Porażka rządu w walce z pedofilią :)

Musimy sobie wyraźnie powiedzieć, że w kwestii walki z pedofilią jako państwo ponieśliśmy w ostatnich latach sromotną klęskę. Jej symbolicznymi dowodami jest oczywiście niezwykle szkodliwa i miejmy nadzieje, że dobiegająca końca kadencja Mikołaja Pawlaka, Rzecznika Praw Dziecka, oraz sparaliżowanie prac państwowej komisji ds. przeciwdziałania pedofili. Jednak nie tylko. Kluczowym aspektem fatalnej oceny obecnego rządu tzw. Zjednoczonej Prawicy pod względem ochrony najsłabszych przed seksualnymi nadużyciami jest autorytarna filozofia rządzenia, która wybitnie sprzyja niegodziwym zachowaniom.

Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) wykorzystanie seksualne dziecka rozumiane jest jako „włączanie dziecka w aktywność seksualną, której nie jest ono w stanie w pełni zrozumieć i udzielić na nią świadomej zgody i/lub na którą nie jest dojrzałe rozwojowo i nie może zgodzić się w ważny prawnie sposób i/lub która jest niezgodna z normami prawnymi lub obyczajowymi danego społeczeństwa. Z wykorzystaniem seksualnym mamy do czynienia, gdy taka aktywność wystąpi między dzieckiem a dorosłym lub dzieckiem a innym dzieckiem, jeśli te osoby ze względu na wiek bądź stopień rozwoju pozostają w relacji opieki, zależności, władzy. Celem takiej aktywności jest zaspokojenie potrzeb innej osoby (Sajkowska, 2002, s. 7).

Skala wykorzystania dzieci w Polsce nie jest znana. Z oficjalnych statystyk wiemy, że liczba stwierdzonych przestępstw z tego tytułu wynosi około 1200-1400 rocznie. Liczby te są dramatyczne. Jeszcze bardziej dramatyczne jest to, że to tylko drobny wycinek całości. Na posiedzeniu parlamentarnego zespołu praw dziecka, które zwołałam zaraz po śmierci „Kamilka” z Częstochowy na pytanie o statystyki przemocy, wiceminister rodziny i polityki społecznej odpowiedziała, że niestety instytucje państwa nie monitorują tego zjawiska. Jedynym źródłem informacji, jakie posiadamy w tej kwestii, może być procedura „Niebieskiej Karty”, choć wskazywanie w niej dzieci nie jest niestety regułą. „Niebieska Karta” może zostać założona przez przedstawicieli policji, pomocy społecznej, oświaty, ochrony zdrowia i gminnych komisji rozwiązywania problemów alkoholowych. W praktyce zdecydowana większość procedur jest wszczynana przez policję i jest to prawie 80 proc. 13 proc. przez pomoc społeczną, tylko 4 proc. przez przedstawicieli oświaty i jedynie 3 proc. przez gminne komisje rozwiązywania problemów alkoholowych, a 1 proc. przez pracowników ochrony zdrowia (dane MRiPS, 2022). Dane te wskazują jednoznacznie, jak bardzo ślepy i głuchy na kryzwdę dziecka jest system oświaty, a to w jego instytucjach dzieci spędzają przecież największą część dnia. Pisząc o tym, że system jest ślepy i głuchy nie mam na myśli winy nauczycielek i nauczycieli oraz niepedagogicznego personelu szkół i przedszkoli. Oskarżenie kieruję w stronę decydentów, którzy widząc falę doniesień o seksualnych nadużyciach w Polsce, w tym w wielu instytucjach kościelnych, kolturalnych i sportowych, mając świadomość procedur i kampanii wdrażanych w wielu innych krajach, zlekceważyli ten problem, a także sami przyczyni się poważnie do stygmatyzacji i powtórnej wiktymizacji wielu ofiar seksualnych nadużyć poprzez ideologiczną wojnę wytoczoną grupom mniejszości seksualnych, osobom niebinarnym, nazywanych przez wielu liderów życia politycznego „ideologią LGBT”. Tymczasem osoby te w najwyższym stopniu zagrożone są nadużycami seksualnymi oraz innymi formami przemocy. Ta sama grupa społeczna zagrożona jest także kryzysami suicydalnymi. Od dawna mówią o tym wyspecjalizowane ośrodki, apelując o szczególną wrażliwość i działania profilaktyczne. W zamian otrzymywaliśmy ze strony kierownictwa resortu oświaty oraz samego RPD komunikaty odwrotne. Wokół organizacji społecznych udzielających wsparcia dzieciom i młodzieży niebinarnej rozpętano społeczną histerię próbując formalnego zakazu podejmowania działań na terenie placówek oświatowych, a RPD, oficjalnie drwiąc z trudnych doświadczeń najmłodszych, wysyłał do szkół ocenianych jako „przyjazne dla LGBTQ+” kontrole mające dawać efekt mrożący.

Z danych Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wiemy, że 71 proc. młodych ludzi doświadczyła w swoich życiu jakiejś formy krzywdzenia. 20 proc. posiada obciążające doświadczenie seksualne, a 7 proc. została seksualnie wykorzystana.

Kiedy na jaw zaczęły wychodzić kolejne skandale związane z instytucją Kościoła w Polsce, księżmi i biskupami, tuszującymi przez lata seksualne nadużycia swoich podwładnych, a także z organizacji sportowych i kulturalnych, w których tajemnicą poliszynela jest, że dopuszcza się takich zachowań wielu terenerów, animatorów i opiekunów cieszących się społecznym uznaniem, parlament powołał państwową komisję ds. przeciwdziałania pedofilii. Komisja ta od samego początku miała wybitnie polityczny charakter. Była miejsciem przepychanek różnych frakcji oraz wielu nacisków, żeby ograniczać zainteresowania pedofilią w strukturach kościelnych. Mówił o tym sam prof. Błażej Kmieciak, pierwszy przewodniczący komisji. Prace tego organu zostały sparaliżowane poprzez odejścia części członków oraz brak woli uzupełnienia składu i wyboru nowego przewodniczącego. Stan prac komisji jest papierkiem lakmusowym podejścia rządu do problemu pedofilii. Jedyne momenty składania deklaracji, najczęściej „groźnego ścigania” przestępców, zaostrzania kar i ochrony najmłodszych pojawiając się w sytuajach silnego zainteresowania mediów. Żadne z podjętych decyzji nie wskazują na jakąkolwiek chęć faktycznego zmierzenia się z tym wyzwaniem, a nawet mogą sugerować celową ochronę środowisk bliskich obozowi rządzącemu, co odczytywać właśnie po potraktowaniu przez rząd, RPD i innych polityków powołanej przez siebie komisji, a także po wypowiedziach ważnych postaci kościoła, w tym o. Tadeusza Rydzyka, usprawiedliwiającymi publicznie i w obecności rządzących „słabość” niektórych księży.

Takie są konsekwencje autorytarnej filozofii rządzenia. Odrzuca ona dialog, przejrzystość i dąży do utrzymania władzy za wszelką cenę, zazwyczaj za cenę najsłabszych i najbardziej bezbronnych. Zamiast ofiar władza koncentruje się na utrzymywaniu struktury władzy w każdym środowisku, od którego otrzymuje poparcie. Poprzez ciągłe poszukiwanie „kozłów ofiarnych” z najbardziej bezbronnych czyni społecznych wrogów, przyzwalając na ich stygmatyzacje i dehumanizację. To czysta forma symbolicznej i instytucjonalnej przemocy, z jaką mamy do czynienia w bardzo wyrazistej formie od prawie ośmiu lat.

Biorąc pod uwagę powyższą diagnozę, naprawa tego stanu rzeczy opierać powinna się na pięciu priorytetach.

Po pierwsze, jak najszybciej należy naprawić i odblokować prace państwowej komisji ds. przeciwdziałania pedofilii oraz udrożnić jej współpracę z RPD. Definitywnie musi dojść do zmiany na funkcji RPD, bowiem Mikołaj Pawlak jest hamulcowym dla rozwoju praw dziecka w Polsce, a także dla samej komisji. Komisja nie może koncentrować się wyłącznie na sprawach kościelnych, ale bez poważnego zajęcia się nimi, trudno będzie zbudować jej reputację. Uwzględniając dotychczasowe doświadczenia, spory i naciski na komisję, wydaje mi się za niezbędne, żeby funkcję przewodniczącego, podobnie jak RPD, sprawowała osoba, która ma w sobie wystarczająco dużo odwagi i asertywności wobec nacisków ze strony hierarchów kościoła oraz skrajnie prawicowych organizacji. W polskich warunkach wydaje się to być jedną z kluczowych kompetencji- tej komisji.

Po drugie, wprowadzić do polskiego porządku prawnego definicję dobra dziecka, a więc wartości i zasady prawnej obecnej w Konwencji o Prawach Dziecka od 1989 roku i kategorii, na którą powołują się sądy biegli i całe środowisko prawnicze i pedagogiczne, ale którego definicja nie istnieje. Przypomnę, że Konwencja nakłada na Polskę obowiązek kierowania się dobrem dziecka przed interesami innych grup społecznych. Przy braku kodyfikacji tej zasady ciężko jest ją w jednoznaczny sposób egzekwować w działaniach instytucji państwa, rynku i organizacji. W 2018 roku komisja kodyfikacyjna przy RPD Marku Michalaku, zaproponowała następującą definicję: „to stan, w którym dziecko osiąga prawidłowy, całościowy i harmonijny rozwój psyhiczny, fizyczny i społeczny, z poszanowaniem jego godności i wynikających z niej naturalnych praw. Dobro to jest kształtowane w szczególności przez pozytywne relacje osobiste, relacje rodzinne i sytuacje wychowawcze”. Definicja ta jest bardzo dobrym punktem wyjścia dla debaty nad projektem nowego Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, który zastąpi instytucję władzy rodzicielskiej, rodzicielską odpowiedzialnością. Odejście od relacji władzy i zdefiniowanie dobra dziecka są warunkiem koniecznym do walki z pedofilią i innymi nadużyciami, w tym przemocą fizyczną, psychiczną, ekonomiczną, cyberprzemocą i zaniedbaniem.

Po trzecie, uwzględniając największy kryzys zdrowia psychicznego w najnowszej historii Polski oraz skalę ujawnianych krzywd dzieci, najwyższy czas powołać służby ochrony dzieci działające w ramach pomocy społecznej, integrujące dotychczasowe instrumenty prawne i rozwijające nowowoczese formy wspierania dziecka oraz naturalnego środowiska jego życia i rozwoju, czyli rodziny.

Po czwarte, szkoły i przedszkola muszą stać się się pierwszą i krytycznie ważną linią zarówno działań profilaktycznych jak i interwencji w przypadku podejrzenia krzywdzenia dzieci. Pisałam wcześniej, że 4 proc. zgłoszeń w ramach procedury „Niebieskiej Karty” pochodzące ze szkół i przedszkokli, to niestety dowód na całkowitą porażkę funkcji ochronnej tych instytucji. W nanjbliższym czasie w życie wejśc powinny obowiązkowe standardy ochrony dzieci we wszystkich placówkach wychowawczych. W każdej z placówek funkcjonować powinny zespoły interwencji kryzysowej współpracujące z zespołami samorządowymi i państwowymi. W jego skład wchodzić powinno kierownictwo szkół i przedszoli, psycholodzy, pedagodzy, pielęgniarki, nauczyciele, ale także pracownicy niepedagogiczni, których rola w szkole jest nie do przecenienia. Bardzo ważną rolę w planie działania takiego zespołu odgrywać powinny organizacje pozarządowe posiadające specjalistyczną wiedzę. W zakresie profilaktyki, szkolenia z zakresu psychoedukacji przechodzić powinni wszyscy pracownicy społeczności szkolnej. Do podstawy programowej musi być wprowadzona edukacja seksualna mająca na celu ochronę dzieci przed nadużyciami. Każda szkoła powinna prowadzić ustawiczną promocję placówek wsparcia dla dzieci i młodzieży oraz telefonów zaufania.

Po piąte, Konwencja o Prawach Dziecka wprowadza podmiotowość dziecka, które – używając języka Janusza Korczaka – jest człowiekiem i obywatelem. Bycie podmiotem praw i relacji społecznych oznacza potrzebę tworzenia rozwiązań prawnych w oparciu o potrzeby najmłodszych. Kierowanie się zasadą podmiotowości dziecka wymaga poszerzanie uprawnień dzieci i młodzieży o nowe instrumenty prawne. Praktyka obecnego rządu jest dokładną odwrotnością tego podejścia. Rząd odmawia dzeciom bycia wysłuchanym, uznaje, że prawo w stopniu wystarczającym chroni ich prawa i nie należy poszerzać praw dziecka. Od lat przeciwny jest ratyfikacji protokołu do Konwencji o Prawach Dziecka dające dzieciom w Polsce oraz ich przedstawicielom prawo skarżenia do Komitetu Praw Dziecka ONZ. Obecnie są tego prawa pozbawione. Ratyfikacja tego protokołu powinna stać się jednym z priorytetów i narzędzi umożliwiających skuteczną walkę z pedofilią.


W trakcie pisania korzystałam z następujących publikacji:

M. Sajkowska, „Wykorzystanie seksualne dzieci. Ustalenia terminologiczne, skala zjawiska, oblicza problemu społecznego”. Dziecko Krzywdzone. Toeria, badania, praktyka, 1(1), 5-28

„Dzieci się liczą 2022. Raport o zagrożeniach bezpieczeństwa i rozwoju dzieci w Polsce” pod red. M. Sajkowska i R. Szredzińska

„Ogólnopolska diagnoza skali i uwarunkowań krzywdzenia dzieci”, Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, Warszawa 2018

Strony www Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej, 2022

Dlaczego nie możemy być mądrzy przed szkodą? :)

Co jest takiego w polskim charakterze, że tak łatwo marnujemy szanse na poprawę naszego bytu narodowego? Te szanse co jakiś czas się pojawiają, są dobrze widoczne i nigdy nie są zaskakujące. Wiadomo więc co należy zrobić, aby je wykorzystać. A jednak mimo zapewnień, że nam na tym zależy, mimo łatwo i chętnie powtarzanych frazesów o służbie dla Polski, niczym w greckiej tragedii wszystko zawsze zmierza do zaprzepaszczenia tej szansy. Tak było w końcu XVIII wieku, tak było w dwudziestoleciu międzywojennym i wszystko wskazuje na to, że tak będzie po odzyskaniu pełnej niepodległości po 1989 roku.

Wydawało się, i wszystko z początku na to wskazywało, że staniemy się państwem demokracji liberalnej i będziemy częścią cywilizacji zachodniej, dającej szansę rozwoju ekonomicznego i kulturowego wszystkim obywatelom, pod warunkiem, że będą chcieli z tej szansy skorzystać. Wejście do Unii Europejskiej i NATO wydawało się być gwarancją, że z tej drogi wolności, praw człowieka i praworządności już nie zejdziemy. Okazało się jednak, że Polak potrafi. Wystarczyło że pojawiła się partia sprawnie posługująca się populizmem, demagogią i narodowymi stereotypami, aby znaczna część społeczeństwa zatęskniła za dobrze znanym autorytaryzmem, który w przeciwieństwie do demokracji wymaga tylko posłuszeństwa, a nie obywatelskiej aktywności. Osiem lat rządów Prawa i Sprawiedliwości nie pozostawia złudzeń do czego zmierza ta partia. Mianowicie zmierza do dyktatury nacjonalistyczno-klerykalnej, maksymalnie izolowanej od międzynarodowego otoczenia. W takim kraju można będzie zapomnieć o wolności, prawach człowieka i praworządności, a oligarchiczny system gospodarczy sprzyjał będzie ekonomicznemu rozwarstwieniu społeczeństwa i poszerzeniu strefy ubóstwa.

Ale oto, po dwóch kadencjach rządów Prawa i Sprawiedliwości, kiedy ich specyficzna uroda stała się powszechnie znana, pojawiła się możliwość wygrania wyborów przez opozycję demokratyczną i zatrzymania procesu degeneracji polskiego państwa. Wszystkie partie opozycyjne, których poparcie społeczne przekracza próg wyborczy, są bowiem zgodne co do potrzeby odsunięcia PiS-u od władzy i powrotu do ustroju demokracji liberalnej oraz zacieśnienia więzi z Unią Europejską. Aby tak się stało, musi jednak powstać jeden blok wyborczy tych partii ze wspólną listą kandydatów do Sejmu. Wszystkie badania i analizy jednoznacznie wskazują, że jest to jedyna szansa pokonania PiS-u. Pójście tych partii do wyborów oddzielnie lub w większej niż jedna liczbie koalicji, nie tylko takich szans nie daje, ale przy obecnej ordynacji oznacza pewne zwycięstwo PiS-u.

Jest tylko jeden problem: spośród czterech partii opozycyjnych tylko jedna, Koalicja Obywatelska, konsekwentnie chce pójść do wyborów w jednym bloku wyborczym z pozostałymi. Reszta wykręca się od tego jak tylko może. Hołownia i Kosiniak-Kamysz zdecydowani są pójść razem, ale bez Lewicy i KO. Powołują się przy tym na jakieś wyniki badań, których nie pokazują i nie zdradzają ich wykonawców, a które ich zdaniem wskazują, że tylko taka, proponowana przez nich konfiguracja może zapewnić zwycięstwo nad PiS-em. Nie przekonuje ich nawet to, że sondaże opinii wśród ich elektoratów jednoznacznie wskazują na poparcie dla jednej listy wyborczej. Lewica zgodziłaby się pójść w jednym bloku, ale ma w swoich szeregach partię „Razem”, której szef to wyklucza.

Dla człowieka logicznie myślącego jest to sytuacja kompletnie niezrozumiała, pod warunkiem jednak, że ów człowiek nie jest Polakiem. My, Polacy aż za dobrze znamy ten chocholi taniec, który zawsze poprzedza możliwość wykorzystania szansy na odniesienie sukcesu lub ratunek przed katastrofą. Tę chroniczną niemożność dojścia do porozumienia, te mnożące się wzajemne fochy i urazy. To wszystko, co sprawia, że ogarnia nas paraliż, który uniemożliwia zwycięstwo będące na wyciągnięcie ręki. A dopiero potem, gdy już się stanie to, czego się obawialiśmy, następuje czas narodowej smuty, w którym wytyka się błędy i zaniedbania będące przyczyną klęski. I dopiero wtedy, o dziwo, wszyscy są zgodni co do tego, jak należało postąpić, aby jej uniknąć. Jesteśmy mądrzy po szkodzie. Teraz też wszystko wskazuje na to, że powtórzy się ten przeklęty scenariusz i PiS łatwo wygra wybory, choć większość Polaków tego nie chce. Warto więc zastanowić się, jaki jest rodowód tego polskiego fatum, które nie pozwala wykorzystywać szans rozwojowych i skazuje znaczną część społeczeństwa na chroniczną frustrację, która zachęca do zamknięcia się w swoim prywatnym świecie i rezygnacji z wpływu na sprawy publiczne.

Otóż kultura społeczna w Polsce ukształtowała się pod wpływem dwóch, całkowicie odmiennych nurtów kulturowych, jakimi była kultura szlachecka i kultura chłopska. Wzajemne przenikanie się tych wzorów kulturowych zaowocowało z jednej strony megalomanią i dezynwolturą, a z drugiej podejrzliwością i ksenofobią. W rezultacie w dużej części populacji ukształtowały się cechy bardzo niekorzystne dla życia społecznego, które mają już obecnie charakter genetyczny. Próby ich wykorzenienia w procesie wychowawczym napotykają na przeszkody, ponieważ przez lata obrosły już one legendą polskiego charakteru, jakoby pozytywnie nas wyróżniającego na tle innych nacji. Jest to jeszcze jedna bzdura wymyślona dla pokrzepienia serc niepoprawnych nieudaczników. Już najwyższy czas, żeby te cechy deprecjonować i wyśmiewać, a nie chwalić się nimi. Cechy te wynikają z poglądów, które hasłowo można określić następująco:

  • Nikt nie może być od nas lepszy.
  • Mit jest ważniejszy od prawdy.
  • Różnice są ważniejsze od podobieństw.
  • Wszyscy chcą nas oszukać.
  • Jakoś to będzie.

Nikt nie może być od nas lepszy

Cechą, którą można często zaobserwować u Polaków jest megalomania i niezwykła wrażliwość na punkcie swojego honoru. Jest to niewątpliwie spuścizna postszlachecka. Wszak „szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie”. Te równościowe ambicje uwieńczone zostały instytucją liberum veto. Współcześnie łatwo zauważyć, że gdy Polacy są w grupie, zachowują się za granicą przesadnie głośno i często arogancko. Robią to po to, aby nikt nie posądził ich, że w obcym kraju czują się nieswojo i są onieśmieleni. Ta chęć udawania obywateli świata wynika z głęboko zakorzenionych kompleksów, że inni są pod takim czy innym względem lepsi. Ten kompleks niższości, który pragnie się za wszelką cenę ukryć, często prowadzi do zachowań agresywnych i konfrontacyjnych. Świetnie zilustrował to Mrożek w opowiadaniu „Moniza Clavier”, gdzie przybysz z Polski, znalazłszy się w otoczeniu sytych i pewnych siebie ludzi Zachodu, nie wytrzymuje i jako swój atut pokazuje im dziurę po zębie informując, że został wybity za wolność.

Ten megalomański odruch i towarzyszącą mu godnościową wrażliwość widać wyraźnie u Hołowni i Kosiniaka-Kamysza, których przed wspólną listą opozycji powstrzymuje lęk przed wchłonięciem przez Platformę Obywatelską. Nie są w stanie pogodzić się, żeby Tusk, jako lider najsilniejszego ugrupowania, uchodził za lidera całej opozycji. Oni czują się co najmniej tak samo ważni, chociaż ich ugrupowania wyraźnie przegrywają w sondażach z Koalicją Obywatelską. Zamiast walczyć z PiS-em, oni walczą o prymat w opozycji. Hołownia daje to wprost do zrozumienia, przedstawiając siebie i swoją partię jako alternatywę duopolu Tusk – Kaczyński, będący jego zdaniem wynikiem osobistego konfliktu między tymi dwoma politykami starej daty, których na polskiej scenie politycznej czas zastąpić młodszymi. Nie trudno się domyślić, kogo Hołownia ma na myśli. Jak można poważnie traktować polityka, który zasadniczy spór ideologiczny decydujący o przyszłości Polski sprowadza do osobistego antagonizmu między dwoma politykami?

Z troską o to, aby być na równi z innymi, ściśle związany jest partykularyzm, który każe myśleć przede wszystkim o interesie własnym i własnego ugrupowania. To z tego powodu zniknęło polskie państwo w końcu XVIII wieku. Podobnie jak wówczas polska magnateria, również dzisiaj Hołownia, Kosiniak-Kamysz i Zandberg mają usta pełne frazesów na temat dobra Polski i całej wspólnoty narodowej. W gruncie rzeczy jednak obchodzi ich umacnianie pozycji własnej partii i zdobycie dla niej jak największej liczby mandatów w przyszłym Sejmie. Gdyby było inaczej, już dawno byłaby zgoda wszystkich liderów opozycyjnych ugrupowań na wspólną listę. Żeby było śmieszniej, na wspólnej liście najbardziej traci Koalicja Obywatelska, która musi się podzielić mandatami ze słabszymi partnerami. Jak widać, nawet to nie studzi obaw przed utratą podmiotowości.

Mit jest ważniejszy od prawdy

Znaczna część Polek i Polaków nie chce prawdy, zwłaszcza takiej, która obala mity, do których są przyzwyczajeni. Mitologizacja osób, zdarzeń czy sytuacji polega na ich zamianie w symbole, którym przypisuje się wartości tożsamościowe. W rezultacie przedmiot mitologizacji traci swoje rzeczywiste cechy i przeistacza się w spiżowy pomnik, na którym nie może być najmniejszej skazy. Tak więc zdaniem zwolenników tego poglądu o postaciach zaliczonych do panteonu bohaterów narodowych należy mówić wyłącznie dobrze. Naród musi bowiem mieć swoje wzory osobowe, których świętości szargać nie wolno. Z tego punktu widzenia Karol Wojtyła, którego już dawno pozbawiono człowieczeństwa i zamieniono w symbol wiary i patriotyzmu, nie może być przedmiotem jakiejkolwiek krytyki. Przypisywanie mu ukrywania pedofilii w Kościele jest przez wielu naszych rodaków traktowane jako atak na Kościół katolicki i Polskę. Grzeszyć może człowiek, ale nie symbol. Z podobnym, choć nieco już słabszym sprzeciwem spotyka się krytyka Piłsudskiego czy wyciąganie wstydliwych faktów z życia osób zasłużonych dla polskiej kultury. „Co się stanie z naszym narodem, gdy będziemy wszystko plugawić i pozbawiać w ten sposób młodzież przykładów godnych naśladowania” – martwią się fałszywi moraliści. To oni są zwolennikami fałszowania historii, z której zniknąć mają wszelkie fakty dotyczące niegodziwości i zbrodniczych zachowań Polaków, zwłaszcza, jeśli chodzi o ich stosunek do Żydów w czasie II wojny światowej. Prawda musi ustąpić przed adoracją polskości.

Tendencja do mitologizacji osób i grup społecznych, tak bardzo widoczna w działalności indoktrynacyjnej PiS-u, prowadzi do upowszechniania postaw irracjonalnych i infantylnych w społeczeństwie. Istotą dojrzałości człowieka jest bowiem krytycyzm i autonomia rozumiana jako zdolność wytwarzania własnych norm działalności, będących rezultatem świadomego wyboru i hierarchizacji wartości przyswojonych w procesie socjalizacji. Człowiek dojrzały ceni prawdę, dzięki czemu jest bardziej odporny na wpływy innych ludzi narzucających mu emocjonalny obraz pojawiających się sytuacji i bardziej sceptyczny w ocenach. Ta dojrzałość jest niestety znacznie bardziej powszechna w społeczeństwach zachodnich aniżeli w Polsce, gdzie ludzie są od wielu lat karmieni patriotycznymi legendami, mającymi wywoływać dumę z faktu przynależności do polskiej wspólnoty narodowej.

Polityczna gra symbolami, którą z upodobaniem stosuje PiS, stawia często opozycję w trudnej sytuacji. Politycy opozycji powinni bowiem sprzeciwiać się celebrowaniu Narodowych Sił Zbrojnych, jednoznacznej apoteozie Żołnierzy Wyklętych, ukrywaniu prawdy o udziale Polaków w Holokauście itp. Często jednak, wbrew sobie solidaryzują się z nacjonalistycznym stanowiskiem Zjednoczonej Prawicy w obawie przed reakcją znacznej części polskiego społeczeństwa uwielbiającego patriotyczne mity i źle znoszącego prawdę. Ostatnim tego rodzaju wyczynem Zjednoczonej Prawicy było sejmowe show z portretami Jana Pawła II, uwieńczone uchwałą w jego obronie. W tę pułapkę dały się wciągnąć PSL i Lewica. PSL, bo głosowało za przyjęciem uchwały z poprawkami, które oczywiście nie zostały przyjęte przez sejmową większość; zaś Lewica, bo głosując przeciwko uchwale, wzięła udział w głosowaniu. Najbardziej właściwe było stanowisko Koalicji Obywatelskiej, która odmówiła udziału w szopce, która w ogóle w Sejmie nie powinna mieć miejsca. PiS wykorzystał jednak, jako paliwo wyborcze, krytyczny i oparty na solidnych podstawach badawczych reportaż w TVN na temat ukrywania pedofilii w Kościele przez Karola Wojtyłę, licząc na niedojrzałość sporej części polskiego społeczeństwa. Opozycja demokratyczna jak zwykle również w tej sprawie okazała się podzielona.

Różnice są ważniejsze od podobieństw

Czy dana grupa społeczna jest otwarta, czy zamknięta w kontaktach z innymi grupami, decyduje to, na co jej członkowie przede wszystkim zwracają uwagę. Jeśli szukają podobieństw, reprezentują środowisko otwarte, które nie ma nic przeciwko przyjmowaniu obcych do swojego grona. Jeśli natomiast koncentrują się na różnicach, zdradzają w ten sposób ksenofobiczne nastawienie. Lęk przed obcymi jest wyrazem braku wiary we własne siły. Stąd bierze się obawa przed politycznym, ekonomicznym i kulturowym zdominowaniem przez obcych. Obrony szuka się zatem w wyolbrzymianiu różnic, zwłaszcza tych, w których własna grupa wydaje się być lepsza. Ksenofobia zawsze była cechą polskiej kultury, przynajmniej od XVIII wieku. Kosmopolityczne otwarcie na świat traktowane wręcz było jako przejaw zdrady narodowej. Nie zmienia tego faktu duży odsetek ludności żydowskiej w Polsce do II wojny światowej. Była to bowiem grupa narodowościowa pozostająca w znacznym stopniu w izolacji od społeczności polskiej i – mimo formalnej tolerancji – doświadczająca od niej nierzadko przejawów niechęci i odrzucenia.

Ten nawyk, aby się różnić, nie dać się wchłonąć i zawłaszczyć przez innych jest bardzo dobrze widoczny w zachowaniach polityków z partii opozycyjnych. Chętnie mówią o współpracy i wspólnym celu, jakim jest odsunięcie PiS-u od władzy, ale przy każdej okazji starają się podkreślić odrębność swoich ugrupowań. Dlatego z takim uporem mówią o potrzebie wspólnego programu przyszłego rządu, który by uzasadniał przyjęcie jednej listy wyborczej. Zaraz przy tym dodają, że różnice między partiami są jednak tak duże, że zarówno o programie, jak i o wspólnej liście nie może być mowy. Tak więc postulatowi daleko posuniętej liberalizacji prawa aborcyjnego przeciwstawia się postulat referendum w tej sprawie, podejmuje się spór o oprocentowanie kredytów mieszkaniowych, podkreśla się różnice w stosunku do roli Kościoła katolickiego w państwie itp.

Otóż nikt nie zaprzecza istnieniu tych różnic, bo gdyby ich nie było, to byłaby jedna partia opozycyjna, a nie cztery. Partie na całym świecie łączą się w koalicje wyborcze nie dlatego, że są światopoglądowo tożsame, ale dlatego, że mają wspólny cel, jakim jest zwycięstwo wyborcze. Celem opozycji demokratycznej jest nie tylko odsunięcie PiS-u od władzy, ale przede wszystkim naprawa tego, co PiS zniszczył, czyli powrót do ustroju demokracji liberalnej. Chodzi więc o przywrócenie podziału władz, niezawisłości sądów i innych instytucji demokratycznego państwa, ograniczenie władzy centralnej na rzecz samorządów lokalnych oraz ścisły związek z Unią Europejską przez przestrzeganie unijnego prawa i systemu wartości. Z tym celem zgadzają się wszystkie partie opozycji demokratycznej i ich elektoraty. I to w zupełności wystarczy, żeby pójść do wyborów w jednym bloku. Tym bardziej, że jest to najpewniejszy sposób realizacji tego celu.

W tej sytuacji kompletnie niezrozumiałe są obawy, że elektoraty partii opozycyjnych poczują się oszukane, bo jak można na jednej liście łączyć lewicę z liberałami i konserwatystami. Światopoglądowa tożsamość i niechęć do niektórych polityków, którzy znaleźliby się na wspólnej liście ma być ważniejsza od ustroju państwa? Jeśli ktoś tak myśli, to znaczy, że nie rozumie o jaką stawkę toczy się dzisiaj w Polsce gra polityczna. Nie zdaje sobie bowiem sprawy, że otwarcie różnić się można tylko w ustroju demokracji liberalnej, a nie w dyktaturze, do której zmierza PiS. Różnice między partiami opozycyjnymi, dotyczące różnych obszarów funkcjonowania państwa, będą przedmiotem ciągłych negocjacji i kompromisów w przyszłym rządzie. Aby jednak taki rząd powstał, trzeba najpierw wygrać wybory. Podkreślanie różnic, a nie podobieństw między partiami opozycji demokratycznej, szanse zwycięstwa z PiS-em zdecydowanie oddala.

Wszyscy chcą nas oszukać

Podejrzliwość, nieodłączna cecha chłopskiej kultury, wyrosła i utrwalona na tle licznych doświadczeń krzywdy i pomiatania ze strony warstw uprzywilejowanych, stała się dominującą cechą polskiej kultury narodowej. Wszystkie badania socjologiczne jednoznacznie wskazują, że pod względem nieufności do innych zajmujemy zdecydowanie ostatnie miejsce w Europie. Jak w tej sytuacji można mówić o wspólnocie narodowej i społeczeństwie obywatelskim, skoro brakuje najważniejszego spoiwa społecznego, jakim jest zaufanie?

Narzędzie sprawowania władzy, jakie zastosował PiS, czyli „dziel i rządź”, niezwykle zwiększa poczucie nieufności do różnych grup społecznych. PiS wynajduje wciąż nowych wrogów zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych. Są nimi sędziowie, lekarze, nauczyciele, ludzie LGBT, uchodźcy czy domagające się swoich praw kobiety. Zwolennicy PiS-u muszą czuć się osaczeni, bo zagrażają im nie tylko wyżej wymienione grupy, ale także wrogowie zewnętrzni, do których PiS zalicza Niemcy i Unię Europejską, która nie pozwala prawicowemu rządowi rozwijać kraju w kierunku, który ten rząd uważa za właściwy.

Powszechna atmosfera nieufności utrudnia zawieranie rozmaitych umów i porozumień między ludźmi i grupami społecznymi. Dotyczy to także ugrupowań politycznych. Widoczny jest lęk Lewicy, Polski 2050 i Koalicji Polskiej przed połączeniem się w jednym bloku z Koalicją Obywatelską, która jest najsilniejszym ugrupowaniem. Politycy słabszych ugrupowań nieraz wprost powiadają, że wspólna lista może być listą wyborczą Koalicji Obywatelskiej, na której kandydaci pozostałych partii opozycyjnych będą nieliczni i ulokowani na dalekich miejscach. Mówią to na wyrost, nie przyjmując uspokajających deklaracji Tuska, chociaż jakichkolwiek negocjacji w sprawie wspólnej listy jeszcze w ogóle nie rozpoczęto. Ta nieufność wynikająca z obawy prze marginalizacją jest kompletnie niezrozumiała, biorąc pod uwagę wyniki sondaży. Gdyby te partie wystartowały oddzielnie, to zapewne Koalicja Polska w ogóle by nie weszła do Sejmu, a pozostałe dwie wprowadziłyby niewielką liczbę swoich posłów. Konsolidacja wyborcza opozycji zapewnia tym partiom nie tylko większą liczbę mandatów, ale i udział w rządzie, jeśli uda się pokonać PiS. Okazuje się jednak, że najpierw trzeba pokonać nieufność, a to nie jest łatwe w polskim społeczeństwie.

Jakoś to będzie

Oj, bardzo nie lubimy, kiedy ktoś nas straszy, rozwija apokaliptyczne wizje i pesymistyczne prognozy. Lubimy się wtedy pocieszać, że „jakoś to będzie, bo przecież nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było”. Jakże krzepiąco brzmi ten fragment „Pana Tadeusza”:

„Szabel nam nie zabraknie, szlachta na koń wsiędzie

Ja z synowcem na czele i – jakoś to będzie”

Skoro jakoś to będzie, to nie warto się przejmować czyimś czarnowidztwem. Dlatego nie są lubiani ekolodzy i naukowcy straszący skutkami katastrofy klimatycznej czy lekarze namawiający do szczepień ochronnych. Wielu ludzi, w tym także poważnych, zdawałoby się, publicystów, wyśmiewało przesadny lęk przed skutkami rządów PiS-u. Jakże często można było usłyszeć, że PiS to normalna partia w systemie demokratycznym i żeby już przestać straszyć PiS-em. O ile ludzie interesujący się sytuacją polityczną w Polsce zdołali już w zdecydowanej większości przejrzeć na oczy i albo się cieszą, albo martwią z obranego kursu na nacjonalistyczno-klerykalną dyktaturę, o tyle ci, którzy koncentrują się wyłącznie na swoim życiu prywatnym nadal nie widzą specjalnej różnicy między PiS-em a opozycją. Na przedstawiane im zagrożenia wzruszają ramionami i twierdzą, że jakoś to będzie.

Czasem można odnieść wrażenie, że również liderzy partii opozycyjnych, niechętni wspólnej liście wyborczej, myślą podobnie. Z pewnością zależy im na otrzymaniu subwencji i wprowadzeniu swoich kandydatów do Sejmu, na zwiększeniu znaczenia swoich partii w terenie itp., ale już niekoniecznie na udziale w rządzeniu państwem. Tym bardziej, że te rządy byłyby niezwykle trudne po spuściźnie Zjednoczonej Prawicy. Być może, mimo szumnych deklaracji tkwi w nich niewiara w pokonanie PiS-u, bo przecież już raz próbowano. Być może mają głęboko skrywaną nadzieję, że przy rządach PiS-u też będzie można się jakoś urządzić, bo przecież jakoś to będzie.

Niestety, bardzo to jest polskie. A kiedy Kaczyński osiągnie swój cel, wtedy wszyscy, poza grupą wiernych władzy jej beneficjentów, odczują koszmar życia w dyktaturze. Ale wtedy będzie już za późno i pozostanie już tylko zwykłe polskie lamentowanie.

Źródło zdjecia: kadr z filmu „Pan Tadeusz” reż. Andrzej Wajda

O zmierzchu pora na jazz intelektualny :)

Początki jazzu sięgają końca XIX wieku. To czas, kiedy Ameryka zaczynała prawdziwie liczyć się na świecie. Z kraju głównie rolniczego stała się czołowym uprzemysłowionym państwem, a centrum światowych finansów przenosiło się z Londynu do Nowego Jorku.

 

Słodko-gorzki smak Ameryki

Choć nadal wielu Europejczyków patrzyło niepoważnie czy wręcz z niechęcią na Amerykanów jako na młodszych, nie tak rozwiniętych jeszcze braci, coraz bardziej stawało się jasne, że to nie Europa jest światem przyszłości, lecz właśnie Stany Zjednoczone. Spełniała się więc przepowiednia Alexisa de Tocqueville’a sprzed pół wieku, choć w momencie jej powstania odnoszono się do niej z dużym dystansem. W końcu za Starym Kontynentem stała wielowiekowa, bogata tradycja. Nowy Świat nie mógł dorastać mu do pięt. Europa była dla Amerykanów miejscem nauki i inicjacji, obcowania z wielką kulturą światową, do którego odbywały się pielgrzymki. Ameryka nie miała nic wzniosłego do zaoferowania. Wyższość wciąż przebijała się w arystokratycznych warstwach społecznych w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech czy Włoszech. Stany Zjednoczone były ziemią obiecaną osób chcących ułożyć sobie nowe życie, na zupełnie innych zasadach niż dotychczas.

Życie od nowa pragnęła rozpocząć m.in. grupa polskich artystów, a wśród nich Helena Modrzejewska i zakochany w aktorce Henryk Sienkiewicz. W Kalifornii chcieli założyć coś na kształt falansteru, utopijną wspólnotę bliską naturze. Ten pomysł zakończył się spektakularną klapą. Modrzejewska jednak dzięki tej podróży stała się wielką gwiazdą amerykańskiego, a później również brytyjskiego teatru. Natomiast dwuletni pobyt w Ameryce w latach 1876-78 był dla Sienkiewicza szkołą pisania – powstały reportaże publikowane w prasie krajowej – i wyobraźni.

Obserwował amerykańskie społeczeństwo. O Nowym Jorku pisał, że jest owładnięty kultem pieniądza. Na wszystkich ulicach widział tylko biznes i handel, kupców i bankierów, ludzi pozbawionych ogłady i delikatności obyczajów. Czynił również uwagi na temat tamtejszej demokracji. Zachwycał się prasą informacyjną, narzekał jednak na rubryki literackie. Kręcił nosem na system sprawiedliwości. Krytykował ciągłe przechodzenie władzy z jednej partii do drugiej, a wraz z tym naprzemienne porządki w administracji. Uważał społeczeństwo amerykańskie za mało skłonne do filozofowania, myślenia i poczucia smaku, za to skupione na działaniu, sprawach materialnych i pragmatyczne.

Ale to właśnie filozofia pragmatyzmu pozwoliła wejść Ameryce na europejskie salony intelektualne. Myśliciele tacy jak Charles S. Peirce czy William James, tworzący zręby tego nurtu pod koniec XIX w., wpłynęli na europejskich filozofów i rozwój nauki. Ameryka w końcu mogła pochwalić się osiągnięciami na tych polach. Również pojawili się cenieni pisarze – Henry James, brat filozofa, Mark Twain, Ralph Waldo Emerson czy poeta Walt Whitman.

Ameryka nie była wyłącznie krainą mlekiem i miodem płynącą. Miała też inne oblicze. Choć wielu podkreślało demokratyczny charakter tamtejszego społeczeństwa, a konstytucja w preambule wychwalała znaczenie błogosławionej wolności, w wielu miejscach tego rozległego kraju nawet nie wszyscy obywatele posiadali pełnię praw obywatelskich. To przecież skończyło się dopiero w latach 60. XX w. Do tego na Południu wciąż obowiązywała segregacja rasowa. W 1896 r. Sąd Najwyższy ogłosił niesławną doktrynę Separate but Equal (Oddzieleni, ale równi). Pojawiła się ona w uzasadnieniu wyroku w sprawie Plessy v. Ferguson. To pokłosie nieposłuszeństwa obywatelskiego Homera Plessiego, który kilka lat wcześniej w Nowym Orleanie jako Kreol usiadł w wagonie „tylko dla białych”.

Filozofia jazzu

Życie Nowego Orleanu w ostatniej dekadzie XIX w. nie było jednak tak czarno-białe jak przepisy prawa. Toczyło się w zupełnie innym rytmie. To właśnie w tym mieście zrodziła się zupełnie nowa muzyka – jazz. Można było go usłyszeć nie tylko, jak się upowszechniło, w dzielnicy prostytutek, Storyville, ale prawie na każdym rogu, a także w bardziej luksusowych lokalach. Jazz grano przy różnych okazjach – podczas pogrzebów, potańcówek, przyjęć i pikników. Była więc to muzyka bardzo demokratyczna, egalitarna i inkluzywna.

Zresztą genealogia jazzu predysponowała go do tego. Wyrósł z różnych gatunków muzycznych z wielu zakątków świata. Są w nim obecne rytmy zachodnioafrykańskie, kubańskie, sycylijskie i amerykańskie. Będąc miastem portowym, Nowy Orlean świetnie nadawał się do powstania takiej mieszanki. Jazz czerpał również z form wyrażających odmienne stany emocjonalne – bluesa opartego na bolesnych ludzkich doświadczeniach, ragtime’u mającego charakter taneczny i parodiowy oraz spirituals związanego z życiem religijnym czy duchowym. Od początku nie był również zamknięty na konkretne instrumenty, dając szeroki wybór muzykom – od bardzo skomplikowanych, takich jak fortepian czy kornet, po tak prymitywne jak tarka. Przełamywał nie tylko kwestie z tradycyjnie rozumianym rytmem wykorzystując synkopę, ale również podziały rasowe. Słuchali i grali go czarni, kreole i biali. Występy zespołów odbywały się niezależnie od rasowych porządków. Muzyka jazzowa od początku opierała się w dużym stopniu na improwizacji i interpretacji, ponieważ wykonujący często nie byli muzycznie wykształceni, nie znali i nie rozumieli zapisu nutowego. Grali z pamięci i ze słuchu. Były to często wariacje na „zadany” przez pierwszy głos temat, melodię czy nawet dźwięk.

Jazz od swego zarania ma więc charakter konwersacyjny. To rozmowa muzyków, dialog improwizowany, a więc z konieczności opierający się na otwartości. Zarówno twórcy, jak i widownia nie wiedzą w jaką stronę potoczy się utwór. Jazz nie byłby jednak sobą, gdyby nie był pojemny na tyle, by pomieścić utwory aranżowane i solowe improwizacje. Jest muzyką rozrywkową, artystyczną i ludową zarazem. Ciężko zakwalifikować go jako folklor, muzykę popularną czy poważną. Zawiera elementy każdej z nich. Nie dziwi więc, że panuje polifonia w tak zasadniczej kwestii jak ta, czym jest jazz i jak do niego powinno się podchodzić. Niektórzy wydobywają przede wszystkim rozrywkowy czy użyteczny charakter tej muzyki, nadającej się nie tylko do tańczenia podczas zabaw czy grania podczas uroczystości, ale także posiadającej siłę buntu, a nawet emancypacji. Inni z kolei podkreślają, że do zrozumienia jazzu potrzebna jest odpowiednia wiedza, bo jest to trudna sztuka, wymagająca namysłu. A przecież te rozbieżności pojawiają się wśród tych, którzy niewątpliwie znają historię oraz teorię jazzu.

Z pewnością teoria jazzu nie jest tak porywająca, jak sama muzyka. Bez wątpienia granie na instrumentach lub słuchanie muzyków i podziwianie ich kunsztu jest znacznie bardziej przyjemne, daje więcej satysfakcji i przyjemności. Posiadanie wiedzy o powstawaniu utworów, nie tylko z praktyki, ale i teorii, pozwala nam jednak zobaczyć więcej, a jeśli jesteśmy otwarci, to również zmienić naszą perspektywę czy zacząć inaczej odczuwać to, z czym obcujemy. I dotyczy to nie tylko muzyki.

Mała obrona teorii

To pierwszy powód, do którego trudniej chyba znaleźć bardziej teoretyczne stwierdzenie niż „to tylko teoria, więc do niczego mi się nie przyda”. I określenia „teoretyczne” używam tu jednocześnie w negatywnym, jak i pozytywnym sensie, w zależności od nastawienia czytelnika do teorii (tu wolałbym użyć dawnego słowa teoryj, wyraźnie podkreślającego mnogość). Drugi powód można przedstawić w następujący sposób.

Praktyka rządzi światem, a doświadczenie jest walutą cenną i pożądaną. Zarzuty o teoretyczność mają dyskredytować prezentowane tezy. Teoriom nie pomaga nastawienie ich głosicieli – pewność siebie, poczucie nieomylności, zaborcza obrona. Tyle że również praktyków można opisać w ten sam sposób. O ile jednak teoretykom przypisuje się pewnego rodzaju bezpodstawność twierdzeń, o tyle za tymi drugimi przemawiać ma doświadczenie. Ma to odzwierciedlenie w niewielkim zainteresowaniu głoszonymi przez nich tezami, w odróżnieniu od uwagi przykładanej do wypowiedzi i mądrości praktyków. Czytamy książki przez nich wydane, uczestniczymy w programach mentorskich, chodzimy na wykłady z ich udziałem, słuchamy podcastów z nimi. Mamy nadzieję, że czegoś możemy się od nich nauczyć, pomogą nam uporać się z naszymi problemami czy wątpliwościami albo chociaż utwierdzą nas w słuszności.

Tu jednak pojawia się pewien problem, zarówno teoretyczny, jak i praktyczny. Jeśli praktycy w danym obszarze mówią te same lub bardzo podobne rzeczy, rozkładając nieco inaczej akcenty, to w zasadzie mamy do czynienia z gotową teorią skrywającą się za maską praktyki. Z kolei przy wyraźnych różnicach, podkreślających taki lub inny czynnik, mamy do czynienia z kilkoma rywalizującymi teoriami. Różnice te mogą wynikać z odmiennych doświadczeń, problemów, z którymi akurat dane osoby w największym stopniu się mierzyły czy tego, na co zwracają większą uwagę w swoim życiu lub czego nie doceniają. Czasami może to być po prostu kalkulacja marketingowa. Trudno zresztą zmierzyć dokładnie wpływ danych czynników, tym bardziej, że w poszczególnych sytuacjach może się on różnić i w sytuacji odbiorców może mieć inną wartość. A jednak u takich praktyków-teoretyków poszukujemy rozwiązań, rad czy choćby wskazówek.

Jest jeszcze trzecia możliwość pochwały praktyki. To podejście radykalne. Wiąże się ono wyłącznie z doświadczeniem własnym. Tylko ono ma autentyczną wartość. Inni na niewiele się nam mogą zdać. Oznacza to również, że my sami nie jesteśmy w stanie dzielić się doświadczeniem z innymi. Nie możemy ubrać go w słowa, a już na pewno zteoretyzować. Jest bowiem niepowtarzalne i nieprzekazywalne. Takie podejście przypomina więc doświadczenie mistyczne, choć nawet co poniektórzy mistycy starali się niezgrabnie opisać ów stan, stając się nawet niekiedy inspiracją dla czytelników. Bliższe jest to jednak prozie czy wręcz poezji niż stricte teorii, jak ją na ogół postrzegamy.

Może więc problem nie leży w teoriach, lecz w naszym na nie spojrzeniu i rozumieniu czym są? Czasami nie wiemy co z daną teorią zrobić, jak z niej skorzystać. Wydaje się wtedy kompletnie nieprzydatna. Często po prostu nie interesuje nas jej temat. Innym razem język lub sposób przedstawienia jest nieznośnie nieprzystępny. Znany fizyk-teoretyk, Richard Feynman podkreślał, że w sposób prosty i jasny można przedstawić nawet najbardziej skomplikowane zjawiska. Można to jednak zrobić, kiedy samemu rozumie się je bardzo dobrze.

Trudno wymagać od naszego leniwego umysłu zbyt dużego wysiłku. Świetnie pokazał to psycholog i laureat Nagrody Nobla z ekonomii Daniel Kahneman w książce Pułapki myślenia. Niechętnie wprowadzamy nasz mózg na wyższe obroty, by myśleć… wolniej. Przechodząc z szybkiego, automatycznego i bezproblemowego myślenia w ramach Systemu 1. uruchamiamy większe możliwości Systemu 2., wymagającego jednak uwagi, skupienia i wysiłku. Ten dostaje impulsy nieustannie, jednak większość czasu pracuje w trybie stand-by – na możliwie niskiej wydajności i poborze energii.

Koncepcja dwóch systemów umysłu zaprezentowana przez Kahnemana jest teoretyczna. Opiera się na eksperymentach, obserwacjach i własnych doświadczeniach autora. Nie jest to jednak przewodnik po naszym umyśle, ani tym bardziej jego instrukcja obsługi. Nie wynika również z neurobiologicznego funkcjonowania mózgu. Sam noblista określa swoją książkę psychodramą. Wciąga też w nią czytelnika. To właśnie dzięki prostym eksperymentom możemy poczuć, jak w naszych głowach toczy się nieustanny improwizowany dialog między Systemem 1. a Systemem 2. Myśląc o sobie chętniej utożsamiamy się z drugim bohaterem. To jednak nieco ukryty, często przeoczany przez nas samych System 1., wybudzający mniej lub bardziej skutecznie swojego partnera, jest dla Kahnemana kluczową postacią. Tym bardziej, że wbrew pozorom potrafi ogarniać całkiem złożone sytuacje, choć nie potrafi weryfikować i kontrolować podawanych odpowiedzi. To zadania Systemu 2, jednak nawet on nie gwarantuje niepopełniania błędów. W każdym razie relacje między bohaterami Pułapek myślenia przypominają jazzowych muzyków podczas Jam Session, nieustającego Call & Response pierwszego i drugiego głosu.

Domy stawiano bez znajomości praw fizyki

To był argument teoretyczny, choć na koniec zrobiło się nieco metaforycznie. Czas spojrzeć z bardziej praktycznej perspektywy. Poplątany związek teorii i praktyki doskonale widać na przykładzie jednej z najbardziej technicznych dziedzin, czyli inżynierii.

Odnotujmy najbanalniejszy fakt. Budowle, i to nieraz całkiem imponujące, ludzie wznosili zanim poznali wiele praw fizyki i zaawansowanych wzorów matematyczno-fizycznych. Jednak rozwój nauk fizycznych pozwolił nam na wznoszenie nowego typu budynków. Dokładne obliczenia, produkcja i wykorzystanie nowych materiałów od drugiej połowy XIX w. stawały się coraz bardziej powszechne. Budowa mogła być nie tylko lepiej zaplanowana, zorganizowana, ale również bardziej oszczędna. Wciąż jednak potrafimy narzekać na jakość współczesnych konstrukcji, ich trwałość czy estetykę, a za wzór długowieczności i dobrego smaku stawiamy budowle sprzed tego okresu – antyczne świątynie czy amfiteatry, gotyckie katedry, rokokowe pałace.

Jeszcze 150 lat temu, kiedy wznoszono w Nowym Jorku Most Brookliński, co musiał widzieć Sienkiewicz podczas swojej podróży, budownictwo nie opierało się na bardzo dokładnych wyliczeniach. Inżynieria nie była nauką, tak jak dziś o niej myślimy. Nie była tak dokładna, wciąż pozostawała niejasną sztuką, jedną z działalności człowieka opartą bardziej na doświadczeniu niż zaawansowanych teoriach i obliczeniach. Analiza wektorowa, mechanika statystyczna czy termodynamika dopiero raczkowały. Wkład w te dziedziny wniósł m.in. Josiah Willard Gibbs, szerzej nieznany, ale przez takich noblistów jak Einstein, Max Planck czy nawet ekonomista Paul Samuelson uznawany był za jednego z największych naukowców, który jako pierwszy w Ameryce w 1863 r. otrzymał tytuł doktora z inżynierii.

Dekadę wcześniej, bez tej wiedzy Elisha Graves Otis skonstruował pierwszą windę z mechanizmem zabezpieczającym przed spadnięciem. Zaprezentował ją podczas wystawy światowej w nowojorskim Szklanym Pałacu w 1853 r. Pokaz zrobił wrażenie, a kilka lat później sprzęt jego produkcji został zamontowany w jednym z domów handlowych na Manhattanie. Był to zaledwie pięciopiętrowy budynek i nie wymagał windy, jednak wynalazek Otisa, którego nazwisko wciąż możemy znaleźć w wielu budynkach, przyczynił się do upowszechnienia wind. Zanim jednak umożliwiły one powstanie drapaczy chmur i manhattańskiego skyline potrzebne było udoskonalenie ich mechanizmów w oparciu o fizykę teoretyczną. Dopiero to pozwoliło wdrapać się na wyższy poziom, dosłownie i w przenośni.

W przypadku myślenia jest podobnie jak z inżynierią. Bez rozmaitych teorii umysł sobie poradzi. System 1., a nawet System 2. przedstawi odpowiedź. Ba, rozwiąże niejeden problem. Często z sukcesem, a przynajmniej w zadawalający nas sposób. Znajomość teorii, przywołanie jej w pamięci, odwołanie się do niej, a następnie przeprowadzenie rozumowania w oparciu o nią wymaga niechcianego przez nasz mózg wysiłku. Skoro możemy dać sobie radę bez niego, to po co się wysilać? Z czasem teoria może stać się częścią Systemu 1. i przez jej pryzmat odruchowo patrzeć na pewne kwestie. Czy wtedy jesteśmy mniej narażeni na błędy?

Pochwała błądzenia

Czy teoria chroni nas przed popełnieniem błędu? Nie. Czy praktyka niechybnie zabezpiecza przed nim? Bynajmniej. Powoływanie się na teorie i praktykę z pewnością pozwala nam łatwiej wytłumaczyć przed innymi i sobą samym błąd. Odepchnąć go od siebie, zdepersonalizować. W końcu postąpiliśmy właściwie, zgodnie ze sztuką. Nie można do nas mieć pretensji. W neuronauce błąd i reakcja mózgu na niego zanim go sobie jeszcze uświadomimy (pomiar ERN, error-related negativity) jest częstym miernikiem. Oczywiście w grę wchodzi znaczenie błędu i jego konsekwencji. Jeśli dotyczy zadania podczas eksperymentu, nie będzie on wywoływać tak silnego stresu, jaki pojawi się w przypadku decyzji życiowych, nie wspominając o sytuacjach decydujących o naszym lub czyimś życiu. Różne czynniki zmniejszają reakcję naszego organizmu na popełniony błąd. Jak pokazuje neuronauka, jednym z nich jest nawet wiara religijna. Jak zauważyli w swoim eksperymencie Michaela Inzlichta i Alexy Tullett, w przypadku osób wierzących działa ona w podobny sposób jak leki przeciwlękowe czy uśmierzające ból, choć u niewierzących zwiększa stres i wywołuje postawy obronne. W świetle dzisiejszego podejścia do zdrowia psychicznego, z pierwszego powodu wiary i przekonań religijnych nie powinno się stygmatyzować, z drugiego narzucać, nie tylko nachalnie, ale i dyskretnie.

W sercu samej nauki, dla której teorie i praktyczne ich sprawdzanie są krwioobiegiem, leży popełnianie błędów. Feynman podkreślał, że mylenie się jest ostateczną weryfikacją w nauce, dzięki której rozwija się wiedza, pozwala nie tracić czasu i sprawdzać kolejne przypuszczenia. Podobnie przedstawiał to filozof nauki Karl Popper, dla którego możliwość falsyfikacji była jednym z kryteriów naukowości twierdzeń. Innymi słowy, jeśli nie można udowodnić, że coś jest błędne, nie może być naukowe. Wszelkie piękne teorie, objaśniające niepodważalnie wszystko a niemogące zostać obalone należą do innego porządku i trzeba podchodzić do nich z dużą ostrożnością. Również historyk nauki, Thomas Kuhn w swojej koncepcji rozwoju nauki nie poprzez kumulację wiedzy a zmieniające się paradygmaty zakładał milcząco, że nieuchronne trzymanie się środowiska naukowego jakiegoś hegemonicznego paradygmatu opierać się musi na błędzie, choć w danym czasie czy okolicznościach użytecznym i wystarczającym. Jeszcze dalej posunął się Paul Feyerabend namawiając do anarchizmu metodologicznego, odwagi korzystania z rozmaitych, niewspółmiernych teorii (ryzykując błądzenie), których słuszność określi dopiero empiria.

Dla Feyerabenda teorie, a zwłaszcza śmiałe korzystanie z ich mnogości jest otwierające. Kuhn natomiast pokazał ograniczającą moc trzymania się jednej. Zafiksowanie na teorii i odrzucanie wszystkich innych, nawet w przypadku, zdawać by się mogło, tak otwartych umysłów i refleksyjnych osób jak naukowcy, jest jednak dość powszechne i grozi tkwieniem w błędzie. Ignorowanie anomalii lub niezachwiane przekonanie o wyjaśnieniu jej w oparciu o obowiązujące lub wyznawane przez daną osobę podejście bierze się nie tylko z trzymania się tego, co dobrze znane i sprawdzone, ani z przekonania o kumulatywnym charakterze wiedzy, ale także z nadziei, że całą wiedzę da się połączyć w jedną spójną całość. Skoro wszystko ostatecznie ma do siebie pasować, to nic nie stoi na przeszkodzie, by pozostać na swoim polu badawczym i je kultywować. Jednak, jak podkreślał Feynman w przypadku fizyki, w której najsilniej obecne jest założenie o spójności wiedzy, nie wiadomo czy coś takiego może się udać. Co jeśli poszczególne puzzle nie składają się w całość, a wyłaniający się częściowy obraz i nadzieja na złożenie wszystkiego wiąże się jedynie z tendencji naszego mózgu do kreowania pełnych, koherentnych wizualizacji, nawet gdy brakuje dużej części elementów? To przecież robi chociażby z niepełnym i rozmytym obrazem z siatkówki oka czy fragmentami historii.

Wizja niepasujących do siebie fragmentów wiedzy musi budzić większy niepokój niż spoglądanie na świat jako harmonijną całość, a przynajmniej z wiarą, że tak jest lub może być. Skoro jednak nie wszystko pasuje, to co w sytuacji konfliktu jednego rodzaju wiedzy z innymi, jednej teorii z drugą i trzecią? Co ma decydować o tym, do której się odwołać? Albo która w danej sytuacji jest lepsza czy bardziej użyteczna? A jeśli dla kogoś kategoria prawdy jest kluczowa, to jak wyznaczyć podejście czy metody zbliżające do niej? I w końcu, kto ma o tym wszystkim decydować?

Nie lepiej wygląda to w przypadku praktyki. Ona też ogranicza. Jeśli coś się sprawdza, niechętnie zmieniamy postępowanie. „Lepsze jest wrogiem dobrego” głosi ludowe porzekadło, wyrażające oakeshottowską postawę konserwatywną. Sami praktycy swoje doświadczenie starają się uniwersalizować, o czym była mowa przy okazji możliwości dzielenia się nim. Nie zawsze głoszone przez nich mądrości są ze sobą zgodne, i wtedy też musimy decydować, które podejście będzie bardziej odpowiednie w naszym przypadku. Które do nas bardziej przemawia? Czy istnieje tylko jedno właściwe rozwiązanie, jedna prawidłowa odpowiedź? Czy prowadzi do nich tylko jedna ścieżka? Jeśli nie, w jaki sposób wybrać spośród nich? Jak rozstrzygnąć, co będzie lepsze w danej sytuacji? Jakimi kryteriami powinniśmy się kierować? Czy są lub muszą być one zawsze merytoryczne, a może decyduje czas czy zadowolenie nasze czy drugiej osoby? Czasami jesteśmy zwolnieni z dokonywania takich wyborów, gdy mamy narzucony z góry konkretny model. Innym razem sami sobie go wypracowaliśmy i się go trzymamy. W obu przypadkach nie musimy już zastanawiać się nad istniejącymi alternatywami. Możemy działać intuicyjnie, na poziomie Kahnemanowskiego Systemu 1.

Nauki społeczne a literatura

Po co były te rozważania o sprawach teoretycznych, inżynieryjnych i naukach fizycznych? By podkreślić, po pierwsze, że dobrze zachowywać elastyczność i czerpać z wielu, niekiedy sprzecznych ze sobą doświadczeń. Po drugie, że nawet w wydawać by się mogło tak weryfikowalnych dziedzinach nie jest łatwo o jednoznaczność i bezdyskusyjność. Jak w takim razie oczekiwać tego od życia społecznego i politycznego? Jednak jeśli wsłuchamy się w codzienne rozmowy, przyjrzymy się wyznawanym wartościom czy głoszonym światopoglądom, nagle znika ta wieloznaczność. Pojawiają się sztywne elementy, tendencja do jednoznacznych odpowiedzi. Nawet w naukach społecznych wciąż spotykamy się z tą pokusą. Pomimo odcięcia się od swoich XIX-wiecznych korzeni fizjologii czy fizyki społecznej – dziedzin wówczas utożsamianych jeszcze z wiedzą niebudzącą wątpliwości – wciąż poszukiwane są jednoznaczne odpowiedzi. Oczekiwania i presja społeczna na to jest ogromna, pomimo doświadczenia wielości podejść przedstawianych jako pewne, jednak niewspółmiernych. Jednocześnie opór w społeczeństwie przed inżynierią społeczną, nawet opartą na najlepszej w danym momencie wiedzy, stoi z tym w sprzeczności, nawet pomimo odwiecznego dyscyplinowania czy nowoczesnych – od czasu XVIII-wiecznych fizjokratów – technik władzy nakierowanych na bezpieczeństwo państwa i społeczeństwa nie poprzez zakazy i nakazy, lecz pozostawienie szerokiej sfery wolności, czemu chcąc nie chcąc ulegamy.

Gdy w XIX w. dojrzewały nauki społeczne, o status wiedzy i refleksji nad życiem nowoczesnych społeczeństwach rywalizowały z literaturą, zwłaszcza z rodzącą się powieścią. Naprzeciwko siebie stali Comte i Balzac, Quételet i Flaubert, Malthus i Dickens, Marks i Thackeray. Naukowa ekonomia, socjologia i pokrewne dziedziny dopiero torowały sobie drogę do społecznego uznania i ulokowania się między naukami przyrodniczymi a humanistycznymi. Znaczeniem odkryć i pewnością zdobytej wiedzy chciały dorównać przyrodoznawstwu, w tym zwłaszcza prawom fizyki. Jednocześnie dążyły do odcięcia się od humanistyki i literatury filozoficznej, historycznej, politycznej, moralistycznej czy nawet teologicznej. Paradoksem jest, że najbardziej doniosła teoria przyrodnicza tamtego czasu, teoria ewolucji Darwina rozprzestrzeniała się, ponieważ książka brytyjskiego biologa O powstaniu gatunków była świetnie napisaną literaturą czerpiącą z narracji powieści, dramaturgizującą nudne, trwające tysiąclecia procesy.

Dziś nieśmiało wraca się do związków nauk społecznych z literaturą. Filozofka Nancy Cartwright czy ekonomista Dani Rodrik w książce Rządy ekonomii pokazują, że modele ekonomiczne nie są niczym innym jak w innym języku opowiedzianymi baśniami, opowieściami lub przypowieściami. Ich mnogość odpowiada odmiennym sytuacjom. Z tego też powodu ich morały bywają sprzeczne. Stąd bierze się niepewność i pytanie jakie rozwiązanie czy podejście w konkretnej sytuacji sprawdzi się najlepiej. Ta wielość, różnorodność i niespójność przypomina biblijne mądrości, dzięki którym chrześcijaństwo mogło przetrwać wieki, dając odpowiedzi czy propozycje działań w różnych sytuacjach, z których ludzie mogli wybierać i którymi mogli się podpierać w sytuacji wyboru. W przypadku ekonomii pomocne powinny być dane empiryczne, jednak w ich przypadku sprawa nie jest taka prosta. Nawet jeśli baśnie te próbować przebrać w skrajnie naukowe szaty i podchodzić do nich niczym do eksperymentów laboratoryjnych – jak pokazuje Rodrik – naukowiec stoi przed koniecznością szeregu wyborów, które wpłyną na interpretację danych. Dodatkowa trudność pojawia się, gdy wybór dotyczy przyszłej polityki ekonomicznej – przyszłość jest wynikiem eksperymentów, nawet jeśli polegających na powtarzaniu tego, co już sprawdzone. Z punktu widzenia demokracji ważne jest, że po pewnym czasie ich wyniki mogą jednak zostać zweryfikowane. Tylko bowiem empiryczne kwestie, niezależnie od uzasadnień i dorabianych tłumaczeń mogą podlegać demokratycznej kontroli. To jedyne pocieszenie w tym pogmatwanym świecie, choć nie ma już pewności jakie rezultaty przyniosą konkretne rozwiązania w innym czasie i okolicznościach. I większość opcji pozostanie niesprawdzona. A także jakimi kryteriami zostaną ocenione.

Podziały i spory w demokracji opierają się w dużej mierze właśnie na preferencjach dotyczących baśni. Nie tylko tych ekonomicznych, ale i politycznych. W czasie, kiedy rodziły się nauki społeczne, krystalizowały się również główne stanowiska i wrażliwości społeczno-polityczne – konserwatywne, liberalne i socjalistyczne, do dziś kształtujące politykę na Zachodzie. Nie były one nigdy jednorodne, w ramach każdej z nich toczyły się ostre spory o metody działania, o możliwe kompromisy z rzeczywistością. Nie inaczej jest dziś. Podobnie jak przypowieści ekonomiczne, tak baśnie polityczne zawierają mnóstwo mądrości. Jednak w imię stworzenia spójnej doktryny i w oparciu o nią budowanie świata społecznego oraz dbania o jego czystość, niektórzy gotowi są porzucić część ludzkiego doświadczenia. Ignorować, uznawać je za nieistotne albo wręcz nieistniejące, podchodzić do niego jakby było nieprzekazywalne. Wszystko w oparciu o przekonanie, że istnieć może tylko jedna słuszna odpowiedź na problemy, jeśli nawet nie ludzkości, to społeczeństw w zachodnim kręgu kulturowym.

Wielka rozmowa ludzkości

Wróćmy na chwilę do Ameryki końca XIX w., w której coraz głośniej rozbrzmiewał jazz. W tym czasie psycholog i filozof William James tworzył zręby pragmatyzmu. Po stu latach jego myśli, niedotyczące bezpośrednio polityki, i postawa zostały odczytane jako demokratyczny temperament. „Demokratyczny temperament – pisał J.J. Miller – obejmuje gotowość do działania, przedkładanie dobra publicznego nad prywatną wygodę, wielkoduszność wobec przeciwników i niemal powszechny szacunek”. Choć Ameryka za życia Jamesa uchodziła za najbardziej demokratyczne społeczeństwo, wciąż przecież istniała segregacja rasowa, kobiety nie posiadały praw wyborczych i kultura stawiała im liczne przeszkody, co oznacza, że były osoby, które takie rzeczy głosiły i popierały.

Choć dziś poprawiło się pod wieloma względami, wciąż przecież wiele jest do zrobienia. Dodatkowo dochodzą nowe problemy. Powiększająca się niechęć do politycznych przeciwników, radykalizacja języka – pomimo narzekań na nie zjawiska te pozostają na tyle skuteczne, że żadna strona nie chce z nich zrezygnować, wykorzystuje się każdy błąd przeciwnika do ataku na niego. Jak zauważył Cass Sunstein (prawnik, szef Biura Informacji i Regulacji [OIRA] w Białym Domu za prezydenta Obamy) w książce Sprzeciw w życiu społecznym, grupy podobnie myślących osób mają tendencję do radykalizacji.

Obserwował to .in.. w przypadku sędziów, którzy w zależności od preferencji wyjściowej – skłaniania się do umiarkowanie łagodnego lub surowego wyroku – po konsultacjach z sędziami o podobnych preferencjach radykalizowali swoje wstępne podejścia, w stronę bardziej łagodnych lub bardziej surowych. Nawet jednak w zróżnicowanych grupach osoby umiarkowane lub mniejszości inaczej myślące mają skłonność do niedzielenia się informacjami czy swoją perspektywą, ukrywania ich, oddając miejsce dla samonapędzającej się radykalizacji, od tej zachodzącej w głowach po tę wypowiedzianą.

Na poziomie społeczeństw taka rozmowa toczy się nieustająco. Głosy w niej stanowią również rozmaite teorie, filozofie, podejścia zarówno te najnowsze, jak i sprzed dekad, stuleci, a nawet tysięcy lat. Każda osoba zapoznająca się z nimi jakby rozmawiała z przyjaciółmi, nawet bardzo różniącymi się wrażliwością społeczno-polityczną, sposobami myślenia, perspektywą czy hierarchią wartości. To wielka rozmowa ludzkości, która w cywilizacji europejskiej toczy się od starożytnej Grecji, ale nieobce są w niej wpływy innych kultur. Są to często wariacje na dobrze znany temat, podejmowanie starego motywu i jego rozwijanie czy modyfikowanie, ale pojawiają się także nowe instrumenty i melodie. Ukazujące się głosy często są improwizowane, ale można też spotkać się z przygotowaną aranżacją. Ta wielka rozmowa ludzkości przypomina więc filozofię i praktykę jazzu.

Michael Oakeshott opisał wielką rozmowę ludzkości dotyczącą relacji człowieka z samym sobą i z innymi ludźmi jako konwersację, w której biorą udział cztery instrumenty. Brytyjski filozof wymieniał historię, naukę, praktykę i poezję. Każda z nich na swój sposób wyraża ludzkie doświadczenie, ma własną barwę dźwięku i możliwości. Musi panować między nimi otwartość, żadna z tych dziedzin nie może dążyć do wyłączności i dominacji. Ta rozmowa jest na swój sposób niekonkluzywna, jeśli przez to rozumieć ostateczną, a nie przygodną odpowiedź. Razem tworzą jednak utwory. Podobne pluralistyczne podejście dobrze się sprawdza również w każdej z tych dziedzin, z ich wewnętrzną różnorodnością, do których zaliczyć należy niewspółmierne teorie i praktyki.

Często jednak napotykamy konkretną teorię czy filozofię, która nas porywa. Chcemy tylko jej słuchać, czy wyłącznie na niej grać. Zdaje się nam, że tłumaczy otaczający nas świat, odpowiada na pytania, które są naszymi pytaniami, proponuje rozwiązanie problemów przez nas uznawanych za najważniejsze. Zaczynamy otaczać jeśli nie autora, to jego prace pewną czcią, nawet dopuszczając ich krytykę lub samemu posiadając krytyczne uwagi. Często jednak lądujemy w bańce, w tematach przez nią poruszanych i proponowanych odpowiedziach. Zamykamy się, usztywniamy, radykalizujemy. O ile w przypadku osób chcących rozwijać daną teorię czy podejście, pracować nad nimi, doprecyzowywać je jest to całkiem normalne – działają jak naukowcy w laboratorium, „bawiąc się” swoim obiektem i narzędziami lub chcą stać się wirtuozami gry na swoim ulubionym instrumencie – to w przypadku pozostałych takie podejście nastręcza wiele problemów. Jeśli uznalibyśmy, że tylko jedna doktryna może być prawdziwa, wtedy musielibyśmy przyjąć wszystkie inne za pozbawione sensu. Jak ostatecznie uzasadnić, że to nasze podejście jest słuszne, a dla niektórych nawet prawdziwe? W jaki sposób przekonać innych do tego? Kto miałby rozstrzygnąć słuszność?

Wcale nie bardziej jednoznaczne i pozbawione pytań jest dopuszczenie możliwości wielu konkurencyjnych doktryn czy teorii. Pojawia się pytanie: jak odróżnić te z nich, które mają podstawy i odniesienie do rzeczywistości, od tych, które są zwykłymi fantasmagoriami? Jak sprawdzać ich wartość? Czy istnieje jedna niezawodna metoda? A może jesteśmy skazani, jak w przypadku nauki pokazał to Feyerabend, na poszukiwania z wykorzystaniem różnych metod i teorii? Z perspektywy historycznej to się właśnie dzieje.

Obywatelska lingua franca?

Inny problem w przypadku doktryn i teorii, nawet ich mnogości, wiąże się z ich tworzeniem i dalszym życiem. Jeśli mogą być wyrażane tylko w określonym języku – w konkretnej siatce pojęć – to ich autor stawałby się kimś na kształt mesjasza. Trzeba byłoby też strzec czystości doktryny, chronić przed zewnętrznymi wpływami. W ten sposób stracilibyśmy jedną z najważniejszych wolności – wolność języka. A język musi być żywy, plastyczny inaczej popadnie w mowę-trawę czy nowomowę, a więc pustkę, oderwie się od rzeczywistości.

Nowe słowa lub ich znaczenia natomiast otwierają przed nami nowe możliwości, nowe przestrzenie. Mogą zmieniać nasze myślenie o sprawach, łącznie z nastawieniem do nich. Z tego powodu zawsze obawiano się wprowadzania w ten sposób tylnymi drzwiami tego, co dotychczas społeczeństwo odrzucało uznając za „nienormalne” czy niepożądane. Stąd też wynikała zaciekłość, zwłaszcza obrońców dotychczasowego porządku moralno-pojęciowego, przed upowszechnianiem nowej nomenklatury. Nie można jednak uznać, że każde nowe pojęcia mające zmienić sytuację są same z siebie dobre. Mowa-trawa czy nowomowa są właśnie najlepszymi tego przykładami. W ocenie każdego przypadku – uznania nowych słów za pozytywny czy negatywny – pozostajemy sami. Nie możemy zrobić nic więcej niż zajrzeć za kurtynę i zobaczyć, co za danymi słowami się kryje. Tu jednak czeka pewne niebezpieczeństwo – dotychczasowy stosunek i podejście do tematu, a także dobrze znane pojęcia. Mimo to tkwi w tym nadzieja zmian.

Inna nadzieja wiąże się ze zmianą wartościowania pojęć, a przynajmniej ich neutralizacją. Tu pojawia się kolejne pytanie. Które z podejść wybrać – nowe pojęcia czy przewartościowanie dotychczasowych? Nie wiadomo, które się sprawdzi, które poniesie porażkę. Ostatecznie oba mogą okazać się nieskuteczne. Z pozycji pragmatycznych trudno więc wyrokować, jaką drogą pójść. Do tego dochodzi kwestia, czy i jak bardzo chcemy ograniczać nasz język o pojęcia czy zwroty negatywnie naznaczone w toku historii w obawie przed recydywą niechcianych zjawisk? Na ile jest to w ogóle możliwe? Wydaje się więc, że istotniejsze niż same pojęcia jest to, co się za nimi kryje. Tu jednak wpadamy w pułapkę dawnego sporu między realizmem a nominalizmem, czyli na ile pojęcia ogólne są realne, a na ile są tylko słowami reprezentującymi wchodzące w jego zakres pojęciowy rzeczy. Czy człowiek jest po prostu człowiekiem, czy jednak zbiorem narządów takich jak mózg i ręka z których się składa, ale te z kolei składają się z komórek itd.? Każde z tych podejść ma swoje konsekwencje, jak pokazywał chociażby konserwatywny myśliciel Richard Weaver.

Trudności dostarcza także sama plastyczność języka z jego zabiegami stylistycznymi. Pozwalają nam one sprawniej się komunikować, odkładając na bok problemy takie jak powyższy, choć czasami prowadzą do nieporozumień lub niezrozumienia. Z pewnością jednak utrudniają sporządzenia niepodważalnych odpowiedzi, ostatecznego zapisu nutowego, a zachęcają do improwizacji. Ciężko bowiem wyobrazić sobie we współczesnych mocno zróżnicowanych społeczeństwach opisywanie świata jednym językiem, pomimo że w nieodległej przeszłości nie trudno znaleźć osoby zabiegające o przekształcenie jednej teorii w jedynie obowiązującą i chcące wyrugować innych uczestników rozmowy.

W sytuacji pluralizmu potrzebne są pewne umiejętności obywatelskie pozwalające porozumiewać się pomimo tych znaczących różnic w preferowanych teoriach, posiadanych doświadczeniach, wyznawanych hierarchiach wartości. Niezbędna jest pewna otwartość, podejście do innych jak do uczestników wielkiej rozmowy ludzkości, nawet jeśli druga strona go nie odwzajemnia. Nawet teorie spiskowe – choć mogą drażnić, a czasami być niebezpieczne – mogą stanowić głos w rozmowie ludzkości. Jeśli nie są głoszone dla beki, mogą wyrażać bunt przeciwko dominującej w oczach buntownika wizji świata. Czasami zachłyśnięcie się nimi może wynikać z potrzeby uporządkowania chaotycznego świata czy znalezienie wytłumaczenia dla zachodzących – na ogół przez daną osobę nielubianych czy wręcz nieakceptowanych – procesów i zjawisk społecznych i politycznych. Odbijają jak w krzywym zwierciadle założenia myślenia, np. że władza zawsze musi być skoncentrowana w czyichś rękach mających pełną kontrolę czy przeświadczenie, że nawet jeśli sprawy idą w złym kierunku, to ktoś konkretny za nie odpowiada.

Elastyczność czy sztywność?

Obraz wyłaniający się z całości tych rozważań nie przedstawia się w jasnych barwach. Dominującym odcieniem jest niepewność, w obliczu której pozostajemy sami. Sami musimy oceniać i podejmować decyzje. Z tego powodu nie dziwi zwracanie się w stronę konkretnych doktryn, teorii i trzymanie się ich kurczowo. Oferują one gotowe odpowiedzi, porządkują otaczający nas chaos, usuwają niejednoznaczności, a do tego tłumaczą świat. Czasami proponują jedynie miarę, podług której możemy oceniać rzeczywistość, z którą się mierzymy, ale to już coś. Wizja niezastanawiania się, nierozstrzygania, niedokonywania wyborów samemu bywa kusząca.

Przypomina to ucieczkę od wolności, którą opisał Erich Fromm. Z tą różnicą, że amerykański psycholog i filozof niemieckiego pochodzenia pisał swoją pracę w kontekście nazizmu i kluczowe dla niego było zjawisko osamotnienia ludzi w nowoczesnych społeczeństwach poszukujących w tej ideologii odpowiedzi na nie. Zarysowana tu perspektywa na pierwszy rzut oka może się wydawać znacznie mroczniejsza, ponieważ przekracza ona konkretne historyczne doświadczenie, a wydobywa na wierzch kondycję nie człowieka nowoczesnego, lecz człowieka jako takiego w oparciu o nowoczesne głosy w wielkiej dyskusji ludzkości. Jednak wbrew pozorom jest to niezwykle optymistyczna wizja, która daje większą swobodę niż poszukiwania schronienia w wąskich ramach tej czy innej doktryny czy teorii. Zachęca do sięgania po różne doświadczenia i czerpania z nich pełnymi garściami.

Czasami można mieć wrażenie, że przy takim podejściu ludzie mogą sobie nie poradzić, a świat się rozpadnie. Jednak doświadczenie pokazuje, że potrafimy sobie radzić bez niepodważalnych doktryn. Przykładem z jednej strony są ci, którzy zrobili już taki krok i wyszli poza dotychczasowe swoje mniemania, a także ci, którzy pomimo zmian, jakie dokonały się w społeczeństwach Zachodu poradzili sobie.

W ostatnich latach wiele mówiło się o zmierzchu demokracji (Tak umierają demokracje Letvistskyego i Ziblatta, Zmierzch demokracji Applebaum, Faszyzm. Ostrzeżenie Albright, nieco wcześniej Wieczny powrót faszyzmu Riemena). Jeszcze inni wieścili zmierzch liberalizmu, a przynajmniej jego dotychczasowej postaci (Jan-Werner Muller, Mark Lilla). Ci szli zresztą śladami Johna Graya. Liczni konserwatyści nieustająco walczą z upadkiem cywilizacji i chcą jej bronić, usztywniając swoje podejście i doktrynując innych, by się do ich wizji dostosowali. Podobnie zresztą jak lewicowi autorzy utyskujący na koniec świata pracy i ideałów socjaldemokratycznych. W obliczu kryzysu są dwa wyjścia. Albo sztywno i niezachwianie trwać przy swoich przekonaniach i doktrynach, albo uelastycznić swoje podejście, co nie oznacza przecież rezygnacji ze stanowczości. Liberałowie mają większą skłonność do mniej doktrynalnego podejścia i chętniej czerpią z wielu doświadczeń, choć są wśród nich również tacy, którzy w doktrynie upatrują lekarstwa na społeczne bolączki. Wydaje się jednak, że gdy zmierzcha, smak wolności przynosi jazz intelektualny.

 

 

Wyimki:

– Filozofia pragmatyzmu pozwoliła wejść Ameryce na europejskie salony intelektualne.

– Jazz od swego zarania ma więc charakter konwersacyjny. To rozmowa muzyków, dialog improwizowany, a więc z konieczności opierający się na otwartości.

– Praktyka rządzi światem, a doświadczenie jest walutą cenną i pożądaną.

– Znajomość teorii, przywołanie jej w pamięci, odwołanie się do niej, a następnie przeprowadzenie rozumowania w oparciu o nią wymaga niechcianego przez nasz mózg wysiłku.

– Wszelkie piękne teorie, objaśniające niepodważalnie wszystko a niemogące zostać obalone należą do innego porządku i trzeba podchodzić do nich z dużą ostrożnością.

– Podziały i spory w demokracji opierają się w dużej mierze właśnie na preferencjach dotyczących baśni. Nie tylko tych ekonomicznych, ale i politycznych.

– Nowe słowa lub ich znaczenia natomiast otwierają przed nami nowe możliwości, nowe przestrzenie. Mogą zmieniać nasze myślenie o sprawach, łącznie z nastawieniem do nich.

– Sami musimy oceniać i podejmować decyzje. Z tego powodu nie dziwi zwracanie się w stronę konkretnych doktryn, teorii i trzymanie się ich kurczowo.

Językowe strategie wykluczania na przykładzie ludzi zbędnych* :)

Wskaźnikiem dojrzałości demokracji są postawy związane z wrażliwością społeczną i prospołecznością, która może i powinna dotyczyć w sposób szczególny tych, którzy funkcjonują na marginesach, nie radząc sobie z różnych przyczyn z twardymi regułami neoliberalnego świata.

Produkcja ludzi-odpadów, ludzi-odrzutów, czy też ludzi na przemiał stanowi zdaniem Zygmunta Baumana nieunikniony skutek modernizacji, będąc efektem ubocznym zaprowadzania ładu. Dobrze funkcjonujące społeczeństwa zapewnić miały miejsca pracy dla wszystkich i wysoką wydajność każdego. Każdy pieczołowicie konstruowany ład odtrąca jednak część populacji, traktując ją jako zbiorowość osób „nie na swoim miejscu”, „nie pasujących do reszty”, czy wreszcie jako „elementy niepożądane”. Ludzie zbędni są niewidoczni, niedostrzegani, to ci, których mijamy każdego dnia nie zauważając ich obecności, a przecież przynależą do społeczeństwa. Ich zbędność intensyfikuje fakt, iż traktuje się ich jako osoby, które należy utrzymywać, zapewniać im środki do przetrwania, tym samym postrzegając ich jako pasożytujących na innych. Mamy do czynienia ze wzrastającą grupą ludzi, którzy zostali pozbawieni niezbędnych zasobów do przetrwania biologicznego, jak i społeczno-kulturowego (Bauman, 2005, s.15). Inaczej ujmując, żyjemy w świecie ludzi uprzywilejowanych i nieuprzywilejowanych, a owa człowiecza dychotomia jest coraz wyraźniejsza, dzieląc ludzi na „niezbędnych i ludzi zbędnych, pozbawionych faktycznych praw, niepotrzebnych, nieważnych, nieistniejących” (Stawiszyński, 2021, s. 33). Pęknięcie na tych, którzy są niezbędni, potrzebni, a tym samym uprzywilejowani, w opozycji do zbędnych, marginalizowanych i wykluczanych staje się coraz bardziej wyraźne i dojmujące. Humanizm domaga się dopominania o los tych, który wielu jest obojętny, a także podjęcia działań, które mogą minimalizować negatywne skutki wykluczania i stygmatyzowania zbędnych.  

Ludzie-odpady w sensie Baumanowskim to ludzie zbędni. Ich zbędność łączy się z bezużytecznością, byciem niepotrzebnym, nadliczbowym, nadprogramowym. Społeczeństwo przekonuje takie osoby, że doskonale się bez nich obywa, tym samym pozbawiając ich prawa do bycia dostrzeżonym i docenionym. Przywołajmy Baumana, by trafniej zobrazować kluczową dla naszych rozważań kategorię zbędności: „Uznać kogoś za »zbędnego« znaczy wyrzucić go dlatego, że przeznaczony jest do wyrzucenia jak pusta i bezzwrotna plastikowa butelka albo zużyta jednorazowa strzykawka, nieatrakcyjny towar, na który nie ma nabywców albo bezużyteczny, wybrakowany lub uszkodzony produkt zdjęty z taśmy przez kontrolerów jakości” (Bauman, 2005, s. 25). Coraz częściej dane jest nam obserwować proces, w którym ludzi traktuje się jak rzeczy, a rzeczy jak ludzi. Pojęcie zbędności uzmysławia, że nie jest to stan anomalii, przejściowej dysfunkcji, czy tymczasowej nieprawidłowości. Jest to raczej stan, w którym aprobuje się aberrację, traktując ją jako integralny element rzeczywistości. Zbędność wydaje się naturalnie łączyć z tym, co traktujemy jako odrzut, opad, śmieć, a w konsekwencji zbędny balast. 

 

Ludzie zbędni to ludzie zdeklasowani, uważani za bezużytecznych i co jeszcze bardziej dojmujące sami za zbędnych się uznający. Pogodzeni z beznadzieją własnego losu nie próbują o nic walczyć i prosić. To ci, o których nikt nie dba, nikt o nich nie myśli, wydrenowując ich byt z jakiejkolwiek istotności. To wszyscy ci, którzy któregoś dnia otrzymali komunikat „o likwidacji”, nie potrafiący się dostosować do nowych warunków, „ludzie upadku” bankrutujących zakładów pracy, ale także pracownicy PGR-ów internalizujący wyuczoną bezradność, zwolnieni w ramach rozmaitych restrukturyzacji. Ważną kategorią, nad którą warto się pochylić, jest syndrom wyuczonej bezradności. Jest on zwykle definiowany jako pewien wyuczony stan reagowania na trudne, nieprzyjazne sytuacje, których jednostka nie potrafi uniknąć, albo też, nie ma możliwości wycofania się z nich (Seligman, 2002, Jarmakowski, 2009, Gąsiorowska, Grochowska, 2012). Jak wskazuje Martin Seligman, jednostki przejawiające w swoich zachowaniach wyuczoną bezradność nie potrafią funkcjonować bez wsparcia społecznego z zewnątrz, ich poczucie sensu życia jest niskie, mają poczucie krzywdy, a tych którym wiedzie się lepiej od nich, traktują wrogo i z nieufnością. To właśnie te osoby najczęściej przejawiają pesymistyczne skrypty wyjaśniania doświadczeń życiowych. 

 

Wyuczona bezradność mocno wiąże się z poczuciem kontroli nad wzmocnieniami (Rotter 1966). Jedną z kluczowych zmiennych różnicujących ludzi stanowi poczucie kontroli nad własnym życiem. Jeśli jednostka uznaje, że sukcesy ale także porażki stanowią wypadkową jej własnej pracy, zaangażowania, cech osobowości, wtedy mówimy o wewnętrznym poczuciu kontroli. Jednostka z wewnętrznym poczuciem kontroli sobie przypisuje sprawczość nad tym, czego doświadcza. Osoby z wewnętrznym poczuciem kontroli są samodzielne, skuteczne i efektywne w realizowanych działaniach. Przejawiają większą elastyczność i aktywność w przypadku pojawienia się sytuacji problemowej, szybko się uczą i potrafią uczyć się na własnych błędach. Przeciwieństwem takich osób są jednostki o zewnętrznym poczuciu kontroli, które są przekonane, że ich sytuacja życiowa to wypadkowa zbiegu okoliczności, przypadku, czy też celowego działania innych ludzi (Rotter 1966). Osoby z zewnętrznym poczuciem kontroli są szczególnie podatne na wystąpienie u nich syndromu wyuczonej bezradności. 

Pojawienie się zachowań określanych jako wyuczona bezradność stanowi wypadkową reakcji na sytuacje niekontrolowane, które zostają przez jednostkę zinterpretowane jako takie, na które ona nie ma wpływu (Domachowski, 2002). Oznacza to, że jednostka przyswaja myślenie, które prowadzi do przekonania, iż podjęcie określonych czynności nie wiąże się z uzyskaniem pożądanych przez nią efektów. Inaczej ujmując – jednostka uczy się, iż pomiędzy podjęciem działania, a niepodejmowaniem go nie ma właściwie żadnych istotnych różnic, co prowadzi do dominacji w jej zachowaniu bierności, apatii, a w konsekwencji rezygnacji z podejmowania jakichkolwiek aktywności. 

Istotne znaczenie dla procesu kształtowania się syndromu wyuczonej bezradności ma reprezentowany przez jednostkę sposób rozumienia i interpretowania własnych niepowodzeń i porażek. Jeśli jest on pesymistyczny, z wysokim prawdopodobieństwem prowadzi do krystalizowania się wyuczonej bezradności. Zniekształcenia poznawcze, które dotykają ludzi zbędnych, przejawiają się w dominacji myślenia opartego o wyuczoną bezradność, co sprawia że postrzegany związek pomiędzy działaniem, a jego efektem ma charakter negatywny. To właśnie ludzie zbędni szczególnie często mogą doznawać tego, co określa się mianem treningu bezradności (Sędek, 1991), oznaczającego wielokrotne i powtarzające się doświadczenia, które wywołują odczucie niemożności konstruktywnego rozwiązania problemu. Pierwsze tego typu doświadczenia mogą się rozpocząć już w szkole, kiedy uczeń, który otrzymuje etykietkę słabego, pomimo podjętych wysiłków, by poprawić swoje wyniki nie może wyjść z zaklętego kręgu słabego ucznia. Bywa tak, że osoba dorosła, osiągająca życiowe sukcesy, ocenia swoją wartość poprzez pryzmat ocen, które otrzymywała w szkole. 

 

Proces dehumanizacji, odbierania ludziom podmiotowości, ich urzeczowienia zwykle rozpoczyna się od wykluczającego i stygmatyzującego języka. Jak trafnie zauważa Guy Standing: „Walka o uznanie (…) dotyczy legitymizacji grupy jako bytu społecznego. To walka o zmianę wyobrażenia na temat klasy oraz modeli wyzysku i opresji. To także walka o odzyskanie języka” (Standing, 2014, s. 24). Zwykle pozbawieni języka, pozbawiani są swoich praw, nie mają możliwości wyrażania sprzeciwu, a inni wypowiadają się za nich. Językowe etykiety i potoczne powiedzenia typu „dzieci i ryby głosu nie mają” pokazują, w jak łatwy sposób można pozbawić kogoś podmiotowości. W koncepcji piramidy nienawiści Gordona Allporta (1954) proces wrogości rozpoczyna się od negatywnych określeń i komentarzy wobec osób lub grup społecznych. To one prowadzą do unikania odmiennych osób lub grup, które bywają uznawane za gorsze. Zbędność prowadzi do dyskryminacji, a ta nierzadko do bezpośrednich ataków fizycznych. Ekstremum piramidy nienawiści staje się eksterminacja, czyli masowa eliminacja całych grup społecznych, czego przykładem była eksterminacja ludności żydowskiej w okresie II wojny światowej. Proces dehumanizacji, a w konsekwencji uznawania ludzi za zbędnych odbywać się może na co najmniej kilku poziomach. Szczególnie odczłowieczająca wydaje się opisywana przez Fromma i Kępińskiego strategia, którą określić możemy jako uprzedmiotawianie ludzi, która przejawia się poprzez postrzeganie drugiego człowieka jako przedmiotu, czy towaru, czego przykładem może być korporacyjny język traktujący wyzyskiwanych pracowników jako „odnawialne zasoby”. 

 

Językowy proces odczłowieczania ludzi obserwujemy poprzez nadawanie etykiet językowych i stygmatyzujących określeń. W przypadku wspomnianych już uchodźców posługiwano się takimi określeniami jak „dzika horda”, „barbarzyńska dzicz”, czy „islamskie bestie”. Trzeba również zwrócić uwagę na stygmatyzujące uchodźców określenia intensywnie czerpiące z retoryki wojennej. O uchodźcach często mówiono jako o „islamskim taranie”, „najeźdźcach”, „kolonizatorach”, uznając iż dokonują oni „najazdu”, „podboju”, czy „szturmu”. Owe nieuzasadnione wyolbrzymienia podsycały lęki, napawały niepokojem, wzmacniając postawy niechęci wobec obcych, którzy postrzegani byli jako zagrożenie. Obawy wobec uchodźców intensyfikowały również liczne metafory wodne, obfitujące w określenia typu „fala”, „zalew”, „napływ”, wywołujące skojarzenia z klęską żywiołową, której nie sposób opanować i na którą społeczeństwo nie ma wpływu. 

 

Z uprzedmiotawianiem łączy się strategia mechanizacji ukazująca ludzi analogicznie jak maszyny, a więc podmioty pozbawione uczuć, emocji, pracujące zawsze tak samo wydajnie, nie mające prawa okazywać słabości. Od pracowników oczekuje się, że niezależnie od okoliczności będą tak samo wydajni, podobnie jak uczniowie czy studenci. I choć wiele mówi się o procesach humanizacji pracy, trudno zauważyć, by przełożyło się to na konkretne działania, czy zmianę filozofii myślenia o człowieku w organizacji. Konsekwencją upowszechnienia się strategii uprzedmiotawiania i mechanizacji ludzi może być dehumanizujące niedostrzeganie, tak typowe dla kategorii ludzi zbędnych. Niedostrzeganie przejawia się w wykluczaniu, ignorowaniu, czy niedopuszczaniu do głosu. Mechanizm ten możemy obserwować chociażby w stosunku do dzieci, do których rzadko podchodzi się podmiotowo. Nie mniej niebezpieczna staje się strategia animalizacji i biologizacji, tak często widoczna chociażby w dyskursie dotyczącym uchodźców. Polega ona na tym, iż ludziom przypisuje się właściwości zwierząt, albo właściwości typowe dla zagrożenia o charakterze biologicznym budząc tym samym nieuzasadniony lęk i wstręt, czego przykładem są określenia stosowane wobec ludzi typu: „szarańcza”, „robactwo”, „insekty”, „zaraza”, czy „brudasy”. 

 

Niefortunnym, mocno stygmatyzującym określeniem jest sformułowanie „nielegalny imigrant”. Termin ten sugeruje działania migrantów, które odbywają się spoza prawem i z łamaniem przepisów. Postuluje się, by używać języka włączającego, pro-uchodźczego, który zwraca uwagę na to, iż człowiek nie może być nielegalny, jedynie jakieś jego działanie lub czyn może mieć taki charakter. Trafniejszym i bardziej adekwatnym terminem są określenia typu „migrant o nieuregulowanym statusie”, czy „migrant nieudokumentowany”. 

 

Zwrócić trzeba uwagę na jeden z niepoprawnych, a częściej stosowanych terminów tj. tak zwany „kryzys uchodźczy”. To właśnie ten termin kieruje naszą uwagę na zagrożenia, które  uchodźcy mogą potencjalnie wywoływać, zamiast na ich dramatyczną sytuację, ucieczkę przed wojną, nierzadko wymuszoną konieczność, by ocalić życie swoje i najbliższych. Jeśli mówić o kryzysie, to raczej powinno się mówić o kryzysie polityk migracyjnych, które nie radzą sobie z napływem uchodźców, obnażając brak przemyślanej i efektywnej polityki azylowej, a także skutecznych rozwiązań w tym względzie na poziomie krajowym. O kryzysie z pewnością należy mówić w kontekście postaw wobec uchodźców i nierzadko jawnej, otwartej wobec nich niechęci. 

 

Nasz język ma ogromny wpływ na to, jak odbierani i traktowani są uchodźcy w naszym kraju. Stygmatyzujący, wykluczający a nawet otwarcie wrogi język wzmacnia nieprzyjazne postawy wobec uchodźców, intensyfikując nasze obawy wobec obcych. Jak zauważa Bauman, obcy są „wielką niewiadomą” (Bauman, 2016, s. 117), z którą musimy się zmierzyć. Zagrażające metafory, skrajnie nacechowane terminy pogłębiają dehumanizację obcych, których z łatwością traktujemy jak ludzi gorszej kategorii, Baumanowskich ludzi zbędnych. Celem stosowania języka uwrażliwiającego nie jest tak zwana poprawność polityczna, ale przede wszystkim uświadomienie sobie, że to, w jaki sposób mówimy determinuje to, w jaki sposób myślimy, odsłaniając sprawczą moc języka. Warto posługiwać się takim językiem, który wolny jest od stygmatyzacji, niepowielający dehumanizacyjnych kalek językowych. 

 

Ludzie-odpady to obecnie nie tylko bezrobotni, czy osoby znajdujące się w złej sytuacji materialnej. Element materialny wydaje się tracić na znaczeniu. Przynależność do ludzi-odpadów definiuje raczej poczucie nonsensowności istnienia, funkcjonowanie w stanie życiowej wegetacji, ale także przekonanie o braku własnej sprawczości. W neoliberalizmie niemal każdy, niezależnie od posiadanych kompetencji czy kwalifikacji może być uznany za człowieka zbędnego. Ludźmi-odpadami stają się także całe narody wykluczane przez media, pojawiające się w naszej świadomości jedynie na chwilę, kiedy to medialne reflektory kierują naszą uwagę na dotykające  ich kataklizmy, czy inne zbiorowe nieszczęścia. Mało kogo zajmuje dzisiaj los tysięcy uchodźców, pakistańczyków, czy hindusów pracujących za marne wynagrodzenie w urągających ludzkiej godności warunkach. To wypadkowa fragmentaryzacji świata, o której w wykładzie noblowskim wspominała Olga Tokarczuk (2020, s. 279), przejawiającej się w postrzeganiu świata jako niepowiązanych ze sobą elementów. Dzięki temu zakupiona przez nas odzież nie jest kojarzona z nieludzkimi warunkami azjatyckich fabryk, zwalniając nas z odpowiedzialności za dokonywane przez nas wybory i sytuację ludzi zbędnych. W rozumieniu perspektywy ludzi postrzegających się jako zbędnych istotne jest kształtowanie tego, co Martha Nussbaum określa mianem wyobraźni współczującej (Nussbaum, 2008), oznaczającej umiejętność widzenia siebie na miejscu kogoś innego i patrzenia na świat jego oczami. By móc współodczuwać, konieczne jest wyjście poza perspektywę mnie to nie dotyczy, gdyż tylko takie spojrzenie uwrażliwia na nieszczęście drugiego. Pielęgnowanie w sobie empatycznej wyobraźni pozwala z zaangażowaniem, ale i aktywną troską spojrzeć na tych, którym społeczeństwo odmawia prawa do bycia widzialnym. 

To właśnie społeczeństwa wysokorozwinięte powinny ze szczególną troską pochylać się nad losem tych, o których nie chce się z różnych względów pamiętać. Wiele zapalnych i trudnych problemów można i należy rozwiązywać w dialogu. To dialog daje możliwość zetknięcia się z odmiennością, zrozumienia jej, wniknięcia w perspektywę innego, minimalizując obawy i nieuzasadnione lęki, które u ludzi zbędnych są szczególnie silne, bowiem sami czują się niepewni i niewysłuchani, zatem budują chwiejne poczucie własnej wartości umniejszając słabszych. Ważne jest używanie języka, który ma charakter włączający, rozumiejący, inkluzywny, wolny od stygmatyzacji i etykietowania wzmacniającego wykluczenie. 

 

Wskaźnikiem dojrzałości demokracji są postawy związane z wrażliwością społeczną i prospołecznością, która może i powinna dotyczyć w sposób szczególny tych, którzy funkcjonują na marginesach, nie radząc sobie z różnych przyczyn z twardymi regułami neoliberalnego świata. Ważna jest taka pomoc, która umożliwia wyjście z zamkniętego koła bezradności, wypracowanie nowych schematów interpretowania świata, nieopartych o negatywizm i fatalistyczne skrypty wzmacniające wyuczoną bezradność. Bez zmiany pesymistycznych schematów poznawczych nie jest możliwa zmiana sytuacji społecznej ludzi zbędnych. Dużą rolę w tym procesie upatrywać należy w systematycznej pracy pedagogicznej budującej u młodego człowieka poczucie sprawczości, wiary we własne możliwości, aktywizmu i zaangażowania. To właśnie od pracowników szkół wiejskich i małomiasteczkowych zależy niejednokrotnie los przyszłych ludzi zbędnych, którzy od najwcześniejszych etapów edukacji otrzymują bądź też nie określony rodzaj wsparcia nie tylko edukacyjnego, ale emocjonalnego. Szczególnie w środowiskach wiejskich, zapomnianych, funkcjonujących na marginesach tego co oficjalne, jest wyjątkowo dużo pracy do wykonania. 

 

Literatura:

 

Allport, G. (1954). The Nature of Prejudice. Boston: Massachussets, Addison-Wesley.

Bauman, Z. (2016). Obcy u naszych drzwi, Warszawa: PWN. 

Bauman, Z. (2005). Życie na przemiał, Kraków: Wydawnictwo Literackie. 

Domachowski, W. (2002). Przewodnik po psychologii społecznej. Warszawa: Wydawnictwo Naukowe PWN.

Gąsiorowska, M., Grochowska A. (2012). Spójność pojęciowa komunikatu perswazyjnego: rola prywatnych teorii rzeczywistości, wyuczonej bezradności i afektu, „Przegląd Psychologiczny”, 55, 233-252.

Jarmakowski, T. (2009). Styl atrybucji, poczucie kontroli i płeć a podatność na powstawanie syndromu wyuczonej bezradności, „Acta universitatis lodziensis folia psychologica”, 13, 55-73.

Nussbaum, M. C. (2008). W trosce o człowieczeństwo. Klasyczna obrona reformy kształcenia ogólnego, Wrocław: Wydawnictwo Dolnośląskiej Szkoły Wyższej. 

Rotter, J. (1966). Generalized expectancies for internal vs. external control of reinforcement, „Psychological Monographs” 80.

Seligman, M. (2002). Optymizmu można się nauczyć, Poznań: Media Rodzina.

Sędek G. (1991). Jak ludzie radzą sobie z sytuacjami, na które nie ma rady?. w: Złudzenia, które pozwalają żyć red. Mirosław Kofta, Teresa Szustowa, Warszawa: Państwowe Wydawnictwo Naukowe. 

Standing, G. (2014). Prekariat. Nowa niebezpieczna klasa, przeł. K. Czarnecki, Warszawa: PWN. 

Stawiszyński, T. (2021). Co robić przed końcem świata, Warszawa: Agora.

Szpunar, M. (2022). Ludzie zbędni. Od ludzi luźnych do prekariuszy, w: „Colloquium”, 4, s. 145-163.

Tokarczuk, O. (2020). Czuły narrator, Kraków: Wydawnictwo Literackie.

* Tekst powstał na bazie artykułu autorki Ludzie zbędni. Od ludzi luźnych do prekariuszy, „Colloquium”, 2022/4, s. 145-163.

 

Wyimki:

– Żyjemy w świecie ludzi uprzywilejowanych i nieuprzywilejowanych, a owa człowiecza dychotomia jest coraz wyraźniejsza, dzieląc ludzi na „niezbędnych i ludzi zbędnych, pozbawionych faktycznych praw, niepotrzebnych, nieważnych, nieistniejących”.

– Osoby z wewnętrznym poczuciem kontroli są samodzielne, skuteczne i efektywne w realizowanych działaniach. Przejawiają większą elastyczność i aktywność w przypadku pojawienia się sytuacji problemowej, szybko się uczą i potrafią uczyć się na własnych błędach.

–  Językowe etykiety i potoczne powiedzenia typu „dzieci i ryby głosu nie mają” pokazują, w jak łatwy sposób można pozbawić kogoś podmiotowości.

– Niefortunnym, mocno stygmatyzującym określeniem jest sformułowanie „nielegalny imigrant”. Termin ten sugeruje działania migrantów, które odbywają się spoza prawem i z łamaniem przepisów.

– Celem stosowania języka uwrażliwiającego nie jest tak zwana poprawność polityczna, ale przede wszystkim uświadomienie sobie, że to, w jaki sposób mówimy determinuje to, w jaki sposób myślimy, odsłaniając sprawczą moc języka.

 

Wojna i przyszłość Europy [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Wojciecha Przybylskiego, prezesa Fundacji Res Publica i redaktora naczelnego „Visegrad Insight”. Rozmawiają o czterech scenariuszach przyszłości Europy Środkowo-Wschodniej i Unii Europejskiej, redefinicji autonomii strategicznej UE oraz o tym, dlaczego zmiana traktatu może przynieść efekt przeciwny do zamierzonego.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jaką metodologię zastosowaliście w „Raporcie o wojnie i przyszłości Europy”?

Wojciech Przybylski

Wojciech Przybylski (WP): Od czterech lat angażujemy się w „Visegrad Insight” w tzw. foresight strategiczny. Robiąc to, musieliśmy być świadomi strony popytowej i przewagi konkurencyjnej naszej sieci. Jeśli chodzi o to pierwsze, ostatnio w całej Europie obserwuje się wzrost zapotrzebowania na informacje o Europie Środkowej, aby zapewnić ustrukturyzowaną i zrozumiałą perspektywę pochodzącą ze wschodu bloku europejskiego.

Ta potrzeba nigdy nie jest wystarczająco zaspokojona – i słyszeliśmy to z różnych źródeł. W szczególności w orędziach o stanie Unii Ursula von der Leyen powiedziała: „Powinniśmy byli słuchać” Europy Środkowej i Wschodniej. Teraz, gdy Europa słucha, mówi się w tym temacie więcej. Jarosław Kaczyński oraz premier Węgier Viktor Orban często komunikują się z Europą. Nie są to jednak komunikaty reprezentatywne dla sposobu myślenia Europy Wschodniej. Są oni oczywiście częścią politycznego establishmentu, ale zdecydowanie brakuje uwzględnienia całego spektrum regionu.

Tutaj dochodzimy do naszej przewagi konkurencyjnej, ponieważ jesteśmy najlepszym źródłem analiz, opinii, komentarzy i dyskusji dotyczących Europy Środkowo-Wschodniej. Robimy to od 10 lat – łączymy dziennikarzy, ekspertów, polityków i biznesmenów w jednej przestrzeni do dyskusji o przyszłości regionu w Europie.


European Liberal Forum · Ep153 War and the future of Europe with Wojciech Przybylski

Następnie, kilka lat temu, doznaliśmy objawienia. Wydarzył się Brexit, który postawił pod znakiem zapytania przyszłość Europy. Już w 2014 r. podjęto próbę pierwszego rozbioru Ukrainy. W 2016 r. Komisja Europejska opublikowała raport Junckera o możliwych scenariuszach przyszłości Unii Europejskiej (UE), który uznaliśmy za zbyt optymistyczny, choć stosunkowo rozsądny. Problem z raportem i dalekowzrocznością w instytucjach opłacanych z podatków polega na tym, że nie mają one mandatu do powiedzenia czegoś, co mogłoby przestraszyć ludzi i dać im do myślenia. Natychmiast przywróciliśmy podstawowe metody pracy z zakresu foresight, które zasadniczo wykorzystują negatywne scenariusze, które mogą się wydarzyć. Na ich podstawie rozpoczęliśmy pracę nad rekomendacjami.

Od kilku lat wykorzystujemy tę metodę do ponownego nawiązania relacji w regionie. Najbardziej zróżnicowany region UE ogólnie potrzebuje metod łączenia małych ośrodków intelektualnych, ekspertów i think tanków oraz znajdowania dla nich bardziej spójnej narracji i mocnej pozycji w debacie europejskiej.

Z „Raportem o wojnie i przyszłości Europy” zrobiliśmy to samo. Jest to część naszego wkładu w Konferencję w sprawie przyszłości Europy, ale został on zaktualizowany o problematykę wojny (która w latach 2021 i 2022 nie była jeszcze aż tak obecna w europejskiej debacie), czyniąc z niej kontrsprawozdzanie do raportu instytucjonalnego UE.

LJ: Jakie są opracowane przez Was cztery możliwe scenariusze? Jak powstały oraz jak je Pan teraz postrzega z perspektywy czasu?

WP: W pracy typu foresight nie patrzymy na prawdopodobieństwo. Koncentrowaliśmy się na scenariuszach w perspektywie do 2030 roku. Staramy się otworzyć debatę, a także uporządkować ją poprzez uwzględnienie w niej głosów, z którymi można się nie zgadzać, aby pokazać perspektywę i konsekwencje określonego sposobu myślenia, który kieruje decyzjami politycznymi i ogólnie tworzy scenariusze polityczne. Scenariusze te przedstawiają punkt widzenia Europy Środkowo-Wschodniej na całą Europę. W żadnym wypadku nie reprezentują one wszystkich istniejących głosów, ale przedstawiają wydestylowaną wersję najbardziej zróżnicowanych elementów, aby pokazać, jakie mogą być potencjalne skutki.

Każdy z czterech scenariuszy koncentruje się na innym efekcie i został skonstruowany na podstawie wielu zmiennych. Scenariusze te miały pokazać, w jaki sposób Europa może znaleźć się w bardzo różnych miejscach w swojej politycznej przyszłości. Dwa założenia leżące u podstaw ich powstania były takie, że po pierwsze Europa przez ostatnie 10 lat budowała koncepcję autonomii strategicznej, mimo że prezydent Emmanuel Macron przejął ją niejako w debacie francuskiej i przeformułował na oznaczającą odcięcie się od Stanów Zjednoczonych.

Skupiliśmy się jednak bardziej na innych elementach autonomii strategicznej – budowaniu niezależności energetycznej (pakiety energetyczne i docelowo Zielony Ład), manifestacji siły UE w negocjacjach brexitowych, decyzjach o finansowaniu eksportu broni (unikalnej sytuacji w historii Europy, przy zaangażowaniu Europejskiego Instrumentu na rzecz Pokoju) – nawet do obszarów objętych konfliktem, takich jak Ukraina. Krążyliśmy wokół pytania, w jaki sposób autonomia strategiczna jest powiązana z demokratycznym bezpieczeństwem Europy Środkowo-Wschodniej.

Nasze drugie założenie zakładało, że Rosja jest upadającym mocarstwem, co nie jest żadną rewelacją. Wiemy to z wielu raportów wywiadu. Założenie to leży też u podstaw amerykańskiej i globalnej strategii obronnej. Wraz ze słabnięciem swojej pozycji Rosja próbuje zapewnić sobie miejsce w świecie poprzez agresję wobec sąsiadów. Od 1991 roku przykładów tego podejścia było wiele – to ponad 14 konfliktów wywołanych przez Rosję (tyle samo, co przez cały okres zimnej wojny). Już sam ten fakt daje nam poczucie, jaka będzie przyszłość tego kraju. Naszym zdaniem Rosja nie zamierza rezygnować ze swojej agresywnej polityki.

W oparciu o te założenia owe cztery scenariusze są następujące. Jeden z nich kręci się wokół utraty autonomii strategicznej, kiedy to dążenie do pokoju może być tak kluczowe dla zachodnich partnerów w Unii Europejskiej, że będą naciskać na natychmiastowe zawieszenie broni, podczas gdy wiele krajów Europy Środkowo-Wschodniej (jeśli nie większość) – w tym sama Ukraina – będzie chciała odzyskać kontrolę nad suwerennym terytorium Ukrainy. Ten podział w perspektywie strategicznego sposobu myślenia może doprowadzić do podzielonej i niezjednoczonej Europy, która nie będzie już w stanie realizować kluczowych, ujednoliconych priorytetów. To może być początek końca. Jest to scenariusz zagłady i mroku, pomimo oczywistych zalet zaprzestania działań wojennych.

Drugi scenariusz to tzw. „zjednoczona mozaika europejska”. Tutaj zastanawialiśmy się nad konsekwencjami dążenia do silniejszej europejskiej reakcji i utworzenia europejskiego systemu bezpieczeństwa. Najwyraźniej ten, który mieliśmy dotychczas, przestał już istnieć. Widzimy, że tą wizją jest zainteresowanych znacznie więcej aktorów – w tym Wielka Brytania, która co ciekawe, coraz bardziej zakorzenia się w tym podejściu, mimo że nie jest już członkiem UE. Unia Europejska podjęła wiele kroków w tym zakresie – w tym decyzję o zaproszeniu Ukrainy, Mołdawii i Bałkanów Zachodnich do zrobienia kroku naprzód w kierunku integracji. Niedawno zaproponowano nową umowę w sprawie Irlandii Północnej. Wszystko to opiera się na dążeniu do bardziej wspólnotowego projektu europejskiego, w którym kraje Europy Środkowej opowiadają się za rozszerzeniem.

Rozszerzenie będzie uzależnione od pewnych zmian i reform instytucjonalnych. Tak zwana „klauzula pomostowa” umożliwi zreformowanie procesu decyzyjnego w obszarze polityki zagranicznej i bezpieczeństwa bez konieczności zmiany traktatu – gdyby w niektórych krajach rzeczywiście doszło do kompromisu. W istocie stworzyłoby to mozaikę w Europie. Nie byłaby ona idealnie zaprojektowana, ale pomogłaby posunąć kontynent do przodu dzięki pewnym pozytywnym zmianom.

„Europejski ład demograficzny” to trzeci scenariusz. Opiera się na szczególnym niepokoju istniejącym w Europie Środkowej i Wschodniej związanym z tym, że ich kraje się wyludniają – w różnym tempie, przy czym państwa środkowo-południowe wyludniają się szybciej. Te obawy przed utratą potencjału demograficznego leżą u podstaw wielu politycznych populizmów i prawicowego ekstremizmu. Stały się też częścią dyskusji w wielu innych krajach członkowskich UE. Konsekwencje trwałego wsparcia zadeklarowanego Ukrainie przez UE przyniosą korzyści, ale będą też kosztowne.

Aby jednak zachować spójność społeczną i pokój między pokoleniami (mając na uwadze ich różną wrażliwość), Europa będzie musiała opracować reakcję w zakresie polityki społecznej. I już to robi – opierając się na doświadczeniach związanych z pandemią i tworząc wspólną odpowiedź UE. Unia zobowiązała się również do zainicjowania nowego ogólnoeuropejskiego programu pomocy psychologicznej. Ogólnie rzecz biorąc, widzimy, że pojawią się dodatkowe koszty i obciążenia, które utrudnią perspektywę jakiegokolwiek wzrostu gospodarczego dla Unii Europejskiej, ale będzie to taki wydatek, jaki przywódcy polityczni będą gotowi ponieść, aby utrzymać pokój i uniknąć podziałów politycznych.

Czwarty scenariusz opiera się na dążeniu, które słyszymy także w Parlamencie Europejskim, zgodnie z którym powinniśmy zreformować traktat. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że go zostanie on zreformowany i będzie to zrobione doskonale, to taki obrót spraw nie stanowi osobnego scenariusza – czekałaby nas po prostu świetlana przyszłość. Próbowaliśmy jednak myśleć o tym, co może pójść nie tak. Dlatego ostatni scenariusz nosi tytuł „Uważaj, czego życzy sobie UE”.

W procesie otwierania i reformowania traktatu możemy skończyć z niedoskonałymi rozwiązaniami zapewniającymi równowagę. Próbowaliśmy sobie wyobrazić, co może pójść nie tak w Europie Środkowo-Wschodniej. Po Orbanie może nas czekać nowa fala populizmu. Wymyśliliśmy postać pana Novaka, który jest liderem ponadnarodowej partii populistycznej. W takim przypadku nawet Ukraińcy, którzy w świetle swoich doświadczeń mają bardzo różne nastroje, mogą zostać zjednoczeni w wielkiej platformie politycznej, która oznaczać będzie jeszcze więcej kłopotów.

LJ: Jak prawdopodobne są te scenariusze teraz, po roku aktywnej inwazji Rosji na Ukrainę, biorąc pod uwagę europejską i transatlantycką reakcję na wojnę? Czy drugi scenariusz jest nadal prawdopodobny?

WP: Zobaczymy to w kolejnych priorytetach UE, które kładą duży nacisk na sąsiedztwo i rozszerzenie. Z perspektywy globalnej Stany Zjednoczone udzielają pełnego wsparcia Ukrainie – i ogólnie pokojowi w Europie. Robiąc to, jednocześnie czekają, aż Europa stanie na nogi, a instytucje europejskie zapewnią bezpieczeństwo, podczas gdy Rosja będzie osłabiona. Nie sądzę, aby stało się to w tym roku, ale dzieje się to już stopniowo na przestrzeni lat.

Na razie USA czekają na moment, aby naprawdę zwrócić się w stronę Azji Południowo-Wschodniej i pozostawić rolę organizacji nowego pokoju na kontynencie Ukrainie, Polsce, Niemcom, Francji i Wielkiej Brytanii. Obejmuje to również zreformowany reżim w Rosji – co zajmie trochę czasu. Choć nie stanie się to z dnia na dzień, marzenie o demokratycznej Rosji już się spełnia.

Tym bardziej zachęcający jest fakt, że pragmatyczny kompromis, który w pewnym momencie może zostać zawarty, jest tym bardziej prawdopodobny, im bardziej nieliberalni Europejczycy z Europy Środkowo-Wschodniej stawiają na pierwszym miejscu rozszerzenie – o Bałkany Zachodnie, na wschód. W pewnym momencie inne państwa członkowskie UE zaakceptują ten pomysł. Czują się już teraz bardziej komfortowo, podejmując decyzję na podstawie „szerszego punktu widzenia”, zamiast podstawowych kryteriów, które zamrażały cały proces. Kiedy ten moment nadejdzie, zobaczymy więcej dynamizmu – dynamizmu, który był najbardziej skuteczną polityką UE w ogóle, a mianowicie zarządzania bliskim sąsiedztwem, ale jednocześnie rozszerzania swoich wpływów na kraje afrykańskie, w których Unia Europejska ma wiele do zrobienia (i mogłaby zrobić o wiele więcej niż obecnie – podczas gdy rywalizacja o wielką władzę toczy się obecnie gdzie indziej).

To scenariusz, który jest optymistyczny, ale staje się coraz bardziej wyboisty. Oferuje pewne szanse i drogi wyjścia, ale jednocześnie wiążą się z nim pewne zagrożenia. W przyszłym roku odbędą się wybory europejskie i wybory prezydenckie w USA. Miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze, ale wyniki mogą też zniweczyć wiele z tych ambicji. W takim przypadku nagle obudzimy się w zupełnie innej rzeczywistości. Jednak nawet jeśli wybrany zostanie kolejny republikański prezydent, mam nadzieję, że nie będzie on sprawiał tylu kłopotów, co poprzedni.

LJ: Co rekomendowałby Pan Europie Zachodniej w stosunku do Europy Środkowo-Wschodniej?

WP: Moglibyśmy stworzyć szereg czynników i polityk, w których Europa Środkowa (lub ogólnie Europa) mogłaby poprzeć, jeśli chodzi o priorytety. Pozwolę sobie wspomnieć o jednym z nich, który jest również kluczową rekomendacją z naszego Raportu. Proponujemy rzeczywistą reformę i przedstawiamy kwestię autonomii strategicznej jako kwestię kluczową, która wymaga ponownego zdefiniowania. Nie da się tego pojęcia definiować w sposób niejednoznaczny, jak to bywało kiedyś – zwłaszcza gdy używały go elity polityczne. Należy je wyraźnie oddzielić od tego, co osłabia zdolność Europy do działania (mianowicie zależności od zagranicznych mocarstw autokratycznych).

Kluczowa jest możliwie jak największa niezależność linii produkcyjnych w Unii Europejskiej. To oczywiście zajmie trochę czasu. Tutaj również konkurujemy ze Stanami Zjednoczonymi (poprzez IRA). Niemniej jednak zrozumienie autonomii strategicznej oznacza również wspólne działanie w ramach sojuszu transatlantyckiego w celu rozwijania zdolności do dostarczania tych samych wartości i zasad, do których wszyscy się zobowiązaliśmy (w zakresie społecznym i politycznym). Wiąże się to z potencjałem przemysłowym, cyfrowym, regulacyjnym i uniezależnieniem się od korupcji, która przenika do naszych instytucji – zarówno od wewnątrz, jak i z zagranicy.

Wszystko to dotyczy również ogólnie paliw kopalnych i energii – tematu, którego Europa ambitnie się podejmuje. W Europie Środkowej zbyt mało uwagi poświęcono temu, że zielona transformacja i rewolucja – choć trudna ekonomicznie – ma również znaczenie strategiczne, ponieważ nie pozwala na dalszą współzależność od wrogich mocarstw.

Aby móc wspólnie iść naprzód jako Europa, musimy wziąć pod uwagę środkowoeuropejską wrażliwość w zakresie tematu autonomii strategicznej i zaproponować jasne definicje i reformy, co do których wszyscy się zgadzamy. Temat ten powinien stać się osią całej debaty. W przeciwnym razie autonomia strategiczna zostanie rozłożona na czynniki pierwsze przez Xi Jinpinga i Władimira Putina, którzy już teraz próbują stworzyć własne definicje europejskiej autonomii strategicznej. Nie powinniśmy dać się temu zwieść. Powinniśmy definiować naszą politykę na własnych warunkach.


Niniejszy podcast został nagrany 28 lutego 2023 roku.


Dowiedz się więcej o gościu: visegradinsight.eu/author/wojciech/


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Popaprany świat :)

Jedni mają większą, inni mniejszą tolerancję wobec tego, czego nie akceptują czy co ich oburza, co nie mieści się w wyobrażeniach o świecie, a na pewno tego, w jakim chcieliby żyć.

Chętnie uznajemy się za osoby o otwartych umysłach. W przeciwnym razie moglibyśmy się narazić na miano twardogłowych, betonu czy dzbana. Jednocześnie każdy z nas ma granice tego, co dla niego lub niej jest dopuszczalne, co odrzucamy niemal odruchowo lub w najlepszym razie możemy zrozumieć, ale nie przyjąć. Oczywiście jedni mają większą, inni mniejszą tolerancję wobec tego, czego nie akceptują czy co ich oburza, co nie mieści się w wyobrażeniach o świecie, a na pewno tego, w jakim chcieliby żyć.

Mimo wszystko otwarty umysł jest jedną z tych cech, do których wiele osób aspiruje. A ponieważ ona tak niewiele oznacza – albo patrząc na to z innej strony, znaczy tak wiele – to chętnie na nią każdy się powołuje. Nawet ci, którzy bez ceregieli przyznają się do swoich wyraźnych, nienaruszalnych granic. „Skoro jesteś tak otwarty, to uszanuj mnie i mój pogląd” – zdają się mówić. W takiej sytuacji problemem nie jest ich brak otwartości. Nic jej im nie ujmuje. Nawet jeśli granice wydają się nam bardzo ciasne. Cóż, rozmawia się wtedy trudniej, a dyskusja może nawet wkurzać, ponieważ do drugiej osoby nie docierają nasze racje, nasze oczywistości. To wtedy też sprawdzana jest nie tyle ich, co nasza otwartość. Na próbę wystawiane są założenia naszego myślenia, te jego elementy, na których budujemy naszą logikę. Taka konfrontacja, zwłaszcza gdy nie jesteśmy na nią gotowi, bywa irytująca.

Jeśli więc nie brak otwartości, to co może być rzeczywistym problemem, gdy ktoś prosi nas o wyrozumiałość, tolerancję lub akceptację wobec swoich „ciasnych” poglądów czy wręcz postaw? Krzywdzenie innych z pewnością jest nieprzekraczalną granicą. Tylko z nim wiąże się kilka trudności.

Kto jest skrzywdzony?

Po pierwsze, wbrew pozorom niełatwo jest jednoznacznie określić, kiedy mamy do czynienia z krzywdzeniem. Nawet w przypadku konkretnej osoby nie posiadamy ostatecznego rozstrzygnięcia, kiedy została skrzywdzona. Czy jej subiektywna ocena czy nawet odczucie wystarcza? Pozytywna odpowiedź na to pytanie zawierałaby się w stwierdzeniu „czuję się skrzywdzony, więc jestem skrzywdzony”. O ile w przypadku relacji prywatnych takie podejście może być akceptowalne i mieć nawet uzasadnienie, to w życiu społecznym jest bardziej kłopotliwe.

Gdy ktoś w sferze publicznej zostanie subiektywnie skrzywdzony – ma poczucie skrzywdzenia – może publicznie to ogłosić, wyjaśnić sytuację ze swojej perspektywy czy podjąć polemikę i poddać pod osąd opinii publicznej. Może z tego zrodzić się debata, gdy pojawi się odpowiedź drugiej strony. Głos zabrać mogą obserwatorzy i komentatorzy, zadeklarowani stronnicy. Konkretny przypadek może stać się tylko przykładem jakiegoś szerszego zjawiska i z tej perspektywy być roztrząsany. Przekształca się on wtedy w spór o kulturę.

Sytuacja może potoczyć się jeszcze inaczej. Poczucie skrzywdzenia jest w ostateczności jedynie podstawą do zgłoszenia się do sądu, np. w przypadku naruszenia dóbr osobistych. Nawet kalkulując z prawnikami szanse powodzenia pozwu, nie ma pewności, że – mówiąc kolokwialnie – zostanie się uznanym za pokrzywdzonego. Rodzi się też wątpliwość czy sąd lub jakiś inny zewnętrzny, niezależny człowiek lub instytucja są jedynymi uprawnionymi do orzekania o skrzywdzeniu. To przecież również rodzi wątpliwości. Nawet pomijając niedopuszczalne sytuacje, gdy „obserwator zewnętrzny” jest w jakiś sposób związany z potencjalnym pokrzywdzonym, lub ma ku niemu jakieś bezpośrednie sympatie tudzież antypatie do potencjalnie krzywdzącego. Wpływ na ogląd sytuacji może przecież mieć kontekst kulturowy sprawiający, że pewnych mechanizmów nawet się nie dostrzega, jak np. w USA: przez dekady przypisywano czarnym większą skłonność do zachowań wykraczających poza normy społeczne. Sprawa sądowa również może stać się przyczynkiem do debaty publicznej. Ciężaru gatunkowego nadaje wyrok i argumenty prawnicze – dotychczasowe orzecznictwo, jego adekwatność do zmieniającej się kultury – a także znaczenie w przyszłych procesach.

Oba przypadki – zarówno ten poddany jedynie pod osąd opinii publicznej, jak i rozgrywający się na sali sądowej – pokazują, że o uznaniu za skrzywdzonego decydują postronni niezależni obserwatorzy. Decydują, czy zgodnie z obowiązującą kulturą były uzasadnione podstawy do poczucia bycia skrzywdzonym czy też nie. W takim przypadku w socjologicznym żargonie można mówić o intersubiektywnym poczuciu krzywdy. To wiąże się z pewnym niebezpieczeństwem. W przypadku nieprzyznania racji osobie czującej się pokrzywdzoną powstaje ryzyko trywializacji jej doświadczenia. W konsekwencji może to prowadzić do takich reakcji jak „przesadzasz”, „jesteś przewrażliwiony”, „straszna z ciebie histeryczka”. Innym razem reakcja może przejawiać się ignorowaniem, przemilczaniem czy ostracyzmem. To wszystko stanowi narzędzia znajdujące się w rękach każdej wspólnoty, społeczeństwa, społeczności oraz grupy, za pomocą których wyznaczają one swoje granice, definiują swoich członków i członkinie. Sięganie po to instrumentarium jest szczególnie dotkliwe, gdy zmiana miejsca czy przynależności wiąże się z dużymi kosztami psychicznymi, społecznymi lub materialnymi.

Wspólnota krzywd?

W ten sposób płynnie przechodzimy do krzywdzenia lub poczucia bycia skrzywdzonym związanym z przynależnością do wspólnoty, co przysparza jeszcze większych kłopotów. W grę wchodzi bowiem ta dziwna więź łącząca człowieka z osobami mu podobnymi. W niektórych przypadkach jest ona z wyboru – nie ma znaczenia, czy jest on dokonany przed przystąpieniem do grupy, czy jest niejako potwierdzeniem istniejącej sytuacji, np. pozostanie członkiem narodu – w innych decydujące są czynniki wykraczające poza naszą wolę – kolor skóry, rasa, etniczność, płeć, orientacja seksualna, wiek. Istniejące od kilku dekad możliwości zmiany czy też korekty płci dają szansę urealnienia sytuacji danej osoby, dlatego raczej nie należy zaliczać ich do kategorii „z wyboru”.

Jeśli słowa mogące krzywdzić wymierzone są w członka grupy lub nawet całą wspólnotę, czy uderza to personalnie we wszystkich jej przedstawicieli i przedstawicielki? Gdy słyszymy wypowiedzi obrażające lub szkodzące kobietom, mamy do czynienia z dyskryminacją osób czarnoskórych czy homoseksualistów, to czy każda jednostka należąca do danej wspólnoty jest krzywdzona? W grę na pewno wchodzi tu poziom utożsamiania się z grupą. Znajdą się przecież osoby mówiące, że dopóki nie dotyka to ich bezpośrednio lub nie jest skierowane do nich personalnie, to nic im do tego. Takie, które zostawią sprawę tym, którzy chcą stanąć w czyjejś obronie, a nawet dążyć do zmiany istniejącej sytuacji.

Takie zaangażowane osoby, czujące z pewnością silniejszą więź ze swoją wspólnotą, często wypowiadają się w jej imieniu są mniej lub bardziej formalnymi reprezentantami, mniej lub bardziej samozwańczymi liderami, cieszą się mniejszym lub większym poparciem współziomków, braci czy sióstr. W tym tkwi kolejny kłopot. Na ile wyrażane poczucie krzywdy jest podzielane w rzeczywistości przez wspólnotę, a na ile przez grupę wypowiadającą się w imieniu wszystkich. I patrząc z innej perspektywy, na ile wzorce i normy kulturowe mogą sprawiać, że dane słowa nie są postrzegane jako krzywdzące przez członków wspólnoty lub są przez nich bagatelizowane. Mówiąc inaczej, na ile posiadają fałszywą świadomość. I dalej, czy przywódcy wspólnoty – a nawet jej większość – mają prawo chronić przed krzywdą swojego współplemieńca, swoją członkinię, którzy nie są świadomi, że dzieje im się krzywda? Czy wtedy rola liderów nie sprowadza się jedynie do uświadamiania, ale niczego poza tym?

Przypadki te pokazują trudności, z jakimi mamy do czynienia w doborze metody określenia, kiedy ktoś jest skrzywdzony. Czy należy kierować się subiektywnością czy intersubiektywnością? A może obiektywnością, w kierunku której pewnie wiele osób zwróciłoby wzrok i serce, jednak obiektywnie sprawy kulturowe wykraczają poza nią.

Ten nieznośny kontekst

Oprócz metody uznania krzywdy problemem zawsze jest kontekst. To samo zachowanie, te same słowa mogą być uznane za dopuszczalne lub krzywdzące w zależności od sytuacji. Nie dotyczy to tylko oczywistego podziału na grono przyjacielskie, krąg towarzyski, relacje w pracy i wypowiedzi publiczne. To, co uchodzi w kontaktach z rodziną czy ze znajomymi, może być już przekroczeniem granic wśród współpracowników, zwłaszcza gdy w grę wchodzi dominująca pozycja jednej ze stron. Wyrazem tego jest również prawo, choć wiemy, że często w takich przypadkach jego egzekucja jest ciężka. Daje jednak podstawy i dodaje pewności.

Kontrowersje budzi sytuacja, w której wspólnota odmawia osobom postronnym możliwości posługiwania się jej językiem czy jej rytuałami w stosunku do swoich członków. Budzi to wrażenie podwójnych standardów czy nawet hipokryzji. Z pewnością taka grupa nie jest inkluzyjna. Ale czy każda być musi? Czy osoby z zewnątrz mają określać czy chociaż pouczać, jak otwarta ma być konkretna wspólnota? A jednak trudno sobie wyobrazić, by zabronić prawa do krytyki, głoszenia własnych opinii na ten temat. I znowu, kto ma rozstrzygać taki spór – dana grupa lub jej przedstawiciele, ci, którzy się z nią nie zgadzają, a może niezależni obserwatorzy? Do tego przecież wszyscy jesteśmy osadzeni w określonym kontekście kulturowym i posiadamy pewien stosunek do niego i zmian zachodzących w kulturze – afirmatywny, krytyczny lub niechętny. To nastawienie również trudno pomijać.

Na tym kłopoty się nie kończą. W sferze publicznej przecież te same wypowiedzi raz są akceptowalne, dopuszczalne czy choćby tolerowane, innym razem nie. Znaczenie ma kto mówi i z jakiej pozycji. To nieco wstydliwe w kulturze, która na sztandary wzięła sobie równość. Jednak słowa polityka będą inaczej oceniane niż przechodnia w ulicznej sondzie, tego prominentnego jako bardziej znaczące niż kogoś z tylnych rzędów. W jednym przypadku zostaną napiętnowane, w drugim przemilczane. Kobieta wygłaszająca przemówienie o prawach czy bolesnych doświadczeniach kobiet ma większe znaczenie i moc niż ten sam przekaz wygłaszany przez mężczyznę. Podobnie to wygląda w przypadku czarnych, homoseksualistów, robotników, pracodawców itp. Nemo iudex in causa sua – nikt nie może być sędzią we własnej sprawie, głosi starożytna paremia. „Nikt lepiej nie rozumie sytuacji, niż ten, który jej doświadcza, niż ta, która musi się z nią mierzyć”. „Ci, których dotyka dana sytuacja i walczą o jej zmianę dbają przede wszystkim o własne interesy, nie licząc się z drugą stroną”. Takimi założeniami często podszyte są dyskusje. W różnych sytuacjach te same osoby powołują się raz na jedną, raz na drugą. Z kolei trzymanie się jednej prowadzić może do absurdu albo wniosków, z którymi z innych powodów się nie zgadzają. W każdym razie, straszne z tym zamieszanie.

Świat artystyczny to jakby oddzielna kategoria. W wolnym społeczeństwie na więcej on pozwala. Twórczość artystyczna stale jest osądzana, natomiast nad twórcami wisi groźba stanięcia pod pręgierzem krytyki sztuki i odbiorców, a także opinii publicznej, gdy poruszane są gorące tematy społeczne. Pisarze, malarze i rzeźbiarki, scenarzyści i reżyserzy filmowi czy teatralni, komicy, piosenkarki oraz fotografki w tworzeniu dzieła mają dużą swobodę, jednak jako osoby publiczne – zwłaszcza ci powszechnie cenieni, te cieszące się uznaniem – podlegają tym samym ograniczeniom i prawom co reszta, łącznie z tym nieformalnym przykładaniem różnych miar, przemilczania czy infamii. Zarówno w przypadku twórczości, jak i publicznych wypowiedzi twórców to niekończąca się dyskusja o tym, co wolno wyrażać, a czego nie. W jej trakcie pojawiają się głosy o banowaniu. To wszystko ma bezpośredni wpływ na konkretnego twórcę. Bojkotowanie jego dzieła i nawoływanie do tego, niezapraszanie artysty do programów czy na łamy pism w przypadku powodzenia akcji może rodzić poczucie krzywdy. W pluralistycznych społeczeństwach okazać się jednak może, że przyniesie to wręcz odwrotny skutek – zachęci do zapoznania się z dziełem, choć już w innych środowiskach czy kręgach. W niektórych przypadkach takie „nowe odkrycie” bojkotowanego dzieła czy autora może nawet zrazić ogół do jego przeciwników. To zawsze społeczne przeciąganie liny.

Trudno wyobrazić sobie, że głos jednej czy drugiej osoby, nawet najbardziej płomienny, zostanie potulnie przez wszystkich zaakceptowany. Choćby tuzin najbardziej znamienitych postaci poszło w ich ślady, pojawi się polemika. W jej trakcie mogą padać nie tylko kontrargumenty. Mogą pojawiać się postulaty namawiające do ostracyzmu, a nawet do prawnego uregulowania kwestii – zabronienia głoszenia pewnych idei lub gwarantujące im prawo. Przynajmniej do momentu spenalizowania tego zakresu toczy się pełnokrwista debata publiczna, choć przecież i potem dyskusja nie jest zamknięta raz na zawsze. Oburzać może tylko to, kiedy ktoś chciałby odbierać prawo do polemiki, polemiki z polemiką itd. Kluczowe więc nie jest samo dzieło, ani reakcja na nie, wygłoszony komentarz artysty, ani jego krytyka. Kwestią nie jest tu wolność, w tym wolność słowa i ekspresji. Głównym ograniczeniem tej publicznej przepychanki jest krzywdzenie innych, z wszystkimi opisywanymi tu trudnościami.

Sztuka z jednej strony ma w sobie potężną siłę przełamywania, rozkruszania zastanego stanu rzeczy, zmiany tego co niepożądane i ustanawiania nowych norm, z drugiej podtrzymywania istniejącej kultury, petryfikowania sposobów myślenia i postępowania, tego co uchodzi za oczywiste i zdroworozsądkowe, jak i tego, co jest niewłaściwe, niemoralne, wykraczające poza przyjęte stosunki społeczne. Sztuka wpływa na wrażliwość społeczną, kształtując postrzeganie tego, co jest krzywdzeniem, a co nim nie jest. Między tymi dwoma podejściami cały czas balansują wspólnoty, środowiska, grupy. To napięcie między ciągłością a zmianą dotyczy wielkich formacji cywilizacyjnych, narodowych, kręgów intelektualnych oraz artystycznych, a także partii politycznych.

Co z intencją?

Zanim przejdziemy do tak rozumianych spraw politycznych, bez których dotychczasowe uwagi pozbawione są osadzenia, jeszcze na moment zatrzymajmy się przy kłopotach związanych uznaniem słów czy działań za krzywdy.

Często osoba broniąca się przed zarzutem o krzywdzenie zarzeka się, że nie takie były jej intencje. Nigdy jednak nie możemy być w stu procentach pewni, jakie one były. Zresztą nawet dobre intencje nie gwarantują, że się kogoś nie skrzywdzi. To, co komuś wydaje się dobre i właściwe, niekonieczne jest takie dla drugiej osoby, a nawet może negatywnie na nią wpływać. Paradoksalnie działanie (mówienie i pisanie też jest działaniem) z dobrymi intencjami może zaszkodzić bardziej niż ktoś mający złe intencje. To, co powie lub zrobi osoba chcąca zaszkodzić, może spłynąć jak po kaczce, natomiast ktoś chcący dobrze może nadepnąć na odcisk, poruszyć do żywego. Takie przewrotne bywa życie.

To, co w debacie publicznej może obrażać, w powieści staje się głównym problemem moralnym dzieła, wypowiedziane ze sceny stand-upowej wywołuje rechot. A przecież każda z tych form jest pewnym głosem w dyskusji. Trudno odebrać którejś z nich znaczenia w kształtowaniu odbiorców. Choć każdą określa odmienny rodzaj niepisanego kontraktu. Ale przecież w debacie publicznej również dopuszczalne są żarty, a nawet ironia (będąca przecież problemem dla osób z autyzmem), z kolei widz może czuć się urażony słowami komika. To kolejny przykład tego, jak płynna jest materia, o której mówimy. Zwłaszcza, gdy wszystko miesza się dziś na jednym wallu czy feedzie w social mediach. Pod poważnym artykułem czy wywiadem, komentarzem znajomego, wyskakuje nagranie występu stand-upera na ten sam temat, a zaraz reklama z fragmentem książki, w której bohater z nim się mierzy.

Dla porządku odpowiedzmy jeszcze na jedno pytanie. Czy osoby o otwartych umysłach mogą krzywdzić? Choć korci, by na takie pytanie udzielić przeczącej odpowiedzi, by dać wyraz klarowności wywodu, to jednak niepodobna tego uczynić. Otwartość może mieć w sobie również raniące ostrze, zwłaszcza, gdy zaczyna traktować się ją jako powód do wyższości. I tak jak w przypadku dobrych intencji, łatwo można przeoczyć, jak szkodliwe i toksyczne tworzy się relacje z tymi, których uważa się za twardogłowych, beton czy dzbany. Otwarty umysł niczego jeszcze nie gwarantuje.

Jakby wszystko było łatwiejsze, gdyby można było zaprogramować wszystko, ustanowić jakieś bezdyskusyjne normy i prawa. Słowem ustanowić normalność trwającą tysiąc lat. Wyeliminować raz na zawsze niepożądane sposoby myślenia, idee, działania. A jednak cały czas nam ona ucieka. Nie udaje się osiągnąć upragnionego celu. Dzieje się tak, nie tylko dlatego, że ciągle są obecni dotychczasowi jego wrogowie. Jest tak również dlatego, że wciąż pojawiają się nowe ideały, a wraz z nimi kolejne osoby, które mącą, szkodzą sprawie, już tej nowej.

O co w tym chodzi?

Można w tym wszystkim się pogubić. Skąd taka ciągła ruchawka? Czemu nie może być spokojnie? Dlaczego komuś zależy by nie było „normalnie”? Zawsze kusi odpowiedź, że to kwestia zabobonów, ignorancji, lenistwa umysłowego, uprzedzeń, nienawiści, głupoty, braku wiedzy czy wreszcie złej woli. Jednak można tak mówić z perspektywy każdego ideału życia społecznego. W nich bowiem zawsze wszystko dobrze funkcjonuje, i nawet gdy przewidywane są jakieś trudności to przewidziane są rozwiązania zgodne z podstawowymi założeniami, takie, które nie wzruszają fundamentów ideowej konstrukcji. Zatem tylko przywary stoją na przeszkodzie urzeczywistnienia idealnego – nawet programowo nieidealnego, jak w przypadku niektórych odmian liberalizmu czy chrześcijańskich wizji społeczeństw – świata. Stąd też wszechobecna wiara w zbawienną moc edukacji.

Właśnie te kulturowe wizje rywalizują ze sobą o to, co jest dobrym, właściwym życiem, jakie zachowania są pożądane, a jakie powinny być piętnowane, jak należy rozumieć tak podstawowe dla każdego społeczeństwa kategorie: sprawiedliwość, równość i wolność. Do tego dochodzi kwestia bardziej praktyczna, w jaki sposób pokonać pozostałe wizje lub zachować wobec nich pozycję dominującą.

W ten sposób doszliśmy do nadania sensu dotychczasowym rozważaniom, w których przewijał się zwrot: kontekst kulturowy. Chodzi o kulturową hegemonię wyznaczającą ramy mainstreamu, „zdrowego rozsądku”, oczywistości, truizmów, niepodlegających dyskusji założeń. Dopuszcza ona istnienie „subkultur”, zwłaszcza tych niebędących w jaskrawej z nią sprzeczności, jednak mocno pilnując, by nie stały się one dla niej zagrożeniem. Zresztą w liczebnie ogromnych, spluralizowanych społeczeństwach – w których różne grupy i społeczności są zsieciowane, przenikają się, a niektóre ważne dla nich wartości zazębiają się z mainstreamowymi – hegemoniczne jądro musi budować i utrzymywać swoją pozycję również w oparciu o orbitujące wokół niego mniejsze podmioty.

To brzydkie słowo na „h”

Koncept hegemonii kulturowej i jej zasadniczego znaczenia w życiu społecznym został opracowany przez włoskiego marksistę Antonio Gramsciego. To jeden z powodów niechęci do podejmowania tego tematu zarówno przez liberałów, jak i konserwatystów. Sięganie po autorów lewicowych jest w ich przypadkach działaniem nieczystym, a przywoływanie czymś podejrzanym. Ot, taki środowiskowy przejaw hegemonii kulturowej. Najbezpieczniej tkwić w swoich zakonach, bronić swoich okopów, za żadną cenę nie otwierać furtki wrogowi. Jeśli zapoznawać się z jego myślą – w końcu dobrze posiadać rozległą wiedzę i mieć otwarty umysł – to tylko poprzez masakrujących ją autorów środowiskowych. Żeby nie było, to odnosi się także do lewicy.

W przypadku liberałów dochodzi jeszcze inny, bardziej zasadniczy powód. Ich zainteresowanie jednostką i jej wolnością sprawia, że w hegemonii dostrzegają jedynie zagrożenie. Raczej walczą z nią niż o nią. Dzieje się tak w myśl wolności negatywnej, dla której każdy pozytywny program łączy się z czyhającym niebezpieczeństwem. Nawet jeśli nie oburzają się, to przestrzegają przed wszelkimi formami ograniczającymi człowiekowi możliwość ekspresji i wypowiedzi, które nie ograniczają wolności innych. A czy sprzeciwiają się ekspresji i wypowiedziom mogącym krzywdzić? W tym względzie są podzieleni. Jedni je odrzucają z przyczyn doktrynalnych, inni bardziej z praktycznych, o których była mowa, a są i tacy, dla których krzywdzenie jest naruszeniem wolności. Odzwierciedlają w ten sposób podział w dzisiejszej liberalnej kulturze Zachodu, w której trwa spór. Zresztą od XIX w. lewica zarzuca liberałom, że są konserwatystami, a konserwatyści oskarżają ich o lewicowość, jeśli nie bezpośrednio, to o torowanie drogi lewicowym ideom. Ta krytyka przetrwała do dzisiejszych czasów, a rozdarcie jest przecież widoczne w liberalnych środowiskach czy partiach politycznych. Jeśli spojrzeć na to w kontekście hegemonii, to niekoniecznie jest to słabość.

Trzecim powodem braku nadmiernego zainteresowania znacznej części liberałów kwestiami hegemonii kulturowej jest ich skupienie się na ekonomii. Tu jakby byli najpilniejszymi uczniami swojego wroga Karola Marksa, który przedkładał bazę nad nadbudowę. A właśnie Gramsci jeśli nawet nie postawił myśl niemieckiego filozofa na głowie, to wydobył zagadnienia kultury z cienia spraw gospodarczych. Żył w czasach, w których widział, jak idee komunistyczne są wprowadzane w społeczeństwie zupełnie innym, niż przewidywał to Marks, oraz doświadczał na własnej skórze dojścia do władzy faszystów, którzy wsadzili go do więzienia. Dwudziestolecie międzywojenne to epoka, w której właśnie o hegemonię kulturową rywalizowały trzy wielkie koncepcje życia społecznego – komunizm, faszyzm i demokracja liberalna (bardzo jednak odległa od tej dzisiejszej, na co wpływ właśnie miała hegemoniczna w tamtym czasie kultura). Można było zobaczyć jak w soczewce, o co i w jaki sposób toczy się gra. Gra, która kosztowała miliony żyć. Dziś, w ramach demokracji liberalnej, która historycznie dotychczas wygrywa starcie z początku XX w., można dostrzegać ułomną analogię tamtego starcia. Lewica domaga się kultury większej równości, zarówno w różnorodności, jak i ekonomicznej. Prawica pragnie większego kulturowego podobieństwa jednostek, najlepiej w oparciu o dotychczasowe wzorce chrześcijańskie. A centrum czy też liberałowie stawiają na więcej wolności indywidualnej, nie określając jej specjalnych ograniczeń (prócz tego zasadniczego, choć wieloznacznego o nienaruszaniu wolności innych), bo gdy ona jest… niech się dzieje wola nieba lub – jak kto woli – hulaj dusza, piekła nie ma. A w każdym przypadku to obietnica polepszenia życia ludzi, funkcjonowania społeczeństwa.

Nie tylko Gramsci w wojnie kultur sprzed 100 lat dostrzegał, że gra toczy się nie tylko o obsadzenie stanowisk, wprowadzenie własnych rozwiązań ustrojowych czy prawnych, prowadzoną politykę gospodarczą, ale zwłaszcza o coś, co będzie legitymizowało zdobytą władzę, uzasadniało poczynania „rządzącej grupy politycznej”. Inny włoski myśliciel, zwolennik ustroju mieszanego, twórca teorii elit, reprezentujący poglądy konserwatywno-liberalne, zadeklarowany przeciwnik faszyzmu, Gaetano Mosca określał to mianem formuły politycznej. Jej zmiana pociąga za sobą zmianę rządzących i odwrotnie, gdy ci się zmieniają, zaszczepiają w społeczeństwie nowe sposoby myślenia, nowe spojrzenia na otaczający świat, oczywistości czy dogmaty.

Gdy ścierają się tak odmienne wizje jak komunizm, faszyzm i liberalizm (choćby konserwatywny), widać jak na dłoni, że wizja demokracji czy parlamentaryzmu, w których walka toczy się na programy polityczne oraz techniczne rozwiązania, w oparciu o racjonalne argumenty jest mrzonką lub przygodnym zbiegiem okoliczności. Jest on możliwy, kiedy kultura hegemoniczna jest na tyle silna, że czyni inne formuły polityczne marginalnymi lub nieistotnymi. Daje również na tyle dużo swobody, że w jej obrębie jest z czego wybierać, bo hegemoniczne założenia umożliwiają alternatywne rozwiązania, które między sobą się ścierają. Oczywiście to wielki ideał każdej formacji, zwłaszcza takich, które nie roszczą sobie pretensji do monopartyjności. Jednak w rzeczywistości często różne proponowane w ramach demokracji rozwiązania szczegółowych kwestii opierają się na odmiennych założeniach filozoficznych. Niektóre mogą współgrać lub co najmniej nie są sprzeczne z hegemoniczną kulturą, w innych przypadkach przyjęcie jednego punktu programowego, jeśli nie pociąga, to przynajmniej otwiera możliwość zmian – czyniąc wyłom w konstrukcji, prowadzi do niespójności logicznych, prawnych. Stąd też w szeregach każdej formacji znajdują się strażnicy czystości doktryny, doktrynerzy.

Czas liberalnej hegemonii

Czy wspomniane trzy powody braku zainteresowania liberałów kwestiami hegemonii kulturowej oznaczają, że nie są do niej zdolni, czy też nie potrafią jej ustanowić? Już pojawiły się sugestie, że tak nie jest. Zresztą nawet współczesna lewicowa filozofka podejmująca temat hegemonii kulturowej i bez skrupułów opisująca strategię, jaką powinna przyjąć lewica by ją osiągnąć, Chantal Mouffe, jako przykład do naśladowania przywołuje sukces liberalnej myśli od połowy lat 70., a w jego następstwie rządów Margaret Thatcher. To wówczas na Zachodzie doszło do przeorientowania się polityki i kultury po powojennych dekadach hegemonii konsensusu głównych partii wokół państwa dobrobytu oraz keynesowskiego spojrzenia na kwestie gospodarcze. To wtedy brytyjscy konserwatyści uznali, że rosnące w siłę ruchy społeczne z ich demokratycznymi, równościowymi żądaniami doprowadzają społeczeństwa do upadku. Do tego doszła chęć rozprawienia się ze związkami zawodowymi, których ówczesna pozycja była utrapieniem dla rządzących chcących prowadzić politykę oszczędności rekomendowaną przez właśnie odmieniony Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a w związku z otrzymaną pożyczką (uzyskaną jeszcze przez rząd Partii Pracy w 1976 r.) wręcz konieczną.

Thatcher nie tylko rozprawiła się ze związkami zawodowymi. Również wykorzystała hegemoniczną strategię, by uznać aparat biurokratyczny z założenia za opresyjny i szkodliwy, a osoby korzystające z pomocy społecznej za obciążenie. Przeciwstawiała im wszystkim przedsiębiorcze jednostki, potrafiące zadbać o siebie same i rodziny – najlepiej te, za którymi stoi moralna słuszność. Państwo, na którego czele stała, przedstawiała jako wroga. Trzeba przyznać, że liberalna brytyjska premier „umiała w hegemonię”, z tym nieodzownym dzieleniem, przeciwstawianie większości „gorszemu sortowi”. Mouffe posuwa się nawet do stwierdzenia, że w ten sposób prowadziła politykę populistyczną i w jej ustach nie jest to nic gorszącego, bowiem sama belgijska filozofka stawia się w pozycji demiurga lewicowego populizmu.

Mouffe patrzy na politykę jako na sferę agonalną, czyli taką, w której stale obecny i niezbędny jest konflikt. Jest on potrzeby, gdyż tylko wtedy mamy do czynienia z właściwą, demokratyczną polityką. Nie musi on sprawiać, że w wyniku starcia rodzi się najlepsze rozwiązanie, rywalizacja przyczynia się do wzajemnego uszlachetniania się oponentów, a tym samym polityka staje się lepsza. Spór hegemoniczny może dewastować, nie przyczyniać się do niczego pozytywnego, być jałowy. Jednak każdy z jego uczestników, jeśli chce wygrać, zdobyć większość, zwłaszcza w dzisiejszych warunkach demokratycznych społeczeństw, musi być populistyczny. Nie chodzi o to, by schlebiać ludowi. Ani tym bardziej o mamienie go, utożsamiając z nim swoją wolę. Nie oznacza to również porzucenia racjonalizmu, choć takiego w wersji kartezjańskiej, to i owszem. Jak przekonują neurobiolodzy, co najmniej od połowy lat 90. i ukazania się książki Antonio Damasio „Błąd Kartezjusza”, emocje są ważnym czynnikiem racjonalnego myślenia, są pełnoprawnym jego uczestnikiem, być może nawet najważniejszą jego przesłanką. To jednak sprawia, że ideał jednego wspólnego wszystkim racjonalizmu jest fantazją. W ten sposób staje się jednym z elementów każdej hegemonicznej propozycji opierającej się ostatecznie na emocjonalnym uwikłaniu niezbędnym do powstania i utrzymywania wspólnej identyfikacji politycznego podmiotu zbiorowego.

O sukcesie Thatcher nie świadczą więc wprowadzone rozwiązania prawne czy gospodarcze. Te się zmieniały, były korygowane. Zresztą trudno sobie wyobrazić, by jakaś polityka była dobra w każdym czasie, w każdych warunkach, posiadała uniwersalną wartość, niezawodne recepty. Nawet jeśli często są one tak przedstawiane. Co zatem najdobitniej poświadcza o zwycięstwie thatcheryzmu? Nie to, że przez 11 lat stała na czele Rządu Jej Królewskiej Mości. Nawet nie to, że przez kolejne prawie 7 lat rządziła jej macierzysta Partia Konserwatywna. Lecz to, że pomimo druzgocącej klęski konserwatystów w wyborach w 1997 r. rząd Partii Pracy na czele z Tonym Blairem kontynuował kurs neoliberalnej polityki, choć z zainstalowaną bardziej socjaldemokratyczną aktualizacją (Trzecia Droga). W ten sposób powstała nowa oś sporu w obrębie hegemonicznej formuły politycznej, o to, czy prowadzić trochę bardziej wolnościową, czy jednak trochę bardziej socjalną politykę, co raczej dotyczy spraw technicznych niż zasadniczych. Stąd zarzuty neoliberalizmu o postpolityczność.

Ten liberalizm nie był apolityczny, lecz bezczelnie polityczny. Jeśli zarzuca mu się postdemokratyczność (Mouffe) czy depolityzację (Jan-Werner Müller), to dlatego, że przez lata skutecznie rugował pojawiające się hegemoniczne alternatywy i trwał, gdy konkurencyjne propozycje upadały (komunizm). Jeśli oskarżano go o nadmierne skupienie się na kwestiach ekonomicznych, a niedocenianie kulturowych, to dlatego, że nie dostrzegano w nim siły dyscyplinującej jednostki, a ostatecznie tego, co Thatcher nazwała pracą nad „przemianą serca i duszy narodu”, serc i dusz ludzi poprzez gospodarkę. I przemienił. Zresztą w sposób, o którym tyle mówili sami ideolodzy neoliberalizmu, czyli nieprzewidywalny i niezgodny z intencjami polityków. Małym piwem było utracenie przez konserwatystów swojej bazy społecznej, która choć na początku zyskała na przemianach, to długofalowo straciła najbardziej, przy osłabieniu obywatelskich form kontroli władzy i nowej, opartej na relacjach konsumenckich jej legitymizacji.

Nieodzownym uzupełnieniem neoliberalizmu stała się kultura masowa nastawiona na rozrywkę gwarantującą niezbędny do pozostawania efektywnym, produktywnym i kreatywnym relaks i odpoczynek. Kultura leisure & pleasure pozwala trochę odetchnąć po codziennym wyżyłowywaniu się. To jedyny moment, w którym można poleniuchować, bo lenistwo jest świeckim grzechem głównym, powodem do potępienia, jedną z najgorszych przywar. Jest tym, czym dla czasów heroicznych była acedia.

Mainstreamowa kultura masowa jako przemysł bardziej przypomina wielki zakład produkcyjny niż nonszalancki światek artystyczny, a tym bardziej osamotnionych geniuszów. Nie może więc dziwić, że obowiązują w nim nie tylko nieformalne zasady środowiskowe, ale również dąży się do ich sformalizowania, co musi wywoływać poruszenie. Tematy, które podejmuje, mają podobać się konsumentom, głównie z powodu nastawienia na zysk. Mają być bliskie ludowi, choć przede wszystkim jako przedstawicielom uniwersalnej kultury lub aspirującym do niej. Stąd też może wynikać pewna nieadekwatność poruszanych problemów i dyskusji wokół niej w lokalnych warunkach. Pytanie, czy powstałą lukę potrafią wypełnić rodzimi twórcy, napisać odpowiedni apendyks. To znowu zagadnienie bliskie Gramsciemu. Interesowała go, podobnie co w tym samym okresie liberała Benedetto Crocego, odnowa kultury włoskiej, rinnovamento. O ile jednak Croce skupiał się na kulturze duchowej, wysokiej, elitarnej, to Gramsciego interesowało przede wszystkim podnoszenie intelektualne i moralne ludu włoskiego. Jego zdaniem na przeszkodzie do tego stało oderwanie twórców od niego, nawet jeśli mieli ludowe korzenie. Zajmowali się sprawami dla mas nieciekawymi czy też nieistotnymi, często skupiając się na sobie. A przecież – zauważał lewicowy myśliciel – ówcześni Włosi chętnie sięgali po literaturę francuską, co Gramsci uznał za przykład hegemonii obcej kultury, w ten sposób mogąc dziś stawać się idolem dla krytyków nie tylko amerykanizacji, ale również nieprzejednanych obrońców wyższości kultur narodowych.

Pyrrońskie wersety

Co poradzić na zewsząd płynącą hegemoniczną opresję? Cóż począć z tymi wszystkimi pytaniami i niewspółmiernościami, o których była tu mowa? Czy można się nie załamać w obliczu tej złożoności i przewrotności świata? Jak mieć przekonania, a nie stać się fundamentalistą, mieć jakąś pewność, ale i posiadać wątpliwości? W jaki sposób zachować swoją przestrzeń wolności? Nie podając ostatecznych odpowiedzi w formie recept, można przedstawić kilka uwag.

Zacząłbym od tej mówiącej, że nie ufać bezkrytycznie w żadne głoszone bezdyskusyjnie prawidła odnoszące się do życia społecznego. Niech w tym przewodnikiem będzie Michel de Montaigne, który w swoich „Próbach” z uporem godnym lepszej sprawy obnażał często przywoływane stwierdzenia, zarówno te ludowe, jak i głoszone przez uczonych, pokazując, że w historii są przykłady na każde z nich i z nimi niezgodne. XVI-wieczny francuski myśliciel był przedstawicielem tradycji sceptycznej, wywodzącej się od Pyrrona z Elidy. W duchu więc greckiego filozofa trzeba pamiętać, że nawet jeśli wydają się nam one równe pod względem wiarygodności i niewiarygodności, nie znaczy to, że są równoznaczne czy symetryczne.

Trzeba więc stale zachowywać otwarty umysł. Choć właśnie na jego napełnienie zawsze znajdą się chętni, chcący wlać w niego niepodważalne prawdy i oczywistości, wykorzystując do tego emocjonalny wywar z słów, obrazów, argumentów. Otwartość umysłu jest jednak niezbędna do krytycznego myślenia, sprawdzania tych, którzy chcą nas przekonać, wmówić swoje racje. Jest potrzebna przy powściąganiu sądu, a więc nie uznawaniu za prawdziwe lub nieprawdziwe danych stwierdzeń. To bardzo niewygodna postawa dla przekonujących. Znacznie bardziej niż niezgoda dodająca im paliwa, wzmacniająca poczucie misji, a tę zazwyczaj posiadają głosiciele świętych doktryn, czy to religijnych, czy świeckich.

Nawet czysty doktrynalny liberalizm – jeśli w ogóle uznać, że kiedyś powstał jako zlepek myśli wielu sprzecznych ze sobą pisarzy przyznających się lub przypisywanych do tradycji liberalnej – możemy włożyć między bajki. Jest niedoścignionym wzorem jak millenarystyczne rojenia. Argumentowanie z perspektywy urzeczywistnienia raju na ziemi powinniśmy odrzucić jak w przypadku religii. Nie dlatego, że to herezja, ale ponieważ jest to zwodnicze, choć – jak w przypadku jego religijnego odpowiednika – może być porywające.

Szlak ten przecierał m.in. John Gray. Brytyjski filozof dał się porwać thatcheryzmowi w pierwszych jego latach. Jednak już na początku lat 90. odszedł od niego. Nie porzucił jednak tradycji liberalnej. W oparciu o nią zaproponował formułę pyrronizmu politycznego. Na czym ona polegała? Na dewaluowaniu panujących fikcji czy komunałów, nawet tych z liberalnego imaginarium, ale jednocześnie wydobywaniu wartościowych elementów tradycji wolnościowych i społeczeństwa obywatelskiego. W ten sposób jest zarówno wywrotowy, jak i konserwatywny. Stawia sobie za cel uzdrawianie i odnawianie praktyk życia społecznego i politycznego.

Polityczny pyrronista nie ma wprost ambicji zmieniania kultury hegemonicznej, ale jednocześnie cały czas ją podkopuje, nie dając jej zdroworozsądkowym mniemaniom wiary. Nie ufa żadnym uniwersalnym rozwiązaniom, ani łatwym odpowiedziom oferowanym przez nią. Wzbrania się przed konstruowaniem doktryn, choćby najbardziej liberalnych. Broni siebie i społeczeństwa przed wszelkimi ideologicznymi ekscesami, mogąc jednocześnie wspierać zmiany z innych pobudek i pozycji, zwłaszcza własnych odczuć nie wymagających dodatkowych, nadmiernych intelektualnych konstrukcji czy zwłaszcza nachalnego przekonywania. Bardziej niż jednorodną doktrynę ceni dziedzictwo historyczne. Dziś jest ono na tyle rozległe, że mieszczą się w nim liczne, różnorodne i sprzeczne tradycje. Chętnie więc wybiera z nich to, co najbardziej wartościowe z perspektywy wolności obywatelskich. Nie dziwi też, że bez wahania opowiada się za ustrojem czerpiącym z wielu europejskich tradycji: republikanizmu, konstytucjonalizmu, rządów prawa, trójpodziału władzy, sprawiedliwości, liberalizmu, społeczeństwa obywatelskiego i idei obywatelskości oraz procesu demokratyzowania się społeczeństw. Stąd też takie uznanie i przywiązanie do demokracji liberalnej i instytucji ją urzeczywistniających.

Nad abstrakcyjne filozofowanie i poszukiwanie uzasadnień w naturze czy metafizyce współczesny pyrronista przedkłada teoretyzowanie historycznie odziedziczonych przypadkowych form życia, w tym życia społecznego. Dla sceptyka opisana więc tu rzeczywistość może być fascynująca, inni mogą widzieć w niej popaprany świat, ciągle niepewny, nie do końca określony, bez trwałych fundamentów, na których chcieliby się opierać.

Przepraszam, mamy tańczyć menueta? Dla mojego pokolenia pytam… Ale nie tylko :)

Dziwić i oburzać może natomiast to, że mentalnie tkwimy wciąż w innej epoce. Zwłaszcza, gdy dotyczy to polityki. Standardy, jakie do niej przykładamy, są z nie tego świata. Sytuacja wokół Marin obnażyła to dobitnie. 60 proc. Finów uznaje, że zachowanie ich premierki nie licuje z powagą urzędu. Aż strach pomyśleć, jak ten wynik wyglądałby, gdyby zapytać Polaków.

Po Europie lotem błyskawicy rozeszła się oburzająca informacja o tańcach premierki Finlandii. I, o zgrozo, nie był to taniec rodem z innej epoki, nie był to nawet swing, twist, rock’n’roll, jive, taniec disco, salsa, nie wspominając już o walcach, tangach czy foxtrotach. Nie było to też dyganie w rytm muzyki. Sanna Marin tańczyła całkiem współczesny taniec ludowy, który możemy dziś zobaczyć w masowych ilościach na Instagramie, TikToku, na YouTube, w serialach na Netfliksie czy w filmach. Możemy też spotkać się z nim na imprezach, zwłaszcza z udziałem osób ze średnich i z młodszych pokoleń.

Purytańskie umysły od dekad ostrzegały – jeśli się nie powstrzyma tych wszystkich przemian kulturowych, do tego dojdzie. I doszło. Możemy dziś oglądać te i podobne „gorszące” sceny, co ułatwiają kamery będące zawsze pod ręką i aplikacje do natychmiastowego dzielenia się zdjęciami i wideo.

Ale nie ma się co dziwić, ani oburzać z tego powodu. Póki jedyna krzywda, jaka się dzieje, dotyczy przemijającej moralności, to nie ma co rozdzierać szat z tego powodu. Zwłaszcza, że odsłoniłoby to publicznie nagie torsy, więc ci, którzy chcieliby to zrobić, niech się powstrzymają, w zgodzie ze swoimi purytańskimi przekonaniami. O, przepraszam, jeśli zrobiłby to mężczyzna, to zostałoby to nieodnotowane, jakby niezauważone.

Dziwić i oburzać może natomiast to, że mentalnie tkwimy wciąż w innej epoce. Zwłaszcza, gdy dotyczy to polityki. Standardy, jakie do niej przykładamy, są z nie tego świata. Sytuacja wokół Marin obnażyła to dobitnie. 60 proc. Finów uznaje, że zachowanie ich premierki nie licuje z powagą urzędu. Aż strach pomyśleć, jak ten wynik wyglądałby, gdyby zapytać Polaków. Nawet głosy starające się zneutralizować sytuację dobitnie świadczą, że jest wiele do przepracowania. Choć są one krokiem w dobrą stronę, wydają się niewystarczające, nawet jeśli, tak jak w Polsce, są wymierzone w patriarchalne złogi.

Źródła dzisiejszej wrażliwości politycznej

Znaczna część współczesnej ludności europejskiej wychowywała się w latach 50., 60., 70. czy 80. Imprezy i zabawy, popularne dancingi czy prywatki, wyglądały wtedy całkiem inaczej. Moralność była inna, odmienne zachowania były akceptowalne bądź nie, co innego było traktowane jako odważne zachowanie.

Co ważniejsze, w tym okresie w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych kształtowały się standardy współczesnej demokratycznej polityki. I trzeba przyznać, że ugrzęzły one w powojennych cudownych trzydziestu latach. Wystarczy obejrzeć reklamy z tamtego okresu, by zobaczyć, jak była postrzegana rola kobiet, do tego nawet ich prawa były równie mocno ograniczone. Prawo było surowe także w stosunku do osób nieheteronormatywnych. W USA czarni nie mieli prawa głosu. Religia była silnie obecna w życiu ludzi, społeczeństw, a nawet w polityce. Dziś trudno wyobrazić sobie postać duchownego na czele ruchu społecznego, a Martin Luther King nim przecież był. Często to, co nazywamy średniowieczem, w gruncie rzeczy jest rzeczywistością państw Zachodu niewiele sprzed połowy wieku!

Co prawda, późne lata 60. i 70. przyniosły zaczyn rewolucji kulturalnej, wynikającej z wkraczania w dorosłość pokolenia powojennego boomu demograficznego, który stanął w obliczu wielkich przemian społeczno-gospodarczych. Sam karnawał rewolucyjny trwał jednak dość krótko. Uruchomił natomiast procesy, zwłaszcza związane z liberalizacją i emancypacją w wielu obszarach, choć początkowo nawet w Nowej Lewicy niechętnie odnoszono się do przywódczej roli kobiet w ruchu. W zasadzie dopiero na przełomie XX i XXI w. w Europie i USA upowszechniły się zmiany rozpoczęte dekady wcześniej. A przecież wciąż są one podważane przez część społeczeństwa i jej przedstawicieli, a w niektórych miejscach nawet na Zachodzie wciąż trzeba o nie walczyć – USA w sprawie aborcji są tego przykładem.

Z pokoleń wychowywanych w ostatnich dekadach XX w. pochodzi większość współczesnych polityków. Co więcej, ci, którzy zaczynali swoją karierę jako zbuntowani studenci, z czasem dołączyli do establishmentu i jego wymagań, nawet jeśli na początku manifestacyjnie chodzili jeszcze w trampkach. To właśnie oni przez lata kształtowali i nadal kształtują nasze wyobrażenia o polityce. Wyobrażenia o tym, co w niej uchodzi, a co nie, jak powinni zachowywać się poseł czy posłanka, minister czy ministra, premier czy premierka.

Rzecz jasna, nie jest to wyłącznie sprawka polityków. Nie są oni znów takimi demiurgami. W demokratycznych społeczeństwach są oni wybierani, w pewnym stopniu, na podobieństwo wyborców, i odzwierciadlają w jakieś mierze ich wrażliwość społeczno-polityczną. A przynajmniej na ogół wpisują się w ich wyobrażenia o przekonaniach konserwatywnych, nowoczesnych czy postępowych, choć trzeba przyznać, że dziś często ta nowoczesność czy postępowość jest już w stylu retro, a konserwatyzm nader łatwo przybiera postać tradycjonalizmu. W tę grę grają także politycy, którzy kierują się często swoimi wyobrażeniami o tym, czego oczekują od nich ich wyborcy, czasami opierając się na badaniach społecznych. I tak kręcimy się w kółko, nieznacznie odchylając się raz w jedną, raz w drugą stronę.

Poza prywatnym i publicznym

Pojawienie się Sanny Marin przyniosło pewne poruszenie. Polityczka nie wpisuje się w dotychczasowe standardy, a na pewno nie wszystkie. Chce pozostać dzieckiem swoich czasów, a nie być prowadzona przez zastane normy społeczne przypisywane politykom, zwłaszcza tym zajmującym eksponowane stanowiska. Nie poddaje się łatwemu dyscyplinowaniu. I, jak zapowiada, zamierza robić to dalej.

Pochodzi ona z innego pokolenia niż jej koledzy i koleżanki po fachu. Najmłodsza premier dzisiejszej Europy stanowi być może forpocztę nowej polityki. W końcu zmiana społeczna nie polega na powielaniu zachowań pokolenia dziadków i babć, matek i ojców, z tą różnicą, że obecnie udostępniane są w mediach społecznościowych. A tak nadal postępuje nawet część jej rówieśników.

Życie młodych polityków, tych obecnych i przyszłych jest i będzie bardziej nastawione, wystawione i narażone na widok publiczny. Chcąc być jak inne osoby publiczne z młodszych i średnich pokoleń, chcąc zdobywać grono odbiorców, budować i utrzymywać ich lojalność, będą zacierać granice między życiem prywatnym a publicznym, tak jak zatarła się granica między światem fizycznym a wirtualnym, zwłaszcza w młodszych pokoleniach.

Zresztą Sanna Marin zaciera te światy, na Insta, jak rasowi influencerzy, dzieląc się zdjęciami czy filmikami m.in. z muzycznych festiwali, treningów czy ze swojego czasu wolnego, obok tych związanych z pełnioną funkcją. Z pewnością wie, a przynajmniej może się spodziewać, że będą one szeroko komentowane.

W przypadku wycieku filmików z imprezy sprawa nieco się komplikuje, ponieważ sama zainteresowana nie miała wpływu na ich opublikowanie. Na pierwszych materiałach doskonale wiedziała, że jest kręcona, nawet jeśli ufając, że to tylko „na użytek prywatny” w grupie znajomych. W przypadku drugiego wideo, mogła nie wiedzieć. Obie sytuacje są jednak stałym elementem kondycji współczesnego człowieka. Są jak żywioł, w obliczu którego czuje się pewną bezradność – nagranym można być w każdym momencie, zarówno przez osobę bliską, jak i tobie niechętną, a gdy takie nagranie trafi do sieci, niezależnie czy za twoją zgodą, czy bez niej, czy w sposób legalny, czy nielegalny, może już nie zginąć i żyć własnym życiem, nawet jeżeli krótkim i burzliwym.

(Zdjęcie całujących się kobiet z piersiami zasłoniętymi jedynie tabliczką z napisem „Finland” pomijam, ponieważ nie wiąże się bezpośrednio z zachowaniem Marin).

Wojowniczy liberalizm

Obrona Marin polegająca więc na nieco sztucznym już oddzieleniu sfery prywatnej od sfery publicznej, z powyższych powodów nie wytrzymuje próby czasu. W przypadku osób publicznych zawsze było to zresztą kłopotliwe, a pełniących funkcje publicznie szczególnie.

Już samo roztrząsanie tej sprawy, nawet starając się argumentować za jej nieistotnością publiczną, pokazuje, że wykracza ona poza ramy prywatności. Przypomina ona zresztą argument o niezaglądaniu do czyjejś sypialni – może kiedyś było to przełomowe, ale dziś przecież kwestia dotyczy możliwości swobodnego zachowania dla osób o nieheteronormatywnej orientacji seksualnej na równi z osobami o orientacji heteroseksualnej w przestrzeni publicznej, a nie za zamkniętymi drzwiami. Obecnie więc pod płaszczykiem tak rozumianej tolerancji przemycana jest bardzo konserwatywna treść. Nic więc dziwnego, że przywoływać ten argument może nawet Jarosław Kaczyński. To samo dotyczy aktualnej sprawy premierki Finlandii.

Chcąc bronić Marin, należy więc uznać jej zachowanie za właściwe i nie udawać, że zasłania się oczy i zaklinać rzeczywistość twierdząc, że nas oraz innych nie powinno to obchodzić i że nas to nie dotyczy.

Sądząc po zainteresowaniu sprawą, obchodzi ona ludzi, a co ważniejsze, nas dotyczy. Po pierwsze, ponieważ wiąże się z kulturą, w której żyjemy i na którą albo będziemy oddziaływać, albo zostawimy to innym, co pomniejszy pole naszej wolności, dając jej ujście co najwyżej za zamkniętymi drzwiami. Po drugie, zostawiając pole wyłącznie krytykom, umożliwiamy im powiększanie swojej kulturowej dominacji. W takich przypadkach liberalizm musi albo być wojowniczy, albo nie będzie go wcale.

Nawet jeśli może uchodzić to za paradoksalne lub przewrotne, gdy nam samym niezbyt podoba się jakaś postawa, dobrze postępować jednak w duchu przekształconego do dzisiejszych potrzeb aforyzmu: nie zgadzam się z twoim działaniem, ale będę bronić reprezentował postawę, w światle której będziesz mógł mieć wybór, czy chcesz dalej tak czynić. Taki liberalizm jest jednak trudniejszy, wykracza bowiem poza wąsko rozumiany indywidualizm, o który oskarża się „libków”, a nawet zmusza do wychodzenia poza własne przekonania w bardziej wymagający sposób niż rzucenie magicznego hasła „nic nam do tego”.

Upajający taniec

Wreszcie ostatnia sprawa związana z „aferą” baletów Marin. Czy upublicznione filmy miały być kompromatami, jak z rosyjska określa się materiały mające szkodzić osobie, której dotyczą? Aby coś było kompromitujące, musi być nieakceptowane w oczach innych. I tu wracamy do opisywanej mentalności i podstawowego pytania – dlaczego zachowanie premierki widoczne na nagraniach miałoby być w dzisiejszym czasie nie do zaakceptowania? Czy było w nim coś rzeczywiście gorszącego czy niestosownego? A może w jej zachowaniu była odwaga, której niektórym brakuje, a która może być również opacznie odbierana?

Za swój psi obowiązek opozycyjni politycy uważają za każdym razem, gdy tylko nadarzy się okazja, uderzać w rządzących. I w tym przypadku fińska opozycja zwęszyła okazję i postanowiła poddać w wątpliwość, czy Marin zachowując się w ten sposób, nie była pod wpływem narkotyków. Zrobiony test na ich obecność wyszedł negatywnie, co tylko potwierdza, że jeśli chce się uderzyć czy oskarżyć, trzeba mieć wystarczająco silne ku temu podstawy, by ostatecznie nie wyjść na mąciwodę.

Z przyjętej przeze mnie perspektywy ważne jest natomiast to, że zachowania podobne do Marin rzekomo są następstwami substancji odurzających. Bo przecież człowiekowi trzeźwo myślącemu nie przyszło by to do głowy, ba, uznałby, że nie wypada tak postępować. Co prawda fińska polityczka przyznała się, że spożywała alkohol, ale trzeba podkreślić, że tańczenie w taki sposób, nawet osób publicznych, nie należy traktować jako jakiejś osobliwości, dodatkowo wywołanej narkotykami czy nawet alkoholem. Wystarczy poprzeglądać media społecznościowe, poszukać na YouTube, udać się na kurs tańca lub odpalić tutorial w Internecie, chyba że kogoś dopada niezdrowe odurzenie skrywane za świętym oburzeniem. Takie formy taneczne to nieodzowny element dzisiejszej kultury, czy to się komuś podoba czy nie. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, a tym bardziej niestosownego.

Wolta naszych czasów

Sprawy nie da się więc zbijać wyłącznie zwykłymi bon motami typu, że chciałoby się widzieć premiera własnego kraju tak się bawiącego, czy nawet zrzucając „aferę” na mężczyzn, a zwłaszcza dziadersów mających problem z kobietami, choć ta perspektywa nie jest może aż tak odległa od tej przedstawionej w tym tekście.

To nie pierwszy raz w historii, gdy taniec oskarżany o nieprzyzwoitość staje się kwestią polityczną. Tak było z woltą w przypadku Królowej Angielskiej Elżbiety I. W wieku XVI krystalizowały się i rywalizowały ze sobą wszystkie dobrze znane nam dzisiaj odłamy chrześcijaństwa. Nic więc dziwnego, że w tamtym czasie taniec w ogóle z moralnego punktu widzenia był niepożądany, choć, co może dziwić, przez jezuitów był uważany za ważny element wychowania, dzięki czemu powstał zresztą podręcznik tańców dworskich Orchésographie (1588).

Za szczególnie niemoralny taniec uchodziła w nim jednak wolta, mająca rozbudzać zmysły i pożądanie. Para podczas tańca miała wykonywać figury, w których chwytała się za intymne miejsca. Ten taniec miała szczególnie upodobać sobie „królowa dziewica” Elżbieta I. Powstała legenda, do dziś powielana w popkulturowych obrazach, że tańczyła go ze swoim faworytem, Robertem Dudleyem. Nic tego nie potwierdza, ale plotka rozpowszechniła się i utrzymała za sprawą anonimowego obrazu przedstawiającego królową i hrabiego Leicester w tanecznym uniesieniu. Przedstawienie protestanckiej władczyni w „lubieżnym” tańcu i powielanie takiej plotki było na rękę zwłaszcza Kościołowi.

Dziś mamy do czynienia z farsą. Czy w XXI w. nawet osoby publiczne mogą pozwolić sobie co najwyżej na tańce salonowe, takie jak walc, a w ogóle najlepiej na tańce dworskie pokroju menueta, najlepiej jeszcze w strojach z epoki? I tylko podczas oficjalnych bankietów czy bali? Społeczeństwom demokratycznym bliższe powinny być jednak tańce ludowe, choćby takie, jaki zaprezentowała Sanna Marin. A już na pewno nie powinny one oburzać. W ostateczności pokazują one lepiej nerw naszej kultury, lepiej oddają ducha czasu, w którym nowa wrażliwość społeczno-polityczna ściera się z artefaktami przeszłości, które są wciąż zaskakująco silne.

Epilog

Paradoksalnie, najsilniejsze wsparcie dla Sanny Marin w duchu tego tekstu pojawiło się od przedstawicielki starszego pokolenia, Hillary Clinton. Wrzuciła na swoje media społecznościowe zdjęcie, na którym tańczy na imprezie podczas swojej wizyty jako Sekretarz Stanu (trudno mi tu znaleźć odpowiedni feminatyw) w Kartaginie. Ostatecznie jednak należy ona do nie tak licznej grupy kobiet, która pełniła wysokie stanowiska państwowe (przedstawicielek średniego i młodszego pokolenia jest jak na lekarstwo), a do tego amerykańska polityczka raczej nie będzie już ubiegała się o funkcje publiczne. https://www.instagram.com/p/Chz3LT-uW09/


Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

Upokorzenie :)

W państwie o ustroju demokracji liberalnej muszą być przestrzegane prawa człowieka, każdego człowieka, co dotyczy zwłaszcza rozmaitych mniejszości. Aby tak było, muszą być spełnione trzy warunki: aideologiczny rząd, kultura społeczna oparta na tolerancji oraz wrażliwość społeczna na wszelkie przejawy łamania praw człowieka.

Aideologiczny rząd

Aideologiczny rząd to taki, który nie kieruje się żadną ideologią, a tym samym nie preferuje żadnych grup społecznych, żadnego wyznania czy żadnego nurtu politycznego. Dbając o dobrostan wszystkich obywateli, stara się w równej mierze wychodzić naprzeciw potrzebom wszystkich, w takim stopniu, w jakim jest to możliwe. Nikogo się nie wyróżnia i nikogo nie dyskryminuje. Tylko wtedy można mówić o rządzie, który dba o dobro kraju. Partia polityczna może iść do wyborów pod jakimś ideologicznym sztandarem. Kiedy już jednak uda jej się objąć władzę, sztandar musi schować i kierować się interesem kraju, a nie własnym interesem partyjnym. Jeśli natomiast rząd opiera swoją władzę na faworyzowaniu określonej grupy społecznej, uprzywilejowaniu określonej religii czy sprzyjaniu określonemu nurtowi politycznemu, wówczas nieuchronny staje się podział na wyróżnianych i dyskryminowanych. Znajduje to wyraz w przepisach prawa i sposobie sprawowania władzy, które części obywateli narzucają obowiązki i zachowania przez nich nieakceptowane, zabraniając jednocześnie, lub choćby tylko dezawuując takie, które nie są akceptowane przez grupę wyróżnioną, chociaż nikomu w niczym nie szkodzą.

Jeśli ktoś, jak Jarosław Kaczyński opiera swoją władzę na skrajnej polaryzacji społecznej, wówczas nie może być mowy o wychodzeniu w równym stopniu naprzeciw oczekiwaniom wszystkich obywateli. Prawa człowieka nie mogą być przestrzegane w kraju, gdzie władza dzieli ludzi na lepszego i gorszego sortu, na patriotów i zdrajców, gdzie ludzie władzy nazywają siebie obozem niepodległościowym, a ludzi opozycji – sługusami zagranicy. Te wartościujące podziały wskazują wyraźnie na autorytarne ambicje. Nie ma miejsca na współpracę z tymi, którzy nie podzielają poglądów rządzącej partii. Jest miejsce tylko na bezwzględną walkę, w której środowiska opozycyjne nie są traktowane w kategoriach partnerów, jak nakazuje kultura demokratyczna, ale w kategoriach wrogów. Tak postępuje się wtedy, kiedy nie zamierza się oddać władzy. PiS nie chce już więcej znaleźć się w opozycji, chce władzy trwałej, która pozwoli Kaczyńskiemu realizować infantylne marzenie o Polsce jako mocarstwie, a jego akolitom uniknąć odpowiedzialności za łamanie prawa. Taki rząd musi być rządem ideologicznym, bo musi mieć wsparcie w środowiskach, które będą beneficjentami jego władzy. Bazą pisowskiego rządu jest Kościół katolicki, środowiska nacjonalistyczne oraz ludzie słabo wykształceni, podatni na populistyczną propagandę. Ideologia władzy autorytarnej może mieć charakter autoteliczny, jak w przypadku dyktatur religijnych, lub instrumentalny, jak jest w przypadku rządów PiS-u.

Rząd ten nierówno traktuje obywateli w wielu obszarach swojej działalności. Prokuratura Zbigniewa Ziobry w sposób wręcz ostentacyjny chroni wybryki nacjonalistów, fundamentalistów religijnych, homofobów i polityków Zjednoczonej Prawicy, umarzając postępowania wyjaśniające bądź całkiem ignorując doniesienia o popełnieniu przestępstwa. Z całą surowością natomiast wszczyna śledztwa w sprawie domniemanej obrazy uczuć religijnych czy obrazy majestatu. Na szczęście wciąż jeszcze większość sędziów broni swojej niezawisłości i uniewinnia oskarżonych, których jedyną winą jest okazywanie sprzeciwu wobec władzy i jej ideologicznej dominacji. Ziobro jest jednak uparty, prokuratura się zwykle w tych sprawach odwołuje i wiele z nich kończy się dopiero w Sądzie Najwyższym. Aroganckie i upokarzające dla przeciwników populistyczno-klerykalnej dyktatury, było przyznanie nagród z Funduszu Sprawiedliwości tym gminom, które podjęły słynną uchwałę o strefie wolnej od LGBT+.

Z Prokuraturą Państwową ściśle współpracuje Policja Państwowa, której funkcjonariusze wychodzą naprzeciw oczekiwaniom władzy. Podczas Strajku Kobiet widoczne było stopniowe zaostrzanie interwencji pod wpływem nacisków odgórnych. Mnożyły się przypadki bezpodstawnego używania środków przymusu bezpośredniego. Nierzadko zatrzymywano i odwożono na komisariat ludzi tylko za to, że mieli tęczową maseczkę na twarzy lub trzymali antyrządowy plakat. W państwie demokratycznym jest to nie do przyjęcia. Mimo tego, żaden z funkcjonariuszy nie został ukarany, a komendanci zawsze potrafili znaleźć stosowne uzasadnienie dla tych interwencji. O bezprawnych działaniach służb specjalnych nie ma co mówić, skoro na ich czele znajduje się człowiek skazany nieprawomocnym wyrokiem za nadużycia władzy, a potem bezprawnie ułaskawiony przez prezydenta. W tej sytuacji bezprawne stosowanie systemu inwigilacji Pegasus dziwić nie może.

W obszarze kultury minister Piotr Gliński pracowicie obsadza ludźmi podporządkowanymi polityce rządu kierownicze stanowiska w swoim resorcie. W ten sposób władza nacjonalistyczno-klerykalna rozpoczęła wojnę kulturową w Polsce. Zamiast pluralistycznej oferty kulturowej, dominować ma przekaz bogoojczyźniany, nawiązujący do tradycji z prawicowego punktu widzenia, wolny od lewicowych i liberalnych wpływów. Nie ma, co prawda, cenzury prewencyjnej, ale są inne sposoby oddziaływania na nieposłuszne środowiska. Chodzi przede wszystkim o sposób dzielenia dotacji, które niemal wyłącznie trafiają do instytucji i artystów realizujących ideologiczne zamówienia władzy. Publiczne pieniądze Gliński przeznacza dla swoich, otwarcie twierdząc, że ma nie tylko prawo, ale i obowiązek realizować politykę kulturalną rządu. Jarosław Kaczyński cynicznie stwierdził, że nikt nie broni twórcom robić co innego niż oczekuje władza, ale niech to robią za własne, prywatne pieniądze. Gdy przedstawicielom pisowskiej władzy nie spodobały się „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej, wystawiane w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Krakowie, natychmiast obcięto teatrowi dotację i próbowano zwolnić dyrektora artystycznego. Uzasadnienia restrykcyjnych decyzji zawsze obfitują w epitety, że coś jest antypolskie, niemoralne, urażające uczucia religijne i krótko mówiąc – obrzydliwe. Ktoś, kto usiłuje tych dzieł bronić, musi być nihilistycznym degeneratem.

W obszarze edukacji mamy do czynienia z wulgarną indoktrynacją światopoglądową, zwłaszcza po przejęciu resortu przez Przemysława Czarnka. W polskich szkołach nie ma miejsca na neutralność światopoglądową, na wspieranie dzieci LGBT+, na otwartość kulturową, na edukację seksualną czy wpajanie zasad etyki uniwersalnej. Nie ma również w nich miejsca na współpracę z organizacjami pozarządowymi, reprezentującymi inny punkt widzenia niż ideolodzy Zjednoczonej Prawicy. Podobnie jak w obszarze kultury, jest za to miejsce na upowszechnianie apologetycznej polityki historycznej, wpajanie nacjonalistycznej wrażliwości i uporczywe przekonywanie, że poza etyką katolicką jest już tylko nihilizm. Zamierzenia te zderzają się z postawą większości nauczycieli reprezentujących poglądy lewicowe, liberalne lub całkowicie neutralne. To właśnie oni są na celowniku gorliwych ideologicznie kuratorów, mających teraz całkowitą władzę nad szkołami.

Kultura tolerancji

Kultura tolerancji nie jest kulturą akceptacji. Toleruję czyjeś zachowanie czy poglądy nie dlatego, że się z nimi zgadzam, ale dlatego, że szanuję wolność innego człowieka. Mogą mnie one razić i nawet drażnić, ale dopóki nie naruszają one mojej sfery wolności, muszę się pogodzić z ich istnieniem. Gdybym tego nie zrobił i starał się ich komuś zabronić, naraziłbym własną wolność na szwank, ponieważ również ktoś, komu by się nie podobały moje poglądy i zachowania, mógłby mi ich zabronić. Różnica między tradycyjnym konserwatyzmem a liberalizmem polega właśnie na sposobie pojmowania wolności. Tradycyjny, żeby nie powiedzieć tępy, konserwatyzm polega na tym, że ludzie zainteresowani są wolnością narzucania innym swoich wzorów myślenia i zachowania. Czują się zniewoleni wówczas, gdy obok nich funkcjonują ludzie zasadniczo się od nich różniący. Dlatego w imię zasad religijnych, przyjętego porządku społecznego albo własnych zasad obyczajowych, domagają się od władz państwowych określonych regulacji prawnych zakazujących tego, co ich drażni i niepokoi. Niekiedy sami próbują brać sprawy we własne ręce, urządzając pikiety przed teatrami wystawiającymi niezgodne z ich przekonaniami spektakle, lub szpitalami, w których przeprowadzane są zabiegi medyczne sprzeczne z zasadami ich religii.

Konserwatyzm jest ściśle związany z kolektywizmem, dążeniem do jednolitości i odrzuceniem relatywizmu. Konserwatywna wolność oznacza prawo do narzucania innym tego, co dana zbiorowość uważa za dobre i prawdziwe. W przeciwieństwie do tego, dla liberała wolność polega na poszukiwaniu tego, co dobre i prawdziwe na własną rękę. Akceptacja relatywizmu powoduje, że nie ma jednego dobra i jedynej prawdy. W zależności od sytuacji może być ich wiele. Dlatego różnorodność myślenia i zachowania w liberalizmie traktowana jest jak służące rozwojowi społeczne bogactwo, a nie jak amoralny chaos, jak ją widzą konserwatyści. Dla liberała wyświetlanie w kinie filmu, który z jakichś powodów budzi jego odrazę, skłania jedynie do tego, aby go nie oglądać. Dla konserwatysty to zbyt mało, ponieważ cierpi on dlatego, że inni chcą ten film oglądać, więc kategorycznie domaga się, aby go przestać wyświetlać. Konserwatysta chce uparcie wpływać na innych, a właściwie pragnie tę inność wyrzucić ze społeczeństwa poprzez odpowiednie nakazy i zakazy.

Jako ograniczenie swojej wolności konserwatysta uzna na przykład postulat nie umieszczania w przestrzeni publicznej symboli swojej religii. „Komu może przeszkadzać widok krzyża?” – pyta dramatycznie. Otóż zadając takie pytanie albo jest cyniczny, albo egoistycznie niewrażliwy na potrzeby innych. Symbole religijne można umieszczać tam, gdzie znajdują się wyłącznie wyznawcy danej religii, a więc w miejscach kultu, instytucjach z nim związanych i w domach prywatnych. Umieszczanie ich w przestrzeni publicznej oznacza zawłaszczanie jej tylko przez jedną grupę, co dla pozostałych uczestników tej przestrzeni jest upokorzeniem, ponieważ muszą się w niej czuć jak obcy. Przestrzeni publicznej nikomu nie wolno zawłaszczać dla siebie.

Strategia Kaczyńskiego polegająca na konfliktowaniu grup społecznych, ciągłego wyszukiwania wrogów winnych niekorzystnych zjawisk, trafiła na bardzo podatny grunt. Okres transformacji był dla wielu ludzi trudny. Doznali w nim różnych przykrych doświadczeń, jak bezrobocie czy konieczność zmiany sposobu życia, które były im wcześniej nieznane. Dlatego wskazywane przez Kaczyńskiego zagrożenia w postaci lewaków, liberałów, ideologii gender, uchodźców i zabójczego dla polskości wpływu kultury zachodniej, trafiały do wyobraźni ludzi niechętnych dokonującym się zmianom. W postępowaniu dotychczasowych elit znajdowali więc wytłumaczenie swoich kłopotów. Zaostrzyły się konflikty między miastem a wsią, ludźmi lepiej a gorzej sytuowanymi, nastawionymi progresywnie a zachowawczo. Do populistycznej propagandy władzy dołączył Kościół czujący zagrożenie ze strony sekularyzacji. Wpływ Kościoła, głoszącego potrzebę obrony przed dechrystianizacją, szczególnie mocno zaostrzył konflikty na tle obyczajowym. Wrogiem Kościoła stało się środowisko LGBT+, które odważyło się otwarcie domagać równouprawnienia, feministki walczące z patriarchalną kulturą i domagające się prawa kobiet do aborcji oraz liberałowie upowszechniający wartości wolności indywidualnej, tolerancji i relatywizmu.

Ta konserwatywno-nacjonalistyczna krucjata prowadzona połączonymi siłami rządu Zjednoczonej Prawicy i Kościoła katolickiego szybko zaowocowała nienawiścią i agresją ze strony „prawdziwych Polaków”, którzy postanowili bronić polskości i Kościoła przeciwko lewakom, pedałom, Żydom, islamistom i rodzimym zdrajcom. Mnożyły się w polskich miastach przypadki pobicia, próby podpaleń, faszystowskich demonstracji, a media społecznościowe zdominował hejt.

W tych warunkach o kulturę tolerancji jest niezwykle trudno. Przeważa chęć okopania się w swoich gettach kulturowych, gdzie tolerancja oznacza akceptację, czyli jest tylko dla swoich. Dotyczy to głównie populistycznej prawicy, która nie znosi różnorodności i relatywizmu. Niestety, zdarza się to niekiedy także w kręgach lewicowo-liberalnych. Jak bowiem inaczej traktować lansowane w niektórych środowiskach feministycznych hasło „polubić aborcję”? Aborcji lubić nie trzeba, wystarczy ją tolerować.

Wrażliwość społeczna

Wrażliwość społeczna na przejawy łamania praw człowieka, to niezwykle ważny element demokracji liberalnej. Chodzi tutaj o spontaniczne protesty przeciwko łamaniu prawa i nadużywaniu władzy przez jej organa i resorty siłowe. Chodzi o opiekę i pomoc prawną dla osób represjonowanych przez państwo i jego instytucje. Chodzi także o przeciwdziałanie kulturowym stereotypom i uprzedzeniom poprzez działania oświatowe organizacji pozarządowych. Rasizm, antysemityzm, homofobia i ksenofobi muszą na stałe zniknąć z kraju, który ma ambicję być demokracją liberalną. Najgorsze jest to, kiedy pod wpływem populistycznej władzy i sprzyjającym jej grupom społecznym, słabnie społeczny opór przeciwko łamaniu praw człowieka, kiedy do głosu dochodzą symetryści i rozmaici obrońcy ludu, którzy doszukują się racjonalnych i uzasadnionych powodów niechęci do grup prześladowanych. Jakże dobrze to znamy z historii państw faszystowskich i komunistycznych, gdzie stopniowe, a nie gwałtowne przełamywanie oporu prowadziło do zobojętnienia i degrengolady moralnej społeczeństwa.

Niepokojące zatem być muszą wszelkie oznaki przyzwyczajania się ludzi do życia w autorytarnym państwie, chociaż im ono nie odpowiada. Trudno się jednak temu dziwić, biorąc pod uwagę, że ciągły bunt przeciwko likwidowaniu demokracji liberalnej, haniebnym poczynaniom władzy i notorycznych kłamstwach jej przedstawicieli, oznacza permanentną frustrację, zwłaszcza wtedy, kiedy poza głosowaniem w wyborach, nie widzi się możliwości własnego wpływu na zmianę sytuacji. Wtedy jedynym wyjściem wydaje się być emigracja wewnętrzna, czyli ograniczenie własnej przestrzeni życiowej do spraw, nad którymi można mieć kontrolę. Tak było w czasach PRL-u, gdy przeciwników ustroju choć było wielu, to w większości byli oni pogodzeni z koniecznością ułożenia sobie w nim życia. Tych, którzy zdecydowali się aktywnie walczyć z systemem zawsze było bardzo mało.

Tak może być i teraz, kiedy PiS wygra kolejne wybory. Niepokojące jest to, że po stronie przeciwników Zjednoczonej Prawicy pojawiają się niekiedy próby racjonalizacji niektórych posunięć władzy, jak na przykład pochwała obstrukcji zaleceń Unii Europejskiej w sprawie ochrony środowiska czy poparcie dla sposobu obrony granicy z Białorusią przez stosowanie push-back i budowę muru. Wielu krytyków pisowskiej władzy na plan pierwszy wysuwa utratę środków z Krajowego Planu Odbudowy, mając przy tym nie tylko pretensję do rządu, który nie spełnia warunku praworządności, ale również wykazując pewne zniecierpliwienie nieugiętą postawą Komisji Europejskiej, że nie chce pójść na kompromis. Ktoś, kto próbuje w tym wypadku symetryzować, zdaje się nie rozumieć, że praworządność nie może być stopniowalna. Albo jest w pełni, albo jej nie ma. Sędziowie nie mogą być tylko częściowo niezawiśli. Żadnego kompromisu w tej sprawie być nie może. Trzeba być kompletnie niezorientowanym w tej sprawie, żeby nie widzieć pozorów, którymi rząd próbuje oszukać Komisję Europejską. Również wyjątkowo prostackie i wręcz infantylne jest tu i ówdzie dzielone z PiS-em przekonanie, że w sytuacji wojny, w której Polska poniosła wysokie koszty przyjmując uchodźców z Ukrainy, Unia mogłaby już machnąć ręką na ten niedostatek praworządności w naszym kraju.

Nie wolno przyzwyczajać się do rządów PiS-u, do wszechobecnego kłamstwa, pyszałkowatości, faszystowskich inklinacji i kompromitowania Polski na arenie międzynarodowej. Nierespektowanie praw człowieka w pisowskim wydaniu nie przebiega przy tym w ciszy i wstydliwym ukryciu. Przeciwnie, politycy PiS-u i Solidarnej Polski nie przeoczą żadnej okazji, aby swoich przeciwników politycznych pozbawić wszelkiej godności, zdehumanizować, zgnoić i upokorzyć. Cały okres rządów Zjednoczonej Prawicy jest czasem upokorzeń, które musimy znosić słuchając Jarosława Kaczyńskiego i ludzi o niskich kompetencjach i marnym formacie osobowości, którym on celowo, dla większego upokorzenia dotychczasowych elit, powierzył najważniejsze stanowiska państwowe. Należą do nich: Krystyna Pawłowicz, Julia Przyłębska, Przemysław Czarnek, Zbigniew Ziobro i Mariusz Kamiński. Inni prominenci tej władzy nie są od nich lepsi, ale ci wymienieni mają szczególne umiejętności wypowiadania się i podejmowania decyzji, które boleśnie upokarzają. Nawet nie tyle z powodu tego, co mówią i robią, ale dlatego, że tacy ludzie rządzą Polską.

Autor obrazu: Francisco de Goya

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: www.igrzyskawolnosci.pl

O „unikaczach różnorodności” z prawicy i lewicy profesor Marcin Matczak opowiada Leszkowi Jażdżewskiemu. :)

Leszek Jażdżewski: Zacznijmy od tematu, który wielu z nas interesuje od siedmiu lat. Dlaczego Pana zdaniem PiS rządzi Polską?

Marcin Matczak: Pytanie jest krótkie, ale bardzo trudne. Na przestrzeni lat sam zmieniałem pogląd na tę kwestię. Na początku wydawało mi się po prostu, że PiS rządzi, bo wygrał wybory – w każdej demokracji jest tak, że od czasu do czasu ktoś wygrywa i od czasu do czasu ktoś przegrywa, po ośmiu latach rządów jednej partii, władzę przejmuje inna. To wydawało się całkiem normalne. Później jednak zacząłem się coraz bardziej dziwić, bo ta władza zaczęła działać w sposób, który moim zdaniem nie miał precedensu w najnowszej historii Polski – w sposób bardzo agresywny, zwłaszcza przeciwko regułom i instytucjom, co dla mnie, jako dla prawnika, było pewnego rodzaju szokiem – fakt, że władza może niszczyć swoje własne państwo. Myślałem jednak, że to swego rodzaju ewenement, anomalia, która szybko się skończy. Tak się jednak nie stało.

Zacząłem zastanawiać się nad tym głębiej i schodzić z poziomu instytucji prawa na poziom psychologiczno-socjologiczny, bo wydawało mi się, że w mojej dyscyplinie brakuje już narzędzi, żeby to zrozumieć. I znalazłem pewne odpowiedzi. Mianowicie Prawo i Sprawiedliwość ma w sobie coś, co nazwałbym empatią społeczno-polityczną. Nie wiem, czy jest ona wyuczona przez trening, czy jest czymś naturalnym. Ta empatia odnosi się do grupy liczącej około 30 procent naszego społeczeństwa (choć grupa ta wciąż się rozrasta), która ma problem z różnorodnością i demokracją jako kakofonią różnego rodzaju idei, poglądów i postaw. Ci ludzie są różnorodnością zmęczeni i zamiast niej chcą spokoju i jednolitości.

Wydaje mi się, że także w samym PiS-ie jest sporo takich osób, a jedną z nich jest Jarosław Kaczyński, który ma problem z różnorodnością na wielu poziomach – władzy, idei, rasy, religii, seksualności. Nastąpiła zatem pewna korelacja między tym, czym jest Prawo i Sprawiedliwość, a tym, co czuje pewna grupa polskich wyborców, która wcześniej była marginalizowana. Do tego doszły pewne zmiany w świecie, które pogłębiają chaos, kakofonię demokracji. Nagle coś się zakleszczyło, bo mamy władzę, która boi się różnorodności i obiecuje, że obniży jej poziom we wszystkich wymiarach (np. w wymiarze etnicznym, poglądowym, w wymiarze preferencji seksualnych) i mamy ludzi, którzy tego właśnie oczekują. Z tego tworzy się pewnego rodzaju polityczne paliwo, którego na jakiś czas jeszcze wystarczy. Ale sytuacja jest oczywiście dynamiczna.

Leszek Jażdżewski: Powiedział Pan, że PiS odwołuje się do grupy ludzi, która przed okresem jego rządów mogła się czuć wykluczona. Ma Pan na myśli przede wszystkim wykluczenie materialne, czy chodzi raczej o sferę wartości, kultury politycznej i pewnych zasad ustrojowych, które sprawiły, że dzisiaj ta grupa wyborców jest podatna na hasła wymierzone w praworządność i porządek prawny?

Marcin Matczak: To wykluczenie mogło mieć wiele wymiarów. Pisząc Jak wychować rapera, starałem się napisać książkę, która pozwoli nam zrozumieć Polskę. Cytuję w niej politolożkę Karen Stenner, która mówi o tym, że w każdym społeczeństwie jest ok. 30% tzw. „unikaczy różnorodności”. Często uważamy, że są to najczęściej osoby o konserwatywnych poglądach, ale to nieprawda. Stenner mówi, że „unikacze różnorodności” to całe spektrum społeczeństwa. Mogą pojawiać się także po stronie lewej: osobom o takich poglądach nie podoba się wtedy różnorodność materialna. Rozwarstwienie przychodów, zamożności w społeczeństwie jest w pewnym sensie podobne do różnorodności w zakresie idei, poglądów, religii czy orientacji seksualnej i trzeba albo sobie z nim jakoś poradzić, albo próbować je zlikwidować.

Ci „unikacze różnorodności”, którzy nie chcieli lub nie mogli (np. z powodu statusu materialnego) korzystać z dobrodziejstwa różnorodności, nie byli w pełni włączeni w życie społeczne, polityczne czy państwowe, to także ludzie, którzy nie odnajdywali się w świecie na wskroś liberalnym – indywidualistycznym, niestawiającym na grupę i poczucie przynależności, a przez to niehołdującym rytuałom społecznym, obchodzeniu wielkich rocznic i przeżyciom patriotycznym, które dla wielu liberałów często są pompatyczne, zbyt emocjonalne. Są tam też ludzie zagubieni w różnorodności świata w sensie idei – po prostu nie wiedzą, jak żyć. Jest tyle pomysłów na życie, że samemu trudno wybrać. Dlatego też w cenie są różnej maści ideologie, zarówno prawicowe, jak i lewicowe, prezentujące tym ludziom uproszczony świat.

Tego, co proponuje Prawo i Sprawiedliwość nie da się opisać w jasnych kryteriach – są trochę lewicowi (w aspekcie społecznym) i trochę prawicowi (w aspekcie światopoglądowym). Mamy tu ciekawą mieszankę polityczną, grającą na grupie, która czuła się wykluczona z pędzącego liberalizmu, bo nie mogła znaleźć wspólnoty, w której mogłaby się odnaleźć i grupie, która była wykluczona materialnie. To moim zdaniem tworzy grupę między 30% a 40% populacji głosującej w Polsce, która w Prawie i Sprawiedliwości znalazła coś ciekawego, ale często z różnych powodów. Łączy tę grupę jednak fakt, że PiS obiecuje obniżenie różnorodności w każdym ze wspomnianych wcześniej wymiarów i oferuje błogą jednolitość, która tym ludziom jest potrzebna. Bo jest to także grupa, która nie ma problemu z oddaniem wolności za bezpieczeństwo – także bezpieczeństwo materialne. Podsumowując, jest to grupa bardzo zróżnicowana, o którą Prawo i Sprawiedliwość po prostu zadbało.

Leszek Jażdżewski: W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” sprzed kilku miesięcy mówił Pan o jednym z największych zagrożeń, jakim jest polaryzacja i podział na dwa plemiona, które jest podkręcane przez obecną władzę. Nie ma Pan poczucia, że strona antypisowska za łatwo wchodzi w tę narzuconą polaryzację? Czy jest jakiś sposób, aby uniknąć jej w sytuacji, w której te podziały, przebiegające często w poprzek rodzin czy grup przyjacielskich, są bardzo skutecznym narzędziem zarządzania politycznego? Nie stroni od nich ani Jarosław Kaczyński, ani Donald Tusk. Widać zatem, że liderzy polityczni uważają to narzędzie za najlepszy sposób sprawowania osobistej władzy w ramach swoich obozów politycznych. Czy jest jakiś sposób na przezwyciężenie tego podziału w sytuacji, w której ewidentnie jest on korzystny – w sensie osobistym dla liderów politycznych i w sensie politycznym dla obecnie dzisiaj sprawujących władzę?

Marcin Matczak: Rzeczywiście, opozycja zbyt łatwo daje się wrobić w tę polaryzacyjną grę. Jednocześnie, choć może się to wydawać paradoksalne, uważam, że na tym etapie bardzo trudno jest tej polaryzacji uniknąć. Słuchając od wielu lat Donalda Tuska, mam wrażenie, że rozumie on, iż dla dobrostanu Polski ważna jest pewna spójność społeczna. Sam z siebie nie grałby na polaryzację, bo nie jest to naturalny dla niego sposób gry politycznej.

Inną osobą jest Jarosław Kaczyński, dla którego polaryzacja jest naturalnym sposobem bycia w świecie. I dlatego uważam, że jest on bardzo groźny dla polskiego społeczeństwa. Przywódcy tacy jak Donald Tusk rozumieją, że w sytuacji wojny politycznej – moim zdaniem wywołanej przez PiS i propagandę opartą na obrażaniu, kłamstwie i atakowaniu – nie ma innego wyjścia, aby zmobilizować elektorat, jak stanięcie do walki. Dlatego ta narracja się radykalizuje. Mam nadzieję, że jest to swego rodzaju mniejsze zło i stan wyższej konieczności. Wydaje mi się, że Donald Tusk jest na tyle mądrym człowiekiem, że rozumie, iż trzeba to zrobić, aby wygrać wybory, natomiast nie sądzę, że polityka powyborcza będzie oparta na takiej polaryzacji.

A dlaczego polaryzacja jest zła? W mojej opinii stanowi ona paliwo obecnej władzy, ponieważ – jak powiedziałem – adresowana jest do ludzi nielubiących kakofonii demokracji, której elementem jest przecież to, że każdy może powiedzieć, co myśli i skrytykować drugą osobę. Media mogą na przykład ujawnić pewne polityczne brudy, a bracia Sekielscy – zrobić film o pedofilii w Kościele. Ludziom, którzy z różnorodnością nie mają problemu, wydaje się, że prawda wyzwala wszystkich. Często jednak prawda rani, a ludzie nie potrafią sobie z tym poradzić i chcą, aby ktoś tę rzeczywistość zakłamał. Polaryzacja dlatego jest potrzebna Prawu i Sprawiedliwości, ponieważ im większy jest chaos w przestrzeni publicznej, tym ludzie czują się bardziej zagubieni i potrzebują lidera, który to wszystko uspokoi. W przypadku rządów populistycznych mamy zawsze do czynienia z sytuacją, w której przywódca – Orbán, Trump czy Kaczyński – wysyła do swoich ludzi komunikat: „Jestem obrońcą normatywnego porządku, który dla was jest ważny. Jestem obrońcą tradycyjnych wartości i spokoju społecznego”. Jednocześnie, tego rodzaju populistyczny przywódca atakuje drugą stronę sceny politycznej, chcąc sprowokować ją do ataku, dzięki któremu jego narracja, budowana wokół obrony porządku normatywnego, staje się wiarygodna. Bo komu potrzebny jest obrońca, skoro nie ma atakujących? Tacy przywódcy grają na dwie ręce – z jednej strony głaszczą swój elektorat, obiecując obronę przed złym światem, a z drugiej – prowokują przeciwników, aby ten świat rzeczywiście jawił się jako groźny.

Mamy zatem do czynienia z sytuacją, w której polaryzacja, napięcie społeczne, emocje, a nawet inwektywy są niezbędnym paliwem dla rządów populistycznych, aby ciągle mogły grać rolę obrońcy. Jeśli druga strona podejmuje grę: jest atakowana za to, kim jest i w co wierzy, na przykład jest atakowana za swoją różnorodność, to w naturalny sposób staje w swojej obronie, bywa w tej wymianie ostra komunikacyjnie i czasami zdarzy jej się przekroczyć granicę. Opozycja, odpowiadając zatem na prowokacje i stając się coraz bardziej agresywna, zwłaszcza wobec tych tradycyjnych wartości, których niby broni populista – gra w grę, którą on sam narzucił. Donald Tusk rozumie, że wyborów nie da się wygrać spokojem. Wyborców, którzy mogą doprowadzić do zmiany władzy, trzeba zmobilizować. Mam jednak nadzieję, że to sytuacja przejściowa, kampanijna, a nie pomysł na Polskę.

Leszek Jażdżewski: A czy nie jest tak, że zwycięża ten, kto określa pole gry, według której się polaryzujemy? Ten, kto ma inicjatywę, narzuca ton. Jeśli polaryzacja jest budowana wokół tematu bezpieczeństwa, jak w przypadku naruszanych przez migrantów granic, to wówczas władza wygrywa, jeśli jednak wokół tematu zbyt wysokich cen, to władza prawdopodobnie może przegrać. Mam natomiast poczucie, że od siedmiu lat Jarosławowi Kaczyńskiemu udawało się wybierać tematy wygodne dla siebie i bez problemu dzięki nim polaryzować społeczeństwo. Opozycja angażowała się w te tematy, nie potrafiąc znaleźć własnych. Zastanawiam się, czy nie jest to strategia obliczona na przegraną. Słyszymy wiele głosów naśmiewających się z Jarosława Kaczyńskiego, wyszydzających osoby, które otrzymują 500+, odmawiających wyborcom Prawa i Sprawiedliwości demokratycznych wartości. Czy nie uważa Pan, że ta nieprowokowana agresja wyklucza zwycięstwo? A może zwyciężyć powinna właśnie strategia na depolaryzację?

Marcin Matczak: Polityka oparta na polaryzacji to polityka gadania, a nie robienia. W tym momencie, jako społeczeństwo, zaczynamy pomału doświadczać tego, że nasza władza działała głównie w obszarze komunikacji, a nie rzeczywistej roboty politycznej. Za przykład weźmy moją działkę: ile pięknych słów słyszeliśmy na temat reformy sądownictwa, która nie była żadną zmianą, a jednie działaniem obliczonym na zaatakowanie elity sędziowskiej, na zagranie na ludzkich uczuciach? Teraz widzimy, że to wszystko się sypie. Nie jestem ekonomistą, ale zakładam, że pewne efekty ekonomiczne, na przykład większa niż można by się spodziewać w Polsce inflacja, jest być może także efektem pewnego rodzaju zaniedbań i tych problemów prawdopodobnie będzie coraz więcej.

Polityka nie jest jednak tylko gadaniem, ale także rozwiązywaniem problemów. Możliwe, że PiS przez wiele lat wybierał tematy dla siebie właściwe, po to, żeby polaryzować. Ostatecznie przychodzi jednak moment, kiedy to wszystko się kończy, bo Unia Europejska nie chce dać pieniędzy z Funduszu Odbudowy, bo wszystko zepsuło się w sądach, bo jest wysoka inflacja – i nagle gadanie już nie wystarczy. Być może opozycja mogłaby zatem przyjąć inną strategię i nie polaryzować, a czekać, aż wszystko się rozsypie. Nikt jednak nie chce tego dla swojego kraju. Mam nadzieję, że ludzie tacy jak Donald Tusk, Szymon Hołownia czy przywódcy PSL-u to ludzie przyzwoici w tym sensie, że idąc do polityki, chcą coś dla ludzi zrobić. Dla nich gadanie i polaryzacja są narzędziem, służącym do osiągnięcia celu, a nie celem samym w sobie. Muszą mieć w sobie empatię społeczną, aby zrozumieć, czy bardziej zmobilizuje się swój elektorat polaryzacją, czy anty-polaryzacją. Ważne, aby było to krótkotrwałe narzędzie obrony przed agresją komunikacyjną drugiej strony, a nie permanentne narzędzie prowadzenie polityki.

Ma Pan rację, że Kaczyński jest sprawny w zakresie tego rodzaju drażnienia drugiej strony i często dajemy się na to nabierać. Dlatego w ostatnich dwóch, trzech latach, kiedy doszło do mnie, że nie chodzi tutaj tylko o kwestie prawa i praworządności, a raczej o złożone procesy psychologiczno-społeczne, zrozumiałem, że należy zachęcać do budowania spokoju, ponieważ budowanie agresji jest dowodem, którego potrzebuje Kaczyński i dzięki któremu chce pokazać swojemu elektoratowi, że po drugiej stronie nie występują ludzie, a potwory. W momencie, kiedy druga strona daje się sprowokować – potwierdza tę tezę.

Leszek Jażdżewski: Śledząc Pańskie wypowiedzi mam wrażenie, że stara się Pan wychodzić ze swojej bańki. Potrafi Pan zdobyć się na krytycyzm, odwołuje się do swoich katolickich, bardziej konserwatywnych korzeni i porusza filozoficzne tematy w swoich wykładach na YouTube. Kilka dni temu „Gazeta Wyborcza” opublikowała Pana artykuł o tym, że PiS to „ubecka wdowa”. Chodzi oczywiście o elity PiS-u, ale czy nie ma Pan poczucia, że takie ruchy wzmacniają podział, który jest niekorzystny dla strony antypisowskiej i utrudnia realizację tego, o czym Pan mówi? Oczywiście, nie jest Pan politykiem, ale jest Pan istotnym influencerem debaty publicznej, a to oznacza, że politykom trudniej będzie pójść pod prąd opiniom takich jak pańskie, czy ludzi, którzy Pana poważają, i powiedzieć: tu musimy odpuścić, nie wchodzić w silne emocje, spróbować się pogodzić. Zakładam, że nie jest to wyraz Pańskich emocji, ale stoi za tym jakaś głębsza myśl. Co więc chce Pan osiągnąć takimi posunięciami?

Marcin Matczak: Nie można wykluczyć, że od czasu do czasu robię głupie rzeczy. Coś przychodzi mi do głowy, piszę to, co leży mi na sercu, bo ważna jest dla mnie szczerość – zarówno w życiu publicznym, jak i prywatnym. Jestem w związku z tym uwrażliwiony na hipokryzję. „Ubecka wdowa” nie jest inwektywą wymyśloną przeze mnie – to inwektywa, która idzie w drugą stronę i wraca jak bumerang do PiS-u. Być może po prostu była to sytuacja, w której pomyślałem, że trzeba tę hipokryzję pokazać. Nie mam jednak poczucia nieomylności albo tego, że każdy mój krok jest objęty jakąś szeroką strategią.

W spolaryzowanym społeczeństwie często myślimy, że mamy tylko PiS i Platformę. Jestem jednak przekonany, że tym zapasom w błocie przygląda się jeszcze milcząca większość. Są przecież jeszcze przestrzenie pełne ludzi, którzy nie są aktywni w życiu publicznym i mówię także do nich, ujawniając hipokryzję PiS-u, pokazującego się z jednej strony jako partia walcząca z komunizmem, a z drugiej, przesiąkniętego komunistycznym myśleniem, jeśli chodzi o instytucjonalne pomysły, dotyczące sądownictwa czy naszego życia..

Demokracja to różnorodność i szacunek dla odmienności – także w strukturze władzy. Dlatego tak ważny jest jej podział. Systemy totalitarne polegają na jednolitości: jedna partia, jedna idea, jedna religia. W związku z tym, postrzegam Prawo i Sprawiedliwość jako partię jednolitości i dostrzegam pewne podobieństwo pomiędzy nimi a myśleniem, które było widoczne w PRL-u i które na jednolitości było oparte. Mógłbym o tej ubeckiej wdowie napisać delikatniej, jednak we współczesnej kakofonii mediów trzeba się czymś przebić. Mam jednak nadzieję, że nie była to czysto emocjonalna agresja. Podałem pewne powody, dla których określam PiS tak, a nie inaczej: demokracja jest różnorodnością i ktoś, kto nie potrafi tej różnorodności szanować, ma w sobie pewnego ducha totalitaryzmu komunistycznego.

Leszek Jażdżewski: Moją uwagę zwróciło, że jest Pan krytyczny wobec dziedzictwa marksizmu czy komunizmu i zdecydowanie nie można Pana zapisać do grona rewizjonistów, osób, które mają sympatię do tych idei. Czy nie uważa Pan, że jednym z grzechów III RP było to, że zabrakło tam wyraźnego moralnego potępienia poprzedniego systemu? Czy można było inaczej podejść do tego tematu? Czy ten pierwszy sukces Prawa i Sprawiedliwości nie wziął się z tego, że pojawił się tam silny ładunek moralny?

Marcin Matczak: Uważam, że to, co wydarzyło się w 1989 roku było sukcesem Polski – bo bezkrwawa zmiana władzy po totalitaryzmie jest zawsze wielkim sukcesem. Być może w przestrzeni gestów publicznych trzeba było jednak wyraźniej pokazać i potępić zło, które się w PRL wydarzyło i wówczas to paliwo polityczne, na którym jedzie PiS, ta gromadząca się frustracja nie byłyby tak silne. Wydaje mi się, że rządząca w III RP klasa polityczna powinna była mieć więcej empatii dla ludzkich emocji.

Wracając jeszcze do mojego stosunku do komunizmu i marksizmu. Dostrzegam w lewicy pewną bardzo cenną społecznie wrażliwość. Prawdziwe jest twierdzenie, że jeśli ktoś za młodu nie był socjalistą, to na starość zostanie łajdakiem. Ten element empatii jest szlachetny. Szybko zamienia się on jednak w coś w rodzaju opresji społecznej. Wracamy więc do tego, od czego zaczęliśmy. Myślenie nowej lewicy traci z oczu unikalność jednostki, myśli klasą, grupą. Bardzo zdecydowanie posługuje się kategorią odpowiedzialności zbiorowej, która jest nie do pomyślenia w indywidualistycznym podejściu do ludzi – i dlatego mam z nią problem. Widzę coraz częściej, że lewicowe myślenie, które zaczyna się od szlachetnej empatii, przechodzi na pozycje antydemokratyczne – na przykład w zakresie ograniczenia wolności słowa, która jest kluczowym elementem różnorodności. Nagle okazuje się, że ci „unikacze różnorodności” coraz częściej pojawiają się również po stronie lewej, choć nienawidzą trochę innej różnorodności i trochę inną jednolitość chcą wprowadzić. Uważam, że to lewicowe myślenie – wywodzące się od Marksa i korzystające z masy myślicieli, dla których wspólnym mianownikiem jest kategoryczne myślenie klasą – jest niebezpieczne dla naszego społeczeństwa.

Co do rozliczeń natomiast, być może za chwilę będziemy mieli powtórkę z 1989 roku. Bo jeśli PiS przegra następne wybory, to znowu powstanie pytanie, jak rozliczyć ten czas. Ludzie, którzy uważają, że łagodne odcięcie się od przeszłości w roku 1989 było sukcesem, twierdzą dziś, że po tych siedmiu latach dla PiS-u nie powinno być żadnej łagodności i tolerancji. To interesujące, dlaczego tak łatwo przechodzi się z jednej pozycji na drugą, siedem lat rządów PiS uważając za coś o wiele gorszego niż ponad czterdzieści lat systemu totalitarnego. Wkrada się tu jakaś głęboka hipokryzja.

..

Rozliczenie powinno być spokojne i rzeczowe, a nie krwawe i oparte na wsadzaniu do więzień. Rozliczenie brutalne pogłębi polaryzację, jest na to wiele dowodów, a nawet jak PiS upadnie, będziemy musieli z jego wyborcami przecież jakoś tu żyć. Bo nawet jeśli Kaczyński przestanie być wicepremierem, a Ziobro – ministrem sprawiedliwości, to nadal pozostaje cała masa ludzi, którzy się z nimi utożsamiają. Odpowiedź na pytanie, jak to zrobić nie jest prosta. Bo jeśli zmianę przeprowadzi się zbyt łagodnie, jeśli mimo zbrodni nie będzie kary, to znów istnieje ryzyko wytworzenia się pewnego rodzaju frustracji, która w jakimś momencie może wybić i wtedy zradykalizujemy się jeszcze bardziej.

Z drugiej jednak strony, jeżeli to będzie bardzo drastyczne i – tak jak zapowiadają niektórzy – tych wszystkich polityków powsadza się do więzienia, to polaryzacja się pogłębi. Chodzi więc raczej o to, aby uwidocznić zło, które miało miejsce, a do tego potrzebna jest pełna jawność tego, co będzie się działo. Może rozwiązaniem byłyby sejmowe komisje śledcze, które pokazałyby, co się wydarzyło, a nie postępowania prokuratorskie, które tak jawne już nie są. Jeśli rozliczenie, które nastanie – o ile nastanie – w roku 2023 będzie w większym stopniu nastawione na ujawnienie zła, to być może będzie to najlepsze rozwiązanie. W każdym razie, gdybym miał o tym decydować, to poszedłbym w tym kierunku i powtórzył rok 1989, ale z większą troską o to, żeby ujawnić wszelkie zło, które miało miejsce i jednoznacznie je potępić.

Leszek Jażdżewski: Przy okazji 11 listopada ubiegłego roku w jednym z tekstów odwołał się Pan do Isaiaha Berlina i jego słynnego eseju o dwóch rodzajach wolności – pozytywnej i negatywnej. Pisze on m. in. o tym, że wolność pozytywna pozwala nam decydować o tym, przez kogo i jak jesteśmy rządzeni, kto decyduje o tym, co nam wolno, a czego nie. Zastanawiam się, czy w Pańskiej interpretacji nie jest tak, że PiS, któremu często przyznaje się, że dało ludziom większe możliwości ekonomiczne, w dużym stopniu poszerzyło także pole gry wolności pozytywnej, w takim sensie, że w przypadku prawa, które mieliśmy ustanowione w III RP, można uznać, że o tym, co wolno, a czego nie, decydowała jakaś część elit – w tym elit prawniczych. Prawo konserwowało pewnego rodzaju zasady, które nie zawsze uznalibyśmy za najbardziej, w rozumieniu moralnym, sprawiedliwe – można się odwołać choćby do kwestii reprywatyzacji. Czy nie uważa Pan, że jeśli chodzi o ten argument, który odwołuje się do najbardziej fundamentalnych zasad moralnych, takich jak wolność, sprawstwo, podmiotowość, to elity, szczególnie elity prawnicze, powinny mieć sobie dużo do zarzucenia? Być może właśnie między innymi dlatego to pytanie, które zadałem Panu na początku o to, z jakiego powodu PiS rządzi Polską jest wciąż aktualne? Czy Pana zdaniem zostały tutaj popełnione, albo wciąż są popełniane, jakieś istotne błędy?

Marcin Matczak: Tak, uważam, że popełniono w tym zakresie bardzo wiele błędów. Zanim ta cała historia z Prawem i Sprawiedliwością się zaczęła, to w swojej pracy naukowej mocno krytykowałem polskich sędziów. Między innymi w 2005 roku przeprowadziliśmy z prof. Denisem Galliganem badanie orzecznictwa sądów administracyjnych pod kątem tego na ile są one formalistyczne i bezduszne, a na ile są w stanie wdrażać bardziej ogólne zasady, które w prawie traktowane są jak zawory bezpieczeństwa, aby prawo nie było niesprawiedliwe. Bo sądy często posługują się paremią dura lex, sed lex, mimo że ta twardość prawa może być złagodzona pewnego rodzaju wartościami czy zasadami. Zastanawialiśmy się, czy wraz ze wstąpieniem Polski do UE, pewne zasady prawa Unii, które są bardzo progospodarcze, przyjęły się w polskich sądach.

Raport, który wówczas sporządziliśmy został bardzo źle przyjęty przez polskich sędziów. Spotkał się z dużą krytyką, bo w pewnym sensie pokazaliśmy, że sądy są bezduszne w tym sensie, że bardziej zależy im, żeby zamknąć się w wierzy z kości słoniowej formalizmu, niż dać ludziom sprawiedliwość. Pokazaliśmy na przykład, że sędziowie bardzo rzadko zastanawiali się w tamtym czasie nad skutkami swoich orzeczeń, traktując prawo jak samowystarczalny system i nie rozumiejąc, że gdzieś poza tym systemem jest też człowiek. Jeśli podejmuje się jakąś decyzję dotyczącą na przykład reprywatyzacji, to nie jest to jakiś abstrakt, bo ktoś gdzieś bardzo konkretnie traci dach nad głową. Powtarzaliśmy to badanie w m. in. Czechach i na Węgrzech, udowadniając, że jest to generalnie problem państw postkomunistycznych. Także w kilku swoich książkach pokazywałem, że jeśli ludzie nadal będą zderzali się z maszyną sądową, która nie myśli o skutkach swoich działań dla konkretnego człowieka, to ta maszyna musi się kiedyś zaciąć, albo nawet rozpaść.

Właśnie na tej frustracji i poczuciu, że prawo nie troszczy się o ludzi, bazował atak na sądownictwo i na sędziów w 2015 roku. Jest taka stara paremia prawnicza summum iussumma iniuria, która w wolnym tłumaczeniu oznacza, że czasami najwyższe, najbardziej formalnie stosowane prawo staje się najwyższą niesprawiedliwością. Na tym moim zdaniem bazowało PiS. Afera reprywatyzacyjna jest tego doskonałym przykładem, bo prawdopodobnie od strony formalnej wszyscy zrobili to, co do nich należało, umyli ręce, jak Piłat – nie mówię o kwestiach przekrętów i oszustw, bo to oczywisty kryminał – a na końcu ludzie tracili dach nad głową i działa się summa iniuria najwyższa niesprawiedliwość.

Jak tylko PiS upadnie i skończy się atakowanie sędziów, to pierwszy esej, jaki napiszę w najbardziej poczytnym medium, będzie wezwaniem do sędziów, aby już nigdy nie wracali do tych praktyk i przyjęli to, co się wydarzyło, jako ostrzeżenie pokazujące, jak poważne skutki może mieć deficyt empatii społecznej. Teraz sędziowie są słabsi, są bici i deptani, trzeba więc stanąć po ich stronie. Kiedy jednak to wszystko się skończy, muszą mieć świadomość, że jeśli nie będą w swoje codziennej pracy kierować się proporcjonalnością i dbałością o los człowieka, to prawo zawsze będzie bezduszne i PiS lub ktoś taki jak PiS wróci.

Przez te wszystkie lata, kiedy należało stosować zasady prawa europejskiego, aby bronić jednostki albo przedsiębiorcy przed państwem, sądy się do tego nie kwapiły. Wie Pan, kiedy nagle stały się proeuropejskie? Wtedy, kiedy zagrożeni zostali sami sędziowie. Nagle okazało się, że to prawo jest im bardzo przydatne. Nasze obecne badania pokazują, że poziom stosowania tych zasad europejskich jest o wiele wyższy, niż był wcześniej. Pytanie, czy są to zasady, które dotyczą zwykłego człowieka, czy tylko ochrony sędziego. Jeśli więc sędziowie chcą, to potrafią, ale przez wiele lat nie potrafili i to w jakimś sensie się na nich zemściło.

Żeby była jasność – w żaden sposób nie usprawiedliwia to działań Kaczyńskiego i Ziobry. Jest to jednak lekcja, która pokazuje, że karma wraca. Jeśli kogoś zostawia się samego sobie w jego frustracji, to ta frustracja staje się paliwem politycznym dla kogoś, kto później może zaatakować. Na to już nigdy nie można sobie pozwolić. Ktoś musi o wiele wcześniej wyłapać ten moment, kiedy frustracja zaczyna się piętrzyć i temu zapobiec. Mam więc nadzieję, że to straszne doświadczenie rządów PiS-u w zakresie sądownictwa to sądownictwo uzdrowi.

Leszek Jażdżewski: Z naszej rozmowy kształtuje się coraz lepszy nagłówek: „Matczak odpuszcza Kaczyńskiemu i Ziobrze. Bierze się za sędziów” (śmiech) – czego oczywiście życzyłbym i Panu, i nam wszystkim. Chciałbym zadać jeszcze jedno pytanie w nawiązaniu do wspomnianego już tekstu o dwóch wolnościach. Pisze w nim Pan: Po co wolność, skoro nie wiadomo, co z nią zrobić? Po co droga, skoro nie wiadomo, dokąd chce się pójść? Liberalizmowi brakuje zarówno celu, jak i środków, które może zaofiarować ludziom po to, żeby realizowali swoją wolność. Zarówno w Pańskiej książce, jak i na YouTube, odwołuje się Pan do Jordana Petersona, który w ostatnim czasie, co jest przykre, zdobył sławę jako sceptyk szczepionkowy. Na ile, Pana zdaniem, zyskał on sławę dawaniem wyraźnych drogowskazów, kierowanych szczególnie do młodych mężczyzn? Czy taki rodzaj nieuciekania od wyraźnych, jasnych moralnych i życiowych wskazówek stanowi podejście, które jest właściwą drogą? Czy Pan – abstrahując od poglądów – nie stara się być takim właśnie Petersonem?

Marcin Matczak: Rzeczywiście, kiedyś, po przeczytaniu książek i wysłuchaniu wykładów Petersona, zwłaszcza dotyczących psychologicznej doniosłości dawnych opowieści, w tym opowieści biblijnych, napisałem, że jestem jego fanem, bo uważam, że pod względem intelektualnym jest niezwykle przenikliwy. Wykorzystuję go też jednak po to, aby pokazać, że ludzie są różnorodni. Ta opozycja różnorodności do jednolitości, od której zaczęliśmy, dotyczy też konkretnych ludzi. Wszyscy mamy tendencję do postrzegania ludzi w barwach czerni i bieli: ktoś jest albo geniuszem, albo idiotą; jest albo zły, albo dobry. Peterson jest zaś dobrym przykładem wewnętrznej różnorodności człowieka. Podziwiam go za pewne przemyślenia, natomiast uważam, że zachowuje się absolutnie głupio na przykład w zakresie kwestii związanych ze szczepieniami. Trochę prześmiewczo mówiłem, że dokładnie tak samo mam z lewicą: krytykuję ich za wiele różnych rzeczy w zakresie dziedzictwa związanego z Marksem, ale jestem fanem ich ustawy o obowiązkowych szczepieniach. Ludzie są różnorodni i fakt, że popieramy kogoś w jednej kwestii nie oznacza, że musimy go popierać w innej.

W niedawnym „Financial Times” ukazał się tekst wybitnego felietonisty Janana Ganesha, który opisuje całą historię z Joe Roganem i Petersonem i dokładnie potwierdza to, o czym Pan mówi – wskazuje pewien kryzys związany z chaosem rzeczywistości. Piszę o tym sporo w swojej książce Jak wychować rapera. Świat staje się coraz bardziej złożony, daje coraz więcej opcji, a mamy dowody na to, że zbyt dużo wyborów to klęska urodzaju. Kiedy ja szedłem na studia, to w grę wchodził uniwersytet w Poznaniu albo we Wrocławiu. Tymczasem pokolenie mojego syna ma do wyboru cały świat. Fantastycznie, że możliwości wyboru jest tak wiele, ale ludzie są w tych wyborach zagubieni, ponieważ coraz częściej wybór jednej opcji nie staje się zyskiem, a utratą wszystkich pozostałych.

Ganesh pisze o tym, że w świecie chaosu potrzebni są ludzie, którzy mają odwagę dawać rady. Wspominałem już kiedyś, że liberalizm ma z tym problem, ponieważ w liberalnym DNA nie ma idei dawania komuś rady albo budowania planu na życie, bo to przecież opresja. Moim zdaniem liberalizm jest skupiony na wolności negatywnej, która mówi: rób w tej przestrzeni co chcesz. Problem polega jednak na tym, że wielu ludzi nie wie, czego chce. Stąd liberalizm musi zadbać o realizację wolności pozytywnej, a więc rzeczywistej zdolności do realizacji indywidualnego planu, na którą składa się to, że człowiek jest w stanie zdefiniować swoje cele, wybrać je i ma środki (w tym materialne) na ich realizację. Liberalni rodzice mają często poczucie, że kiedy tylko stworzą przestrzeń, w której dziecko może robić co chce, to ich rola dobiegła końca. Mają problem z dawaniem rad, budowaniem planów i jest to problem, o którym trzeba dyskutować, bo w gotowości są wielkie, totalitarne maszyny, które te plany budują za nas – skrajnie lewicowe bądź prawicowe narracje, które pozwalają się w tym świecie zorientować. Stąd potrzebni są tacy ludzie jak Peterson, którzy nie boją się dawać rad.

Oferta liberalna oparta wyłącznie na wolności negatywnej nie jest już atrakcyjna, ponieważ jest cała masa takich, którzy chcą tę wolność zlikwidować i dają proste rozwiązania złożonych problemów. Jeśli liberalizm nie zadba o realizację wolności pozytywnej, nie zastanowi się, w jaki sposób zapewniać środki i ułatwiać podjęcie decyzji co do celów, to moim zdaniem będzie miał jeszcze większy problem. Dlatego, jako osoba, która kocha wolność, staram się szukać rozwiązań, w jaki sposób poradzić sobie z tym kryzysem wolności negatywnej we współczesnym świecie. A Peterson jest jedną z osób, które trochę mi w tym pomagają. W stosunku do mojego syna starałem się zapewnić mu przestrzeń, w której może robić to, co chce, a kiedy odnalazł to, co daje mu szczęście – wspierałem go w tym zakresie, aby ta wolność mogła się zrealizować. Nie tylko nie zmieniałem na siłę, co byłoby odebraniem wolności negatywnej, ale chciałem mu dać wolność pozytywną – rzeczywistą możliwość wykorzystania przestrzeni wolności negatywnej. Czy to się udało? Czas pokaże.

Leszek Jażdżewski: Patrząc na teksty Pańskiego syna Michała i Pańskie zasady, nie jestem przekonany, czy życiowa zasada numer pięć Jordana Petersona, czyli: Nie pozwól swoim dzieciom robić niczego, co wzbudza twoją niechęć, faktycznie została wcielona w życie…

Marcin Matczak: Dla mnie, jako ojca, największą tragedią byłoby, gdyby mój syn nie robił tego, co kocha. To kompletna porażka. Znam wiele dzieci, które poszły za „starego ego”, jak śpiewa mój syn w jednym ze swoich utworów, i robiły coś, czego nie kochają. Chcę, żeby mój syn był wolny – i to jest zgodne z tym, co mówi Peterson – a w wolność wkalkulowany jest również zły wybór.

Oczywiście, są sytuacje, kiedy słucham utworów mojego syna i coś się we mnie buntuje. Jeśli jednak syn robi rzeczy, które są dla niego ważne, to sprawia mi to wielką satysfakcję, nawet jeśli są wśród tego też rzeczy, które dają mi tej satysfakcji mniej. Zakładam jednak, że to koszt wkalkulowany w wolność, inaczej w ogóle nie można o niej mówić.

Leszek Jażdżewski: Jeszcze jedno pytanie w nawiązaniu do Pańskiej książki: jak rozpoznawalny człowiek z dorobkiem, w wieku dojrzałym, ma sobie poradzić z tym, że nagle jest dla bardzo wielu ludzi ojcem swojego syna? To dość nietypowa rola, bo zazwyczaj to raczej dzieci „wożą się” na sukcesach rodziców. Jaką radę dałby Pan ojcom, którzy znajdują lub znajdą się w podobnej sytuacji?

Marcin Matczak: Nie uważam, że to problem. Myślę, że największą nadzieją rodziców jest to, że dzieci odniosą w życiu większy sukces niż oni sami. Jeśli byłbym człowiekiem strasznie skupionym na swoim ego – za takiego niektórzy mnie uważają, ale walczę z tym (śmiech) – to pewnie miałbym problem z tym, że o autograf proszą mojego syna, a nie mnie. To przecież byłby absurd. Jeśli mój syn zbiera pod sceną 40 tysięcy osób, a oni spijają każde słowo z jego ust, to nie ma dla mnie większej radości. Nawet w sensie ewolucyjnym oznacza to, że moje geny odniosły sukces (śmiech). To największa nagroda.

Nie mam więc rady dla ojców, którzy mierzą albo będą mierzyć się z podobną sytuacją, bo ten problem jest dla mnie problemem fikcyjnym. Nie wiem, czy Pana ta kwestia dotyczy albo będzie dotyczyć…

Leszek Jażdżewski: Na razie jestem ojcem pięciolatka, więc wszystko przede mną.

Marcin Matczak: W takim razie życzę Panu, żeby mógł Pan stanąć pod sceną, na której Pana syn trzyma dusze 40 tysięcy ludzi w garści, a oni jednym głosem śpiewają słowa, które on napisał. Jeśli poczuje Pan wtedy jakiś dyskomfort, to może faktycznie będzie trzeba ten problem rozwiązywać, ale sądzę, że poczuje Pan wielką dumę i radość.

Leszek Jażdżewski: Można stwierdzić, że sukces Maty jest dowodem na skuteczność liberalnych metod wychowawczych Profesora Matczaka.

Marcin Matczak: Można sobie tak tę sprawę racjonalizować, ale nie jest to potrzebne.

Leszek Jażdżewski: Jeszcze jedno pytanie, szczególnie istotne dla młodych. Trzeba, czy nie trzeba pracować te 16 godzin? Chyba nie było większej inby na lewicy (i nie tylko) po udzieleniu tego wywiadu dla „Polityki”.

Marcin Matczak: Po pierwsze, dochodzę do wniosku, że inba staje się skutecznym narzędziem komunikacyjnym. Historycznie patrzę na to, co się stało w mojej dyskusji z Zandbergiem. Kiedy zaczynałem tę dyskusję, to Zandberg miał ok. 30 tysięcy więcej followersów ode mnie, a obecnie ja mam ich 40 tysięcy więcej niż on. Inba okazała się więc fantastyczną windą do tego, abym mógł dotrzeć do większej ilości ludzi. Być może od czasu do czasu trzeba rozpętać taką inbę, bo tylko wtedy ludzie słuchają tego, co chce się im powiedzieć.

Po drugie, naprawdę zupełnie poważnie myślę, że jeśli chce się coś ważnego w życiu zrobić, to trzeba pracować. Zandberg w sposób charakterystyczny dla polityka starał się przekręcić to, co mówiłem, jako promocję naruszania prawa, w szczególności kodeksu pracy, ale nic takiego nie powiedziałem. Chodziło mi o to, że ludzie, którzy chcą ze swoim życiem zrobić coś ważnego, bez względu na to, czy są pianistami, którzy chcą wygrać Konkurs Chopinowski, sportowcami, którzy pragną wygrać medal na olimpiadzie, filozofami, chcącymi zrozumieć świat, albo lekarzami poszukującymi lekarstwa na chorobę, która zabija – muszą dać z siebie wszystko. Jeśli ktoś chce coś w życiu zrobić, to musi usiąść i to robić. Dotyczy to i prawnika, i rapera.

Świat i jego problemy są zbyt złożone, żeby można było bardzo szybko ogłaszać fajrant, tak jak robi to Zandberg. Jeśli ktoś chce rozwiązać jakiś problem, to musi dać z siebie wszystko, a czasem wszystko to więcej niż osiem godzin. Robiłem to wielokrotnie – pracowałem w firmie, na uniwersytecie, pisałem doktorat. Nie jestem z tego szczególnie dumny, nie raz po prostu przesadzałem i zarówno ja, jak i moja rodzina, ponieśliśmy tego koszty. Mimo wszystko uważam, że jest to droga, która nadaje życiu sens. Wiemy przecież od Viktora Frankla, który przeżył totalitarny obóz koncentracyjny, że jeśli nie masz w życiu celu, to jesteś nieszczęśliwy. Jeśli masz cel, który cię motywuje, nie patrzysz na zegarek i nie czekasz na fajrant. Robisz coś, co daje ci satysfakcję i nawet nie wiesz, że to twoja praca.

Myślę, znalezienie sobie celu i robienie tego, co człowiek kocha robić, przy jednoczesnym przynoszeniu jakiegoś benefitu społeczeństwu jest nie najgorszą receptą na to, aby odczuć w życiu jakieś szczęście. Wiemy o tym od ludzi o wiele mądrzejszych ode mnie i od Zandberga, którzy naprawdę doświadczyli bezsensu życia.

To już ostatnie pytanie. Czy wojna w Ukrainie zmieniła Polskę?

 Zdecydowanie tak, i to w wielu wymiarach. Nauczyła nas, że wolność i pokój nie są dane raz na zawsze i że trzeba o nie dbać, między innymi przez dbałość o instytucje, które nie pozwalają szalonym przywódcom, takim jak Putin, osiągnąć pozycję, dzięki której mogą zrobić absolutnie wszystko. Nauczyła nas także empatii dla innych – ten niesamowity zryw serca Polaków, który dał tylu naszym sąsiadom schronienie w Polsce, jest nie tylko dowodem na to, że jesteśmy dobrymi ludźmi, ale zmienia, jak pokazują badania – nasz stosunek do uchodźców, migrantów, nasz stosunek do innego. To lekcja akceptowania różnorodności, której – jak powiedzieliśmy – nam brakuje. Czasami jest tak, że z wielkiego zła, może urodzić się jakieś dobro. To, co się dzieje w Polsce w związku z tą straszliwą wojną, to zdecydowanie wielkie dobro.

Leszek Jażdżewski: To mi przypomniało jeden z moich ulubionych cytatów z listu Juliusza Mieroszewskiego do Jerzego Giedroycia: „Oczywiście jesteśmy romantykami. Ludzie, którzy do czegoś dążą zawsze są romantykami i dopiero, gdy dopną swego, stają się realistami. Natomiast faceci, którzy do niczego nie dążą, nie są ani romantykami, ani realistami, tylko zgoła zerami”. Profesor Marcin Matczak na pewno nie jest zerem, jak co niektórzy. Bardzo dziękuję za ciekawą rozmowę i polecam kanał Profesora Matczaka na YouTube – nawet jeśli ktoś zdążył już liznąć trochę filozofii, to jest to bardzo dobre narzędzie do pogłębienia swojej wiedzy.

 Marcin Matczak: Ja również bardzo dziękuję.

 

Autor zdjęcia: Rob Curran

Fundacja Liberte! zaprasza na Igrzyska Wolności w Łodzi, 14–16.10.2022. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji już wkrótce na: www.igrzyskawolnosci.pl

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję