłopcy za płacz albo wrażliwość. Ale nie w tym filmie.

Postaci wspaniale grane przez Maję Ostaszewską i Izę Kunę solidnie biorą się za łby i nie są z tego powodu zbywane pogardliwym śmiechem. Ich złość jest do bólu prawdziwa, chwilami podszyta bezsilnością. Sama chętnie spytałabym obie aktorki, jak często miały okazje grać szczerze rozłoszczone kobiety, jak często kreowane przez nie postaci mogły się do syta wyzłościć i otwarcie powiedzieć, co im się nie podoba bez angażowania energii na udzielanie emocjonalnego wsparcia dla postaci męskiego partnera. Dodatkowo w „Teściach” sprężyną całego dramatu okazuje się kobiecość, która rozpiera się śmiało łokciami – nie jest tłem dla mężczyzny, nie jest do podziwiania, chodzi własnymi drogami, może sobie pozwolić na wahania.

Mężczyźni w tym nowym rozkładzie próbują być koncyliacyjni, załagodzić konflikt. Ślicznie robi to zarówno łagodnie ironiczny, kpiarski i ugodowy Andrzej (z lekkością grany przez Marcina Dorocińskiego), jak i pozornie łagodny i potulny Tadeusz (grany przez Adama Woronowicza). Skargi niedoszłych teściowych nie są wreszcie tak zwanym „babskim gadaniem”, czyli pozbawionym treści jojczeniem, które w każdej ilości jest zbędne, redundantne z definicji. I udaje się ta koncyliacja pomimo prób Tadeusza, który próbuje zbyć wypowiedzi żony uwagą, że „całe życie nic innego nie robi, tylko szczeka”. W efekcie mamy soczysty konflikt czterech bezradnych i po równi zagubionych dorosłych. Jest to jedna z mocniejszych stron tego filmu. Z tą różnicą tylko, że swojacy z prowincji w alkowie prowadzą się tak bardzo jak Bóg przykazał, że nie ma o czym mówić. A miastowi sobie pozwalają.

Powodem całego zamieszania jest zresztą dostrzeżenie przez synową, że zalecane przez rodziców patrzenie w męża w jak obrazek Jezusa Zbawiciela nie musi wypełnić jej całego życia, a za odkrycie prawa do definiowania własnej seksualności nie będzie już karana jak Borynowa Jagna. Widać też wreszcie, że Tadeusz jest tylko na pierwszy rzut oka pocieszny – kiedy zapewnia, że jego córka świata poza narzeczonym nie widzi, a jej największą zaletą jest to, że zawsze była cicha i posłuszna. Aż ciarki przechodzą.

Wesele w „Teściach” jest nietypowe, bo nie ma w nim młodych. Pojawiają się na kilkanaście sekund na sam koniec filmu jako przyszłość, której nie znamy i nie do końca wiemy, co niesie. To bardzo ciekawy moment filmu, bo może ta niedookreśloność jest szansą na stworzenie przyszłości opisanej nowym językiem, którego najważniejsze pojęcia dopiero są definiowane, ale jeszcze się nie wykuły. W polskim kinie zupełnie niedawno był podobny moment, który na koniec warto krótko przywołać. Chodzi o tegoroczny film „Prime time” Jakuba Piątka, do obejrzenia na jednym z serwisów internetowych.

W sylwestrową noc u progu nowego millenium grany przez Bartosza Bielenię dwudziestokilkuletni Sebastian włamuje się z bronią w ręku do telewizyjnego studia, żeby móc na żywo wygłosić parę słów przed kamerą. Do akcji wkracza policja, która gra na czas. Zaczynają się negocjacje. Ostatecznie nie poznajemy jego historii – nie wiemy, po co był mu ten cały dostęp do kamer. Z drugiej jednak strony wielką ulgę przynosi pokazanie jałowości schematu, za pomocą którego próbuje się go przyszpilić. Wiemy, co na przyjęcia takiego desperata przewidują przeszkoleni ludzie i specjalne procedury. Nie musisz nic mówić, bo i tak wszystko o tobie wiemy. Jak napadasz na telewizję, a jesteś młodym mężczyzną, to przyprowadzimy ci ojca. Na pewno masz problemy w relacji z ojcem. Jak nie ojciec to może chociaż dosięgniemy cię toposem Polaka z małego miasteczka siedzącego na ławeczce. Tak też w tle widać przebitki z telewizora, w którym siedzi młodzież, która chce jak najszybciej stąd zwiać. Tutaj, konkretnie, „do Niemczech”. W efekcie próba dorwania się do głosu wygląda jak rozmowa na infolinii w korpo, gdzie nie da się wyjść poza scenariusz i małe są szanse na wejście w dialog czy nawet załatwienie sprawy.

Chociaż pomimo pewnych poszlak nie dowiadujemy się, co w „Prime Time” chciał powiedzieć główny bohater, to jednak w filmie jest dużo argumentów za tym, że mówienie o ludziach z Polski B, czyli wykluczonych lub narażonych na wykluczenie jest wyzwaniem, bo wymaga stworzenia nowego języka. „Prime Time” wpisuje się w ten proces. W latach 90. i w okolicach roku 2000 właśnie język opowiadania o wykluczonych został zdeformowany. Jednym z ważniejszych przejawów tej deformacji były dokumenty Ewy Borzęckiej, ze słynną „Arizoną” na czele. Nagrywając „Arizonę” – film, który niewątpliwie zwracał uwagę na poziom degradacji popegeerowskiej wsi – Borzęcka kupiła bohaterom tanie wino, żeby byli bardziej ekspresyjni przed kamerą, a nie tylko sobie siedzieli na tej słynnej ławeczce, którą prowincja w każdym swoim miejscu zawsze ma na wyposażeniu.

Patrząc na sceny z udziałem protagonistów pokazanych w iście zwierzęcej estetyce trudno uwierzyć, że to ci sami ludzie, których można dziś zobaczyć w prowadzonej przez Joannę Warzechę na kanale Sekielski Brothers Studio serii „Jestem z PGR”. Pokrzywdzeni przez Transformację ludzie, którzy bez samozwańczego, wywodzącego się z kultury mainstreamu rzecznika opowiadają własne historie i tworzą nową narrację. W filmie Piątka, którego akcja rozgrywa się w ostatni wieczór 1999 roku, główny bohater stawia na telewizję, którą według przywołanych w filmie statystyk każdy Polak oglądał wówczas cztery godziny dziennie. Przedsięwzięcie okazuje się bezsensowne, bo dyskurs w telewizji jest zcentralizowany, łatwo go poddać kontroli. Nie wiadomo, czy dwadzieścia lat później chciałoby mu się „włamywać” do Internetu, gdzie obecnie tak dobrze radzą sobie ludzie w swoim czasie wykiwani przez telewizję.

W filmie Piątka mamy postać wywodzącą się z młodego pokolenia – mężczyznę, który nie może dojść do głosu na wizji, ale który nie został wysłuchany również we własnym domu. Źródła jego problemu można się do jakiegoś stopnia domyśleć, jest delikatnie zasugerowane. Mamy przecież jednocześnie autorytarnego i nieobecnego ojca, który naśmiewa się z jąkania się syna w dzieciństwie. Scena, w której to widzimy, jest chyba najbardziej poruszającym momentem filmu, niezwykle wiarygodnie pokazanym przez Bartosza Bielenię. Pojawia się też niedookreślona sugestia, że chłopak jest gejem, bo przed całą akcją dzwoni do jakiegoś ważnego dla siebie chłopaka. To też jest moment, w którym obydwa opisywane filmy się łączą.

Młodym ani w „Prime Time”, ani w „Teściach” nie jest łatwo. Są dość enigmatyczni, ale ta ich enigmatyczność jest jednak źródłem nadziei na zmianę. Świat ich rodziców jest wyrazisty i w tej wyrazistości przemocowy. Młodzi, co prawda, wywołują nieziemskie zamieszanie, ale jest w nich chęć mówienia w pierwszej osobie i własnym głosem o własnej tożsamości – za przeżywanie której są gotowi zapłacić, ile będzie trzeba. Jakimś dziwnym trafem w obu przypadkach kwestia tożsamości zahacza o intymność w wymiarze seksualnym, która rozsadza ramy starej, dobrej, na różnych poziomach przemocowej polskiej rodziny. Tutaj warto dostrzec drobną, ale ważną scenę z „Prime Time”, która naprawdę pięknie spuszcza powietrze ze starych pewników i pokazuje wieloznaczność przemocy symbolicznej.

Sebastian ma do dyspozycji dwóch zakładników: „panią z telewizji” Mirę (graną przez fantastyczną Magdalenę Popławską) i ochroniarza Grzegorza (granego przez nagrodzonego za tę rolę w Gdyni Andrzeja Kłaka). Podstępnie podstawieni przez Sebastiana przed wyborem kogo wypuścić negocjatorzy chcą uwolnić Mirę, bo ma dziecko. Sprawa siada, wkurzony Sebastian zrywa rozmowy. A to dlatego, że Grzegorz też jest rodzicem, ale nikt tego nie traktuje poważnie, bo jest ojcem, a nie matką. A poza tym jako ochroniarz jest zupełnie przezroczysty. Po kilku latach pracy w jednym budynku Mira nie zna nawet jego imienia. Nie ma się co zastanawiać, kim jest, bo to akurat wiadomo. Nikim. Młodym anonimowym mężczyzna bez kasy, który nic nie mówi. Tylko – co wiadomo od pierwszej sceny – pewnego dnia po prostu wpuszcza zdesperowanego Sebastiana do budynku telewizji. Bo młodzi w tym filmie nie zawsze dochodzą do głosu, ale umieją we współpracę i podanie sobie ręki.

Po obejrzeniu obu filmów pogłębia się przekonanie, że pójście na polską produkcję to nie bułka z masłem, lecz sport dla odważnych. Jest jednak nadzieja, że w przyszłości historie rodzinne będą już opowiadane nowym językiem. Może w końcu przez ludzi, którzy nie tylko chcieli, ale którym się udało zawalczyć o to, żeby być sobą choć raz. Szacun dla nich za to.

red. Bartosz Kałużny

 

Źródło zdjęcia: vod.plus

Katastrofa klimatyczna jest faktem – z Magdaleną Gałkiewicz rozmawia Beata Krawiec :)

Po raz pierwszy w polskim Sejmie mamy troje przedstawicieli Partii Zielonych. Można dyskutować o tym, czy jest to efekt poszerzenia elektoratu i Koalicji Obywatelskiej przez Grzegorza Schetynę, czy po prostu zmiana świadomości co do spraw ekologicznych wśród obywateli. Nie da się ukryć, że te dwie posłanki i jeden poseł pracują na rzecz całego środowiska ekologicznych organizacji rzeczniczych i pozarządowych. Widać ich na manifestacjach proaborcyjnych, są aktywni w mediach społecznościowych i dość awangardowo, w stosunku do ogółu posłów, zachowują pewną dyscyplinę i zawsze są obecni na posiedzeniach Sejmu czy posiedzeniach komisji tematycznych.

Beata Krawiec: Czy walką o prawa zwierząt można przekonać ludzi do zagłosowania i wygrać wybory?

Magdalena Gałkiewicz: Jestem przekonana, że świadomość społeczna w ostatnim czasie bardzo wzrosła i cały czas rośnie. Nie tylko ta związana z funkcjonowaniem państwa, partycypacją czy praworządnością, ale również w obszarze ochrony środowiska i klimatu oraz solidarności społecznej. Mówiąc o prawach zwierząt, czy prawnej ochronie zwierząt (polskie prawodawstwo nie uznaje przecież zwierząt za podmiot prawa), mówimy właśnie o sprawiedliwości społecznej, ale też bardzo silnie dotykamy aspektów związanych z ochroną przyrody, klimatu czy bioróżnorodności. Zwierzęta – szczególnie zwierzęta hodowlane – to najbardziej wykluczona i pozbawiona praw grupa społeczna, a przy tym najliczniejsza. Takie podejście spotyka się wciąż ze śmiechem dużej części społeczeństwa, ale też coraz więcej osób wyraźnie to widzi i rozumie, że potrzebujemy zmian systemowych, a zatem reprezentacji w parlamencie, czyli tam, gdzie tworzy się prawo. Jeżeli zaczniemy patrzeć holistycznie na sytuację, ogromnie ciężką, w jakiej się znajdujemy, to oczywistym jest także, że dobre prawo dla zwierząt to składowa szansy naszego, ludzkiego przetrwania.

Według raportu IPCC nawet 17% emisji gazów cieplarnianych pochodzi z przemysłowego modelu rolnictwa. Jeżeli doliczymy do tego wycinanie lasów pod pastwiska to mamy 23% globalnych emisji gazów. Masowa hodowla rujnuje naszą planetę, 1/3 powierzchni lądów dziś przeznaczona jest na wypas zwierząt. Utrata bioróżnorodności i szóste wielkie wymieranie, ściśle sprzężone z katastrofą klimatyczną, jest spowodowane przede wszystkim przez dzisiejszy model rolnictwa i hodowle przemysłowe. Podobnie jest ze zużyciem wody pitnej, której brakuje. Młodzi ludzie, którzy maszerują dzisiaj w strajkach klimatycznych, przyszli wyborcy i wyborczynie, przyszli politycy i polityczki to wiedzą. Potrzebujemy mniej pastwisk, a więcej drzew. Potrzebujemy zrównoważonego systemu rolnictwa opartego na produkcji roślinnej. Potrzebujemy głębokiej reformy prawa łowieckiego, a w mojej ocenie docelowej delegalizacji jakichkolwiek polowań. Potrzebujemy głębokiej reformy systemu badań naukowych. Już o przemyśle futrzarskim, który jest reliktem XIX weku, nie wspominając. Oczywiście ten temat nie może być jedynym tematem na agendzie partii politycznej, ale jest tematem niezwykle ważnym i dotychczas kompletnie pomijanym.

Dlaczego rząd Zjednoczonej Prawicy wstrzymał prace legislacyjne nad „Piątką dla Zwierząt”. Nie była to reforma tak społecznie powszechna jak „500 plus” czy zakaz handlu w niedzielę, ale chyba prezes Kaczyński przestraszył się braku poparcia w swojej własnej partii dla tej inicjatywy?

Jarosław Kaczyński oszukał Polki i Polaków, najpierw wycofując się ze swojej deklaracji, a potem publicznie wspierając jej przeciwników – osoby, które chcą w Polsce dalej utrzymać funkcjonowanie chociażby barbarzyńskiego przemysłu futrzarskiego. Henryk Kowalczyk, który w zeszłym roku został zawieszony w klubie Zjednoczonej Prawicy za sprzeciw wobec „piątki”, jest teraz wicepremierem i ministrem rolnictwa! Przypomnę, co mówił sam Kaczyński, gdy jeszcze udawał, że chce chronić zwierzęta: „Nie brońmy interesów pewnych niewielkich grup, naprawdę niewielkich i nie blokujmy naprawdę bardzo potrzebnego procesu awansu kulturowego naszego narodu. Stosunek do zwierząt to element kultury, a czym ona wyższa, tym ten stosunek jest bardziej humanitarny i lepszy”. Czy to znaczy, że Kaczyński, wycofując się z „piątki”, blokuje awans kulturowy Polek i Polaków?! A może nie jest takim miłośnikiem zwierząt za jakiego się podaje, albo nie jest wcale taki wszechwładny w swoim obozie politycznym? Natomiast z praktycznego punktu widzenia, ustawa „kombo”, uderzająca w wiele grup interesów z silnym lobby (futrzarze z silnymi powiązaniami z biznesmenem Rydzykiem, myśliwi z bardzo silną reprezentacją w Sejmie, czy po prostu silny wiejski elektorat PiS), nie miała wielkich szans na przegłosowanie, niestety. Także dlatego, że potrzeba silnego moralnego kręgosłupa, żeby się pod lobby nie ugiąć. W PiS-ie tego kręgosłupa nie ma.

Sprawiedliwość społeczna, w tym prawa zwierząt są w DNA Zielonych. Dlatego według przyjętego w sierpniu statutu partii nie będziemy akceptować deklaracji członkowskich osób działających m.in. w Polskim Związku Łowieckim czy jakichkolwiek organizacjach lobbujących za krzywdą zwierząt. Dlatego będziemy składać kolejne ustawy zwiększające prawną ochronę zwierząt. A jak będziemy trochę bardziej świadomi jako społeczeństwo, bardzo chciałabym rozmawiać o prawnej podmiotowości zwierząt, ale także o prawnej podmiotowości rzek, gór, puszczy. Natomiast to, co można zrobić już tu i teraz, to zakazać hodowli na futra, zakazać wykorzystywania zwierząt w cyrkach, zakazać polowań zbiorowych, komercyjnych oraz polowań na ptaki. Zakończyć bezsensowną rzeź dzików. Zakazać łańcuchów. Takie projekty składamy i będziemy składać: bardzo kompleksowe, dotyczące konkretnych tematów, obszarów. Projekt ratunkowy do psującego prawo lex Ardanowski złożyliśmy w maju tego roku, do końca 2021 zgłosimy projekt ustawy zakazujący hodowli na futra.

Jak wygląda wasza współpraca w ramach klubu Koalicji Obywatelskiej, czy posłowie Nowoczesnej i Platformy są skłonni popierać propozycje ustaw, które zmienią postrzeganie praw zwierząt oraz sytuację zwierząt w naszym kraju?

Tak, zarówno te projekty dotyczące prawnej ochrony zwierząt, które nasza reprezentacja parlamentarna składa w imieniu klubu (naprawcza nowelizacja ustawy lex Ardanowski, ustawa zakazująca hodowli na futra), jak i projekty rządowe czy innych klubów, które trafiają na salę plenarną („piątka” dla zwierząt, skandaliczna nowela prawa łowieckiego przywracająca możliwość zabierania dzieci na polowania czy chociażby ostatnia bulwersująca nowelizacja ustawy o ochronie zwierząt wykorzystywanych do celów naukowych lub edukacyjnych), a są opiniowane i prowadzone w ramach klubu przez nasze posłanki, spotykają się z poparciem klubu. Oczywiście jest to wynik ciężkiej pracy, siły argumentów merytorycznych, zarażania wrażliwością oraz, tak sądzę, zaufania w kwestiach, które dla Zielonych są bezdyskusyjne i jednoznaczne, ale niekoniecznie tak oczywiste dla pozostałych osób w klubie. Nie możemy też zapominać, że w parlamencie zmiany przyjmuje się większością, więc niestety, chociaż zbyt powolna, sprawdza się najlepiej metoda małych kroków. Bo przecież nie chodzi o to, aby o zmianach tylko mówić, ale aby je implementować. Oczywiście jako Zieloni widzimy potrzebę zdecydowanie dalej idących zmian, nie tylko objęcia zwierząt rzeczywistą ochroną prawną oraz powołania rzecznika ochrony zwierząt, który będzie odpowiednio umocowany oraz niezależny od organów państwa, ale głęboką, prawdziwą zmianę systemu żywienia, badań naukowych, ochrony zwierząt dzikich czy tzw. towarzyszących. Aby te zmiany były możliwe, pracujemy i będziemy konsekwentnie pracować, przede wszystkim poprzez aktywność legislacyjną, ale również dzięki poruszaniu tych tematów i debatę wewnątrz klubu.

W przyjętej w październiku przez Parlament Europejski rezolucji europosłowie, w tym Zieloni, wzywają do m. in. zapewnienia rolnikom sprawiedliwego udziału w zyskach z żywności produkowanej w sposób zrównoważony. Jest to również jeden z postulatów AgroUnii, zatem chyba macie zbieżne opinie?

Zielonych i rolników – nie tylko AgroUnię – łączy, mam taką nadzieję, dbałość o to samo: powszechnie dostępną, zdrową, bezpieczną i lokalną żywność. W naszym wspólnym interesie leży skrócenie i ulokalnienie łańcucha żywności. W całej UE marnujemy 20% jedzenia, gdy w tym samym czasie 36 milionów ludzi na kontynencie nie stać nawet na posiłek o podstawowej jakości odżywczej. Wspólna Polityka Rolna UE, największa część unijnego budżetu, wymaga pilnej reformy, aby wspierać drobnych lokalnych rolników.

Jest jednak jeszcze inny ważny obszar, w którym porozumienie wydaje się dużo trudniejsze. Prawa zwierząt, szacunek do zwierząt w ogóle. Bo oczywiście w dzisiejszych czasach mogę zrozumieć dyskusję pomiędzy zwolennikami dobrostanu a zwolennikami wyzwolenia zwierząt, i sama tę dyskusję rozumiem raczej jako drogę, pewną sekwencję działań mniej lub bardziej rozłożoną w czasie niż dwa odrębne, alternatywne podejścia. Natomiast mocno wątpię w możliwość współpracy z organizacją, która przywozi do Warszawy już nie tylko zwłoki czy odrąbane głowy zwierząt, które wyrzuca na torowiska, ale żywe świńskie dzieci, przerażone i traktowane jak przedmioty, rekwizyty. To co robi AgroUnia, jest też porażającym symbolem marnowania żywności. Produkujemy, aby wyrzucać. To jest co najmniej nieracjonalne, a regulacji w tej sprawie wymagają od nas nie tylko wyborcy, ale i zdrowy rozsądek.

Jaką rolę w dyskusji o zrównoważonym rolnictwie mają do odegrania media? Niedawno w Tok Fm słyszałam reklamę jednej z sieci supermarketów o promocji na pierś z indyka za 9,99 zł. Czy takich reklam powinno się zakazać, tak jak za chwilę Komisja Europejska zaproponuje bardziej restrykcyjne warunki hodowli drobiu (spowodowane zapowiedzią o odejściu od chowu klatkowego), co podniesie jego cenę?

Reklamy taniego mięsa to wtórny problem. Podstawowym problemem jest samo tanie mięso, a ściślej – nierównowaga cenowa między sztucznie tanimi, subsydiowanymi produktami odzwierzęcymi a produktami roślinnymi, szczególnie pochodzącymi z rolnictwa ekologicznego. Państwo może zakazać reklamowania szkodliwych produktów na poziomie krajowym, ale żeby je w ogóle wyeliminować z rynku, konieczna jest kompleksowa reforma Wspólnej Polityki Rolnej na poziomie europejskim. Powinna być oparta nie tylko na zwiększeniu dobrostanu zwierząt (które na końcu i tak zostaną zabite), ale na przemodelowaniu systemu dopłat, tak żeby przemysłowa produkcja odzwierzęca przestała być opłacalna w porównaniu z produkcją ekologiczną, przede wszystkim tą roślinną z najniższymi kosztami finansowymi i środowiskowymi.

Czy o globalnym ociepleniu lepiej dyskutować latem po ekstremalnej powodzi w Belgii i Niemczech czy w listopadzie, kiedy trzeba zacząć grzać w budynkach? Jak Zieloni chcą przekonać obywateli do przechodzenia na zrównoważoną stronę mocy?

Czas na dyskusje o globalnym ociepleniu się skończył. Katastrofa klimatyczna jest faktem – susze, fale upałów, tornada, nawałnice i powodzie są już naszą rzeczywistością. Ekologiczna transformacja musi być szybka i odważna, ale również uczciwa i sprawiedliwa. Będzie na pewno wyzwaniem, ale też szansą dla Polski na wielki modernizacyjny skok, który unowocześni i uodporni nasza gospodarkę na przyszłe kryzysy. Chcemy wykorzystać tę wielką szansę na stworzenie setek tysięcy nowych zielonych miejsc pracy w zielonym przemyśle. Ochroną polskiego przemysłu w czasie jego zielonej transformacji będzie wprowadzenie na poziomie europejskim tzw. cła węglowego na towary spoza UE (CBAM). Węglowy podatek graniczny ma wyrównać szanse producentów unijnych, w tym polskich. Przejściu przez burzliwy okres posłuży też Klimatyczny Fundusz Społeczny, będący częścią pakietu Fit for 55, który ma zapewnić państwom członkowskim specjalne środki finansowe, aby pomóc obywatelom i obywatelkom w finansowaniu inwestycji w efektywność energetyczną, nowe systemy ogrzewania i chłodzenia oraz czystszą mobilność. Ma on złagodzić negatywne skutki transformacji energetycznej i szybszej redukcji emisji CO2. Będzie on służył ochronie najuboższych, gospodarstw domowych i małych firm przed niekorzystnym wpływem nowych regulacji. Polska ma być największym beneficjentem Klimatycznego Funduszu Społecznego, który wyniesie ponad 72 miliardy euro w latach 2026-2032. Dla naszego kraju przewidziano ponad 17% tej sumy, czyli prawie 13 miliardów euro!

Widziałam też reklamę firmy instalującej fotowoltaikę – „Nie płać za prąd”. To chyba najmocniej trafia do konsumentów, którzy jasno rozumieją, jak uniknąć jakiejkolwiek opłaty. Ale czy wiedzą, że tanio to już było i nie wróci, czy są gotowi na podwyżki cen energii wynikające z objęciem branży ciepłowniczej systemem ETS (opłatami za emisję CO2) ?

Za wzrost cen energii odpowiadają wieloletnie zaniedbania kolejnych polskich rządów, uzależnienie naszej energetyki od węgla oraz zbyt powolna dekarbonizacja. Mateusz Morawiecki mówi teraz na COP26 o rozwoju OZE, ale to rząd PiS praktycznie zabił rozwój energetyki wiatrowej w Polsce, a teraz przepchnął ustawę ograniczającą rozwój fotowoltaiki. Jeśli chcemy ten wzrost cen energii zatrzymać i ograniczyć jego negatywne efekty społeczne, nie możemy dłużej odraczać wejścia na szybką ścieżkę dekarbonizacji i redukcji emisji. Dla kraju o dalekiej pozycji startowej, jak Polska, transformacja energetyczna będzie sporym wyzwaniem, jednak istotne wsparcie mogą stanowić fundusze europejskie i mechanizmy wsparcia finansowane właśnie z systemu ETS. Dobrze wykorzystane pieniądze powinny pozwolić polskim gospodarstwom domowym stać się odpornymi na dalsze wzrosty cen, firmom dokonać zmian technologicznych i odnaleźć się w nowych niszach rynkowych, a rządowi – niwelować ryzyka społeczne. Ale te pieniądze najpierw musimy dostać – i tu widzimy, jak katastrofalne konsekwencje może mieć spór o praworządność między polskim rządem a Unią Europejską. Dewastując niezależne sądownictwo, rząd Morawieckiego uruchomił proces, który może doprowadzić do zablokowania środków z Funduszu Odbudowy i skazania tysięcy Polek i Polaków na ubóstwo energetyczne.

Czy dzięki kampaniom edukacyjnym polscy konsumenci zrozumieją, że nie muszą w styczniu jeść truskawek sprowadzanych z Maroka, w lutym nie dawać kwiatów importowanych z Kenii i aż do marca utrzymywać w domu średnią temperaturę 20 stopni zamiast 25. Czy można zmianę nawyków przyspieszyć przez kampanie informacyjne? Czy po prostu zakazać palenia w kominkach, jak to zrobił rok temu krakowski samorząd?

Kampanie informacyjne, czy wszelkie inne akcje oddolne, uświadamiające, są oczywiście bardzo cenne, bo zmieniają świadomość obywatelek i obywateli i uczulają ich na rozmiar kryzysu klimatycznego, przed którym stoi cała ludzkość. Same z siebie nie doprowadzą do transformacji energetycznej niezbędnej do uniknięcia katastrofy, ale mogą stworzyć klimat społeczny i polityczny do tego, że taka transformacja będzie możliwa. Natomiast nie łudźmy się – dokonać tej transformacji na masową skalę mogą tylko rządy i politycy odpowiednimi zmianami w prawie. Dlatego tak ważny jest po pierwsze nacisk aktywistyczny na zdecydowane działania, a po drugie obecność w parlamentach i rządach takich osób, które rozumieją konieczność zmiany i są w stanie przebudować gospodarkę i społeczeństwo.

Znam innych polityków i polityczki wegan czy wegetarian, dla których ich sposób żywienia jest prywatną, wręcz intymną sferą życia i niepytani nie mają powodu, aby o tym informować, a swoją pracę koncentrują w innych dziedzinach. Czy zatem budowanie popularności na zakazie konsumpcji mięsa i nabiału to dobra droga? Czy nasz sposób na życie, nawet jeśli słuszny, trafny, proludzki, zobowiązuje nas do ewangelizowania innych i zmuszania ich do powielania go? Wydaje mi się, że nie, ale bardzo chciałam poznać twoje zdanie na ten temat.

Nie ma powodu abym ukrywała fakt, że jestem weganką. Jest takie angielskie powiedzenie „Walk the talk”, czyli postępowanie zgodnie z głoszonymi poglądami. Jeśli angażuję się aktywistycznie i politycznie przeciwko wyzyskowi i torturom oraz żeby uchronić świat przed katastrofą klimatyczną, weganizm jest czymś naturalnym. Jeżeli się o kogoś troszczysz, nie robisz mu krzywdy. To proste. Zdaję sobie jednak sprawę, że wiele osób wciąż postrzega odejście od wykorzystywania zwierząt jako ekstremizm, czy zbyt wielkie wyrzeczenie. To oczywiście nie jest prawdą, ale nie mam pretensji do tych osób, bo winę za rozpowszechnianie tych poglądów nie ponoszą one same, tylko bardzo głębokie zakorzenienie w społeczeństwie stereotypów żywieniowych lansowanych przez lobby hodowli przemysłowych i uzależnionych od niego polityków. Procesu nie ułatwia rynek kształtowany przez Wspólną Politykę Rolną, która zamiast promować ekologiczną produkcję roślinną, wspiera przemysł odpowiedzialny za cierpienie, wyzysk, katastrofę klimatyczną i utratę bioróżnorodności. To jeden z przykładów regulacji rynkowych, która działa na niekorzyść całego społeczeństwa. Dlatego konieczne są głębokie zmiany, zaprzestanie dopłat do tego co szkodzi i wprowadzenie w sektorze rolnictwa obowiązującej w Unii zasady „zanieczyszczający płaci”. Natomiast działania aktywistyczne oraz polityczne nie wykluczają zwykłego „zarażania” wrażliwością do zwierząt i natury, nie wykluczają szerzenia wiedzy o tym, jak wygląda przemysł mięsny, mleczarski czy jajeczny, jaki wpływ ma na naszą planetę i na nasze zdrowie. Nie wykluczają dzielenia się bogactwem kuchni wegańskiej. Różne aspekty trafiają do wyobraźni różnych osób. Oczywiście te osoby muszą mieć w sobie gotowość na zmianę. Takie przemiany, często proces, ale też decyzje z dnia na dzień, obserwuję w moim otoczeniu bardzo często. Wiele bliskich mi osób zrezygnowało z mięsa, przeszło na weganizm. A ja uwielbiam dla nich gotować.


Magdalena Gałkiewicz — ekofeministka, weganka, działaczka społeczna, aktywistka, polityczka. Sekretarzyni Zarządu Krajowego, Radna Krajowa oraz współprzewodnicząca łódzkiego koła Partii Zieloni. Współzałożycielka i członkini Stowarzyszenia Łódzkie Dziewuchy Dziewuchom, wolontariuszka w Fundacji Międzynarodowy Ruch Na Rzecz Zwierząt Viva!, zaangażowana w działania oddolnych ruchów społecznych na rzecz praw człowieka, praw zwierząt, ochrony przyrody i klimatu oraz przeciwko myślistwu i faszyzmowi. Członkini komitetów obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej: Ratujmy Kobiety 2017, Projekt Świeckie Państwo, Legalna Aborcja Bez Kompromisów. Organizatorka i współorganizatorka protestów oraz demonstracji w obronie praw człowieka, środowiska, klimatu oraz praw zwierząt.

Co obecnie oznacza zło? :)

Po opublikowaniu reportażu „Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie” o kilkudziesięciu latach okrutnej przemocy sióstr zakonnych w Zabrzu oraz „Oddział chorych ze strachu” na temat systemu kar w szpitalu psychiatrycznym dostałam wiele maili. Od pacjentów, lekarzy, pielęgniarek. Twierdzili, że nigdy więcej nie będą bierni w obliczu zła. I to sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać: co obecnie oznacza zło?

W każdym społeczeństwie większość osób przeżywa wewnętrzne kryzysy, dylematy. Po to, by stać się lepszymi, mądrzejszymi, bardziej dojrzałymi ludźmi. Ale jest też niewielka grupa ludzi, którzy tych wewnętrznych kryzysów nie mają. Każdy swój ruch, nawet najbardziej okrutny, uzasadniają przez ideologię, religię lub naukę. Nie mają dylematów intelektualnych czy moralnych. Dla nich liczy się jedno – własna satysfakcja.

Ta grupa to psychopaci. Historycznie, w czasie II wojny światowej lub w okresie stalinowskim, byli bardziej widoczni. Obecnie idealnym dla nich schronieniem stały instytucje zamknięte: szpitale psychiatryczne, domy dziecka, domy spokojnej starości. Wybierają ofiary wśród najsłabszych, najczęściej dzieci.

To właśnie ten rodzaj zła badam w moich artykułach. W nawiązaniu do teorii Ervinga Goffmana czy Emile’a Durkhaima.

W tych miejscach zło może przybierać swą najczystszą postać a psychopaci uzyskują moc niemal nieograniczoną.

Jak mówił Ryszard Kapuściński: „żaden pałac nie runie sam z siebie.” W każdym z tych małych pałaców w różnych miejscach w Polsce potrzebujemy ludzi, którzy będą ujawniać okrucieństwo innych.

A stanie się to tylko wówczas, gdy będziemy pamiętać, że nasze wewnętrzne kryzysy, niepokoje, wątpliwości to nie jest oznaka naszej słabości. To nasza siła. I najlepsza droga, by stać się bardziej wartościowym człowiekiem.

*

Żyjemy w czasach, które wymagają Nowej Umowy Społecznej. Wymagają solidarności, empatii. Wymagają miłosierdzia.

Polska to bardzo specyficzny kraj. Mieszka tu dużo par lgbt, otoczonych kochającymi bliskimi, spędzających czas w coraz większej ilości miejsc tolerancyjnych, podkreślających otwartość. A z drugiej strony mamy bardziej surowe prawo dla kobiet dokonujących aborcji niż Arabia Saudyjska i Irak, ataki na wolne media, polityków podżegających przeciwko słabszym w celu zbijania kapitału politycznego. Dwie Polski. Albo jedna żyjąca w nieustannym konflikcie wewnętrznym.

Nie widzę w naszym społeczeństwie dojrzałości, której emanacją jest przede wszystkim odpowiedzialność za słabszych.

W „Grze o tron”, najpopularniejszym serialu naszych czasów, Robb Stark mówił o swoim ojcu:  To najwspanialszy mężczyzna, jakiego znałem. Kiedyś powiedział mi, że dobry lord jest jak rodzic, który ma tysiące dzieci i o wszystkie się martwi. Musi bronić wieśniaków na polach, sprzątaczek skrobiących posadzki, żołnierzy, których prowadzi. Powiedział, że budzi się i zasypia ze strachem. Spytałem, czy człowiek dzielny może się bać? Odrzekł, że tylko człowiek, który czuje, może być dzielny.

Od wielu lat następuje w Polsce załamanie podstawowych wartości. Wielu ludzi władzy mówi wprost, że wrażliwość, czy godność kojarzą im się z naiwnością. Jako reporterka wielokrotnie spotykałam ludzi decydujących o losach innych, którzy w życiu nie poczuli strachu o drugiego człowieka. Towarzyszył im jedynie lęk, by ktoś ich nie pozbawił stanowiska. W moim notesie, dokumentując reportaże, zapisywałam ich nazwiska i obok znak: „człowiek złamany”. Wiedziałam, że od tych ludzi nie mogę oczekiwać szczerych, odważnych słów, bo skupiają się na władzy i na obronie własnych interesów.

W odróżnieniu od osób psychopatycznych, morderców czy sadystów, ludzie złamani nie urodzili się z potrzebą czynienia zła. Powoli, otoczeni śliskimi pochlebcami, partnerkami i partnerami, z którymi nie łączyła ich bliskość, przyjaciółmi obśmiewającymi ich w grupach, do których przynależeli, zaczynali wierzyć, że tak wygląda świat. „Ty ich wykiwasz lub oni wykiwają ciebie” i „nigdy nie ufaj nikomu”. Niekiedy na swym koncie mają honorowe czyny z czasów Solidarności. Głośno perorują o tym, jak się wówczas odważnie zachowali, z nadzieją na kolejny podbój miłosny. Na to, że ktoś nie zauważy tego smutnego lęku w ich oczach, wyłącznie o swój interes i swoją chwałę.

Na ilu twarzach polityków widzą państwo strach o życie innych, obywateli? W czasach boga konsumpcji – nieustannego przechwalania się swoim stylem życia, w którym piękne posiadłości sąsiadują ze slumsami, a lądujące w koszach połówki hamburgerów i stosy frytek z dziećmi proszącymi o lek na głód, bo boją się go ponownie czuć – potrzebujemy polityków, którzy rozumieją problem nierówności. Potrzebujemy mężów stanów, którzy nie będę dzielić ludzi na obcych, swoich, na homo czy heteroseksualnych, na katolików i ateistów, sklepikarzy i biznesmenów.

Potrzebujemy tych, którzy wreszcie zaczną łączyć.

*

Zmiany wymaga kulejący od lat system sprawiedliwości, który w obliczu „pseudoreform” nie ma szans na odejście od modelu patriarchalnego, nastawionego na zniewolenie słabszych. Nawet policjantki mówią mi, że nie zgłosiłyby gwałtu w Polsce, bo wiedzą, jak traktuje się kobiety w sądzie. W mojej książce „Polska odwraca oczy” tłumaczka z Elbląga zgwałcona na konferencji medycznej mówi:

Sędzia długo wyliczała czyny. Mówiła o wymuszeniu siłą i podstępem kontaktów seksualnych, wkładaniu penisa do ust. Mój tata tego słuchał. 20 dziennikarzy tego słuchało. Patrzyli na mnie, a ja czułam, jakbym już nie żyła. Winny. Nareszcie przestaną się śmiać. I nagle słowa sędzi: karę zawieszam. Już wiedziałam, że jednak przegrałam. Mogą wrócić do rodziny, do swoich biznesów. Mogą o wszystkim zapomnieć. Sędzia uzasadniła wyrok: oskarżeni nauczyli się w toku postępowania, że ich czyn był zły, byli wcześniej niekarani, mają rodziny. Sędzia, prokuratorka, policjantka nawet nie są świadome, że zgwałciły mnie po raz drugi.

Gwałciciel zostanie ukarany za gwałt, jeśli jest bezrobotnym alkoholikiem. Ale gdy jest studentem, dzieckiem kogoś znanego, zaczynają się pytania o to, w co była ubrana kobieta, albo o to, czy wypiła jeden kieliszek wina, czy dwa. Zgwałconą kobietę pyta się w sądzie o to, jak wyglądał członek gwałciciela.

Podczas dokumentacji jednego z moich reportaży byłam na mszy świętej, która odprawiał ksiądz skazany za kilkadziesiąt przestępstw seksualnych. Spokojnie wkładał dzieciom komunię do ust. Proszę pokazać inne kraje, w których księża skazani prawomocnym wyrokiem za czyny pedofilskie nadal odprawią msze?

I to nie są przypadki jednostkowe. Do niedawna blisko połowa udowodnionych gwałtów – także na małych dziewczynkach lub zbiorowych – kończyła się w Polsce wyrokami w zawieszeniu. Sprawca nie ponosi żadnej kary. Mijał swoją ofiarę na ulicy.

Żyjemy w kraju, w którym psychopaci za wieloletnie znęcanie nad osobami bezradnymi – starszymi lub dziećmi –  dostają kuriozalnie niskie wyroki. W którym brutalne molestowanie żołnierek na misji w Afganistanie przez wysokiej rangi oficera nazywane jest przez innych żołnierzy „zyskaniem przychylności pań” i czymś absolutnie normalnym, za co „nie należy się żadna kara”.

W którym czterokrotny morderca zostaje zwolniony przed terminem warunkowo. A sędzia i dyrektor więzienia podkreślają, jakim jest spokojnym człowiekiem.

Przerażają mnie akta sądowe, które czytam. Ilość błędów, wypaczeń, brak pochylenia się nad losem konkretnych osób.

Paweł, bohater mojego reportażu o przemocy siostry Bernadetty mówił:

Każdy był bity, ale jeśli kogoś bito wcześniej w domu, to nawet nie myślał, że to coś złego. Co kilkuletnie dziecko może wiedzieć na temat zła? Czasem siostra Bernadetta tak mnie pobiła, że nie mogłem chodzić do szkoły. Raz wzięła drewniany wieszak. Biła po całym ciele. Już nie pamiętam za co. Ale najgorsze były uderzenia w głowę. Tak jakby chciała dostać się do środka. Musieli mi zszyć rany, wiec siostry wzięły mnie do szpitala i tłumaczyły lekarzowi, że się przewróciłem. Powiedziałem o gwałtach do nauczycielki. Mówiła, że to sprawdzi. A potem zobaczyłam jak rozmawia z siostrą Bernadettą na zebraniu. Śmiały się, żartowały. Czułem się przyparty do muru. Tak jakbym wybierał między śmiercią a życiem w ośrodku.

 Chciałbym powiedzieć ludziom, żeby nie mieli dzieci dla zasiłku albo becikowego, bo tacy się tutaj zdarzają. Potem dziecko ma dwa latka i ląduje w takim miejscu jak Ośrodek Sióstr Boromeuszek. Niech rodzice się przejdą po tych ośrodkach, poobserwują. To jest piekło, te dzieci nie chcą żyć.

Dzieci, z którymi rozmawiałam, biorą na siebie ogromną odpowiedzialność. Wielu z nich to tacy „mali dorośli”, którzy wzywają rodziców do opamiętania. Do dojrzałości w obliczu bicia, dręczenia, przemocy seksualnej.

Tymczasem świecka wychowawczyni z ośrodka, która widziała przemoc, tłumaczyła mi, że to grzech śmiertelny donosić na osoby duchowne.

W Polsce nadal w wielu miejscach otrzymuję informację nie o tym, co należy zgłosić prokuraturze, lecz co jest grzechem. Mamy ogrom ekspertów od moralności i brak ekspertów w zakresie własnej odpowiedzialności.

*

W 1964 r. „The New York Times” opublikował krótką notkę ze zdarzenia w Queens. Morderca ścigał i atakował nożem kobietę. Nocnemu napadowi przeszkodziły głosy mieszkańców i zapalone światła. Wystraszony zabójca uciekł, ale wrócił. Odszukał swoją ofiarę i zadał kolejne ciosy nożem. W czasie napaści żaden z mieszkańców nie zadzwonił na policję. Kobieta zmarła.

Parę miesięcy później ten sam dziennik opisał historię młodej sekretarki bitej, duszonej i zgwałconej w biurze. Wyrwała się napastnikowi i krwawiąca pobiegła do drzwi wejściowych, krzycząc: „Pomóżcie mi! Pomóżcie mi! On mnie zgwałcił”. Tłum zgromadzony na ulicy przypatrywał się, jak napastnik wraca i ciągnie ofiarę z powrotem na górę, by kontynuować znęcanie. Nikt z obserwujących nie pomógł kobiecie.

Psychologowie, zainteresowani tymi przypadkami, zainicjowali wiele badań dotyczących odpowiedzialności społecznej w sytuacjach kryzysowych.

Bibb Latané oraz John Darley, jako profesorowie nowojorskich uniwersytetów, byli blisko zdarzeń. Przeprowadzali eksperymenty na nowojorskich ulicach, w metrze, w laboratoriach. Wyniki były sprzeczne z przeczuciem. Im więcej ludzi obserwuje zdarzenia, tym mniej prawdopodobne, że ktoś z nich udzieli pomocy. Następuje bowiem dyfuzja poczucia osobistej odpowiedzialności.

Zdaję sobie sprawę, że to pewien socjologiczny schemat, z którego trudno się uwolnić. Jednak osobiście, po serii reportaży, byłam dotknięta nie tylko działaniami przestępców, sadystów na świeczniku, ale też ogromem ludzi, którzy dokładnie wiedzieli o cierpieniu dzieci i zdecydowali się nie reagować.

Niestety z moich doświadczeń wynika, że wielu nauczycieli i wychowawców nie reaguje nawet na tortury.

Jest też bardzo duży problem ze świadkami. Ludzi nie chcą się angażować, przeciwko osobie, która może się zemścić. Nawet jeśli stawką jest życie innych.

Nowa umowa społeczna ma szanse zaistnieć tylko wówczas, jeśli nie amputujemy osobistej odpowiedzialności za nowy świat, który powstanie w miejsce skostniałych systemów.

*

Wpływowy, odnoszący sukcesy mężczyzna miał nietypowy sen. Zbliżał się do jaskini, w której zobaczył dwie świnie o ludzkich twarzach. Bawiły się starym wagonem wypełnionym nieprzytomnymi pracownikami.

Mężczyzna wszedł do jaskini, pozostawiając za sobą słoneczne promienie. Ujrzał korytarz. Na jego końcu znajdowało się miasto zbudowane ze stali i szkła. Spokojnie podążył w jego kierunku. Stanął przed wielką maszyną, do której podłączone były kable przypominające węże. Kablami płynęła krew. W kieszeni wyczuł jakiś przedmiot. Dotknął go. Poczuł scyzoryk podarowany mu przez ojca w dzieciństwie. Podszedł do maszyny i zaczął gwałtownie przecinać kable. Czuł na sobie krew. Obudził się spocony i wypełniony lękiem.

Według Ericha Fromma sen to klarowna wizja martwoty mechanicznego społeczeństwa. Zdaniem psychologa mężczyzna nie był w stanie zrozumieć, o czym śnił, bo obudził się wystawiony na hałas współczesnego bezsensu.

Cały majątek świata znajduje się w rękach niewielkiej grupy ludzi, która w obliczu pandemii koronawirusa ma możliwość dalszego maksymalizowania zysków.

Zwolnienia grupowe, gdy firmy przynoszą zyski, przestały być traktowane jako nieetyczne. Wyśmiewanie ludzi, dla których 500 plus ma znaczenie, stało się niemal normą. Tradycja, według której inteligent nie szydzi i nie ma postawy wyższościowej, przestała być zauważalna. Żyjemy w kulturze obrazkowej, ukazującej strony jako „katodebili” lub „cwane lewactwo”. Wystarczy, że krzykniesz: „Precz z Kaczorem” czy „Wina Tuska”, by przez potężną grupę ludzi zostać uznanym za człowieka honoru, żołnierza na barykadzie i opozycyjnego działacza narażającego życie. Niezależnie od tego, ile na koncie masz faszystowskich wypowiedzi.

Żyjemy w czasach bezsensu. Nie ceni się pracowitości i spójności. Pamiętajmy, że solidne struktury wychodzą z kryzysów umocnione, a Polska w czasie pandemii wyglądała jak domek z kart, który zostanie naruszony przez najmniejszy podmuch.

Mój przyjaciel mówił mi ostatnio o przedsiębiorstwach z przeszłości. Grupie ludzi, którzy są ze sobą blisko i wspólnie coś budują, by przetrwać w sposób godny i przyjemny. Przejmując się losem przyjaciół, a nie generowaniem zysków dla wąskiej grupy osób, których nigdy nie poznali.

Zmechanizowany świat, w którym w każdej chwili pracowników można zastąpić innymi, wywołuje nieustanne poczucie zagrożenia. Lęk potęguje życie w konflikcie, dzielenie społeczeństwa na dwa wrogie obozy, infantylizowanie drugiej strony, prowadzące do nienawiści wobec własnego kraju.

Dla całego pokolenia ludzi wiara w kapitalizm, wolny rynek, korporacje zdyskredytowała się. Jest zbyt dużo problemów z dyskryminacją płacową, wyzyskiem, godnością ludzi. Kapitalizm wymaga radykalnego przedefiniowania.

Dalsze nastawienie na maksymalizowanie zysku i niepohamowaną konsumpcję doprowadzi do rozlewu krwi.

Scyzoryk od ojca, o którym śni mężczyzna, jest symbolem wyzwolenia. Powrotu do kraju, gdzie znaczenie ma lojalność i pracowitość.

*

Simon Sinek, autor książek o środowisku pracy w korporacjach, podczas konferencji TED mówił o kapitanie Williamie Swensonie, biorącym udział w militarnej akcji w Afganistanie. Amerykańskie i afgańskie wojska ochraniały członków rządu uczestniczących w spotkaniach starszyzny. Gdy wpadli w zasadzkę, Swenson udał się w miejsce ataku, by ratować rannych. Jeden z ratowników, z zamontowaną na kasku kamerą GoPro, nagrał wydarzenia tego dnia. Film pokazywał kapitana niosącego żołnierza postrzelonego w szyję. Po przeniesieniu go do helikopteru, Swenson pochylił się, pocałował go w czoło na pożegnanie i wrócił, by ratować kolejne osoby.

– W wojsku dają medale ludziom, którzy są gotowi poświęcić siebie dla dobra innych. W biznesie dajemy premię ludziom, którzy są gotowi poświęcić innych dla własnego dobra – skomentował Sinek, który bada sposoby zarządzania w korporacjach.

Im więcej osób o osobowości kapitana Swensena na kierowniczych stanowiskach w firmach, w partiach politycznych, czy w systemie sprawiedliwości, tym bardziej nasz kraj będzie zmierzał w stronę wspólnoty i wzajemnego zaufania.

Dobro jest zaraźliwe. Jeśli w korporacji znajduje się choć paru pracowników działających na rzecz solidarności, zmienia się cała struktura firmy.

Jeśli w kraju na eksponowanych stanowiskach zobaczymy ludzi stroniących od pustych słów, odpowiedzialnych za swoje decyzje, zmieni się struktura społeczna.

W 2020 roku mieliśmy do czynienia z falą protestów. Ludzie nie zgadzają się na przedmiotowe traktowanie kobiet, na rosnące nierówności, na wyzysk słabszych.

Ostatni bunt miał znaczenie fundamentalne i formatywne. Podmiot nie zgadza się z orzeczeniem. Potrzebujemy nowych obyczajów prawnych, rozliczenia przestępców seksualnych, ukarania tych, którzy przez lata je tuszowali, potrzebujemy nowej edukacji, w której uwzględnia się głos dziewczynek i mniejszości, nowej polityki zdrowotnej.

Aktualnie nie ma wspólnej podstawy życia społecznego. Jest wiele osobnych platform, wiele obojętności, i jeszcze więcej świętoszkowatości.

Ludzie mają poczucie bezpieczeństwa, gdy widzą, że inni nie troszczą się wyłącznie o siebie. Instytucje działają, gdy zamiast wybitnego, bezwzględnego człowieka, który bez utraty snu zwolni sto osób, jest w nich prezes, który kosztem swojej pensji uratuje wiele stanowisk.

Nowa umowa wymaga stworzenia dla wszystkich dzieci, także tych doświadczających przemocy, możliwości do rozwoju, a w przyszłości aktywizmu na rzecz innych.

Hans Christian Andersen pisał, że „życie każdego człowieka jest baśnią napisaną przez Boga”.

Ale jeśli Boga nie ma, to rozglądając się wokół, zadbajmy, by wspólną baśń mógł tworzyć każdy człowiek.

 

*Pełen tekst przemówienia, które autorka wygłosiła 10 września w Łodzi podczas VIII edycji Igrzysk Wolności.

 

Autor zdjęcia: Agnieszka Cytacka

Fałszywi prorocy prawicy? Katolicyzm zagrabiony czy porzucony? :)

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny.

Dlaczego katolicyzm dziś tak jednoznacznie utożsamiany jest z prawicą, mimo że przedstawia ona często postawę zdecydowanie z nim sprzeczną lub dla niego szkodliwą? I co doprowadziło do takiego ograniczenia na przestrzeni ostatnich lat spektrum tego, co w przestrzeni publicznej katolickie? Na to, jak kształtowany jest polski katolicyzm lub jego odbiór w przestrzeni publicznej, składają się w mojej ocenie trzy obszary – polityczny, hierarchiczny i powszechny. Polityczny oznacza partie polityczne, nad którymi łopoczą katolickie sztandary i to, co się z tym w praktyce wiąże. Hierarchiczny to postawa instytucjonalnego Kościoła – zarówno biskupów, jak i szeregowych księży. Powszechny, najtrudniejszy do zdefiniowania, to poglądy i postawy katolików w Polsce. Te trzy obszary wpływają na siebie wzajemnie i podlegają ciągłej ewolucji. Przyjrzyjmy się im.

Gdybyśmy chcieli nakreślić na szybko polską panoramę religijno-polityczną, ujrzelibyśmy obraz szeroko pojętej prawicy, składającej się z ugrupowań obozu rządzącego oraz Konfederacji – stronnictwa polityczne biorące na sztandary katolickie, tradycyjne wartości, Katolicką Naukę Społeczną oraz ochoczo broniące Kościół Katolicki przed mniej lub bardziej wyimaginowanymi zagrożeniami dzisiejszego świata. Objawami tego stają się często takie zjawiska jak nacjonalizm, daleko posunięty eurosceptycyzm, nonszalanckie podejście do osiągnięć nauki w kwestii klimatu oraz medycyny, czy też obojętność na dobrostan zwierząt i środowisko. Cechą charakterystyczną prawej strony sceny politycznej jest także agresywna retoryka – w stosunku do mniejszości seksualnych, względem uchodźców oraz przeciwników politycznych. Wydawać się może, że wtóruje mu w tym lub przynajmniej zapewnia milczącą powściągliwość, instytucjonalny Kościół. Przy przeciętnym postrzeganiu tematu wyłania się w tym momencie także pewien przedsiębiorczy redemptorysta z Torunia, czy kontrowersyjny arcybiskup metropolita z Krakowa. Niejako po drugiej stronie panoramy usadowilibyśmy zapewne całą resztę – często otwarcie antyklerykalną Lewicę, zagubioną w istocie (mimo mocno określonych korzeni w przeszłości, o czym później) Platformę Obywatelską, Polskę 2050, która mimo lidera będącego przed rozpoczęciem kariery politycznej katolickim publicystą spod znaku „Tygodnika Powszechnego”, nie afiszuje się dziś (mimo takich zarzutów ze strony Lewicy) z katolicyzmem czy choćby konserwatywnymi wartościami. Niejako na granicy tego spektrum ląduje PSL, szukający nadal swojej tożsamości i będący w fazie przechodzenia ze swojego wiejskiego, konserwatywnego matecznika, z którego został wypchnięty przez PiS, w stronę centrum, co widać na podstawie analizy wyników wyborów parlamentarnych z 2019 roku, kiedy to Ludowcy zdobyli niemal identyczne wyniki na wsi oraz w miastach i miasteczkach, niezależnie od ich wielkości. Cały ten przedstawiony wyżej obraz odpowiada prawdzie. Kiedy jednak zadamy sobie trud, by sprawdzić, co w istocie jest katolickie i jak na główne kwestie wymienione na początku spogląda Kościół Katolicki, dojdziemy do pewnego dysonansu spowodowanego tym, dlaczego to właśnie prawica bierze sobie chrześcijaństwo na sztandary, mimo wyznawania w istocie nie tylko niechrześcijańskich, ale często wręcz antychrześcijańskich poglądów.

Obszar hierarchiczny prezentuje się dużo mniej wyraziście. Polski episkopat często zachowuje bierność, wysyła mdłe komunikaty, nie chce wyrażać wyrazistej opinii. Tym trudniej określić jakiekolwiek proporcje. Jarosław Makowski pisze o bezkrólewiu w polskim episkopacie. Do 2005 roku wszelkie spory neutralizowała postać papieża, nadając biskupom właściwy ton i charakter, papieża będącego głową zarówno polskiego, jak i powszechnego Kościoła. Dziś Kościół w Polsce nie ma lidera, a wyższą pozycję ma zakonnik z Torunia i jego media niż Prymas, czy Przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Znajdziemy zatem wśród polskich biskupów abp. Wojciecha Polaka – krytykującego łamanie konstytucji, sprzeciwiającego się nacjonalizmowi, protestującego przeciw wykorzystywaniu religii do uprawiania polityki i opowiadającego się za przyjmowaniem uchodźców. Znajdziemy także abp. Marka Jędraszewskiego, którego wypowiedzi na temat wszelakich ideologii są dobrze znane. Znajdziemy także biskupów bardzo biernych i zdystansowanych. Proporcje są trudne do ustalenia. Według analiz istnieją w episkopacie trzy frakcje – konserwatywna, licząca około siedmiu biskupów, „otwarta” o podobnej wielkości oraz milcząca większość. Wydaje się, że dość podobnie wygląda to wśród szeregowych księży. Znajdziemy medialne przykłady ks. Lemańskiego, ks. prof. Wierzbickiego ks. Bonieckiego czy o. Gurzyńskiego, karanych niejednokrotnie za swoje wypowiedzi, jak i tych o bardzo konserwatywnych poglądach, niekiedy angażujących się w politykę, takich jak np. ks. Chyła lub ks. Oko.

Trzecim komponentem składającym się na polski katolicyzm są świeccy i niezaangażowani aktywnie w politykę katolicy. Według badania CBOS z 2011 roku 95% mieszkańców Polski deklaruje się jako katolicy, 45% w swoim życiu kieruje się zaleceniami Kościoła. Kościelne statystyki z 2019 roku mówią o 36,9% katolików uczęszczających na niedzielne msze i 16,7% przyjmujących komunię świętą. Trudno więc w tym wypadku określić najwłaściwszą grupę badawczą. Jacy więc są polscy katolicy? Drobnych wskazówek mogą dostarczyć wyniki frekwencji na niedzielnych mszach przy nałożeniu na to wyników wyborczych w tych regionach. Nie dziwią wyniki, w których nakłada się wysokie poparcie dla PiS na tzw. ścianie wschodniej z wysoką frekwencją na tamtejszych mszach. Z kolei badania CBOS z 2021 roku zbadały poziom religijności w poszczególnych elektoratach partyjnych. Wśród wyborców PiS religijność deklaruje 79%, w PSL 69%, Konfederacji 53%, Polski 2050 40%, KO 34%, Lewicy 19%. We wrześniu 2020 roku w Tygodniku Powszechnym opublikowano badanie przeprowadzone przez ks. Krzysztofa Pawlinę. Uzyskał on odpowiedzi alumnów 38 z 42 polskich seminariów duchownych, przyjętych do nich w roku akademickim 2019/2020, m.in. na temat ich preferencji w wyborach europejskich w 2019 roku. 62% z nich zagłosowało na PiS, 24% na Konfederacje, 7% na Kolację Europejską, a 6% na Kukiz’15. Zatem młodzi katolicy wybierający drogę kapłańską są prawie jednolicie prawicowi. Z drugiej strony nadal stosunkowo silne pozostają społeczności skupione wokół „liberalnego” Tygodnika Powszechnego, czy Znaku, a wiele młodych osób przyciągają np. duszpasterstwa względnie „otwartego” zakonu dominikańskiego.

W tym zestawieniu wyłania się pewna niespójność. Przy zrównoważonym obrazie polskiego duchowieństwa oraz raczej umiarkowanie konserwatywnych polskich katolikach, rzuca się w oczy zdecydowanie prawicowy obraz katolicyzmu w przestrzeni politycznej. Warto go zatem przeanalizować.

(A)katolicka prawica

Pierwszą ważną kwestią, w mojej ocenie kluczową, jest retoryka. Słowo, od którego biblijnie wszystko się zaczęło, kształtuje społeczne stosunki – buduje podziały oraz wspólnotę, może zapewniać szacunek mimo różnic, jak i może stać się narzędziem dyskryminacji i budowania nagonki przynoszącej najczęściej przerażające żniwo. Jeśli chcemy rozważać dyskurs i retorykę tworzoną przez prawicę w kontekście nauki katolickiej, warto sięgnąć najpierw do źródła – „wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40) oraz klasyczne już „będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego” (Mt 22, 39) jako jedno z dwóch najważniejszych przykazań danych przez Jezusa. Wypływa z tego nakaz, by w każdym człowieku, bez wyjątku, chrześcijanin dostrzegał samego Jezusa i traktował go z poszanowaniem jego godności, z otwartością i przynajmniej próbą zrozumienia. Nie oznacza to aprobaty dla wszystkich postaw i zachowań drugiej osoby, ale jak stwierdził papież Franciszek w kontekście osób nieheteronormatywnych, „każda osoba, niezależnie od swojej orientacji seksualnej, musi być szanowana w swej godności i przyjęta z szacunkiem, z troską, by uniknąć jakichkolwiek oznak niesłusznej dyskryminacji”. Tymczasem, prawicowy obóz rządzący stworzył sobie z publicznej telewizji generator nagonki instrumentalnie wykorzystywanej do uderzania w grupy i osoby oraz zręcznie kierowanej w odpowiednim kierunku, zależnie od politycznych potrzeb. Poczynając od mniejszości seksualnych przedstawianych jako zagrożenie dla rodzin, polskości, katolicyzmu i polskich dzieci – mityczna ideologia gender, która wyewoluowała w pewnym momencie w ideologię LGBT, przez wrogów politycznych stawianych poza nawiasem wspólnoty narodowej, którym przypisywana jest służalczość względem państw ościennych oraz wręcz chęć likwidacji państwa (sic!), aż do wojennej, dehumanizującej retoryki odnoszącej się do uchodźców, zarówno dziś, jak i jeszcze w kampanii wyborczej w 2015 roku. Pewnym symbolem może być program „W tyle wizji”, emitowany na antenie TVP INFO, w którym to pomiędzy dialogami dwóch prowadzących do studia dzwonią widzowie, często wyrażający się w niecenzuralnych słowach na temat np. polityków opozycji, wygrażając im przemocą, wszystko to ku uciesze i aprobacie, a czasem wręcz szoku prowadzących zadziwionych tym, jakiego potwora udało im się stworzyć i którego codziennie sowicie karmią. W tej retoryce wtórują telewizji publicznej prawicowe gazety podsycające jeszcze bardziej nienawiść do poszczególnych grup. Nie trzeba w tym miejscu dodawać wypowiedzi polityków Konfederacji nt. batożenia homoseksualistów, czy też licznych wypowiedzi Janusza Korwin-Mikkego. Można stwierdzić, że zamiast nadstawiać drugi policzek, szukają oni takiego, w który mogą uderzyć ku uciesze głosującego na nich tłumu. Wszystkie te działania wyrządzają zbrodniczą szkodę całemu społeczeństwu, dzieląc je według partyjnych potrzeb sprawców i wywołując w nim najgorsze z emocji. Wyrządzają także szkodę poszczególnym osobom. 70% osób w Polsce identyfikujących się jako członkowie społeczności LGBT+ ma lub miało myśli samobójcze, 50% zaś objawy depresji. To między innymi oni są dziś tymi ewangelicznymi „braćmi najmniejszymi”, są nimi także uchodźcy oraz politycy z którymi się nie zgadzamy, a przeciwko którym władza zaprzęga cały aparat państwa.

Drugą ważną kwestią jest nacjonalizm i antyuchodźcza polityka. Już od 2013 roku, podczas tzw. kryzysu migracyjnego, z prawej strony, rzekomo broniącej chrześcijańskiej Europy przed zalewem zarobkowych migrantów i islamizacją starego kontynentu, wypływała iście wojenna narracja. Dominowały takie słowa jak fala, najazd, inwazja, obrona granic. Podnoszono populistyczne argumenty dotyczące przewagi mężczyzn w grupach uchodźczych (mężczyźni przede wszystkim byli w stanie pokonać trud ucieczki przed wojną), czy też posiadanych przez nich telefonów (bez zadania sobie pytania o to, jak inaczej mieliby skontaktować się z bliskimi, dla których ruszyli szukać lepszego miejsca). Rok 2015 w Polsce był rokiem wyborów parlamentarnych. Prawo i Sprawiedliwość wykorzystała wtedy kryzys migracyjny do prowadzenia kampanii wyborczej, w pamięć zapadła wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego dotycząca szeregu chorób i pasożytów, jakie przenieść mogą na nas „nielegalni imigranci”. Nie pozostawały bierne także partie składające się na dzisiejszą Konfederację, a więc Ruch Narodowy oraz Partia KORWiN. W przekazie dominowała narracja mówiąca o niemal wyłącznie zarobkowych motywach migracji, jak i terrorystycznych skłonnościach chcących się dostać do Polski. W tym czasie Kościół Katolicki, zarówno polski episkopat, jak i Stolica Apostolska, zachęcały do przyjmowania uchodźców. Zanim papież Franciszek wystosował apel, by każda parafia przyjęła jedną rodzinę do siebie, do działania zachęcał przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski abp Stanisław Gądecki. Delegat KEP ds. Migracji bp Krzysztof Zadarko apelował zaś, by bezwarunkowo przyjmować uchodźców, niezależnie od ich religii i wyznania, mówił także, że dziś Jezus ma twarz właśnie uchodźcy. Przerodziło się to także w realne działania. Aktywne były oddziały Caritas w całej Europie, w tym również w przyjmowaniu uchodźców. We Włoszech w tym czasie lokalne klasztory, diecezje, parafie i Caritas zaopiekowały się ponad 40 tysiącami uchodźców. Na mniejszą skalę takie działania miały miejsce także w Polsce. Diecezje, parafie i Caritas pomogły tysiącom uchodźców, zarówno na miejscu, jak i ściągając ich do Polski. Warto przy tej okazji zajrzeć także do Ewangelii, w której czytamy „Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: «Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie; byłem nagi, a przyodzialiście Mnie; byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie»” (Mt 25, 34-36). Wydaje się, że na kolejny poziom wzbiły się formacje prawicowe w sprawie obecnego kryzysu na granicy z Białorusią. Nadal są niewzruszone ludzką krzywdą i cierpieniem, a zamiast dostrzegać Jezusa, widzą w migrantach amunicję w wojnie hybrydowej prowadzonej przez białoruski reżim. Kolejna nomen omen granica została jednak przekroczona. W momencie, kiedy grupa uchodźców na granicy zaczęła chorować, pijąc wodę z potoku i znajdując się w potrzasku między strażami granicznymi obu państw, parlamentarzyści opozycji ruszyli z paczkami z jedzeniem i śpiworami, by dostarczyć je ludziom(!) na granicy. Abstrahuję od pełnego wachlarza pobudek stojących za tymi działaniami. Kuriozalne wydaje się natomiast to, że politycy prawicy, utożsamiający się z katolickimi wartościami i broniący Kościoła, Patryk Jaki i Sebastian Kaleta z Solidarnej Polski oraz kilku innych, zaczęli wyśmiewać te działania i nazywać je „gówniarstwem”. Tworzono także prześmiewcze filmy z tym jak poseł Koalicji Obywatelskiej Franek Sterczewski próbuje dostarczyć jedzenie głodującym na granicy! Tymczasem na granicy polsko-białoruskiej znaleziono w połowie września ciała trzech uchodźców, z czasem zaczęto informować o kolejnych, a jedyną reakcją władz była próba zrobienia z osób na granicy zoofilii. Wszystko to za pomocą znalezionego w internecie filmu pornograficznego wyświetlonego na konferencji prasowej ministra spraw wewnętrznych. Również i teraz polscy biskupi zaznaczyli w zbiorowym komunikacie potrzebę otwartości na ludzi potrzebujących pomocy. Na granicy pojawił się ks. Lemański, ks. prof. Wierzbicki oraz wspomniany już bp Krzysztof Zadarko. Kwestią nieco zbliżoną, będącą często czynnikiem wpływającym na stosunek do uchodźców, jest nacjonalizm. Na ten temat niezwykle dosadnie i jednoznacznie wypowiedzieli się polscy biskupi za pomocą dokumentu „Chrześcijański kształt patriotyzmu” z 2017 roku. Patriotyzm jest w nim opisywany jako postawa zawsze otwarta, zarówno na wspólnoty narodowe, jak i wspólnotę ogólnoludzką. Patriotyzm wpisany jest w uniwersalny nakaz miłości bliźniego, a niedopuszczalne i bałwochwalcze są próby podnoszenia narodu do rangi absolutu, czy szukania chrześcijaństwa jako uzasadnienia narodowych konfliktów i waśni. Polski episkopat promuje w tym dokumencie patriotyzm będący wrażliwością także na cierpienie i krzywdę, która dotyka inne narody. Podkreślona została także wierna służba naszej ojczyźnie wyznawców szeregu innych religii, jak i ateistów. Za nieuprawnione i niebezpieczne biskupi uznali także instrumentalne wykorzystywanie tak ważnej przecież polityki historycznej do rywalizacji politycznej. Nacjonalizm został ukazany jako przeciwieństwo patriotyzmu. Jedną z bardziej znanych biblijnych opowieści jest spotkanie Jezusa z Samarytanką. Wykazał się on w niej godną naśladowania otwartością. Rozmawiał on przy studni zarówno z kobietą, co w kulturze żydowskiej było lekko mówiąc kontrowersyjne, jak i przedstawicielką pogańskiego plemienia Samarytan. Takie spotkanie było niedopuszczalne. Samarytanie byli darzeni przez Żydów wielowiekową nienawiścią, a kobiety z tego ludu uważane były za nieczyste. Ta konkretna kobieta była także po kilku rozwodach. Jezus zaś sam inicjuje rozmowę mimo barier kulturowych, rasowych i historycznej nienawiści. Można tylko domniemywać, jak w tej sytuacji zareagowałby któryś z polityków prawicy, zapewne przegoniłby Samarytankę pod pretekstem obrony żydowskiej tożsamości, tradycyjnego modelu rodziny, jak i w trosce o to, czy Samarytanka nie przeniosłaby na niego jakiejś choroby.

Kolejną kwestią, powiązaną istotnie z omawianym już nacjonalizmem, jest podejście prawicy do Unii Europejskiej oraz integracji europejskiej jako takiej. Prawica spod znaku ugrupowań rządzących cechuje się silnym eurosceptycyzmem, z nasilającymi się coraz bardziej tendencjami do zaprzestania postrzegania obecności Polski w Unii Europejskiej jako coś oczywistego i pewnego. Politycy Konfederacji zaś mówią wprost o Unii jako złu, o Brukseli jako nowej Moskwie oraz postulują opuszczenie wspólnoty. Europa natomiast, zjednoczona, ze wspólnymi instytucjami i pogłębiającą się integracją, jest wizją i perspektywą stricte chrześcijańską. To średniowieczne Christianitas nadało Europie wspólne ramy kulturowe, religijne oraz częściowo językowe i instytucjonalne. Kiedy integracja europejska rozpoczynała się po II wojnie światowej, jednymi z jej głównych ojców byli Robert Schuman oraz Alcide De Gasperi – ich procesy beatyfikacyjne w Kościele Katolickim właśnie trwają i zbliżają się coraz większymi krokami do wyniesienia tych wybitnych polityków na ołtarze. Inny z tzw. Ojców Europy, Konrad Adenauer, był przedstawicielem niemieckiej chrześcijańskiej demokracji. W tym miejscu może pojawić się zarzut mówiący, iż instytucje europejskie wtedy a dziś to dwie różne rzeczywistości i że projekt ten wymknął się spod kontroli i planów ojców integracji. Nic bardziej mylnego. W Deklaracji Schumana (napisanej przez Jeana Monneta, ale przez Schumana przedstawionej) z 9 maja 1950 roku, będącej przełomowym aktem rozpoczynającym powojenną integrację europejską, czytamy nie tylko o postulacie utworzenia luźnych instytucji europejskich o gospodarczym charakterze. Owe gospodarcze powiązanie państw ma być tylko przystankiem, „ta propozycja stanie się pierwszą konkretną podstawą Federacji Europejskiej”. Stworzenie instytucji europejskich mogących zapobiegać nowym zagrożeniom dla pokoju postulował już papież Pius XII, Paweł VI opowiadał się za głębszą, bardziej solidną i organiczną jednością europejską. W wypowiedziach Jana Pawła II, Benedykta XVI oraz Franciszka można dostrzec akcentowanie cech wspólnych Unii i chrześcijaństwa, takich jak solidarność, otwartość oraz wspólnotowość. Jednocześnie wzywają oni do tego, by Europa „odnalazła siebie samą, była sobą”, by w warunkach zdrowej świeckości nie zatracała otwartości na swoje chrześcijańskie korzenie. Najlepszym do tego sposobem jest, by katolicy nie widzieli w Unii Europejskiej pochłoniętej zepsuciem i neomarksizmem lewicowej inicjatywy „eurokratów”, który to obraz w istocie służy głównie prawicowemu populizmowi, ale by Unię współtworzyli, ubogacając ją chrześcijańskimi wartościami leżącymi u jej podstaw.

Podobnych rozbieżności można doszukać się na wielu innych polach. Szczególnie bulwersujące wydaje się to, że niektóre z nich, mimo bycia częścią naukowego konsensusu i wynikiem wielu badań, nadal są kontestowane przez konserwatystów, katolików, czy „wolnościowców” ze stajni Janusza Korwin-Mikkego. Jedną z takich kwestii jest globalne ocieplenie. Prawica kontestuje albo jego istnienie, albo wpływ człowieka na jego kształt, albo radykalizm środków, które mają mu przeciwdziałać. Tymczasem konieczność podjęcia środków, by spowolnić globalny wzrost temperatur, nadając przy tym moralnego charakteru walce z globalnym ociepleniem, podkreślają papieże. Poczynając od Jana Pawła II, który już 30 lat temu mówił o krytycznych rozmiarach efektu cieplarnianego spowodowanego rozwojem przemysłu, wielkich aglomeracji miejskich oraz wzrostem zużycia energii, mówił także o obowiązku zarówno jednostek, państw, jak i organizacji międzynarodowych, by wykazać się należną odpowiedzialnością. Benedykt XVI mówił o moralnym charakterze ochrony stworzenia, wskazując na katastrofy naturalne już teraz przynoszące liczne ofiary. Franciszek wykazuję się jeszcze dalej posuniętym zaangażowanie na rzecz walki ze zmianami klimatu. Wydał na ten temat encyklikę Laudato si, będącą apelem do całego świata, wpisującym działania na rzecz ochrony środowiska w ósmy „Uczynek Miłosierdzia”. Birmański kardynał Charles Maung Bo mówi wprost o „ekologicznym ludobójstwie”, będąc dużo bliżej realnych skutków zmian klimatycznych niż mieszkańcy Europy. Tutaj rozgrywa się prawdziwa walka o życie. Kolejną kwestią, na którą zasadniczy wpływ ma nauka, jest kwestia szczepień. Politycy Konfederacji są w tej kwestii bardzo sceptyczni, są wprost przeciwko szczepieniom lub zachowują skrajną powściągliwość, by nie zrazić do siebie swojego elektoratu. Negatywny stosunek do szczepień widać także wśród prawicowych gazet sprzyjających władzy. Wydaje się, że paradoksalnie istotną zaletą faktu rządzenia w Polsce przez Prawo i Sprawiedliwość w dobie pandemii jest utemperowanie członków tej partii (jak i Solidarnej Polski) w wypowiedziach podważających sens szczepień. Prawica dzierżąca odpowiedzialność za państwo jest z pewnością dużo mniej sceptyczna wobec dorobku nauki niż prawica będąca w opozycji. Co jednak na temat szczepień sądzi Kościół? Papież Franciszek nazwał w ostatnim czasie szczepionkę „przyjacielem człowieka”, a zaszczepienie się określił aktem miłości wobec bliźniego. Kardynał Kazimierz Nycz stwierdził natomiast, że nasze wybory dotyczące szczepienia wkraczają w zakres przykazania „nie zabijaj!”. Nycz wyznał także, iż wstydzi się korelacji między religijnością a poziomem sceptycyzmu wobec szczepień. Ciekawa mądrość wypływa przy tej okazji także ze Starego Testamentu – „Czcij lekarza czcią należną z powodu jego posług, albowiem i jego stworzył Pan. (…) Pan stworzył z ziemi lekarstwa, a człowiek mądry nie będzie nimi gardził. Czyż to nie drzewo wodę uczyniło słodką aby moc Jego poznano? On dał ludziom wiedzę, aby się wsławili dzięki Jego dziwnym dziełom. Dzięki nim się leczy i ból usuwa, z nich aptekarz sporządza leki,…” (Syr 38, 1-7).

W temacie ekologii i dobrostanu zwierząt dominuje dziś niestety wśród części katolików, jak i wielu utożsamiających się z katolicyzmem polityków, błędna interpretacja słynnego „czyńcie sobie ziemię poddaną” pochodzącego z Księgi Rodzaju. Owe władanie ziemią często okazuję się krwawą despotią, nie zaś salomonową mądrością, sprawiedliwością i dobrocią. Tak też jest z częścią polityków prawicy. Obrona przemysłowych ferm zwierząt futerkowych w dobie braku egzystencjalnej potrzeby posiadania futra, negowanie odczuwania bólu przez zwierzęta (sic!), czy lekceważenie kwestii ekologicznych to tylko jedne z wielu zjawisk, które kłócą się z troską o wszelkie stworzenie i nasz wspólny dom, kwestie immanentnie związane z katolicyzmem. 1 września tego roku Papież Franciszek zainaugurował tzw. „Czas dla Stworzenia”, ekumeniczny czas mający na celu refleksje i działanie zmierzające do czynienia Ziemi wspólnym domem, zarówno dla wszystkich ludzi, jak i zwierząt. Wszystko to w duchu i myśli św. Franciszka z Asyżu.

Szkodliwa gorliwość

Oprócz kwestii, w których działanie prawicy utożsamiającej się z chrześcijaństwem jest z nim sprzeczne, są też takie, w których działanie na rzecz tych wartości jest zaledwie pozorne, a na którym owe formacje opierają swoją wiarygodność. Jedną z takich kwestii jest aborcja. Troska o życie od poczęcia nie pozostawia żadnych wątpliwości z punktu widzenia katolika. Kluczowe jednak wydają się sposób i rzeczywista skuteczność tej troski. 22 października 2020 roku na polityczne zlecenie, przez pozbawione autorytetu i niezależności instytucje, podczas rozwoju kolejnej fali zakażeń koronawirusem, został wydany wyrok ograniczający możliwość dokonywania aborcji. Bez głosowania w parlamencie, bez konsultacji społecznych. Trzeba przyznać, że jak na tak istotną kwestię, wybrano na to najmniej godny sposób i niezbyt dobry czas. Stoję na stanowisku, że w ochronie życia celem nadrzędnym jest to, by aborcji było jak najmniej, nie zaś, by po prostu była ona zakazana, uwalniając w ten sposób sumienie katolika od tego, jakie są realne skutki takiego zakazu. Przeanalizujmy je. Gigantyczny opór społeczny wywołany wyrokiem ma realne skutki już dziś. Pomijam w tym miejscu podziemie aborcyjne, które wzbogaci się o nowe klientki. Realnym skutkiem jest zmiana postrzegania aborcji przez społeczeństwo na bardziej liberalną, częściowo zapewne z powodu czynników politycznych – sprzeciwu wobec władzy, która zakaz ustanowiła i wobec Kościoła, któremu wspieranie tej władzy się zarzuca. Od razu na ten trend odpowiedziała główna partia opozycji, PO będąca wcześniej raczej za utrzymaniem status quo, dziś jest za aborcją do dwunastego tygodnia po niewiążącej konsultacji ze specjalistą. PSL, będąc wcześniej za kompromisem, proponowało referendum w obliczu liberalizacji postrzegania sprawy przez społeczeństwo. To samo Polska 2050 Szymona Hołowni. Nie ma wątpliwości, że obecna władza rozbujała światopoglądowe wahadło, które bardzo łatwo wychylić się może radykalnie w lewą stronę po następnych wyborach. Nie wzięto pod uwagę społeczno-politycznego kontekstu, co przyniesie, a w zasadzie już przynosi, szkody dla sprawy ochrony ludzkiego życia. Inną kwestią jest nachalność w narracji deklaratywnie katolickich formacji w postaci wypowiedzi ministra prof. Czarnka, który doprowadzając do wrzenia młodzież, wychowa ją na wrogich względem Kościoła i wiary ateistów.

Zagrabiony czy porzucony?

Należy w tym momencie zadać pytania kluczowe. Dlaczego po erze chadeka premiera Tadeusza Mazowieckiego, księdza Józefa Tischnera, a nawet Platformy Obywatelskiej umieszczającej Dekalog jako podstawę cywilizacji Zachodu oraz zapowiadającej w 2003 roku: „Będziemy bronić praw religii, rodziny i tradycyjnego obyczaju, bo tych wartości szczególnie potrzebuje współczesna Europa”, a mogącej być jednocześnie partią proeuropejską i centrową, dziś katolicyzm w przestrzeni publicznej to niemal wyłącznie prawica? Czemu spektrum tego, co katolickie, tak radykalnie się skurczyło? Dlaczego tak trudno o intelektualne podejście do katolicyzmu i skąd marginalizacja w nim ludzi centrum i lewicy? Cała powyższa rozbudowana analiza poszczególnych obszarów, w których prawica prezentuje działanie raczej dalekie od katolickiego ideału, powinna co najmniej dziwić i skłonić do refleksji na temat tego, w jakiej abstrakcji się znaleźliśmy.

Jakie są tego przyczyny? Można postawić co najmniej kilka hipotez. Pierwszą z nich może być intelektualna pustka, jaka zapanowała w polskim środowisku katolickim na skutek wygranej z komunistycznym ancien régime, w której znaczący, mediatorski wpływ miał Kościół Katolicki, a sama tranzycja ustrojowa dokonała się w momencie, w którym miał on względem słabnącej opozycji, jak i władzy bardzo silną pozycję. Do tego dołożył się pontyfikat Jana Pawła II, który dokonał radykalnego wzrostu religijności. Oba te czynniki uśpić mogły nasz lokalny kościół i zdjąć z niego odpowiedzialność za jego kondycję, dając przy okazji hierarchom czas na napawanie się wielkością. Nie powstał od  30 lat w Kościele żaden program ewangelizacyjny, powstał za to zwrot w stronę konserwatywno-narodowej tożsamości, skrajnie antykomunistycznej, w istocie prawicowej, gdzie zamiast heroicznej, w istocie chrześcijańskiej etyki przedstawionej wyżej i intelektualnego podejścia do najważniejszych problemów, zaczęła przeważać narracja źle rozumianego patriotyzmu, a wszystko to z pozycji zachwytu statusem osiągniętym przez Kościół na mocy wyżej wymienionych okoliczności. Przy okazji beatyfikacji kardynała Stefana Wyszyńskiego warto wspomnieć, że także i jego często narodowa narracja, wpisująca się świetnie we współczesny mu kontekst, może zbierać w ten sposób swoje żniwo. Prawicowy wierny jest często także bardziej bezkrytycznie wierny Kościołowi w kontekście trawiącego go zła – skandali seksualnych, czy jakichkolwiek innych. To z kolei usypia czujność kościelnych hierarchów uspokojonych faktem, że zawsze znajdą się tacy, którzy ochoczo i do samego końca będą tego Kościoła bronić. Wszystko to jednak kosztem katolików z centrum oraz lewicy.

Do tego należy dodać kolejny czynnik. Osoby niezaliczające się do grona prawicy cechują się często silnym euroentuzjazmem, wręcz zachwytem tym co zachodnie i europejskie, katolicyzm ze swoimi tendencjami ku prawicowości mógł stać się dla tych ludzi passé. Z kolei osoby o konserwatywno-narodowych skłonnościach, często kontestujące ład zrodzony po upadku komunizmu z powodu niewystarczającego rozliczenia tworzących poprzedni ustrój oraz radykalnej transformacji gospodarczej, mogły poczuć się zagubione. Zwróciły się więc ku instytucji utożsamiającej dla nich polskość, konserwatyzm i będącej stałym elementem w tak dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości. Aktualna przy tych rozważaniach wydaje się myśl wspomnianego już ks. Józefa Tischnera. Pisał on o tzw. surogatach wiary. Często pewne atrybuty wiary wykorzystywane są intencjonalnie w pewnych celach. Dla podparcia swoich słów większym znaczeniem, ludzie często podbudowują je wartościami związanymi z religią, nawet jeśli nie mają one z punktu widzenia owej religii uzasadnienia. Innym wykorzystywanym atrybutem jest wspólnota, z której można czerpać siłę i zrozumienie, często także abstrahując od prawdziwej aksjologii za nią stojącą. Tischner przywołał w tym kontekście słowa Krzysztofa Kamila Baczyńskiego „wyobraźnia schorowana postać religii weźmie na się”. Pisał dalej, „Szukają więzi w etyce, ponieważ religia pozwala im potępiać. Szukają więzi, szukają wspólnoty, szukają gminy”. oraz „Schorowana wyobraźnia wykazuje niezwykłą płodność i wyłania wciąż nowe surogaty religii: etyczne, narodowe, ideologiczne, polityczne, nawet kościelne. I choć są różne, a często ze sobą sprzeczne, jedno je łączy: podejrzliwość. Zrodzone z podejrzliwości, usprawiedliwiają podejrzliwość”. Dobrze to koresponduje ze słowami prof. Wojciecha Sadurskiego, który opisuje narracje i działania obecnie rządzących jako paranoidalne. Owa paranoja, w sensie nie medycznym a politycznym, bierze się właśnie z podejrzliwości i cynicznej gry strachem z religią na sztandarach.

Kolejnym czynnikiem napędzającym procesy o których mowa, może być rosnąca od 2005 roku polaryzacja polityczna. Po klęsce planów koalicji PiSu i PO po wyborach w 2005 roku, zrodził się między liderami obu ugrupowań motywowany partyjnym interesem mocny, intensywny i pełen emocji podział. Początkowo ów podział przeniósł się także na grunt Kościoła, mówiono o podziale na narodowo-konserwatywny „kościół toruński” z Tadeuszem Rydzykiem na czele, sprzyjający PiS, jak i „kościół łagiewnicki”, liberalny i będący bliżej PO, zebrany wokół kard. Dziwisza. Podział ten jednak nie przetrwał, a w obronie tego co katolickie usadowiło się PiS. PO dla odróżnienia się od śmiertelnego wroga skręciło bardziej w centrum, po drugie zaczęła stawać się po prostu partią władzy, ugrupowaniem catch-all zbierającym jak najszersze grono wyborców i coraz bardziej wypłukanym z idei, stan ten trwa w zasadzie do dziś, a konserwatywna frakcja PO jest dziś częściowo poza nią, a częściowo skrywa swoje poglądy za zmienną i zależną od politycznej koniunktury strategią polityczną kierownictwa Platformy.

Biskupi pytani przed wyborami o to, na kogo głosować powinni katoliccy wyborcy, odpowiadają, wymieniając jako główne kryteria ochronę życia oraz tradycyjnego modelu rodziny. W tym miejscu wzrok katolika spogląda od razu na PiS oraz Konfederację. Dochodzi w tym momencie do dwóch niepokojących zjawisk. Po pierwsze, przy takim postawieniu sprawy ograniczamy de facto złożoność takiego wyboru do tematu prawnego uregulowania dostępu do aborcji oraz kwestii często nawet nie małżeństw cywilnych, a związków partnerskich. Sprawia to, że ugrupowania polityczne chcące być dla katolika wyborem, określą się zdecydowanie w tych dwóch kwestiach, odpuszczając zupełnie zainteresowanie pozostałymi zagadnieniami, np. tymi opisanymi wyżej w tekście, z racji często wyłącznie deklaratywnie wyrazistego stosunku w dwóch wymienionych wyżej kwestiach. To z kolei prowadzi do drugiego negatywnego zjawiska. Gorliwość w skupieniu na kwestii aborcji oraz definicji rodziny w oderwaniu od reszty tego, czym katolik w polityce powinien się charakteryzować, prowadzi do zarówno nieskutecznego, niezdrowego i krótkowzrocznego, acz radykalnego rozwiązania kwestii aborcji, jak i do przerodzenia się wsparcia dla tradycyjnie pojmowanej rodziny w cywilizacyjną wojnę z neomarksistowską ideologią LGBT+, będącą następczynią czerwonej zarazy, która przybrała tym razem tęczowe barwy. W obu przypadkach dochodzi do wypaczeń.

Następne pytanie powinno dotyczyć tego, dlaczego nie powstało do tej pory żadne ugrupowanie, które mogłoby skanalizować wychodzące z katolicyzmu, acz odmienne skrajnie od partii rządzącej czy Konfederacji, poglądy na najważniejsze kwestie opisane wyżej? Dochodzi w ten sposób do pewnego rodzaju błędnego koła – brak ugrupowań katolickiego centrum sprawia, że głosują oni na partie prawicowe lub nieutożsamiające się z chrześcijaństwem. W pierwszym wypadku dają oni w obliczu braku alternatyw paliwo partiom wykorzystującym politycznie katolicyzm, w drugim zaś skazani są na poparcie ugrupowań, które nie muszą starać się o poparcie chrześcijańskiego centrum, gdyż już je otrzymali będąc mniejszym złem. Być może jednak w tej pierwszej grupie leży klucz do pokonania w wyborczym starciu partii rządzącej. Drugi wymiar błędnego koła dotyczyć może tytułowego zagrabienia katolicyzmu przez łączenie katolickich haseł z wyżej opisywanymi działaniami rządzących, stopniowo zakrzywiając w ten sposób obraz tego, co w istocie jest katolickie. Próbę stworzenia takiej formacji podejmuje PSL, jest w tym jednak bardzo nieśmiały. Być może wśród katolickich polityków umiejscowionych w centrum i na lewicy nie ma po prostu immanentnej dla prawicy skłonności do wymachiwania sztandarami oraz wiarą w niemal każdych swoich poczynaniach?

Dominikanin Maciej Biskup był kilka tygodni temu gościem jednej z największych stacji informacyjnych w Polsce, został do niej zaproszony w celu skomentowania sytuacji na polsko-białoruskiej granicy w kontekście znalezienia w jej pobliżu ciał trzech uchodźców. Opowiedział wtedy anegdotę, w której mąż mówi do żony – „ja jestem narodowym katolikiem, mnie żadne chrześcijańskie wartości nie interesują”. Odniósł te słowa rzecz jasna do rządzących, dodając, że zarządzenie strachem, które się aktualnie dokonuje, jest nieludzkie, a zagubiona została istota chrześcijaństwa – Ewangelia, z zawartymi w niej otwartością, troską i empatią. Wydaje się zaskakujące, że tak silnie akcentując przywiązanie do wiary, Kościoła i związanych z nimi wartości, gubi się istotę zawartą w tych pojęciach, działając w istocie na szkodę tego, czego rzekomo się broni.

Pisząc o tym jaki jest, jaki był i co się w międzyczasie wydarzyło z polskim katolicyzmem, warto zastanowić się jaki mógłby on być. Katolicyzm to przede wszystkim troska o każde życie i każdą godność. Troska zarówno o dziecko w łonie matki, jak i o matkę. Troska o najbliższych, jak i o tych marznących i głodujących na granicy. Troska o członków naszej partii, jak i wrogów politycznych. Troska o Kościół, jak i uczestników Marszu Równości. Troska również o stworzenie, każde – o naturę i dary z nią związane, o zwierzęta czujące ból i ofiarowane nam dla harmonijnej współegzystencji, o środowisko będące wspólnym domem. Katolicyzm to otwartość, szacunek, empatia i chęć dialogu – brak strachu przed innością, wyjście na spotkanie, zobaczenie w każdym człowieka, próba zrozumienia jego intencji i rozmowa. Katolicyzm to wrażliwość społeczna, szeroko pojmowana – spojrzenie w stronę wykluczonych, najbiedniejszych i pokrzywdzonych. Katoliku! Powiedz stanowcze nie dla agresywnej, wykluczającej retoryki, dla nacjonalizmu, dla agresji i dla odrzucenia!

Podstawa jakiej potrzebujemy :)

Tu nie chodzi o przetrzymanie. Bo gdy wokół nas sypie się pewna zgoda, gdy nie ma już konsensusu w kwestii spraw najbardziej nawet podstawowych, to trudno mówić, że umowa społeczna, ów kontrakt, który miał dawać nam w pierwszym rzędzie poczucie bezpieczeństwa, pozostaje jeszcze w mocy.

Gdy załamuje się system, nie wolno nam załamywać rąk. Gdy zbudowany na resentymencie, niechęci, podejrzliwości, kłamstwie, a czasem wprost na nienawiści, prawicowy, antydemokratyczny system panoszy się w kolejnych obszarach życia naszej wspólnoty, nie wolno nam biadolić. Gdy pomaleńku wyciekają kolejne, oddawane za doraźne korzyści, wolności, nie wolno nam biernie patrzeć. Niezależnie od tego, czy w milczeniu staliśmy dotąd z boku, udając, że zmiany nas nie dotyczą, czy też – wobec kolejnych etapów niszczenia liberalnej demokracji – podejmowaliśmy różnorakie działania stanowiące wyraz naszego protestu, to dziś nie wolno nam załamywać rąk. Nie możemy ot tak sobie zakrzyknąć: „Biada nam!” i poddać naszą przyszłość. Teraźniejszość, na którą patrzymy przecierając oczy z niegasnącym zdumieniem, to już nie tylko zawłaszczone sądy, media publiczne przemienione w organy rządowe, szkoły, w których rozpoczyna się dyktat nowych kanonów, czy uniwersytety, gdzie pod płaszczyk „wolności słowa” rządzący próbują upchnąć kolejną odmianę prawicowej ideologizacji. Trzy „mieszkania” wolności – sądy, media i uniwersytety (czy szerzej, szkoły) – trzy obszary, w których wolność powinna móc czuć się bezpiecznie, uległy/ulegają upolitycznieniu. Ufamy coraz mniej. Niektórzy wciąż wierzą, że „jakoś to będzie”, że „przetrzymamy nawet najgorsze”, ale… Tu nie chodzi o przetrzymanie i bierność. Bo gdy wokół nas sypie się pewna zgoda, gdy nie ma już konsensusu w kwestii spraw najbardziej nawet podstawowych, to trudno mówić, że umowa społeczna, ów kontrakt, który miał dawać nam w pierwszym rzędzie poczucie bezpieczeństwa, pozostaje jeszcze w mocy.

Kiedyś umówiliśmy się na wolność. Tą obywatelską. Ba, ponad trzydzieści lat temu wywalczyliśmy wolność i niezależnie od tego czy okazała się ona szczęsnym czy nieszczęsnym darem, stała się po prostu nasza. Wydarzyła się nam, wydarzyła się między nami, a w kolejnych wyborczych czy reformatorskich odsłonach pozwalała ufać, że budowane państwo, że formowane instytucje, że prowadzone działania w swych krótko- albo i długofalowych skutkach mają jakiś cel czy sens. Tak jak w pierwotnym kontrakcie – niezależnie od tego, u którego z myślicieli będziemy szukać jego podstaw – kolejne pokolenie oddało swoją wolność polityczną, aby zabezpieczyć swe wolności osobiste, realizujące się tak w sferze „wolności od” (a zatem, gdy jesteśmy wolni choćby od przymusu czy strachu), ale i wielkiego katalogu „wolności do” (czyli tego, w jaki sposób manifestujemy i realizujemy nasze indywidualne wybory/plany życia). Umówiliśmy się na to, że nikt nie wkłada nam głowy pod kołdrę sprawdzając, z kim i jak śpimy, że nikt nie grzebie nam w komputerze czy medycznej historii, nikt nie kwestionuje naszej „prawomyślności” (o ile takowa w ogóle istnieje), nikt nie mówi, w co mamy wierzyć, z kim i jak spędzać życie, gdzie powinniśmy zamieszkać, jak wychowywać dzieci, w jaki sposób wyrażać swoje wsparcie, czy – w końcu – jak wykrzykiwać naszą niezgodę, nasz protest, gdy ramy owej pierwotnej umowy zostają przekroczone. Umówiliśmy się też na to, że władza nikomu nie jest dana raz na zawsze, że… można ją stracić. W jakimś sensie… za karę. Bo poparcie to coś zupełnie innego niż posłuszeństwo.

„Władza, będąc nieodłączną od samego istnienia politycznych wspólnot, nie potrzebuje usprawiedliwienia [justification]; potrzebuje natomiast uprawomocnienia [legitimacy] – pisała Hannah Arendt. – Powszechne traktowanie tych dwu słów jak synonimów jest nie mniej błędne i wprowadza nie mniej zamieszania niż dzisiejsze zrównanie posłuszeństwa i poparcia. Gdy ludzie zbierają się razem i działają w porozumieniu ze sobą, wtedy rodzi się też władza, ale czerpie ona prawomocność z owego początkowego zebrania się razem, a nie z działania, które może później nastąpić”. Owo posłuszeństwo – słowo zawsze napawające mnie strachem – można wymusić. Nie wiąże się ono wprost z naszą wolną decyzją, z wyborem, ale jest efektem – w najlepszym razie – szkolenia lub „stosownej” indoktrynacji. Może być wynikiem okupionej bólem tresury, zaś budować je można na strachu czy wręcz na „załamaniu ducha”. Posłuszeństwo lubi zasadę kija i marchewki, nagradza „smaczkiem”, gdy posłuszni słysząc: „Skacz!” skłonni są zapytać: „Jak wysoko?” Błędnie – choć przez niektórych chętnie – utożsamiane bywa z autorytetem, a przecież tego ostatniego nie buduje się na sile i uległości, ale na przyjęciu, wybraniu i rozumieniu. Na wybraniu opiera się również właściwie pojmowane poparcie. Tu świadomie mówimy: „Tak”. Mówimy „tak” działaniom, ideom, pojedynczym ludziom, czy wreszcie wspólnocie. Owo „tak”, ten głos opowiadający się „za”, to właśnie poparcie, wybór, o którego znaczeniu – jak się okazuje – wciąż musimy sobie nawzajem przypominać.

Jednak ów wybór – zarówno w wymiarze wspólnotowym, jak i indywidualnym – jako warunek sine qua non przyjmuje zaufanie. Bo przecież nie wybieram w ciemno. Powiadał Dalajlama, że „harmonijne społeczeństwo zrodzić się może jedynie z ludzkiego zaufania, wolności od strachu, wolności wyrazu rządów prawa, sprawiedliwości i równości”. I nie chodzi tylko o to, by „mieć przy kim odpocząć”, by mieć gwarancję prawdomówności etc. Na zaufaniu i wzajemnym szacunku zajedziemy o wiele dalej niż na wiecznej podejrzliwości. Jeśli nawet – za jedną z diagnoz współczesnej liberalnej demokracji, postawioną przez Yaschę Mounka – zgodzimy się, że dla ocalenia naszej wolności potrzebujemy szeroko rozumianego „odnowienia wiary obywatelskiej”, to nie odbudujemy jej bez krzty zaufania – do polityki, ale również do siebie nawzajem. Tego z relacji ja – ty. Bo jak możemy nie być sceptyczni wobec polityków, gdy wciąż jesteśmy podejrzliwi w stosunku do siebie. To się przenosi… z góry na dół. Ale też idzie z dołu do góry. Bo nawet jeśli założymy, że państwo obecne jest tylko tu, gdzie jest konieczne, że w sferze publicznej dla obywatela będzie tak wiele „miejsca” jak to tylko możliwe, to… i tak potrzebujemy swego rodzaju rozbrojenia porozkładanych między nami min. I znów – zaufania. Powiada Mounk: „jedynym realistycznym rozwiązaniem kryzysu odpowiedzialności rządu (i najprawdopodobniej także szerszego kryzysu norm demokratycznych) byłoby wynegocjowane porozumienie, w którym obie strony zgadzają się na rozbrojenie”. Nic innego, jak dobre mediacje, gdzie żadna ze stron nie wychodzi w pełni zadowolona, a jednocześnie osiągniętego na ich drodze kompromisu absolutnie nie można nazwać „zgniłym”. A takie „rozbrojenie” jest nam potrzebne… już niemal wszędzie. Nie tylko tu, gdzie chcielibyśmy odzyskać niezależność sądów czy mediów; gdzie nie chcemy utracić wolności uniwersytetów czy nauki w ogóle, ale także tam, gdzie mamy dość teorii spiskowych albo dopatrywania się kolejnych owoców afer czy korupcji. Zmęczenie czy znużenie nie odnowi nam umowy społecznej. Nie sprawi, ze podamy siebie ręce, że usiądziemy do wspólnego stołu. Profesjonalizacja polityki, restrykcje wobec naszych reprezentantów, samoograniczenie państwa czy wsparcie się na wiedzy niezależnych ekspertów nie zjedzie do nas po złotej linie. Wychowanie obywatelskie nie wydarzy się samo. Cnoty polityczne nie zstąpią z nieba, nie zakrólują tak same z siebie. Nie ma magicznej różdżki ani zaklęcia, które za jednym zamachem uporządkuje nam cały świat. Nikt nie pokona za nasz naszych największych demonów. I nic, absolutnie nic się nie stanie bez naszego udziału… A już na pewno nie stanie się nic dobrego. Musimy zrobić pierwszy krok. I znów – ty i ja. W pierwsze zaufanie, że po drugiej stronie jest ktoś równie godny właśnie zaufania, elementarnie przyzwoity. I wcale nie są to jakieś wielkie oczekiwania.

Bo – jak pisała Barbara Skarga – „byłoby dobrze, aby przynajmniej ludzi przyzwoitych było więcej. Bo im ich mniej, tym więcej partykularyzmu, prywaty, korupcji, oszczerstw, które nas otaczają, dyskryminacji, tym bardziej zanika wrażliwość na wspólne dobro, szerzy się społeczna tępota i głupota”. Przyzwoitość – również ta polityczna – to pierwszy krok, pierwszy szczebel, który może nas zaprowadzić do nowej umowy społecznej, do tego czego szukamy, a czego – ewidentnie – potrzebujemy. Dalej… zaufanie, otwartość, prosta uprzejmość, tolerancja, wrażliwość. I kolejne z odpowiedzialnością i sprawiedliwością na czele. Cnoty obywatelskie, cnoty polityczne bez których z wizją nowej umowy społecznej najzwyczajniej nie ruszymy z miejsca. I nie przemawia do mnie argument o zmienionej rzeczywistości kulturowej, dominacji technologii etc. To fakty. Tyle że bez bazowego otwarcia wcześniej czy później wpakujemy się w łapska „globalnego totalitaryzmu”. Więc nie mówicie mi, że „się nie da”.

Polska Rzeczpospolita Załatwiania :)

Nieco ponad w trzydzieści lat po Okrągłym Stole okazuje się, że komunistyczna rzeczywistość odradza się i wypiera ciężko wywalczoną wolność. Tym razem nie ma żadnych obcych mocarstw, tylko społeczeństwo, które pomimo transformacji, mentalnie zatrzymało się w PRL-u.

Wydawało się, że upadek komunizmu i dołączenie do demokratycznych państw Europy i świata przyniosły Polsce od dawna upragnioną wolność. O schyłku komunizmu czy okresie transformacji mówi się przede wszystkim w kategoriach tryskającej społecznej energii oraz nowej nadziei. Urodzonych w wolnej już Polsce uczono, że dziadkowie w czasie wojny, a potem rodzice w komunizmie włożyli ogromny wysiłek, żeby wywalczyć tą wolność raz na zawsze. Dzieciom i wnukom powtarzano nagminnie, że żyją w nowoczesnym, europejskim, demokratycznym państwie pełnym swobód, w którym nic złego już stać się nie może. Zainteresowanie polityką przestało być społecznym obowiązkiem, a zaczęło być postrzegane w kategoriach hobby. Jednak nieco ponad w trzydzieści lat po Okrągłym Stole okazuje się, że komunistyczna rzeczywistość odradza się i wypiera ciężko wywalczoną wolność. Tym razem nie ma żadnych obcych mocarstw, tylko społeczeństwo, które pomimo transformacji, mentalnie zatrzymało się w PRL-u.

Trudna sztuka „załatwiania”

Polska Ludowa była krajem absurdów. Wiele z tych sprzeczności stało się później generacyjnym spoiwem, które starsi wspominają z przekąsem, ale i nostalgią. W PRLu niemal wszystko działo się na opak. Wywrócona do góry nogami komunistyczna rzeczywistość była krytykowana, ale była też czymś, do czego można było się przystosować. Ludzie nie mogli nic zrobić z systemem, więc nauczyli się go i wyśmiewać, i obchodzić. Dlatego linia partyjna stanowiła jeden wymiar, a w równoległej rzeczywistości kwitło prawdziwe życie. Nic więc dziwnego, że kluczową kompetencją tego okresu stała się zaradność, a za nią pędziła nieufność wobec drugiego człowieka, który mógł przecież „uprzejmie donieść” na rodaka odpowiednim władzom.

Społeczeństwo dzieliło się na równych i równiejszych. Zazdrośnie spoglądano na dżinsy oraz piwo w puszce, choć za żelazną kurtyną nawet bezdomny mógł dysponować tymi oznakami dobrobytu. Na intelektualistów patrzono z góry, niczym na życiowe porażki, którym wieloletni trud kształcenia przełożył się na niewielkie zarobki. Natomiast otworzyły się nowe, nietypowe ścieżki kariery. Legalna praca nie przynosiła takich pieniędzy, co profesje funkcjonujące w obrębie szarej strefy. Poziom życia w tamtych czasach był w dużej mierze uzależniony od umiejętności „załatwiania” i kombinowania. Najłatwiej przychodziło to oczywiście partyjnym działaczom, dzięki przywilejom i liczącym się znajomościom, ale zwykli obywatele też mieli swoje metody. Z zazdrością patrzono na szatniarzy w hotelach Orbisu, badylarzy, spekulantów, cinkciarzy czy na handlujących niedostępnymi w zwykłym trybie biletami koników. Ich sukces utorowała właśnie zaradność, która pozwalała im „załatwić” towary deficytowe, a że brakowało wielu rzeczy, to mniej obrotni zmuszeni byli korzystać z ich oferty. Popyt kreował podaż. Wszyscy mniej lub bardziej pogodzili się z takim stanem rzeczy, więc zaraz po tym, jak nauczyli się chodzić i mówić, uczyli się właśnie „załatwiania” oraz pokrewnego „kombinowania”.

Okazuje się, że ta umiejętność wcale nie zginęła wraz z upadkiem komunizmu, a w wolnej Polsce dalej obowiązuje, choć dawniej pożądane ”zawody” przestały funkcjonować.

W niedawnym wywiadzie dla „Wprost” Jarosław Kaczyński powiedział, że „każdy średnio rozgarnięty człowiek może załatwić aborcję za granicą”, a kiedy już tak stwierdził, to uznał, że „w jego przekonaniu nic takiego, co by zagrażało interesom kobiet, się nie stało”. Jakby w ogóle nie można było dokonać aborcji, to sprawa wyglądałaby inaczej, ale skoro można sobie „załatwić”, to wszystko jest przecież w porządku, a feministki awanturują się o nic. Chociaż trudno nie uznać tej wypowiedzi za kontrowersyjną, to przeszła w mediach bez większego echa. Oczywiście pojawiło się parę głosów krytycznych, ale nie było to wydarzenie dnia. W innych krajach taka wypowiedź wywołałaby pewnie protesty, a może nawet dymisje, ale w Polsce jest to część stylu życia, więc niemalże wszyscy przeszli koło tego obojętnie.

Partia Jarosława Kaczyńskiego uczyniła zresztą z „załatwiania” metodę zarządzania państwem. Pierwszym z brzegu przykładem jest narodowy program szczepień, który ogłoszono jako sukces. Trudno jednak nie zwrócić uwagi na fakt, że możliwość skorzystania z niego zależała, szczególnie w okresie niedoboru szczepionek, od naszego sprytu i zaradności. Zasady rejestracji, ustalenia terminu i miejsca szczepienia (czasami bardzo odległego) nie są przyjazne dla osób starszych, bądź mniej mobilnych, co w wielu wypadkach oznacza praktycznie wykluczenie ze szczepień. Żadne strategie państwowe ich nie uwzględniły. Pojawiła się wprawdzie szansa, że można byłoby szczepić takie osoby jednodawkowym Johnsonem, żeby chociaż częściowo rozwiązać problem ograniczonej mobilności, to w krótkim czasie okazało się, że priorytet uzyskała narodowa akcja na majówkę. Propaganda sukcesu – relacje na żywo w telewizji z instalowania tymczasowych punktów szczepień, wywiady, zadowoleni ludzie, po prostu „dzieje się”. Na informację, że zamówione jednodawkowe szczepionki przeznaczone dla osób starszych i mniej mobilnych nie dotarły, minister tylko rozłożył ręce – inni już sobie „załatwili”, więc nie ma. W tym przypadku ludzie też przeszli koło sprawy obojętnie. Pozłościli się, jeśli mieli problemy z rejestracją, ale jak tylko byli po szczepieniu, momentalnie zapominali o tym, że umówiona wizyta została przełożona niemal w ostatnim momencie, a sami musieli na własną rękę jechać na drugi koniec Polski. W końcu udało się, więc o co wszczynać bunt? Problemu nawet nie widać. Z pozoru wszystko wygląda świetnie, ponieważ media społecznościowe są pełne postów zadowolonych zaszczepionych. Można odtrąbić więc sukces. Głosów poszkodowanych prawie nie ma, ale osoby słabsze często nie mają jak się poskarżyć. A gdy dostawy szczepionek płyną do Polski szerokim strumieniem i zaraz będziemy mieli do czynienia z przewagą podaży nad popytem, problem się rozpłynął. Zapomniano o obywatelach, którzy nie potrafią sobie „załatwić” szczepienia, a mniejszy niż pożądany poziom wyszczepialności ludzi w starszym wieku tłumaczy się głównie niechęcią niż brakiem możliwości. Oczywiście pojawiło się kilka głosów o niesprawiedliwości ze strony bardziej wrażliwych aktywistów czy dziennikarzy, ale byli w zdecydowanej mniejszości.

W efekcie całe państwo opiera się na „załatwianiu”. Jeszcze zanim PiS doszedł do władzy, pojawiały się niepokojące sygnały, z których wynikało, że jak masz pieniądze o wiele rzeczy lepiej zatroszczyć się samemu. Wizyty u specjalistów w ramach NFZ-tu oznaczały miesiące jak nie lata czekania, dyplom uczelni wyższej można było sobie „wykombinować”, a zatrudnianie na śmieciówkach upowszechniło metody obniżania kosztów pracy. Nic więc dziwnego, że PiS doszedł do władzy głosząc wiele prospołecznie brzmiących postulatów, choć w rzeczywistości, poprzez demontaż demokratycznego systemu kontroli władzy, spowodował, że Polska zaczęła zmierzać w zawrotnym tempie w kierunku komunistycznego sposobu życia.

Znowu mamy dygnitarzy, ludzi działających w szarej strefie i tych, którzy są na niższych szczeblach drabiny zaradności. Pod wieloma względami jest może nawet gorzej niż w PRL-u. Służba zdrowia oraz edukacja nieuchronnie zbliżają się w stronę prywatyzacji, tak że na przyzwoitą jakość usług w sektorze publicznym nie będzie można liczyć, a młodzi ludzie wchodzący na rynek pracy mogą tylko pomarzyć o socjalistycznych gwarancjach utrzymania posady, w myśl powiedzenia z czasów PRL-u: „Czy się stoi, czy się leży dwa tysiące się należy”. Dzisiaj na najlepsze zarobki i najlepsze posady mogą liczyć ci, którzy znajdują się pod ochronnym płaszczykiem rządzącej partii lub tacy, którzy wiedzą jak wykorzystać prawo czy obecne warunki na swoją korzyść. Rząd, żeby utrzymać władzę, co jakiś czas rozdaje określoną pulę pieniędzy na wsparcie socjalne, dedykowane w dużej mierze swojemu potencjalnemu elektoratowi z jednoczesnym uruchomieniem machiny propagandowej: TVP, a w przygotowaniu już media lokalne (to też już było). Polska PiS-u to państwo, w którym najwięcej stracą uczciwie pracujący. Na ochronę liczyć mogą ludzie władzy, ich rodziny, znajomi. Dostęp do publicznych pieniędzy z postępującą bezkarnością (ostatnimi czasy przykładów aż dosyć, w tym lekceważenie i niestosowanie się do wyroków sądów) skutkuje coraz powszechniejszym prawem dżungli – będziesz miał to, co sobie „załatwisz” lub „wykombinujesz”.

Państwo dla cwaniaków

Ostatnio Tomasz Markiewka pochylił się nad tymi problemami na łamach „Krytyki Politycznej”. W swoim tekście „Problemy młodych to tykająca bomba polityczna” opisywał, jak w młodych pokoleniach narasta gniew z powodu coraz większej niesprawiedliwości społecznej. Choć artykuł traktuje problem z perspektywy bardziej globalnej, to jednak jego konkluzja jest już lokalna. Autor dochodzi do wniosku, że Lewica „musi wykonywać stałą pracę, żeby przekonywać młodych do swoich rozwiązań”, twierdząc, że jeśli tych wysiłków zaniecha, to na gniewie młodych skorzysta Konfederacja. Trudno się z taką prognozą nie zgodzić, ale wzrastająca popularność skrajnej wolnorynkowej prawicy nie jest efektem niewystarczającego przekonywania Lewicy do swoich pomysłów, ale nieumiejętności oceny sytuacji.

Lewica mówi przede wszystkim o sprawiedliwości społecznej, stawiając wszystkie karty na swój program socjalny. Ponieważ PiS jest w teorii partią prospołeczną, Lewica w ostatnim czasie spojrzała na jej poczynania łaskawszym okiem. Najpierw poparła KPO (Krajowy Plan Odbudowy) zapewniając, że wywalczyła postulaty mające wspomóc najsłabszych. Wszystko w imię tego, żeby każdy żył godnie i miał dach nad głową. Później, gdy partia rządząca ogłosiła swój program Polski Ład, również nie szczędziła pochwał. Pojawiło się wiele głosów ze strony lewicowych posłów w obronie proponowanych wyższych podatków, powołujących się na umowę społeczną, odpowiedzialność każdego obywatela czy w końcu na to, że podatki wracają do obywateli.

Teoretycznie rzecz biorąc, to wszystko jest prawdą, ale w praktyce sprawiedliwość wymaga wzajemności. Tymczasem nie można ignorować tego, że w Polsce jest propagowana PRL-owska mentalność, która jak niestety widać, udzieliła się nawet młodszym pokoleniom. Wszyscy widzą, jak kolejne miliony po cichu znikają z puli publicznych pieniędzy, a kiedy zostają sprzeniewierzone i sprawa wychodzi na jaw, nie ma co oczekiwać, że zostanie wyjaśniona. Do tej pory nie rozliczono chociażby ponad 70 milionów złotych, które Jacek Sasin wydał na wybory kopertowe. Do tego różnego rodzaju fundusze, którymi dysponują ministerstwa i organy centralne, pozwalają na niekontrolowane dofinansowanie wielu „zaprzyjaźnionych podmiotów”. Jeśli pieniądze publiczne znikają na taką skalę, to dlaczego tak samo nie miałoby być z wyższymi podatkami? Dlaczego po raz kolejny rząd wkłada ręce do kieszeni obywateli, zanim odpowie, co się stało z ogromnymi kwotami, które się w magiczny sposób rozpłynęły? PiS od początku swoich rządów wielokrotnie już udowodnił, że nie ma zamiaru wywiązywać się ze swojej części umowy. Trudno się dziwić, że obywatelom nie podoba się nazywanie „sprawiedliwością” marnotrawienia publicznych środków na naprawianie zaniedbań rządu i brak przejrzystości wydawania pieniędzy.

Polacy zresztą już dobrze znają z czasów słusznie minionych takie praktyki i jak historia pokazała, potrafią się do nich zaadaptować. W PRL-u szara strefa była powszechnie akceptowana, miedzy innymi dlatego, że rząd przede wszystkim dawał przykład bezkarności i zachłanności, więc nikt nie uważał za naganne oszukiwanie skarbówki. Nikogo nie raziło ukrywanie dochodów przez przedsiębiorczą prywatną inicjatywę. Polska Ludowa to z jednej strony Polska biedy, braków w zaopatrzeniu nawet w podstawowe artykuły, utrudnionej kariery bez politycznej rekomendacji i szykanowania prywatnego, niezwiązanego z władzą biznesu, z drugiej zaś uprzywilejowanej partyjnej elity, jej bezkarności i wszechobecnej propagandy sukcesu. W takich warunkach nic więc dziwnego, że każdy się zastanawiał jak może „załatwić” sobie lepsze życie. Tak też bywa i teraz, czego dowodem jest chociażby niezgodne z prawem zjawisko płacenia części wynagrodzenia „pod stołem” (wg raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego rocznie z tego powodu do budżetu nie wpływa aż 17 mld złotych). Jeżeli władza jest nieuczciwa w stosunku do obywateli, a obywatele nie mają zaufania do państwa, które jest upolitycznione i skłania się ku interesom wybranych, to naturalne jest myślenie, że każdy musi radzić sobie sam. W tych warunkach Konfederacja zyskuje na atrakcyjności, ponieważ jej program opiera się na założeniu, że podatnicy wiedzą lepiej niż państwo, jak wydawać swoje pieniądze, dlatego należy ograniczyć wszelkie daniny na rzecz wspólnego budżetu. Oczywiście model państwa proponowany przez Konfederatów byłby na dłuższą metę katastrofalny, ale w państwie PiS-u może wydawać się idealną kontrą dla Polski Ludowej bis. Pozycja Konfederacji to świetny papierek lakmusowy, pokazujący na ile państwo jest nowoczesne, a na ile cofa się do czasów jak za Gierka. Wszak mottem tej partii jest otwarcie postawić na „załatwianie”. Kto byłby lepszym elektoratem dla tej partii, jeśli nie PRL-owscy cinkciarze, szatniarze i podobni karierowicze? Karygodne zaniedbania w krzewieniu wrażliwości na poszanowanie wartości demokratycznych, cofają nas do tego, co znane i zakorzenione w świadomości. Lewica niestety nie bierze tego pod uwagę i nawołuje do swoich postulatów pomijając warunki konieczne do ich zrealizowania.

Musimy sobie zdać w końcu sprawę, że wróciliśmy mentalnie do czasów komunizmu, a mówienie w tych warunkach o umowie społecznej czy uczciwości jest postrzegane w kategorii naiwności, ponieważ państwo nie jest sprawiedliwe, a odpowiednie organy gwarantujące Polakom możliwość kontroli władzy oraz egzekwowania sprawiedliwości zostały upolitycznione. Dlatego nieskuteczne będzie odwoływanie się do państw Zachodu, gdzie umowy społeczne mogą funkcjonować, ponieważ ich realizacja jest oparta na zaufaniu do państwa, a obywatele są świadomi swoich praw i obowiązków oraz odpowiedzialności władzy. Błąd post-transformacyjny, który popełniliśmy, to wiara w to, że raz na zawsze wyszliśmy z komunizmu i możemy definitywnie zamknąć ten rozdział polskiej historii. A tak naprawdę ta mentalność tylko przezimowała, żeby powrócić przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie będzie żadnego państwa nowoczesnego, a tym bardziej opiekuńczego, dopóki nie wyrośniemy z tamtego okresu i nie postawimy priorytetów jasno. Najpierw musimy zadbać o demokratyczne wartości i odpolitycznienie instytucji stojących na straży prawa, wolności i sprawiedliwości. Dopiero wtedy, gdy uporamy się z mentalnością PRL-owskiego „załatwiania” i rozwiniemy w sobie nową, opartą na wspólnotowości oraz poszanowaniu państwa prawa, będziemy w stanie bez obaw pójść w stronę polskiej ziemi obiecanej.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję