W stronę społeczeństwa infantylnego :)

Uroczyście ogłoszony „Polski Ład” jest potwierdzeniem filozofii rządów Prawa i Sprawiedliwości. Wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego miało jak zwykle paternalistyczny charakter, w którym Prezes zapewniał o sile państwa pod rządami jego partii, obiecywał kolejne transfery socjalne, okraszając to wszystko znanymi patriotycznymi frazesami. Oczywistym celem „Polskiego Ładu” jest wzmocnienie morale żelaznego elektoratu PiS-u obietnicą rozdawnictwa kosztem klasy średniej i osób samozatrudnionych, centralizacji władzy kosztem samorządów i nacjonalistycznej ideologizacji szkoły kosztem prawdy historycznej. „Polski Ład” jest niczym innym jak początkiem kampanii wyborczej PiS-u. Premier Morawiecki, popularyzując założenia „Polskiego Ładu”, nieprzypadkowo objeżdża kraj samochodem z logo Prawa i Sprawiedliwości.

Strategia PiS-u konsekwentnie zmierza do osłabienia społeczeństwa obywatelskiego i wzmacniania społeczeństwa infantylnego, którym się łatwo rządzi. Społeczeństwo obywatelskie składa się z ludzi społecznie dojrzałych. Dojrzałość określają dwie cechy: samodzielność i odpowiedzialność. Samodzielność odnosi się do gotowości brania spraw we własne ręce, bez oglądania się na ogniwa władzy, a niekiedy wbrew ich decyzjom. Odpowiedzialność zaś oznacza wrażliwość nie tylko na skutki własnych działań, ale na wszystko, co ma znaczenie we współczesnym świecie. Brak tych cech lub ich niedostateczny rozwój jest świadectwem społecznej niedojrzałości. Im więcej jest ludzi społecznie niedojrzałych, czyli oczekujących od państwa opieki i zamkniętych w wąskim kręgu swojego środowiska, tym bardziej społeczeństwo staje się infantylne, ku zadowoleniu władzy autorytarnej. Stopień dojrzałości (niedojrzałości) społecznej zależy od stosunku do dwóch ważnych wartości, jakimi są poczucie bezpieczeństwa i poczucie tożsamości.

Stosunek do bezpieczeństwa

Poczucie bezpieczeństwa można czerpać bądź z zaspokojenia potrzeby opieki, gdy mamy świadomość, że ktoś dba o nasze bezpieczeństwo, albo z zaspokojenia potrzeby sprawczości, gdy mamy świadomość własnego wpływu na bieg spraw. Zgodnie z teorią Juliana Rottera, ludzie różnią się w sprawie umiejscowienia kontroli nad własnym działaniem. Są tacy, którzy uważają, że nie mają kontroli nad tym, co robią, bo efekt ich działań nie zależy od nich, ale od jakichś sił zewnętrznych, którym podlegają. Tak zachowują się dzieci i ludzie społecznie niedojrzali. Tacy ludzie zwykle są roszczeniowi i od władzy państwowej oczekują pomocy w rozwiązywaniu swoich problemów. Władzę tę oceniają wyłącznie z punktu widzenia stopnia, w jakim spełnia ona ich oczekiwania, a niekiedy tylko na podstawie tego, co ta władza im obiecuje. Ludzie, którzy sami siebie widzą jako uzależnionych od sił wobec nich zewnętrznych, postrzegają je jako wszechmocne. Do nich zwracają się w obliczu zagrożeń, jednocześnie obciążając je winą za swoje nieszczęścia. Stare rosyjskie westchnienie „Oby car był dobry” dobrze oddaje poczucie nadziei i bezradności. Zewnętrzne umiejscowienie kontroli nad własnym działaniem zmniejsza zainteresowanie sprawami publicznymi, procesem dochodzenia do władzy tych czy innych sił politycznych lub kwestią praworządności. Infantylizm społeczny polega bowiem na przekonaniu, że są to sprawy, na które zwykli ludzie nie mają żadnego wpływu.

W przeciwieństwie do tego, ludzie o wewnętrznym poczuciu kontroli mają silne poczucie sprawstwa i z tego czerpią poczucie bezpieczeństwa. Często powtarzają, że człowiek jest kowalem własnego losu i uważają, że nawet najbardziej ambitne cele są możliwe do osiągnięcia, jeśli jest się wystarczająco zdeterminowanym, cierpliwym i skutecznym w pozyskiwaniu sojuszników. Ten typ ludzi czuje się partnerem władzy, do której decyzji ma stosunek krytyczny i jeśli się z nimi nie zgadza, walczy o ich zmianę. Wewnętrzne poczucie kontroli nad własnym działaniem mobilizuje do realizacji pożądanych celów bez oglądania się na instytucje władzy, jest inspiracją do tworzenia organizacji pozarządowych lub uczestnictwa w organizacjach już istniejących. Zainteresowanie sprawami publicznymi, poczynaniami władzy, procesem jej zdobywania, jest w tym wypadku bardzo duże. Szczególne zainteresowanie dotyczy sposobu stanowienia prawa i treści aktów prawnych, od których zależy możliwość samodzielnego, niezależnego od władzy działania.

W Polsce od 1989 roku można było zaobserwować stopniowy rozwój społeczeństwa obywatelskiego. Świadczy o tym coraz większe poczucie wpływu na sprawy publiczne. Frekwencja wyborcza w Polsce stopniowo się zwiększa, chociaż na tle innych krajów europejskich jest dość niska. W ostatnich wyborach europejskich wynosiła 45,68%, w parlamentarnych – 61,74%, a w II turze wyborów prezydenckich – 68,18%. Badania CBOS wskazują, że w 1992 roku ludzi w Polsce przekonanych, że mają możliwości wpływu na sprawy kraju było zaledwie 7%, ale w 2018 roku – już 38%. Jeszcze lepiej kształtuje się świadomość wpływu na sprawy miasta lub gminy: w 1992 roku – 16%, a w 2018 roku – 59%. Z badań wynika, że poczucie braku podmiotowości jest tym większe, im starszy wiek, niższy poziom wykształcenia i gorsza sytuacja materialna.

Innym przejawem społeczeństwa obywatelskiego było szybkie powstawanie licznych organizacji pozarządowych w postaci stowarzyszeń, ruchów, klubów lub fundacji. Aktywną działalność w ramach tych organizacji zgłosiło 67% badanych, jeśli chodzi o poziom lokalny i 48%, jeśli chodzi o poziom krajowy. W wielu wypadkach ta działalność mogła mieć jednak tylko incydentalny charakter, jak oddanie głosu w plebiscycie rady osiedla, albo uczestnictwo w kweście Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Formalnym członkostwem w organizacjach pozarządowych legitymuje się w Polsce 27% obywateli, co lokuje Polskę na 21 miejscu wśród krajów UE. Ogólnie w UE odsetek stowarzyszonych w tych organizacjach wynosi 43%, według danych CBOS z 2018 roku.

Optymistycznie z punktu widzenia rozwoju społeczeństwa obywatelskiego wyglądają wyniki badań wśród młodzieży w wieku 16-29 lat, przeprowadzonych w 2020 roku przez Instytut Spraw Publicznych. 66% badanych zgodziło się bowiem, że demokracja jest najlepszym systemem władzy. 72% badanych odrzuciło tezę, że nie ma znaczenia czy władza jest demokratyczna, czy nie. Zarazem 71% respondentów uznało, że do najważniejszych spraw w Polsce należy zaliczyć zagrożenie autorytaryzmem. Ma to związek z przekonaniem 63% badanych, że obecna sytuacja w Polsce ich nie satysfakcjonuje. Masowy udział młodzieży w protestach Strajku Kobiet potwierdza te wyniki.

Niestety, znacznie gorzej wygląda sytuacja, jeśli chodzi o stosunek do praworządności. Bezczelne łamanie prawa i nieliczenie się z konstytucją, czego dopuszcza się władza Zjednoczonej Prawicy od początku swoich rządów, budzi zdecydowany sprzeciw w stosunkowo nielicznych środowiskach, głównie inteligenckich. Buntuje się przede wszystkim środowisko prawnicze, które bezpośrednio odczuwa skutki tych rządów. Komitet Obrony Demokracji, będący reakcją społeczeństwa obywatelskiego na działania władzy zmierzające do autorytaryzmu, stracił wyraźnie impet, który początkowo wykazywał i jest w tej chwili organizacją bez większego znaczenia. Większość obywateli wydaje się być obojętna na dewastację porządku prawnego w Polsce, co świadczy z jednej strony o ignorancji w sprawach ustrojowych państwa, a z drugiej – o obojętności co do jego ustroju. Wartości demokratyczne nie zdążyły się, jak widać, zakorzenić w polskim społeczeństwie, skoro autorytarne zapędy władzy nie odstraszają większości jej wyborców.

Trzeba przyznać, że rząd PiS-u zrobił wiele, aby polskie społeczeństwo było bardziej infantylne aniżeli obywatelskie. Propaganda rządowych mediów i wypowiedzi polityków Zjednoczonej Prawicy skutecznie obniżyły wartość kwestii ustrojowych, takich jak państwo prawa, jakość demokracji czy wolność słowa i zgromadzeń, wysuwając na plan pierwszy politykę podatkową, socjalną i transfery społeczne. Spowodowało to rozwój klientelizmu i wzmocniło poczucie zależności obywateli od państwa. PiS zdezawuował znaczenie prawa, stawiając na pierwszym miejscu wolę polityczną rządzącej partii. Jarosław Kaczyński wielokrotnie potępiał imposybilizm prawny utrudniający wprowadzenie pożądanych zmian. Z tych samych powodów PiS nie godzi się na jakiekolwiek dzielenie się władzą i konsekwentnie zmierza do centralistycznego modelu państwa, aby wszystko mieć pod swoją kontrolą. Dlatego naturalnym wrogiem są dla tej władzy samorządy lokalne i organizacje pozarządowe. Władza centralna prowadzi z nimi walkę za pomocą ograniczania lub w ogóle nie przyznawania tym organizacjom dotacji. Na wsparcie finansowe mogą liczyć jedynie te samorządy i organizacje pozarządowe, które sprzyjają polityce PiS-u i są infiltrowane przez działaczy tej partii lub jej koalicjantów. Ten niesprawiedliwy podział środków finansowych dokonywany jest z bezwstydną ostentacją, aby zwrócić uwagę ludziom jak wiele tracą, wybierając w wyborach samorządowych przedstawicieli opozycji lub angażując się w działalność organizacji, których pisowska władza nie lubi. Hojne wspieranie organizacji przyjaznych władzy służy więc tłumieniu niezależności i rozwojowi klientyzmu na masową skalę. Są to działania dobrze znane z okresu PRL-u, które PiS twórczo rozwija.

Stosunek do tożsamości

Drugim kryterium odróżnienia społecznej dojrzałości społeczeństwa obywatelskiego od społecznej niedojrzałości społeczeństwa infantylnego jest stosunek do tożsamości. Stosunek ten może oznaczać tożsamość zamkniętą, wynikającą z przynależności do ściśle określonego środowiska społecznego, albo tożsamość otwartą, której granice wyznacza system uznawanych wartości, a nie przynależność etniczna, rasowa, wyznaniowa czy jakakolwiek inna nie związana ze świadomym wyborem. Tożsamość otwarta jest typowa dla członków społeczeństwa otwartego, jakim powinno być społeczeństwo obywatelskie. Ten rodzaj tożsamości znacznie poszerza możliwości współdziałania ludzi, którzy różniąc się pod wieloma względami, są zgodni co do wartości, które są im bliskie i dążą do ich realizacji.  Wartości te czynią ich wrażliwymi na problemy uniwersalne, o charakterze ogólnoludzkim, co sprzyja angażowaniu się w sprawy wykraczające poza granice własnego kraju czy kręgu kulturowego, jak pomoc uchodźcom, międzynarodowe akcje charytatywne czy akcje ratunkowe. Również działalność w skali lokalnej inspirowana jest często uniwersalnymi wartościami, jak prawa człowieka, praworządność czy ochrona środowiska naturalnego. Grupy aktywistów tego rodzaju cechuje inkluzywizm, który wyklucza stosowanie innych kryteriów przynależności poza zaangażowaniem w realizację wspólnych celów.

Tożsamość zamknięta stawia wyraźną granicę między swoim środowiskiem a innymi grupami społecznymi. Te inne grupy, jako obce, mogą nie budzić zainteresowania i człowiek o tym typie tożsamości może być obojętny na to, co się w nich dzieje. Może być jednak i tak, że będzie te grupy traktował jako zagrożenie dla swojego środowiska, a wówczas będzie do nich wrogo nastawiony. W obu wypadkach jego wrażliwość społeczna ograniczona będzie wyłącznie do członków własnej społeczności. Kiedy jednak dochodzi do tego ksenofobia, pojawia się również nienawiść do obcych i chęć ich zdominowania. Rywalizacja między grupami społecznymi o zamkniętej tożsamości nie ma żadnych przesłanek racjonalnych, wynika z potrzeby dumy z własnej wyjątkowości i przewagi nad innymi. Grupowy szowinizm jest szczególnie silny tam, gdzie jednostki świadome swojej przeciętności i braku indywidualnych osiągnięć, szukają rekompensaty w sile i wyjątkowości swojej grupy. W przeciwieństwie do tożsamości otwartej, która jest niezbędną cechą społeczeństwa obywatelskiego, tożsamość zamknięta charakteryzuje społeczeństwo infantylne, które jest ksenofobiczne i zakochane w mitach o swojej wielkości.

W Polsce spór między zwolennikami tożsamości zamkniętej i otwartej toczony jest od XVIII wieku. W ostatnim stuleciu przedstawicielami tych nurtów są z jednej strony środowiska endeckie, snujące opowieści o wielkości umęczonego narodu polskiego, o chwale jego oręża i mesjanistycznej powinności, a z drugiej strony środowiska liberalne o orientacji progresywnej i uniwersalistycznej. Narodowcy chcą Polskę zamykać na obce wpływy i w tym widzą drogę do upragnionej przez nich mocarstwowości. Progresywiści chcą Polski otwartej i w tym upatrują szansę na jej rozwój cywilizacyjny i przyjazną współpracę, a nie rywalizację, z innymi krajami. Ten spór stał się bardzo widoczny po 1989 roku. Wydawało się, że wejście Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku, przyjęcie jej liberalnych wartości i uświadomienie potrzeby obywatelstwa europejskiego przechyli ostatecznie szalę zwycięstwa na korzyść progresywistów i utrwali w polskim społeczeństwie wzory otwartej kultury zachodniej. Kontrofensywa strony konserwatywno-narodowej okazała się jednak zaskakująco skuteczna. Łatwość, z jaką Jarosław Kaczyński przekonał znaczną część społeczeństwa do starych endeckich wartości wskazuje na niezwykle płytkie zakorzenienie się nowych wzorów kulturowych. Propaganda PiS-u potrafiła godność i poczucie własnej wartości połączyć z tożsamością zamkniętą i przedstawić europejską tożsamość otwartą jako zagrożenie dla polskości. Często powtarzane hasła: „Warto być Polakiem” czy „Jestem dumny(a), że jestem Polką(akiem)” są nacjonalistyczną trucizną, która rozdyma narodowe ego, pozbawia ludzi humanistycznej wrażliwości i każe innych traktować z góry. Duma od innych oddala, szczelnie zamykając w wąskim kręgu wyobrażeń o własnej doskonałości. Inni stają się obojętni, ale zarazem nieobojętny jest ich stosunek do nas.

Tak więc nie warto przejmować się losem uchodźców. W końcu to ich problem, że znaleźli się w takiej sytuacji. Dlaczego mamy im pomagać przyjmując ich u siebie, ponosząc przy tym koszty i narażając się na choroby, które z sobą przynoszą, ataki terrorystyczne i obce naszej tradycji obyczaje? Dlaczego mamy pozbywać się węgla jako źródła energii, skoro mamy go pod dostatkiem? Niech inni dbają o środowisko naturalne, skoro im tak bardzo na tym zależy. Dlaczego chcą to robić naszym kosztem? Trzeba dbać o nieskazitelny wizerunek naszego narodu. Dlatego należy odcinać się od tych wszystkich, którzy odbiegają od modelowego wzorca Polaka. Są to rozmaite mniejszości, które uzurpują sobie prawo przynależności do naszego narodu, jak zasiedziali w Polsce ludzie innych narodowości, innowiercy, zboczeńcy spod znaku LGBT i ich obrońcy. Nasza duma nie pozwala nam godzić się z krytyką Polski i Polaków, przypisywać członkom naszego narodu czynów zbrodniczych i niegodnych popełnianych kiedykolwiek w przeszłości.

Propaganda Zjednoczonej Prawicy i podejmowane przez jej rząd działania kształtują takie właśnie postawy apologetów dumnej polskości. Tolerancyjny stosunek do obcokrajowców, w tym również uchodźców z Syrii i Czeczenii, szybko zmienił się w nienawiść. Przed objęciem władzy przez PiS, według sondażu CBOS z 2015 roku, 72% Polaków deklarowało poparcie dla uchodźców przyjmowanych z krajów objętych konfliktami zbrojnymi. Przeciw było tylko 21%. Rok później osób przeciwnych przyjmowaniu uchodźców było już 57%, a w 2017 roku – 60%. Próba sprawiedliwego osądu zbrodni w Jedwabnem i innych miejscach pogromów Żydów, podjęta przez dawny IPN i poprzednie rządy, została zaniechana przez obecną władzę. Zamiast tego, zdominowany przez prawicę Sejm przez aklamację oddał hołd pamięci Narodowym Siłom Zbrojnym, które w czasie wojny zasłynęły głównie z zabijania Żydów i radzieckich partyzantów. Premier Morawiecki podczas pobytu w Monachium złożył wieniec na grobie żołnierzy jej osławionej Brygady Świętokrzyskiej, która uciekła tam wraz z wycofującą się armią hitlerowską. Tworząc wraz z Kościołem katolickim wspólny front walki z ludźmi LGBT, pisowski rząd opowiedział się po stronie najbardziej zacofanych i obskuranckich środowisk. Efektem tego jest ostatnie miejsce Polski wśród krajów UE w rankingu ILGA-Europe, który mierzy poziom równouprawnienia osób LGBT.

Pasja władzy w krzewieniu wśród Polaków dumy narodowej objawiła się z całą mocą w przygotowanej przez Ministerstwo Sprawiedliwości nowelizacji ustawy o IPN, która przewidywała stosowanie na całym świecie sankcji karnych za krytyczne opinie o Polsce, a zwłaszcza dotyczące udziału Polaków w Holokauście. Megalomania i głupota nie mają jak widać znaczenia, gdy próbuje się być obrońcą dobrego imienia narodu polskiego. Ustawa pod presją Stanów Zjednoczonych i Izraela została wycofana, co nie przeszkadza nękać procesami historyków, którzy próbują dociekać obiektywnej prawdy na temat Holokaustu. Swoją drogą, jak rozumieją patriotyzm posłowie demokratycznej opozycji, którzy na dźwięk tego słowa doznają skurczu jelit i głosują pod dyktando Zjednoczonej Prawicy w sprawie hołdu dla NSZ i kompromitującej Polskę nowelizacji ustawy o IPN? Przerażające jest to, że w sondażu OKO.press z 2020 roku aż 39% Polaków chce cenzurowania polskiego współudziału w Zagładzie i stawiania przed sądem historyków, którzy o tym piszą, a 11% badanych nie miało zdania w tej sprawie. Jak widać, dla wielu Polaków prawda przestaje być ważna, gdy może być uszczerbkiem na dumie. Kaczyński i Czarnek doskonale to rozumieją, gdy mówią o potrzebie nauczania w szkole historii zgodnej z polską polityką historyczną. Edukacja ma być ukierunkowana na „umacnianie polskiej tożsamości” i patriotyzmu.

Rządy Zjednoczonej Prawicy uczyniły zatem wiele dla infantylizacji polskiego społeczeństwa. Wzorcowy Polak ma mieć mentalność kibola, który nie kieruje się zasadami obiektywnej prawdy i uniwersalnej sprawiedliwości, tylko ślepą miłością do swojego narodu. Ma też, jak dziecko, sycić się baśniami o jego wielkości i potędze. Zamknięta tożsamość we współczesnym świecie oznacza wyłącznie izolację i zepchnięcie kraju ze ścieżki cywilizacyjnego rozwoju. Podczas gdy inni cieszyć się będą z rosnącego poziomu życia pod względem materialnym i duchowym, nam pozostanie duma.

Są jednak sygnały świadczące o tym, że Polacy starają się wyzwolić z ideologicznej presji konserwatywno-narodowej prawicy. Świadczy o tym choćby zasadnicza zmiana stosunku do uchodźców. Według badania Kantar w 2021 roku dla Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Uchodźców 77% Polaków jest za udzielaniem pomocy uchodźcom, w tym 62% uważa, że Polska powinna uchodźców przyjmować. Innym optymistycznym prognostykiem jest stanowisko młodzieży w sprawie najważniejszych zagrożeń dla naszego kraju. W cytowanych wcześniej badaniach Instytutu Spraw Publicznych z 2020 roku respondenci wskazali, że są to zagrożenia ekologiczne w postaci zanieczyszczenia środowiska naturalnego (78%) i postępujących zmian klimatycznych (74%). Odsetek wskazań na zagrożenia lansowane przez obecną władzę był wyraźnie niższy. Na zagrożenia związane z imigracją wskazało 59% badanych, na zagrożenia dla tradycyjnej kultury – 50%, a na zagrożenia związane z ideologią gender – 43%.

Im szybciej wyzwolimy się od endeckich mitów, im bardziej będziemy się czuć obywatelami Europy, tym będzie nam lepiej we współczesnym świecie.

 

Autor obrazu: Carlo Erba, Le trottole del sobborgo, 1915

 

___________________________________________________________________________________

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi w dniach 10 – 12.09.2021.

Dowiedz się więcej na stronie: https://igrzyskawolnosci.pl/

Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń.

 

Lockdown w polskim wydaniu nie działa :)

Rząd Prawa i Sprawiedliwości musi zostać rozliczony z nieskutecznej walki z pandemią w Polsce. Tragedii która wynika również z wielu błędnych decyzji rządu Mateusza Morawieckiego. Polska traci tysiące istnień swoich obywateli, a jednocześnie rząd skazuje Polaków na wszystkie najgorsze skutki uboczne wprowadzonych nieskutecznych działań anty-pandemicznych. Lockdown w polskim wydaniu po prostu nie działa.

Tragiczne twarde dane

Polska w dniu 18.04.2021 jest na dziewiętnastym miejscu na świecie jeśli chodzi o liczbę zgonów na Covid-19 na milion mieszkańców. Wyprzedziliśmy w tej statystyce Francję, która notuje 1538 zgonów na milion czy krytykowaną Szwecję: 1359 zgonów na milion mieszkańców[1]. Jednocześnie Polska notuje jeden z najtragiczniejszych bilansów nadprogramowych śmierci w trakcie zarówno drugiej jak i trzeciej fali pandemii. Dobrze obrazuje to poniższy wykres[2]:

 

Portal Konkret24 wyliczył na podstawie danych Eurostatu, że Polska miała w okresie marzec – grudzień 2020 najwyższy procent nadprogramowych zgonów w całej Unii Europejskiej[3].

Błędy

Wszystko to dzieje się po niezwykle długim okresie stosowania rozwiązania mającego ponoć skutecznie walczyć z pandemią czyli lockdownu. Jaki jest tego bilans? Liczby mówią chyba same za siebie. Po prawie sześciu miesiącach zimowego lockdownu „w polskim wydaniu”, po trzech miesiącach ostrego lockdownu na wiosnę, po 35 tygodniach zamkniętych szkół, w dniach sąsiadujących ze znamienną datą 10 kwietnia, mieliśmy najwyższy dobowy wynik covidowych śmierci na świecie!!![4] W dniu 18.04.2021 jesteśmy na piątym miejscu. Wyprzedza nas jedynie: Meksyk, Iran, Rosja, Ukraina[5]. Jak to wszystko jest możliwe?

Pierwszym wielkim błędem było wprowadzenie radykalnego lockdownu na wiosnę w sytuacji w której skala zagrożenia w Polsce była jeszcze niewielka. W kategoriach zarządzania ludzkimi emocjami przestraszono ludzi nie wtedy kiedy należało to zrobić. W efekcie rząd stracił w oczach ogromnej części społeczeństwa wiarygodność, działając nadmiernie i zbyt radykalnie. Po tym nietrafionym w czasie działaniu, było dość jasne że zdezorientowani i już zmęczeni ludzie po raz kolejny nie dadzą się solidarnie zamknąć w domach. Szwecja nie popełniła tego błędu.

Warto podkreślić, że równolegle przez te trzy miesiące rząd wydał niebotyczne kwoty na ratowanie zduszonej gospodarki, kwoty których brakowało kiedy naprawdę okazały się potrzebne. W tym samym czasie byliśmy fałszywie zapewniani, że radykalny lockdown sprawi, że pandemia odejdzie w niepamięć, że wystarczy tylko poczekać „dwa tygodnie”. Od początku było to oczywiste kłamstwo, lockdown nie jest narzędziem które może sprawić że pandemia zniknie. Przekonaliśmy się chyba o tym właśnie dokładnie po wydarzeniach wiosennych. Lockdown jedynie opóźnia w mniej lub bardziej radyklany sposób rozwój pandemii i odkłada kolejne jej fale w czasie.

Nie oznacza to, że lockdown jest narzędziem którego w ogóle nie należy stosować. Lockdown ratujący przepustowość służby zdrowia powinien być krótki, radykalny i wprowadzony w odpowiednim momencie czyli w przeddzień narastania faktycznego zagrożenia. Powinien też być uczciwie ludziom wytłumaczony. Jego celem nie jest zwalczenie pandemii, tylko chwilowe ratowanie możliwości działania służby zdrowia. To, kiedy lockdown na krótki czas może być niezbędny, jest do przewidzenia. Wiadomo w jakich okresach roku najszybciej szerzą się choroby i przeziębienia. Około miesięczne radyklane działania powinny być wprowadzone od około 21 października, a potem od około 21 lutego. Lockdowny powinny być możliwe krótkie, radykalne, w zaplanowanym terminie, do którego przygotują się wszystkie branże gospodarki. Powinny w tym krótkim czasie dotyczyć możliwe wszystkich branż, zamiast wybiórczego karania niektórych z nich, bez oparcia się o jakiekolwiek dane, co czyni dziś rząd. Zamrożenie trwałoby przez miesiąc lub pięć tygodni, a następnie życie wracałoby do względnej normy zgodnie z umową społeczną.

O ile łatwiej byłoby funkcjonować nam wszystkim, planować działalność firm i całe życie społeczno-gospodarcze, gdyby rząd przestał udawać, że lockdown wyleczy nas z pandemii, tylko przyznał, że jest to chwilowy ratunek dla służby zdrowia i go zaplanował! Przewidywalność jest dziś całej gospodarce i wszystkim obywatelom niezwykle potrzebna. Aby osiągnąć sukces na tym polu niezwykle ważne jest społeczne zaufanie do racjonalności działań rządu i gotowość do solidarności.

Zaufanie i prawdomówność

W Polsce zabrakło zaufania. W Polsce zabrakło solidarności. Po pierwsze na skutek nietrafionych w czasie działaniach na wiosnę. Ale również dlatego, że restrykcje wprowadzane przez rząd były uznaniowe, wybiórcze, niesprawiedliwe, nielogiczne i wprowadzane na zbyt długi okres czasu. Dziś empirycznie wiemy, że długotrwały lockdown nie działa. Ku zaskoczeniu wszystkich przyznał to nawet w ostatnim tygodniu Minister Zdrowia Adam Niedzielski.

Nie działa ponieważ ludzie w sile wieku nie odizolują się od innych na długi okres czasu przy tej skali zagrożenia po wiosennym doświadczeniu. Zamknęliśmy szkoły to ludzie spotkali się tłumnie na zakupach w markecie. Zamknęliśmy restauracje to ludzie organizowali domówki albo tłoczyli się na Krupówkach. Rządzącym wydaje się, że mogą całkowicie wpływać na zachowania ludzi. To ułuda.

Co więcej zamknięte zostały częściowo usługi, a produkcja przecież działa i działała (dzięki czemu wyniki polskiej gospodarki nie są aż tak tragiczne), jednak ludzie się tam, w swoich zakładach pracy spotykają i zarażają. Od początku mieliśmy do czynienia z utopijnym myśleniem, że to się może w długim okresie udać. Ludzie psychologicznie nie wytrzymują izolacji. Nie można tego nie brać pod uwagę. A koszty uboczne generowane były i są ogromne. Są prawdopodobne gorsze od samej pandemii.

Lockdown ma sens tylko wtedy, jeśli rząd potrafi wprowadzić go w dobrym momencie, radykalnie, kiedy rząd jest wiarygodny wobec obywateli i potrafi obiecać, że za 5 tygodni tak czy inaczej wrócą do w miarę normalnego życia. Wówczas jest szansa, że Premier zostanie wysłuchany, ludzie mu zaufają i rzeczywiście się odizolują, co spowoduje realne spowolnienie rozwoju pandemii i oddech dla służby zdrowia. Ale co warto podkreślić: nie rozwiąże żadnego problemu.

Skala szkodliwości  

„Lockdown” jest szkodliwy i również dodatkowo zabójczy obok samej pandemii. Tragiczne nadprogramowe zgony jesienią 2020 w Polsce są efektem wielu czynników, za część z nich zapewne również odpowiada niezdiagnozowany Covid-19. Jednak wydaje się więcej niż pewne, że ogromny procent tych śmierci został spowodowany złą organizacja służby zdrowia, złą specjalizacją szpitali, chaosem w zarządzaniu karetkami, faktycznym jej zamknięciem na rzecz leczenia tylko jednej choroby czyli Covid-19.

Uważam, że szczególnie te decyzje powinny zostać poddane szczegółowemu audytowi, a winni błędnych decyzji powinni ponieść karę. Tajemnicą poliszynela jest, że znamienici lekarze, specjaliści w wielu dziedzinach zostali odsunięci od wykonywania zabiegów i operacji do których przygotowywani byli przez całe życie i oddelegowani do pracy z chorymi na Covid-19 gdzie ich wybitne umiejętności w innych dziedzinach nie na wiele mogły się przydać. Ile żyć stracimy jeśli na kilka tygodni wyłączymy np. wybitnego kardiologa z przeprowadzania niezbędnych operacji serca? Takie przesunięcia nie były ani moralne ani efektywne, a wciąż mają miejsce. Dlaczego nagle uważamy, że chorzy na inne choroby mogą być dyskryminowani, a ich życie jest mniej istotne niż tych chorych na Covid? Odpuściliśmy leczenie chorób z którymi potrafimy walczyć, na rzecz koncentracji na walce z chorobą w starciu z którą lekarze mają bardzo ograniczone możliwości działania.

Nie wiem czy byliśmy w stanie uratować więcej osób, ciężko przechodzących Covid-19. Czasem jesteśmy bezradni. Czasem jednak lepiej zdać sobie sprawę z własnej niemocy na jakimś polu, zamiast dodatkowo szkodzić. Testem są teraz szczepienia, tutaj rząd ma pole do popisu i prawdziwego skutecznego ratowania ludzkiego życia. Wydaje się jednak, że na innych polach służby zdrowia można było uratować o wiele więcej osób. Niezbędny jest prawdziwy audyt podjętych działań i ich skutków, a także porównanie ze sposobami działania służby zdrowia w państwach które lepiej poradziły sobie z pandemią.

Wysoki poziom nadprogramowych zgonów w szczycie III fali pandemii po pół roku lockdownu obala też argumenty tych, którzy twierdzili, że problemy z tym zjawiskiem jesienią były efektem braku lockdownu latem 2020. Lockdown przez całą zimę, jeśli pomógł to w bardzo ograniczonym zakresie. Trzecia fala przynosi też wyższe dobowe liczby śmierci wprost z powodu Covid – 19 niż druga[6]:

Codziennie prawie dostaje też kolejne wiadomości o zakażeniach osób, które prowadziły odpowiedzialny tryb życia, pracowały zdalnie, bardzo ograniczały spotkania, aktywność zredukowały do tego co konieczne, a i tak zakażenia nie uniknęły. Nie lekceważę zagrożenia. Wręcz odwrotnie. Covid-19 jest groźną chorobą, dla wielu śmiertelną. Ale tym bardziej racjonalnym jest nie generowanie przy okazji tej tragedii dodatkowych bezsensownych nieszczęść.

Troska o przyszłość, troska o cywilizację

Polski sposób walki z pandemią jest budowany w oparciu o model w którym największe koszty ponoszą młodzi i względnie bezpieczni dbając o najstarsze pokolenie i osoby szczególnie narażone. Czas jednak pomyśleć o przyszłości i o naszych dzieciach. O ile być może biznes restauracyjny może można jakoś odbudować, choć bankrutujące i tracące obecnie dorobek życia osoby mówiąc delikatnie mogłyby z takim stanowiskiem się nie zgodzić, to faktyczne półtora roku oderwania od życia akademickiego, socjalizacji i normalnej edukacji dla młodej osoby, która ma zakończyć edukację na licencjacie jest w zasadzie nie do nadrobienia. To samo jeśli chodzi o liceum. Znam przypadki osób, które zabierały swoje dzieci na ponad rok z przedszkoli. Zabieramy naszym dzieciom młodość i etapy w życiu, które nigdy już nie wrócą. Zabieramy im możliwość kształtowania postaw społecznych, życia grupowego, alienujemy je i poddajemy wielkim wyzwaniom psychologicznym. Gdzie dziś jest miejsce dla młodych ludzi na miłość? To niewybaczalne.

Jednocześnie warto wiedzieć, że wiele państw które stosowały w różnym zakresie lockdown i często osiągały jak dotąd lepsze wyniki niż Polska, zdecydowały się na zamknięcie szkół na okres o wiele krótszy niż w Polsce. We Francji szkoły były zamknięte łącznie na 10 tygodni, w Hiszpanii na 15 tygodni, w dobrze radzącej sobie Norwegii na 19 tygodni, tymczasem w Polsce aż na 35 tygodni![7] Jesteśmy niechlubną światową czołówką.

Pamiętajmy też, że zdalna edukacja pogłębia nierówności społeczne i utrudnia start dzieciom pochodzącym z biedniejszych rodzin lub rodzin z problemami. Naprawdę nie wszyscy żyją w wielkich domach, mogąc zapewnić sobie prywatną opiekę dla młodszych dzieci i nieograniczone korepetycje sam na sam dla starszych.

Długi które dziś zaciągamy, aby sfinansować lockdown spłacać będą głównie dwa pokolenia. Dzisiejszych 30 i 40latków oraz naszych dzieci. Naprawdę czas pomyśleć o przyszłości.

Lockdownem niszczymy też sedno naszej cywilizacji jaką jest kultura, życie kulturalne, które w zasadzie w wielu dziedzinach zamarło. Lockdown uderza w najbardziej wrażliwe części systemu w którym żyjemy, które maję jednocześnie kluczowe znaczenie dla kształtowania naszych umysłów, wrażliwości i uczenia się różnych perspektyw.

Praca zdalna, która w pierwszym okresie może wydawać się przyjemną różnicą, również niesie wiele zagrożeń. Długotrwała izolacja od ludzi wpędza wielu w marazm i depresję, zaburza life-work balance. Brak ruchu wzmaga otyłość i rozwój chorób cywilizacyjnych. Cierpi na tym kreatywność pracy zespołowej. Oczywiście nie da się wszystkich wrzucać do jednego worka. Inaczej pracę zdalną odbiera cyfrowy nomada – freelancer, pracujący dla różnych klientów i podróżujący po świecie, inaczej top manager pracujący w wielkim domu z zacisznym gabinetem i opiekunką dla dzieci, a inaczej rodzina w modelu 2 + 3 mieszkająca w dwupokojowym mieszkaniu w bloku. To są skrajnie różne perspektywy. Bardziej powszechną jednak jest ta druga czego nie rozumie wielu decydentów.

Lockdownem dajemy też przyzwolenie państwu na wielką ingerencję w nasze życie prywatne, w wolności i prawa obywatelskie, państwo uzurpuje sobie interwencję tam gdzie wcześniej nie było to możliwe, w efekcie cała sytuacja uderza w zasady liberalnej demokracji. Dziś uzasadnieniem jest walka z pandemią. Jaki ważny pretekst do podobnych działań znajdą rządzący w przyszłości, skoro teraz się tak gładko udało? Brutalnie opisał to jednym zdaniem kontrowersyjny Yanis Varoufakis[8]: „Od pierwszego tygodnia blokady, pandemia zdarła polityczną ułudę naszego systemu liberalnego, by odsłonić prostacką rzeczywistość, która kryje się pod spodem: niektórzy ludzie mają władzę, by powiedzieć pozostałym, co mają robić.” Pandemia umożliwiła, aby czynić to często wbrew ustanowionemu prawu, jak w Polsce gdzie sądy kolejno orzekają, że ograniczenia zostały wprowadzone z naruszeniem prawa i procedur, że niezbędny do tego był stan wyjątkowy. I co? I nic. Wszyscy pogodziliśmy się, że tak być musi. Opozycja w tej sprawie w zasadzie milczy. A konsekwencje tego dla dalszego rozmontowywania państwa prawa są dalekosiężne.

Co dalej?

Po pierwsze należy się szczepić. To główna nadzieja na zakończenie tego mrocznego okresu. Trzeba wymagać od rządu sprawnego działania i propagować idee szczepień wśród obywateli. To dość oczywiste. Ale drugim podstawowym celem jest uniknięcie kolejnego rozwleczonego lockdownu jesienią 2021 jak również podobnych działań w przyszłości w przypadku pandemii o podobnych charakterze.

Liczba osób która przeszła Covid oraz skala szczepień dają nadzieję, że jesienią uda się uniknąć szerokiej czwartej fali zakażeń, której będzie towarzyszyć szeroka skala zgonów. Jest to scenariusz najbardziej prawdopodobny ale nie jedyny. Możliwe są mutacje wirusa o podobnej śmiertelności na które obecnie nabyta odporność i szczepionki nie będą skutecznie działać. Ponadto trzeba podkreślić, że wszystkie nasze założenia dotyczące okresu odporności po przejściu choroby i po szczepieniu są oparte na założeniach a nie danych empirycznych na wielkich próbie. Dlatego spokojni wciąż być nie możemy. Co więcej może istnieć szeroka fala medialnego nacisku od zwolenników lockdownu na wprowadzanie obostrzeń w przypadku w którym zacznie rozwijać się fala zachorowań, nawet jeśli nie będzie już ona w sposób podobny do tego co obserwujemy teraz śmiercionośna. Strach pozostanie. Czyli Covid – 19 będzie się rozprzestrzeniał ale w powszechnym łagodnym przebiegu.

Dlatego należy przygotować działania i mobilizować opinię publiczną w przypadku realizacji powyższych scenariuszy by zapobiegać chęci wprowadzenia kopii lockdownu z okresu 2020 – 2021. W imię przyszłości naszych dzieci oraz wszystkich złych skutków ubocznych tych działań nie możemy po prostu ponownie na to pozwolić.

Opozycja powinna również zrobić wszystko aby powołać Komisję Śledczą, która zbada racjonalność decyzji Prawa i Sprawiedliwości dotyczących podporządkowania służby zdrowia tylko walce z Covid-19, zaniedbań w przygotowaniu systemu opieki do jesiennej fali. Opinia publiczna musi poznać fakty. Opinia publiczna musi wiedzieć czy fala nadprogramowych zgonów była do uniknięcia i czy winą za nie ponoszą błędne decyzje obecnie rządzącej ekipy.

[1] https://www.worldometers.info/coronavirus/

[2] https://ourworldindata.org/excess-mortality-covid

[3] https://konkret24.tvn24.pl/swiat,109/nadmiarowe-zgony-w-2020-roku-polska-przoduje-w-unii-europejskiej,1053157.html

[4] https://en.unesco.org/covid19/educationresponse?fbclid=IwAR28LsoEt1i-8Kp-N6AjjaVSKtaYuB0gMR-ujm8zyNjVgaDP0XcycnDwwQc#durationschoolclosures

[5] https://www.worldometers.info/coronavirus/

[6] https://www.worldometers.info/coronavirus/country/poland/

[7] https://en.unesco.org/covid19/educationresponse?fbclid=IwAR28LsoEt1i-8Kp-N6AjjaVSKtaYuB0gMR-ujm8zyNjVgaDP0XcycnDwwQc#durationschoolclosures

[8] https://www.theguardian.com/books/2020/sep/04/yanis-varoufakis-capitalism-isnt-working-heres-an-alternative

Wolność to odpowiedzialność i wybór – Maria Peszek rozmawia z Olgą Brzezińską :)

Olga Brzezińska: Od wielu lat uczestniczymy w igrzyskach, w których stawką są kwestie najważniejsze, między innymi wolność – ta indywidualna, jak i ta zbiorowa. O nią chciałabym najpierw Panią zapytać – czym ona jest dla Pani? Jak rozumie Pani “wolność”.

Maria Peszek: To coś najważniejszego, dla mnie zarówno jako człowieka jak i artysty. Przede wszystkim myślę, że wolność to odpowiedzialność wyborów jakich się dokonuje i najbardziej fantastyczne jest to, że można tych wyborów dokonać. A ta odpowiedzialność jest czymś wyzwalającym, bo sprawia, że mamy poczucie sprawczości, że to właśnie od nas zależy jak się czujemy, jakich wyborów dokonujemy, jakimi drogami idziemy przez życie. I tak bym powiedziała, że ta odpowiedzialności jest czymś najsłodszym, co można sobie wymarzyć. I to jest coś co sprawia, że jesteśmy kim jesteśmy.

Olga Brzezińska: I to piękne powtórzenie nam się tutaj pojawia – właściwie słowo – które przewija się przez cały dzisiejszy dzień: “wolność”, ale również w połączeniu ze słowem: “odpowiedzialność”. I pięknie Pani mówi, że to jest właśnie ten najsłodszy ciężar, odpowiedzialność, którą niesiemy w imię wolności. Dla artysty wolność jest warunkiem niezbędnym, koniecznym, kluczowym dla tworzenia i dla ekspresji. Jednocześnie trzeba pamiętać, że artysta nie tworzy w próżni, to wszystko co dzieje się dookoła dotyka artystów tak samo jak każdych innych członków wspólnoty, zbiorowości, bo nie jesteśmy, ani artyści nie są, oderwani od tych kwestii, z którymi dzisiaj się zmagamy. Kryzys demokracji i fundamentalizmy, podziały, mowa nienawiści, wreszcie też pandemia, która przyniosła ze sobą szereg zupełnie nowych dla nas problemów, włącznie z wyzwaniami ekonomicznymi.  Chciałabym zapytać Panią o rolę artysty/ artystki we współczesnym świecie. Nie oczekuję tutaj manifestu, ale jestem ciekawa jak Pani widzi swoje funkcjonowanie jako artystki w obliczu takich wyzwań i takich problemów.

Maria Peszek: Ja lubię myśleć o sobie, że moja rola podstawowa jako artysty to bycie katalizatorem zmiany. Rozumiem to w taki sposób, że natura obdarzyła mnie, słuchem i wrażliwością, które pozwalają mi zawczasu wychwytywać rzeczy, które dla większości są do przeoczenia. I moim obowiązkiem jest zrobić z tej wrażliwości użytek, zawierać te przeczucia nadchodzących zmian w piosenkach, w wypowiedziach i starać się ostrzegać przed nadchodzącymi kataklizmami, nadchodzącymi katastrofami. Wierzę w to, że są potrzebne także słowa nadziei, są potrzebne słowa jasności, jest potrzebne światło. I zawsze w takich momentach kryzysowych czy też przełomowych lubię myśleć, że moja społeczna przydatność jest szczególna w takich momentach. Ale nie lubię myśleć o sobie, że moim obowiązkiem jest czynne uczestniczenie tam gdzie dzieje się przewrót, gdzie dokonuje się rewolucja. I mam nadzieję, że nie będzie to zrozumiane jako unik, tylko bardzo świadoma decyzja, bardzo świadomy wybór funkcjonowania w jakimś sensie na aucie, na offie i przygotowania podglebia do tego co będzie potrzebne jak ta rewolucja, która teraz się dokonuje, się przewali. Tak rozumiem swoją rolę, ale bardzo podziwiam takich artystów, którzy potrafią i robią użytek natychmiastowy z drżeń, które się dzieją w danym momencie, czyli w publicystyczny sposób komentują to co się dzieje tu i teraz. Ja nie umiem tego robić, i nie lubię tego robić. Moją rolą jest albo przeczuwanie tego co się wydarzy albo, tak jak teraz, przygotowywanie tego, co wydaje mi się, że może być potrzebne ludziom za chwilę.

Olga Brzezińska: To ja zapytam o te przeczucia, dlatego że kiedy w styczniu 2020 roku rozpoczynaliście z zespołem trasę koncertową “Sorry Polsko Super Tour” napisała Pani w zapowiedzi do tej trasy, że to będzie dobry rok, że będziemy śpiewać i tańczyć i będziemy robić to co umiemy najlepiej, czyli  krzyczeć. I nie będę cytować dalej, zostawię to Pani, bo o te przeczucia chciałam spytać, zwłaszcza jeszcze w kontekście jednej rzeczy: obwieszcza Pani, że “nie ma nowych piosenek, są nowe aranże”. Nie ma nowych piosenek, dlatego że niestety piosenki z poprzedniej płyty są w dalszym ciągu boleśnie aktualne i tak potrzebne słuchaczom, jak i samej Pani. Do tego chciałabym nawiązać.

Maria Peszek: Uważam że odezwa – bo tak trzeba nazwać te słowa, które Pani przytoczyła – rozpoczynająca trasę, okazała się jak najbardziej adekwatna. Tam jeszcze było zdanie o tym, że będziemy robić to co umiemy robić najlepiej: być razem i głośno krzyczeć. Im ciemniej, tym głośniej, bo ciemność, która w tym roku jest przerwana, gęstniała od szeregu miesięcy. Przecież nie jest tak że wszystko było fantastyczne, było coraz mniej powietrza, zaczynało być coraz bardziej duszno, coraz bardziej niebezpiecznie, coraz więcej naszych obywatelskich praw było ograniczanych, miało miejsce coraz więcej napięć, lęków i prowokacji. To poczucie gęstnienia, niepokoju, lęków i strachu było jak najbardziej wyczuwalne. Mogę tylko powiedzieć tyle, że sam początek odezwy, czyli: “Sorry Polsko, ale to będzie dobry rok” – to za mało, ten rok uważam za rok fantastyczny! Jestem ogromnie szczęśliwa jako Polka, jako obywatelka mojej ojczyzny Polski, jako artystka, że dokonuje się to o czym marzyłam od bardzo wielu lat, o czym pisałam piosenki, do tego do czego zagrzewałam na tyle na ile potrafię swoimi metaforami. Dokonuje się rewolucja, która jest niezbędnie potrzebna. W związku z czym ten rok jest dla mnie rokiem fantastycznym.

Olga Brzezińska: To jest chyba jedno z tych słów nadziei i to światełko, o którym mówiła Pani  wcześniej, że nie tylko chce Pani wskazywać gdzie boli, gdzie jest ciemno, gdzie jest gęsto, ale też dawać jakąś nadzieję. I to co teraz Pani mówi pozwala nam z tego chaosu i z tego obecnego trudu wyłowić takie światełko. Mówi Pani, że zagrzewała Pani do rewolucji na takie sposoby jakie Pani uznała za słuszne, za pomocą swojej sztuki. Ale do czego konkretnie Pani zagrzewała, czyli o jakiej rewolucji marzy Pani w Polsce?

Maria Peszek: Marzę o rewolucji światopoglądowej, marzę o rozdziale Kościoła od państwa, marzę o tym, aby moi bracia i siostry – współobywatele Polacy – w olbrzymiej ilości zrozumieli, że nie jest nam potrzebny do naszego osobistego szczęścia ani pan ksiądz, ani pan prezes, ani Pan Bóg, ani żaden inny pośrednik. Bo jak mówiłyśmy na samym początku tej rozmowy: wolność to odpowiedzialność i wybór. Wolność jest najbardziej wyzwalającą konstatacją i sprawczym narzędziem jakie jako ludzie możemy sobie wyobrazić. Głęboko wierzę w to, że wszystko to mamy i marzę o tej rewolucji, która dokona się w każdym z nas. Przede wszystkim, jeśli mam już mówić bardzo konkretnie, marzyłabym o tym, by Polacy masowo dokonali apostazji. Chodzi mi o tych, którzy od bardzo dawna nie mają już zbyt wiele wspólnego z Kościołem katolickim, a zachowują szczątkowe uprzejmościowe związki, czy to z powodu resztek tradycji, albo jakiś dobrosąsiedzkich stosunków czy z przyzwyczajenia. Mam tutaj na myśli takie drobiazgi jak przyjmowanie księdza po kolędzie, albo wysyłanie dzieciaków na religię, bo trzeba jednak tą pierwszą komunię. Tak naprawdę nie ma w tym żadnej głębokiej wiary, jest jakieś przyzwyczajenie. Moim marzeniem jest, żebyśmy wzięli odpowiedzialność także za to. Powinniśmy zaprzestać tego robić, żeby wytrącić urzędnikom Kościoła katolickiego z rąk narzędzia i poczucie, że oni mają jakiekolwiek prawo do nas. To jest najbardziej podstawowe moje marzenie, o którym śpiewałam choćby w piosence “Pan nie jest moim pasterzem a niczego mi nie brak”. To jest coś co moim zdaniem jest absolutnie kluczowe i wierzę, że ta rewolucja, która się zaczęła, do tego doprowadzi. Wierzę, że jest to niezbędne, żebyśmy stali się społeczeństwem obywatelskim i marzę o tym. Rzeczą bardzo ściśle z tym powiązaną jest rewolucja, która ma na celu rozwinięcie w nas poczucia obowiązku obywatelskiego, ale właśnie na zasadzie społeczeństwa obywatelskiego, a nie takiego patriotyzmu umęczonego, jaki od bardzo dawna narzucają nam choćby politycy partii rządzącej, czyli tego patriotyzmu katolicko-nacjonalistycznego, patriarchalnego. Marzę o tym, że ten przewrót się dokona także w rozumieniu słowa patriotyzm. Tak naprawdę mam w sobie olbrzymi spokój, że to co się zaczęło do tego doprowadzi, ponieważ tę rewolucję rozpoczęli młodzi ludzie – przede wszystkim kobiety – co jest bardzo ważne w kontekście tego, o czym mówię, o tym że Kościół musi przestać pełnić tak ważną rolę w naszym państwie. Moim zdaniem to nic dziwnego, że kobiety rozpoczęły tę rewolucję w kontrze do Kościoła, bo kobieta pełni w nim rolę  prokreacyjną i przez tysiące lat była przez Kościół katolicki wyciszana, wykluczana, upokarzana, gwałcona, wykorzystywana. Dlatego nie dziwi mnie wcale fakt, że to właśnie kobiety rozpoczęły ten święty gniew i w związku z czym ta eksplozja jest tak czysta. Wspaniałe jest jeszcze to, że język tej rewolucji jest zachwycający.

Olga Brzezińska: Do tego chciałabym nawiązać, dlatego że w swoich tekstach Pani jest bezkompromisowa, i też zupełnie dosadna, konkretna, nie waha się przed używaniem ani bardzo obrazoburczych metafor, ani bardzo dosadnych słów. I tak samo jest z obecnie trwającą rewolucją, która chyba też nie przez przypadek jest kobietą. Tak jak w Pani tekstach znajdujemy odrapywanie z tych wszystkich zasłon, pod którymi się to ukryło: tradycyjne role społeczne, przywiązanie do jednego słusznego rozumienia polskości, religijności. Tak samo w tej chwili – w trakcie tej rewolucji – która się dokonuje na ulicach znajdujemy dokładnie to samo i też bardzo dosadny język. Porozmawiajmy o tym języku, bo on jest dowodem jakiejś zmiany, która się dokonała. To już nie jest wyściełana aksamitem rewolucja, w której zasiadamy i grzecznie negocjujemy, to jest rewolucja, która jest krzykiem i buntem, i nie dotyczy tylko jednego wąskiego pola, które rozgorzało w momencie, kiedy został ogłoszony ten wyrok Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej.

Maria Peszek: Są dwie kwestie, które mnie zachwycają, jeśli chodzi o język rewolucji, którą właśnie obserwuję. Pierwsza to – jak to nazywam – „wybuch świętego gniewu” rozpoczęty fantastycznie brzmiącym hasłem “Wypierdalać!”, które jest niezbędnie. Pomijając fakt, że fonetycznie jest wymarzonym wezwaniem do boju, ponieważ ma rolujące “r”, jest tam w zasadzie wszystko to, co musi się w wezwaniu do boju znaleźć. Jest bezpardonowe, a dla mnie jest także święte, i być może nadużywam tego słowa, ale ten święty gniew, który gromadził się w kobietach przez te tysiące lat upokorzeń, paleń na stosie, topienia, przede wszystkim uciszania, trzeba mu dać wybrzmieć. Mnie to absolutnie zachwyca. To jest święte i nikt nie powinien z tym w ogóle dyskutować. To jest fenomenalne. Natomiast drugi aspekt języka rewolucji, który mnie również zachwyca to język ulicy, język transparentów, język haseł. Kolor tej rewolucji jest jasny. A kolor tego patriotyzmu – o którym marzę – także jest jasny. Ci ludzie, których obserwuję na ulicach są prowokacyjnie entuzjastyczni. To jest coś nieobecnego – w moim odczuciu – przez ostatnie wieki w Polsce i również na świecie. Dlatego śmiem twierdzić, że oprócz tego, że dokonuje się rewolucja światopoglądowa, to wydaje mi się, że także ma miejsce zmiana generacyjna. Wszystkie symbole, które – moim zdaniem – zostały ostatecznie zużyte, odchodzą i trzeba tworzyć nowe znaki. Właśnie Ci fantastyczni, przede wszystkim młodzi, ludzie tego dokonują. Język patriotyzmu, który do tej pory obowiązywał: anarchiczny, kojarzony z cierpieniem, wzywający do przelewania i oddawania krwi za ojczyznę – nie ma czegoś takiego. Te teksty są pełne humoru, aktywności, dowcipu, entuzjazmu – to jest fantastyczna sprawa, dlatego jestem pełna optymizmu, że to się powiedzie, i że ta rewolucja, ten przewrót, będzie się odbywał na bardzo wielu płaszczyznach, że to nie jest tylko kwestia separacji z kościołem, to nie jest tylko kwestia dojrzewania do bycia społeczeństwem obywatelskim, ale także jest to przewrót estetyczny, co mi jako artyście jest niezmiernie bliskie. Tamta władza, tamten system promował przede wszystkim miernotę estetyczną. A rewolucja domaga się inteligencji, fantastycznie skomplikowanych metafor, dowcipu, humoru, to jest mi bliskie i ja na to ogromnie czekam. Nie jest też dla mnie niczym dziwnym, że władza zawsze się boi artystów i zawsze drży, co może z ich strony ich spotkać, a władza autorytarna – a wydaje mi się, że obecna jest coraz bliższa tego określenia – to w ogóle jest przerażona i trzęsie gaciami przed artystami. Wydaje mi się, że ta rewolucja, którą widzimy na ulicach, ten język, którym posługują się ludzie teraz na ulicach, zachwyca mnie właśnie dlatego, że ten język jest bardzo bliski artystycznej formie, zatem jestem szczęśliwa.

Olga Brzezińska: Jeszcze zauważam jedną rzecz w Pani wypowiedzi, która mam nadzieję stanie się prorocza – tak jak teksty wielu Pani piosenek, które wracają po latach i nie tracą nic ze swojej aktualności, wręcz przeciwnie, są dotkliwie, boleśnie wręcz aktualne. Użyła Pani określenia “tamten system”, mówiąc o rewolucji, która dokonuje się na ulicach. To tak, jakbyśmy tworzyli już przyszłość, że to co teraz odchodzi, bo ta rewolucja już jest faktem. Chciałabym wrócić jeszcze do kwestii w ogóle charakteru rewolucji, ponieważ jest ona i tańczona, i śpiewana, jest ona w wielu momentach zrobiona z przymrużeniem oka. To co widzimy na transparentach to jest absolutne mistrzostwo, genialnie, erudycyjnie, inteligentnie łączące różne porządki, kody kultury, sięgające do klasyki, dzieł literatury, do najnowszych artystycznych dokonań, a postulaty są poważne. Pojawiają się też takie zarzuty, że przez to, że ta rewolucja jest wesoła, tańczona, barwna i jasna rozmywa powagę postulatów, z którymi jednak idziemy na sztandarach. Co Pani uważa na ten temat?

Maria Peszek: Mam pełen spokój, mam przede wszystkim absolutne zaufanie do dwóch kobiet: Klementyny Suchanow i Marty Lempart, które rozpoczęły tę rewolucję – czyli Strajk Kobiet. Ja wiem, że to są mózgi. Poza tym, że mają charyzmę i były zapłonami tego ognia, który teraz płonie, to ja wiem, że tam jest bardzo precyzyjnie przygotowany plan, świadomość tego, otwartość, umiejętność przyznawania się do błędów. Przecież zdarzały się też takie rzeczy już w trakcie rewolucji i przywódczynie reagowały fantastycznie. Zachwyca mnie też w tej rewolucji – mówię teraz akurat o Strajku Kobiet – to, że nie uzurpują sobie przywódczynie tego strajku prawa do decydowania, do przekształceń, do wprowadzania postulatów. To jest strasznie dojrzałe i to jest też coś bardzo charakterystycznego myślę dla działania kobiet. Nie będę tego rozwijać, bo wydaje mi się to po prostu godne zauważenia i tyle. Ja mam spokój, mam też taki być może apel albo chciałabym o tym powiedzieć, żeby dać wytańczyć się, wykrzyczeć, wyhasać się, wybuchnąć wszystkim tym emocjom, które nagromadziły się przez lata mroku, przez lata uciszania, i nie mówię teraz tylko o kobietach, ale przecież ta rewolucja dotyczy także bardzo wielu innych, wykluczonych grup. Przede wszystkim niezmiernie bliskiej mi grupie, którą kocham, LGBT. Ci ludzie potrzebują, i my wszyscy potrzebujemy eksplozji i szansy na katharsis. I te krzyki, te wrzaski to jest coś moim zdaniem bardzo naturalnego, niezbędnego. Patrzę na to jako na plemienny rytuał. Nie przerywałabym tego i nie wymądrzałabym się, że może właśnie za głośno, albo tak, albo siak, niech się to dzieje. Jest coś takiego jak instynkt, jak mądrość ludzi, kobiet, niech się to wydarzy, niech się te plemienne tańce odbędą, a potem, jestem przekonana, że będziemy w stanie siąść w kręgu i dojść do porozumienia, które zaprowadzi nas do całkiem nowej Polski.

Olga Brzezińska: Może to jest właśnie taki specyficzny czas, w którym, wreszcie, po raz pierwszy w Polsce można powiedzieć: “emocje są dobre”. Czy to jest wściekłość, czy to jest gniew, czy to jest radość, że mogę być z innymi na ulicy i tańczyć, że to jest w porządku. Rzeczywiście piękną rzecz Pani mówi, nie pouczać, nie wymądrzać się, widzieliśmy latem jak wielu ex cathedra próbowało pouczać Margot, że jest niegrzeczna i że powinna być bardziej kulturalna i się uspokoić. Myślę, że teraz te głosy ucichły, bo setek tysięcy ludzi w całej Polsce nie da się tak łatwo pouczyć, zgrabiałym palcem im kiwając. Powoli dobijamy do brzegu, ale jeszcze jest jedna rzecz, o którą chciałabym Panią zapytać. To jest w ogóle temat bardzo szeroki – kultura, sektor Pani najbliższy w tej chwili. To jest też sektor, który najdotkliwiej został dotknięty przez pandemię, przez jej efekty. Dotyczy to samego sektora systemowo, ale również artystów i ludzi kultury różnej maści, menedżerów kultury, animatorów kultury, chociażby bibliotekarek, księgarek itd.. Ta sytuacja jest dramatyczna, środowiska apelują o pomoc. Czy być może jest to też taki czas, w którym powinna się jakaś przełomowa zmiana w myśleniu dokonać, że bez kultury sobie nie poradzimy i nie przeżyjemy, bo przecież nawet rewolucji, jak się okazuje, nie da się bez kultury zrobić, bo co byśmy na tych kartonach pisali.

Maria Peszek: Rzecz jasna temat jest olbrzymi i bardzo bolesny, trudny. Ja mam podstawowe zadanie, które widzę dla nas artystów na czas rewolucji – musimy przetrwać, ochraniając własną wrażliwość. W związku z czym apeluję, po raz kolejny podczas naszej rozmowy, żeby zrozumieć bardzo różne postawy nasze teraz. Bo na przykład można być przydatnym społecznie nie tylko krocząc na przedzie demonstracji. Uważam, że musimy przetrwać wbrew wszystkim trudnościom: finansowym, emocjonalnym, poczucia bycia i stania się kimś w ogóle niepotrzebnym, pogardzanym przez władzę. Musimy przetrwać i za wszelką cenę ochronić naszą wrażliwość, nie stracić sprawczości, bo jak rewolucja się przetoczy, będą potrzebne nowe znaki, nowe symbole. Bo również elementem tej rewolucji  – jak każdej rewolucji – jest dewaluowanie języka, którego do tej pory w sztuce używaliśmy. Widzimy, że to się dokładnie na ulicach wydarza, to o czym Pani wspomniała przed chwilą. Pewne symbole odchodzą w niepamięć, język się zmienia i świat po rewolucji. Polska po rewolucji będzie dramatycznie potrzebowała wspaniałych nowych piosenek, wierszy, książek, rapów, oper, spektakli, sztuk, bo ten język, którym operowaliśmy do tej pory – w moim odczuciu i ja to czuję bardzo silnie – przestaje być wystarczający. Zatem drodzy przyjaciele artyści, róbcie wszystko, co jest wam do tego niezbędne, żeby przetrwać i nie dajcie sobie wmówić, że macie robić cokolwiek innego. Chrońcie się, zachowujcie to światło, którego będziemy niebawem bardzo potrzebować. Pracujmy nad nowym językiem, nad nowymi symbolami, nad nowymi znakami, bo nowe już przyszło tak naprawdę i trzeba się z nim zmierzyć również w sztuce.

Olga Brzezińska: Wspaniały akcent na koniec, bardzo dziękuję za to.

Rozmowa odbyła się podczas Igrzysk Wolności 2020 „Świat po pandemii”.

Autor zdjęcia: Grzegorz Chorus

Czas pogardy :)

Ekipa sprawująca władzę w ustroju demokratycznym jest świadoma swojej tymczasowości, co sprawia, że nie dystansuje się od obywateli, a do swoich rywali politycznych zachowuje szacunek, mimo ostrych niekiedy sporów. W systemach autorytarnych łatwo natomiast daje się zauważyć mniej lub bardziej ukrytą pogardę, z jaką władza traktuje swoich oponentów i ludzi, którzy jej podlegają.

Przyczyną tej pogardy może być przekonanie o własnej wyższości moralnej lub intelektualnej oraz słuszności swoich racji i zamierzeń. Dlatego każdy znak sprzeciwu lub niezrozumienia jej intencji ze strony ludzi jej podporządkowanych tłumaczony jest ich złą wolą albo ignorancją. Pogardliwy stosunek władzy do tych, którzy jej podlegają, może być również powodowany łatwością, z jaką władza może ich sobie podporządkować i manipulować nimi. Pogarda władzy wyraża się w arogancji, protekcjonalnym traktowaniu ludzi, braku asertywności i empatii oraz skłonności do demagogii. Niestety, wszystkie te przejawy daje się zauważyć u wielu czołowych polityków Zjednoczonej Prawicy i jej zaplecza propagandowego, chociaż formalnie wciąż żyjemy w państwie demokratycznym.

Arogancja

Arogancja jest manifestowaną i zuchwałą pewnością siebie, znamionuje wysokie mniemanie o sobie, połączone z lekceważącym stosunkiem do innych. Czyż przykładem takiego zachowania nie jest postawa Jarosława Kaczyńskiego, który kroczy dumnie w otoczeniu ochroniarzy i udając, że nie słyszy pytań dziennikarzy, patrzy na nich z wyższością i pewnym zniecierpliwieniem? Ten sam pewny siebie mąż opatrznościowy polskiej prawicy czasem daje upust swoim emocjom i wykrzykuje w Sejmie pod adresem opozycji: „chamstwo”, „kanalie”, „my jesteśmy panami”.

Dziennikarze i telewidzowie dobrze już poznali plecy wicemarszałka Terleckiego, który z tej pozycji udziela krótkich i niecierpliwych odpowiedzi goniącym go sprawozdawcom sejmowym. Zarówno pan prezes, jak i pan wicemarszałek zapomnieli widać, że dziennikarze zadają im pytania nie z własnej ciekawości, ale w imieniu obywateli, których chcą informować o poglądach ważnych osobistości. Pan Terlecki też czasem łaskawie odzywa się do posła opozycji, zwracając się na przykład do niego: „Siadaj Pajacu”.

A poseł Lichocka (nie posłanka, bo w prawicy tego nie lubią) z jakim wdziękiem pokazała opozycji środkowy palec. A poseł PiS-u, który w krótkich żołnierskich słowach kazał się wynosić posłowi opozycji, próbującemu dostać się do Sali Kolumnowej, gdzie PiS, nie niepokojony wreszcie przez opozycję, prowadził  obrady i podejmował ważne decyzje państwowe. A bohaterski zryw sędziego Nawackiego i jego niezapomniana mina, gdy podarł petycję sędziów Sądu Rejonowego w Olsztynie, sprzeciwiającym się skutkom „dobrej zmiany” w sądownictwie.

Te wszystkie gesty i epitety, pogardliwe uśmiechy i przemilczenia niewygodnych uwag i zapytań, ta cała arogancja ludzi pisowskiej władzy świadczy o wielkim poczuciu bezkarności. Tak zawsze zachowują się ci, którzy są przekonani, że zdobytej władzy nigdy nie oddadzą, bo reguł demokracji nie traktują serio.

Protekcjonalne traktowanie

PiS reklamuje się jako partia zwykłych ludzi, wrażliwa na ich codzienne kłopoty i problemy. Przejawia to w sposób dla siebie najłatwiejszy: atakując elity i stosując korupcję wyborczą. Atakowanie sędziów, lekarzy czy nauczycieli, czyli ludzi o wyższym statusie społecznym, obliczone jest na wywołanie populistycznej satysfakcji u ludzi gorzej sytuowanych. Korupcja wyborcza, czyli osławione 500+ dla każdego dziecka, 13 i 14 emerytury i inne bonusy socjalne mają być wyrazem troski o zwykłego człowieka. Poza 500+, wszystkie pozostałe transfery socjalne ogłaszane były zawsze w związku z wyborami. Dlatego określenie ich mianem korupcji wyborczej wydaje się zasadne. Jednocześnie partia ta nie zrobiła nic, albo bardzo niewiele, aby na przykład usprawnić transport publiczny w rejonach pod tym względem upośledzonych, ułatwić dostęp do lekarzy, zwłaszcza specjalistów, rozwinąć tanie budownictwo mieszkaniowe czy zwiększyć pomoc dla ludzi niepełnosprawnych. Działacze rządzącej partii, zwłaszcza na prowincji, chętnie przyjmują znaną z PRL-u pozę dobrotliwego opiekuna, który ma dojścia w stolicy. Wystarczy z takim dobrze żyć, a znajdą się i pieniądze dla gminy i posada dla syna. PiS otwarcie obficie dotuje te jednostki terytorialne, które są przychylne tej partii, zapominając o tych, w których nie ma władzy.

Protekcjonalne traktowanie zwykłych ludzi widoczne jest na wiecach i spotkaniach wyborczych polityków PiS-u. Nieodmiennie traktują oni zgromadzonych tam ludzi infantylnie i to w sposób wręcz obraźliwy. Beata Szydło, po informacji Kaczyńskiego o kolejnym datku socjalnym, komentuję to ze wzruszeniem, jakiż to wspaniały prezent prezes sprawił ludziom. Mateusz Morawiecki nawiązuje bezpośredni kontakt z uczestnikami wiecu, każąc im odpowiadać na pytania czy to dobrze, czy źle, że rząd daje im kolejne zapomogi. Andrzej Duda niestrudzenie gra rolę „swojego chłopa” na tle ubranych w ludowe stroje członkiń Koła Gospodyń Wiejskich, przyznając się do tych samych gustów kulinarnych, kulturalnych i wszelkich innych, co uczestnicy spotkania.

A nad tym wszystkim niezmiennie wisi pogardliwe „spieprzaj Dziadu” prezydenta Lecha Kaczyńskiego, cyniczne „ciemny lud to kupi” Jacka Kurskiego i płacz matek niepełnosprawnych dzieci w pustym Sejmie.

Brak asertywności

Asertywność oznacza umiejętność zachowania się z szacunkiem równocześnie dla siebie i dla innych. Jest to nic innego jak otwartość w wyrażaniu własnych poglądów i w przyjmowaniu krytyki, a także odwaga w przyznawaniu się do błędów. Otóż tego wszystkiego zdecydowanie brakuje politykom Zjednoczonej Prawicy. Podstawową dewizą, która zdaje się przyświecać przedstawicielom obozu władzy, jest zakaz tłumaczenia się przed opinią publiczną z wszelkich zarzutów formułowanych przez opozycję lub niekorzystnych dla władzy informacji w mediach.

Czy ktoś usłyszał kiedykolwiek wyjaśnienie na czym polega bezpodstawność zarzutów kierowanych pod adresem Jarosława Kaczyńskiego przez austriackiego biznesmena Birgfellnera? Czy ktoś z kierownictwa PiS-u skomentował doniesienia mediów o związkach tej partii z aferami Get Becku i SKOK-ów? Cała Polska od miesięcy słyszy o przekręcie z respiratorami zamówionymi przez ministra Szumowskiego u handlarza bronią. Tymczasem wicepremier Kaczyński oficjalnie ogłasza, że nie dopatrzył się żadnych uchybień w tej sprawie. W takim razie, gdzie są te respiratory, albo zwrócone pieniądze? Władza jest zbyt dumna, żeby odpowiadać na takie pytania? Minister Dworczyk tylko ironicznie się uśmiechnął, słysząc to pytanie na konferencji prasowej, a prowadzący konferencję natychmiast zwolnił go z odpowiedzi twierdząc, że pytanie nie dotyczy jej tematu. Ciągle trwa uporczywa walka niezależnych mediów o informacje, które decydują o transparentności władzy i zawsze napotykają one na opór, aż nie da się dłużej utrzymać oficjalnego przekazu, że na przykład marszałek Kuchciński nie przekroczył swoich uprawnień, jeśli chodzi o jego podróże lotnicze, albo że listy poparcia kandydatów do KSR-u są objęte ścisłą tajemnicą państwową.

Ta ekipa nigdy nie przyznaje się do błędu, a kiedy jest on ewidentny, nieodmiennie zwala winę albo na opozycję (koszt niepotrzebnie wydrukowanych kart wyborczych na majowe wybory), albo na Unię Europejską (bałagan ze szczepionkami). Czasami, gdy nie ma już innego wyjścia, politycy Zjednoczonej Prawicy starają się przedstawić swoje niedociągnięcia na tle nieporównanie większych, ich zdaniem, wpadek rządu PO-PSL. Jakże zresztą pisowskirząd ma przyznawać się do błędów, skoro uważa się za najlepszy rząd polski od niepamiętnych czasów. To przecież dopiero dzięki niemu Polska odzyskała niepodległość i wstała z kolan, doświadczyła ustabilizowanego wzrostu gospodarczego i najlepiej w Europie, a pewnie i na świecie, poradziła sobie z pandemią. Kto wiedzę o świecie czerpie wyłącznie z TVP Info, ten zapewne gotów jest w to uwierzyć.

Żałośnie wyglądają dyskusje w mediach między przedstawicielami rządu i opozycji. Przyjęte wyżej zasady nietłumaczenia się i nieprzyznawania do błędów sprawiają, że spór staje się jałowy i niemerytoryczny. Prorządowi politycy nie mają zwyczaju odpowiadać na pytania opozycji czy dziennikarzy, tylko wygłaszają swoje, uprzednio przygotowane oracje. Zapewne przeszli oni jakieś przeszkolenie erystyczne, bo albo umiejętnie zmieniają temat dyskusji, albo po prostu starają się zagadać adwersarzy, nie dopuszczając ich do głosu.

W demokracji asertywność jest bardzo pożądaną cechą spierających się polityków. Dzięki niej łatwiej można znaleźć najlepsze rozwiązania, godzić sprzeczne interesy i zachować kulturę polityczną. Brak tej ostatniej wiąże się z niskim autorytetem polityków w społeczeństwie, co w Polsce jest od pewnego czasu bardzo widoczne. Kiedy jednak chce się zniszczyć demokrację, asertywność do niczego nie jest potrzebna.

Brak empatii

Deklarowana w pisowskiej propagandzie wrażliwość społeczna i troska o zwykłego człowieka nie znajduje potwierdzenia w rzeczywistości. Zdesperowane matki dzieci niepełnosprawnych na próżno domagały się w Sejmie zainteresowania ze strony władz. Zamiast tego, spotkały je szykany i brutalne traktowanie ze strony Straży Marszałkowskiej. Gdy młodzi lekarze domagali się poprawy swoich warunków zatrudnienia, bo nie chcą w tym celu wyjeżdżać za granicę, posłanka PiS miała im do zaproponowania tylko ów wyjazd. Ile trzeba pogardy dla tak bardzo wynoszonych na piedestał polskich rodzin, aby wpaść na pomysł wypłaty za urodzenie dziecka niezdolnego do życia 20 tysięcy złotych. Można jeszcze do tego dodać zapewnienie rzeczniczki resortu sprawiedliwości, że kobietom zmuszonym do rodzenia dzieci z wadami genetycznymi będzie przysługiwał osobny pokój, w którym będą mogły się wypłakać. Empatia tej władzy dla kobiet, które sama skazuje na cierpienie i heroizm, jak widać nie ma granic. Bardzo empatyczny jest także prezydent Duda, który prokuratorom skarżącym się na represje ministra nakazującego im z dnia na dzień przenieść się do pracy w prokuraturach oddalonych o setki kilometrów, poradził zmianę zawodu.

Cyniczne ugrupowanie, które wszystkie wartości traktuje instrumentalnie, jako narzędzia utrzymania władzy, zarzuca tymczasem brak empatii właścicielom niezależnych mediów, którzy nie chcą się zgodzić na haracz w postaci podatku od reklam, który w wielu wypadkach oznaczałby ich bankructwo. Według zapewnień władzy uzyskane w ten sposób środki miałyby być przeznaczone na ochronę zdrowia i kulturę. Ale ta sama władza przeznacza co roku 2 mld. złotych na swoją szczujnię TVP, wbrew postulatom opozycji, aby te pieniądze przeznaczyć na ochronę zdrowia. Partia PiS jest wyjątkowo empatyczna dla samej siebie.

Demagogia

Demagogia polega na wpływaniu na opinię publiczną, aby osiągnąć własne korzyści. W tym celu demagog składa obietnice bez pokrycia i posługuje się kłamstwem. Politycy często uciekają się do tego zabiegu psychologicznego, u którego podstaw jest pogarda dla ludzi będących przedmiotem ich wpływu. Ta pogarda wynika z przekonania o niskim poziomie wiedzy i inteligencji ludzi, do których się zwracają. Gdyby nie byli o tym przekonani, nie stosowaliby demagogii, obawiając się, że nierealne obietnice i kłamstwa będą łatwe do rozszyfrowania. Z demagogią polityków można się spotkać w każdym systemie władzy. Nigdzie jednak jej wulgarność i stopień nasilenia nie są tak wielkie, jak w autorytaryzmie, który udaje demokrację. Taką właśnie rolę odgrywa obecnie w Polsce rząd Zjednoczonej Prawicy.

O demagogii pisowskiej władzy można napisać książkę. Ograniczę się więc tylko do kilku przykładów. Mistrzem demagogii jest niewątpliwie premier Morawiecki, który snuje mocarstwowe plany rozwoju cywilizacyjnego Polski, obiecując wszystkim wszystko: elektryczne samochody, szybkobieżne koleje czy największy w Europie port lotniczy. To zresztą już było. Teraz premier obiecuje wielki program wychodzenia z kryzysu finansowany z unijnego Funduszu Odbudowy, którego szczęśliwie nie zawetował. Te wszystkie wielkie plany i obietnice mają porwać wyborców swoim rozmachem i zapewnić sobie ich poparcie. Jest to oparte na założeniu, że wyborcy mają krótką pamięć i dadzą sobie wcisnąć każdą propagandową ściemę.

Przedstawiciele władzy stanowczo kwestionują brutalność policji podczas pokojowych protestów Strajku Kobiet. Twierdzą oni, że policjanci stosują przymus bezpośredni jedynie w przypadku obrony własnej lub ochrony mienia. Nagrane na filmach sceny jednak ewidentnie temu przeczą, potwierdzając zarazem wypowiedzi ofiar i świadków. W takich wypadkach kierownictwo Policji obiecuje szczegółowe śledztwo. Nie zdarzyło się jeszcze, aby w wyniku tych śledztw, choćby jeden policjant został ukarany. Zawsze przy skargach na policję jej obrońcy nie omieszkają odwołać się do przykładów brutalnych działań policji w innych krajach, zwłaszcza Francji i Niemiec, gdzie ofiar ulicznych zamieszek jest mnóstwo. Oczywiście nie wspominają oni przy tym, że te krwawe obrazki emitowane w telewizji pochodzą z protestów, podczas których palone są samochody, rozbijane wystawy sklepowe, a protestujący toczą regularną walkę z policją. Pomijanie tego „szczegółu” unieważnia prawo dokonywania jakichkolwiek porównań między tamtymi wydarzeniami, a pokojowymi demonstracjami kobiet w Polsce. Prezydent Duda okazał się cynicznym demagogiem twierdząc, że polska policja nie jest brutalna, bo przecież nikt nie zginął. Jeszcze bardziej kuriozalne było porównanie wejścia trojga osób na teren Trybunału Konstytucyjnego, aby na jego drzwiach wywiesić odezwę, do słynnego ataku zwolenników Trumpa na Kapitol, które to porównanie znalazło się w prorządowych mediach.

Prawdziwym królestwem demagogii jest Ministerstwo Sprawiedliwości. Minister Ziobro i jego drużyna nieustannie posługują się tym instrumentem, gdy niszczące niezawisłość sędziowską zmiany w wymiarze sprawiedliwości porównują z rozwiązaniami stosowanymi w innych krajach Unii. Krytyka tych zmian ze strony Komisji Europejskiej jest więc przedstawiana jako nieuzasadniony atak na suwerenność Polski, której nie pozwala się na to, co robią inne kraje. Oczywiście, podobnie jak w przypadku brutalności policji, nie podaje się kontekstu rozwiązań zagranicznych, który skutecznie chroni tam niezawisłość sądów. Tymczasem u nas celem wprowadzanych zmian jest podporządkowanie sądów władzy wykonawczej. W argumentacji próbuje się też przemycać ewidentne kłamstwa, licząc na niewiedzę odbiorców. W telewizyjnej dyskusji uczynił to wiceminister Kaleta twierdząc, że wyrok Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji jest zgodny z konstytucją, ponieważ zawarty  jest w niej zapis o ochronie ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci.

Demagogia ma więc służyć zasłanianiu rzeczywistych celów władzy szlachetnymi intencjami. Projekt niszczącego niezależne media podatku od reklamy, premier Morawiecki tłumaczył potrzebą obciążenia podatkami wielkich zagranicznych potentatów, jak Google, Facebook czy Amazon, które czerpią wielkie zyski na polskim rynku, prawie nic w zamian nie dając. Tymczasem ustawa tylko w niewielkim stopniu dotknęłaby te firmy, natomiast niemal cały ciężar tego opodatkowania spadłby na polskie niezależne media. Ale przecież głównym celem tej ustawy jest właśnie zniszczenie tych mediów i doprowadzenie do sytuacji, w której na rynku pozostaną jedynie media całkowicie zależne od rządu Zjednoczonej Prawicy.

U podstaw pogardy żywionej przez klerykalno-nacjonalistyczną prawicę do jej przeciwników ideologicznych, jest przekonanie Wodza Narodu, jego akolitów i wyznawców, że są oni jedynymi spadkobiercami istoty polskości i depozytariuszami jej podstawowych wartości. Jako tacy, mają oczywiste prawo rządzić Polską po wsze czasy i narzucać jej obywatelom swój światopogląd. Jakże więc ci rycerze polskiej kontrkultury, walczący ze zgniłym kosmopolityzmem o narodową duszę i wartości, mają nie czuć pogardy do ludzi, którzy zaślepieni blichtrem Zachodu zapomnieli o testamencie swoich przodków. Jak mogą poważnie traktować tych, którzy w Jarosławie Kaczyńskim nie widzą samego dobra, a w arcybiskupie Jędraszewskim wzorca miłosierdzia; tych, którzy nie doceniają wysiłków Zbigniewa Ziobry, aby naszej ojczyźnie przywrócić godność, suwerenność i ład społeczny. Kiedy ktoś, jak Kaczyński, czuje się Mesjaszem, który chce zbawić Polskę, to nie może być grzeczny, uległy i asertywny, ale musi twardo walczyć o swoje ideały, cierpliwie znosząc krytykę wynarodowionych odszczepieńców, w nadziei, że w przyszłości zajmie należne mu miejsce w narodowym panteonie.

Cała nadzieja w młodzieży wychowanej w realiach cywilizacyjnych współczesnego świata, która tak dzielnie i z polotem wspiera dzisiaj Strajk Kobiet, że polskie społeczeństwo wyzwoli się wreszcie z romantycznego mitu udręczonego narodu, skazanego na walkę z całym światem. Bo dopiero wtedy uodporni się ono na wpływy politycznych szaleńców i cynicznych graczy.


Photo by Kai Pilger

Od nas samych zależy Polska 2060 :)

Od działań każdego z nas zależy, jaka jest i jaka będzie Polska za dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści czy czterdzieści lat. Budowanie poczucia sprawczości w sobie samym i innych to wyzwanie codzienności. Każdy z nas ma wpływ na kreowanie otaczającego go świata i warto sobie to uzmysłowić i o tym pamiętać. Przede wszystkim należy postawić sobie pytanie, w jakiej Polsce chcę żyć? W jakiej Polsce chcę by żyły moje dzieci lub kolejne pokolenia? Czy mogę znaleźć wsparcie w przeprowadzaniu zmian w Polsce?

Aby mogły zajść pozytywne zmiany musimy wyjść z założenia, że nie jest nam wszystko jedno, że obchodzi nas to, czy nasz kraj jest miejscem przyjaznym dla możliwie jak największej liczby ludzi i podejmujemy ku temu odpowiednie kroki.

Na kanwie tego założenia powstał projekt #OdNasZależy „Polska 2060”, w ramach kampanii “Organizacje społeczne. To działa”, która ruszyła w grudniu 2020 roku, jako efekt współpracy organizacji społecznych z Nowym Teatrem i polskimi artystami. Edukatorzy, artyści i społecznicy połączyli swoje siły, by uruchomić społeczną wyobraźnię i ukazać, jak piękna może być Polska, jeśli weźmiemy sobie do serca prawa człowieka i w sposób rozumiejący doświadczymy inności, która wzbogaca, a nie ogranicza, otwiera możliwości, a nie zamyka horyzonty, rozwija naszą wrażliwość i współodczuwanie, a nie zatrzymuje w miejscu czy prowadzi do egoizmu.

https://www.youtube.com/watch?v=A7Ifyd-BQh4

Złotą myślą, która mogłaby uruchomić wyobraźnię osób przeciwnych zmianom jest kantowska maksyma: „Postępuj wedle takiej tylko zasady, co do której mógłbyś jednocześnie chcieć, aby stała się prawem powszechnym.” Pragniesz czuć się bezpiecznie? Pozwól innym czuć się bezpiecznie w swoim kraju. Pragniesz szacunku dla swojej osoby? Pozwól innym czuć się szanowanymi. Pragniesz się rozwijać i żyć godnie? Pozwól na to innym. Nie hamuj, nie zatrzymuj, nie blokuj, tylko działaj. Tak jak robią to organizacje społeczne zajmujące się prawami osób LGBT+ (Kampania Przeciw Homofobii,), klimatem (ClientEarth – Prawnicy dla Ziemi), prawami zwierząt (Stowarzyszenie Otwarte Klatki), edukacją (Fundacja Szkoła z Klasą) oraz równością płci (Fundusz Feministyczny).

Artyści we współpracy z tymi organizacjami stworzyli projekty pomników, które wizualizują zmianę przyszłości. Można je zobaczyć na stronie: http://www.todziala.org/#odnaszalezy. Twórcami projektów pomników przyszłości są: Beata SosnowskaBartek Arobal Kociemba, Kasia Oleśkiewicz (https://www.facebook.com/kasia.oleskiewicz.1) , Luiza KwiatkowskaJarek Kubicki.

Ich prace przedstawiają Polskę 2060, jak podają organizatorzy projektu „Polskę, w której marzenia i potrzeby dzieci są podstawą nowoczesnej edukacji, nie ma potrzeby przemysłowej hodowli i zabijania zwierząt, poprzez porozumieniepokoleń przeprowadzona zostaje sprawiedliwa transformacja niwelująca skutki katastrofy klimatycznej, państwo otacza opieką osoby i rodziny LGBT+ a społeczeństwo w oparciu o ideały feminizmu ceni troskę i solidarność tak jak dzisiajindywidualny sukces. To opracowane przez organizacje społeczne wizje możliwejprzyszłości, która zależy od nas wszystkich.”

A na koniec jeszcze jeden imperatyw Immanuela Kanta, który pozwala zrozumieć wagę naszych czynów i zaniechań: „Postępuj zawsze tak, jakby od twojego działania lub jego zaniechania miała zależeć odmiana losów świata. Kto działa na szkodę wspólnoty, szkodzi w ostatecznym rachunku samemu sobie.” Działajmy więc na wspólną korzyść, jaką jest stworzenie Polski w najbliższych dekadach, Polski przyjaznej wszystkim jej obywatelom.

Partner projektu: Nowy Teatr

Patronat medialny: radio TOK FM

Źródło: kampania Organizacje społeczne. To działa!

 

Marzenie o lepszym świecie – z Agatą Kowalską, wiceprezes Stowarzyszenia Piękne Anioły, rozmawia Magdalena M. Baran :)

Magdalena M. Baran: Będzie osobiście, bo przecież znamy się już ponad ćwierć wieku… Jest taki obrazek…. Słoneczny Pokój, a w nim lampka i biurko. Miejsce, w którym dla dziecka ma się zacząć nowe życie. I… zaczyna się, bo Piękne Anioły pomagając zrobić pierwszy krok ku temu, by działo się lepiej, by dać szansę na więcej. Dzieje się dobro. Powiedz mi, jak to się stało, że zaczęliście zmieniać świat…

Agata Kowalska: Każdy z nas nosi w sobie takie dziecięce marzenie o naprawianiu świata i zostawieniu po sobie, czegoś fajnego i trwałego. Im stajemy się starsi, tym bardziej do głosu dochodzą wątpliwości, wahanie – jestem za bardzo zmęczony codziennością, nie mam na tyle pieniędzy, żeby się nimi podzielić, nie mam czasu, umiejętności, chciałbym coś zrobić, ale nie wiem jak…

Historia Pięknych Aniołów to historia ludzi, którzy postanowiło własną praca i zaangażowaniem zmienić otaczająca nas rzeczywistość. Najpierw na malutką lokalną skalę. Teraz pomagamy już dzieciom w całej Polsce. W moim przypadku historia zaczęła się bardzo zwyczajnie, w 2013 roku, od wiadomości na Facebooku od Kasi, mojej koleżanki ze szkoły podstawowej. Nie widziałyśmy się ponad 10 lat, więc byłam zdziwiona, kiedy zobaczyłam, że pisze do mnie. Kasia (Konewecka-Hołój, pomysłodawczyni i dziś prezes Stowarzyszenia), zawsze bezpośrednia, od razu przeszła do rzeczy. Napisała, że prosi o pomoc – chce wraz z grupą znajomych założyć organizację, które będzie pomagać ubogim dzieciom, ale poległa na formalnościach, a ja, skoro jestem radcą prawnym i piszę na swojej stronie internetowej, że wspieram działania pro bono, to na pewno mogłabym jej pomóc. I rzeczywiście tak się stało, chociaż moja rola, jak zazwyczaj przy tego typu projektach, miała ograniczyć się do wsparcia założenia i rejestracji Stowarzyszenia, ewentualnie jej dalszej prawnej obsługi w ramach działań pro bono. 

 Dlaczego wtedy nie założyliśmy fundacji? Bo ideą, która zarażała Kasia, była praca grupy osób dla ubogich, wykluczonych dzieciaków. Nie stał za tym pomysłem żaden bogaty fundator, ani postać medialna, tylko zwyczajni ludzie. Kasia poszła jednak o krok dalej, czym zresztą zmieniła życie moje i kolejnych osób, które zaraziła swoim pomysłem na pomaganie. Zadzwoniła do mnie i zaczęła opowiadać o pierwszej rodzinie, której Stowarzyszenie ma pomóc, o gołym betonie na podłodze, o sklejonych taśmą oknach, o „chorym” budynku z grzybem w ścianach, pokojach ogrzewanych kozą, a to wszystko 20 km od Krakowa. – Przyjedź, zobacz, jak to wygląda. Namówiła mnie. Pamiętam wizytę w tym domu, jakby to było wczoraj. Myślę, że gdybym tego nie zobaczyła na własne oczy, nie uwierzyłabym, że w XXI wieku w Polsce ludzie mogą mieszkać w takich warunkach. Żyjąc w naszych pięknych bańkach – nowoczesnych miastach, otoczeni zielenią, atrakcjami, hipsterskimi knajpkami, pięknymi galeriami – mamy szeroko zamknięte oczy na to, co dzieje się kawałek dalej. I tak zaczyna się historia grupki ludzi, którzy wymyślili sobie, że poprawa warunków bytowych dzieci z najuboższych rodzin, ich własny, ciepły kąt, łóżko z kolorową pościelą, oświetlone biurko, to lepsze warunki dla naszego całego społeczeństwa za kilkanaście lat. To powrót marzeń, przywrócenie wiary w lepsze jutro, to oddanie im ludzkiej godności. 

Pamiętasz, jak w latach 90-tych w naszym Liceum banda zadowolonych z siebie 19-latków dyskutowała o nowym świecie w którym mamy szansę żyć, o równych szansach dla każdego, o tym, że tylko od nas zależy, gdzie będziemy za kilka lat, że edukacja jest za darmo, więc każdy może zostać studentem i zarobić na swoje nowe mieszkanie, samochód i piękne życie. Hayek w najczystszej postaci, niech nam tylko państwo nie przeszkadza, a świetnie sobie sami poradzimy! Przecież wszyscy jak tu stoimy wyszliśmy z nowohuckich, czy prokocimskich bloków, rodzice na państwowych posadach, wakacje u babci na wsi, a jakoś tu jesteśmy, czyli każdy, jak tylko nie był leniem, też mógłby być w tym miejscu, razem z nami… Świetne, tylko kompletnie nietrafione. A najgorsze jest to, że dzisiaj nadal można usłyszeć podobne rzeczy. Ostatnio zawodowo byłam na pewnej gali pełnej wspaniałych firm i wybitnych specjalistów w swoich dziedzinach, prawdziwych ludzi sukcesu. Rozmawialiśmy o spędzaniu wolnego czasu i sporcie, to teraz bardzo modne. Każdy człowiek sukcesu biega, ściga się na rowerze, uprawia triathlon, jogę, czy pilates. Sama to zresztą robię z przyjemnością, więc nie tu leży problem. Usłyszałam tam, że śmieszne jest, kiedy zaniedbani ludzie mówią, że nie mają czasu albo siły biegać, przecież to sport bezkosztowy, więc każdy może coś uprawiać i to jest tylko kwestia nastawienia i odpowiedniej organizacji.

A mnie wtedy przed oczami stanęli nasi podopieczni. Samotna mama z trójką małych dzieci, która uciekła od ojca sadysty i mieszka w baraku bez prądu i bieżącej wody, a za łóżko służy im pocięta gąbka budowlana rozłożona na betonowej podłodze. Babcia z czwórką wnucząt, których rodzice zostali pozbawieni władzy rodzicielskiej, a sąd rodzinny zadzwonił do nas, że mamy trzy miesiące na postawienie im domu, bo jak nie, to dzieci zostaną rozdzielone i trafią do różnych domów dziecka. 18-latka, która po wejściu w dorosłość została rodziną zastępczą dla dwójki swojego rodzeństwa, bo jest to lepsze rozwiązanie niż agresywni i pijący rodzice. Ojciec siódemki dzieci, którego żona zmarła na nowotwór, zaraz po urodzeniu najmłodszej dziewczynki, zresztą bardzo chorej. Codziennie co trzy godziny włącza pompę, którą karmi chorą córkę. W nocy czuwa, bo dziewczynka nie ma odruchu ssania i połykania. Mogłaby się zadławić i udusić. Wreszcie trójka dzieci, na oczach, których ojciec oblał matkę benzyną i podpalił ją, bo przysłowiowa „zupa była za słona”. Wierz mi, oni nie mają jak się dobrze zorganizować, żeby sobie pobiegać wieczorami, a ich dzieci nie będą chodziły na dodatkowe zajęcia z angielskiego, programowania, albo grały w tenisa, uprawiały pływanie i piłkę nożną jednocześnie. 

Takich historii mogłabym opowiedzieć ci setki, ale jedno chcę podkreślić. Te dzieciaki w większości są fantastyczne, mądre, chcą dostać te równe szanse, o których słyszą dookoła, chcą się uczyć, uczestniczyć w życiu kulturalnym w swojej miejscowości, rozwijać się, marzyć. Tylko, że najczęściej najnormalniej w świecie nie mogą, bo są „przezroczyste”. One nie wyjdą na ulicę i nie będą głośno krzyczeć, tupać i wymuszać korzystnych dla siebie rozwiązań. Bieda w Polsce jest nadal tematem tabu. Mówi się, że jest lepiej, że nastąpiła redystrybucja dóbr, ale chyba znowu coś się nie udało, skoro według danych GUS, w 2018 roku odnotowano zahamowanie tendencji spadkowej ubóstwa ekonomicznego – w porównaniu z poprzednim rokiem wzrósł zasięg ubóstwa skrajnego (z ok. 4% osób do ok. 5% osób) oraz relatywnego (z ok. 13% osób do ok. 14% osób). Odnotowano także wzrost zasięgu ubóstwa wśród gospodarstw domowych z dziećmi. To najlepiej pokazuje, że każdy z nas ma w swoim otoczeniu rodzinę, której nie stać na wykarmienie swojego dziecka, czy na zapewnienie mu ciepłych butów czy kurtki na zimę.

Pewnie, że pamiętam te nasze rozmowy, a później kolejne kroki, jakie robiliśmy w kierunku marzeń. I… chyba nam się udało. Ale jest taki moment, gdy przekracza się własne marzenia, a dostrzega się cudze. To przecież zobaczyliście – marzenia i potrzeby… To już 7 lat działalności Stowarzyszenia, można powiedzieć „szczęśliwa siódemka”. Ile to już Pokoi, ile przemian? I jak to się w ogóle dzieje, że dowiadujecie się o konkretnej rodzinie, konkretnym dziecku i jego potrzebach?

Od 2013 roku wykonaliśmy ponad 200 remontów dla ponad 450 dzieci w ramach akcji „Słoneczne Pokoje”, przeprowadziliśmy remonty 30 sal w szpitalach, hospicjach, świetlicach środowiskowych, np. salę pożegnań w Podkarpackim Hospicjum dla Dzieci w Rzeszowie. To miejsce, gdzie rodzice spędzają z dziećmi ostatnie chwile, zależało nam, żeby było wyjątkowe. Nie jest wcale łatwo dotrzeć do rodzin, które naprawdę potrzebują pomocy. Bieda to w naszym kraju temat wstydliwy. Ale znalazłyśmy sposób. Przy wyborze rodzin pomagają nam pracownicy socjalni, kuratorzy, dzwonią do nas nawet sędziowie rodzinni. To oni najczęściej mają pełny obraz sytuacji rodziny, wiedzą, dlaczego to właśnie tym dzieciom warto pomóc, to oni potem sprawują pieczę nad tym, aby dzieci dbały o swój nowy świat. To od nich wreszcie dowiadujemy się, jakie długofalowe efekty przyniosła nasza pomoc. Naszą pomoc zawsze zaczynamy od nawiązania współpracy z innymi. Współpraca i aktywizacja lokalnej społeczności są dla nas najważniejsze. Pierwsze, co robimy, to wizyta w urzędzie gminy, miasta, w pomocy społecznej. Rozmawiamy i mówimy, że wspólnie z nimi chcemy pomóc ich mieszkańcom. Taka iskra powoduje, że zawsze większej liczbie ludzi i instytucji z danego terenu zależy na tym, żeby odmienić ich los. Takie podejście otwiera wiele drzwi. W gminach, w których pomagaliśmy, utrzymujemy relacje z władzami, z pomocą społeczną. Przychodzą od nich kolejne zgłoszenia z prośbą o pomoc, czasem z propozycją udziału własnego gminy. Ta wspólna odpowiedzialność za tych, którzy są w potrzebie jest bardzo budująca.

Opowieść o warunkach, o tym pierwszym domu, do którego weszliście z remontem, o biedzie, jaką napotykacie jest dramatyczna… I rzeczywiście jest tak, że mówimy o niej niechętnie, że bywa ona skrzętnie ukrywana. Na dodatek mamy świadomość, że to co wiemy stanowi jedynie czubek góry lodowej. Pytanie co dziś zastajecie? W czym dostrzegasz największy problem i co się od początku waszej działalności zmieniło?

Jesteśmy wszędzie tam, gdzie dziecko nie ma warunków do prawidłowego rozwoju. Wchodząc do tych biednych, dziecięcych pokoi zastajemy tam nie tylko pleśń i brak podstawowych mebli, ale i brak nadziei. Ktoś pomyśli, to tylko pokój. Ale to dla dziecka cały jego świat. Nigdy nie zapomnę rozmowy z siedmioletnią dziewczynką, którą poznałam w jednym z „naszych” domów. Zapytałam ją o marzenia. Odpowiedzi, których mi udzieliła, wbiły mi się w pamięć na zawsze i spowodowały, że już wiedziałam, że zostanę w Stowarzyszeniu na dłużej. Dziewczynka powiedziała, że nigdy nie była w Krakowie, a mieszkała tak niedaleko. A jak w szkole zorganizowano wycieczkę i trzeba było zapłacić 40 złotych, to wychowawczyni powiedziała, że skoro jej mamusi nie stać, to nie musi w tym dniu przychodzić do szkoły. I tyle. Dziecko funkcjonuje w jakiejś społeczności, klasie, szkole, a tak naprawdę jest przezroczyste? I drugie, na pytanie, kim chciałaby zostać jak dorośnie, odpowiedziała, że i tak niczego w życiu nie osiągnie i zostanie w tym rozlatującym się domu na zawsze. Dziecko wychowywane w dziedziczonej biedzie, nie widzi, że można żyć inaczej, nic nie chce od życia, bo nie zna rzeczy, których mogłyby chcieć. To dziecko miało siedem lat i nie miało marzeń. Mój syn był w tym czasie w tym samym wieku. Już uprawiał kilka sportów, zdobywał pierwsze medale i codziennie wymyślał, gdzie pojedzie i kim zostanie. A tutaj taka odpowiedź… 

Dla mnie chyba największym problemem jest właśnie próba zmiany sposobu mówienia i myślenia o biedzie w Polsce, poprzez uświadamianie i edukację właśnie. Chciałabym, aby mądra edukacja i rozwój docierały do najmniejszej wioski w Polsce, żeby szanse tych dzieci naprawdę się wyrównywały. Dlatego też w ostatnich latach rozszerzyliśmy naszą działalność o programy mentoringowe dla dzieci. Świetna akcja finansowana w Funduszy EOG, którą przeprowadziliśmy kilka lat temu – „Mój rówieśnik, mój coach”, oparta na coachingu rówieśniczym. Zapożyczony z Anglii model polega na tym, że młodzież odgrywa rolę coacha dla młodszych koleżanek i kolegów, pomagając im w osiąganiu celów, w rozwoju osobistym, ale tez w rozwiązywaniu codziennych problemów. Dzieci uczą się wspierania innych, prawdziwego słuchania, a odbiorcy coachingu – odpowiedzialności za realizowane cele, szukania rozwiązań, poznają swoje silne strony i uczą się z nich korzystać. Drugi program „Dodaj Skrzydeł” to program stypendialny, którego celem jest wspieranie utalentowanych i ambitnych uczniów, którzy chcą rozwijać swoje talenty i zainteresowania. Stypendium umożliwia sfinansowanie kosztów zajęć dodatkowych, w tym kursów językowych oraz zakup rzeczy niezbędnych do rozwoju marzeń edukacyjnych (np. zakup oprogramowania, instrumentów, akcesoriów sportowych itp.).

Dajecie dziecku lepszą przestrzeń, a przez to szansę. Tak naprawdę wchodzicie tam, gdzie jest bieda i wykluczenie, gdzie wydarzyło się nieszczęście i… dokonujecie małego cudu. Remontujecie jeden pokój, ale często na tym się nie kończy. Często to pierwszy krok, który pomaga daje rodzinie stanąć na nogi, iść dalej, zamieniać dalej…

Nasza akcja „Słoneczne Pokoje” daje miejsca, w którym każde dziecko dostaje swoje biurko i łóżko. Dostaje bezpieczny pokój, ciepły, oświetlony. W tym miejscu rodzą się jego marzenia i ambicje. Zastanawiając się, jaki sposób pomocy wybrać, zrozumiałyśmy, że dzieci potrzebują czegoś więcej niż jednorazowej pomocy w ramach kolejnej zbiórki. Co z tego, że dostaną zabawki, jak śpią na dziurawym materacu. Co z tego, że dostaną książki, skoro nie mają jak ich czytać, bo w pokoju nie ma światła. Co z tego, że w paczce znalazły się kredki i farby, skoro te dzieci nie mają biurka i krzeseł, na których mogłyby usiąść, by coś narysować. 

Mój ulubiony efekt tej naszej pracy, to zarażanie pomaganiem innych. To jedyny dobry wirus, chociaż bardzo zaraźliwy. Gdy remontujemy kolejny pokój, często pokazujemy na naszym fejsbukowym fanpage’u rodzinę, której chcemy pomóc, opisujemy historię dzieci. Internauci wzruszeni historiami pomagają nam często w zakupie mebli, sprzętów. Ten efekt domina działa. Rodziny, którym pomogliśmy, oferują swoją pomoc kolejnym. Nie chodzi oczywiście o pomoc finansową, ale proponują swoją pracę, chcą dać od siebie, to, co mogą, czyli swoją prace i umiejętności – mogą zrobić hydraulikę, stolarkę, pomóc tak, jak potrafią. Remonty pokoi dziecięcych zmieniają tez całe rodziny,  pomagają np. rodzicom wyrwać się z marazmu. Kontrast nowego, wyremontowanego pokoju i często łazienki, które tez zaczęliśmy powoduje, że zaczyna się porządkowanie nie tylko reszty domu, ale także ich całego świata. Może nie wyrwiemy tych dzieci od razu z biedy, może nie spowodujemy, że ich ojciec z dnia na dzień przestanie pić, ale na pewno dajemy im nadzieję i impuls do aktywności i zmian. 

Taki dom, jaki pomagacie „zbudować” i związane z nim poczucie bezpieczeństwa okazuje się też mieć dla dzieciaków wymierne efekty. Ogromna część z nich znacznie poprawia swoje wyniki w nauce.  Ale przecież na tym nie koniec. Czy wiecie, co dzieje się po takiej przemianie?

Po przeprowadzonych remontach widzimy, jak te dzieci zaczynają się uśmiechać, jak głaszczą nową pościel, jak z czułością podchodzą do nowych sprzętów i mebli, jak dbają o porządek, o swoje rzeczy. Zobaczyłyśmy jak się zmieniają, jak o wiele łatwiej socjalizują się, przestają się wstydzić, chować. Mamy już wiele przykładów naszych podopiecznych, którzy znacznie poprawili swoje wyniki w nauce, dziś już wiemy, że część z nich poszła na studia. To po prostu działa. Zobaczyłyśmy, że te dzieci zaczynają chcieć.

  

Opowiem ci jeszcze jedną historię. Pamiętasz, mówiłam o ojcu siedmiorga dzieci Panu Piotrze, jego żona zmarła na raka, on został sam. Po skończonym remoncie jego córki przeczytały na naszym Facebooku, że kolejna dziewczynka marzyła o telefonie komórkowym, na który zbierała całe wakacje, zrywając jagody i sprzedając je, ale na koniec postanowiła wydać zarobione pieniądze na owieczki. Nasze małe bohaterki poszły do lombardu, zastawiły podarowany im tablet i kupiły za to telefon dla tej dziewczynki. Znowu opisałyśmy tą historie i znowu nie minął tydzień, jak zgłosił się do nas pan, który wykupił w lombardzie tablet i oddał je córkom Pana Piotra… Wzruszam się za każdym razem, jak przypominam sobie te dziewczynki i tą historię…

Pamiętam też opowieść o tym, jak na sytuację dzieci, którym pomagacie zareagował – wówczas jako dziecko – twój syn. To, co się wtedy wydarzyło w jakimś sensie świadczy o tym, że dobro, że wrażliwość jest w człowieku, a jednocześnie, że uwrażliwianie na drugich jest bardzo ważnym elementem budowania naszej świadomości, etyki. Opowiesz?

Przed jednym z pierwszych remontów zabrałam mojego siedmioletniego wtedy Kubę ze sobą na naszą wizję lokalną. Żeby zobaczył, jak żyją inne dzieci w jego wieku, ale nie najbliżsi koledzy z prywatnej szkoły, ale dalsi, jednak nadal, sąsiedzi. I wiesz, co się stało? Kiedy wróciliśmy do domu, zniknął w swoim pokoju. Pojawił się po dłuższej chwili z siatką pełną swoich ukochanych ludzików Lego i powiedział: „Mamo, jak zrobisz kolejną aukcję charytatywną, to sprzedaj je proszę, a za te pieniądze, kup tej dziewczynce nowe łóżko i kolorowa pościel”. A teraz, kiedy już jest młodym nastolatkiem, dalej mnie zaskakuje. Zorganizował w swojej klasie zbiórkę prezentów dla jednego z naszych podopiecznych na Mikołaja, a w następnym roku z całą klasą ruszyli na oddział dziecięcy jednego z krakowskich szpitali i w mikołajowych czapkach rozdawali małym pacjentom zebrane przez siebie wcześniej książki, gry, słodycze. Małe gesty, a jak cenne. W ogóle dzieciaki kochają pomagać, trzeba im tylko pokazać, jak bardzo jest to proste i potrzebne. Trzeba ich uczyć od najmłodszych lat, jaką wartość ma współpraca, dyskusja, wymiana poglądów, uznawanie racji innych i brak strachu przed innością. Jak ważne jest szersze spojrzenie, poza swój kawałek podłogi.  

Takie dobre przykłady, dobre praktyki „idą dalej”. Zarażają dobrem, uczą, nawet te najdrobniejsze. Bo każda lawina zaczyna się przecież od pierwszego ruchu. Patrząc na skalę działań Pięknych Aniołów… to już prawdziwa lawina. Powiedz, która przemiana była dla ciebie najważniejsza? I jakie są jej długofalowe efekty?

Moja ulubiona i najbardziej spektakularna akcja Aniołów to budowa zamku dla czterech Księżniczek i ich wspaniałej babci w Lelowie. Zaczęło się niezwykle. Do Stowarzyszenia zadzwoniła Sędzia Sądu Rodzinnego z prośbą o pomoc. Nie chciała wydać decyzji o rozdzieleniu czterech małych sióstr i oddaniu ich do domów dziecka. Władza rodzicielska rodziców została ograniczona przez sąd, a jedynym wyjściem, aby ich nie rozdzielać, było przekazanie opieki nad nimi ich babci. Niestety, było to niemożliwe, gdyż nie była ona w stanie zapewnić dziewczynkom odpowiednich warunków lokalowych. Dom babci został zalany podczas powodzi, woda naruszyła nawet fundamenty. Sąd dał jej dwa miesiące na wyremontowanie zniszczonego domu, jeśli nie zdąży, to dziewczynki trafią do rodzin zastępczych. I tutaj zaczęła się walka z czasem. W ciągu kilku dni, dzięki wsparciu mediów, na konto Stowarzyszenia wpłynęło od ludzi ponad 100 tysięcy złotych! To było coś niesamowitego. Zaangażowaliśmy w pomoc wszystkich. Mój Tata – budowlaniec, inspektor nadzoru – namówił swoich przyjaciół architektów do pomocy. W ciągu kilku dni zaprojektowali nowy dom, który przy ogromnym wsparciu lokalnej społeczności i urzędników, stanął kilka tygodni później i został w całości wyposażony, tak, aby mogły w nim zamieszkać wnuczki z babcią. Zdążyliśmy, wygraliśmy z czasem i z systemem. W tej opowieści mamy więc wszystko – dobrych urzędników, współpracę ludzi na poziomie lokalnym, ogromną mobilizację wśród ludzi z całej Polski do zbiórki pieniędzy. A jakby tego było mało, na koniec mieliśmy jeszcze dodatkowy happy end – mama dziewczynek pod wpływem tych wydarzeń przestała nadużywać alkoholu, znalazła pracę, a dzieci odzyskały rodzinę. No i jak tu się nie wzruszać?

No nie da się. I… gdzieś za tym wszystkim jest trudne pytanie o to, co jest takiego w człowieku, że pewnego dnia, dostrzegając innego czuje odpowiedzialność i zaczyna nieść pomoc? Zupełnie bezinteresownie.

Wrócę do tego, co powiedziałam na początku, kiedy mówiłam o naszym Liceum. Myślę, że przyszedł w życiu taki moment, kiedy poczułam, że dużo już wzięłam od życia, że miałam to szczęście urodzić się w rodzinie, w której edukacja miała zasadnicze znaczenie, w rodzinie o absolutnie przeciętnym jak na tamte czasy statusie materialnym, ale która zapewniła mi właściwy start, wsparcie i warunki do tego, aby zrealizować każde marzenie i cel. Ten moment kiedy poczułam, że mi się w jakiś sposób udało, że mam naprawdę fajne życie, rodzinę, firmę i że teraz czas zacząć oddawać, dzielić się. To jest bardzo fajny moment, kiedy przestajesz żyć tylko dla siebie, gonić za samorozwojem, nowym samochodem, większym domem, czy kolejną wycieczką na koniec świata, a zaczynasz rozglądać się wokół i dostrzegać inne wartości, innych ludzi i ich prawdziwe potrzeby. Kiedy nie spędzasz czasu na nieustającym marudzeniu, nudzie i na pseudo-rozwoju, tylko bierzesz się do roboty, zakasujesz rękawy i realnie pomagasz, tworząc coś trwałego, konstruktywnego i namacalnego. To daje siłę i chęć do dalszej pracy i zmieniania małej, otaczającej mnie rzeczywistości, nawet tylko na szczeblu lokalnym. „Życie nie po to tylko jest by trwać, ani nie po to by bezczynnie trwać”. Proste w sumie, chociaż jakbyśmy bardziej w to uwierzyli, to byłoby jeszcze piękniej dookoła… 

Jak wiesz w tym roku odszedł nagle nasz wspólny kolega, a mój bardzo bliski przyjaciel, wybitny samorządowiec wójt małopolskiej gminy Czernichów, Szymon Łytek. To on na każdym kroku pokazywał mi, jak bardzo sprawczym może być jeden człowiek, kiedy tylko jest zdeterminowany i chce dokonywać zmian. Jak wiele może osiągnąć dla swojej społeczności na szczeblu lokalnym, jak bardzo może zmienić otaczająca go rzeczywistość, a być przy tym bardzo pozytywnym, zawsze uśmiechniętym i po prostu dobrym człowiekiem. I jak bardzo ludzie mogą kochać takiego polityka (chociaż wiem, że to brzmi jak niezły oksymoron). Kiedy umie on zarazić innych swoimi ideami, przekonać ich, nie siłą, nie polaryzacją i mową nienawiści, tylko wspólną pracą, dyskusją, wymianą poglądów, zaangażowaniem i dobrym, pozytywnym przykładem. Taka właśnie moim zdaniem jest idea, która przyświeca naszemu Stowarzyszeniu, taka jest Kasia, która nim zarządza i po trosze ja też staram się taka być. A jak nam to wychodzi, to już ocenią inni.

Kilkanaście miesięcy temu zostałam zaproszona do przyłączenia się do stworzonego przez prof. Jerzego Hausnera ruchu ekonomii wartości Open Eyes Economy on Tour. Podczas kolejnych spotkań próbujemy odpowiedzieć na stawiane przez Profesora pytania, jak przejść od oportunistycznej do relacyjnej gry ekonomicznej? Jak budować archipelagi rozwoju? Pan Profesor mówi obrazowo – era jednorożców się skończyła. Teraz jest czas zebr. Bo zebry to zwierzęta stadne, które budują swoje powodzenie nie na wielkości i sile pojedynczego osobnika, ale na partnerstwie i współtworzeniu wartości. Dla zebr nie wynik finansowy jest najważniejszy, ale produktywność. Wśród jednorożców najważniejsze jest „tu i teraz”, liczy się wyłącznie interes własny i doraźna korzyść, a regułą jest przerzucanie ryzyka na innych i przechwytywanie nienależnych korzyści. Zebry grają relacyjnie i współpracują, najważniejszy jest rozwój rozumiany jako upodmiotowienie. Jednorożce już były, wszystkie te Google, Facebooki, Amazony, może czas, żeby znowu zawisły na ścianach galerii i pozostały tylko snem małych dziewczynek i chłopców. Zebry bardziej do mnie przemawiają. 

Do mnie też. I chyba właśnie według takich zasad „grają” i Anioły. Relacja, współpraca, uprzedmiotowienie. To wszystko obecne jest  waszych projektach. Na dodatek to już nie tylko Słoneczny Pokój, ale i inne projekty oraz inne przemiany. Co jeszcze robicie? Jak i gdzie działacie?

W ramach wszystkich naszych akcji i działań udzieliliśmy doraźnej pomocy ponad 4000 dzieciom z całej Polski. Remontując pokoje, zwróciliśmy np. uwagę na jeszcze inny, ważny problem. W tych domach często brakuje podstawowych środków czystości, takich jak mydło czy szampon. Dzieci nie mają szczoteczek do zębów ani pasty. Za ręczniki służą stare pocięte prześcieradła. I tak powstała ogólnopolska akcja zbiórki środków czystości pod nazwą „Czysty Aniołek”. Nasza kolejna akcja „Anielski Mikołaj” jest szczególna, bo odbywa się pod hasłem: „Winy rodziców, nie piętnują dzieci”. Skierowaliśmy ją do tych dzieci, których rodzic jest osadzony w więzieniu. W akcji przyświecała nam refleksja, że dzieci osób pozbawionych wolności znajdują się w szczególnie trudnej sytuacji, nie tylko ze względu na rozdzielenie z rodzicem, ale i na fakt narażenia go niestety na negatywne konsekwencje społeczne, takie jak ostracyzm i stygmatyzację ze strony środowiska. We współpracy z kierownictwem aresztów śledczych m in. w Krakowie, w Jastrzębiu Zdroju oraz Raciborzu stworzyliśmy listę dzieci osadzonych. Przy wyborze zwracaliśmy uwagą na to, czy rodzic utrzymuje z dzieckiem kontakty, a jego proces resocjalizacji przebiega w sposób prawidłowy. W naszą mikołajkową akcję angażujemy osadzonych rodziców, którzy z chęcią przygotowują występy dla swoich pociech. Przez takie działania dajemy osadzonym szansę na drobne chwile radości i wspieramy ich w wzmacnianiu postaw rodzicielskich.

Mojemu sercu szczególnie bliskie są akcje związane z edukacją. Kilka lat temu, pracując jeszcze wtedy w jednym z polskich klubów piłkarskich, dzięki wsparciu wspaniałej kobiety Karoliny Hytrek Prosieckiej (wtedy dyrektor PR Ekstraklasy) udało mi się zaangażować w akcję środowisko piłkarskie. „Anioły idą do szkoły z Ekstraklasą”, czyli zbiórka artykułów szkolnych odbywała się na terenie stadionów Ekstraklasy. W 2017 nasza akcja objęła wszystkie kluby Ekstraklasy i miała zasięg ogólnopolski. Dzięki tak dużemu wsparciu, pomoc otrzymały dzieci z całego kraju. 

Ostatnio, podczas lockdown namówiłam kilka zaprzyjaźnionych firm do przekazania dzieciom z podkrakowskich i śląskich gmin laptopów, aby umożliwić im zdalną naukę. Wiele dzieci z wielodzietnych rodzin na wsiach i w małych miasteczkach przez pierwsze tygodnie po zamknięciu szkół nie była w stanie brać udziału w lekcjach. Jedynym miejscem, gdzie do tej pory mieli dostęp do internetu i komputera to były świetlice szkolne lub środowiskowe. Po ich zamknięciu, ich jedynym oknem na świat, niestety często zupełnie nieprzydatnym i mało wartościowym, stałą się telewizja. A kontakt ze szkołą polegał na tym, że nauczyciel rano zostawiał na płocie kilka kartek ze skserowanymi stronami lub wysyłał zadania smsem, z którymi dzieci miały sobie jakoś same poradzić. Możesz sobie wyobrazić, jak bardzo „produktywny i efektywny” był to czas…

Kto was wspiera? Bo przecież nie jest tak, że wyciągacie pieniądze z własnych kieszeni i robicie magię w całej Polsce? Są Skrzydła Miłości, ale też inne formy wsparcia Stowarzyszenia…

Mamy to szczęście, że na naszej drodze stanęło wiele ludzi o wielkich sercach. W ogóle ja uważam, że Polacy bardzo lubią pomagać, niekoniecznie tylko od święta i formie noworocznego zrywu raz do roku. To nie tak. Jest kilka firm, które są z nami od początku istnienia Stowarzyszenia. Najlepszym przykładem jest Lilou i zaprojektowana dla nas zawieszka Skrzydło Miłości. Od kilku lat 30 złotych z każdej sprzedanej zawieszki trafia na nasze konto, a wraz z nimi już ponad 48 zrealizowanych remontów! Są też wspaniałe firmy Castorama i Meblik, które wielokrotnie przekazały nam materiały budowlane, czy meble, a także inne, które regularnie organizują zbiórki i akcje wśród pracowników. Pieniądze można zbierać na weselach, czterdziestkach… Sama miałam wielką przyjemność, kiedy rok temu na mojej czterdziestce przy wejściu stanęła Anielska Puszka, a za zebrane pieniądze udało się wyremontować dwa wspaniałe pokoje. 

To z czym borykamy się na co dzień, to jednak najczęściej brak rąk do codziennej pracy, do wyszukiwania sponsorów, a także brak specjalistów do remontów, którzy chcieliby pracować jako wolontariusze. Niestety nadal jesteśmy bardzo małym stowarzyszeniem, wszystkie pracujemy właściwie za darmo, a całość zebranych środków przekazujemy na pomoc naszym podopiecznym. Niemal od początku remonty robią więźniowie oraz wychowankowie domów poprawczych. Okazało się, że panowie bardzo chętnie pomagają i często widząc, w jakich warunkach mieszkają dzieciaki, mówią, że one mają gorzej niż oni w celi. A kilku z ich wróciło do nas po zakończonych wyrokach i zaoferowało swoją pomoc. Tak chyba powinna wyglądać prawdziwa resocjalizacja?

Dobro się niesie… Jak dziś zarażać dobrem? 

Być prawdziwym w tym, co się robi. Lubić to i robić to z pasją. Pokazywać, że w pomaganiu nie chodzi tylko o dzielenie się pieniędzmi, ale o działania edukacyjne, organizacyjne, dzielenie się swoimi umiejętnościami,  pracą, czasem, tym, co masz w danych chwili do zaoferowania. Mnie bardzo pociąga aktualnie idea wolontariatu kompetencji, czyli namówienie lokalnych liderów, ludzi biznesu do zaangażowania swojego doświadczenia, wiedzy i pasji i skierowanie tych kompetencji w stronę młodego pokolenia. Im bardziej będziemy nastawieni na współdziałanie, tym bardziej będziemy korzystać ze zbiorowej wiedzy i kompetencji rozproszonych w społeczeństwie. Tu znowu nawiążę do Profesora Hausnera, który zauważył, ze obecnie w cyfrowym świecie wszyscy uczą się od wszystkich, a wiedza powinna być wspólna. Firma, organizacja staje się fabryką wiedzy, ale i jednocześnie rodzajem dobrowolnej i autentycznej wspólnoty, w której dominują relacje osobowe. Może w dalszym ciągu, to tylko marzenie, ale skoro my uczymy marzyć dzieci, to ja też cieszę się, że ktoś inny, starszy i mądrzejszy przywraca moje marzenia o lepszym świecie.  

Zajęcia dodatkowe redukują nauczyciela przedszkolnego do opiekunki :)

Zajęcia dodatkowe redukują nauczyciela przedszkolnego do opiekunki, a już na tym etapie powinien służyć jako wzór człowieka wszechstronnego

Nie wiem, czy Wy też to obserwujecie, ale zauważam, że przedszkola coraz częściej poprzez ofertę edukacyjną skierowaną do rodziców zapośredniczają między rodzicami a instruktorami rozmaitych zajęć, które są oczywiście dodatkowe i oczywiście płatne. Natychmiast nasuwa się pytanie: To co umieją nauczycielki przedszkolne i po co one tam są? Oczywiście jakaś część z nich potrafi nauczyć wielu rzeczy, m.in. tańczyć w rytmie, śpiewać, malować, rysować, grać w piłkę, a nie tylko zapewnić opiekę z pakietem higienicznym włącznie. Jednak coraz częściej dzieje się tak, że albo sami nauczyciele przedszkolni nie są wszechstronnie uzdolnieni – co jest w ogóle jakimś ogólnym trendem – albo przedszkola same redukują rolę przedszkolanki do kogoś, kto pełni funkcję głównie opiekunki. Owa redukcja odbywa się także przez samych rodziców, którzy chętnie wyślą swoje dziecko na dodatkowe zajęcia i chętnie też za to zapłacą.

Tymczasem jest taki kierunek, jak pedagogika wczesnoszkolna, np. na Uniwersytecie Warszawskim na Wydziale Pedagogicznym przy ul. Mokotowskiej w Warszawie, przy Pl. Zbawiciela. Oprócz zajęć m.in. z filozofii, propedeutyki, andragogiki, antropologii, socjologii, etyki, psychologii, w tym klinicznej, teorii i historii wychowania, biomedycyny, pedagogiki międzykulturowej i dydaktyki, są także zajęcia z edukacji sportowej, matematycznej, przyrodniczej, muzycznej, plastycznej czy językowej. Zajęć od groma i ciut ciut. Ktoś po takich studiach ma duże pojęcie o tym, czym jest ideał, czym jest wychowanie i edukacja, i ma rozwinięte kompetencje m.in. w kierunku nauczyciela przedszkolnego i wczesnoszkolnego. Ktoś, kto nie skończył takich studiów aż takiego pojęcia i kompetencji nie ma. Chyba że jest bardzo refleksyjny i ma ogromne doświadczenie w pracy z małymi dziećmi i jakąś z tego mądrość posiadł/a. Lecz coraz częściej jest tak, że nie ma ani wykształcenia kierunkowego, ani doświadczenia. A bywa, że i pasji, i namysłu brak.

Od jakiegoś momentu gubimy ideał człowieka wszechstronnego. Nie wiem, czy stało się to wtedy, gdy specjalizacja zaczęła królować, a nie wszechstronność, gdy zaczęły królować punkty, a nie wrażliwość, faktyczna wiedza i umiejętności; czy może wynika to ze zmian technologicznych i w sposobie, w jaki nabywa się wiedzę; a może wynika to z orientacji na zysku, mającej przecież miejsce na masową skalę? A może dlatego, że przez to wszystko razem – i coś jeszcze – tracimy z horyzontu ideał wszechstronności, czyli taki wzorzec, do którego warto dążyć. A straciliśmy ten ideał, bo straciliśmy wiarę w ideały dotyczące człowieka. Mówimy wiele o ekologii i o tolerancji, o konstytucji i sprawiedliwości, ale czy w tym wszystkim mówimy o człowieku i czy patrzymy przez człowieka? Czy mówimy o ideale człowieka i człowieczeństwa, czy dziś jest nam to wszystko jedno?

Wracając do oferty edukacyjnej przedszkoli i szkół życzyłabym sobie, by nauczyciele przedszkolni umieli nauczyć dzieci malować, rysować, gimnastykować się, grać w piłkę, tańczyć w rytmie i śpiewać. By nie trzeba było angażować jakichś dodatkowych instruktorów do tych zajęć i płacić za nie. By prestiż przedszkola nie opierał się na tym, ile zajęć dodatkowych i płatnych placówka oferuje, tylko na kadrze wspaniałych nauczycieli.

Którzy są dobrze opłacani. I tu – ktoś powie – leży pies pogrzebany. Niska płaca, słaba praca. Ale moim zdaniem to jest sprzężenie zwrotne. Wspaniali, wszechstronni nauczyciele powinni domagać się większych pensji, a społeczeństwo powinno ich w tym wspierać. Należy tez wymagać większego poziomu nauczycieli, ale jednocześnie należy ich wspierać w dążeniach do lepszych zarobków, np. podczas strajków czy debat politycznych. Gdy słyszę, że ktoś wklepuje dane do Excela i do tego jest bez żadnego wykształcenia, a zarabia 3-4 tysiące miesięcznie, to myślę sobie, że chyba coś tu jest głęboko nie tak. Gdy słyszę, że kolejny programista, który wytwarza kolejne ułatwienia dla wytworzenia kolejnego człowieka jednowymiarowego, zarabia 20 tysi na miesiąc, to myślę sobie, że coś tu się chyba spierdoliło. Że to jest po prostu niemoralne, by w tej sytuacji zarobki nauczycieli były tak żenująco niskie.

Ok, szkoła wymaga zmian – to nie ulega wątpliwościom. Jeśli chcemy wspierać nauczycieli, to warto też wiedzieć jaką chcemy wspierać szkołę. Ale szkoła wymaga zmian dokonanych przez ludzi, którzy się na tym znają (np. skończyli wymienione przeze mnie wyżej studia kierunkowe), a nie przez całe społeczeństwo. Gdy pomyślę o tym, że kolejni wyprodukowani przez system administratorzy, programiści, bankierzy czy marketingowcy mieliby wpływać na kształt szkoły, to aż się wzdrygam. Choć w jakimś sensie to już się dzieje. Choćby poprzez społeczną akceptację diametralnych różnic w płacach między zawodami skrojonymi pod produkt, a tymi zawodami, które są naprawdę skoncentrowane na człowieku.

Mam głębokie przekonanie, że warto wrócić do namysłu nad tym, czym jest ideał człowieka, a także skierować nasze wspólne i indywidualne działania w stronę wykształcenia człowieka wszechstronnego. Szczególnie dziś – w dobie zajeżdzającej nas technologii i polaryzacji w społeczeństwach – potrzebujemy tego jeszcze bardziej.

Człowiek „panem przyrody”? – z prof. Andrzejem Elżanowskim rozmawia Marcin Łubiński :)

Marcin Łubiński: Człowiek nazywa się „panem przyrody”, wielu przedstawicieli naszego gatunku sądzi, że poprzez lata ewolucji staliśmy się najdoskonalszym ze zwierząt – niektórzy obrażają się nawet za porównanie człowieka do zwierzęcia. Czy słusznie? Niektóre małpy człekokształtne potrafią opanować język migowy, słonie potrafią zasłaniać źródła wody przed innymi zwierzętami, by nie wypiły im wody, niektóre ptaki i ssaki używają narzędzi by wyciągać insekty z gniazd. Co tak naprawdę nas różni?

Prof. Andrzej Elżanowski: Wyróżnia nas skuteczne stosowanie liniowego myślenia przyczynowego, które w połączeniu z werbalnym przekazem zapewnia ludzkim grupom sprawczość generującą cywilizację z jej wszystkimi skutkami dla planety i biosfery ujmowanymi pod hasłem antropocenu. Przeciętnie inteligentnym ludziom (co nie znaczy wszystkim uznawanym za psychiatrycznie normalnych) myślenie to wystarcza (w miarę dostępnej wiedzy) do dobierania odpowiednich środków do osiągnięcia celów, tak jak szympansom i krukowatym do zrobienia narzędzia w celu wydobycia owadów, tylko w bardziej złożonych kontekstach. Przewaga istot z gatunku Homo sapiens nad istotami z dwóch gatunków rodzaju Pan (bonobo i szympansy) polega głównie na tym, że dzięki mowie ludzkie grupy kumulują wynalazki dokonywane przez elitę najlepszych. Przewaga ta może być tylko sprawą stopnia, zwłaszcza że rozrzut ludzkiej inteligencji jest ogromny (częściowo w wyniku osłabienia działania doboru naturalnego), ale przewaga ludzi jako zbiorowości jest oczywista: ludzie stworzyli cywilizację czyli w ontologii Karla Poppera świat III. 

To, co nie tylko nie jest oczywiste, ale jawnie fałszywe, to wnioskowanie z tej przewagi o prawie do eksploatowania wszystkich innych i całego świata we własnym interesie. Przekonanie o takim prawie jest często popełnianym (zwłaszcza przez biologów) banalnym błędem wnioskowania o tym, co być powinno, z tego co jest. Logiczna dyskusja z nielogicznymi twierdzeniami jest trudna, więc takich zwykle zadowolonych z siebie mądrali-naukowców należy zapytać, czy wobec tego gotowi są poddać się bolesnym, śmiertelnym eksperymentom, jeżeli na Ziemię przybędą kosmici o znacznie wyższym poziomie inteligencji i cywilizacji (których pomysłowa grupa filozofów nazwała superionami). 

Wiele osób usprawiedliwiając człowieka powołuje się na to, że „zwierzęta nie myślą”, czy wręcz „nie czują” – jak wygląda ten proces u zwierząt? Czy aż tak się od nich różnimy? A może jednak mamy więcej wspólnego niż chcielibyśmy przyznać? Są udokumentowane przypadki tego, że zwierzęta ratowały człowieka – a więc przedstawiciela innego gatunku. Zdawać się może, że nieraz posiadają więcej empatii od nas.

Jak to uzmysłowiła światu w 2012 r. Deklaracja z Cambdridge o świadomości, nie ma wątpliwości co do umysłowości, a zatem podmiotowości ssaków i ptaków, a więc, tragicznie, właśnie tych, które ludzie masowo i bezwzględnie eksploatują. Ale w obecnym naukowym rozumieniu zwierząt jako Metazoa (czy Animalia przy włączeniu niektórych jednokomórkowców) należy do nich dużo organizmów, które na pewno nie myślą, bo nie mają czym, np. parzydełkowce (stułbie, meduzy i korale) mające tylko rozproszone sieci neuronów. U większość typów (phyla) składających się na Metazoa zwoje głowowe (nazywane mózgiem) włączają tylko odpowiednie, czasem bardzo złożone odruchy. Według obecnej wiedzy myślenie, a więc umysł, powstało ewolucyjnie na pewno tylko u kręgowców, zapewne u głowonogów (wśród mięczaków) oraz być może u niektórych stawonogów (zwłaszcza skorupiaków). Zatem obecne naukowe pojęcie zwierząt nie ma sensu jako kategoria etyczna i fatalnie obciąża stosunek ludzi do ssaków, ptaków i innych podmiotów pozaludzkich, bo jako zwierzęta wpadają one do samej kategorii co stułbie, tasiemce czy komary. Pilnie potrzebny jest nowy aparat pojęciowy i nowy język do wypracowania rozumnego i etycznego stosunku do świata i innych organizmów. Punktem wyjścia powinna być ontologia stworzona wspólnie przez Karla Poppera i wybitnego neurobiologa noblisty Johna Eccles’a (odkrywcy synapsy), która przeprowadza fundamentalny podział na „świat 1”, przedmiotów zarówno żywych, jak i nieożywionych i na „świat 2”, podmiotów, do którego należy świadomość (niektórych) zwierząt i ludzi. Niestety ontologia ta została zignorowana w wyniku biologicznej ignorancji filozofów i filozoficznej (etycznej) ignorancji biologów. A przecież podział na życie przedmiotowe i podmiotowe wyznacza domenę zastosowań etyki i powinien stać się fundamentem bioetyki.

To, co łączy nas najsilniej z innymi myślącymi zwierzętami i co ma bezpośrednie znacznie etyczne, to negatywne i pozytywne doznania, generowane przez te same (homologiczne) skupienia neuronów (tzw. jądra) w mózgu, ujmowane łącznie pod nazwami układu limbicznego i układu nagrody. W odróżnieniu od części odpowiedzialnych za funkcje czysto poznawcze, układy te są bardzo konserwatywne – znany neurobiolog Kent C. Berridge zauważył, że nie widzi jakościowej różnicy między szczegółowo poznanymi substratami doznań szczurów i ludzi. Wspólne doznania przekładają się na wspólne potrzeby, a wspólne potrzeby na wspólne wartości. Większość potrzeb w piramidzie Maslowa (łącznie z potrzebą bezpieczeństwa) dzielimy ze wszystkimi ssakami i ptakami, a tylko te szczytowe (samorealizacja etc.) są ograniczone są do podmiotów osobowych, do których należą szympansy oraz delfiny, słonie i niektóre ptaki (zwłaszcza krukowate).

Mózgowe generatory doznań mogą również reagować na doznania innych osobników powodując współodczuwanie, co w psychologii opisywane jest jako empatia, a przynajmniej jej kluczowy element. Niektóre niektóre ssaki, szczególnie słonie i niektóre walenie, mają wysoko rozwiniętą empatię. Pomagają sobie nawzajem, a nawet osobnikom innego gatunku. Były przypadki, gdy słonie wyciągały z bagna młodego nosorożca. Z pomocy innym gatunkom – choćby ludziom – znane są delfiny. Natomiast u większości naczelnych empatia jest słabo rozwinięta. Pojawia się dopiero u człowiekowatych, ale działa tylko w obrębie własnej grupy – wojny między grupami szympansów są równie bezwzględne jak między Tutsi i Hutu i nie ma empatii dla zabijanych do zjedzenia gerez albo nadziewanych na ostre patyki galago. Wygląda na to świat, że byłby dużo lepszy gdyby cywilizację stworzyły delfiny lub słonie.

Wysoko rozwinięta empatia działa również u szczurów, ale – tak jak u hominidów – tylko w obrębie własnej grupy: w układzie eksperymentalnym szczury otwierały pudełka, w których uwięzieni byli ich towarzysze, a jeżeli w jednym pudełku był szczur, a w drugim czekolada, to otwierały obydwa pudełka i dzieliły się czekoladą. U myszy stwierdzono, że obserwacja towarzyszy (ale nie obcych myszy) w bólu uwrażliwia obserwatorów na ból. Zdawałoby się, że odkrycia te powinny przyczynić się do lepszej ochrony zwierząt eksperymentalnych, ale jeżeli ktoś się spodziewał ze tzw. biomedyczna społeczność się tym przejęła i samoograniczyła, to znaczy, że nie zna norm moralnych reakcji naszego gatunku.

Może się zdawać, że „najlepiej rozwinięty gatunek” będzie lepiej dbał o swoich braci mniejszych oraz o planetę. Jednak wciąż dopuszczamy się nieuzasadnionego mordu na innych gatunkach, czy wręcz hodujemy je na rzeź (zazwyczaj w skandalicznych warunkach). Co pańskim zdaniem za to odpowiada? Czy przez tysiąclecia zatraciliśmy wrażliwość? 

Zdawać się tak może i powinno osobie zdolnej do refleksji etycznej, ale większość ludzi jest do tego niezdolna i przyjmuje mniej lub bardziej bezkrytycznie zastaną moralność. Wykazały to badania (ostatnio głównie Johna C. Gibbsa i współautorów) rozwoju moralnego ludzi w najróżniejszych społecznościach miejskich i wiejskich, potwierdzające długo ignorowane (jako niepoprawne politycznie) badania Lawrence Kohlberga. A w tradycyjnej moralności zwierzęta są po to, żeby je eksploatować – polski Kościół pilnuje tego zła z szatańską zajadłością, ostatnio może nawet bardziej niż tzw. moralności seksualnej (może dlatego, że wielu księży kompensuje brak normalnego seksu zabijaniem zwierząt na polowaniach, czyli „orgazmem przy strzale”).

Wrażliwości nie zatraciliśmy, bo jej nigdy w skali gatunku nie mieliśmy. Wywodzimy się od okrutnych małp, jakimi byli 5-6 mln lat temu ostatni wspólni przodkowie rodzajów Homo i Pan. Potwierdza to rozpowszechnienie okrucieństwa (rozumianego jako czerpanie przyjemności z zadawania cierpienia) zarówno wśród szympansów, jak i ludzi obojga płci i każdego wieku, a więc od dzieci począwszy. Najprawdopodobniej pierwotną funkcją okrucieństwa (wyjaśniającą jego powstanie) było wzmocnienie motywacji do polowania i zabijania zdobyczy. Przed wynalezieniem broni palnej do unieruchomienia i zabicia zwierząt niezbędne były okrutne podstępy, jak podcinanie ścięgien tylnych nóg słoni, chwytanie w doły, które jest do tej pory stosowane w Afryce, czy paraliżowanie zatrutymi strzałami, które dotąd prowadzi do spustoszenia w lasach Amazonii. Brutalne dobijanie ofiar, zwłaszcza dużych jak słonie, hipopotamy czy bawoły, powoduje wielkie podniecenie (opisywane jako „pain-blood-death complex”) i jest okazją do gratisowego znęcania się w postaci odcinania uszu, warg i genitaliów. 

Odkąd sięgają zapisy historyczne, wrażliwość na los zwierząt co najwyżej zdarzała się wśród intelektualnych elit (Grecji i Rzymu) oraz wśród najbardziej empatycznych kobiet, wysyłanych właśnie za to na stosy przez obżerających się mięsem inkwizytorów. Okrucieństwo związane z obżarstwem doprowadziło w VII-VIII w n.e. do udomowienia królików przez mnichów, którzy w czasie postu objadali się płodami i noworodkami króliczymi i w tym celu zabijali i rozcinali ciężarne samice.

Polscy myśliwi powołują się wciąż na „tradycję”, uznają za swojego patrona św. Huberta, który był myśliwym, jednak jak wiemy, po objawieniu porzucił ten proceder i nigdy nie zabił już żadnej istoty. Czy jako etyk sądzi pan, że religia czy kultura mogą służyć usprawiedliwianiu zabijania niewinnych istot? 

To, że organizacja dedykowana zabawie w zabijanie przywłaszcza sobie jakiegoś świętego do symbolicznej poprawy wizerunku, jest zrozumiałe i – jak widać – politycznie skuteczne. Po upadku PZPR organizacja potrzebowała nowego politycznego wsparcia i znalazła je w Kościele. Natomiast to, że zarówno katoliccy jak i protestanccy duchowni polują, jest kompromitacją etyki chrześcijańskiej, w której wartości mają pochodzić od Boga i nie przedostają się „poniżej” poziomu człowieka, przez co etyka chrześcijańska najwyraźniej nie może uznać samoistnej (immanentnej) wartości życia i (negatywnej) wartości cierpienia zwierząt. Nawet skądinąd postępowy papież Franciszek, który w Krakowie w 2016 r. przewodniczył Światowym Dniom Młodzieży poświęconym cierpieniu i miłosierdziu, nie zająknął się o morzu cierpienia zwierząt, a przecież takie jedno papieskie słowo uczyniłoby morze dobra! Oczywiście red. Hołownia i inni wrażliwi ludzie, którzy jakimś sposobem łączą dobroć z wiarą w przyjmującego krwawe ofiary wspólnego Boga ze Starego Testamentu, zapewne powiedzą, że ich etyka chrześcijańska szanuje zwierzęta. Tylko że etyka religijna powinna być oceniana na podstawie jej rzeczywistego działania, a nie osobistych czy elitarnych interpretacji, co najdobitniej pokazuje rozziew między ezoterycznymi interpretacjami a krwawą brutalnością islamu. W samych założeniach komunizmu też nie ma nieszczęść i zbrodni, do których doprowadził.   

Traktując pana pytania dosłownie odpowiadam przekornie, że niestety mogą, skoro usprawiedliwiają. Polujący parafianie czują się moralnie usprawiedliwieni przez polującego proboszcza, bo przecież nie można od każdego wymagać zdolności do samodzielnego etycznego  myślenia – większość ludzi jest do tego po prostu niezdolna. Tym większa jest wina i odpowiedzialność Kościoła za traktowanie zwierząt, zwłaszcza na wsi, i tym pilniejsza potrzeba rozdziału Kościoła od państwa oraz religii od prawa. Najbardziej dramatycznie ta potrzeba zaznaczyła się przy okazji zakazu uboju rytualnego, historycznego triumfu etyki nad zabobonem, zniweczonego przez byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego Andrzeja Rzeplińskiego, który po ogłoszeniu wyroku wygłosił homilię o pierwszeństwie religii nad etyką i dostał za to od Kościoła zasłużoną nagrodę. Przeciwko zakazowi od początku był i jest Jan Krzysztof Ardanowski, obecny minister rolnictwa, bo ubój rytualny należy do porządku biblijnego. Jak widać polskie zacofanie na tle religijnym jest ponadpartyjne.

Jak wiemy, w Polsce nadal dozwolone jest rytualne zabijanie zwierząt – a więc zazwyczaj bez znieczulenia, ogłuszenia, tak by w pełni odczuwały ból. Zdaje się więc, że prawo z jednej strony chroni zwierzęta, a z drugiej dopuszcza ich cierpienie. Skąd bierze się ten paradoks? 

W tym wypadku z przerostu i nadużycia doktryny praw człowieka, które jak wiadomo powstały jako prawa negatywne do niebycia prześladowanym przez opresyjne reżimy. A teraz właśnie te prawa są regularnie przywoływane przez różne grupy interesów dla uzasadnienia znęcania się nad jednostkami z innych gatunków. Nadużycie to uwypukla znaną skądinąd fundamentalną słabość doktryny praw człowieka: oto po mileniach postępu społecznego i moralnego polegającego na likwidowaniu przywilejów nabywanych przez urodzenie, ludzie przyznali sobie przyrodzone prawo do dręczenia nie-ludzi! Parę lat temu biedni, uciemiężeni myśliwi poskarżyli się do Rzecznika Praw Obywatelskich o naruszenie ich praw w związku z zakazem tresowania psów myśliwskich na żywych zwierzętach. Bardzo zawiodłem się na panu Bodnarze, który przekazał to z wnioskiem do Trybunału Konstytucyjnego.

Wszelkie badania (i zdrowy rozsądek) dowodzą, że ubój przez podrzynanie szyi powoduje nieporównanie więcej cierpienia niż prawidłowo przeprowadzony ubój konwencjonalny przy pomocy aparatu bolcowego. Jest to przedśmiertna męczarnia zadawana świadomie przytomnemu zwierzęciu, które zabijamy dla własnych korzyści. Etycznie jest to kwintesencja zła i dlatego jest to co do zasady zabronione przez obowiązujące w Polsce bezpośrednio Rozporządzenie Rady (WE) nr 1099/2009 z dnia 24 września 2009 r. w sprawie ochrony zwierząt podczas ich uśmiercania, które dopuszcza uśmiercanie wyłącznie po uprzednim ogłuszeniu, ale dopuszcza wyjątek „w przypadku zwierząt poddawanych ubojowi według szczególnych metod wymaganych przez obrzędy religijne” respektując „wolność wyznania i prawo do uzewnętrzniania religii lub przekonań poprzez uprawianie kultu, nauczanie, praktykowanie i uczestniczenie w obrzędach, co zapisano w art. 10 Karty praw podstawowych Unii Europejskiej”. Wyjątek ten jest wynikiem lobbowania przez organizacje żydowskie, którzy torują drogę mniej wpływowym uzułmanom (na zasadzie „jak oni mają prawo to dlaczego nie my”). W efekcie w większości krajów UE łącznie z Polską ten „wyjątek” stosowany jest na masową skalę do dochodowego eksportu do Izraela i krajów muzułmańskich. Zakaz podrzynania bez uprzedniego ogłuszenia obecnie obowiązuje tylko w Belgii, Danii, Szwecji, Słowenii a poza UE w Islandii, Norwegii i (od XIX w.) w Szwajcarii. W Finlandii obowiązuje ogłuszenie jednocześnie z podcięciem, a w Austrii, Słowacji, Estonii, Łotwie i Grecji ogłuszenie zaraz podcięciu. W Polsce po 5 latach rządów PiS panuje masowe zarzynanie żywcem bez żadnych ograniczeń, również w klatkach obrotowych uznanych za szczególnie okrutne.

Konflikt interesów widzimy w rolnictwie, z jednej strony resort rolnictwa odpowiada za produkcję, a więc także produkcję zwierzęcą, a z drugiej strony pozwala na okrucieństwo względem zwierząt. 

Tak, ten konflikt interesów jest przekleństwem ochrony zwierząt, która nie będzie działać dopóki nadzór nad Ustawą o ochronie zwierząt nie zostanie wyprowadzony z resortu rolnictwa i powierzony Ministerstwu Spraw Wewnętrznych, czyli resortowi, który był odpowiedzialny za ochronę zwierząt w II RP. Humanitarna ochrona zwierząt dotyczy moralności publicznej, bezpieczeństwa i porządku publicznego, a nie produkcji żywności. 

Często podnoszony przez myśliwych jest konflikt pomiędzy zwierzętami dzikimi a rolnikami, którym niszczą uprawy. Jednak ze statystyk wiemy, że takich przypadków jest bardzo mało, a jednak wciąż priorytetowo „chroniony” jest człowiek. W końcu to my odbieramy im siedliska naturalne zmuszając poniekąd do „podjadania” tego, co znajdą na polach. Jak można rozwiązać ten problem w pańskiej opinii?

Ten problem silniej zaznacza się tylko lokalnie i według mojej wiedzy jest rozdymany przez to, że niektórzy rolnicy wolą kasować odszkodowania niż trudzić się zbiorami upraw i dlatego chętnie oprawiają kukurydzę na polu graniczącym z lasem. Jestem przekonany, że problem ten dotyczący głównie dzików, jest do rozwiązania lub radykalnego złagodzenia. 

Abstrahując od bieżących problemów z ASF, myśliwi nie powinni polować na dziki w lasach, gdzie są one bardzo pożyteczne, lecz systematycznie przepędzać je z pól. Dziki są bardzo inteligentne i szybko nauczyły by się, również międzypokoleniowo przez przewodzące grupom lochy, gdzie jest bezpiecznie, a gdzie nie. Co nie znaczy, że nie weszłyby w kukurydze graniczącą z lasem. Dlatego potrzebna jest też pewna regulacją rozmieszczenia lub grodzenia upraw i wypłacanie odszkodowań pod warunkiem jej przestrzegania.

Jeśli mówimy o rolnictwie – co z dzikami? Władze zdają się nie widzieć, że te zwierzęta stanowią ważne ogniwo w łańcuchu ekosystemu, całą odpowiedzialność za powstanie epidemii ASF zrzuca się na zwierzęta, ministerstwo proponuje masowe odstrzały, mimo iż istnieją dowody na to, że to ludzie niestosujący się do wymogów ministerialnych i podstawowych środków higieny roznosili epidemię po całej Polsce. Niestety zwierzęta wciąż giną, a myśliwi zacierają ręce. Jak można temu przeciwdziałać? 

Nie wiem. Próbowaliśmy wspólnie z ekologami populacji ssaków z Instytutu Biologii Ssaków PAN i dostaliśmy nóż w plecy od Komisji Europejskiej, która zawiesiła etykę i zignorowała naukę na żądanie producentów wieprzowiny. To jest kolejny probierz rzeczywistego statusu zwierząt w UE, która wbrew szczytnym deklaracjom o dobrostanie zwierząt, jako wartości wspólnotowej, dotąd nie zapobiegła piekielnym transportom żywych krów na Bliski Wschód, gdzie po gehennie podróży zwierzęta są żywcem podrzynane, często po brutalnym traktowaniu, związaniu czy podwieszeniu.

Wybijanie dzikich zwierząt dla ochrony hodowli przed patogenami nasila się i będzie coraz częstsze, rolnicy będą domagać się wybicia wszystkiego, co rusza się poza zagrodą, a rządy krajowe (szczególnie obecny rząd polski) są ich politycznymi zakładnikami. Zło produkcji zwierzęcej eskaluje poza hodowle, a wszyscy obywatele UE to ostatecznie współfinansują poprzez podatki, których jakaś część trafia na gigantyczne dopłaty dla rolników. Dlatego wydaje mi się, że pozostaje tylko długofalowe przeciwdziałanie w Parlamencie Europejskim.

Chciałbym zapytać jeszcze o sprawę stada krów z Deszczna.  Jak zakończyła się walka o ich życie? Pierwotnie państwo żądało ich śmierci z powodów zaniedbań właściciela.  Mimo że krowy żyły wolne i szczęśliwe, chciano je uśmiercić w imię zasad i prawa, które nie przewiduje wyjątków. Jak wiem, Polskie Towarzystwo Etyczne pracowało nad tym, aby zapewnić im godne życie. Jak skończyła się sprawa?

Tragicznie dla wielu z nich i smutno dla pozostałych i to mimo niebywałej gotowości (przed wyborami jesienią 2019) do wsparcia ze strony rządu, która nie została wykorzystana, ponieważ stado samowolnie przejęła lokalna awanturnicza grupka (nawet nie zarejestrowana w KRS) nazywająca się Biurem Ochrony Zwierząt, skłócona z większością innych organizacji i ewidentnie nie mająca środków na rozwiązanie tej super-trudnej sprawy. Następnie grupa ta porzuciła stado w stanie zbliżonym do tego, za jaki został skazany jego poprzedni właściciel, ale nadal jej szefowa odmawiała wydania pod opiekę chorych, kulawych krów, a w końcu, również samowolnie, wbrew woli wielu darczyńców, przekazała je ludziom o złej reputacji. W grudniu nowy „opiekun” zorganizował brutalne pędzenie (samochodem!) ciężarnych krów i matek z małymi cielętami i trzymał pomieszane chaotycznie zwierzęta w kojcach. A następnie ich transport, najpierw pod osłoną lubuskiej policji, która chroniła nielegalną akcję również przed Inspekcją Transportu Drogowego (!), a później pod osłoną nocy, kiedy Inspekcja już nie pracuje. Transport ten spowodował tragiczną śmierć wielu zwierząt i stado wylądowało w takich warunkach, że ostatnio nawet Powiatowa Lekarz Weterynarii zawnioskowała o interwencyjny odbiór tych zwierząt. Jako przewodniczący Polskiego Towarzystwa Etycznego złożyłem ostatnio wniosek do Prokuratury Krajowej o objęcie nadzorem dochodzenia, które trwa już bez żadnego skutku od końca 2019 r.

Skompromitował się wójt gminy Deszczno, przynajmniej jeden lokalny weterynarz wystawiający jawnie fałszywe świadectwa, a przede wszystkim lokalny wymiar sprawiedliwości i organy ścigania. Oprócz mało budującego obrazu Polski powiatowej, w tle tej tragedii straszy też obłęd prywatyzacyjny w III RP, obejmujący wyprzedawanie polskiej przyrody – gdyby rezerwat Santockie Zakole, w którym od lat żyło stado i w którym wypas jest pożądany dla zachowania siedlisk ptaków, nie został sprzedany lokalnemu chłopu, to byłaby duża szansa na pozostawienie w nim pod opieką społeczną tego stada – z pożytkiem dla wszystkich. 

Jeśli miałby pan wskazać kierunek, w którym możemy iść, aby lepiej chronić prawa zwierząt i lepiej z nimi koegzystować, co by to było? Czy mogłaby to być lepsza edukacja? Jeśli tak, jak miałaby wyglądać i gdzie powinna się odbywać? 

W teorii oczywiście tak – dzieci w szkołach podstawowych i młodzież w szkołach średnich powinni otrzymywać na lekcjach biologii dobrze już utrwaloną widzę o psychice tzn. zdolnościach poznawczych i doznaniowości i jej mózgowych generatorach u ssaków i ptaków, a na lekcjach etyki o rzeczywistych źródłach wartości podmiotowych i imperatywie ich poszanowania, bo przecież są to nasze wspólne wartości. Brzmi to trochę utopijnie i przynajmniej w polskiej rzeczywistości takie jest, bo w demokracji to ostatecznie społeczeństwo (a nie jak dawniej oświecony monarcha) decyduje o profilu nauczania i treściach programowych poprzez demokratyczny wybór rządu o określonym profilu światopoglądowym. Dlatego apele o edukację (które zresztą kończą dyskusję o większości problemów) wydają mi się raczej oddelegowaniem niż rozwiązaniem problemu, który polega na uzyskaniu dostatecznego poparcia dla znacznych zmian w powszechnej edukacji.

Pokładam pewną nadzieję w środowisku akademickim, które w tej sprawie może mieć znaczący głos. Środowisko to, obecnie w sprawach dotyczących zwierząt zdominowanie przez dobrze finansowanych biomedyków, opowiada się głównie po stronie eksploatatorów zwierząt, co prowadzi do coraz wyraźniejszego dysonansu z konsekwentnie ewolucyjnym, darwinowskim światopoglądem części przyrodników. Dlatego zarysowuje się podział, któremu sprzyja otrzeźwienie humanistyki zwane posthumanizmem, a szczególnie szeroko podejmowane na świecie human-animal studies, które angażują biologów w nowe spojrzenie na niektóre Metazoa jako pozaludzkie podmioty. Takie spojrzenie na zwierzęta wnosi też duża część studiującej młodzieży, nawet jeżeli jest ono z pasją tępione przez większość kadry tzw. „nauk o życiu” szafujących śmiercią i cierpieniem – na szczęście część tej młodzieży nie da się całkiem zdemoralizować i sama staje się kadrą.


Prof. dr hab. Andrzej Elżanowski, zoolog i bioetyk, wykłada na Wydziale Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego i działa jako Przewodniczący Polskiego Towarzystwa Etycznego. Były stypendysta Smithsonian Institution i US National Research Council. Autor licznych, szeroko cytowanych prac naukowych, od lat działa na polu humanitarnej ochrony zwierząt, zwłaszcza doświadczalnych. Od 1983 wegetarianin, od 2013 weganin.

Herstoria Małgorzaty :)

Kiedy Małgorzata pisze na swoim facebookowym profilu o Wielkim Pochodzie Herstorycznym, który zorganizowała podczas IX Kongresu Kobiet w Poznaniu, jeden z internautów pyta:

– A co to u diaska jest ta herstoria?

Ha! No właśnie!

„Herstoria to historia skupiona na opisywaniu świata w kobiecej perspektywie, jak się okazało nieobecnej, lub mało obecnej w opowieściach o przeszłości. Historię traktujemy uniwersalnie, a jednak uniwersalną nie jest, bo nie ma tam zbyt wielu kobiet. Od kilkudziesięciu lat to też nowa perspektywa badań historycznych. Po pewnym czasie zorientowano się, że jest to także punkt wyjścia na drodze do odzyskania wiedzy o przeszłości kobiet. Dodatkowo nauki społeczne uznały za prawdziwe stwierdzenie, że kobiety mówiąc (więcej i częściej niż mężczyźni) oraz łącząc mówienie z różnymi formami komunikowania, na przykład poprzez ciało czy barwę głosu, są «naturalnym», o wiele bardziej złożonym wehikułem historii. W opozycji do zapisu, do spisanej historii, szerzej mówiąc do męskiego logosu zapisanego w historiach, mówiona historia przenosi przez wieki zapis innych doświadczeń. Niestety zapis ten jest o wiele skromniejszy, bo nieutrwalony tak skrupulatnie, częściowo wypchnięty z oficjalnej kultury, uznawany za gorszy. Werbalizm, czy kapitalnie opisana przez Onga «wtórna oralność» byłaby w tym sensie domeną kobiet, zupełnie inną niż ta wspomniana wyżej historia uniwersalna. Rozpoczynając od tego punktu wchodzimy w niekończący się labirynt niezwykłych powiązań rozwoju ludzkich kultur, języków, i widzimy je jakby na nowo. Nie jestem ekspertką, ale przytoczę ciekawostkę. O kołysance. Istnieje bowiem naukowo uzasadniona koncepcja, która mówi, że to właśnie kołysanka, a właściwie jej praforma jest źródłem wszelkiej ludzkiej komunikacji. Jako kulturoznawczyni, ale też jako kobieta czuję w tym głęboki sens. Ta część, która jest «doktorką» we mnie każe mi tu przytoczyć Bachtinowską perspektywę studiów genologicznych, «zakładającą fundamentalną pochodność wszelkich konwencji dyskursywnych od wypowiedzi ustnej w języku potocznym»i, z kolei kobieta we mnie od razu czuje «życiową genezę» powstania języków w wymruczanej psychosomatycznej relacji jaką ma matka z dzieckiem” (MTJ).

Śpiewałaś kołysanki Kasiu?

Bo ja śpiewałam. I teraz też czasem śpiewam. Wzrasta wtedy moje poczucie bezpieczeństwa, czuję się częścią czegoś większego, trwalszego niż ja, to mnie uspokaja. A wracając do herstorii, to w 1972 roku niejaka Adele Aldridge zaproponowała dekonstrukcję samego słowa „history”, zastępując męski przedrostek „his”, pierwszoosobowym „my”, w efekcie czego, dzięki grze słów „mystory” i „mystery”, tajemnicza i pełna zagadek przeszłość kobiet mogła stać się przedmiotem naukowych badań. Pisanie „herstorii”, jak do dziś nazywa się ten obszar badań socjologicznych, lingwistycznych, czy literaturoznawczych ma oczywiście nie tylko dostarczyć konkretnych informacji na temat życia kobiet w przeszłości, ale również pokazać, że można uprawiać historiografię z mikro i makro perspektywy.

Kasiu, czy nie czułaś wielokrotnie, że nie ma nas w historii? (Zamyślam się…)

To słuszne odczucie. Nieznane mężczyznom.

Pomysły Aldrige, dziś już starszawe, dla wielu wciąż pozostają kontrowersyjne. Nieobecność kobiet w historii jest zbiorowa, dlatego też herstoria – rozumiana jako „jej historia” dobrze się przyjmuje w dyskusji o świecie, a także w wielu dziedzinach nauki. Osobiście przywiązałam się już do tego terminu, ponieważ w moim rozumieniu dobrze nazywa historię kobiet, a ta właśnie się rodzi także w Polsce poprzez szeroką kwerendę na wielu uniwersytetach, w badawczych projektach, w muzeach, itp. I nie chodzi o opisywanie wyłącznie roli pani XYZ np. w medycynie, nie chodzi o listowanie bohaterek różnych dziedzin. Herstoria ma badać w ogóle obecność kobiet w dziejach, bo ta obecność ta ,,zwykła”, ,,codzienna”, uznawana za nieznaczącą od wieków, polegająca np. na codziennym ,,krzatąctwie” (zapożyczam od Profesor Brach-Czainy) kobiet została wykluczona, pozostaje w cieniu niedocenienia.

MTJ – kim ona jest?

Małgorzata – dojrzała kobieta, feministka, zwierzę polityczne, doktorka nauk humanistycznych, działaczka społeczna, córka, matka, żona i kochanka, matka chrzestna śląskich Manif, założycielka jedynego w swoim rodzaju baru wege w Gliwicach, zakochana w herstorii Śląska i czasem trochę w mężczyznach. Intensywna, niepokojąca. Chodząca spoken-word. Przyciąga i odpycha. Elektryzująca.

Od poznania Małgorzaty przeprowadziłyśmy ze sobą wiele inspirujących rozmów. Czy mówienie o sile kobiecości buduje siłę? Czy poszukiwanie własnej drogi ma sens? I co z tą kobiecą intuicją? A postpłciowość, taki termin, kto to wymyślił? Ty? Ja? Ech, no nie…

Kasiu, właśnie powoli mierzę się z przekwitaniem, szerzej z moją kulturową postpłciowością. Czuję, że to będzie dla mnie dobre, uwolnię się od tego czegoś bardzo mocnego, uwolnię się od chuci, od pożądania, od pogoni za mężczyznami oraz od ucieczek przed nimi, gdy tylko poczułam, że moja autonomia człowiecza traciłaby w takiej konfrontacji, bo np. poddałaby się (z obowiązku i odpowiedzialności) tradycyjnej roli strażniczki domowego ogniska, roli matki lub żony. Ile miałam dylematów, i jak często do dziś to wszystko rozpatruję, jest dla mnie świadectwem, że żyjemy jako kobiety w przełomowym czasie zmiany. W tym zmiany obyczajowej.

Dla różnych kobiet ta zmiana odbywa się w różnym zakresie, ale to osobiste uczucie potwierdza się, gdy gadam i pracuję z kobietami. Jednocześnie widzę, że życie kobiety w pojedynkę w Polsce jest trudne, ale kobiety zaciekle walczą o swą wolność i godność. Chwała im! Mam wielki szacunek do wszystkich walczących Polek. Alimenciar, matek dzieci, którym nagle zmieniono zakresy obowiązku szkolnego, matek dzieci niepełnosprawnych, opiekunek własnych rodziców oraz rodziców i krewnych męża partnera, kobiet walczących o dostęp do legalnej aborcji. Itd. nieskończona lista bojowniczek o normalność….

Jadę z Małgosią (zdrobnienia mogą używać tylko wybrane osoby w wyjątkowych okolicznościach) przez las w Silnej. Jest ciepła letnia noc. Rozmawiamy oczywiście o silnej kobiecości i o tym dlaczego czasem jest tak trudno. Nagle tuż przed maską, jak spod ziemi pojawia się przed nami zając. Pewnie Szarak. Z długimi uszami. Strzyże tymi uszami i gapi się prosto na nas. Wzruszona mówię do Małgosi:

– Proszę Cię zapamiętaj ten moment. Jak już będziemy staruszkami w kolorowych kapeluszach i takimi trochę niebezpiecznie szalonymi to wrócimy do tego lasu, poszukać drugiego takiego zająca, dobrze?

Chwila ciszy. I znowu płyną słowa. Bardzo lubię te nasze rozmowy. W wielu sprawach zgadzamy się ze sobą, mamy podobne doświadczenia. Mnie też kobiety bardzo pomogły w życiu. Mam za sobą wiele dobrych kobiecych relacji. Prowadziłam biznesy, przyjaźniłam się zawsze z kobietami.

– Małgorzato, jesteś gotowa?

– Ja? Zawsze!

–- To zaczynamy!

Czym jest dla Ciebie kobieca siła?

Małgorzata długo milczy. Wreszcie, zaczyna bardzo poważnie:

Codziennym znojem. Ale też odpowiedzialnością. Poczuciem sprawczości w tej cholernej odpowiedzialności, przede wszystkim w byciu córką i matką.

Jeśli jestem czymś bardzo przejęta, to dużo mogę zdziałać. Jestem wtedy silna.

Ale również w wymiarze moralnym musi mi się to wydawać słuszne.

Bo wiesz jestem przecież uwikłana w myślenie i doświadczanie, czyli niejako nieustanne dylematy moralne – dodaje.

Najpierw religia katolicka (jakże się zawiodłam na polskiej rytualności, na braku sacrum, na powierzchowności polskiego Kościoła), potem harcerstwo, rodzina, macierzyństwo. I wbrew pozorom te katalogi, jako zbiory pokrewnych emocji, akurat dla mnie bardzo się nie różniły.

– Trzeba pomagać? Nie wolno płakać? – dopytuję.

I trzeba być dzielną. Znosić różne rzeczy. Być otwartą na innego patriotką. Pracować. Pomagać – kontynuuje Małgorzata.

Czy w Twojej rodzinie były silne kobiety?

Ja się wychowywałam w domu kobiet. Mama, siostra mojej mamy, ich matka czyli moja babcia i prababcia. Mieszkanie w starej gliwickiej kamienicy – przechodnie dwa pokoje, w ciemnej oficynie, bez łazienki, z toaletą na półpiętrze. Same kobiety i to w różnym wieku. I jeden mały chłopczyk oraz jego niemal wciąż nieobecny ojciec.

Kobiety samotne, ale po swojemu dzielne.

Ze wszystkimi obowiązkami trzeba sobie poradzić.

Z tego właśnie rodzi się siła – uczą cię być radzącą sobie w każdych okolicznościach. Dziś wiem, że to jednocześnie bardzo złudna moc. Wiem też, dlaczego patriarchat tak chętnie z niej korzysta, ale musiałam kilkadziesiąt lat obserwować życie, aby zrozumieć te mechanizmy, nauczyć się je nazywać. Ostatecznie wiem, że wychowywanie dziewczynek czy chłopców musi być oparte o nieustanny wzór współpracy i współdziałania bez tabu. Inaczej te wszystkie umiejętności są jak sprawności w harcerstwie. Specjalistyczne, ale niekoniecznie stają się jednością, zdolnością ogólnego ogarniania świata, emocji, naszych relacji z innymi.

Ale kobiety w Twojej rodzinie wspierały się, prawda? Na dobre i na złe?

Tak. Niestety najczęściej wspierały się w biedzie. Płacz je uwspólniał. Rzadko radość, choć śmiały się często. Łączyło jej porzucenie, samotność. Znój codzienny. Główny przekaz był jasny. Musisz sobie radzić. Bo na własne oczy od dziecka widzisz, że życie dla kobiety jest dużym zagrożeniem.

Wszystkie te modne dziś czynności – gotowanie, szycie, dzierganie – to był znój codzienny, bo to nie były trendy, warsztaty, całe to hamletyzowanie, tylko obowiązki, konieczności wynikające z biedy, z deficytów: sprytu, władzy, wpływów. Wszystkie kobiety w mojej rodzinie pracowały, ale zarabiały mało. Kiedy wracały do domu, to zaczynały się krzątać. Kresowe klimaty i nawyki ,,zmuszały” je do produkowania pięciu posiłków dziennie (drugie śniadanie i deser). W tym małym mieszkanku było to niekończące się gotowanie, pichcenie, mycie naczyń, drobne poparzenia, tłukące się szklaneczki, zakalce, no cały ten zgiełk kuchenny. Do tego noszenie węgla, wynoszenie popiołu, szorowanie schodów, mycie toalety na piętrze.

One bez przerwy pracowały! – wykrzykujemy obie niemal równocześnie. Ale chciały zmiany, marzyły o niej, modliły się o nią. Dążyły do niej. Udało się – moja mama i jej siostra skończyły wyższe studia – Lucia została lekarką – stomatolożką i wyprowadziłyśmy się do własnego mieszkania.

Mama krok po kroku dążyła do realizacji celu. Własny gabinet był jej marzeniem. Krwawy rozwód, który obie bardzo przeżyłyśmy, też osnuty był na sprzeciwie wobec negatywnej postawy mojego ojca, który nie życzył sobie, aby jego żona prowadziła samodzielną praktykę lekarską.

Czy Lucia, Lucyna, Łucja była silna?

Na pewno było wiele kobiet w mojej matce, teraz to nawet lepiej rozumiem. Parła do przodu – otworzę własny gabinet, będę niezależna, spełniona, wolna.

Zapłaciła za to dużą cenę, nie miała wsparcia (poza mną, a ja też nie raz i nie dwa ją zawiodłam), była sama. Nie zdołała zrobić protetyki, o której bardzo marzyła. Wiem jednak, że czerpała czasem wielkie szczęście z tego, kim się stała. Teraz kiedy patrzy na mnie z nieba, też wie, że moje szczęście z bycia wolną kobietą, możliwe jest w dużym stopniu dzięki jej krwawicy i codziennej dyscyplinie.

Moja relacja z matką jest dla mnie wciąż źródłem siły. Dostałam dużo mądrych wskazówek, jak na przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w Polsce, dość rewolucyjnych.

Mam już wtedy mówiła do mnie – szczęśliwa matka to szczęśliwe dziecko. Wiedziałam zatem, że mogę iść tam, gdzie mnie oczy poniosą.

(Szczęściara – myślę sobie.)

Z drugiej strony, jednak gdzieś to poczucie obowiązku, ten ideał krzątactwa, który wyniosła z domu nie pozwalało jej i mnie usiąść. Wracała z pracy i zaczynała drugi etat, gabinet i prace domowe. Jestem taka tylko w dziesiętnej części, ale impulsywne dbanie o dom ciągle mocno mnie trzyma w pionie, nawet, gdy miewam gorsze okresy.

– Małgosiu, mnie też mocno trzyma! (uśmiechamy się do siebie).

Ile razy wiązałam się z mężczyzną, to od razu w to wpadałam, mam/muszę/powinnam – sprzątać, dbać, kisić te ogórki, wekować, cerować itd., itd. Długi katalog niekończących się czynności – kontynuuje Małgorzata. Mój były mąż powiedział mi kiedyś, że on przecież tego ode mnie nie wymagał. Powiedział prawdę, to ja wymagałam i wymagam tego od siebie, i nie potrafię przestać. Tyle, że nadal uważam, że takie stwierdzenie powinno być początkiem, a nie końcem rozmowy potencjalnych partnerów. W moim przypadku, to był koniec naszego małżeństwa.

No właśnie, to przecież trzeba po partnersku negocjować?

Negocjować? Zobacz Kasiu, jeśli negocjujemy mycie podłogi to jest ok., ale jeśli chcesz język negocjacji przenieść na wszystko w związku, między innymi na łóżko, co się wtedy dzieje? To już jest umiejętność wyższego rzędu, i jestem niemal pewna, że trudniejsza dla kobiet, dla których psychosomatyczność i seksualność, relacyjność mają zupełnie inny wymiar niż dla mężczyzn. Negocjujesz odmowę seksu, bo np. coś ważnego stoi na przeszkodzie, a w środku robisz się miękka w samym środku negocjacji. Wiesz, bo przeczytałaś wszystkie możliwe książki i poradniki także o seksualności mężczyzn, że jeśli dasz tylko najdrobniejszy sygnał przyzwalający, to prawdopodobne jest, że będziecie się kochać i może nawet będzie przez chwilę fajnie, ale potem pod prysznicem zbierze ci się na wymioty, bo na przykład kochałaś się znów z alkoholikiem, który cię okrada albo z gościem, który jest twoim mężem i za każdym razem, gdy zachodzi taka potrzeba obiecuje ci, że się poprawi/zmieni, itd. Tymczasem w ogóle się nie zmienia, ale ty jesteś za słaba w chwilach, gdy jesteście blisko. Niewielu mężczyzn połączy z seksem ocenę całokształtu współżycia, a kobieta, owszem.

Dla kobiety to trudne, to są dwie różne narracje. Dialog partnerów i język negocjacji. Myślę, że jest potrzeba o tym szczerze mówić, jak o prawach kobiet w przestrzeni publicznej – przecież to są podobne mechanizmy, to jest przekraczanie własnych i cudzych granic. Ważna umiejętność.

(I uczynić z tej trzeciej drogi, innego ale naszego głosu, równoprawną i równorzędną wypowiedź w przestrzeni publicznej – marzę sobie po cichutku…)

Ale wracając, Małgorzato, do kobiecej siły. Kobieca siła w opowieściach kobiet. Znasz takie herstorie?

– O tak! Na przykład mojej mamy o jej świekrze czyli o matce mojego ojca. Bronisławie, córce Julianny i Konstantego, która najprawdopodobniej urodziła się na Będuskiej Górze w folwarku hrabianki Ludwig i była jej nieślubnym dzieckiem, bękarciną. Ponoć oddano ją, bidulkę do klasztoru, ale prababka Julianna przed śmiercią zarządziła opuszczenie zakonu przez Bronkę i wydała ja za mąż za Tkacza. Jana Tkacza z robotniczej dzielnicy Raków w Częstochowie. Bronka urodziła się 9 września 1888 roku, przeżywszy 101 lat zasnęła spokojnie. Myślę o niej często, co ta dziewczyna czuła przy tych zmiennych kolejach losu? Co czuła, gdy piekła w małym, skromnym domku ciasta godne francuskiego dworu, co czuła czytając namiętnie gazety na co z przerażeniem reagował jej o wiele mniej wykształcony mąż? Czego doznała jako matka szesnastolatka, który zwiał z domu i został partyzantem w tzw. wojnie Mussoliniego na Bałkanach w 1939 roku? I później, co czuła, gdy wrócił zmarnowany i od razu zaangażował się w organizację napadu na niemiecki pociąg na Stradomiu.
A to dopiero początek niespożytego Mariana, jego dzieci, kobiet, podróży, wojen, zawodów, pasji. Synuś. Synek. Syneczek. Maniuś. Widziała, że jest w nim wiele z niej, bo to ona miała wykształcenie, pasje poznawania, talenty i wszystko to, co wyniosła z czasów zakonnej sukni. Ale jako on, to wybuchło, a teraz czasem wybucha we mnie. Szukam jej śladów w środku mnie, przyciąga mnie. Za parę lat opowiem ci o tym wszystkim lepiej, precyzyjnie, sprawdzam to teraz, zamieniam domysły na fakty.

Pociągają mnie też kobiety znane publicznie, co prawda nie te, którymi już wszyscy się zajmują, ale te też ważne, ale nieodkryte. Odkurzam na Śląsku pamięć o nich. Ostatnio oszalałam na punkcie Janiny Omańkowskiej. Ona chyba o tym wie, bo co rusz dostaję od niej znaki (śmiech). W skrócie, to była jedna z pierwszych w historii Europy kobieta, która jako marszałkini seniorka otwierała obrady autonomicznego, regionalnego Sejmu. Wyobrażasz sobie? Tu, w tym patriarchalnym, przemysłowym regionie, w październiku 1922 roku, w Katowicach. Sprawię, że jej portret zawiśnie na ścianie historycznej budowli Sejmu Śląskiego. Daję sobie na to czas do 2022 roku.

Kasiu, pytasz mnie o wzmacniające historie o kobietach, to coś ci opowiem. O nawyku. Moja mama miała w sobie niezwykłe zainteresowanie światem kultury zachodniej. Sztuka, literatura, film, obyczaje, dizajn lat 6o-tych i 70-tych był dla niej nieustanną inspiracją modową, kulturową, intelektualną. Raz w tygodniu chodziłyśmy do Empiku żeby pooglądać tam zachodnie kolorowe czasopisma. Architektoniczne, fotograficzne, modowe, leisure, podróżnicze. Matka ginęła w tym świecie na całe godziny. Pachniało kawą, panowała cisza i pamiętam westchnienia mamy, gdy delikatnie przeglądała kolorowe kartki albo z zegarmistrzowską precyzją przerysowywała z Burdy wzory do sztrykowania. Metry kwadratowe posklejanego przezroczystą taśmą klejącą papieru milimetrowego. Mówiła – patrz, jakie to pracochłonne, ale ja to zrobię. Ucz się, że kobiety projektują, są sławne. Piszą dramaty, wiersze, fotografują, zajmują wysokie stanowiska, podróżują. Tak mówiła, a potem, gdy mój syn miał 4 lata i postanowiłam pojechać z nim sama moim samochodem nad polskie morze, zapytała – jak to sama? Nie boisz się?

Ale i tak skutecznie obudziła mój apetyt na coś więcej. Nie znałam wtedy hasła Nałkowskiej – „Chcemy całego życia”, ale myślę, że Lucyna – primo voto Tabaczyńska – właśnie to miała na myśli.

Co sądzisz o wzajemnym wspieraniu się kobiet? To działa?

Tak, to kobiety najbardziej pomogły mi w życiu.

W szkole podstawowej pani z biblioteki, która pożyczała mi inspirujące książki i przechowywała mnie podczas nielubianych lekcji.

W liceum kiedy hipisowałam, paliłam jak opętana Giewonty bez filtra i Gitanes z przemytu oraz trawkę, rozrabiałam artystowsko i ledwo przechodziłam z klasy do klasy, to właśnie od nauczycielek oraz dyrektorki moja mama słyszała: „Ona jest inteligentna, nie może zostawać na drugi rok w tej samej klasie z powodu fizyki, dajmy jej spokój”. Matematyczka podyktowała mi najtrudniejsze zadanie maturalne, bo wierzyła we mnie, a nie w system procedur.

Na studia (kulturoznawstwo) zdawałam trzy razy. W międzyczasie żeby przeczekać poszłam do Studium Wychowania Nauczycielskiego w Gliwicach i też dostałam wsparcie od nauczających tam kobiet. A nawet coś więcej niż zwykłe wsparcie. Afirmację i uznanie.

Dostałam wszystko, co teraz mam, czyli poczucie, że jestem utalentowana, że warto być konsekwentną, że trzeba przyłożyć się do pracy, ale warto. Dały mi w prezencie – wiedzę o tym, że ludzie mnie słuchają, bo mam dar opowiadania, że mam siłę oddziaływania. Chwaliły mnie, a nie byłam lizuską i przymilną uczennicą. Dopiero wtedy, dopiero w takich warunkach mogłam uruchomić moją wrażliwość. Przestałam się tak bardzo wstydzić i tak bardzo bać. Chłopackich wyzwisk, że jestem grubasem i dziewczyńskich plotek, których do dziś nie trawię.

W Studium dużo malowałyśmy, śpiewałam w chórze, jednocześnie kontynuowałam pracę w STG (Studencki Teatr Gliwice z wielkimi tradycjami artystycznymi). Dzięki pozyskanej samoświadomości sama usiadłam do uczenia się i tak się naumiałam, że za trzecim razem zdałam na oblegany kierunek studiów w cuglach. Zaczęłam frunąć.

Po pierwszym roku przeszłam na ITS (indywidualny tok nauczania), pomogła mi w tym moja mentorka i po dziś dzień autorytet, prof. Ewa Kosowska. Ale też przestrzegła mnie, bo powiedziała mi dużo mocnych rzeczy o świecie. Że uczelnie są wciąż patriarchalne i feudalne, że została profesorką, ale okupiła to samotnością. Wykształcone kobiety mają naprawdę małe szanse na znalezienie wspaniałych partnerów. Mówię o statystykach.

Opowiedziała mi też niezwykłą historię o swojej matce, która chciała pisać. Ale zaczęła za późno. Zapamiętam ją do końca życia. I choć nie ona zasugerowała mi doktorat, to zapytana, czy dam radę, powiedziała od razu, no oczywiście, zrobisz to.

(Ha! Bo tak bardzo chcemy pisać, chłopców się wspiera a dziewczynki wciąż walczą o własny pokój, Virginia Woolf pisała, że aby być artystką, pisarką, kobieta musi zamordować w sobie anioła domowego ogniska – biblioteczka feministyczna)

Dokładnie tak Kasiu, czyż nie powiedziałam tego już wcześniej? Nawet teraz w już bardzo odmienionych czasach ja też powtarzam ten schemat. W pewnym momencie swojego życia wkręciłam się w słoiki, w przetwory, w codzienne staranie o dom, o innych, bo to jest takie oczywiste kulturowo, długo przezroczyste. Ponoć nadaje życiu kobiet sens… – dodaje Małgorzata.

Czy to jest marnotrawienie czasu? (zastanawiamy się obie).

A to może jednak istnieją na świecie tacy mężczyźni, którzy wspierają kobiety?

Znam w ogóle niewielu mężczyzn. To prawda, że ich unikam. Gdy miałam 11 lat zostałam zgwałcona, to we mnie wciąż jest. Nie chcę na razie więcej o tym mówić, ale jestem zadowolona, że mówię to na głos, akcja Me Too także mnie pomogła wykrztusić to z siebie.
Wspierający mężczyźni? Istnieją. Widziałam na własne oczy, co najmniej kilku. Mój były mąż jest takim mężczyzną. Mam nadzieję, że mój syn też taki będzie. Co do mnie dopiero uczę się mężczyzn. Miałam wiele eksperymentalnych związków. W jakimś sensie teraz jestem na tyle skoncentrowana w mojej autonomii i tożsamości, że może umiałabym poradzić sobie w jakimś rozsądnym partnerstwie. Do tego się dorasta, człowiek się do tego przedziera, jeśli został mimo wszystko wychowany w patriarchalnej kulturze. Ona jest tu w Polsce wszędzie – na religii, w szkole, w mediach, w sztuce, w tzw. środowiskach towarzyskich (hi, hi jest nawet w tych lewicujących i lewackich).

Czy mogę zatem wrócić do kobiet? (Małgosia śmieje się). Bo to dla mnie o wiele bardziej interesujący wątek.

W polityce również pomogły mi (wyniosły mnie do góry) kobiety. Magdalena Środa i Beata Maciejewska, która pomogła mi zostać przewodniczącą Zielonych. Była przy mnie, pomagała mi się przygotowywać do wystąpień, pracować nad projektami, ale i ubrać, i nie bać się, nie wstydzić. Od 2005 roku współpracujemy w Fundacji Przestrzenie Dialogu, zajmując się prawami człowieka, ekologicznymi i społecznymi kwestiami w życiu społecznym. Choć teraz działamy już zupełnie oddzielnie, wiele im zawdzięczam.

Magda Środa widziała, że jestem pracowita i że potrafię się zaangażować. W pewnym sensie to Ona wypchnęła mnie z szeregu. Szybko się to potoczyło. Moja nominacja do Polki Roku – była dzięki niej. Byłyśmy w mediach, była w Polsce chwilowa genderowa odwilż od 2006 roku. Magdalena Środa starała się nie uczestniczyć w programach, do których nie zapraszano kobiet – to było takie odgórne dawanie sobie wsparcia.

W 2010 zostałam radną Sejmiku Śląskiego. Do kandydowania namówiłam mnie również kobieta- asystentka Izabeli Jarugi-Nowackiej. Nauczyłam się wtedy raz na zawsze, że Twoja siostra musi stać za tobą, z tobą, obok ciebie, bo wtedy dopiero osiągnięcie długofalowy cel. Razem! Faceci ustalają wszystko na wódce a my?

(Mogłybyśmy, pomiędzy siedzeniem na brzegu piaskownicy a korytarzem na którym czekamy na swoje dzieci aż skończą grać w szachy – rozważam sobie po cichu.)

Wtedy dostałam Śląsk w prezencie. Zakochałam się z wzajemnością i to love story zostanie we mnie na zawsze, jako śląskie love story. Byłam w Sejmiku, w wielu komisjach, poznałam ludzi i procedury. 2008-2012 to były lata największych moich sukcesów politycznych, byłam współprzewodniczącą partii politycznej (Zieloni), samorządową polityczką, robiłam polityczne kampanie, pisałam artykuły, uczyłam innych, miałam niezły medialny wizerunek.

Jest jeszcze jedna kobieta, moja przyjaciółka Beata, o której muszę tu powiedzieć jedno zdanie, choć wolałabym napisać książkę. Bez niej (spotkałyśmy się pierwszej klasie liceum) w ogóle nie byłoby Małgorzaty. Tak jak bez mojej mamy. Ona jest moją codzienną interlokutorką. Pytam je dwie najczęściej, gdy muszę podjąć jakąkolwiek decyzję, czy z tych drobnych, czy z tych wielkich. Mieszkamy we trzy. Jedna w kolorowym zdjęciu, druga w gustownej urnie z malachitu i ja z nimi.

Dzięki tym wszystkim kobietom, które spotkałam w moim życiu zaczęłam ufać w to, że w razie kłopotów na pewno znajdzie się szybko w okolicy jakaś niewiasta, która mi pomoże. (Małgorzata wypowiadając te słowa jest ewidentnie wzruszona). A mężczyzn ilekroć o coś proszę, to zawsze mam wrażenie, że oni czegoś chcą w zamian i najczęściej to jest to, o czym myślimy (teraz obie się śmiejemy). Teraz jest ze mną kolejna wielka przyjaźń, na imię ma Ania.

Wiesz Kasiu, że przeżyłam też „etap gastronomiczny”. Taki prawdziwy, bo wcześniej nazywano mnie „matką gastronomiczną”, ale wtedy nie miałam baru. Karmienie ludzi przez lata było jednym z moich ulubionych zajęć, przekułam to w biznes. Ten biznes mi się udał. To był sukces. To, że zamknęłam bar jest historią na inny artykuł, do innej publikacji. Gdzieś na łamy pism o słabości prawa w Polsce, o chciwości, o braku cywilizowanych reguł w relacjach między przedsiębiorcami i rynkiem. Nie płaczę, nie skarżę się, kiedyś to opiszę. Kapitalizm, polski liberalizm gospodarczy przetrenowałam na sobie. Bezcenne.

Małgorzata przez 5 lat prowadziła w Gliwicach kultowy bar wegetariański. Niestety w tym przypadku właścicielka lokalu, w którym znajdował się bar okazała się być złą czarownicą. Mit wspierających się kobiet – prysł. I do tego ciężka i wyczerpująca fizycznie praca w kuchni.

Pamiętam Małgorzatę z tego czasu, mam wrażenie, że w barze była o każdej porze – wpadało się tam na rewelacyjne naleśniki z ruskim farszem, ale przede wszystkim po to żeby zamienić z nią słówko. Pomiędzy nakładaniem quiche ze szpinakiem, a przyjmowaniem zamówienia wymieniałyśmy poglądy na ważne sprawy, w barze można było powiesić plakat o akcji ratowania zwierząt futerkowych, o debatach politycznych, konkursach NGO, o kobiecych manifestacjach, warsztatach jogi i o szukaniu sensu życia. To było miejsce, które od progu emanowało dobrą energią. Na szerokich parapetach mieszały się ze sobą gazety partii Zielonych, prasa śląskich autonomistów, magazyny LGBT, lokalna prasa miejska i regionalna. Mało komercji, więcej ducha i boskiego żarcia.

Kobiety prowadzą te swoje małe biznesy, ale tylko nieliczne rozwijają je w coś większego. Taka jest statystyka – kontynuuje Małgorzata.

– Boją się ryzyka? – zastanawiam się głośno.

Tak, mężczyźni mniej się go boją, nie patrzą na biznes tak holistycznie. Są nastawieni na cel. Ha! Upraszczając bardzo – my ubieramy lalki, a oni rozkładają i składają zegarki. I to potem ułatwia dorosłe życie, gość jest lepiej przygotowany do rozmów z bankami, dostawcami, monterami, doradcami i innymi specjalistami. Kobiety często płacą za wiele usług, których mężczyźni nie zlecają, bo są „kulturowo” na nie przygotowani. Nie marudzę, wiem, że wszystkiego można się nauczyć, ale nie można przez lata ciężko harować i mieć stale gotowość do przekraczania granicy swojej płci kulturowej, w biznesie, w relacjach, etc.

Dlaczego tak boimy się ryzykować?

Bo mamy za sobą, w głowie wciąż to drugie, równoległe, równie ważne życie, to zaplecze, o które nieustannie się martwimy i wokół którego się krzątamy. Dzieci, rodzice, zdrowie, czasem sąsiedzi, dla wielu kobiet też akcje społeczne i charytatywne. Czasem chce wołać do kobiet – zostawcie to. Czy nie wystarczy wam, że skończyłyście studia pomiędzy jednym porodem, depresją a maturą dziecka? Wystarczy! Udowodniłyście światu, że jesteście niepokonane. Tak rzadko się zdarza wspierający facet, więc robią po nocach, uczą się, jeżdżą gdzieś na studia, a mówią, że jadą do rodziców.

I właśnie dlatego powinnyśmy dawać sobie wsparcie?

Tak, tym bardziej dlatego, że tematy, tak zwane kobiece są uważane za drugorzędne. Energetyka, gospodarka – to są podstawy. Co tam nierówne zarobki, nieprzyjazna przestrzeń publiczna, brak wsparcia praw reprodukcyjnych, przemoc domowa. Co tam środowisko, sprawiedliwość społeczna, godność przy porodzie, co tam równy dostęp do usług zdrowotnych, edukacyjnych, kulturalnych, takie rzeczy kochane panie, to dopiero w bardzo bogatych społeczeństwach się zmieniają. Tak nas mansplainingują.. Tłumaczą nam swój świat, a naszego nie widzą, albo udają, że nie widzą. Ale warto się zmieniać, edukować i nie poddawać się w tych działaniach. Kasiu, popatrz na Finlandię – nie mieliśmy zbyt wielu szans, ale wymyśliliśmy Nokię, bo przez lata pracowaliśmy nad edukacją – i teraz mamy sukces – tłumaczy spokojnie Małgorzata. A dziś w Finlandia jest kobietą! Premierki, ministry, to one nadają ton!

Dawać sobie wsparcie, ale też wzmacniać siebie. Budować kobiecą siłę w swoim ciele.

Zawsze kiedy dochodziłam do czegokolwiek, to tylko dzięki włączeniu w ten proces ciała. Było wehikułem mojej osoby, mogłam na nim polegać, sprawdzało się, dawało mi ochronę, pancerz, siłę. Pamiętam, jak prowadziłam warsztaty dla związków zawodowych jeżdżąc po całej Polsce – uczestniczyli w nich głównie faceci, a ja stawałam przed nimi w pozycji wieży i mówiłam im o równouprawnieniu płci, oraz że trzeba wciągać kobiety w politykę. Oni patrzyli na mnie jakbym spadła z księżyca. Byłam wtedy o wiele lat młodsza, a jestem przecież atrakcyjną kobietą i jak wieczorami wóda się lała, to się koledzy przestawali bać i padały propozycje: będziemy się siłować? Nie siłowałam się, ale rano ubierałam dres i biegałam, a wtedy zdarzały się śmiechy i rechotania jeszcze nie całkiem trzeźwych panów: „A co chce pani schudnąć?” I drugiego dnia po śniadaniu wracałam do tych samych wątków szkolenia. Myślałam sobie, będziemy się siłować, a na głos mówiłam: „Wstajemy panowie, wciągamy brzuchy, ręce do góry, raz-dwa-trzy” – w trakcie zajęć robiłam im gimnastykę. No było w tym wiele emancypacji.

Byłam wtedy zespolona ze swoim ciałem. Dobrze wyglądam, umiałam robić piękną gwiazdę, szpagat i długo stać na jednej nodze, i wiedziałam, że się nie przewrócę.

Podczas Czarnego Protestu obserwowałam Małgorzatę na scenie. Przemawiała, organizowała, działała. Sprawiała wrażenie silnej i opanowanej, i z powodzeniem mogła stać stabilnie na jednej nodze. Poszłam na Czarny Protest też dla niej, bo przed wydarzeniami z 2016 roku mój feminizm raczej delikatnie, po cichutku i bardzo nieśmiało bulgotał sobie gdzieś tam w środku. Wtedy na Placu Krakowskim w Gliwicach padał deszcz, wszystkie bardzo mokłyśmy, ale Małgorzata była niezwyciężona. Prawdziwa Matka i Siostra mojego zaangażowania w feminizm:)

Od tamtego czasu wiele ze sobą przegadałyśmy i przepisałyśmy, i wciąż mam wrażenie wspólnego wspierania się. Jedne z najpiękniejszych (i najbardziej charakterystycznych) podziękowań jakie dostałam były właśnie od Małgorzaty.

„DZIEKUJĘ za taką wiarę w moje działania oraz za «praktyczne wdrażanie idei siostrzeństwa do współdziałania kobiet w przestrzeni publicznej jako skutecznego narzędzia wypychania stamtąd patriarchalnego ciemnogrodu:)”

serio:)”.

Wojowniczko Małgorzato, niezmiennie inspirujesz!


T. Dobrzyńska, „Międzystylowe pożyczki gatunkowe jako źródło odnowy poetyki w czasach przełomów”, [w:] Polska genologia lingwistyczna, red. D. Ostaszewska, R. Cudak, Warszawa 2008, s. 96.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję