Modi i Erdoğan:  Relikty przeszłości czy zwiastuny mrocznej przyszłości? :)

Indie i Turcja to wieloetniczne narody o żywych tradycjach imperialnych oraz dużym potencjale ludnościowym, słynące dziś z charyzmatycznych i autokratycznych liderów, których głos we współczesnej polityce światowej jest coraz bardziej bezkompromisowy i hipnotyzujący. Uczciwe wybory, wolności obywatelskie i konstytucyjna zasada świeckości słabną pod ciężarem polityki odnowy w duchu tradycji, historii i przywracania godności oraz sojuszu „ołtarza i tronu”. Narodowo-religijny populizm wabi coraz szersze grono wyborców, czyniąc oba kraje niestroniącymi od dyskryminacji dyktaturami większości. Chwiejnej i coraz bardziej rachitycznej demokracji ostatecznie odbiera się zdemonizowany przymiotnik ‘liberalna’. Rządy Modiego i Erdoğana przywodzą na myśl odległą przeszłość, kiedy potężni mężczyźni decydowali o losach narodów, a ich władza nie była niczym ograniczona. Przyjrzyjmy się, co jeszcze łączy współczesne Indie, Turcję i ich przywódców.

POŻEGNANIE Z DEMOKRACJĄ

Największą demokrację świata toczy kryzys. Aż 55% Indusów popiera autokrację. Mniej więcej połowa mieszkańców (53%), żyjących w kraju uważanym za wzorzec demokracji w regionie, twierdzi, że rządy wojskowe byłyby korzystne dla ich kraju (Pew Research 2017). Już w 2011 roku sondaż Hindustan Times-CNN-IBN ujawnił, iż przekonanie, że Indie powinny być rządzone przez grupę demokratycznie wybieranych polityków, podziela mniej niż jedna piąta badanych. 

Według Freedom House tureckich mediów nie można już dłużej uznawać za wolne. Podczas kampanii referendalnej w 2017 roku z powodów politycznych w więzieniach znalazło się najwięcej na świecie, bo około 150 dziennikarzy. W najważniejszych stacjach telewizyjnych niemal 90% czasu antenowego wypełnia rządowa propaganda. Próba zamachu stanu, masowe czystki w instytucjach publicznych, zdławienie wolności słowa i prasy, centralizacja władzy w rękach prezydenta to tylko kilka niepokojących zjawisk z najnowszej historii politycznej Turcji. 

Wprawdzie można odnieść wrażenie, iż Turcja i Indie deklarują przywiązanie do wartości demokratycznych na zgoła różnym poziomie, jednak istnieje między nimi znacznie więcej podobieństw, niż mogłoby się wydawać.

SUKCES WYBORCZY

W wyborach powszechnych w 2014 roku Indyjska Partia Ludowa (BJP) odniosła miażdżące zwycięstwo, odsuwając od władzy rządzący w Indiach od dekady Indyjski Kongres Narodowy. W 2019 roku poprawiła swój wynik, zdobywając 303 na 543 miejsc w Lok Sabha – izbie niższej parlamentu indyjskiego. Premier Narendra Modi potwierdził swój niesłabnący mandat wyborczy na kolejne pięć lat rządów. 

W 2002 roku w Turcji zwycięstwo odniosła Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP). Premierem został Recep Tayyip Erdoğan, który piastował tę funkcję aż do 2014. W tym samym roku ponownie stanął na czele kraju, tym razem w roli prezydenta republiki. 

Abstrahując od zgoła różnych afiliacji religijnych obu polityków (hinduizm i islam), wykazują oni zaskakująco wiele podobieństw zarówno w życiorysach, wyznawanych wartościach, jak i metodach uprawiania polityki. Ilość paraleli może wydać się interesująca szczególnie w kontekście tegorocznych decyzji politycznych o przywróceniu Hagii Sophii funkcji meczetu i przekazaniu spornego terytorium Ajodhji wyznawcom hinduizmu ignorując roszczenia muzułmanów.

Z NIZIN NA SZCZYT

Jako młodzi chłopcy – obaj byli ulicznymi sprzedawcami. Modi parzył indyjski czaj, a Erdoğan wyciskał cytryny do lemoniady. Pochodzili z niezamożnych domów – Modi z małej miejscowości Vadnagar w stanie Gudźarat, Erdoğan zaś z ubogiej dzielnicy Kasımpaşa w Stambule. Tam gdzie się urodzili daleko było do klas społecznie czy ekonomicznie uprzywilejowanych. Nastoletni Erdoğan uczęszczał do szkoły koranicznej, na uniwersytecie dołączył do ruchu islamistycznego i szybko okazał się świetnym zawodnikiem w lokalnym klubie piłkarskim. Kariera polityczna obu działaczy nie była gwarantowana, a droga do politycznych elit była długa i naznaczona trudnościami.

RELIGIJNY FANATYZM

Bijący dziś słupki popularności premier Modidźi (dodawana do nazwiska końcówka -dźi jest przejawem szacunku) już od najmłodszych lat był konserwatystą, gorliwym wyznawcą hindutwy (hinduskość, hinduski nacjonalizm to polityczna ideologia, która w budowie tożsamości i w agitacji politycznej korzysta z tradycji religijnych). Jego ówczesne poglądy polityczne dość szybko znalazły ujście w działaniach ultraprawicowej organizacji paramilitarnej Narodowego Stowarzyszenia Ochotników (RSS) oskarżanej o szerzenie nienawiści religijnej i podżeganie do zamieszek. Jej działacze obwiniani są za zburzenie w 1992 roku XVI-wiecznego meczetu Babri w mieście Ajodhja oraz pogrom ludności muzułmańskiej w mieście Godhra w 2002 roku. Za rzeź w Godhra pośrednia odpowiedzialność często jest przypisywana samemu Modiemu, który sprawował w tym czasie stanowisko premiera stanu Gudźarat.

Podobnie Erdoğan, dla którego religia – w tym przypadku islam – od początku stanowiła bezdyskusyjny fundament życia społeczno-politycznego Turcji. W 1994 roku w wieku 40 lat na krótko trafia do więzienia pod zarzutem szerzenia nienawiści religijnej. Lansowany przez niego polityczny islam od zawsze stał w oczywistej sprzeczności z ideą laickiego państwa wprowadzoną w latach dwudziestych XX wieku przez ojca nowoczesnego państwa tureckiego – Mustafę Kemala Atatürka. Obecny prezydent kontestuje modernizm i zachodnią kulturę związaną z dziedzictwem oświecenia.

ŚWIECKOŚĆ TYLKO NA PAPIERZE

W roku 1937 i 1950 odpowiednio konstytucje turecka i indyjska wprowadziły zasadę świeckości, a także neutralności w sprawach religii i przekonań. Konstytucja Turcji zawiera w preambule odniesienie do idei laickości i stwierdza, że „uczucia religijne pozostają bez wpływu na politykę i sprawy państwa”. Artykuł drugi tureckiej ustawy zasadniczej stwierdza, że Republika Turecka jest państwem laickim. W preambule konstytucji Indii kraj ten określony jest jako suwerenna, socjalistyczna, świecka republika demokratyczna. W świetle prawa nie ma zatem mowy o prymacie hinduizmu czy islamu.

W praktyce zaś obecni przywódcy faworyzują i upolityczniają religie większościowe kontestując dorobek swych poprzedników – Gandhiego, Nehru czy Atatürka. Sięgając po narzędzie, jakim jest nowa polityka historyczna, burzą dotychczasowe autorytety zastępując je nowymi, religijno-narodowymi. 

W ciągu ośmiu lat urzędowania premiera Modiego, indyjscy muzułmanie padali ofiarą brutalnej kampanii nienawiści i przemocy. Miało to miejsce nie tylko na ulicach indyjskich miast, ale także w mediach publicznych z udziałem wysokich przedstawicieli rządu, a nawet premierów stanowych. Do historii podjudzania nienawiści na tle religijnym przeszedł premier stanu Uttar Pradeś Yogi Adityanath. Na wiecach otwarcie zachęcał do „karmienia muzułmanów kulami zamiast birjani”, a także zapowiedział „przejęcie wszystkich meczetów i umieszczenie w nich przy najbliższej okazji figur hinduistyczych bóstw“. 

Trudno polemizować ze stwierdzeniem, że obecnie rządzący Indiami niejako gwałcą doktrynę ojców założycieli: Gandhiego i Nehru. Wyraźnie zaznacza się powszechna aspiracja do bycia reżimem większościowym (ang. majoritarianism) rażąco dyskryminującym wolę i prawa mniejszości. Jest to zjawisko bez precedensu, nie posiadające punktu odniesienia w swojej 70-letniej historii.

ODZYSKANE SACRUM

Odwieczne oczekiwanie dobiegło końca. Dzisiejsze wydarzenie ma znaczenie historyczne i będzie wspominane na całym świecie przez wieki i przyniesie naszemu krajowi sławę i zwycięstwo (…) Dziesiątki milionów Indusów nie może uwierzyć, że ten dzień w końcu nadszedł. Ten dzień jest wyjątkowym darem od indyjskiego państwa prawa, które przestrzega zasad prawdy, braku przemocy, wiary i poświęcenia. – powiedział Modi podczas ceremonii złożenia kamienia węgielnego pod budowę świątyni boga Ramy w postaci 22,5-kilogramowego bloku ze srebra. Mimo szalejącej epidemii koronawirusa 5 sierpnia 2020 roku premier wziął udział w inauguracji budowy kontrowersyjnej świątyni Ramy, która powstanie na miejscu zniszczonego meczetu Babri. Świątynia w Ajodhji po raz kolejny stała się symbolem sporu hindusko-muzułmańskiego w Indiach. Rozpoczęcie budowy świątyni w miejscu, gdzie stał meczet Babri, jest osobistym, zwycięstwem premiera Modiego i hinduistycznych organizacji religijnych. Budowę świątyni w miejscu zburzonego meczetu umożliwił wyrok Sądu Najwyższego z 2019 roku, który przekazał sporny teren hinduskiej organizacji. Gmina muzułmańska otrzymała działkę zastępczą w innym miejscu. Wątpliwości budzi fakt, iż w trakcie postępowania sądowego niejednokrotnie zarzucano muzułmanom brak dowodów na odprawianie modlitw w meczecie między XVI i XIX wiekiem, jednocześnie uznając narodziny boga Ramy w Ajodhji za fakt historyczny (sic!). 

Tymczasem w Turcji, Hagia Sophia, która za sprawą decyzji Mustafy Kemala Atatürka w 1934 roku zyskała status muzeum, od 10 lipca 2020 została na powrót przekształcona w meczet. Decyzja Erdoğana o ponownym przekształceniu Hagii Sophii w meczet miała poparcie prawne we wcześniejszym orzeczeniu sądu, że jego przekształcenie w muzeum przez Atatürka w 1935 roku zostało przeprowadzone nielegalne. Zdaniem Aleksandry Spancerskiej decyzja o przekształceniu świątyni w meczet stała się asumptem do nowej ideologicznej batalii na linii sekularyści-konserwatyści. Abstrahując od powszechnej atmosfery rozgoryczenia i sypiących się z zagranicy gromów krytyki, aspirujący do roli przywódcy świata muzułmańskiego Erdoğan „skutecznie wykorzystuje nacjonalistyczną retorykę i mobilizuje konserwatywny elektorat stawiając się w roli następcy Mehmeda Zdobywcy”.

 

WIĘKSZOŚĆ KONTRA MNIEJSZOŚĆ

To nie koniec podobieństw. Oba państwa przyjęły model reżimu większościowego, który wspiera interesy większości społeczeństwa i identyfikuje się z nimi, jednocześnie samych rządzących uprawnia do prymatu nad narodem zgodnie z odgórnym procesem decyzyjnym. W demokracji większościowej nie ma zewnętrznych granic dla woli suwerena. Prawo nie krępuje woli większości. Nie ma tu miejsca na system checks and balances znany w nowożytnych demokracjach, w którym władze są rozdzielone i wzajemnie się kontrolują, a wola większości jest ograniczona konstytucją i gwarancjami poszanowania praw mniejszości.

Oba kraje historycznie posiadały wieloetniczne populacje, a w procesie założycielskim nie uniknęły napięć i przemocy łącznie z operacjami wysiedleńczymi. Od początku XX wieku Turcja praktykowała politykę „turkifikacji”, formę asymilacji kulturowej, która nie uznaje praw jednostek do samoidentyfikacji etnicznej, narodowej i religijnej i która ma na celu przymusową asymilację z tożsamością turecką. Największą mniejszość etniczną i językową w Turcji są Kurdowie stanowiący od 10 do 23% populacji). Wraz z wybuchem konfliktu zbrojnego w 1984 r. między armią turecką a Partią Pracujących Kurdystanu (PKK) ponad milion Kurdów zostało przymusowo wysiedlonych z obszarów wiejskich i miejskich we wschodniej i południowo-wschodniej Turcji. Najdobitniejszym przejawem wrogości Turcji była operacja „Peace Spring” przeprowadzona  w październiku 2019 roku przeciwko kurdyjskiej autonomii w północno-wschodniej Syrii. Kurdowie syryjscy, którzy wywalczyli swoją autonomię odbierając terytorium dżihadystom z tzw. Państwa Islamskiego, traktowani są przez Turcję jako terroryści. Ich enklawa, Autonomiczna Administracja Północnej i Wschodniej Syrii, nieformalnie zwana Rożawą, czyli zachodnim Kurdystanem, w retoryce rządu w Ankarze określana jest jako „pas terroru”. 

ZMASKULINIZOWANY ZWODNICZY CZAR AUTORYTARYZMU

Obaj politycy są chwaleni za wysoką skuteczność i dotrzymywanie obietnic. Wywodzą się z nurtu prorynkowego i są entuzjastami neoliberalnego podejścia do ekonomii. Jednocześnie  ich rządy doprowadziły do drastycznej centralizacji władzy.

Na tle nieudolnej i skompromitowanej klasy politycznej w latach 90-tych burmistrz Stambułu Erdoğan zapracował na opinię uczciwego i skutecznego gospodarza. Wyborców zjednał sobie obietnicami reform, rządami silnej ręki, a także „chwilową” dbałością o środowisko. Za publiczną recytację poematu Ziyi Gökalpa “Minarety to nasze bagnety, kopuły naszymi hełmami, meczety koszarami, a wierni naszą armią” doczekał się wyroku skazującego, a mimo to (a może dzięki temu?) już rok później został premierem. Wysoki, charyzmatyczny i dobrze zbudowany, przez wielu postrzegany jako odnowiciel narodu, jest ucieleśnieniem nowej Turcji.

Metody zarządzania Modiego najpierw stanem Gudźarat, a później Indiami przypominają te implementowane przez Erdoğana. W Turcji nie liczy się żaden inny polityk, może za wyjątkiem jego własnego zięcia – Berata Albayraka (dotychczasowego szefa resortu energii, w 2018 roku nominowanego na ministra skarbu i finansów).

Obaj są doskonałymi mówcami publicznymi i uwielbiają używać technologii hologramów, aby być obecni w różnych miejscach. Kochają swoją własną wszechobecność. Zdaniem Sumantry Bose, profesora LSE oraz  autora książki Secular States, Religious Politics, Mordiego i  Erdoğana otacza nieprawdopodobny kult jednostki. Obaj politycy mają poczucie, że zostali wybrani przez naród i przeznaczenie. 

ZAGROŻENIEM JEST WIRUS

Obecnie największym wyzwaniem jakie stoi przed Erdoğanem i Modim jest tuszowanie kryzysu wywołanego przez pandemię. Oprócz wyzwań organizacyjnych piętrzących się przed służbą zdrowia w obu państwach (które zajmują odpowiednio drugie i 18. miejsce pod względem największej liczby potwierdzonych przypadków koronawirusa), oba kraje przeżywają gwałtowne spowolnienia gospodarcze. Skupiając się na kwestiach tożsamości narodowej i wewnętrznych podziałach, te narracje mogą pomóc obu przywódcom odwrócić uwagę od niekorzystnych realiów politycznych. Zawłaszczając symbole religijne, budując mity i czyniąc je centralną częścią narodowej historii, obaj przywódcy skutecznie definiują, czym niechybnie stają się te niegdyś świeckie republiki. 

ZMIERZCH DEMOKRACJI?

Indie i Turcja zdają się nie być osamotnione w świecie, gdzie elity w demokracjach na całym świecie zwracają się w stronę nacjonalizmu i autorytaryzmu. Od Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii po Europę kontynentalną i nie tylko, liberalna demokracja jest zagrożona, a autorytaryzm rośnie w siłę. „America First” Trumpa, antyzachodnia, tępiąca mniejszości mobilizacja Orbana przeciwko „narodowym wrogom”, ultraprawicowa odsiecz Jaira Bolsonaro w obliczu „fałszywej demokracji złodziei” czy przykręcanie śruby w cieniu pandemii w reżimach autorytarnych Azji Południowo-Wschodniej takich jak Filipiny Duterte, Mjanmy Aung San Suu Kyi, Tajlandii Prayutha Chan-ocha czy Kambodży Hun Sena to tylko kilka przykładów potwierdzających rzeczoną tezę. Wszystko wskazuje na to, że zachodnie demokracje będą musiały poważnie konkurować z nowym mrocznym strumieniem autorytaryzmu, który wbrew oczekiwaniom nie należy do reliktów przeszłości.

 

Artykuł powstał na kanwie lektury książki B. Peera A Question of Order: India, Turkey, and the Return of Strongmen.

 

BIBLIOGRAFIA:

 

https://theconversation.com/modi-and-erdogan-strong-leaders-putting-their-democracies-in-peril-77064 

https://www.ft.com/content/d4167b9a-53d7-47b0-b929-90d81c106b8a 

https://www.theatlantic.com/international/archive/2020/08/modi-erdogan-religious-nationalism/615052/ 

https://theconversation.com/modi-and-erdogan-strong-leaders-putting-their-democracies-in-peril-77064 

http://obserwatormiedzynarodowy.pl/2020/07/30/sen-ktory-stal-sie-rzeczywistoscia-hagia-sophia-ponownie-meczetem/ 

https://www.theatlantic.com/magazine/archive/2020/05/exile-in-the-age-of-modi/609073/ 

 

a

 

Kurs na faszyzm :)

Od dawna wiadomo, że środowisko Zjednoczonej Prawicy, pod światłym przewodnictwem „emerytowanego zbawcy narodu”, nie zamierza poprzestać na autorytaryzmie, pozbawionym ideologicznego fundamentu, który – jak w przypadku reżimów latynoskich – miałby służyć jedynie zwykłemu systemowi oligarchicznemu. Jarosławowi Kaczyńskiemu i jego akolitom, chodzi o coś więcej, o rząd dusz, który umożliwi im władzę i chwałę na wieki. Chodzi więc o przekształcenie autorytaryzmu w totalitaryzm, w którym wymuszane jest nie tylko posłuszeństwo zachowań ludzi, ale także posłuszeństwo ich myśli.

Totalitaryzm może mieć charakter lewicowy lub prawicowy. Ten pierwszy w warstwie ideologicznej odwołuje się do świetlanej przyszłości społeczeństwa bezklasowego, zaś ten drugi do świętej tradycji narodowej. Totalitaryzm w ujęciu prawicowym nieuchronnie prowadzi do faszyzmu. Politycy Zjednoczonej Prawicy odżegnują się od tego pojęcia i gotowi są wytaczać procesy o zniesławienie.

Faszyzm w potocznym znaczeniu kojarzy się bowiem z terrorem i ludobójstwem z okresu III Rzeszy. Ale przecież nie to jest istotą faszyzmu. Również znane powszechnie jego symbole, owe krzyże celtyckie, swastyki i hajlowanie, prawnie w Polsce zabronione, nie są tutaj najważniejsze.

Najważniejsza jest faszystowska mentalność, często dobrze ukryta pod pozorem układnej mieszczańskiej poprawności. Istotą faszyzmu jest pragnienie stworzenia własnego narodowego świata, w którym nienawidzi się wszystkich i wszystkiego, co do niego nie pasuje.

Przemoc i terror są skutkiem tej nienawiści i pojawiają się tylko wtedy, gdy faszystowska władza nie znajduje innych, równie skutecznych sposobów urzeczywistnienia swojej wizji. Ów świat jest jednolity, niezmienny, skrojony według ideałów określonej tradycji, którym jego mieszkańcy mają służyć.

Faszyzm narodził się po I wojnie światowej, jako wyraz rozczarowania dotychczasowymi systemami społeczno-politycznymi, któremu towarzyszyło pragnienie odwetu ze strony tych, którzy w tych systemach czuli się pokrzywdzeni. Ich gniew skierowany był przeciwko wszystkim najważniejszym ideologiom i nurtom intelektualnym: liberalizmowi, demokracji, kapitalizmowi, komunizmowi, a także indywidualizmowi, humanitaryzmowi i racjonalizmowi.

Ten totalny sprzeciw wobec dotychczasowych rozwiązań ustrojowych i nurtów intelektualnych przesycony był wiarą w konieczność zniszczenia dotychczasowego porządku i zbudowania nowego, w którym siłą napędową będzie apoteoza narodu, silne państwo i zdyscyplinowani obywatele.

Czy przyczyny współczesnego populizmu, z którego czerpie życiodajną siłę Prawo i Sprawiedliwość, tak dalece odbiegają od lęków, deficytów i gniewu, które zrodziły faszyzm? Czy postulat wymiany elit nie brzmi znajomo? Można sobie wyobrazić system społeczny, w którym nie ma potrzeby stosować przymusu, aby cechy ustroju faszystowskiego były zachowane.

Będzie tak wtedy, gdy ludzie w pełni zaakceptują faszystowską ideologię, związany z nią system wartości i styl życia.

Oczywiście jest to iluzja, nie uwzględniająca istoty natury człowieka, ale Kaczyński zdaje się wierzyć, że w końcu przekona nieprzekonanych, iż proponuje „samo dobro”, kwintesencję polskości, co powinien zrozumieć każdy, kto ma polską duszę. Część z tych, którzy nie potrafią tego zrozumieć, trzeba przekupić, część wystraszyć, a część powinna sama dojść do wniosku, że w tym kraju nie ma dla niej miejsca.

To do tego upragnionego stanu „ładu i porządku”, w którym, jak u Orwella, odwrócone zostanie znaczenie pojęć wolności, prawdy i godności, zmierza konsekwentnie proces „dobrej zmiany”.

Odmian faszyzmu jest wiele, bo wiele jest źródeł dążenia do społecznej uniformizacji i zaprzęgnięcia ludzi w służbę państwowych celów i ideałów. Są jednak pewne cechy wspólne, które są również widoczne w poczynaniach Zjednoczonej Prawicy.

Oczywiście, wciąż jeszcze mamy w Polsce parlament i partie opozycyjne, którym nikt nie zakazuje i nie ogranicza działalności. Jest wolność zgromadzeń, są jeszcze wolne media i nie ma cenzury. A jednak coraz więcej jest sygnałów świadczących o tym, ku czemu zmierza „dobra zmiana”. Warto się przyjrzeć postępom tej zmiany, jakie dokonały się od 2015 roku, porównując je z uniwersalnymi cechami ustroju faszystowskiego.

Do cech tych można zaliczyć: autorytaryzm, fundamentalizm ideologiczny, kłamliwą i wulgarną propagandę, dyskryminowanie przeciwników politycznych i odmieńców, i wreszcie to, co najważniejsze – ukształtowanie pożądanego przez władzę modelu społeczeństwa.

Autorytaryzm

Autorytaryzm jest tu punktem wyjścia i oznacza pełnię władzy jednego ugrupowania politycznego. W zaawansowanym ustroju faszystowskim jest to system monopartyjny, w którym władza wykonawcza jest nieograniczonym władcą społeczeństwa. W hybrydowym ustroju demokracji parlamentarnej, w jakim w ostatnim czasie znalazła się Polska, partie opozycyjne nie mają wpływu na zdominowaną przez PiS władzę ustawodawczą, chociaż ugrupowanie to nie ma większości konstytucyjnej.

Autorytarne dążenia PiS-u są widoczne w likwidacji trójpodziału władzy i podporządkowaniu systemu wymiaru sprawiedliwości władzy wykonawczej. Tutaj tzw. reforma sądownictwa została w zasadzie zakończona. Trybunał Konstytucyjny, Krajowa Rada Sądownictwa, a także Sąd Najwyższy zostały przejęte przez nominatów partii.

Znaczna część środowiska sędziowskiego walczy jednak o niezawisłość, opierając się działaniom Ministerstwa Sprawiedliwości. Problemem do rozwiązania dla władzy pozostaje także kwestia niekorzystnego dla niej wyroku TSUE i krytyczny stosunek Komisji Europejskiej, który nie grozi co prawda koniecznością wycofania zmian, ale spowodować może ograniczenie unijnych dotacji i perturbacje w relacjach z europejskim systemem sprawiedliwości.

Solą w oku autorytarnej władzy są samorządy terytorialne i organizacje pozarządowe. PiS, przynajmniej na razie, nie zamierza likwidować tych niezależnych od rządu ośrodków władzy. Dąży natomiast do ograniczenia ich niezależności. Dążenia te mają charakter dwutorowy: z jednej strony wspiera się organizacje przychylne rządowi, zaś z drugiej ogranicza się zasilanie finansowe organizacji faktycznie niezależnych. Oznacza to nie tylko odcięcie większości z nich od dotacji rządowych, ale także podjęcie próby ograniczenia ich wsparcia finansowego przez organizacje zagraniczne.

Projekt takiej ustawy zaprezentowali ostatnio min. Woś i min. Ziobro, uzasadniając ją tym, że finansowanie ze źródeł zagranicznych grozi ingerencją w wewnętrzne sprawy Polski. Panowie ministrowie uparcie jak widać traktują kraje Unii Europejskiej jako zagranicę, do której nie można mieć zaufania. No cóż, zrozumienie istoty Unii Europejskiej okazuje się za trudne dla prawicowej inteligencji.

O inklinacjach autorytarnych świadczy także dążenie do etatystycznego modelu gospodarki rynkowej. Jest to widoczne w zwiększeniu stopnia regulacji prawnych działalności gospodarczej, zapowiedzi repolonizacji banków oraz utyskiwaniu premiera Morawieckiego na przerost kapitału zagranicznego w polskiej gospodarce.

Dodać do tego należy zdecydowaną tendencję do obsadzania zarządów spółek skarbu państwa i rad nadzorczych nominatami partyjnymi z pominięciem procedury konkursowej, co jest niczym innym jak powrotem do nomenklatury partyjnej stosowanej w okresie realnego socjalizmu.

Fundamentalizm ideologiczny

Faszyzm jest gorący, silnie emocjonalny, przepełniony niezachwianą wiarą w wielkość swoich ideałów; stąd czerpie swoją siłę i swoje okrucieństwo. Ideologicznymi podstawami faszyzmu są skrajnie prawicowe poglądy na temat narodu, wiary i życia społecznego. W ideologii tej charakterystyczne jest to, że jest ona skrajnie ekskluzywna. Jako źródło tożsamości służy ona bowiem bardziej wykluczaniu i naznaczaniu tych, którzy odbiegają od jej założeń, aniżeli przyciąganiu zwolenników.

Powodem tego jest często manifestowane przekonanie, że ideologia ta ma oczywistą przewagę moralną i powinna być akceptowana przez ludzi mądrych i uczciwych. Stąd skłonność do postaw fundamentalistycznych i brak tolerancji dla odmiennych poglądów.

Podstawą ideologiczną rządów Zjednoczonej Prawicy jest wulgarny nacjonalizm, bazujący na ksenofobii i resentymentach, integryzm katolicki oraz konserwatyzm i rygoryzm obyczajowy. PiS odrzucił krytyczny patriotyzm, grożąc za krytykę Polski i Polaków sankcją karną, także obcokrajowcom, czym naraził się na śmieszność na arenie międzynarodowej. Zamiast tego, propagowany jest wyłącznie apologetyczny stosunek do historii Polski. W swojej polityce historycznej Zjednoczona Prawica nie uznaje obiektywizmu. Jego brak jest jej zdaniem probierzem patriotyzmu.

Tak więc polskich morderców ludności żydowskiej w licznych pogromach należy bronić, szukając dla nich odpowiedniego alibi, a najlepiej wcale o nich nie wspominając. Prawicowy nacjonalizm polega na ciągłym przypominaniu Niemcom, Rosjanom i Ukraińcom ich win wobec Polski i podtrzymywaniu niechęci i braku zaufania do tych nacji w polskim społeczeństwie.

I wreszcie największa zadra polskiej prawicy – uczestnictwo w Unii Europejskiej, które ze względów ekonomicznych jest co prawda korzystne, ale politycznie i kulturowo sprawia jej wiele kłopotów.

Dlatego w swojej propagandzie PiS konsekwentnie traktuje UE jako zagranicę, która nie ma prawa ingerować w wewnętrzne sprawy suwerennego kraju, jakim jest Polska. Generalnie, ten element ideologii PiS-u nawiązuje wyraźnie do mentalności faszystowskiej ze względu na nieufny, a często wrogi stosunek do międzynarodowego otoczenia, i poszukiwanie w nim sojuszników o podobnym światopoglądzie, jakimi są Orban na Węgrzech i Trump w Ameryce Płn.

Integryzm katolicki ma specyficzny, polski charakter. W polskiej mitologii Matka Boska odgrywa rolę narodowej opiekunki. To Ona obroniła częstochowski klasztor przed Szwedami i sprawiła cud nad Wisłą w 1920 roku, co Jerzy Kossak uwiecznił na swoim znanym obrazie. Z kolei polscy fundamentaliści intronizowali Jezusa Chrystusa na króla Polski. Związek nacjonalizmu z religią katolicką zawsze był w Polsce bardzo silny, czego wyrazem jest popularność tożsamościowego zwrotu „Polak-katolik”.

Wiara katolicka w Polsce ma ponadto szczególny, ludowy charakter, nigdzie indziej nie spotykany w takim nasileniu. Nadaje on tej wierze rys nieco pogański, polegający na wysuwaniu na plan pierwszy obrzędowości i rytuałów, antropomorfizację Boga i oczekiwanie cudów.

Brak głębszej refleksji intelektualnej powoduje trudność w zrozumieniu podstawowych wartości chrześcijańskich i zniekształca ich znaczenie. W tym silnym powiązaniu polskiego nacjonalizmu z Kościołem katolickim PiS dostrzegł szansę na realizację swoich celów. Sojusz tronu z ołtarzem przynosi tej partii istotne korzyści w postaci pozyskania sprzymierzeńca, którego wpływ na postawy ludzi jest w Polsce bardzo silny.

Dlatego PiS ogłasza się gorliwym obrońcą Kościoła i wyraża jednoznaczne poparcie dla etyki katolickiej, poza którą – jak twierdzi Kaczyński – jest tylko nihilizm. Ugrupowanie to czyni wiarę katolicką nieodłącznym elementem polskości, co samo w sobie ma wymowę wykluczającą część obywateli.

W ten sposób Kościół katolicki stał się w Polsce podmiotem politycznym, zaangażowanym po jednej stronie sporu politycznego. Ma z tego tytułu istotne korzyści ekonomiczne i polityczne. Te ostatnie polegają na możliwości wpływania na prawodawstwo w celu podporządkowania go rygorystycznym zasadom religijnym, dotyczącym zakazu: aborcji, środków antykoncepcyjnych, zapłodnienia in vitro, urządzania w przestrzeni publicznej obrzędów i uroczystości konkurujących z katolickimi, jak np., Halloween, czy wreszcie używania symboli religijnych przez tych, których Kościół katolicki wyklucza ze swojej wspólnoty, na przykład ludzi LGBT wieszających tęczową flagę na religijnych pomnikach.

Zyskując te korzyści, Kościół jako podmiot polityczny traci jednak szacunek i zaufanie ze strony tych osób wierzących, które dostrzegają rosnący rozdźwięk pomiędzy Kościołem otwartym papieża Franciszka, a upartym konserwatyzmem polskich hierarchów.

Populizm Zjednoczonej Prawicy jest najbardziej widoczny w jej poglądach na temat życia społecznego. Poglądy te są istotnym uzupełnieniem jej ideologii. Polegają one na obronie wartości, które w cywilizowanym świecie zostały już dawno odrzucone. Polscy tradycjonaliści zostali dzięki temu zwolnieni z obowiązku uczenia się czegokolwiek, do czego zachęcały ich liberalne elity. Otrzymali od PiS-u uspokajającą informację, że to, do czego są przyzwyczajeni jest dobre i zgodne z polską tradycją. Ideolodzy PiS-u nazwali to przywracaniem godności ludziom obawiającym się zmian obyczajowych.

Nie chodziło im jednak tylko o to, aby pozyskać poparcie tych ludzi. Istotnym powodem było to, że zachodnie wzory kultury społecznej stoją w zasadniczej sprzeczności z nacjonalistyczno-klerykalną narracją. Zarówno polska prawica, jak i polski Kościół panicznie boją się zachodniej obyczajowości, przy której totalitarne zapędy nie są możliwe. Obrona praw człowieka, feminizm, homoseksualne małżeństwa – to przykłady zjawisk, które nie pasują do zideologizowanego, jednolitego i silnego państwa, w którym władza steruje życiem prywatnym ludzi. Dlatego prawica z patosem deklaruje obronę polskich tradycyjnych wartości.

Te wartości to nic innego, jak patriarchalna i ksenofobiczna kultura, w której bicie dzieci uważane jest za środek wychowawczy, mąż ma prawo gwałcić żonę, kobiety są od rodzenia i wychowywania dzieci oraz prowadzenia domu, LGBT to zboczeńcy, którzy od normalnych ludzi powinni trzymać się z daleka, ateiści to ludzie pozbawieni moralności, do obcokrajowców nie wolno mieć zaufania, do zwierząt należy mieć stosunek przedmiotowy, a do przyrody – eksploatatorski.

Taka kultura społeczna pasuje do nacjonalistyczno-klerykalnej ideologii i dobrze ją uzupełnia, bo dzięki niej łatwo odróżnić swojego od obcego. Nic więc dziwnego, że konwencja stambulska tak bardzo denerwuje Ziobrę, skoro przyczyn przemocy w rodzinie doszukuje się w religii i kulturowej tradycji.

Kłamliwa i wulgarna propaganda

Charakterystyczną cechą faszystowskiej propagandy jest aroganckie i bezwstydne kłamstwo. Jak powiedział Goebbels – „kłamstwo tysiąc razy powtórzone staje się prawdą”. Celem tej propagandy jest stworzenie wyimaginowanej rzeczywistości, w którą ludzie uwierzą, choćby dla świętego spokoju. Telewizja publiczna, przekształcona przez Jacka Kurskiego w telewizję partii PiS, pracowicie do tego dąży.

Wspierają ją w tym wysiłku sprzyjające prawicy media prywatne, jak dzienniki: „Gazeta Polska” i „Gazeta Warszawska”, kościelna telewizja „Trwam”, czy magazyny „Sieci” i „Do Rzeczy”, choć w tych ostatnich można niekiedy spotkać artykuły wyłamujące się z zasad faszystowskiej ortodoksji. Głównym celem tych mediów jest indoktrynacja, a nie informowanie czy skłanianie do wysiłku intelektualnego.

Prezentowany w nich świat jest czarno-biały. Wszystko, co dobre znajduje się po stronie Zjednoczonej Prawicy, a to, co złe – wyłącznie po stronie opozycji. Prezentowane jest to w sposób bezwstydny, bez próby jakiegokolwiek kamuflażu, który dawałby pozory obiektywizmu. Opozycję należy ośmieszyć i zohydzić do tego stopnia, aby odbiorca tego przekazu odczuwał wstyd i moralny niepokój, gdyby próbował doszukiwać się w niej czegokolwiek dobrego.

W dojrzałym faszyzmie propagandzie tej towarzyszy cenzura i likwidacja mediów nieprzychylnych władzy. W Polsce wciąż działają niezależne media, na które często skarży się Kaczyński i bliscy mu politycy. Nic dziwnego, bo media te, choć nie docierają tak powszechnie, jak TVP, psują wizję rzeczywistości, którą kreuje władza. Likwidacja tych mediów nie jest łatwa, jeśli chce się zachować pozory państwa demokratycznego, choć trzeba przyznać, że Orban na Węgrzech potrafi sobie z tym radzić.

W Polsce Zjednoczona Prawica próbuje iść w jego ślady. Ponieważ część opozycyjnych mediów jest własnością wydawców zagranicznych, rozpętywana jest nagonka, że reprezentują one interesy wrogich Polsce ośrodków zagranicznych, bo oczywiście wszystko, co jest przeciwko PiS-owi i „dobrej zmianie”, jest przeciwko Polsce. Dlatego wysuwany jest coraz bardziej zdecydowanie postulat „repolonizacji” i „dekoncentracji” mediów prywatnych.

Oczywiście skutkiem tych działań, o czym się już nie wspomina, jest przejęcie kierownictwa w tych mediach przez partyjnych nominatów. Ale poza tym jest przecież jeszcze wiele innych możliwości, aby utrudniać życie mediom opozycyjnym. Można przecież pozbawiać je dochodów z reklam państwowych przedsiębiorstw i instytucji, wprowadzać odpowiednie zmiany w prawie prasowym, nękać procesami o zniesławienie czy karami za naruszenie etyki dziennikarskiej.

Spacyfikowanie „Polsatu” i „Superstacji” jest przykładem skuteczności tej strategii.

Dyskryminacja przeciwników i odmieńców

Dyskryminacja mniejszości, które odbiegają od pożądanego przez władzę modelu społeczeństwa, jest bodaj najbardziej widoczną cechą faszyzmu. Dyskryminacja ta może przybierać różne formy i stopnie nasilenia: od odgórnie sterowanej krytyki i niechęci oraz pozbawienie niektórych praw, przez banicję i izolację więzienną lub psychiatryczną, aż do fizycznego unicestwienia.

Nie oznacza to wcale, że tylko te najbardziej radykalne formy dyskryminacji są wyrazem faszyzmu. Faszyzm pojawia się wszędzie tam, gdzie kwestionowana jest zasada równości ludzi w aspekcie zarówno prawnym, jak i społecznym. Jarosław Kaczyński zapewne nie jest świadomy, jak wyraźnie odkrył swoje faszystowskie inklinacje, gdy podzielił polskie społeczeństwo na ludzi lepszego i gorszego sortu, a także wtedy, gdy swoje ugrupowanie określił mianem „panów”.

Mentalność faszystowska nie znosi pluralizmu; dobre i właściwe jest tylko to, co jest zgodne z faszystowską ideologią, resztę trzeba potępić i odrzucić. Faszyści nie rozumieją tolerancji, dlatego nienawidzą liberalizmu i lewicowego permisywizmu. Argumenty przedstawicieli tych nurtów są przez nich z zasady ignorowane, jako lewackie.

Przykładem może być postawa wiceministra Janusza Kowalskiego, który poproszony o komentarz do wypowiedzi prof. Ewy Łętowskiej, odmówił go twierdząc, że poglądy osoby związanej z systemem komunistycznym na to nie zasługują. Ta postawa to nie tylko wyraz krańcowej arogancji, a zarazem ignorancji, ale także faszystowskie wezwanie do ostracyzmu osób, z którymi Zjednoczonej Prawicy nie jest po drodze.

Zmasowana krytyka polityków prawicy i sprzyjających im mediów skierowana przeciwko ruchom społecznym broniących demokracji, praw kobiet i LGBT, to zaledwie wstęp do dyskryminacji. Rzeczywista dyskryminacja ma charakter prawny i policyjny. Jest ona nieudolnie ukrywana i naiwnie tłumaczona przez władzę z obawy na reakcję społeczeństwa i Unii Europejskiej.

Prokuratura Ziobry pełni tutaj zasadniczą rolę. Uderzająca jest asymetria, z jaką reaguje ona na łamanie prawa i przepisów porządkowych w zależności od politycznej i ideologicznej przynależności sprawców.

Szczególną ochroną i pobłażliwością cieszą się wyczyny narodowców. Faszystowska, ziejąca nienawiścią oprawa ich marszów nie budzi żadnych wątpliwości prawnych ze strony prokuratury. Jeśli jednak na trasie marszu pojawiają się bezbronne kobiety, protestujące przeciwko hasłom nawołującym do przemocy i nienawiści, to mimo, że są one bite i znieważane przez uczestników marszu, to właśnie one, a nie ich oprawcy, otrzymują sankcję karną za utrudnianie „pokojowej” demonstracji.

Narodowcy urządzają symboliczną egzekucję, wieszając na szubienicy portrety liberalnych europosłów, i nie spotyka ich żadna kara za szerzenie nienawiści i groźby karalne. Ludzie wieszający tęczowe flagi i napis „konstytucja” na pomnikach są za to ścigani jak groźni przestępcy i poddawani brutalnym przesłuchaniom.

Minister Ziobro z wielkim oburzeniem mówi o przestępczym czynie Margot, która zniszczyła obraźliwe napisy na furgonetce Pro-Life i szarpała się z jej kierowcą, natomiast nic nie mówi o kłamliwej, siejącej nienawiść akcji Pro-Life, którą od dłuższego czasu uprawia ta organizacja.

Powodująca oburzenie na całym świecie akcja gmin, które ogłaszają się wolnymi od ideologii LGBT, skłoniła Beatę Szydło do stwierdzenia, że protesty te i sankcje UE, które dotknęły te gminy, są sprzeczne z demokratyczną zasadą wolności słowa.

Skoro tak, to dwa pytania do tej pani: po pierwsze, czy dyskryminacja jakiejś grupy społecznej jest zgodna z polską konstytucją, i po drugie: dlaczego w takim razie policja tak gorliwie interweniuje, nie dopuszczając do upowszechniania haseł i plakatów krytycznych wobec władzy, czyżby zasada wolności słowa była przywilejem tylko jej zwolenników? Zbigniew Ziobro postanowił z kolei wyrównać „krzywdy” wyrządzone tym gminom i pokryć z nawiązką ich straty finansowe z pieniędzy podatników, także oczywiście tych, którzy uchwały radnych tych gmin uważają za przejaw głupoty i niegodziwości.

O równym traktowaniu zwolenników i przeciwników tej władzy nie ma mowy, co jest ewidentnym sygnałem faszyzacji kraju. Świadczy o tym również rosnąca brutalizacja działań policji, coraz wyraźniej wskazująca na to, że służy ona władzy, a nie społeczeństwu.

Czym bowiem można wytłumaczyć długotrwałe przetrzymywanie w komisariatach antyrządowych demonstrantów, ich poniżanie przez rozbieranie do naga i brutalne traktowanie? W wolnej Polsce nigdy czegoś takiego do tej pory nie było.

Kształtowanie pożądanego modelu społeczeństwa

Wszystkie wspomniane wcześniej antydemokratyczne działania prowadzić mają do ostatecznego celu państwa faszystowskiego, jakim jest ukształtowanie społeczeństwa w duchu narodowo-klerykalnej ideologii. Społeczeństwa kulturowo i politycznie jednolitego, służącego państwu i jego przywódcom, wolnego od wrogich mniejszości.

Wybory prezydenckie 2020 roku, będące w istocie plebiscytem za lub przeciw władzy PiS, pokazały, że mimo zwycięstwa jej kandydata, droga do realizacji tego celu jest bardzo daleka. Trudno bowiem uznać za mniejszość ponad 10 milionów ludzi popierających kandydata opozycji. Dlatego Patryk Jaki powiedział wprost, że Zjednoczoną Prawicę czeka uporczywa walka o rząd dusz, o przekonanie większości ludzi jej nieprzychylnych, zwłaszcza młodych, aby przyjęli jej ideały i system wartości.

Aby tak się stało, trzeba zdominować instytucje kultury, system edukacji i szkolnictwo wyższe, w którym – jak zauważył wiceminister – wciąż dominują lewicowe poglądy.

Otóż ten proces ideologicznej reorientacji społeczeństwa trwa już od pewnego czasu. Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego dokonuje zmian w kierownictwach instytucji kultury i dotuje wyłącznie przedsięwzięcia kulturalne, które pasują do państwowej ideologii. Prawicowa polityka historyczna jest już wyraźnie widoczna w treści podręczników szkolnych z historii i wychowania obywatelskiego oraz w doborze lektur z języka polskiego.

To prawda, że jak dotąd władza nie ośmieliła się jeszcze dyktować zmian programowych w szkołach wyższych. Natomiast kuratoria i instytucje wspomagające nauczanie na poziomie podstawowym i średnim zdominowane zostały przez aktywistów „Pro-Life” i „Ordo Iuris”. Szczególnie aktywna w szerzeniu fundamentalistycznych poglądów katolickich jest ta ostatnia organizacja, mająca niemałe zasługi w szczuciu na ateistów, feministki i ludzi LGBT.

„Ordo Iuris” cieszy się poparciem władz i ma silny wpływ na prokuraturę. W tym wypadku Zjednoczonej Prawicy jakoś nie przeszkadza, że jest to organizacja międzynarodowa i zasilana finansowo ze źródeł zagranicznych. Ten fakt zdradza strategię indoktrynacyjną PiS-u: aby zachować pozory obiektywizmu, partia ta nie angażuje się bezpośrednio w działalność wychowawczą; robią to za nią organizacje pozarządowe o charakterze skrajnie nacjonalistycznym i klerykalnym. To one są obficie dotowane przez państwo, w przeciwieństwie do organizacji obcych światopoglądowo.

Trzeba przyznać, że ta działalność propagandowo-wychowawcza przynosi rezultaty. Szczucie na przeciwników faszystowskiego kursu i uporczywe kreowanie wrogów w postaci mniejszości narodowych, wyznaniowych i seksualnych, nakręca w Polsce spiralę przemocy.

Coraz częściej dochodzi do gorszących ekscesów, jakich dopuszczają się wobec cudzoziemców, innowierców i homoseksualistów ludzie opętani przez siewców nienawiści. Agresja fizyczna i słowna, zwłaszcza wobec środowiska LGBT, które odważyło się otwarcie upomnieć o swoje prawa, narasta coraz bardziej, szczególnie po haniebnych wystąpieniach wyborczych Andrzeja Dudy.

Agresja ta budzi niepokój w kręgach liberalnych w kraju i zagranicą o standardy życia społecznego w Polsce. Na szczęście akcja rodzi reakcję; im silniej Zjednoczona Prawica, w której prym pod tym względem wiedzie Ministerstwo Sprawiedliwości, toczyć będzie walkę o odwrócenie liberalnych i emancypacyjnych trendów, tym większy będzie opór społeczny, zwłaszcza wśród ludzi młodych, o szerokich horyzontach, pragnących kontaktu ze światem.

Nie widać zatem szans na to, by mogła się urzeczywistnić wizja Kaczyńskiego o stworzeniu państwa wykluczającego wszelkie odstępstwa od narodowo-klerykalnego ideału. Faszystowska uniformizacja zawsze będzie rodziła opór i Kaczyński zmuszony będzie do nieustającej walki z wrogami, których sam tworzy. Jeśli ktoś powie, że o to mu właśnie chodzi, bo na tym polega jego filozofia rządzenia, to tym bardziej współczuję jego zwolennikom.

Zamiast szczęśliwego, życia na wyspie czystej, choć zacofanej polskości, czeka ich bowiem wyniszczająca wojna plemion.


Obraz: Ludolf BakhuizenRough sea with a Dutch yacht under sail

W uścisku konserwatyzmów, czyli od konserwatyzmu Kaczyńskiego do konserwatyzmu Tuska :)

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują.

Kiedy w roku 2005 wybory parlamentarne wygrało Prawo i Sprawiedliwość, a prezydentem Polski został dotychczasowy prezydent Warszawy Lech Kaczyński, nikt nie miał świadomości, że ukształtowany wówczas układ polityczny utrzyma się kolejne piętnaście lat. Gorący spór między Prawem i Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską, którego pierwszą odsłonę ujrzeliśmy w kampaniach wyborczych 2005 roku, sztabowcy PiS-u zgrabnie dookreślili retorycznie jako konflikt między Polską solidarną a Polską liberalną. Już wówczas dało się dostrzec, że w istocie jest to spór między dwiema wersjami konserwatyzmu: narodowym konserwatyzmem socjalnym a konserwatyzmem liberalno-modernizacyjnym. 

Czy rządzą nami konserwatyści?

Od piętnastu lat Polska rządzona jest przez partie konserwatywne, które od werbalizowania swojej konserwatywnej tożsamości nie uciekają, które również w swoich programach i praktyce politycznej tym konserwatyzmem się kierują. Również przed 2005 r., czyli zanim jeszcze sformułował się drugi system partyjny III Rzeczypospolitej, to właśnie konserwatyści dominowali w politycznym uniwersum, choć część z nich – mam na myśli czołówkę Sojuszu Lewicy Demokratycznej – ów konserwatyzm zawzięcie skrywała, a jego ewentualne przejawy uzasadniała konserwatywnymi postawami polskiego społeczeństwa. Także pierwszy system partyjny III RP zdominowany był przez wartości i programy konserwatywne. Partia postkomunistyczna, stanowiąca centralny element tego systemu, oficjalnie deklarowała się jako ugrupowanie lewicowe i zdarzało jej się podejmować – choć z rzadka – inicjatywy typowe dla klasycznej lewicy. Zwykle jednak SLD podporządkowywał się konserwatywnemu mainstreamowi programowo-politycznemu, a także godził się na symboliczny prymat typowych dla myślenia konserwatywnego wartości.

Drugi system partyjny – tzw. duopol Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości – stanowi jakość samą w sobie. Oba ugrupowania ukształtowały się na bazie dominujących w ruchu „Solidarności” środowisk bliskich konserwatyzmowi i chrześcijańskiej demokracji, w pewnym zaś stopniu nawiązujących do ideologii liberalnej. Na poziomie tożsamościowym obie partie deklarowały swoje przywiązanie do prawicowej identyfikacji, choć z biegiem lat Platforma Obywatelska w coraz większym stopniu rozbudowywała frakcję centro-lewicową. Jednakże równolegle w partii tej dokonywał się proces ideowo-programowego zubożenia. Uzasadniano to niekiedy przekonaniem o potrzebie politycznego pragmatyzmu, wiarą w moc wyzbytej wątków aksjologicznych centrowości, a także postawą euroentuzjastyczną, stanowiącą bodajże jedyny doktrynalny element spajający wszystkie frakcję na tę partię się składające. Tymczasem na poziomie decyzyjnym Platforma Obywatelska pozostała ugrupowaniem konserwatywnym, zarówno w kwestiach społecznych, jak też gospodarczych. Swoboda przepływu personalnego między PiS-em a Platformą stanowi namacalny dowód spoistości tożsamościowo-ideologicznej obu ugrupowań.

Platforma Obywatelska w momencie jej powstania zdefiniowana została jako partia konserwatywno-liberalna. Tzw. trzej tenorzy – Andrzej Olechowski, Donald Tusk i Maciej Płażyński, czyli ojcowie założyciele PO – deklarowali się jako liberałowie gospodarczy (to deklarowano expressis verbis) i zarazem konserwatyści światopoglądowi (w tym wymiarze deklaracje oficjalne były albo niespójne, albo formułowane z pewną li tylko nieśmiałością). Konserwatyzm Platformy od początku był jednakże konserwatyzmem europejskim i nadawano mu wymiar nowoczesny. Powoływano się na europejskie tradycje liberalnej demokracji czy też takie wartości, jak idea praw człowieka z szerokim katalogiem wolności jednostki czy tolerancji na czele. Tymczasem w wymiarze pragmatycznym stroniono od kontrowersyjnych zmian o charakterze społeczno-światopoglądowym, sferę obyczajową uznając deklaratywnie za „kwestię prywatną”. Tym samym wszelkie dyskusje w ramach Platformy Obywatelskiej na temat aborcji, stosunków państwa z Kościołem katolickim, związków partnerskich czy edukacji seksualnej gaszone były w zarodku bądź finalizowano je teatralnym wzruszeniem rękoma. Najodważniejsze liberalne projekty – od pomysłu finansowania in vitro czy regulacji związanych z dostępem do tzw. tabletki „dzień po” – w samej Platformie wywoływały daleko idący sprzeciw i należy je uznać za awangardę liberalizmu obyczajowego. Podejrzewam, że niejeden ideowy liberał integralny posiada na swoim twardym dysku wykazy głosowań posłów Platformy Obywatelskiej nad projektami wprowadzającymi rejestrowane związki partnerskie, które są kwintesencją jej konserwatyzmu postaw.

Prawo i Sprawiedliwość przyjęło odmienną wersję konserwatyzmu. Można go określić mianem konserwatyzmu narodowego czy wręcz narodowo-katolickiego, któremu nadano wymiar socjalny czy solidarystyczny. Bynajmniej ten ostatni wątek nie jest rzadki w środowiskach konserwatywnych czy narodowo-katolickich, a typowa dla prawicy wiara w kapitalizm i „niewidzialną rękę rynku” w ostatnim trzydziestoleciu przestała być elementem niewzruszonym. Niezależnie od socjalno-solidarystycznych predylekcji Prawa i Sprawiedliwości w kwestiach gospodarczych, tożsamość ideowo-symboliczna tego ugrupowania zakorzeniona jest głęboko w tradycjonalizmie społecznym oraz nacjonalizmie, przejawiającym się nie tylko na poziomie symboliczno-językowym, ale również w polityce zagranicznej. Czynnikom tym nadano tak istotną rangę, że porównywanie PiS-u do przedwojennego PPS-u, jakiego dokonywali niektórzy znani i aktywni w social mediach publicyści, należy włożyć między bajki. Kontrowersyjne czy wręcz żenujące wypowiedzi niektórych działaczy Prawa i Sprawiedliwości – w tym również prezydenta Andrzeja Dudy – w sprawach osób nieheteronormatywnych wskazują również na ludowy czy też populistyczny charakter przyjętego modelu konserwatyzmu. Pewnie w odniesieniu do tych konkretnych nienawistnych wypowiedzi, których nie warto nawet w tym miejscu przytaczać, trzeba by wręcz mówić o prymitywnej czy nawet ksenofobicznej wersji tego konserwatyzmu. Pewien jego wymiar wyszedł na jaw w trakcie dyskusji wokół kryzysu uchodźczego i planowanego kilka lat temu mechanizmu relokacji uchodźców.

Zdaję sobie sprawę, że postawiona teza o duopolu dwóch konserwatyzmów, na których opiera się drugi system partyjny III RP, może się niektórym wydawać kontrowersyjna. Zachęcam jednak niedowiarków, aby przeanalizować dorobek legislacyjny obu partii politycznych właśnie w kontekście idei i wartości typowych dla konserwatyzmu, a także tych, które utożsamiamy z liberalizmem czy socjaldemokracją. Warto również zwrócić uwagę na fakt, iż konserwatyzm przejawiać się musi niewyłącznie w wymiarze polityczno-programowym, ale również w sferze szeroko rozumianych postaw politycznych, ze szczególnym uwzględnieniem stosunku do zmiany społecznej. Ów wymiar metapolityczny skłoniłby nas wręcz do innej konkluzji – niewątpliwie obrazoburczej dla niektórych „obrońców demokracji” czy też „publicystów walczących z dyktaturą Kaczyńskiego” – a mianowicie takiej, że to Platforma Obywatelska była jednakże bardziej skłonna od Prawa i Sprawiedliwości do przyjmowania postaw zachowawczych względem ustroju, systemu politycznego czy instytucji państwa. To Prawo i Sprawiedliwość – od początku swojego istnienia – opowiadało się za radykalną przebudową instytucjonalną czy wręcz za „obaleniem ładu pookrągłostołowego”. Tak, trudno taki metapolityczny rewolucjonizm utożsamiać z ideologią konserwatywną. Pamiętać jednak trzeba, że punktem odniesienia dla polskich partii politycznych tworzących się po roku 1989 była Polska Rzeczpospolita Ludowa, autorytarny czy wręcz totalitarny reżim oraz gospodarka centralnie planowana. 

Dlaczego dwa konserwatyzmy?

Jak to zatem możliwe, że od piętnastu lat rządzą Polską wymieniające się u sterów rządów dwie partie konserwatywne? Jak to możliwe, że w uprzednich piętnastu latach nawet zadeklarowani socjaldemokraci niemalże pod rękę spacerowali z biskupami a zwlekanie z ratyfikacją konkordatu stanowiło wyżyny socjaldemokratycznej identyfikacji? Jak wytłumaczyć to, że Polacy przez trzydzieści lat demokracji głosowali za ugrupowaniami bądź jednoznacznie konserwatywnymi, bądź za takimi, które swoją lewicowość czy liberalizm chowały do plecaka nie tylko na czas kampanii wyborczej? Co musiałoby się wydarzyć, aby progresywne partie polityczne – lewicowe bądź integralnie liberalne – zdobywały znaczące poparcie społeczne właśnie ze względu na swoją lewicowo-liberalną agendę, nie zaś dzięki unikaniu tematów kontrowersyjnych i jednoznacznych deklaracji ideowych?

Oczywiście odpowiedź narzucająca się wręcz – jak już wspominano powyżej – skłania nas do powrotu do tego, co przed 1989 rokiem, a zatem do poprzedniego systemu politycznego. Polska Ludowa była krajem zinstytucjonalizowanego ateizmu państwowego, a zatem Kościół katolicki stanowił podmiot jednoznacznie uznawany za wrogi państwu i ustrojowi. Wszelkie formy krytyki Kościoła katolickiego i religijności jako takiej przez pierwsze dekady III RP przywoływały wspomnienia antykościelnych działań aparatu państwa komunistycznego. Takim sposobem Kościół katolicki – religia i religijność również – znalazł się pod swoistym parasolem ochronnym, a wszelkie przejawy „kościołosceptycyzmu” czy wręcz zdeklarowanego antyklerykalizmu porównywano do represji czasów PRL. Ochrona Kościoła katolickiego i nauczania religii w szkołach stały się jednym z fundamentów światopoglądu konserwatywnego nie tylko większości Polaków, ale przede wszystkim polskich elit politycznych, szczególnie tych nowych, pookrągłostołowych. Paradoksem jest to, iż ów parasol ochronny, jaki uzyskał w III RP Kościół katolicki, stał się niestety główną przyczyną braku transparentności działań kościoła zinstytucjonalizowanego w sprawach społecznie istotnych, jak chociażby rozwiązywanie skandali pedofilskich czy też zarządzanie i rozporządzanie nieruchomościami odzyskanymi przez Kościół katolicki bądź uzyskanymi w ramach rekompensaty. 

Konserwatyzmy mają się w Polsce nieźle także dlatego, że zdecydowaną większość obywateli pierwszych dekad III RP stanowili ludzie wychowani jednakże w komunistycznych czasach. Pomimo deklaracji komunistycznych ideologów aparat państwa, jakim była Polska Ludowa, kształcił i wychowywał w duchu swoiście pojmowanego nacjonalizmu, ksenofobii przejawiającej się w wielu różnorodnych wymiarach, zamkniętości ideologicznej i światopoglądowej. Liberalne prawo aborcyjne w czasach PRL nie szło w parze z tolerancją względem różnych stylów życia. Państwo formowało społeczeństwo zuniformizowane, bierne, uległe i zastraszone. Polska po 1989 r. stała się areną gwałtownej, ale jednak późnej – niewątpliwie spóźnionej – modernizacji. Przemiany świadomości społecznej spowalniała także monolityczność etniczna i religijna społeczeństwa polskiego, sprawiająca, że tolerancja dla odmienności – przynajmniej przez pierwsze piętnastolecie, czyli do momentu przystąpienia Polski do Unii Europejskiej – była raczej abstrakcyjnym celem niż codzienną postawą prospołeczną. Nie dziwi zatem, że szermowanie przez narodowych konserwatystów hasłami pobudzającymi i legitymizującymi niechęć do cudzoziemców – uchodźców, Niemców czy „ruskich” – bądź osób nieheteronormatywnych niejednokrotnie okazywało i wciąż okazuje się skuteczne. Seksualizujący dzieci potwór dżender, krwiożercza ideologia elgiebetyzmu czy też zarażający nas tropikalnymi chorobami uchodźcy-islamiści stały się figurami, które wrosły w ten lokalny ludowo-populistyczny konserwatyzm, głoszony przez kreujących się na wytrwałych pielgrzymów do Jasnej Góry czy też rzekomych kontynuatorów nauczania Jana Pawła II. 

Wreszcie po półwieczu rządów lewicy – przynajmniej nominalnie Polska Zjednoczona Partia Robotnicza stanowiła ucieleśnienie lewicowości (ten temat jednak w tym miejscu pozostawimy) i kontynuatorkę tradycji Polskiej Partii Komunistycznej oraz Polskiej Partii Socjalistycznej – lewicowość stała się czymś podejrzanym. Lewica kojarzyła się z PZPR i będącym jej prawnym kontynuatorem Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Lewica kojarzyła się z komunizmem, nie tylko w jego wymiarze ideologiczno-doktrynalnym, ale przede wszystkim w odniesieniu do wszelkich atrybutów totalitaryzmu komunistycznego. Dziś jeszcze wystarczy otworzyć Twittera i przejrzeć wpisy rzekomo liberalnych publicystów, z których wylewają się nieposkromione siłami rozumu konkluzje, w których socjaldemokracja czy też interwencjonizm państwowy utożsamia się z komunizmem, totalitaryzmem czy wręcz monopartyjnością. Trudno prowadzić jakiekolwiek merytoryczne dyskusje również z wieloma obrońcami państwa minimalnego, którzy zupełnie zapominają o tym etapie rozwoju państw zachodnioeuropejskich czy nawet Stanów Zjednoczonych po II wojnie światowej, kiedy to etatyzm i aktywność państwa w szeregu polityk publicznych stanowiły codzienność, a tym samym narzędzie wypracowywania dobrobytu społecznego. Tego typu narracja obecna jest dziś zarówno wśród konserwatystów narodowych – niezależnie od tego, że oficjalnie deklarują oni budowę polskiego modelu państwa dobrobytu (sic!) – jak również w jeszcze większym stopniu wśród tych rzekomo „fajniejszych”: nowoczesnych, europejskich, praworządnych. Paradoksalnie to ci drudzy właśnie straszyli lewicowych posłów koalicją z nacjonalistami z Konfederacji. 

Czy jesteśmy skazani na Polskę konserwatystów?

Obserwacja polskiej sceny politycznej w całej erze III RP pewnie wielu liberałów integralnych, a tym bardziej przedstawicieli lewicy kulturowej, skłaniać może do nastrojów kapitulanckich. Nie powinno nas zatem dziwić, że część lewicowych elit politycznych szuka bezpiecznej przystani w okręcie dowodzonym przez tych „fajniejszych” konserwatystów. Nie powinno nas także dziwić, że lewicowo-liberalny elektorat od lat daje się uwieść tej proeuropejskiej części polskich elit konserwatywnych. Co dziwne, elektorat ten nie oczekuje od naszych eurokonserwatystów niczego ponad to, żeby zagwarantować sobie mniejsze stężenie tych „gorszych” konserwatystów, nacjonalistycznych, eurosceptycznych i populistycznych. Nie dziwi także fakt, iż elektorat ten zdaje się być usatysfakcjonowany biegłą angielszczyzną czy francuszczyzną kandydata, a nie oczekuje od niego jasnych deklaracji w zakresie postępowych reform społecznych. Niestety ów konserwatywny duopol – wspierany notabene przez ludowo-konserwatywną partię zawiasową, jaką jest Polskie Stronnictwo Ludowe, a w ostatnich miesiącach uzupełniony przez systematycznie wzrastającą nacjonalistyczno-libertariańską Konfederację – wciąż zdaje się być mocny i jeszcze nic nie zwiastuje, że zamieni się w kruszywo. 

Nie należy mieć jednak szczególnych złudzeń co do kierunku przemian społecznych, jakie zachodzą we współczesnej Europie, a także we współczesnej Polsce. Badania opinii społecznej wskazują, że Polacy stają się coraz bardziej liberalni w kwestiach obyczajowych. Polki coraz odważniej i dobitniej domagają się liberalizacji prawa do aborcji. Mniejszości seksualne wreszcie będą miały możliwość formalizowania swoich relacji poprzez zawarcie związków partnerskich. Proces społecznej liberalizacji obyczajowej idzie w parzę z laicyzacją społeczeństwa. Myślę, że najwięcej w tym temacie mają do powiedzenia księża katoliccy, jeśli tylko instytucjonalna presja pozwoliłaby im rozmawiać o problemach współczesnego Kościoła. Wszystko wskazuje na to, że czas liberalnej rewolucji obyczajowej zbliża się nieuchronnie. Konserwatywna dominacja na polskiej scenie politycznej zdaje się być jednak zapowiedzią liberalno-lewicowej rewolucji społeczno-obyczajowej, która nastąpi nagle i niespodziewanie, która mieć będzie twarz zapaterowską i której obce będą wszelkie formy poszukiwania „trzeciej drogi”. Nie uda nam się wyrwać z dialektycznego uścisku konieczności, choć nikt rozsądny nie będzie w stanie przewidzieć, kiedy ów rewolucyjny moment nadejdzie. Można siąść w kawiarni i sącząc sojowe latte przyglądać się „byciu ku dekonstrukcji” polskiego porządku ideologiczno-partyjnego. Można też zakasać rękawy i przegrupowywać siły, będąc w ciągłej gotowości. 

Legenda o wspólnocie :)

Z prof. Zbigniewem Mikołejko rozmawia Magdalena M. Baran.

Magdalena M. Baran: Wracam ostatnio – może przewrotnie nieco, gdy patrzyć na „nowe” czasy – do lektury Tischnera, do Polska jest ojczyzną. Jest tam piękny tekst: „Kto ufa drugiemu człowiekowi, ten nie potrzebuje poddania go nieustannej kontroli, ponieważ z góry wie, co ten drugi zrobi. Kryzys zaufania oznacza zatem pękanie elementarnej więzi między ludźmi”. Kiedy patrzymy dziś na Polskę, to jesteśmy między sobą w głębokim kryzysie zaufania, a jednocześnie w kryzysie więzi. Zastanawiam się, czy po roku 1989 w tym naszym społeczeństwie/w naszej wspólnocie w ogóle nauczyliśmy się ufać i budować więzi między ludźmi. 

Zbigniew Mikołejko: Mam wrażenie, że ta więź rozpadła się bardzo dawno temu. Że w gruncie rzeczy nie udała się dopełnić tak, jak na przykład została dopełniona w logice rozwoju Rosji, gdzie właściwie, długo by o tym mówić, stała się ona więzią mistyczną zakorzenioną w ziemi, krwi, myśli.

Rosyjski myśliciel prawosławny i historyk Jurij Łoszczyc swoją książkę o Dymitrze Dońskim zaczyna od obrazu kraju – wydawałoby się – zupełnie bez znaczenia, peryferyjnego, zdruzgotanego jarzmem mongolskim, czyli Międzyrzecza Zaleskiego. To jest świat rozproszonych, mizernych księstw włodzimiersko-moskiewskiego, twerskiego, riazańskiego etc,, świat nędznych, drewnianych grodów, przepastnych lasów, rozległych bagien, świat najeżony bezgraniczną przemocą i pozbawiony niemal w istocie intelektualnych elit, także duchownych. A jednocześnie odwołuje się Łoszczyc do obrazu rzek, które tam się wiją, które mają tam swój początek: Wołgi, Oki, Donu, Dniepru, Kłaźmy, Moskwy… I mówi on dalej, że owe rzeki biegnące przez las, wijące się pośród przedziwnych drzew czy tajemniczych kamieni, biegnące chaotycznie, ale ostatecznie w jakąś wyraźną stronę, kierowały się jakąś nieodpartą siłą, jakąś nieubłagana logika, prowadząc do wyklucia się tego, co później można nazwać „ideą rosyjską”. Integrystyczną koncepcją zawłaszczającą również – najzupełniej nieprawomocnie, lecz skutecznie – tradycję i tożsamość Rusi Kijowskiej. 

Wszystko więc tam już było, w tym zalążku, w tej glebie, w tych rzekach i drzewach. „Myśl, rzeka i drzewo są do siebie podobne i jest coś dręcząco niewyrażalnego i jednocześnie radosnego w oczywistości ich podobieństwa. I nie jest rzeczą przypadku zapewne, że właśnie w języku rosyjskim mówi się o «myślącym drzewie». Nie tylko bowiem w potężnych pniach, ale także w każdym wiotkim źdźble płyną bez przerwy rzeki, i każdy liść zerwany z gałęzi podobny jest do myśli ludzkiej, a każdy korzeń obejmuje ziemię, jak Dniepr czy Don. […] Jedna, jedyna myśl naprawdę wielka może zjednoczyć i połączyć cały naród, nawet wtedy, gdy rozpacza i traci nadzieję, i błądzi we mgle. Jedna idea może trwać całe wieki, nawet gdyby wszystkie moce się jej przeciwstawiły. […] W XIV wieku osnową losów tej ziemi była sprawa dziedziczenia tronu, która toczyła się między Rusią Włodzimierską a Rusią Kijowską. Kwestia ta zdumiewała wiele osób swoją, zdawałoby się, błahością i pozorną przypadkowością. Nie bez powodu znacznie później wielu wykrzykiwało, jak gdyby stanęli wobec zagadki: «Dlaczegóż to tak się stało, że właśnie państwo moskiewskie zostało cesarstwem, i któż to wiedział, że Moskwa zasłynie jako państwo?»”.

Ważne było także – mówi dalej ten sam autor – że większości wybitnych postaci tamtego miejsca i tamtej epoki, nastawionych pesymistycznie w sprawie „zbierania ziem ruskich”, nie udało się stłumić owej „logiki”, owej „myśli twórczej” i „przysłonić bezimiennego żywiołu ludowego”, spontanicznie i intuicyjnie kierującego się takim zamysłem i znajdującego zarazem swe ucieleśnienie i symbol w książętach Moskwy. Niech to będzie swoista preambuła do tego, co chcę powiedzieć, rozważając tak postawione pytanie. 

U nas podobne rzeczy się nie dokonały, podobna konsekwentna „logika” czy też scalająca, nośna „idea” – tak czytelna w działaniach Władysława Łokietka, Kazimierza Wielkiego oraz gnieźnieńskich arcybiskupów Jakuba Świnki i Borzysława – zachwiana została już w XV stuleciu, w dynastycznej polityce pierwszych Jagiellonów. A zaczęła się rozpadać, paradoksalnie, w „Złotym Wieku” Zygmuntów, ulegając ostatecznie pomysłowi rozległego, lecz coraz bardziej – niestety – dezintegrującego się i degenerującego się imperium, które „punkt ciężkości” lokowało na wschodzie, w konfrontacji z Moskwą i nieubłaganą, trwałą – mimo czasowych załamań – „logiką” jej ekspansji. W trybach tego zgubnego, jak się miało okazać, dążenia skruszyła się koncepcja mocnej i rozumnej wspólnoty opartej na świadomej, wykształconej szlachcie średniej i, potencjalnie, zamożniejszym mieszczaństwie. Obie te warstwy społeczne poniosły klęskę już w XVI stuleciu.

To przede wszystkim czasy wspaniałości i zarazem załamywania się „demokracji szlacheckiej”, które łączą się z połowicznym sukcesem, a w istocie przegraną reformatorskiego ruchu egzekucji praw i dóbr. O co chodzi? O to, że na polskiej scenie dziejowej pojawia się taka szlachta – na jej lidera wyrasta Jan Zamoyski – która jest w znacznej mierze gotowa jest zrzec się swoich przywilejów w imię reformy wspólnoty, wzmocnienia państwa i ograniczenia materialnej oraz politycznej potęgi Kościoła. Obaj Zygmuntowie się w tym gubią, zwłaszcza Zygmunt Stary, który – wbrew interesom państwa – stawia na magnaterię. A kiedy za Zygmunta Augusta tej średniej, myślącej szlachcie udaje się przeprowadzić kilka istotnych reform, poprzestaje ona na takim połowicznym sukcesie i odchodzi od myślenia o państwie na rzecz lokalności i prywatyzacji myślenia/ Bardzo charakterystyczna, wręcz symboliczna, jest tu postawa Jana Kochanowskiego, którą można nazwać ucieczką „pod lipę”. Opuszcza on miasto i dwór królewski i zaczyna żyć głównie w przestrzeni rodzinnej i sąsiedzkiej – właśnie w cieniu tej lipy, która jest pięknym, kojącym, przyjaznym drzewem. Znamienne, że ów motyw pojawia się mocno w Zborowskim nadwornego poety Kaczyńskich, Jarosława Marka Rymkiewicza, której tytułowy bohater – warchoł i zabójca – wynoszony jest pod niebiosa jako męczennik i wzorzec „prawdziwie wolnego Polaka”.

Tak czy siak, kraj nasz przeobraża się stopniowo w obszar straszliwego sobiepaństwa magnaterii, w domenę rozdzieraną jak „postaw sukna” przez interesy oligarchów. Oni więc – w większości wywodzący się rusko-litewskiego bojarstwa, choć spolonizowani – w stronę zgubnych konfliktów na wschodzie i południowym wschodzie, wojen z Moskwą i Turcją, strasznych w konsekwencjach napięć z kozactwem i prawosławiem. Oni doprowadzili do zagłady państwa i jego instytucji, stając się jednocześnie jedyną w istocie elitą I Rzeczpospolitej. Jedyną, bo „demokracja szlachecka” stała się fikcją, bo mieszczaństwo zostało zdegradowane, bo obie „akademie”, krakowska i wileńska, zajmowały się wszystkim innym niż nauką, bo król i centralne ośrodki władzy przestały odgrywać decydującą rolę…

Charakterystyczne przy tym, dodam, że polska wyobraźnia kulturowa i mitologia polska, ciągle jeszcze, ucieka się do tych właśnie wschodnich obszarów, że tam się często zakorzenia. Nie tylko za sprawą wywodzących się stamtąd dawniejszych twórców, jak Antoni Malczewski, Mickiewicz, Słowacki, Orzeszkowa, Sienkiewicz… Pisarstwo Iwaszkiewicza, Konwickiego, Miłosza, a dziś Księgi Jakubowe Tokarczuk, filmy Jerzego Hoffmana czy Wołyń Wojciecha Smarzowskiego – wszystko to „lgnie” jakby do tamtej sfery i nią się żywi, nawet wtedy, gdy czyni to w duchu jakichś rozrachunków albo też przy próbach uniwersalistycznej perspektywy. Tak, wszystko to są skutki tamtej historycznej ucieczki w prywatność i lokalność, w „białe ściany polskiego domu”, tego z Pana Tadeusza, wpisanego ściśle w pejzaż kultury wiejskiej, agrarnej.

Rzecz w tym, że dokonanie takiego wyboru – nawet symboliczne udanie się „pod lipę” – oznacza separację. To znacznie więcej niż powiedzenie „Moja chata z kraja”, bo tak wybrana izolacja zakłada już nie tylko powiedzenie „To mnie nie interesuje”, ale życie ułudą pewnej idylli, w której – o naiwności! – nic złego spotkać nas nie może.

Obraz jest rzeczywiście izolujący i sprawia on, że pod jego polskość zaczyna się rozmieniać na drobne, zwłaszcza w swoim podstawowym wymiarze egzystencjalnym. Że zamienia się absolutnie w małą codzienną krzątaninę, która jakby „wyżera” czy też „wampiryzuje” całą resztą – szersze spojrzenia na świat, partycypację w zbiorowym życiu i kulturze. Są wprawdzie dość spazmatyczne próby przywrócenia tego, co można by nazwać „ideą polską”, myślą wspólną etc. Pojawiają się one zwłaszcza w stanach krytycznych, w chwilach absolutnego zagrożenia, ale ten trend ujawnia się raczej w literaturze, refleksji o kulturze, historiozofii czy filozofii społecznej niż w życiu prawdziwym. 

Właśnie, wszelkie powroty – zarówno do złudnej idylli, jak i do realnego świata – dzieją się u nas wówczas (ale i w czasach późniejszych) na kartach książek. Bardzo mocno zakotwiczamy się w tej literaturze, ba, zdajemy się jej trzymać zębami, pazurami… A później okazuje się, że poza nią… nie mamy nic. 

Ona jest surogatem życia, to także jest bardzo charakterystyczne. To szczególna często wizja wspólnoty – wizja Polski jako nieskalanej wspólnoty mistycznej. Taka, powiem bluźnierczo, która potrzebuje pewnej mistyki krwi i ziemi. Ta wspólnota się zadzierzga i krzepnie w nieodparty, mityczny systemat najpierw emigracji, mistycznie, z dala od empiryczności, od doświadczeń kraju, a pod wrażeniem traum historycznych, popowstaniowych. Jest też, owszem, i romantyzm krajowy – ale on nie płodzi tak nośnych, potężnych mitów i symboli, jest jakoś ważny, ale jednak drugorzędny, ściszony. I on też na tę wspólnotę pracuje – z racji owego ściszenia właśnie, swoistej jakby pokory czy też wpisania, najlepszym chyba przykładem jest cykl Zygmunta Kaczkowskiego Ostatni z Nieczujów, do tego bytu lokalnego i prywatnego, do sentymentów właściwych prowincjonalnemu szlacheckiemu życiu i sarmackiemu stylowi. 

Nadal myśląc o ówczesnej wspólnocie – szczególnie o jej wymiarze intelektualnym – odnosimy się do tego, co powstawało na emigracji. To naznaczyło pokolenia, wytworzone wtedy mity są nie tylko nauczane w szkołach, ale wręcz stanowią zręby myślenia o wspólnocie, a dalej o ojczyźnie. Również dziś.

Tamta wspólnota to wspólnota wiary, ale także wspólnota iluzji, wspólnota oczywiście wyrażona w słowach, a nie w tej uporczywej twardej pracy, chciałoby się powiedzieć, pozytywistycznej, ale …

Ale u nas nawet bohater pozytywistyczny jest zakażony romantyzmem… Nie ma tu tak twardego, zimnego, czasem brutalnego pozytywizmy, jak na przykład u Zoli. 

Prawda, już sam Wokulski, który jest kreślony na figurę pozytywistyczną, ma w sobie rys poprzedniej epoki. Muszę się odwołać do własnego tekstu, który napisałem kiedyś dla „Tygodnika Powszechnego” –  eseju o Lalce jako widowisku pasyjnym. Rzecz polega na tym, że właściwie Wokulski jest kolejnym mesjaszem, który ma nas wybawić.

Tym samym Wokulski staje się kolejną figurą w polskim mesjańskim korowodzie, w katalogu postaci różnych, a przecież stapiających się w jedną I tą samą, jakże groźną, narrację. Po Konradzie, Gustawie, Kordianie przychodzą ich „synowie”, „wnukowie”…

Dopiero Wyspiański próbuje się z tym rozliczyć w Wyzwoleniu, a także w Weselu, ale to ostatnie – jak mówi Piotr Augustyniak – zostało zawłaszczone przez Polski Kościół Mentalny. No… ale to wypadek. Boryka się z tym później Stanisław Brzozowski, snując swój wielki projekt związany z filozofią pracy i rozprawy chociażby z „filozofią” Sienkiewiczowskiej Rodziny Połanieckich: „Czy zastanawialiście się, co i jak czują ginące narody? Czy sądzicie, że istotnie, jak w powieści Sienkiewicza, przychodzą znaki i widma ostrzegawcze? Przeciwnie. Jasność, pogoda, słodycz rozlewają się w duszach. Już nie trzeba myśleć, nie trzeba pracować. Na widnokręgu nie ma żadnych zagadnień: wszystko jest zrozumiałe, dostępne, przejrzyste”. No i także Piłsudski, który – choć zakorzeniony przecież w romantycznej i irredentystycznej tradycji – w zbiorze swoich studiów o powstaniu styczniowym nie mówi z patosem o heroizmie, o „srebrnych ptaszętach na krwawych polach”, o bolesnej i wzniosłej Grottgerowskiej wizji 1863 roku, o rytuałach cierpienia. To jest znakomita książka, która zajmuje się – krytycznie i pragmatycznie – logistyką, organizacją, niesprawnością i chaosem powstańczych działań, które, jak twierdzi wbrew powszechnej opinii, mogłyby się okazać zwycięskie, gdyby rządził nim elementarny i odpowiedzialny praktycyzm. Skąd podobne myślenie wziął Piłsudski? Właśnie od Brzozowskiego. A przecież Marszałek był duchowym dziedzicem i czcicielem tego powstania, o czym przypomina znakomity wiersz Józefa Czechowicza Piłsudski:

śnieżne konie śnieżyca po świętym marcinie

zamieć dom tratowała a dom mocny wytrwał

dawny czas w zegarach szafach skrzyniach

litwa litwa

[…]

jezioro sine wolno szło do brzegu

usypiając fale jak dzieci

w domu dzieci bez kołysek kołysał spod śniegów

jęczący nieustannie rok 63

Zatrzymajmy się jeszcze na moment powstania styczniowego. W lasach jest najwyżej 20-30 tysięcy ludzi – gimnazjalistów, studentów, drobnych urzędników dworskich, leśniczych…

Również chłopów, którzy poszli z panami… I tu kolejny mit buduje nam Orzeszkowa w Nad Niemnem. A na tym nie koniec.

Są też chłopi zdradzający, chłopi z Wiernej Rzeki albo też z Rozdzióbią nas kruki, wrony… – ci, którzy są po stronie Rosji albo tylko po swojej własnej stronie, po stronie swego dramatycznie nędznego, dramatycznie nieświadomego i bezwzględnego żywota. Nie oni jedni zresztą: dobrowolnie przecież w armii i urzędach rosyjskich, bez przymusu, było wówczas jakieś 300-400 tysięcy ludzi… Niedawno czytałem parę rzeczy o polskich generałach i oficerach w armii rosyjskiej, którzy przeszli do armii Polski Odrodzonej i nikt ich tam nie miał za zdrajców. To było naturalne, że tam byli – bo tam robiono karierę, pieniądze, bo przecież trzeba było żyć. Dokonywało się jednak rozdarcie, dramatycznie dokonywała się konieczność rozmaitych wyborów. Ot, święty Rafał Kalinowski z rosyjskiego oficera stał się przecież powstańcem. Ot, ojciec Biruty z Syzyfowych prac jest Polakiem w rosyjskim mundurze, ciemiężącym gorliwie własnych rodaków. Ot, warszawskie bogate mieszczuchy szydzą z Wokulskiego, że w 1863 roku dołączył do tych, którzy „nawarzyli piwa”, i trafił w końcu na Sybir. Jasne więc, że nie wszyscy mogli pójść walczyć, że trzeba było – jak to się u nas nagminnie gada – „jakoś żyć”. Chodzi jednak o to, żebyśmy żyli w prawdzie historycznej, a nie w obrębie fałszywej dialektyki „zadanej” nam przez Adama Mickiewicza w Dziadach: że niby to „Naród nasz jak lawa/ z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa/ Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi/ Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi”.

Doświadczamy zresztą dzisiaj mocno tej fikcji, gdy przychodzi do sprawy „żołnierzy wyklętych”: w państwowym, bezkrytycznym kulcie eksponowany jest tylko patetycznie ich heroizm, w atakach, zwłaszcza lewicowych, na ten kult – tylko zbrodniczość. A było i jedno, i drugie. Ale, by to zrozumieć, potrzebne jest spojrzenie „chłodnym okiem” – historyczna trzeźwość, nie ideologiczne zapamiętanie, nie mitologia.

Tej nam niestety brakuje. Wciąż na poważnie nie rozmawiamy o historii. Politycy się tego boją, a społeczeństwo karmi się mitem. A jednak były te „wielkie wybuchy”. Co się zatem dzieje się, co w nas jest takiego, że w kolejnych pokoleniach rozpala się co najwyżej słaby ogienek, który szybko gaśnie?

Bo nie ma żadnego wewnętrznego ognia! Bo ten ogień wewnętrzny został zasypany! Przejdźmy do rozsypki. Ten zatem ruch egzekucji praw i dóbr był ujawnił się – znowu to podkreślam – w warunkach społeczeństwa agrarnego, jakim była ówczesna Polska. I z natury swojej nie pozwolił na zbudowanie tego czegoś, co nazywamy klasą średnią. A jakieś jej zaczątki ukształtowane później, pod zaborami czy w międzywojniu – inteligencja oraz mieszczaństwo – zostały wyniszczone w rozmaitych okropnościach, zwłaszcza w II wojnie światowej. Dodajmy do tego fakt, że szkolnictwo elementarne w Polsce było bardzo powszechne do XVI wieku, ale w pewnym momencie się cofnęło, nastąpił straszliwy regres edukacji – ta szlachecka i mieszczańska stała się bardzo nędzna, tej plebejskiej i chłopskiej niemal nie było. Ponadto – pod presją katolickiej kontrreformy – klęska reformacji protestanckiej oraz zdławienie prawosławia ukształtowała z czasem, w warunkach w istocie duchowego monopolu, model wojowniczej i ksenofobicznej religijności sarmackiej, przejęty potem od szlachty przez warstwę chłopską. Bo warstwy niższe naśladują jednak w swej kulturze i obyczaju – i tak się stało z polską religijnością – warstwy wyższe, do których mają bezpośredni dostęp w swoim doświadczeniu codziennym. W tym wypadku chodziłoby zatem o szlachtę średnią i niższą. Jak zatem ukazał to Stefan Czarnowski w swoim studium o
religijności wiejskiego ludu polskiego”, barokowa, wojownicza i ksenofobiczna wiara i obrzędowość tych grup szlacheckich stała się w końcu, drogą naśladowania i przeniesienia religijnością chłopską, nacechowaną rytualizmem oraz „nacjonalizmem wyznaniowym”, czyli utożsamieniem polskości z katolicyzmem. I przeszła on następnie – właściwie nietknięta – wraz komunistyczną urbanizacją i industrializacją automatycznie do miast i wielkich środowisk przemysłowych. Jednak proces ten nie dotyczył już na ogół przejmowania wzorów Oświecenia czy jakiejś działalności publicznej.

A przy okazji: jest taki wspaniały, godny ze wszech miar polecenia, pamflet Karola Zbyszewskiego Niemcewicz od przodu i tyłu, który „suchej nitki” nie zostawia na naszych oświeceniowych reformatorach (skądinąd „suchej nitki” nie zostawia on na wszystkich ludziach epoki stanisławowskiej: zdrajach i patriotach, intelektualistach i „podgolonych łbach szlacheckich”, Żydach i Sarmatach, kobietach i mężczyznach, arystokracji i mieszczaństwie…).

Zgodzimy się tutaj, że jako naród czy wspólnota przez zabory (al nie tylko przez nie) nie odrobiliśmy lekcji Oświecenia, bo przecież u nas Oświecenia de facto nie było, nie w jego europejskiej postaci. Dostajemy to w wersji bardzo szczątkowej – gdzieś są Staszic, Kołłątaj, Czacki czy Linde. Historycznie nie dostajemy jednak szans na rozwój, na przepracowanie całej masy tematów, a zamiast tego podtrzymujemy iluzje i budujemy kolejne mity.

To połączyło się ze swoistym mentalnym zniewoleniem przez pewien systemat edukacyjny: dość topornego dydaktyzmu, kształtowania –  „oświecania” ex cathedra „młodych umysłów”. I do tej pory żyjemy w systemie edukacyjnym wypracowanym przez Komisję Edukacji Narodowej, umocnionym potem za komunizmu przez represyjny wzorzec makarenkowski (wiem, co mówię, bo w dzieciństwie czytałem rozmaite dziwaczne i niepotrzebne książki, także osławiony Poemat pedagogiczny Antona Makarenki). Wciąż więc mielimy ten sam schemat, a chociaż następują w nim jakieś tam korekty, jakieś jego niby-reformy, sposób nauczania, a w jakimś sensie i sam przekaz wiedzy jest nieodmiennie taki sam. Oświecenie przetrwało zatem jako pokłosie dość wulgarnego dydaktyzmu.

Istotniejsze jest może to, że nie przerobiliśmy lekcji rozumu, który przemienił Francję, postawił pod znakiem zapytania myślenie w Prusach, czy w specyficzny sposób dotknął Hiszpanię, bo nie dość, że Kościół jest tam mocny, to wymiar jego wpływu jest tam inny. Religijność jest inna. 

Hiszpania jest tu dosyć szczególna. Złoty Wiek hiszpański – wspaniałości jego literatury, mistyki i sztuki – jest bowiem jednocześnie wiekiem ukształtowania silnego absolutystycznego państwa w powiązaniu z wszechmocnym lokalnym Kościołem, w swojej represyjności – przykładem okrutna Inkwizycja miejscowa – bardzo niezależnym od Rzymu. Tak, Inkwizycja hiszpańska i portugalska jest to coś radykalnie innego w zestawieniu z inkwizycją rzymską – bo to kościelno-państwowa służba bezpieczeństwa i polityczno-religijna policja…. Wróćmy znowu do tego założycielskiego XVI wieku, gdy przed europejskimi krajami, zrzucającymi właśnie dominację dwóch struktur uniwersalnych, papiestwa i cesarstwa, rysowały się rozmaite wyjścia: można było pójść w stronę Kościoła narodowego, wspólnoty, jaka się pojawiła w państwach protestanckich, oraz demokracji partycypacyjnej, albo też zbudowania centralistycznej, absolutnej, katolickiej monarchii. Polska się zawahała – choć wydawała się za Zygmunta Augusta zmierzać w pierwszym kierunku. A potem, sprzeciwiając się wszelkim próbom naprawy i umocnienia państwa, oligarchia wciąż skutecznie straszyła szlachtę widmem absolutum dominium, „nieograniczonej władzy”. No i rzeczywiście pojawiła się ona – tyle, że nie w rękach królewskich, a w rękach magnackich „królewiąt”, sprawnie potrafiących wzniecać anarchię szlachecką i nią zarządzać. Nie wybraliśmy zatem żadnej skutecznej i mocnej drogi, wybraliśmy wbrew wszystkiemu – by przywołać tytuł środkowego tomu trylogii Pawła Jasienicy o Rzeczpospolitej Obojga Narodów – Calamitatis Regnum, „królestwo klęski”. No i agonię.

Na pewno byłyby skuteczne dla wspólnoty jako takiej, czyli dla ukształtowania się wspólnoty czy wyłonienia się właściwego społeczeństwa. 

Właśnie tak. Przypadek Hiszpanii pokazuje kraj, gdzie silne państwo jest wspomagane przez Kościół, natomiast u nas w tym okresie Kościół za sprawą jezuitów zorientował się dość szybko, za sprawą rokoszu Zebrzydowskiego, że bardziej niż na słabej władzy królewskiej może się oprzeć na żywiole magnackim i szlacheckim. Krótko mówiąc: na destrukcji wspólnoty i osłabieniu instytucji państwa. 

Związał się zatem z grupą wykluczającą klasy niższe, jednocześnie potwierdzając swoją wielowymiarową dominację?

W dodatku ujmując relację między klasami w kategoriach religijnych. Przecież pojęcie „chama” jest wyprowadzone ze Starego Testamentu, od imienia syna Noego. To jest bardzo charakterystyczne, że szlachta nie była w istocie antysemicka. Żyd, który przyjmował katolicyzm, dostępował zatem często nobilitacji, stawał się szlachcicem (a w przypadku osiemnastowiecznych frankistów, o czym przypominają także Księgi Jakubowe, był to wręcz proces masowy). Nawet więc Walerian Nekanda Trebka, jego donos Liber chamorum, nie notuje Żydów, którzy przeniknęli do stanu szlacheckiego, notuje natomiast miejskich plebejuszy i chłopów, którzy w sposób nieuprawiony do tego stanu przeniknęli) Zresztą to był dość silny proces, dotyczący sporej liczby ludzi.

Wracając: chodziło więc o zarówno realne, jak i o symboliczne oddzielenie się, obecne mocno także w języku. I gdzież tu wspólnota? Pojawiała się tylko radykalna dwudzielność, a jednocześnie skazanie chłopa na niewysłowione nigdy cierpienie albo też na cierpienie wysławiające się w aktach strasznej, spontanicznej przemocy. Wystarczy wspomnieć antyszlachecką i antypańszczyźnianą rzeź galicyjską 1846 roku, wymierzoną przeciw „polakom”, czyli szykującej się do powstania szlachcie. A dzieje się to pod hasłem, że Najjaśniejszy Pan, czyli cesarz austriacki, jakoby zawiesił na trzy dni dziesięć przykazań. wszystko w chwili, gdy najjaśniejszy pan, w chacie Jakuba Szeli, zawiesił na trzy dni przykazania. A w powstaniu styczniowym trzeba było stworzyć oddział „żandarmów wieszających”, którzy pacyfikowali chłopskich delatorów, współpracujących z Moskalami przy pacyfikacji. A wreszcie trzeba powiedzieć i o tym, o czym piszą profesorowie Barbara Engelking i Jan Grabowski, czyli o ściganiu i mordowanie Żydów, głównie na wsi, w tak zwanej drugiej fali pogromowej.

Do tego jeszcze wrócimy, ale na razie chcę zatrzymać się nad opowieścią o iluzji. Przez nią dojdziemy do tematu Żydów. Bo to jest tak, że żyjemy w iluzji pewnej wspólnoty, gdzie ta wspólnota jest wyobrażona jako dobra. Niejako w jej w ramach wymyślamy sobie czy też projektujemy figury – figurę wroga i figurę przyjaciela. Ci nasi wrogowie i przyjaciele są tak naprawdę iluzoryczni. Tu dochodzimy do Żyda. Gdy zapytamy „Co w Polaku jest najbardziej autentyczne” albo, gdy Polak odkrywa swoją autentyczność – swego czasu rozmyślał nad tym Charles Taylor – to kolejne pytanie i odpowiedzi pokazują, że w polskiej duszy najbardziej autentyczny okazało się wykluczenie obcego, w tym antysemityzm. 

To miało różne źródła, na przykład w rabacji galicyjskiej, o którym mówiłem, zginął tylko jeden Żyd i tylko dlatego, że był urzędnikiem dworskim. Karczma, w której Żyd sprzedawał wódkę, była ośrodkiem, gdzie chłopi zmawiali się przeciwko dworom. „Winna” narośnięciu antysemityzmu chłopskiego w Galicji staje się dopiero – jak trafnie zauważa Michał Montowski – ustawa Najjaśniejszego Pana z 1874 roku, która pozwalała Żydom kupować ziemię. Czyli, krótko mówiąc, w chłopskiej mentalności Żyd staje się konkurentem. Tu jest pierwsze źródło problemu. Do tego dochodzi oczywiście ksenofobiczność szlachecka przejęta przez chłopów. W końcu – co już mówiliśmy – przykład idzie z góry. Na dodatek figura Żyda jako obcego i winnego zostaje jeszcze podkreślona religijnie – modły za Żydów, „morderców Chrystusa”, musiały wszak zrobić swoje.

Wraca słynna, poddana korekcie już przez Jana XXIII, modlitwa z liturgii Wielkiego Piątku, zaczynająca się od słów: „Oremus et pro perfidis Judaeis”…

Właśnie. I jeszcze figura Judasza z tym wszystkim. To jest ten podkład religijny. A jednocześnie jest też nieustannie manifestująca się obcość, wynikająca z faktu, że ten kraj – z własnej zresztą głupoty – został wydany w ręce obcych, że nawiedzały go różne potworne armie, że panoszyli się i dręczyli obcy mówiący w obcym języku, nierzadko też obcy w wierze. I to budziło lęk, za którym przyszła niechęć, a w końcu i nienawiść.

To nas z kolei przenosi do czasów bardziej już współczesnych, bo… niestety tak wiele się w tym względzie nie zmieniło. Tischner – za Antonim Kępińskim zresztą – diagnozował tych zalęknionych, jako ludzi z kryjówek. Mija 30 lat naszej wolności, tymczasem ludzie, którzy mieliby stanowić wspólnotę, są przesiąknięci duchem podejrzliwości. Wracam do zaufania, od którego zaczynaliśmy. Bo przecież nie potrafimy ufać sobie nawzajem. Jesteśmy tak podejrzliwi, że wyparowuje z nas – jako ze społeczności – masa dobrych odruchów, ze zwykłą, ludzką życzliwością na czele.

Właśnie z powodu z tej dyspersji – tego rozproszenia, okopania się we wspólnotach domowych i sąsiedzkich – zadzierzgiwanie się wspólnoty polskiej, bo nie mówiliśmy, dokonuje się okazjonalnie, od przypadku do przypadku, głównie w przestrzeni żałoby.

Myślę, że to w następnym kroku. Póki co mówimy „wspólnoty domowe”, a tymczasem Polacy cierpią na oikofobię, jednocześnie nie umiejąc odnaleźć swojego miejsca.

To jest doskwierające, gdzieś tam boli, zwłaszcza młodszych. To jest tak, że wyzwalanie się z oków społecznych, czyli kolejne rewolucje moralne, mentalne, kulturowe, kierują się przeciwko temu, co jest najbardziej rzeczywistym pancerzem. I tak właśnie młodzież społeczeństw zachodnich zbuntowała się w okolicach 68’ roku. Był to bunt przeciwko systemowi edukacji, przeciw autorytetom i arbitralności kultury „starych” – i tak dalej, ze wszystkimi uzasadnieniami kulturowymi, filozoficznymi czy psychoanalitycznymi. Natomiast u nas młody człowiek buduje się najpierw przeciwko tej wspólnocie, którą – jak mu się zdaje – najlepiej zna, czyli rodzinie. Jednocześnie i paradoksalnie ją jednak uświęcając, bo został do jej reguł przyuczony jak pies Pawłowa – we wszystkich polskich badaniach, we wszystkich epokach, za komunizmu i obecnie, ona się pojawia na czele hierarchii – jako najważniejsza z wartości. 

Nawet jeśli ta rodzina naprawdę okazuje się nie istnieć i stanowi iluzję, rzeczywistość wyobrażoną, ersatz, kalkę, jaką wtłoczono nam w głowę. Kolejną. Łapiemy się jej pojęcia niczym tonący brzytwy, powtarzamy: „Mamy rodzinę”. Ale czy rzeczywiście ją mamy? Czy wciąż w tym samym kształcie?

A dzieje się to jeszcze w sprzeczności z wielkim procesem kulturowym – przemiany, także w wymiarze praktycznym i codziennym, wzorców rodziny, prawda? Przecież 30% dzieci w Polsce rodzi się ze związków pozamałżeńskich. A na wielu obszarach kraju, jak gdzieś czytałem, więcej małżeństw się rozpada, niż zawiązuje. Chodzi też o to, że coraz częstsze stają się rodziny niepełne i patchworkowe. I o to, że zmienia się obraz myślenia o pokoleniowości czy obowiązkach rodzinnych. I o to w końcu, że masowa migracja, niekoniecznie tylko „za chlebem”, często też za swobodą obyczajową, destruuje rodziny. 

Rozpada się więc ten horyzont i przymus tradycji, w której wszystko nam „mówi”, że „rodzina jest najważniejsza” – bo słyszymy o tym w Kościele, bo tak nas nauczyli rodzice czy dziadkowie, bo takie mamy schematy czy atawizmy. I trzymamy się tego uparcie, nawet jak już go w istocie nie ma, tego starego fantomu. Trochę jak ten facet ze Szkarłatnej litery, którego nawiedzały duchy dawno zjedzonych potraw… Tyle, że nas nawiedzają fantomy dawno przeżytych rzeczywistości. Dla tych nich też poświęcamy nierzadko życie realne. 

A to błąd. Często poświęcamy siebie, szczęście i zakłamujemy rzeczywistość dookoła siebie, ale jak ją zakłamujemy na poziomie oikos, tego pierwszego kręgu, jeśli pójdziemy za Arystotelesem, żeby tego nie zakłamać dalej. Jak się psuje na podstawowym poziomie, to się będzie psuć dalej. 

Najpierw jest oikos, a później jest polis, prawda?

Skoro dochodzimy do polis, to również do polityków. 

No, oni są tacy, jak my wszyscy – krew z krwi, kość z kości naszej.

Są spośród nas, a jednocześnie są „nami” w tej ostrzejszej, bardziej medialnej wersji. Z jednej – mój ulubiony Cyceron – tym, co nas ma przymusić do uczestnictwa w życiu publicznym jest to, by nie być rządzonym przez ludzi podłych, ale z drugiej polityka nie powinna być zajęciem dla dyletantów. A jak my patrzymy znowu, patrzymy do tej iluzji, to jest nasza polityka nie jest domeną polityków, a politykierów. 

Tych, którzy powołali siebie do tej roli. Ja wolałbym niekiedy w rozżaleniu – nie do końca to oczywiście prawda – aby nami rządził nami ktoś podły, a rozumny, nie zaś szlachetny głupiec. W Polsce jest natomiast tak, że polityczność zależy na przykład od charakteru – żeby ten charakter był „cacy”. Polityka polska jest więc mocno spersonalizowana, skoncentrowana na osobach, na ich przymiotach i wadach – nie myśli się tu w kategoriach wspólnoty, skuteczności, racjonalności, interesu, prawda? Przecież często wybory w Polsce, dokonane przez wielkie grupy społeczne, dzieją się w poprzek rozmaitych ich interesów.

Ale obywatele tego nie zauważają.

Bo są wiedzeni przez fantom. Są wiedzeni przez, powiedziałbym to, że nigdy nie było tego czegoś, co można nazwać trwałymi strukturami instytucjonalnymi polskiej polityki. 

Można powiedzieć, że w jakimś sensie brakuje nam stałej polityki, pewnej ciągłości, a patrząc na postępujący demontaż sfery publicznej czy nawet samego ustroju państwa – bo ku temu wiodą nas „reformy” chociażby sądownictwa – trudno z optymizmem patrzeć w przyszłość.

Dla przykładu: we Włoszech mieliśmy trzy wielkie partie rządzące tam długo, w lepszej albo gorszej koabitacji, przez kilkadziesiąt lat: chrześcijańsko-demokratyczną, komunistyczną i socjalistyczną. I za każdą z nich stał instytut o statusie instytutu narodowego. Można różne rzeczy mówić o polityce włoskiej, o jej meandrach, kryzysach, dramatach, o kafkowskiej biurokratyzacji, o nieprawościach i skorumpowaniu jej elit… W sumie jednak, także za sprawą podobnego intelektualnego zaplecza, wyprowadziła ona Italię ze statusu kraju ubogiego, przegranego, kraju z długim doświadczeniem faszyzmu i drastycznym rozdarciem kulturowym, ekonomicznym, społecznym miedzy Północą a Południem do statusu jednej z najważniejszych gospodarek światowych i istotnego podmiotu „gier” politycznych. Podobnie też za niemiecką CDU stoi Fundacja Adenauera, mają swoje „instytuty” amerykańscy republikanie czy demokraci… i tak dalej. A intelektualiści powiązani z tymi partiami pracowali i pracują nad programem, wizją, spójnością, ideami nośnymi – nie tylko nad PR. To dawało i daje ciągłość i stabilność polityki.

W Polsce też mieliśmy próbę stworzenia tego typu instytucji, a nawet – ostatecznie odrzucony – projekt ustawy, który pozwalałaby na ich finansowanie dzięki przeniesieniu środków z tak zwanego funduszu eksperckiego partii. 10 lat temu, gdy się poznaliśmy, sama byłam częścią tego projektu. 

Wiem, to był Instytut Obywatelski. On się nie udał, bo… No właśnie, „obywatelskim” fajnie jest być w przemówieniu, ale żeby pracować intelektualnie, trzeba dokonać gigantycznej pracy krytycznej, umysłowej. I, znów wracamy do Oświecenia, do dziedzictwa rozumu. Immanuel Kant w Co to jest Oświecenie, krytykując je, mówi przecież zarazem, że dzięki temu, że Oświecenie było, człowiek Zachodu przestał być dziecinny i stanął na własnych nogach, wszedł w etap dorosłości. Z tego punktu widzenia – i z braku przyswojonej oświeceniowej tradycji – Polska jest infantylna. Przecież sami nawet mówimy, że ci nasi politycy uprawiają gry podwórkowe, że bawią się w piaskownicy. 

Ewentualnie grają w podchody. To nadal język z naszego dzieciństwa. 

Ale jednocześnie jest to język doskonale rozumny, bo wynajduje adekwatne metafory, pokazuje, jakimi rzeczy naprawdę są.

Mam wrażenie, że nasz język – bo nam się wydaje, że mówimy metaforami – pokazuje, że król jest nagi. Ale tylko dziecko może powiedzieć, że król jest nagi. 

Tak, w związku z tym jasne, że pojawiają się tu i ówdzie, od czasu do czasu, heroiczne wysiłki w budowaniu różnych środowisk ideowych, które mogłyby wspierać, wykraczając poza doraźne „gry i zabawy”. Ale są one odrzucane przez polityków. Obecna klęska demokracji w Polsce jest zawiniona przez liberałów i lewicę, którzy w pewnym momencie najzwyczajniej oddali pole – z jednej strony ulegając Kościołowi, z drugiej strony nie budując nic przeciw populizmowi, nie tworząc żadnej paidei. No i konsekwencją oddania tego pola stał się teraz szkodliwy mariaż tych dwóch sił. Nawet jeśli postulaty tak zwanej prawicy – bo to nie jest żadna – prawica są w istocie postulatami czysto socjalnymi czy wręcz socjalistycznymi, Kościołowi przecież to nie przeszkadza! Ba, nie przeszkadza mu to nawet, że działania rządzących nami teraz populistów są rewolucyjne w swojej gwałtowności, w bezczelności. Że wywracają one i nicują nie tylko ład prawny i społeczny, ale też poprzez kłamstwo i sianie nienawiści urągają ładowi moralnemu, temu zapisanemu w dekalogu.  Że w warstwie ideologicznej jest to narodowy i ksenofobiczny katolicyzm, daleki od chrześcijańskiego uniwersalizmu oraz nauczania Kościoła powszechnego.

Na czym jednak miałaby polegać wspomniana paideia? Na przykład na uzmysłowieniu sobie, że my jako społeczeństwo w całej masie i każdy z osobna, jesteśmy bezradni wobec świata, który się oto staje. Taką paideię narodową mogłyby więc stanowić projekty budowania takiej edukacji i kultury, która musiałaby by się zająć kształtowaniem języka, którym można by było nazywać rzeczy po imieniu. 

A jakie mamy teraz – w przedziwnym pomieszaniu – dwa języki do dyspozycji? Gdy o nich myślę, zawsze przywołuję sprawę Katarzyny Waśniewskiej. Dlaczego? Bo przy tamtej zbrodni ujawniła się w całej okazałości ta dwujęzyczność, że pewnego rodzaju zasłona się rozdarła przez moment i coś nam ukazała istotnego. Katarzyna Waśniewska ukazuje mi się zatem jako medium utajonych polskich nastrojów i pisanych im obiegowych, powszechnych języków. Najpierw więc, najzupełniej intuicyjnie, Waśniewska posłużyła się kalekim językiem kościelnym, katechizmowym, dewocyjnymi obrazami Mater Dolorosa, Matki Boleściowej, która utraciła Dzieciątko. Ale jak sprawa zaczęła się odwracać, wtedy „weszła” w język tandetnej popkultury. Był więc taniec na rurze, półnagie jazdy konno, opowieści o przeżyciach erotycznych, ucieczki z kochankami itp.

Co najgorsze, społeczeństwo kupiło oba te języki, zarówno ołtarzowy, jak i tabloidowy. Ba, trzyma się ich nadal.

Więcej: to wywołało swoistą fascynację – najpierw falę współczucia, poczucia grozy, a później fascynacji. To pierwsze przemówiło do kobiet, drugie do mężczyzn. Ona „wiedziała” po prostu odruchowo, drogą zwykłej absorbcji skrytych treści polskiego życia i bez żadnego studiowania technik manipulacji,  czym zagrać, miała pewne zdolności aktorskie, odgrywała na przykład na swym osiedlu, choć nie miała matury, rolę studentki, która idzie na egzamin. I tu wracamy do iluzji i do życia, które jest snem, do dziecięcych kłamstw. Gdzieś przecież w jakimś wywiadzie matka Waśniewskiej powiedziała bodajże, że córka kłamie jak dziecko, iż napadł ją smok. 

Czy my przypadkiem tego języka nie powielamy? Pod koniec ubiegłego roku mieliśmy przypadek chłopca, który schował hostię do kieszeni, bo bolał go ząb. W mediach, w sferze bądź co bądź publicznej, niemal z automatu odpaliły się dwa języki,. Z jednej strony panie krzyczące, że świętokradztwo. Najpierw „Po co szedł do komunii jak go ząb bolał”, a z drugiej strony ludzi mówiących „Nie można tego dziecka podejrzewać od razu”. Poza tym nie można zachowywać się w taki sposób.

Ale to wina mariażu, o którym wspominałem. Oddano nazbyt szerokie pole Kościołowi i w związku z tym, krótko mówiąc, zawładnął on mentalnością. No więc kiedy trzeba opisać sytuację, z religijnego punktu widzenia będącej profanacji, sięga się zaraz po potępienia i nie znajduje żadnych usprawiedliwień, sięga się po represje, także z pomocą państwa – bo wezwano przecież policję. To prowadzi oczywiście – przy jednoczesnej słabości głosów przeciwnych, trzeźwych – do fanatyzmu,

Skoro wypłynął wątek fanatyzmu, muszę zapytać czy przez to wszystko, co się u nas dzieje: mariaż władzy z Kościołem, wysyp dbających wyłącznie o własne interesy politykierów, brutalizację, a jednocześnie dramatyczne spłycenie języka, czy w końcu zalewającą nas mowę nienawiści – nie dochodzimy do momentu, gdy grożą nam trzy plagi, o których pisał Ryszard Kapuściński? Idzie to tak: „Światu grożą trzy plagi, trzy zarazy: plaga nacjonalizmu, plaga rasizmu i religijnego fundamentalizmu”. I to nam w sumie pasuje, bo Kapuściński pisze również, że mają one wspólny mianownik czyli „totalną, agresywną irracjonalność”. W jakimś sensie wracamy do początku, do logiki rozwoju, której u nas nie ma…

W związku z tym brakiem tak łatwo podąża się tu za fantomami. 

Ale te fantomy są straszne, coraz bardziej przerażają!

Są straszne, ale są też w jakimś sensie łatwe. Co więcej – nieładnie mówiąc – wciąż nie zostały one „przepracowane”. Nie zostały postawione w ogniu oświeconej krytyki. Ona niekoniecznie musi być skuteczna, ale jest nieskuteczna przede wszystkim tam, gdzie jest niewykształcona, roszczeniowa klasa niższa. Chodzi o to, że znajduje ona silny opór w klasie średniej. Oczywiście, może się zdarzyć taki „wypadek przy pracy” jak w Anglii, ale jednak i tam z populistyczną ideą Brexitu nie poszło zbyt łatwo, bowiem próbowała nie dopuścić do niego dobrze zmobilizowana klasa średnia. Jednak, w odróżnieniu od Anglii, my nie mamy silnej klasy średniej. Była pewna szansa pewna na jej wytworzenie, którą przegapił Leszek Balcerowicz i pierwsze demokratyczne ekipy, nie zaczynając od uwłaszczenia części inteligencji. W związku z czym nastąpiło uwłaszczenie jedynie części dawnych partyjnych działaczy i nowych „rwaczy” o nierzadko podejrzanej konduicie – bo trzeba było dokonać przecież jakieś akumulacji kapitału pierwotnego. Nastąpił więc dziki kapitalizm aferalny, który miał i ma nadal swoje niedobre, destrukcyjne konsekwencje.

Pojawiła się grupa, której interesy nie zostały zaspokojone, która w jakimś sensie nie zrozumiała reform, albo inaczej, została pominięta. To ta grupa okazałą się później adresatem wszelkim maści populizmów. Grupa, dla której najistotniejsza stała się przynależność, a także programy polityczne odzwierciedlające resentyment z jednej, a niezaspokojenie potrzeb z drugiej strony. Czy stał/stoi za nią jakiś głęboki namysł? Nie. Kapuściński powiada, że wystarczy „złożyć deklarację, przytaknąć, podpisać akces”, nie ważne tak naprawdę, bo nie masz znaczenia jako jednostka, „nie ma ludzi, jest sprawa”. I ta sprawa – w różnych odmianach – jest u nas dominującą. 

Dlatego taką figurą koronną jest Stanisław Piotrowicz. Jego dziejowość nie ma znaczenia, jego moralność nie ma znaczenia od momentu, w którym stał się „nasz” poprzez samą tylko deklarację „naszości”. A dalej: jest oto nasza historia funeralna. To ona potrafi zbudować jakieś więzi. I buduje efemeryczną wspólnotę, która jednak rozbryzguje się, rozpada się, kiedy tylko przestaje trwać żałoba. W związku z tym trzeba było ideologicznie i rytualnie utrwalić miesięcznice w „religię smoleńska”, która by podtrzymywała, emocjonalnie ją nasycając, pewnej wspólnoty politycznej. Ta funeralność, ta żałoba były istotne, stając się lepiszczem narracji, na pewnym, znów przejściowym, etapie marszu po władzę – dziś oczywiście już zbędnym.

Ale weźmy pod uwagę, że wcześniej nic tak mocno nie wbiło klina w słabiutką już wcześniej wspólnotę… 

Dlatego tak ważny jest wiersz Do Jarosława Kaczyńskiego autorstwa Jarosława Rymkiewicza. Z jednej strony pokazuje on Polskę wspólnoty prawej i Polskę wspólnoty nieprawej, buduje rozdzielność tych wskazanych jako nie-nasi, wytrąceni ze świętego, czystego porządku „naszości”. Tych, których należy wygnać, ukarać, potępić, stygmatyzować i tak dalej. I tak się dzieje, prawda? Jest i druga figura, bardzo użyteczna, chodzi o Krystynę Pawłowicz. W tym szaleństwie była metoda – chodziło o najbardziej brutalne narzędzie stygmatyzacji przeciwników politycznych. I wyniesienie teraz do Trybunału Pawłowicz i Piotrowicza to nie jest tylko prowokacja: ma ono wymiar quasi-religijny. I wobec tych pokonanych, naznaczonych, ale jest wyborem figur nieprzypadkowych. I zarazem, za sprawą wybrania do Trybunału Konstytucyjnego – czyli w sferę nietykalności, w sferę tabu.

A z drugiej strony mamy sferę stygmatyzowania tych, którzy tych, co akcesu nie zgłaszali. 

No tak, to jasne. Oni są, wracając jeszcze na krótko, jak bliźnięta. Są w parze. Piotrowicz – Pawłowicz, Piotr i Paweł. Taka przewrotna religia, taki przewrotny los.

Nie ma przypadków.

Nie ma. Trochę jakby na wschodnią modłę… Mówiliśmy o rozpadzie wspólnoty, w związku z tym jest jakaś potrzeba wspólnoty, potrzeba auto-transcendencji. A że to jest porządek chory, fałszywy, zły, staje się nieważne. Ważne, że jest „pod ręką”, że nic nie zostało nam innego zaproponowane. A wcześniej został zaproponowany liberalizm, w którym każdy przebija się na własną rękę. Liberalizm ten jest w jakimś wymiarze okaleczony, jednak łączy się to z przejściem przez oświeconą krytykę, zyskaniem samoświadomości, prawda? I uzyskanie też specjalizacji, wydoskonalenie się w jakieś konkretnej pracy. W Polsce jesteśmy natomiast dumni z tych, co potrafią wykonywać wiele rzeczy, ze „złotych rączek”. Natomiast Immanuel Kant mówi, że kraj w których nie ma specjalizacji, dotyczy to także polityki, to jest kraj barbarzyński. 

Nasz liberalizm faktycznie jest kaleki. Pytanie tylko, czy całkowicie się nie udał, czy nie został zaproponowany w znośnej, rozumnej, przyswajalnej formie czy najzwyczajniej się nie przyjął. Co się stało?

Akcesem do liberalizmu dokonał się niestety w Polsce w tym momencie, w którym mesjanizm liberalny – bo jest i taki – zaczął ukazywać swoje niepowabne oblicze: z jednej strony ujawniając różne sytuacje skandaliczne, związane z kryzysem wywołanym przez pazernych bankierów, a z drugiej strony pokazując, że na dobro tych liberalnych zachodnich społeczeństw pracują za nędzne grosze i nieludzkich warunkach dzieci i kobiety w Wietnamie, Chinach, Kambodży… Jednocześnie liberalizm zostawił poza sobą również w tych, co – jak słusznie zauważył Jan Paweł II w encyklikach społecznych – żyją na obrzeżach świata. Dziś trzeci, a nawet czwarty świat kryje się zatem, jak pisał papież, w czynach pierwszego świata. U nas objawem tego rodzaju zapomnienia jest przypadek Radia Maryja… 

Pomyślałam, że liberalizm w jakimś sensie zapomniał o tym, iż jego twarzą miała być wolność, że granicami mojej wolności są granice wolności drugiego człowieka. Możemy spotkać zarzut wykluczenia przez liberalizm całych mas ludzi. Stąd pytanie: Kim jest ten wolny człowiek? 

On został trochę wymyślony w wielkomiejskich salonach i zajął miejsce zwykłego człowieka. Niepokoił się tym bardzo Jacek Kuroń, który w chwili upadku komunizmu powiedział: „Komunizm to był zły dom, ale człowiek nauczył się w nim mieszkać, przywykł do tego, opanował jego reguły”. I teraz wydarcie mu tego domu, powiedzenie mu od razu i bez osłonek: „Radź sobie jakoś” to był kolejny krok w złym kierunku.

De facto budujemy sobie, krok po kroku, kolejny dom zły. To jest to zagrożenie, o którym pisze w O tyranii Timothy Snyder. Powiedzmy to wprost: „jeżeli nie nauczymy się walczyć o wolność, to wszyscy zginiemy w tyranii”.

Przeczytałem kiedyś tę małą książeczkę, jadąc z mojej Warmii do domu. To proste. To taki przyzwoity liberalny odpowiednik leninowskiego Co robić?. 

Trochę tak. Liberałowie bardzo potrzebują takich swoich „Co robić”. Ale to co On mówi o tym małym fragmenciku, patrząc na nas i zły dom, który nam „się” teraz buduje. 

Ale to zaczęło się od zaniechań, które wpuściliśmy. Tu trzeba zacytować Karola Maksa, który mówi, że „ani narodowi ani kobiecie nie wybacza się tej chwili słabości, w której lada awanturnik może je uwieść”. U nas wspólnota dała przyzwolenie na tego typu rządy. Na początku było ono silniejsze, a później bardziej spazmatyczne/ Ale jakoś było. I tak przez wiele lat. I to nie zostało odpowiednio wykorzystane dla dobra tych, co dali przyzwolenie. W efekcie oni się zbuntowali.

Jednocześnie w tym buncie dali się uwieść.

Tak, zwłaszcza, że mieli na zapleczu tęsknotę za starym domem. Ten nowy dom budowany przecież i z tych materiałów, jakie zostały wyniesione z poprzedniej rzeczywistości.

Tak, nieważne, że niektóre są belki przegniłe, cegły uszkodzone, oknami wypaczone aż wieje chłód, ale jest znane, jest nasze. 

Dokładnie – w złym stanie, ale nasze i znane. Cały projekt społeczny Kuronia, jego działanie jako społecznika brało się z tej świadomości, że trzeba inaczej, bardziej otwarcie, że nie można lekceważyć ludzi oswojonych ze starym domem. Ale to był jedynie „kwiatek do kożucha”. 

Najgorsze, co zrobiliśmy, to jako wspólnota się nie zbudowaliśmy, a później pozwoliliśmy się uwieść.

A elity tej wspólnoty za to odpowiedzialne. One nadal wciąż marzą, aby wróciły słodkie lata, które były przed dojściem do władzy „dobrej zmiany”…

Ale to se ne vrati…

Tak, to se ne vrati…

Wszystko, co kocham – ankiety Liberté! :)

Leszek Jażdżewski

Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Myśleć na własny rachunek. To wychodzi sporo drożej niż intelektualne all-inclusive. W pakiecie są promocje, pozornie duży wybór, ale i tak kończysz w tych samych kiepskich dekoracjach w równie kiepskim co zwykle towarzystwie.  Liberałom obce są zachowania stadne. W erze social media ciągłe oburzanie się jest w modzie. Liberał nie wyje i nie wygraża, nie pcha się – to kwestia tyleż smaku co zasad. Tłum z zasady racji mieć nie może, bo, jak pisał nieoceniony Terry Pratchett, „Iloraz inteligencji tłumu jest równy IQ najgłupszego jego przedstawiciela podzielonemu przez liczbę uczestników”. 

Co liberał może wnieść do wspólnoty?

Zdrowy sceptycyzm i delikatny dystans. Chłodną głowę, bez której wspólnota zdana jest na emocjonalne rozedrganie. Szacunek – jeśli szanujesz sam siebie, nie możesz nie szanować innych. Odwrócenie tej reguły najprościej tłumaczy zwolenników ideologii, którzy wolne jednostki ustawialiby w równe szeregi. Wspólnota dla liberała jest czymś ambiwalentnym. Wolałby móc ją sobie wybrać, a to wspólnota wybrała, czy raczej ukształtowała jego. Miał dużo szczęścia, jeśli mógł w toku inkulturacji odkryć i przyswoić ideę wolności. To, że zakiełkowała ona i wzrosła w społeczeństwach niewolnych jest, dla racjonalnego liberała, nieustającym, jeśli nie jedynym, źródłem optymizmu. Liberał zrobi wszystko, żeby powstrzymać rękę sąsiada podkładającą ogień pod stodołę. Ręka nie zadrży mu, gdy przyjdzie mu bronić przed przemocą lub hańbą własnej wspólnoty. Wspólnoty ludzi wolnych. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Autonomii myślenia i działania. Nie mam najmniejszej potrzeby rządzić innymi, ale staję na barykadzie, kiedy czuję, że ktoś próbuje rządzić mną. Ktoś, komu tego prawa nie przyznałem sam, kto narusza powszechnie przyjęte zasady ograniczonej władzy, rości sobie prawo do narzucania mnie i pozostałym swoich obmierzłych zasad, czy raczej ich braku. Za bardzo jestem Polakiem i romantykiem, żeby godzić się z czyimkolwiek dyktatem: czy to bolszewików przebranych za żołnierzy wyklętych, czy ciotek rewolucji w modnych kawiarniach. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność myśli. Ten orwellowski potworek zmaterializował się dziś w świecie, w którym niemal nic nie ginie. W którym jeden czuje się strażnikiem moralności drugiego, w obozie bez drutów kolczastych, bo wszyscy pilnują wszystkich. Foucault by tego nie wymyślił. Skoro każdy czuje, że ma prawo do swojego oburzenia i do bycia urażonym, do tego by pilnować „przekazu”, niczym w jakiejś podrzędnej politycznej partyjce, wówczas wszelka komunikacja skazana jest na postępującą degradację, zamienia się w rytuał wspólnego rzucania kamieniami w klatkę przeciwnika. 

Social media cofają nas do ery przednowoczesnej, w której światem rządziły tajemnicze bóstwa, od których wyroków nie było odwołania, których nie można było poznać rozumem, a jedynie składać hołdy, z nadzieją na przebłaganie. Historia zatoczyła koło i znajdujemy się w wiekach ciemnych – wirtualnych, które w narastającym tempie przejmują tak zwany real. Liberałowi pozostaje walczyć i mieć nadzieję. Na Oświecenie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Liberałowie są ciekawi, bo pasje, tak jak osobowości i przemyślenia, mają indywidualne. Są jak koty, z jednego gatunku, ale nie tworzący jednorodnego stada. Nie wchodząc zanadto w prywatność (ważną dla każdego liberała nie-ekshibicjonisty), cenię sobie intelektualne fascynacje i przyjaźnie. Długie rozmowy, odkrywanie nowej, podobnej, a jakże innej, osoby w jej pasjach i przemyśleniach niezmiennie dostarcza dreszczu emocji, z którym niczego nie da się porównać. 

Wiele z tych znajomości zawieranych jest w podróżach, bez wykupionych biletów, bez znajomości celu ani drogi, która nieraz wiedzie przez zaświaty i krainy wyobrażone. Tak wygląda odkrywanie nowej wspaniałej książki, czy powrót do przerwanej rozmowy z zakurzonym przyjacielem sprzed lat. Peregrynacje przez cudzą wyobraźnię bywają równie, jeśli nie bardziej, fascynujące, niż banalne rozmowy, na które skazuje nas rutyna codzienności. 

„Podróżować, podróżować, jest bosko”*  

*Maanam, Boskie Buenos 

Piotr Beniuszys

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Liberalizm w użyciu praktycznym jest dwustronną transakcją wiązaną. Liberał to człowiek, który zobowiązuje się nie dyktować innym ludziom, jak mają żyć. Ale też szerzej: nie naciskać, nie ewangelizować, nie potępiać, nie poniżać, nie wartościować. Jeśli nie potrafi tego uniknąć – a tak bywa, bo jesteśmy zwykłymi ludźmi – to najlepiej się życiem innych nie interesować. Dodatkowo – bo liberalizm, jak mówił Ortega y Gasset, jest najszlachetniejszym wołaniem, jakie kiedykolwiek rozległo się na tym padole, a więc nie może popaść w minimalizm negatywizmu – jest tutaj powinność, aby wolny wybór drugiego bronić przed trzecim. Zwłaszcza jeśli ten trzeci jest od drugiego silniejszy, a tym bardziej jeśli jest on wpływową grupą, Kościołem, rządem lub korporacją. 

To jedna strona transakcji. Drugą jest to, że liberał ma prawo oczekiwać wzajemności. Czyli, aby także nikt nie starał się mu dyktować, jak ma żyć. Być liberałem oznacza bronić się przed absurdem państwowej legislacji, presją społeczną, dyktatem przestarzałych norm i postaw. Nie popadać w radykalizm rewolucji, ale ciągle napędzać ruch w kierunku zmiany społecznej. Obalać szkodliwe autorytety, ale bronić pozycji rozumu i wiedzy w starciu z emocjami i prymitywizmem.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Nie ma czegoś takiego jak „wspólnota”. Ale oczywiście tylko w sensie obiektywnym. W zakresie ludzkich, subiektywnych odczuć i postaw, wspólnota jest realną potrzebą. Liberałowie powinni wnosić w życie ludzi wokół nich pogląd, który może być wspólny dla liberałów i znacznej części nie-liberałów: jednostka ludzka jest najwyższą wartością i podmiotem wszystkich działań. Godność człowieka jest nienaruszalna i każdemu człowiekowi należy się nieodwoływalny szacunek. W ujęciu liberalnym wyrazem tego szacunku jest wizja człowieka, jako istoty wolnej. Liberał broni wolności także nie-liberałów przed innymi nie-liberałami z szacunku dla człowieka. Nie-liberałowie, szanując człowieka, który od nich się różni, mogą z kolei wnosić inne cenne wartości do tzw. wspólnoty.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najwyżej stawiam wolność słowa, gdyż w gruncie rzeczy jest fundamentem większości liberalnych wolności. Nieme indywiduum nie jest w stanie obronić żadnej ze swoich wolności. Nie jest także w stanie z żadnej korzystać. Bez obywatelskiej podmiotowości i siły własnego głosu, wolność przedsiębiorcy, wiernego/ateisty, jednostki pragnącej kształtować niestandardowo swój styl życia, jest wolnością na ruchomych piaskach. Strach przed karą za „nieprawomyślne słowo” paraliżuje 99% z nas.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożona jest każda wolność: konserwatyzm nieprzerwanie chce kontrolować nasz styl życia, zmiany ustrojowe zagrażają wolności politycznej, a presja na media – wolności słowa. Jednak – jeśli spojrzeć szerzej, zarówno na Polskę, jak i na świat zachodni – to najbardziej zagrożona jest obecnie wolność gospodarcza. Od kryzysu 2008 roku skuteczna okazała się narracja zniechęcająca do wolnego rynku i konkurencji. Wyrosłe w tej rzeczywistości pokolenia domagają się opieki państwa. Tak samo, jak nie boją się groźby utraty prywatności, którą niosą ich smartfony i aplikacje, tak nie boją się ryzyka związanego z omnipotencją rozbudowanego rządu.

Nie wolno się poddawać. Czyni tak wielu Liberałów Tylko z Nazwy (LiTzN), którzy uznają, że socjaldemokracja jest „nowym liberalizmem”. Zamiast tego należy nieustannie, pokazując przykłady z historii, przestrzegać przed tym, dokąd prowadzi odrzucenie indywidualizmu, formułowanie celów kolektywistycznych i poddanie aktywności ludzi narzuconym „planom” i „programom” rządu. Cena, jaką się płaci za opiekę państwa, bywa niesłychanie wysoka.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Pod każdym względem należę do uprzywilejowanej w Polsce większości. Jestem białym mężczyzną, heteroseksualnym ojcem wielodzietnej rodziny, ochrzczonym katolikiem z „konkordatowym” ślubem, pochodzącym z inteligenckiego, lekarskiego domu, pełnosprawnym człowiekiem, wychowanym w obrębie polskiego kodu kulturowego.

Traktuję to jako zobowiązanie, aby stawać po stronie praw wszystkich mniejszości oraz ludzi nieuprzywilejowanych w polskiej rzeczywistości. Moją pasją jest bronić praw ludzi o innym kolorze skóry; praw kobiet do wyboru i decydowania o własnej drodze życia, tak w jego intymnej, jak i zawodowej i publicznej sferze; walczyć słowem o równouprawnienie osób LGBT+ w postaci małżeństwa dla wszystkich; bronić wolności religijnej, pielęgnować życie religii mniejszościowych w Polsce i chronić je przed dominacją katolicyzmu, opowiadać się za równością wyznań oraz osób bezwyznaniowych w sferze publicznej, której gwarantem może być tylko całkowity rozdział Kościołów od laickiego państwa; wspierać najskuteczniejsze metody ułatwiania awansu społecznego osób mających trudny start w postaci dostępu do bezpłatnej edukacji, a także innych programów rozwojowych dla młodych absolwentów; popierać poszerzanie pomocy osobom z każdym rodzajem niepełnosprawności aż do maksymalnie możliwego ograniczenia/eliminacji jej skutków; być adwokatem otwarcia Polski na przybyszy z innych państw i kręgów kulturowych, promować idee tolerancji wobec ludzi innych narodów, ras, religii, kolorów skóry i tradycji; bezwzględnie zwalczać każdy przejaw antysemityzmu.

Olga Łabendowicz

Współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Bycie liberałem we współczesnym świecie oznacza konieczność stosowania kompleksowego podejścia do rzeczywistości i dbanie o to, byśmy jako ludzkość stawali się najlepszą wersją siebie. W praktyce sprowadza się to do kultywacji już sprawdzonych wartości, takich jak wolność, równość, odpowiedzialność, walka o społeczeństwo otwarte, rządy prawa i wolny rynek. Jednak nie możemy dłużej myśleć o tych kwestiach w sposób, w jaki robiliśmy to do tej pory. To już nie wystarcza.

W dobie kryzysu klimatycznego i rosnących napięć społeczno-politycznych musimy pójść o krok dalej i rozszerzyć dotychczasowe definicje tych kluczowych dla liberałów pojęć, by móc adekwatnie reagować na bieżące wydarzenia i potrzeby. Dlatego też współczesny liberał to ktoś, kto walczy ze zmianami klimatu – zarówno w wymiarze kolektywnym, społecznym, jak i indywidualnym, wprowadzając we własnym życiu szereg zmian, które pozwolą spowolnić globalne procesy, które już zostały zapoczątkowane. Nasze codzienne wybory konsumenckie, decyzje żywieniowe, aktywizm i faktyczne zaangażowanie, wszystko to wywiera przynajmniej pośredni wpływ na nasz świat. Liberałowie mają zaś szczególny obowiązek stanowić dobry przykład praktyk, które przestają być pustymi słowami, deklaracjami, a stają się rzeczywistością. 

Liberał to zatem osoba o poczuciu bezwzględnej i kompleksowej odpowiedzialności, w przeciwieństwie do tej o charakterze wybiórczym, skupionym wyłącznie na świecie idei. Liberalizm winien stać się zatem praktycznym stylem życia, a nie tylko orbitowaniem wokół wartości o charakterze uniwersalnym i fundamentalnym – co winno zaś dziać się równorzędnie i z uważnością na wszystkich poziomach.  

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tym, co liberałowie wnoszą do wspólnoty są przede wszystkim empatia i odpowiedzialność. Na drugiego człowieka patrzymy bowiem nie przez pryzmat naszych własnych oczekiwań, narzucając utarte i wyłącznie powszechnie akceptowalne klisze, lecz niejako przez soczewkę otwartości i akceptacji. Do codzienności podchodzimy z poczuciem odpowiedzialności za samych siebie i całe społeczeństwo, dążąc do tego, by świat stawał się lepszym – nie tyko w obliczu kryzysu, lecz także w chwilach względnego spokoju. 

Dodatkowo, jako że liberalizm oparty jest na rozsądku i wiedzy, jako liberałowie potrafimy wskazać obszary, które wymagają szczególnej uwagi i troski. Dlatego też zdajemy sobie sprawę, na czym powinniśmy się skupić jako wspólnota, jakie elementy państwowości wymagają naprawy, czy też gdzie jeszcze wiele nam brakuje w zakresie walki o lepsze jutro, by kolejne pokolenia miały szansę na dobre życie. Jest to możliwe właśnie dzięki temu, że opieramy swoje poglądy na faktach i dobrych praktykach, w przeciwieństwie do populistycznych i pozornie atrakcyjnych wizji promowanych przez osoby wyznające inny system wartości. Dlatego też naszym obowiązkiem, jako liberałów, jest sprawienie, by nasz głos był słyszalny i inspirował kolejne jednostki i grupy. Tylko w ten sposób możemy wspólnie zbudować świat, o jaki zabiegamy.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Katalog wolności osobistych, których ochrona jest dla mnie niezwykle ważna jest szeroki. Jednak obecnie, w tym momencie dziejów, kluczowym prawem każdego człowieka, o które każdy powinien walczyć, jest bez wątpienia prawo do zdrowia i życia – w warunkach, które nie grożą pogorszeniem ich jakości. A jak wiemy z raportów o stanie czystości powietrza i tempie postępowania zmian klimatycznych, władze niektórych państw zdają się wciąć spychać poszanowanie tej nadrzędnej wolności na boczny tor. Dzieję się tak albo z obawy o niepopularność wdrażania bardziej wymagających środków i kroków, mających na celu zadbanie o jakość środowiska (co mogło by się przełożyć na spadek popularności wśród wyborców); bądź też w efekcie czystego lekceważenia kwestii, które dotyczą dosłownie każdej żywej istoty na naszej planecie.

Już sam fakt, iż Konstytucja RP przewiduje możliwość ograniczenia praw i wolności obywatela w sytuacji, gdy jego działania zagrażają środowisku lub stanowi zdrowia innych osób (art. 31 ust. 3) wskazuje na to, jak niepodważalna jest ta wolność. Dlatego też nie tylko jako liberałowie, ale przede wszystkim jako obywatele mamy obowiązek walczyć o przestrzeganie prawa do zdrowia i życia. Nie możemy pozwolić by krótkowzroczność lub ignorancja liderów przełożyła się na pogorszenie się bytu naszego i przyszłych pokoleń – jeśli te mają mieć jakiekolwiek szanse.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce borykamy się obecnie z całą gamą poważnych zagrożeń. Oprócz tych wynikających z braku poszanowania prawa do zdrowia i życia, które winno być niepodważalne, z trwogą obserwuję działania lokalnych władz, które wprowadzają na swoim obszarze tzw. „strefy wolne od LGBT”. Ze zgrozą przeglądam zapytania od znajomych z zagranicy, dopytujących „co się u nas dzieje?”; z zażenowaniem próbuję tłumaczyć, w jaki sposób tak krzywdzący i niezgodny z konstytucją pomysł znajduje obecnie odzwierciedlenie w rzeczywistości polskich miast i wsi. 

Jako osoby świadome i odpowiedzialne za nasze społeczeństwo nie możemy wyrażać zgody na tak bezczelne sprzeniewierzenie wartości inkluzywności i otwartości, za którymi stoimy. Musimy wyrazić otwarty sprzeciw ku tego typu praktykom i edukować młode pokolenia w duchu otwartości i zrozumienia. Tylko na tych wartościach możemy budować świat, w którym czyjaś orientacja seksualna, religia, czy system przekonań (gdyż dotychczasowe uchwały mogą stanowić zaledwie pretekst do wdrażania kolejnych wykluczających projektów…) będą sprawą dotyczącą tylko samych zainteresowanych. Nie może być przyzwolenia na tworzenie stref, w których ktoś nie jest mile widziany. W efekcie, nie tylko osobom bezpośrednio pokrzywdzonym robi się w tym kraju po prostu niewygodnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Podejmowanie działań dla dobra wspólnoty (ludzi i zwierząt). Wzięcie odpowiedzialności za inne istoty, dążenie do poprawy ich dobrostanu oraz aktywne promowanie rozwiązań, które mogą pomóc nam zapobiec katastrofie klimatycznej. To wolontariat, to akcje społeczne wprost na ulicach, akty nieposłuszeństwa obywatelskiego (gdy takie są uzasadnione), to prawo do krytycznego odnoszenia się do złych praktyk w polityce, godzącym w podstawowe wolności obywatelskie, to organizowanie i realne (a nie tylko deklaratywne) wspieranie inicjatyw prospołecznych, ekologicznych i prozwierzęcych. Moją największą miłością jako liberałki jest zatem aktywność, w każdym tego słowa znaczeniu i na każdym polu, które jest mi bliskie. Bowiem tkwiąc w letargu jeszcze nikt niczego nie osiągnął.   

Sławomir Drelich

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa.

Co dziś oznacza bycie liberałem? 

Bycie liberałem w pewnym sensie znaczy zawsze to samo, a mianowicie stanie na straży wolności jednostki ludzkiej; chronienie jej przed wszystkim, co może jej zagrażać; zabezpieczanie praw każdego człowieka tak, aby miał on pełną możliwość realizowania swojej wizji szczęścia poprzez wybraną przez siebie ścieżkę życiową; na tyle rzecz jasna, na ile jego wizja szczęścia i wybrana ścieżka życiowa nie wkraczają w sferę wolności innych jednostek. Tak na to patrząc, zarówno liberałów klasycznych i demokratycznych, jak też socjalnych i neoliberałów, łączył ten sam wspólny mianownik. On jest także dziś, czyli 331 lat po publikacji przez Locke’a  Dwóch traktatów o rządzie i Listu o tolerancji, wciąż aktualny i nadal obowiązuje – jak sądzę – wszystkich liberałów.

Patrząc jednak z innej perspektywy, różni nas jednak niesamowicie wiele, bo zarówno w czasach Locke’a czy Monteskiusza, jak też Johna Stuarta Milla, Leonarda Hobhouse’a czy tym bardziej w czasach dzisiejszych, inne czyhają na jednostkę ludzką zagrożenia. Początkowo była to monarsza władza despotyczna, której granice uprawnień dopiero dzięki klasycznym liberałom zaczęto zarysowywać. W XX wieku były to roszczenia środowisk antywolnościowych – tak faszystowskich, jak i komunistycznych – oraz nadmiernie rozbudowane, przeregulowane państwo. Sądzę jednak, że w XXI wieku te zagrożenia są całkowicie odmienne. Chyba w mniejszym stopniu – wbrew pozorom – jest zagrożenie to niesie dziś państwo i jego aparat, gdyż większość skonsolidowanych demokracji przeprowadziła proces decentralizacji władzy publicznej oraz zbudowało skuteczny aparat kontroli władzy. 

Dziś liberałowie chronić powinni człowieka przed tymi, których nie widać, a którzy wpływają na nas trochę bez naszej zgody, a często bez naszej świadomości o tym wpływie. To skomplikowany świat wielkich transnarodowych korporacji oraz finansjery, który dyktuje nam mody i wzorce zachowań, przekształca nas w tępą konsumpcjonistyczną marionetkę, śledzi wszystkie nasze ruchy i gromadzi na nasz temat wszelkiego rodzaju dane. Relacje między tym światem a niektórymi rządami oraz ich służbami są również niejasne i nieoczywiste. To są dziś zagrożenia dla naszej wolności. Śmiać mi się chce, kiedy osoby nazywające się liberałami krzyczą i rwą szaty w obronie niedziel handlowych, a nie dostrzegają, jaki wpływ na nasze życie mają wielki kapitał i transnarodowe korporacje. Mam czasem wrażenie, że niektórzy przespali zmiany, jakie spowodowała globalizacja, i łudzą się, że świat jest wciąż tak prosty jak w czasach Adama Smitha. Liberał zawsze musi być obrońcą jednostki ludzkiej i jej wolności, ale najpierw musi właściwie zdefiniować zagrożenia, z którymi jednostka ludzka w danych czasach się boryka. 

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Błędem środowisk liberalnych było to, że pozwoliły na utrwalenie ich wizerunku podporządkowanego dominującym w latach 70. i 80. XX wieku nurtom neoliberalnym i ekonomicznocentrycznym. Przyjmowały one dość skrajne – także w ramach ideologii liberalnej – poglądy dotyczące wizji społeczeństwa, które daleko wychodziły poza zdefiniowany w XVIII i XIX wieku indywidualizm, a przyjmowały radykalny atomizm społeczny. Utrzymywanie, że społeczeństwo nie istnieje, to nie tylko poznawczy błąd, ale przede wszystkim błąd teleologiczny, gdyż przynosi on dla liberałów i liberalizmu straszne skutki. Chyba najważniejszym z nich jest utożsamienie dobra z interesem, czyli oderwanie od idei dobra – zarówno jednostkowego, jak i wspólnego – jej moralnych konotacji, a podporządkowanie konotacjom ekonomicznym. Niestety taki punkt widzenia odbił się tragicznie na rozumieniu wspólnoty i dyskursie wokół spraw wspólnotowych wśród liberałów. Widać to wzorcowo w polskim dyskursie liberalnym – czy właściwie pseudoliberalnym – którego przejawy dostrzec można nie tylko w wypowiedziach polityków, intelektualistów oraz publicystów, ale jego niesmaczne niekiedy wykwity wyskakują niespodziewanie w kolejnych okienkach facebookowych i twitterowych, wzywając nie wprost o pomstę do nieba.

Liberałowie tymczasem bardzo wiele wnieśli w funkcjonowanie współczesnych wspólnot demokratycznych, a jeszcze więcej wnieść mogą. Wnieśli pewien porządek symboliczny, ład instytucjonalny oraz ramy ustrojowe, w których dziś funkcjonujemy. Natomiast to, co powinni wnosić dziś, musi jednakże daleko wychodzić poza obronę instytucjonalnego ładu liberalno-demokratycznego. Wspólnota polityczna potrzebuje liberałów ze względu na ich przywiązanie do praw człowieka, stanie na straży wolności osobistych i politycznych, umiejętność przyjęcia indywidualistycznego punktu widzenia, dostrzeżenia potrzeb, możliwości i szans każdej jednostki ludzkiej. Liberałowie wnoszą do współczesnej wspólnoty politycznej wiarę w ludzki rozum i racjonalność, jednakże – jak się zdaje – potrafią spoglądać na rzeczywistość społeczną krytycznie, świadomi konieczności jej mądrego przekształcania. Mam czasem wrażenie, że niektórzy polscy liberałowie zapominają, że siłą tej ideologii była wiara w postęp, a przecież postęp to zmiana, czyli sprawianie, że świat nas otaczający będzie systematycznie dostosowywany do naszych dążeń i oczekiwań, te zaś przecież nieustannie się zmieniają. 

Przede wszystkim jednakże liberałowie muszą na nowo odkryć ideę wspólnoty czy też przypomnieć sobie o niej. Nie wolno nam poprzestawać na pewnych konkluzjach Misesa czy Hayeka, kiedy tuż obok na tej samej półce stoi bliższy liberalnemu wspólnemu mianownikowi John Rawls. Nie bez powodu opus magnum Rawlsa nosi tytuł Teoria sprawiedliwości, bo przecież trudno sobie wyobrazić rzetelną refleksję o sprawiedliwości poza kontekstem wspólnoty. Wyrwanie idei sprawiedliwości z kontekstu wspólnotowego skutkuje co najwyżej nadaniem jej rangi zasady regulującej prawo własności, jak chciał chociażby Nozick, a to przecież kolejny przykład wyrwania liberalizmu z kontekstu moralnego i nadanie mu wyłącznie ekonomiczno-legalistycznej wykładni. Mam wrażenie, że jest to wykładnia na dłuższą metę szkodliwa.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonny najbardziej bronić?

Nie mam wątpliwości, że tą z osobistych wolności, która – moim zdaniem – zasługuje na dogmatyczną wręcz obronę jest prawo człowieka do szczęścia i wyboru drogi do niego wiodącej. Uważam ją za wolność fundamentalną, gdyż to na niej opierają się wszystkie inne wolności; to jej realizację – jak sądzę – zapewniają wszystkie instytucje i zasady liberalno-demokratycznego państwa; wreszcie to tę wolność pozytywną mają zapewnić kolejne wolności negatywne, stanowiące swoiste zabezpieczenie autonomii jednostki ludzkiej. 

Prawo do szczęścia napotyka swoich wrogów w różnych miejscach i w różnym kontekście. Ci wrogowie mogą mieć charakter zinstytucjonalizowany, kiedy to legalnie działające instytucje państwa uniemożliwiają człowiekowi realizację tego prawa. Mam tutaj na myśli chociażby brak możliwości zawarcia sformalizowanego związku osobom tej samej płci oraz brak zabezpieczenia takiego związku przez państwo. Ci wrogowie mogą mieć charakter społeczny i nieformalny, kiedy tzw. większość usiłuje wymusić na mniejszości określone postawy. Chęć wymuszenia na kobiecie urodzenia dziecka czy też oczekiwanie od człowieka, że będzie milczał na temat swojej tożsamości seksualnej czy płciowej, przekonań filozoficznych czy religijnych, to przecież również forma ograniczenia prawa do szczęścia, które najwidoczniej nie zostało właściwie zabezpieczone. Ci wrogowie mają wreszcie charakter ekonomiczny – to wszyscy ci, którzy przekształcają nasze wzorce kulturowe, dyktują mody i zachowania, manipulują nami poprzez nowoczesne technologie i media, propagują określone style życia, aby nie tylko uczynić z nas nowych niewolników, ale również zarobić na tym niewolnictwie solidne pieniądze. Tylko z pozoru ci nowi lewiatani różnią się od dziewiętnastowiecznych właścicieli plantacji bawełny w południowych stanach amerykańskich. 

To właśnie prawo człowieka do szczęścia jest budulcem i ono – moim zdaniem – zasługuje na emocjonalną i twardą obronę.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Nie będę mówił tutaj o zagrożeniach naszego prawa do prywatności, bo chyba wszyscy już dziś zdajemy sobie sprawę z tego, że prywatność umarła. Częściowo my tę śmierć spowodowaliśmy, kiedy zrzekaliśmy się kolejnych okruchów prywatności, pragnąc zapewnić sobie bezpieczeństwo. Później jednak kolejne nowoczesne technologie zaczęły się wdzierać do naszego życia, ułatwiając je oczywiście, ale niekoniecznie zawsze mieliśmy możliwość realnie przeciwstawić się temu procesowi. Co z tego bowiem, że ktoś nie posiada kont w mediach społecznościowych albo nawet posiadając je ogranicza się wyłącznie do śledzenia aktywności innych? Przecież na każdym skrzyżowaniu, w każdym miejscu publicznym, w budynkach użyteczności publicznej i przedsiębiorstwach, a coraz częściej w pojazdach transportu zbiorowego, zamontowane są kamery monitoringu śledzące każdy nasz ruch, zdolne do szybkiego zidentyfikowania naszej tożsamości. Prawie każdy dziś korzysta z rachunku bankowego przez internet, a niejednokrotnie zdalnie przy pomocy zainstalowanej na smartfonie aplikacji. Każdy chyba płaci kartą płatniczą, niektórzy płacą telefonami. Nasze telefony śledzą naszą aktywność, zaś kamery satelitarne, z których korzystają niektórzy giganci biznesowi, pozwalają na mapach dostrzec spacerujących na obrzeżach miasta kochanków – i co z tego, że zamazano im twarze oraz tablice rejestracyjne samochodów? Nie sądzę, abyśmy potrafili temu wszystkiemu przeciwdziałać. Chciałbym jednak, aby mądrze i ze spokojem próbować przewidywać, co może wydarzyć się w przyszłości, jakie mogą być tego negatywne dla nas skutki. Jako politolog czy filozof nie mam tutaj żadnego pomysłu. To chyba przede wszystkim zadanie dla specjalistów od nowych technologii, cyberbezpieczeństwa, robotyki itp. 

Drugie z zagrożeń, na które chciałem wskazać, dotyczy naszego prawa do decydowania, a konkretniej do podejmowania autonomicznych i niezależnych decyzji. Wiąże się to z nowymi technologiami i nowymi mediami, gdyż te mają na nas coraz większy wpływ. Trudno właściwie wskazać, kiedy nasza decyzja wynikała z realnego i racjonalnego namysłu, kiedy zaś była efektem reklamy, kryptoreklamy, sugestii, socjotechniki. A przecież podejmujemy decyzje konsumenckie, podejmujemy decyzje polityczne, podejmujemy również decyzje w sprawach dotyczących naszego życia rodzinnego i społecznego. W tej sprawie jednakże nie musimy być aż tak bezradni. Kluczowa jest tutaj bowiem edukacja do postaw krytycznych, czyli przystosowanie współczesnego człowieka do radzenia sobie z otaczającym go światem, umiejętnego poruszania się w nim, sceptycyzmu względem atakujących nas zewsząd bodźców. Człowiek musi się nauczyć mówić „nie” technologiom, mediom, reklamie, czyli tym wszystkim nowym lewiatanom, którzy nas otaczają. Krytyczna postawa będzie za chwilę jedynym narzędziem samoobrony człowieka, który rodzi się ze smartfonem w ręku. A i tak nie można mieć pewności, że sama ta postawa wystarczy, aby nas ochronić. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała.

Liberalizm nie jest dla mnie po prostu ideologią, której w którymś momencie życia można zrezygnować i której można się wyrzec – chociaż to oczywiste, że można! – ale traktuję liberalizm jako raczej życiową postawę, której zasadniczym celem jest przede wszystkim wolność człowieka i dążenie do jej maksymalizowania. Zrozumiałe, że różni ludzie różnie ten swój liberalizm – o ile także postrzegają go jako życiową postawę – mogą odmiennie werbalizować i wcielać w życie. Gdybym miał wspomnieć o moich pasjach i miłościach, a jednocześnie pozostać w liberalnej atmosferze, to musiałbym wymienić książki i góry. Książki, ponieważ towarzyszą mi od dziecięcych lat i na różnych etapach mojego życia definiowały mi moje cele, zamierzenia, plany, ale także wartości. Książka jest ucieleśnieniem wolności intelektualnych: wolności do ekspresji twórczej i artystycznej, wolności do głoszenia swoich poglądów i przekonań, wolności myśli i światopoglądu. W taki sposób podchodzę do mojej każdej lektury, a – muszę się przyznać – podejmowanie decyzji co do tego, po którą z zalegających na stosie książek do przeczytania sięgnę, to gigantyczny problem. 

Druga z miłości to góry! Staram się spędzać w nich każdy wolny moment. Góry dają mi poczucie swobody, której we współczesnym społeczeństwie brakuje chyba wszystkim ludziom miłującym wolność. I bynajmniej nie należę do liberałów-utopistów, którzy pragnęliby wybudować libertariańską utopię ze stron Atlasa zbuntowanego Ayn Rand; wierzę w społeczeństwo i ogromny jego wpływ na jednostkę ludzką, jednocześnie nie definiując go jako czynnik wyłącznie opresyjny i zniewalający. Jednakże góry dają człowiekowi miłującemu wolność poczucie chwilowego wyzwolenia się z kajdan codziennych obowiązków, konwencji społecznych i konwenansów, zawodowych ograniczeń i społecznych zobowiązań. Oczywiście nie jest tak, że w górach nie ma żadnych zasad, podobnie zresztą jak w społeczeństwie. Trzeba jednak przyznać, że w górach można zaczerpnąć świeżego powietrza, zarówno w dosłownym słowa tego znaczeniu, jak też na poziomie metaforycznym. Wszystkich miłujących wolność namawiam więc do górskich wędrówek, a jeśli znajdą na to czas w górach, to warto jednocześnie umilić sobie czas kilkoma stronami dobrej lektury w warunkach naturalnych. 

Tomasz Kasprowicz

Liberałowie mogą wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

A czy oznacza cokolwiek innego niż wczoraj? Bycie liberałem to przekonanie, że najpierw się jest jednostką, a dopiero później członkiem wspólnoty. Efekty takiego podejścia są oczywiście różne w różnych czasach i dziś łatwiej być liberałem. Za brak przynależności czy odejście od jakiejś wspólnoty nie grożą już tak daleko idące konsekwencje (przynajmniej w świecie Zachodu) – co najwyżej publiczne zelżenie czy fala hejtu, ale nie kara śmierci. Uznanie przewagi indywidualizmu nad kolektywizmem nie oznacza, że liberał we wspólnotach nie bierze udziału. Są nawet wspólnoty liberałów – jak Liberte! W końcu człowiek jest zwierzęciem stadnym. Ale dla liberała udział we wspólnocie jest działaniem dobrowolnym więc wszelkie próby narzucania woli jednostce przyjmuje podejrzliwie. Co nie oznacza, że nie potrafi dostrzec ich zalet w sensie efektywności takich typów organizacji. Można być liberałem i zwolennikiem UE czy ONZ. Choć są i libertarianie, którzy wszelkie wspólnoty, łącznie z państwowymi, najchętniej by znieśli.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Liberał to dla wspólnoty zwykle problem. Wynika to z faktu, że liberałowie nisko cenią lojalność są więc pierwszymi kandydatami do jej opuszczenia czy krytykowania. Są zatem wspólnoty, które liberałów w swoich szeregach nie chcą. Szczególnie dotyczy to wspólnot zamkniętych gdzie dowolny glos krytyczny jest właściwie niedopuszczalny. Partie polityczne są tu podstawowym przykładem: wśród członków PiS nie usłyszymy narzekań na karierę towarzysza Piotrowicza czy mgr Przyłębskiej powołanej przez Rade Państwa – mimo że podejrzewam wielu z nich to mierzi. Członkowie KO zaś nie wypowiedzą złego słowa o zachowaniach sędziów za III RP – choć każdy wie, że takie były. Lojalność nie pozwala im wystąpić przeciw swemu plemieniu – a liberałowie lojalności nie uznają. Dlatego jako liberał nie mam problemu przyznać jako Polak, że Polska ma w XX stuleciu wiele powodów do wstydu – co dla narodowców jest niedopuszczalne nawet w świetle ogólnie znanych faktów. Ale narodowcy postrzegają naród jako wspólnotę zamkniętą i nieznoszącą krytyki.

Liberałowie mogą jednak wiele wnieść do wspólnot, które nie są zastygłe na swoich stanowiskach. Liberał może wnieść świeżą perspektywę, zanalizować błędy i wskazać drogę na przyszłość. Bez wewnętrznego fermentu pojawia się marazm i okopanie na starych pozycjach – a co za tym idzie koniec końców oderwanie od rzeczywistości i utrata siły. Wykluczenie liberałów to korzyść krótkookresowa – zwarcie szeregów i zapewnienie jednolitości. Na dłuższą metę to jednak śmierć. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Oczywiście najważniejsza jest ochrona życia – to dość oczywiste bo bez życia nie ma wolności. Chyba jednak nie o to chodziło w tej ankiecie. Wolność osobista na jakiej buduje moje poczucie bezpieczeństwa to wolność poruszania się. Daje ona szanse na zmianę wspólnoty w jakiej się znajduje kiedy stanie się nazbyt opresyjna. Jestem zwolennikiem integracji europejskiej z całego szeregu powodów. Jednak powodem dla mnie osobiście najważniejszym jest właśnie poszerzenie wolności poruszania się i ewentualny Polexit przeraża mnie najbardziej z powodu zamknięcia tej furtki.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce jak wiemy najbardziej zagrożona jest wolność do sprawiedliwego sądu. Chyba nie ma się co tu rozpisywać – bo wiele o tym napisano. Napięcia globalne jednak ujawniają, że mogą pojawić się problemy na poziomie bardziej podstawowych wolności. Trzymajmy kciuki by kryzysy te nie zmaterializowały się bowiem w czasach kryzysów zwiera się szyki i – jak pisaliśmy wcześniej – to złe czasy dla liberałów. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Napędza mnie ciekawość i chęć zrozumienia. Interesuje mnie jak tyka świat. To moja główna, obok irytacji, motywacja do działania. Co ciekawa w naszym społeczeństwie zupełnie niezrozumiała.

Rafał Gawin

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Słownik Języka Polskiego PWN nie ma wątpliwości: liberał to w pierwszym znaczeniu „osoba mająca tolerancyjny stosunek do cudzych poglądów i zachowań, nawet jeśli nie uważa ich za słuszne”. Proste? Niekoniecznie. Większość znanych mi liberałów stawia po prostu na posiadanie liberalnych poglądów (drugie znaczenie słownikowe), nie oglądając się na innych. Czy to wystarcza? No właśnie. Nawet antyliberalnego i prosocjalnego wroga warto po prostu wysłuchać. Ba, chociaż na elementarnym poziomie zrozumieć i zaakceptować. Wtedy też debata publiczna, jak również rozmowy przy niedzielnych obiadach, będą wyglądały inaczej. Będą zwyczajnie bardziej liberalne. Sam mam liberalne poglądy, ale czy można mnie nazwać liberałem? Obawiam się, że byłaby to szufladka nadużyć. Jestem z boku i z pozycji centralnych (nie tylko w znaczeniu geograficznym) empatycznie się przyglądam. Stawiam na pojęciową uczciwość, zwłaszcza gdy o czymś nie mam pojęcia.

Czy liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Kluczowe jest doprecyzowanie, do jakiej wspólnoty: czy chodzi o wspólnotę (1) ludzi o podobnych przekonaniach, czy o wspólnotę utożsamianą z grupą ludzi zamieszkujących jakąś jednostkę terytorialną, np. (2) państwo – czyli Naród, czy – szeroko i ponad podziałami – (3) Unię Europejską. W pierwszym i trzecim przypadku odpowiedź brzmi: bardzo niewiele; w trzecim może nawet i nic. I nie mówię tylko o marginalizowaniu Polski w Europie; chodzi mi raczej o pewne opóźnienie filozoficzne, antropologiczne, ogólnie: myśleniowe. Jak również o pomieszanie podstawowych pojęć, równoczesne przyjęcie (po 1989 roku) nurtów i kontrnurtów; problemy z podstawowymi pojęciami, błędnie utożsamianymi z ideologiami: począwszy od gender i feminizmu, a na ekologii, LGBT i innych „groźnych” skrótowcach kończąc. W drugim przypadku: praktycznie wszystko. Począwszy od pracy u podstaw. Rozmowy, wyjaśniania, tłumaczenia pojęć. Otwartości na mnogość interpretacji. Myśleliście kiedyś o lekcjach liberalizmu w szkołach? Po przeprowadzeniu dziesiątek lekcji pisarskich jestem zdecydowanie za i chętnie pomogę.

Potrzebne jest wykreowanie nowej wspólnoty, która będzie rozumiała mechanizmy gospodarcze, społeczne i polityczne, jakie działają w Polsce. Taki truizm, ale do tej pory nie gwarantował tego żaden program nauczania, również ten oferowany przez rządy sprzed 2015 roku, wywodzące się z bardziej liberalnych kręgów.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Znowu odwołam się do Słownika Języka Polskiego PWN, ponieważ najbardziej interesuje mnie wolność jako „możliwość podejmowania decyzji zgodnie z własną wolą”. Za dużo mechanizmów, których znaczenia przeciętny obywatel / członek istniejącej lub wyimaginowanej wspólnoty nie rozumie, sprawia, że decyzje podejmuje w ramach szerszego, nie swojego planu: pod wpływem impulsu, wkurwu (używam tego słowa, ponieważ to już kategoria krytycznoliteracka), miękkiego marketingu lub ciężkiej propagandy. Internet i media, nie tylko publiczne, aż się od niej roją. A w kontekście bieżącej polityki wewnętrznej (zagraniczna, oceńmy to obiektywnie, nie jest prowadzona wystarczająco skutecznie) odmienne od obowiązujących dwóch nurtów poglądów na daną sprawę zdanie jest traktowane jako przejaw lekkomyślności, głupoty, szkodliwego „grania na przeciwników” czy wreszcie – szatańskiego, bo pozbawionego moralnych i etycznych proporcji symetryzmu. Brońmy takiego zdania, tylko ono nas ocali w obliczu niezmiennie sztucznie napędzanego konfliktu, walki o rząd dusz, zwłaszcza gdy przecież bardziej liberalna strona sporu przynajmniej oficjalnie od metafizyki w polityce (zwykle) się dystansuje.

Obok woli funkcjonuje ochota, nie tylko w Warszawie, co sygnalizuję, bo możliwe, że będę chciał taki wątek niedługo rozwinąć.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Niezmiennie zagrożona jest wolność do formułowania niezero-jedynkowych sądów. Do otwierania łam mediów wszelakich na inność, nietypowość, nowe ujęcia starych problemów czy dwubiegunówki sceny politycznej.

W kraju, w którym przepisy prawa interpretuje każdy laik śledzący na bieżąco scenę polityczną.

W kraju, w którym coraz częściej cel uświęca środki. I strony.

W kraju, w którym wybiera się mniejsze zło, w imię sprzeciwu, bez skonkretyzowanego za. Ponieważ liczy się destrukcja zamiast konstrukcji (o dekonstrukcji nawet nie wspominając).

W kraju, w którym wystarczy być przeciw, jak w utworze postmodernistycznym, gdy przecież ten kierunek w literaturze przyjął się w Polsce bardzo szczątkowo i punktowo.

W kraju, w którym kruszynę chleba podnoszą z ziemi, by nią cisnąć w politycznego wroga, ewentualnie zatruć i podać podczas świątecznego spotkania (o ile w ostatniej chwili ktoś go nie odwoła).

W kraju, w którym idee wyparły wartości, a wartości idee – i poruszamy się po cienkiej powierzchni ogólników, a gdy się zapada, mieszamy i głębsze warstwy, by nie nadziać się na bolesne konkrety, demaskujące naszą doraźną hipokryzję.

Jak temu przeciwdziałać, odpowiadam w przypadku poprzednich pytań: słuchać cierpliwie i jeszcze bardziej wyrozumiale edukować wszelkimi możliwymi sposobami. Nie poniżać nikogo, nie dzielić ludzi według poglądów, majątków, wykształcenia czy stosunku do osiągnięć nierewolucji liberalnej. 

A w szczególności: „świecić” własnym przykładem. Cudzysłów stosuję tu z premedytacją: nie musimy być nieskazitelni, żeby być dobrzy – wystarczy, że się otworzymy na drugiego człowieka. Nie potrzebujemy do tego nawet ścian płaczu czy tablic hańby. I to akurat nie jest truizm.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja – liberała?

Literatura i muzyka. To chyba ostatnie bastiony wolności czystej i naturalnej, demaskujące każdą koniunkturę: czytając i słuchając więcej, wykrywa się od razu kalkulacje i stylizacje pod konkretne, najczęściej masowe gusty. I owszem, również przy takim podejściu do tworzenia można wykreować dzieło wybitne i totalne; ale – na dłuższą metę i bez tanich pochlebstw – liczy się indywidualność i oryginalność wypowiedzi. Niepodległość głosu, jak chciałby krytyk, któremu najwięcej na początku drogi zawdzięczałem – Karol Maliszewski. Zbieram książki, zwłaszcza łódzkich autorów. Zbieram płyty, zwłaszcza łódzkich zespołów. Oprócz tego mam dwa miniakwaria, w których pływają kapsle od butelek po piwie (niestety, w niewielkim procencie łódzkiej produkcji, ponieważ takowa prawie nie istnieje). Ale nie promuję tej aktywności ze względu na zawarty w piwie alkohol.

Andrzej Kompa

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym).

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Być liberałem znaczy pamiętać o tym, jak ważna jest wolność jednostki, walczyć o jej przestrzeganie. Nie oznacza jednocześnie braku szacunku czy niedostrzegania roli mikrostruktur i sieci wspólnotowych (rodzina naturalna bądź z wyboru, bliscy, kręgi zawodowe, społeczności lokalne, więzi międzyludzkie itp.). Liberał dba o procedury, o porządek prawny, jest państwowcem i legalistą, a jednocześnie kreuje takie społeczeństwo, w którym każdy jego członek będzie mógł odnaleźć dla siebie właściwe miejsce i odpowiednio szerokie formy wyrażania siebie. Nie neguje przy tym zastanych kręgów identyfikacji zbiorowej (grupa etniczna, kulturowa, wyznaniowa lub językowa, naród), dla stara się szlifować je, pozbawiając nacjonalistycznych, ksenofobicznych albo totalitarnych rysów. Łączy zdrowy patriotyzm (odnoszony do państwa i narodowości) ze zdrowym kosmopolityzmem. Może łączyć tradycjonalizm i postępowość.

Liberalizm oznacza wrażliwość społeczną, bo sprowadzanie liberalizmu do leseferyzmu albo ruchu w obronie przedsiębiorczości i pracodawców to działanie krzywdzące, redukujące i jednocześnie samobójcze. Liberał dba o rzeczywistą demokrację, osiąganą zarówno w monarchii parlamentarnej jak i republice demokratycznej, postrzega liberalną demokrację jako optymalną formę ustrojową, zabezpieczaną tak procedurami, jak i praktyką publiczną. 

Liberał, w duchu liberalizmu humanistycznego, wspiera wolny rynek, ale nie zapomina o potrzebie osłon i zachęt socjalnych. Nie uważa również, by wolny rynek był narzędziem automatycznie preferowanym w każdym sektorze życia społecznego (nie jest nim np. dla edukacji i szkolnictwa wyższego czy obronności).

Nade wszystko liberał szanuje innych, akceptuje ludzi bez względu na ich cechy indywidualne i propaguje tolerancję, niezależnie od niezgody z poglądami wyrażanymi przez członków wspólnoty. Zwalcza rasizm, kseno- i homofobię, szowinizm, antysemityzm, obskurantyzm i antydemokratyzm (obojętnie czy w nurcie autorytarnym czy totalitarnym). Nie można być liberałem i nie zabiegać jednocześnie o pełną realizację podstawowych praw i swobód obywatelskich, nie walczyć o przestrzeganie i pełny dostęp do praw człowieka. Dzisiejszy liberał nie może być nieempatyczny – zwrot egalitarystyczny jest jedną z najlepszych przemian liberalizmu ostatniego czasu, a jednocześnie dla liberalnego zrozumienia indywidualizmu efekt jest dużo strawniejszy niż w wypadku socjalistycznego podejścia do sprawy. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Tak, bardzo dużo. Nic nie godzi tak dobrze wspólnotowości i indywidualizmu jak liberalizm.  To liberał może pokazywać innym, że można czegoś osobiście nie lubić, nie preferować, a jednocześnie nie zwalczać i nie usuwać. Może wnosić wolność i poszerzać jej sferę. Jeśliby wymieniać dalej: szacunek dla prawa, rzeczywistą demokrację, szacunek dla kultury i całokształtu wiedzy, etykę służby, tendencję do rozumienia i samokształcenia się – wszystkie te elementy może wnieść świadomy siebie i swoich poglądów humanistyczny liberał. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolność słowa. Wolność sumienia i wyznania (w tym wolność od wyznawania). Wolność polityczna. Wolności akademickie, odnoszące się do kultury i dostępu do wiedzy. Swoboda życia prywatnego i wolności osobiste.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

W Polsce zagrożone są wszystkie wolności. Wobec zamachu władzy ustawodawczej i wykonawczej na demokratyczne państwo prawa i konstytucję literalnie żadnej wolności nie można być pewnym. Pierwszym, zasadniczym krokiem przeciwdziałania jest restytucja porządku konstytucyjnego w Polsce, a następnie potrzebne reformy liberalne.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Moja rodzina. Moi przyjaciele.

Książki, muzyka, film. Świat. Polska. Łódź. Zabytki. Przyroda. Historia. 

Polszczyzna i angielszczyzna. Łacina i greka. Bizancjum. Uniwersytet. Decorum. 

Rower. Herbata.

Marek Tatała

Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Z jednej strony słowo „liberalizm” jest od lat demonizowane, a z drugiej, także w Polsce, pojawiają się próby jego przejęcia przez środowiska lewicowe, jak miało to miejsce w Stanach Zjednoczonych. Typowy amerykański „liberał” byłby, w zależności od intensywności poglądów, nazwany w Europie socjaldemokratą albo socjalistą. Jako polski liberał bronię klasycznego znaczenia liberalizmu, oznaczającego szacunek dla wolności jednostek – wolności słowa, innych wolności osobistych, wolności gospodarczej. Wolność taka oznacza, jak pisał John Locke, że jednostka nie jest „zależna od arbitralnej woli innych osób, ale swobodnie podąża za własną wolą”. Bycie klasycznym liberałem to opowiadanie się po stronie wolności jednostki zawsze wtedy, kiedy nie narusza ona wolności innych osób. 

Liberalna wizja państwa to wizja państwa ograniczonego, zarówno jeśli chodzi o zakres działań, w tym m.in. udział państwowych podmiotów w gospodarce czy poziom obciążeń podatkowych, jak i metody działania, które powinny opierać się na praworządności. W Polsce państwowego interwencjonizmu jest wciąż za dużo, a w ostatnich latach jego poziom niepokojąco rośnie. Jednocześnie w liberalnym podejściu do życia nie ma nic radykalnego i odzwierciedla ono naturę człowieka. Ponadto, w czasach silnej polaryzacji pomiędzy prawicą i lewicą, które paradoksalnie często łączy kolektywizm, sympatia do etatyzmu i silnego interwencjonizmu państwowego, bycie klasycznym liberałem stało się wyrazem umiarkowania i zdrowego rozsądku.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Dla liberała wspólnota to zbiór jednostek, które mogą bardzo się od siebie różnić. Stąd problematyczne jest sformułowanie „dobro wspólne”, bo coś co dla części jednostek jest dobrem, dla innych może być złem. Jednocześnie myślące wyłącznie o własnej korzyści jednostki mogą przyczyniać się do dobra innych osób. Jak pisał bowiem Adam Smith „nie od przychylności rzeźnika, piwowara czy piekarza oczekujemy naszego obiadu, lecz od ich dbałości o własny interes. Zwracamy się nie do ich humanitarności, lecz do egoizmu i nie mówimy im o naszych własnych potrzebach, lecz o ich korzyściach”. 

Wbrew powszechnym mitom, liberalizm jest bardzo wspólnotową wizją świata, w której wiele działań jest wynikiem nie przymusu państwa, a dobrowolnej współpracy. W wymiarze gospodarczym dobrowolna współpraca, taka jak handel, w tym handel międzynarodowy, jest jednym z motorów rozwoju społeczno-gospodarczego. Liberałowie powinni propagować budowanie lepszych warunków instytucjonalnych do współpracy jednostek, a jednym z fundamentów są tutaj rządy prawa. Poza tym liberałowie powinni przypominać o wyższości dobrowolnej współpracy nad państwowym przymusem, zarówno dla budowania międzyludzkiej wspólnoty, jak i dla rozwoju.

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Najważniejsza jest dla mnie wolność słowa, bo jest ona warunkiem koniecznym do obrony innych wolności, w tym także ważnej dla mnie wolności gospodarczej. Szeroko rozumiana wolność słowa oznacza wolność ekspresji, także artystycznej, wolność głoszenia różnych poglądów, także takich, które nam się nie podobają, a nawet możliwość mówienie rzeczy złych, nieprzyjemnych czy brzydkich. Wolności słowa należy bronić, bo pozwala ona na wyrażanie efektów wolności myślenia, działania rozumu.

Warto podkreślić, że w Polsce wciąż istnieją różne restrykcje wolności słowa, które powinniśmy wyeliminować. Należą do nich m.in. art. 212 kodeksu karnego dotyczący zniesławienia, prawna ochrona tzw. uczuć religijnych, zakazy propagowania różnych, często okropnych, ideologii, czy ochrona przed zniewagą rzeczy martwych (np. flaga, godło, hymn) czy organów państwa (np. Prezydent RP). Wszystkie te przepisy powinny zostać wykreślone, a jeśli chodzi o poziom wolności słowa to warto dążyć do standardów wyznaczanych przez 1. poprawkę do Konstytucji Stanów Zjednoczonych i związanego z nią orzecznictwa sądów. Ważnym obszarem, w którym należy bronić dziś zażarcie wolności słowa przed nowymi ograniczeniami kreowanymi przez państwa i państwową cenzurę jest Internet.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jedną z najbardziej zagrożonych dziś sfer w Polsce i UE jest wolność wyboru jednostek. Wiąże się ona z rozrostem nadopiekuńczości państw i zjawiskiem nazywanym często paternalizmem. Państwowy paternalizm to naruszenie zasady, w ramach której każdy ma wolność działania w takim zakresie, w jakim nie narusza wolności innych osób. Nadopiekuńcze państwa starają się chronić obywateli przed nimi samymi, odbierając im tym samym wolność decydowania o sobie i zdejmując z nich odpowiedzialność za swoje wybory. Należy ujawniać i nagłaśniać istniejące i kolejne ograniczenia wolności wyboru i konsekwencje jakie niesie za sobą jej ograniczanie. Trzeba pokazywać, że oznacza to utratę nie tylko wolności, ale też wpływu na własne życie i poczucia odpowiedzialności. Sprzeciw jednostek wobec nadmiernego państwowego paternalizmu to wybór czy dorośli ludzie chcą być traktowani jak osoby dorosłe, odpowiedzialne za własne życie, czy jak potrzebujące stałej opieki dzieci. Czy godzimy się na to, że to politycy i urzędnicy wiedzą lepiej, co jest dla nas i innych ludzi dobre i złe oraz w jaki sposób jednostki powinny kształtować swoje życie? Liberałowie nie powinni się na to godzić.

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Odpowiadając z perspektywy mojej aktywności publicznej muszę zadeklarować, że jestem „zawodowym liberałem”, co oznacza, że od wielu lat mam przyjemność łączyć pracę z pasją. Czasami oznacza to promowanie liberalnych idei, a czasami konieczność obrony dorobku liberalizmu, który możemy obserwować także w Polsce. Czasami muszę zmagać się z kolejnym użyciem słowa „neoliberał” jako wyzwiska, a czasami mogę na podstawie danych i faktów pokazywać, że wolny rynek, liberalizm czy kapitalizm przyczyniły się do wielu historii sukcesu, w tym wyciągnięcia setek milionów ludzi z ubóstwa. Uwielbiam podróże, a dzięki nim mam też okazję poznawać niezwykle inspirujących liberałów z całego świata, także takich, którzy w think tankach czy innych organizacjach pozarządowych działają, często z sukcesami, na rzecz większej wolności dla jednostek i wzrostu dobrobytu. Jako liberał cenię sobie to, że mogę w życiu podążać za własną wolą, a jednocześnie nie chcą przeszkadzać innym, samodzielnie czy za pośrednictwem np. państwa, w podążaniu ich własnymi ścieżkami. Laissez faire, czyli pozwólcie czynić, sobie i innym, to zasada, która powinna towarzyszyć pasjonatom liberalizmu.

 

Bartłomiej Austen

Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Pytanie jest tak postawione, że sam sobie je doprecyzuje. Tzn. gdzie? Niech będzie w Polsce. A kto to jest liberał? Niech będzie to liberał w ludycznym wyobrażeniu Kowalskiego. Dla mnie byciem liberałem w ludycznym polskim mniemaniu to bycie w głębokim andergandzie, bycie wyrzutkiem. Chodzenie pod prąd. W brudnym martensach i w podartych spodniach. Bycie chłopcem do bicia, a nie do picia. Nawet Naczelny „Liberté!” niejaki Pan Keszel Ikswedżżaj oznajmił ostatnio publicznie na fejsbuku, że rzuca picie, a ja podejrzewam, że z tego tylko powodu, że nikt z nim już nie chce się napić, jak oznajmił ostatnio publicznie wszem i wobec, że jest liberałem, a picie do lustra to już nie to samo… Takie są dzisiaj konsekwencje bycia liberałem…. to bycie kibicem Lechii Gdańsk mieszkającym w Gdyni. To bycie przekonanym, że Winona Ryder to ciągle najbardziej sexy nastolatka w szołbiznesie. To słuchanie muzyki ze Seatlle na walkmanie. Jedzenie marchwi z groszkiem. Szukanie lodów Calypso w zamrażarce. To prenumerowanie „Najwyższego Czasu” i głosowanie na Krzysztofa Bosaka w wyborach do Sejmu. Jednak pisząc bardziej serio, to cytując jednego z największych znanych mi liberałów ludzkości Kena Keseya, autora mojej biblii prawdziwego liberała Lotu nad kukułczym gniazdem: ,,(…) jeśli ktoś ma zamknięte oczy, niełatwo jest przejrzeć go na wylot”. 

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

Na pewno nic odkrywczego. Nic, co zbawi świat. Żadnej świeżości. Świat jest przeraźliwie stary i wszystko już było. Zjada swój własny ogon. Pytanie zostało nam tylko jedno. Co się stanie kiedy świat zacznie trawić swój przewód trawienny? Jednak liberał (choć nie do końca wiem szczerze mówiąc kto to precyzyjnie jest) może też coś niewątpliwie wnieść do wspólnoty, a większość raczej lubi coś sobie przywłaszczyć niż dać. Tymczasem liberał może niewątpliwie siać ferment. Może zachować się wielce nieprzyzwoicie i pozbawić większości posiłku. Może ugryźć kogoś w dupę ot tak po prostu, bez powodu, a będąc zaszczepionym wywołać u ugryzionego wściekliznę. Może czuć się niedzisiejszy i nietutejszy. 500 plus razy się mylić i 500 plus mieć rację. Napisać głupi Kodowiec w damskiej  ubikacji. Nierówności społeczne pokonywać miejskim elektrycznym suvem na prąd, co z kopalni. Biegać za piłką w krótkich spodenkach. Przyznawać się, że myśli o miłości cielesnej bez celu prokreacji. Może pogonić niemieckich nihilistów sikających na dywan. Może mówić, że białe jest białe, a czarne jest czarne. Może to wszystko, bo jest wolny. Pytanie, czy  to wszystko jednak to nie oznacza niestety nie wolny, a powolny i spóźnił się na swoje czasy i znowu marznie na przystanku, bo tramwaj znowu mu odjechał?

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Nie lubię jak ktoś mnie okrada. Zawsze mówię znajomemu, który deklaruje, że nie interesuje się polityką, że jeśli tak robisz to polityka zawsze zainteresuje się Tobą, bo takich ignorantów najłatwiej obrobić. Jak polityk jednorazowo zabierze Ci z portfela 120 złotych na bezsensowne kopanie w błocie, czyli przekop mierzei to Cię to nie interesuje, a jak szef Ci zabierze z pensji 120 złotych, to od razu zwalniasz się z pracy. Jaka to jest różnica. Żadna.

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Wolność osobista, jednostki, a co za tym idzie wszystkich. Zadowolić wszystkich, to zadowolić nikogo. Zawsze trzeba wychodzić od jednostki i bronić wolności pojedynczej osoby. Nie uogólniać. Chcesz palić choć to niezdrowe, to pal. Twój wybór-Twoje leczenie-Twoje Pieniądze. Jednak niech to będzie Twoja decyzja. Twój wybór. By jednak mógłbyś wybrać, czy palić, czy nie palić My musimy Ci dostarczyć całą paletę kolorów, a nie tylko biały i czerwony. Naszym obowiązkiem dostarczyć Ci dużo pytań, a Ty musisz odpowiedzieć. Nigdy odwrotnie. Jeśli wybierzesz mimo to złą odpowiedź, to nie nam oceniać, że źle wybrałeś. Musimy być przede wszystkim uczciwym wobec samych siebie. Nie ingerować w naturalny rozwój wypadków.

,, – Ma pan bilet?

– A pan ma?

– A skąd mam mieć.

– No. To wchodzimy.”

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Nudne podatki. Politykę robi się w dużej mierze za pomocą podatków. Chcesz mieć więcej pieniędzy, więcej wolności, więcej czasu, lepsze perspektywy dla siebie i dla swoich bliskich, to chciej prostych, czyli liniowych podatków bez żadnych ulg. Chcesz równości, własności prywatnej, przewagi obywatela nad lewiatanem – to chciej podatków liniowych. Każdy inny system podatkowy sprawia, że państwo rośnie, a obywatel maleje. Redystrybucja, pomaganie słabszym oczywiście tak, ale nie poprzez podatki. To nikomu się jeszcze na świecie nie udało i nie uda. Polski system podatkowy jest jednym z najmniej efektywnych i najdroższych systemów w utrzymaniu na świecie. Hamuje polską przedsiębiorczość, polską pogoń za zachodnim dobrobytem. Uniemożliwia rozwój mikro przedsiębiorstw w małe, małych w średnie, a średnich w duże. Bez radykalnego uproszczenia podatków będziemy zawsze biedni, nigdy nie odrobimy dystansu, który nas dzieli do zachodnich sąsiadów, a bez pieniędzy nie da się na dłuższą metę wprowadzać żadnych innych idei, bo ludzie te idee szybko odrzucą. Polacy nie dlatego znaleźli w sobie siłę, by odrzucić socjalizm, bo Wałęsa, bo KOR, bo intelektualiści ich przekonali, że to zły, zbrodniczy, niesprawiedliwy społecznie system, a dlatego, że socjalizm w latach osiemdziesiątych  kolejny raz gospodarczo zbankrutował i wiedzieli, że to się za chwilę znów powtórzy.  

 

Alicja Myśliwiec

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. 

Co dziś oznacza bycie liberałem?

Determinuje sposób bycia, życia i myślenia. Oswaja utopie. Pozwala przebrać się za romantyczkę, pozwala nią być. Zobowiązuje. Niesie za sobą odpowiedzialność za słowo  i uczynek. Nakazuje zadawanie pytań. Powinno dawać do myślenia. Mnie daje wolność dekonstrukcji pojęciowej i zbierania z podłogi tego, co może inspirować w sposób zapładniający… nie służebny. Jest dalekie od egonalności, ale jej świadome.

Co liberał może wnieść coś do wspólnoty?

To co wspólnota do życia liberała? Pokazywanie, że inny (nie) istnieje, że lubimy bańki mydlane i bardzo lubimy siebie, ale że mamy świadomość tego, że na końcu nosa zaczyna się cała „zabawa” w świadome obywatelstwo. Dlaczego zabawa? A dlaczego nie! Liberalizm ulega mediatyzacji, a jej świat to 365 dni demokracji i 50 twarzy drogi do społeczeństwa obywatelskiego. Kto jest bez grzechu, niech wrzuci coś na Twitterze. 

Która z wolności osobistych jest dla Ciebie najważniejsza? Której jesteś skłonna/skłonny najbardziej bronić?

Wolności są równorzędne. Nie mogłabym postawić jednej ponad drugą. Są korzeniem tego samego drzewa. Na tym polega ich siła i zarazem siła liberalizmu. 

Jaka sfera wolności jest dziś najbardziej zagrożona i jak temu przeciwdziałać?

Jak wyżej. Wszystkie równorzędnie. 

Wszystko, co kocham… czyli co? Największa pasja/miłość Twoja-liberała?

Przekraczanie granic z szacunkiem dla granic. Odpowiedzialne zadawanie pytań i związana z nimi powinność szukania odpowiedzi. Bo sztuka formułowania zdań z tezą zakończonych znakiem zapytania doprowadziła nas lutego 2020. Good nihgt and good luck!

„Joker” czyli Incel i jego klakierzy :)

„Joker” nie tylko uparcie odmawia uczłowieczenia większości ofiar, ale też z wielką dokładnością dba, aby antybohater nie przekroczył najważniejszych współczesnych tabu. 

Jak wyglądałby taksówkarz Martina Scorsese, gdyby nakręcono go w naszych czasach? „Joker” Todda Philipsa to doskonale nakręcona i zagrana dwugodzinna odpowiedź na to pytanie. Nie ma wątpliwości, że „Joker” osiągnie i na długo zachowa kultowy status, że jego kunszt filmowy będzie przedmiotem naśladownictwa, a poszczególne sceny staną się skarbnicą memów i odniesień. Czy film jest jednak arcydziełem krytyki społecznej w konwencji popkultury, czy jedynie skrajnie nieodpowiedzialną celebracją  nihilistycznej przemocy? Jest to w końcu historia odrzuconego, samotnego mężczyzny, który strzelając do otaczających go ludzi, zyskuje rozgłos i poklask. Tego typu protagonista w kraju szkolnych strzelanin może być albo zaproszeniem widza do bolesnej analizy tragicznego fenomenu, albo oznaką, ze twórcy chcą jedynie zarobić na rzuceniu znieczulonej publiczności villan porn, nie przejmując się faktem, że dostarczają autorom kolejnych masakr wizualnie oszałamiającego manifestu. Oglądając „Jokera”, trudno się zorientować, z którą opcją mamy do czynienia. Oglądany z tej perspektywy film staje się fascynującą enigmą i zmienia się w podróż w mroczną psychikę współczesnej popkultury, nie mniej pogmatwaną niż ta należąca do tytułowego antybohatera.

Zanim odpowie się na pytanie, co chce osiągnąć i co obnaża „Joker”, trzeba stwierdzić jedno – twórcy są ekspertami w swoim fachu, doskonale wiedzą, co robią, i widać to od pierwszych sekund. Plastycznie i dźwiękowo film jest nienaganny; depresyjna beznadzieja Gotham wprost wycieka z ekranu. Joaquin Phoenix żyje swoją rolę fizycznie i psychicznie. Światło, muzyka, scenografia wtłaczają widza w ten obraz, tempo jest bezbłędne i nie pozwala wyjść z niego ani na chwilę. Mamy też – jak rzadko kiedy w dzisiejszych popularnych produkcjach – do czynienia z fabułą gnaną przez logiczne ciągi wydarzeń, wybory bohaterów i porządny, przekonujący dialog, nie przez rozpaczliwą konieczność sklejenia ze sobą ulubionych efektów specjalnych, walk i ujęć tworzących wcześniej trailer. 

Nie jest to też łatwy film – nie ogląda się go przyjemnie, a ci, którzy przyszli uzupełnić historię o Batmanie, muszą cierpliwie czekać na pojawienie się znajomych miejsc czy postaci. Żaden z elementów popkulturowego koktajlu – seks i romans, comic relief, spektakularna przemoc bez większych konsekwencji – nie pojawia się na ekranie. We wszystkich tych aspektach „Joker” jest wręcz modelowy i chciałoby się doczekać transformacji całości współczesnego pop na jego obraz i podobieństwo. Zniesmaczeni fani „Gry o Tron” czy „Gwiezdnych Wojen” oddaliby swój prawy ekran za Todda Philipsa u steru ich uniwersów.

Niepodważalność wizualnej maestrii i scenopisarskiej kompetencji twórców odziera ich jednak z potencjalnego alibi. „Joker” jest dokładnie tym, czym chcieli, aby był. Elementy doskonałe są efektem świadomego skupienia na nich wysiłków, elementy pozbawione polotu czy jakości – efektem zaniedbania wskazującego na rzeczywiste priorytety. Zrozumienie tego faktu jest kluczem do odgadnięcia, czym naprawdę jest „Joker”.

Przez pierwszą połowę dwugodzinnej projekcji film kreuje się na opowieść o człowieku zamkniętym w pułapce choroby, ubóstwa i wywołanej nimi izolacji społecznej. Oglądamy dysfunkcyjny świat zaśmieconych ulic, dorywczych zleceń, z których trzeba wyżyć, sporadycznego i objawowego leczenia psychicznych zaburzeń w osiedlowej klinice, wreszcie oziębłości i alienacji miasta, w którym każdy ucieka przed każdym, bo nieznajomy oznacza kłopoty. Artur Fleck – tak ma na imię przyszły Joker – nie ma w tym świecie perspektywy na jakąkolwiek znośną przyszłość. Życie rozdało mu dość paskudne karty. W przeciwieństwie do protagonisty „Taksówkarza”, Artur nie szuka guza. Po prostu stara się przetrwać, doświadczyć ludzkiej akceptacji, znaleźć bliskość. W tej części „Joker” wydaje się być podobny do innej popkulturowej opowieści o społecznym wykluczeniu, do „Rambo. Pierwsza krew”. W obu obserwujemy Amerykę nie mogącą zgodzić się, by wyrzutek stał się jej częścią.

Jest jednak zasadnicza różnica. W swojej historii Rambo naprawdę nie ma wyboru, musi bronić się przed oprawcami, którzy nie przestają dybać na jego wolność i zagrażają jego fizycznemu bezpieczeństwu. Rambo obraca się bezpośrednio przeciwko nim w akcie samoobrony. Historia Artura Flecka wydaje się zmierzać w podobnym kierunku. Najpierw zostaje on brutalnie pobity dla zabawy przez bandę chuliganów. Kiedy pod wpływem tego doświadczenia zaczyna nosić ze sobą broń w celach samoobrony, fakt ten doprowadza do zwolnienia go z pracy. Dowiaduje się też, że ze względu na cięcia budżetowe nie będzie miał już dostępu do opieki psychiatrycznej w lokalnej klinice, a kiedy załamany wraca do domu, zostaje napadnięty przez trójkę pijanych yuppies, których przyciąga jego nerwicowy śmiech. I tutaj kończą się podobieństwa z Johnem Rambo, a zaczyna albo moralne i narracyjne niedbalstwo, albo niezwykle subtelna maestria twórców filmu.

Artur zabija dwóch napastników w samoobronie, zmuszając trzeciego do ucieczki. W tym momencie jest jeszcze osobą moralnie niewinną. Nie tylko jednak strzela uciekającemu korposzczurowi w plecy, ale ściga go kilka minut, aby bezlitośnie dobić błagającego o życie. Takie rozwiązanie fabularne wydaje się być ogromnym błędem w sztuce. Ten sam stan –  wyjętego spod prawa obiektu policyjnego śledztwa – mógł protagonista osiągnąć nie przekraczając granicy między samoobroną a morderstwem. Zdarzenie mogli zobaczyć policjanci, otwierając do niego niecelny ogień bez rozeznania w sytuacji i zmuszając go do ucieczki. To samo mógł osiągnąć krzyk równie nieświadomych genezy zdarzenia świadków. Artur mógł też zostać przez scenarzystów skonfrontowany z policją i zrozumieć, ze instytucja ta faworyzuje ludzi, którzy go napadli, ze względu na ich wyższy status. Każdy z tych sposobów rozegrania wydarzenia pozwoliłbym widzom współczuć i kibicować Arturowi, nie kibicując równocześnie mordercy, pozostawiając mu status ofiary i czyniąc go postacią tragiczną, zepchniętą na drogę zbrodni przez siły niezależne od niego. Jeśli twórcy nie sięgają po nie, to znaczy, że status moralny Artura jest im obojętny.

Jest i druga opcja. Wydarzenia obserwujemy z perspektywy Jokera, narratora niekoniecznie godnego zaufania. Co jeśli bezsensowna i przerysowana przemoc, której pada ofiarą, jest jedynie urojonym post-factum uzasadnieniem bandyckiego odreagowywania własnych niepowodzeń? Jak na przykład, leżąc na ziemi kopany przez kilku napastników, zdołał wyciągnąć i wycelować broń? Choć na ekranie widzimy świadka wydarzeń – kobietę, którą trzej napastnicy zaczepiają, zanim przenoszą swoją uwagę na Artura – medialne opisy zdarzeń nie zawierają jej relacji, która potwierdzałaby, że Artur działał w samoobronie. Media mówią o morderstwie, a będąca projekcją schorowanego umysłu partnerka Jokera chwali sprawcę za to kogo, a nie w jakich okolicznościach zabił.

Kolejna zbrodnie Artura nie mają już nic wspólnego z samoobroną, wiele natomiast z dążeniem do zamknięcia swojego dotychczasowego życia w drodze do samobójczego finału. Ich ofiarami stają się osoby symbolizujące w umyśle Artura jego porażki i tragedie. Kiedy dowiaduje się, ze będąca w stanie śpiączki matka najpierw adoptowała go, a potem milczała w obliczu okrucieństwa kolejnych ojczymów, dobija ją w szpitalu; brutalnie morduje kolegę z pracy, którego wini za zwolnienie; wreszcie, zaproszony do talk show, w którym został wyśmiany w ramach swego rodzaju przeprosin, przyznaje się do zabójstwa trzech biznesmanów, wygłasza gniewny manifest o wykluczeniu i zabija oponującego jego słowom prezentera, wcześniej swojego idola. Z każdym kolejnym zabójstwem nastrój filmu staje się radośniejszy; Joker celebruje kolejne zabójstwa widowiskowymi tańcami, w które muzyka i sposób poruszania się kamery angażują samego widza; emocjonalna logika historii nakazuje widzieć w ostatnim zabójstwie Jokera i w wywołanych nim gwałtownych zamieszkach, na których czele na krótko staje, jego zwycięstwo nad przeciwnościami losu, zrozumiałą i sprowokowaną, jeśli nie do końca uprawnioną formę protestu człowieka społecznych dołów przeciwko obojętnej na jego los dominacji zadufanej w sobie plutokracji. Gniew protagonisty i jego wyzwoleńcze wyładowanie odmalowane są w filmie z niezwykłym kunsztem i narzucają odbiorcy tożsamość z nimi. 

Wszystko to potwierdzać może to tezę, że obraz ma być ilustracją tak faktualnych, jak i emocjonalnych i moralnych urojeń Jokera, nie zaś współczującą, ale pozostającą z boku opowieścią o jego losach. Przestępcza sprawność protagonisty pozostaje w sprzeczności z jego niezdarnością, demonstrowaną w początkach filmu; łatwość, z jaką przechodzi on do porządku dziennego nad mordowaniem znanych mu i kluczowych w jego życiu osób także wskazuje, że mroczne rysy jego natury nie zostały wywołane dopiero przez opisane w filmie wydarzenia, a przynajmniej w przedstawiony na ekranie sposób. Artur Fleck nigdy nie był skoncentrowanym na opiece nad matką niewiniątkiem.

Jeśli to odczytanie filmu jest prawdziwe, „Joker” jest zagadką psychologiczną subtelniejszą niż wszystko, co w ostatnich trzech dekadach widzieliśmy w masowym kinie – o co najmniej poziom wyżej od osławionego „Shutter Island”. W takim razie twórcy godzą się również na to, ze wysoce nieoczywiste i oparte na pewnych założeniach odnośnie ich własnych kompetencji rozwiązanie nie zostanie w ramach samego filmu zidentyfikowane jako poprawne, a zatem że przesłanie ich filmu będzie inne dla znakomitej części widowni.

Jakkolwiek atrakcyjna może się wydawać taka interpretacja, jest ona dość karkołomna, a egzekwowanie takiej strategii przyniosłoby twórcom tylko straty. Na pewno nie da się też obronić odczytania „Jokera” jako krytyki społecznej – bohater nie jest w żadnym momencie postawiony w sytuacji bez wyjścia, a jego przemoc nie jest wymierzona w osoby czy instytucje winne jego problemów. Sam „Joker” jest osobą chorą – cierpiącą i w części nieodpowiedzialną za swoje zachowanie, ale jego czyny są chore, to jest patologiczne. Z bojownikiem o równość, wolność i braterstwo do czynienia nie mamy, co zresztą stwierdza wyraźnie sam antybohater. Film jest więc najprawdopodobniej, mimo całej towarzyszącej mu otoczki artyzmu, niczym więcej i niczym mniej niż doskonale zrealizowanym prequelem o kluczowej dla znanego komiksu i jego ekranizacji postaci.

Problem w tym, że aby obronić środki, którymi się posługuje, film musi być czymś więcej. Obsadzając w roli protagonisty bezwzględnego mordercę, łamie bowiem ważne moralne tabu, nie oferując nic w zamian. Kultura popularna – i w ogóle kultura – obfituje w obrazy przemocy od swojego zarania; zazwyczaj nie kibicujemy jednak w kinie mordercom. Mało który z dzisiejszych protagonistów jest osoba jednoznaczną moralnie; preferujemy bohaterów etycznie złożonych, a jeśli prostych, to albo Dobrych grających nieczysto, albo Złych zabijających innych złych, jak Tony Soprano czy Omar Little. Oglądamy przemoc dla samego cieszenia się przemocą, ale jeśli jest to przemoc realistyczna, albo nie jest skierowana w stronę niewinnych, albo nie trzymamy strony sprawcy. Nie wyobrażamy sobie kibicowania Hannibalowi Lecterowi, nawet jeśli to dla postaci Hannibala oglądamy dany film czy serial. O ile wspomniana wcześniej dość karkołomna hipoteza o Jokerze jako ostatecznym narratorze całej opowieści nie jest prawdziwa, film zasadę tę łamie, i to w sposób rażący.

Samo epatowanie przemocą w scenariuszy zabójstwo-samobójstwo przy użyciu broni palnej można już uznać za moralnie niedopuszczalne, jednak w „Jokerze” uzasadnienie dla tej przemocy przybiera postać przemieszanych postulatów skrajnie prawicowych i skrajnie lewicowych populistów,  niebezpiecznie rezonując z sentymentami co do których twórcy mogą być pewni, że będą wśród części widzów obecne. Film bardzo łatwo odczytać jako określający te zachowania za zrozumiałe, jeśli nie usprawiedliwione – i przynoszące sprawcom dokładnie to, czego zwykle oczekują. „Joker” nie tylko uparcie odmawia uczłowieczenia większości ofiar, ale też z wielką dokładnością dba, aby antybohater nie przekroczył najważniejszych współczesnych tabu. Zbrodnie Jokera nie mają charakteru seksualnego; nie ma w nich rasizmu (co więcej, film explicite ukazuje, ze Joker nie jest rasistą – sąsiadka, o związku z  którą roi, jest czarna). Poza matką Jokera jego ofiarami zostają jedynie biali mężczyźni – bogaci, wpływowi, zatrudnieni w policji, a przynajmniej niesympatyczni. Nie tylko uchybia to realizmowi (Joker ma wszystkie cechy incela, ale incelem nie jest), ale pozwala domniemywać że z protagonistą widz ma się jednak móc utożsamiać.

Przemożna sugestywność filmu zostawia nas przez to z poczuciem niesmaku – oto braliśmy udział w celebracji nihilistycznej przemocy, która prawdopodobnie do prawdziwej przemocy zainspiruje a której w żaden sposób nie dyktowała artystyczna konieczność. Wspaniała forma kryje komiksową treść, łamiąc – przynajmniej moim zdaniem – zasadę społecznej odpowiedzialności twórców, w imię co najwyżej poklasku, albo – co gorsze – zapewnienia sobie darmowego marketingu za pomocą celowo wywołanego oburzenia. Film wydaje się przez to tak histrioniczny, tak postmodernistyczny i tak nihilistyczny jak sam jego bohater – i fakt, ze może być to zamierzona gra autorów na poziomie meta, niekoniecznie poprawia ocenę tego zjawiska. „Why so serious?”. Bo to chyba nie tylko ja. It is getting crazier out there.

Iluzja gdańskiego pojednania :)

Nie ma chyba drugiego miasta w Polsce, które zostałoby tak bardzo dotknięte przez historię, jednocześnie wpływając na jej bieg, jak Gdańsk. Mało kto identyfikuje dzisiaj skalę Fahernheita z gdańskim fizykiem i inżynierem Danielem Gabrielem Fahernheitem. Najczęściej Gdańsk kojarzy się z symbolicznym początkiem II wojny na Westerplatte oraz sierpniowym strajkiem Solidarności, który na dobre, wraz z jego przywódcą i późniejszym Prezydentem RP Lechem Wałęsą, rozsławił to miasto w światowych mediach i opinii publicznej.

Przynależność do związku hanzeatyckiego, rządy królów I Rzeczypospolitej a także czasy wilhelmińskie, w tym okres urzędowania nadburmistrza Leopolda von Wintera,  uczyniły miasto nad Motławą przedsiębiorczym, tolerancyjnym, niepokornym, otwartym na innowacje i niezależnym opiniotwórczo. Gdańsk w wyniku ustaleń wersalskich stał się ( Wolne Miasto Gdańsk 1920-1939) przedmiotem naturalnych antagonizmów między Niemcami a Polską. Najtragiczniejszy okres przełomu marca/kwietnia 1945 doprowadził nie tylko do zniszczenia architektury i zabytków Gdańska, ale niemal całkowitej zmiany struktury społecznej. Gdańsk po raz kolejny w latach 1945-1960  przechodził złożony proces odbudowy, uwikłany w ówczesne realia polityczne, ideowe i kulturowe nowego ładu realnego socjalizmu. Odtąd powojenną strukturę społeczną, między starą a nową tożsamością, tworzyć zaczęli zaczęli gdańszczanie z urodzenia a także Ci przybyli z wileńszczyzny, Lwowa, południowej i wschodniej Polski.

Problem gdańskości dla nowej władzy identyfikował się wokół zderzenia mieszczańskiej kultury niemieckiej, polskiej otwartości z nowym etosem pracy klasy robotniczej stoczniowców i portowców. Obcość i dystans wobec Gdańska determinowały hanzeatycki niemiecki i kosmopolityczny kapitał kulturowy oraz dążenia władz PRL przywrócenia ” gdańska do macierzy ” z degermanizacją w tle. Atmosfera portowego, nadmorskiego a od 1970 roku miasta uniwersyteckiego,  pozwoliła rozwinąć się środowiskom silnie kontestującym propagandę i rządy PZPR. Wydarzeniem, które bezspornie stanowiło podstawę do zakwestionowania społecznej i politycznej legitymacji władzy była grudniowa pacyfikacja strajku stoczniowców w Gdańsku i Gdyni. Pomiędzy grudniem 1970 a sierpniem 1980 trzon gdańskiej opozycji kształtował się – w przeciwieństwie do lewicowo-liberalnego KOR-u ( 1976 ) – wokół wartości konserwatywnych, katolickich i narodowych. W 1979 powstał najbardziej ideowo wpływowy  Ruch Młodej Polski na czele m.in. z Aleksandrem Hallem,  Aramem Rybickim, Dariuszem Kobzdejem, Grzegorzem Grzelakiem, czy Zbigniewem Dulkiewiczem a także wówczas młodszymi Wiesławem Walendziakiem, Jarosławem Kurskim, Piotrem Adamowiczem oraz Piotrem Semką. Wydarzeniem nie tyle formacyjnym co upodmiotawiającym, podkreślającym szczególną rolę gdańskiej opozycji był sierpniowy strajk w Stoczni im. Lenina a ściśle rzecz biorąc cały okres, tzw. rewolucji i karnawału Solidarności, trwający od 14 sierpnia 1980 do 13 grudnia 1981 r.  Bezspornie kapitał symboliczny „Solidarności” jako ruchu emancypacyjnego i integrującego wokół  wartości  obywatelskiego humanizmu zbudował współczesny genius loci Gdańska. Odtąd nazwiska gdańskich liderów RMP  weszły, wzorem warszawskiego środowiska komandosów i KOR-u  z Kuroniem, Modzelewskim, Michnikiem na czele, do głównego nurtu opozycji, czyniąc Gdańsk zasadniczym ośrodkiem antyrządowej konspiracji. Ważnym momentem integrującym gdańskie środowisko opozycyjne była wizyta Papieża Jana Pawła II i wygłoszona na gdańskiej Zaspie w czerwcu 1987 homilia oraz stoczniowe strajki roku 1988, stanowiące motor dla  społecznej dynamiki zmian umożliwiających późniejsze rozmowy okrągłego stołu, poparte przez studentów Uniwersytetu Gdańskiego, których liderem był Paweł Adamowicz.

Gdańsk u progu lat lat 90-tych borykał się z podstawowymi problemami własnościowymi, stanem kanalizacji, wodociągów, sieci ciepłowniczych,  jakości oświetlenia, dróg i połączeń. Jako miasto o znaczącym wpływie na bieg zdarzeń w Polsce i europie środkowo-wschodniej Gdańsk jawił się w istocie jako prowincjonalny ośrodek średniej wielkości. Paradoksem raczkującej idei samorządu terytorialnego i  decentralizacji było przywiązywanie przez mieszkańców Gdańska dużo większego znaczenia do roli i pozycji ówczesnego wojewody Gdańskiego Macieja Płażyńskiego niż kolejnych Prezydentów Miasta : Jacka Starościaka, Franciszka Jamroża czy Tomasza Posadzkiego. Miasto w początkach transformacji społeczne-politycznej potrzebowało wobec braku kapitału, reorganizacji funkcjonowania jednostek organizacyjnych i opracowania krótko i długoterminowych planów rozwojowych. Obchody 1000-lecia Miasta Gdańska w roku 1997 nie mogły podkreślić jego wyjątkowości, ambicji i aspiracji. Gdańsk wypadał wówczas nieciekawie na tle atrakcyjności Krakowa, czy Warszawy o miastach europejskich nawet nie wspominając.

Paweł Adamowicz pierwszy raz Prezydentem wybrany został przez Radę Miasta Gdańska w roku 1998, będąc wówczas radnym  Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego ( lista AWS ). W 2002 roku po wprowadzeniu zasady bezpośredniości wyborów, Adamowicz wygrał w II turze, zdobywając ponad 70 % głosów. Dwukrotnie w latach 2006 i  2010 zwyciężał w pierwszej turze. W 2014  uzyskał reelekcję na kolejną kadencję – ostatni raz jako kandydat Platformy Obywatelskiej. Szósty ostatni raz zwyciężył 4 listopada 2018 r., jako kandydat niezależny, lider stowarzyszenia Wszystko dla Gdańska.

Dwadzieścia lat Pawła Adamowicza w prezydenckim gabinecie przy Nowych Ogrodach był okresem największego, od czasu wspomnianego nadburmistrza Wintera, rozwoju infrastrukturalnego miasta.  Niezależnie od całościowej i szczegółowej oceny rządów Prezydenta  Adamowicza, trzy podstawowe elementy definiują obrany sposób zarządzania miastem. Po pierwsze, Gdańsk w latach 1998-2018 zarządzany był konsekwentnie z określoną wizją małych kroków i długoterminowych inwestycji o wręcz pomnikowym charakterze.  Adamowicz doskonale zdawał sobie sprawę, że Gdańsk musi wykorzystać niebywałą szansę rozwojową  jaką przyniosło dla miasta dobrodziejstwo członkostwa Polski w Unii Europejskiej i związane z nim środki inwestycyjne. Momentem zwrotnym okazał się dzień 18 kwietnia 2007 r. kiedy o 11.39 w walijskim Cardiff padły pamiętne słowa Michela Platiniego – „Pologne e Ukraine”. W  Gdańskim Urzędzie Miasta zapanowała euforia a jednocześnie rozpoczął się wyścig z czasem. Do kluczowych inwestycji obok stadionu PGE Arena i rewitalizacji gdańskiej Letnicy należała rozbudowa Lotniska im. Wałęsy o nowy terminal i znaczącej części infrastruktury drogowej, w tym powstanie budzącej spore kontrowersje mieszkańców ul. tzw. Nowej  Słowackiego ( dzisiaj Al. Żołnierzy Wyklętych ). Turniej Euro’ 2012 ( cztery mecze ) mimo formułowanej krytyki względem wysokości kosztów poniesionych również z budżetu Gdańska,  okazał się w skutkach długofalowych niewątpliwym sukcesem tak promocyjnym, turystycznym jak i inwestycyjnym. Zasługą Prezydenta Adamowicza była wizja uczynienia z Gdańska miasta atrakcyjnego turystycznie poprzez stworzenie oferty miejsc jednoznacznie łączących historię Świata, Europy, Polski i Gdańska. To bezwątpienia takie miejsca jak Europejskie Centrum Solidarności i Muzeum II Wojny Światowej stanowią wraz z Teatrem Szekspirowskim o atrakcyjności współczesnego Gdańska, będąc obowiązkowymi punktami wycieczek turystycznych.  Po drugie, dla Pawła Adamowicza ważna była świadomość, że Gdańsk nie może żyć jedynie legendą i musi się rozwijać ” konsekwentnie do przodu „. Stąd odważna decyzja o stworzeniu oliwskiego centrum biznesowego wzdłuż Al. Grunwaldzkiej co przyciągnęło nie tylko zachodnie koncerny np. Bayer, Thysenkrupp, czy Sii, ale doprowadziło do uczynienia z Gdańska miasta atrakcyjnego dla pracowników, studentów, ludzi młodych i dynamicznych. Od 2008 roku Gdańsk stał się jednym z najprężniej rozwijających się rynków inwestycji deweloperskich. Zmiany w polityce planistycznej miasta spowodowały uczynienie z Gdańska wielkiego placu budowy nowych mieszkań tak w najbardziej prestiżowych rejonach Wrzeszcza, Śródmieścia, Głównego i Dolnego Miasta jak i dzielnic peryferyjnych na jego południu.  Jeżeli dodać do tego otwarcie na nowe centra i galerie handlowe ( nie wszystkie trafne i potrzebne ), budowę terminalu kontenerowego, czy stworzenie parku Naukowo-Technologicznego, to przekrojowo pokazuje skalę zmian jakie Gdańsk przeszedł od roku 1998 r. Po trzecie, Paweł Adamowicz rozumiał, że Gdańsk z uwagi na swoją przeszłość jest miastem szczególnym, czyniąc ” Nec temere, nec timide ” dosłownym litemotivem swojej prezydentury. W trakcie 20 lat nierzadko popadał w konflikty  zarówno z własnym rządem jak i tymi wywodzącymi się z obcych mu obozów politycznych, zwłaszcza po 2015 r. stając odważnie i bezkompromisowo na barykadzie ochrony konstytucyjnego porządku  prawnego, demokracji liberalnej, europejskiej tożsamości Gdańska i Polski.

Paweł Adamowicz nie był Prezydentem bez wad. Nie był Prezydentem wolnym od kontrowersji tak politycznych jak i prawnych. Paweł Adamowicz był obiektem krytyki…swoich politycznych oponentów, także nie ukrywam mojej. Okres 20 lat sprzyjał stworzeniu tzw. interesariatu miejskiego, grupy wpływów i zależności biznesowo-towarzyskich. Krytyka Prezydenta Adamowicza była także konsekwencją jego uporu, przekorności, a niekiedy tonu nieznoszącego żadnego sprzeciwu. Spór polityczny o pryncypia, założenia, koncepcje, akcenty, niuanse, jakość życia jego mieszkańców i przyszłość miasta był,  jest i zawsze będzie w naturalny sposób  wpisany w istotę samorządu terytorialnego, demokracji i życia publicznego.  Trzeba przyznać, że w ogólnym bilansie, ważąc racje – mocne i słabe strony prezydentury, Paweł Adamowicz zapamiętany zostanie  jako polityk, który z każdą kolejną kadencją zmieniał się, dojrzewał, uczył i ewoluował tak jak zmieniał się, piękniał i cywilizował Gdańsk. Wystarczy przypomnieć Jego początkowy krytycyzm wobec instytucji budżetu obywatelskiego i zdolności Gdańszczan do racjonalnego wydatkowania pieniędzy publicznych, na rzecz zmiany zapatrywania w kierunku pełniej afirmacji tego narzędzia demokracji bezpośredniej, czego wyrazem było coroczne zwiększanie puli środków pieniężnych. Mimo konserwatywnego podejścia nie tylko do sfery światopoglądowej, ale do wielu aspektów funkcjonowania miasta, potrafił zmieniać swoje nastawienie, podejmując często decyzje w absolutnej awangardzie do swojego dotychczasowego stanowiska, wywołując niekiedy zaskoczenie nawet u największych swoich krytyków np. wsparcie środowisk kobiecych i LGBT.  Kadencja 2014-2018 była zdecydowanie tą najlepszą. Paweł Adamowicz zakończył najważniejsze inwestycje, umocnił Gdańsk w rankingach najatrakcyjniejszych miejsc do życia w tym także tych dotyczących miejsc, które warto odwiedzać i spędzać urlop, wprowadził narzędzia polityki społecznej i równościowej w tym model integracji imigrantek i imigrantów oraz model na rzecz równego traktowania. Budżet miasta Gdańska z początkowego 1 mld zł w roku 1998 r. przekroczył 3 mld złotych.

Jego problemy z oświadczeniami majątkowymi, które – co warto przypomnieć – ujawniły organy ścigania jeszcze za czasów rządów PO na przełomie 2012/2013 r., kładły się cieniem na autorytecie i dokonaniach. Adamowicz uzyskując status oskarżonego stał się po 2015 roku polityczno-wizerunkowym balastem dla dotychczasowego środowiska politycznego. Nie mógł poza najbliższym gronem współpracowników liczyć na przychylny stosunek PO do własnej osoby.  Atakowany w programach TVP ,  krytykowany w radiu i prasie  miał w rządzonym przez siebie Gdańsku antagonistów po obu stronach konfliktu PO-PIS.  Jego niektóre decyzje dotyczące zwłaszcza polityki planistycznej, transportowej i społecznej były  przedmiotem kontestacji ze strony ruchów miejskich : FRAG, Rowerowej Metropolii,  Gdańska Obywatelskiego i Lepszego Gdańska. Już od końca 2017 roku docierały sygnały o wątpliwościach Platformy Obywatelskiej co do nominacji Pawła Adamowicza w wyborach na Prezydenta Gdańska. Trzeba przyznać, że w roku 2018 stał się przedmiotem bezpardonowej kampanii medialnej, podczas której intensywnie i wnikliwie analizowano, jego i najbliższe osoby, stan majątkowy i składane w tym zakresie oświadczenia. Ostatecznie zgodnie z przewidywaniami nie uzyskał nominacji Koalicji Obywatelskiej, która postawiła na Jarosława Wałęsę. Odżegnywali się od możliwości jego poparcia tak Katarzyna Lubnauer jak i Grzegorz Schetyna, tłumacząc się toczącą sprawą sądową, wątpliwościami co do sposobu zarządzania miastem, a nawet realną perspektywą wprowadzenia rządowego komisarza. Liderzy KO oraz Jarosław Wałęsa przekonywali Adamowicza do rezygnacji z ubiegania się o kolejną kadencję.  Ten, nieugięty wbrew centrali partyjnej, założył Komitet Wyborczy Wyborców Wszystko dla Gdańska, startując samodzielnie i niezależnie od Platformy Obywatelskiej – w I turze, pokonał ku zaskoczeniu wielu Jarosława Wałesę, w drugiej turze znacząco wygrywając z kandydatem PIS. Bez wątpienia tą odważną decyzją pokazał polityczną pryncypialność, charakter i samodzielność. Wszystko wskazywało, że z przysłowiowego ” Budynia ” jak go we wczesnych latach prezydentury prześmiewczo nazywano, stał się autentycznym, pełnokrwistym politykiem o sporej wiedzy, doświadczeniu, charyzmie i znakomitym kontakcie z mieszkańcami.  Paweł Adamowicz zapowiadał , że kadencja 2018-2023 będzie nastawiona na realizacje podstawowych celów Gdańska  jako wspólnoty wszystkich mieszkańców. Zapowiadała się jeszcze lepiej…

13 stycznia 2019 r. o godz. 19.55 stała się rzecz, która nie miała prawa się, w cywilizowanym państwie i nowoczesnym mieście ” Wolności i Solidarności ” jak Gdańsk, wydarzyć. Stosunek gdańszczanek i gdańszczan do Prezydenta Adamowicza najdobitniej oddały setki tysięcy żegnających go mieszkańców spotykających się na Długim Targu, Placu Solidarności przy pomniku Stoczniowców, w ECS,  w trakcie ostatniego przemarszu przez najważniejsze w jego życiu miejsca w Gdańsku, w dzień pogrzebu oddając mu hołd na ulicach miasta i w Bazylice Mariackiej.

Nie oceniając motywacji, sposobu działania oraz czynników kryminogennych jakie wpłynęły na sprawcę tego zabójstwa, do swoistej współodpowiedzialności można pociągnąć wszystkich tych, którzy przyczynili się do eskalacji nastrojów antagonistycznych, plemienności, instytucjonalnego przemysłu pogardy i wykorzystywania mowy nienawiści do walki z przeciwnikiem politycznym.  Spór nawet najtwardszy jest esencją demokracji. Nie można się jednak nienawidzić. To kolejny trudny test, którego raczej zbiorowo znowu nie zdamy, bo nikomu na tym nie zależy. Nie ma się co łudzić o choćby cień możliwości zgody, pojednania i wyciszenia negatywnych emocji w tak ważnym roku wyborczym.

PS Drogie koleżanki i koledzy dziennikarze,
To Wy zarządzacie społecznymi emocjami. Trzymacie w rękach bardzo niebezpieczne narzędzie jakim jest obraz, opis i ocena wydarzeń. Rugujcie ze swojego środowiska zawodowego wszelkich służalczych, dyspozycyjnych nienawistników, po wszystkich stronach politycznego sporu. Zawód dziennikarza nie zasługuje na zrównywanie ze statusem funkcjonariuszy medialnych, bliższy jest funkcjonariuszowi publicznemu. A to szczególna misja i odpowiedzialność za słowo…

Życie polityczne nie toleruje próżni, już 3 marca odbędą się w Gdańsku kolejne wybory.

Upamiętnienie zamordowanego Prezydenta powinno być przemyślane, wyważone i roztropne. Na takowe bezsprzecznie w Gdańsku zasłużył.

*Pamięci Prezydenta Pawła Adamowicza ( 1965-2019 )

Makiełki i Muhallebi :)

Wszystkie dzieci urodzone w Polsce?

Tak. Zawsze mówię, że dla mnie największe szczęście to mieć rodzinę i dzieci, i za to jestem przede wszystkim wdzięczny. Ale też interesuję się polityką, nawet bardziej polityką polską, niż tym co się dzieje w Turcji, ponieważ dla mnie naturalne jest to, że mieszkam tutaj i tu widzę swoją przyszłość. Z pewnymi sprawami się nie zgadzam, tak jak wielu z nas i otwarcie dołączam się do dyskusji publicznie, na Twitterze, nie mam powodu, aby ukrywać swoje poglądy. Jestem zawsze otwarty na inne argumenty w dyskusji i przyznaję, że dla nas, którzy nie są urodzeni tu w Polsce, zwłaszcza innych religii, życie jest trochę trudniejsze, ponieważ gdy zaczynałem mieszkać w Polsce 13 lat temu, to była zupełnie inna Polska niż dzisiaj.

Jaki był powód Twojego wyjazdu z Turcji i dlaczego Polska?

To nie było tak, że się przeprowadziłem z Turcji do Polski, wcześniej mieszkałem w kilku europejskich krajach, m.in. w Holandii. Pracowałem w firmie, która miała również siedzibę w Polsce, więc poproszono mnie, abym choć kilka tygodni zamieszkał tu i zrobił rozeznanie. To miała być krótka wizyta, z czego zrobiło się kilka tygodni. Potem wróciłem do Holandii, żeby znowu podróżować po Europie. Wtedy mój szef zdecydował, że jednak dobrze byłoby rozwijać biznes w Polsce, więc wysłał mnie tu z powrotem. Jakiś czas później awansowałem i wysłano mnie do Moskwy i to był duży skok zawodowy, jednak tam okazało się, że po europejskich doświadczeniach, Moskwa to zupełnie inna historia i inny świat. Uznałem wtedy, że moje miejsce jest jednak w Polsce. Czyli główny powód to była praca, więc żartobliwie można powiedzieć, że byłem ekonomicznym emigrantem, bo to jest najgorszy sort (wybuchamy krótkim, ale serdecznym śmiechem).

A w Turcji czym się zajmowałeś?

Moi rodzice od początku zajmowali się biznesem hotelarskim, więc ja od wczesnego dzieciństwa żyłem z obcokrajowcami w hotelach, uczyłem się języków obcych, stąd nie było dla mnie dużym zaskoczeniem, gdy przeprowadziłem się do Europy. Kontakt z ludźmi bardzo mi odpowiadał zawsze.

Z jakiej części Turcji pochodzisz?

Ze Stambułu.

To taka Europa w zasadzie…

Tak i każdy kto był w Stambule może na pewno powiedzieć, że to w zasadzie Europa. Mając 19 lat uznałem, że jednak chciałbym pracować gdzieś poza Turcją. I wtedy mój pierwszy krok to była Grecja. A potem kilka innych krajów…

Czyli ciekawość świata zdeterminowała twoje życie?

Tak, ale to głównie dzięki rodzicom, bo to rodzice mają duży wpływ na przyszłość dzieci, zwłaszcza, że taki kontakt z różnymi obcokrajowcami daje dużą otwartość umysłu i to ułatwia adaptację w nowym kraju. To bardzo pomaga. Znam ludzi, którzy mieszkają tu, w Polsce, 15 lat i nie mówią ani jednego słowa po polsku, żyją zamknięci w swoim świecie. Tak właśnie jest w Niemczech i w Holandii, gdzie te zamknięte środowiska są bardzo widoczne. To jest według mnie takie największe zagrożenie właśnie, kiedy ludzie przyjeżdżają z innych krajów i nie mają ochoty się integrować, rozumieć i mówić w języku kraju, w którym mieszkają. To jest taki smutny obraz. Mnie się udało zaaklimatyzować w Polsce, z czego się cieszę, bo czuję się tutaj bardzo dobrze.

Więc najpierw była Grecja, a potem…?

Portugalia dość krótko, Holandia i Polska.

Można więc powiedzieć, że tej Europy i ideałów europejskich trochę liznąłeś?

Tak, zdecydowanie tak.

Jak udaje Ci się zatem pogodzić swoją wiarę muzułmańską z tymi europejskimi zasadami? Patrząc na ten tradycyjny Islam, mam wrażenie, że jego główne cechy nie różnią się aż tak bardzo od zasad chrześcijańskich. Jak to wygląda?

Dokładnie tak i to jest właśnie odpowiedź, dlaczego zostałem w Polsce. Ponieważ mogę porównywać życie codzienne w Polsce i w Holandii na przykład. I bardzo odpowiada mi to, co jest w Polsce, czyli wartości, które są też ważne dla Turków, i które są także ważne dla Polaków. Weźmy choćby czas Świąt. Na przykład kiedy zbliża się koniec Ramadanu, to w identyczny sposób jak w Polsce, całe rodziny siadają przy jednym stole, są prezenty, słodycze, są szczęśliwe dzieci. Czyli jest dokładnie tak samo jak nasze Święta bożonarodzeniowe i mnie to odpowiada. I jestem z tego powodu naprawdę szczęśliwy, bo pytałeś jak spędzam Święta w Polsce. Spędzam je tak jak Ramadan w Turcji. Nie mówię tutaj o kwestiach czysto religijnych, czyli modlitwie w kościele lub w meczecie, ale myślę, że najważniejszy aspekt obu tych Świąt to jednoczenie rodziny. Na przykład babcia mojej żony ma 99 lat, więc choćby wysłuchanie kilku jej anegdot jest dla mnie dużą wartością, a to jest identycznie tak, jak mam w Turcji. Odpowiadając więc na pytanie, czy jest trudno muzułmaninowi spędzać święta chrześcijańskie, mówię, że nie jest trudno. Bo Islam to jest przede wszystkim religia między człowiekiem a Bogiem, bo kiedy mówimy Allahu Akbar, co jest dzisiaj mocno przeinaczane, to znaczy: Bóg jest jeden i to jest po prostu podsumowanie naszej wiary, w której nikt nie może ingerować w to, co się dzieje między mną a Allahem. To jest między nami. Ja mogę się modlić lub nie. Mogę spędzić post przez 30 dni, tak jak jest powiedziane, ale mogę też spędzić krócej. To pozostaje między mną a Allahem i nikomu nie muszę udowadniać, że jestem wierzącym czy niewierzącym. Tak naprawdę to jest bardzo podobnie jak w chrześcijaństwie – wiara jest indywidualną sprawą człowieka. Stąd nie widzę problemu, aby żyć tutaj jako muzułmanin. I co jest ciekawe, pracuję w firmie, w której mamy 125 osób, a ja jestem jedynym obcokrajowcem. Ale od samego początku pobytu w Polsce, ani w pracy, ani gdzie indziej, nigdy nie dano mi odczuć nic złego.

Nikt nie dał ci odczuć, że jesteś obcy?

Absolutnie. Wręcz przeciwnie, mimo, że język polski jest trudny, jedna rzecz jest dla mnie symptomatyczna. Kiedy byłem w Polsce pierwszy raz, była już zima i to już był czas Świąt. Zazwyczaj w firmach robi się wtedy firmowe wigilijne wieczory, czego nie ma w Holandii. Tam ludzie żyją bardzo indywidualnie, nie ma tam takiego ducha wspólnego spędzania czasu, a to jest przecież bardzo ważne. Tak jak w Turcji właśnie. W Holandii ludzie wstają rano i mówią do siebie „dzień dobry”, ale kiedy jest godzina 17, to już się świat kończy i nikt by nie został w firmie, żeby świętować wspólnie wigilię, albo cokolwiek innego. Będąc drugi raz w Polsce, zaproszono mnie na takie właśnie spotkanie wigilijne do jednej z firm. Wcześniej nie miałem takiego doświadczenia, więc powiedziano mi, że na Wigilii nie je się mięsa, ale jakbym chciał, to zrobią mi coś mięsnego. Ale ja powiedziałem, że nie, absolutnie, jak wy nie jecie mięsa, to ja też nie. I tak mi tam odpowiadała ta atmosfera, każdy coś ugotował i przyniósł. A potem wróciłem do Holandii i zobaczyłem, że tam nie jest tak szczerze, jest inaczej. Dlatego zawsze mówię, że to nie jest prawdą, że muzułmanie mają tutaj ciężko. Nie to nie jest prawda. Jeśli ktoś żyje z szacunkiem do wartości, które są cenione w danym kraju, to nie ma ciężko.

Jesteś więc przykładem muzułmanina, który bardzo odkłamuje obraz tych muzułmanów, którzy żyją w zamkniętym środowisku. Ty jesteś przykładem człowieka otwartego, który chce się zintegrować z krajem, w którym żyje, nie zapominając o swoich własnych korzeniach. W ten sposób przeczysz pewnym stereotypom, które mówią, że muzułmanie chcą tu przyjeżdżać, aby tworzyć własne enklawy i osiedla, żeby się nie integrować w ogóle.

Tak, ale nie zapominajmy, że tacy też tutaj są. Nie chcą mówić po polsku, nie chcą się integrować. Ale my musimy się zastanowić, co powinniśmy zrobić, żeby tych ludzi zintegrować ze społeczeństwem. Nieważne w jakiego Boga wierzą, jak się nazywają, ale żeby byli częścią społeczeństwa, w którym żyją.

Wychodzisz zatem z założenia, że skoro twoją drugą ojczyzną jest Polska, to masz pewien obowiązek, aby się zintegrować, poznać ludzi, język, zwyczaje i dokonać tego w możliwie jak największym stopniu.

Moim zdaniem ojczyznę ma się tylko jedną i tą ojczyzną jest dla mnie Turcja, jednak jak ludzie mówią do mnie: „Efe, ty jesteś Turkiem, ale mówisz zawsze Polska, Polska, Polska, no to jak możesz walczyć na dwa fronty?” Na to ja zawsze daję taki przykład, taką metaforę. Mam trójkę dzieci i to jest dla mnie szczęście, że mogę je mieć. Ale są ludzie, którzy nie mogą mieć rodzonych dzieci. Wtedy szlachetni ludzie, którzy nie mogą mieć potomstwa, adoptują je. I ktoś może powiedzieć, że to przecież nie jest ich dziecko. Ale przecież skoro adoptujesz, to tak, jakby to było twoje rodzone. I to jest dokładnie tak samo jak ze mną w przypadku Polski.

Co jeszcze oprócz tej wspólnej cechy rodzinnej się tobie spodobało w Polsce? Co było jeszcze powodem, że zdecydowałeś się tutaj pozostać?

Ciężko mieszkać w takich krajach jak Holandia czy Niemcy, to jest prawda, ponieważ tam już jest pewien stereotypowy obraz Turka, którego ciężko zmienić. To jest taki obraz utrwalony od lat, głównie przez to, że sami Turcy tworzyli zamknięte enklawy, ale też i tamte społeczeństwa nie chciały integrować się z obcymi. Natomiast w Polsce nie ma praktycznie wcale obcokrajowców…

Tak, jesteśmy bardzo hermetycznym społeczeństwem…

Dokładnie. Ale to oznacza też, że Polacy bardziej przyjaźnie traktują obcokrajowców, niż Holendrzy czy Niemcy i mogę to otwarcie powiedzieć.

No to mnie teraz bardzo zaskoczyłeś, bo mnie się wydaje, że to właśnie polskie społeczeństwo jest takie mocno przeciwne obcym, bardzo ksenofobiczne… W mediach jest tyle tych przykładów, gdy „prawdziwy Polak” pobije obcokrajowca, bo ma inny kolor skóry, a ty mówisz, że tobie się lepiej żyje w Polsce niż w Holandii czy w Niemczech…

To jest moje doświadczenie, ja nie mogę powiedzieć za wszystkich, ale moje doświadczenie mi mówi, że tak właśnie jest. Przykład: jak dostałem obywatelstwo polskie ludzie do mnie pisali i dzwonili, żeby mi pogratulować i mówili „o, już jesteś nasz”. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji w Holandii, gdybym dostał holenderskie obywatelstwo. Takich zachowań jakie mnie spotkały tutaj po otrzymaniu obywatelstwa polskiego nie można oczekiwać tam. Nie wyobrażam sobie, żeby mi ktoś w Holandii napisał: „super Efe, to już jesteś nasz”. Tam nigdy nie będziesz ich, zawsze będziesz obcy. I to jest specyfika ludzi. Tu i tam. To też wynika z historii Polski. Polacy wiele lat byli ograniczani, byli odcięci od świata. A potem przyszła wolność. Teraz to już mamy powoli sytuację taką, że coraz więcej ludzi, także z zachodu, chce pracować w Polsce. Często Niemcy już szukają pracy tu, niż u siebie. I to są fakty.

Czyli mamy dwa elementy, które zdecydowały o wyborze Polski: rodzina i polska gościnność. Znajdźmy jeszcze jeden element.

Myślę, że kraj w sensie walorów krajobrazowych…

Dobrze znasz Polskę?

Tak, ze względu na pracę byłem praktycznie wszędzie. Często słyszę na Śląsku od kogoś, kto tam mieszka, że nigdy nie był nad morzem. Albo słyszę od kogoś, kto mieszka w Gdańsku, że nigdy nie był w Krakowie. „Jak to?” – pytam. To niemożliwe. A ja mam to szczęście, że byłem praktycznie wszędzie, znam całą Polskę. Nawet muszę się przyznać, że jestem autorem katalogu naszej firmy o hotelach w Polsce pt. „Piękna Polska”. Ten tytuł też wymyśliłem, bo uważam, że tak właśnie jest – Polska jest piękna. Zawsze powtarzam, że Polska mogłaby być bardzo ważnym krajem turystycznym, ze względu na jakość, piękne krajobrazy, morze, góry. Mamy więc, jako Polska, ogromny potencjał.

Czyli uznajemy, że trzy główne cechy to: rodzina, gościnność i kraj jako walor krajobrazowy.

Tak, jak najbardziej…

No dobrze, to teraz porozmawiajmy o Turcji. Najpierw o Turcji historycznej, ale nie cofniemy się do Imperium Osmańskiego…

Tylko nie rozmawiajmy o Sobieskim… (znowu wybuchamy śmiechem).

Nie, nie, o Sobieskim nie będziemy rozmawiać. Zacznijmy od narodzin Republiki Tureckiej. Trzeba przyznać, że bardzo ta historia jest podobna do polskiej historii z tamtego okresu. W Turcji Republika, w Polsce powstanie II Rzeczpospolitej. Ten sam okres czasowy, lata 1918-1919. W Polsce Piłsudski, jako założyciel nowej, pozaborowej Polski, w Turcji Kemal Atatürk, jako założyciel Republiki. W Polsce wojna z Sowiecką Rosją 1920 roku, która była bardzo istotna dla odzyskania państwowości, w Turcji także wojna z Grecją…

No, nawet przeciwko całej Europie… Przeciwko Francji, Brytyjczykom także…

Tak, więc mamy tego Mustafę Kemala Atatürka, który założył Republikę Turecką i który oparł ją na 6 zasadach, ważnych do dziś, które nazywa się kemalizmem. Tymi nadrzędnymi zasadami są: 1. Republikanizm, czyli odrzucenie absolutystycznego modelu sprawowania władzy, na rzecz republiki i demokratycznego państwa; 2. populizm – wyrażał lewicowe przekonania Atatürka i oznaczał zniesienie przywilejów oraz równouprawnienie wszystkich obywateli, w tym także prawa dla kobiet; 3. Sekularyzm, czyli świeckie państwo, wolne od religii i laickie w systemie edukacji; 4. rewolucjonizm jako konieczność przeprowadzenia głębokich zmian społecznych mających stworzyć zupełnie nowy ład społeczny; 5. nacjonalizm (lub bardziej odpowiadające określenie – ludowość), co należy rozumieć jako dążenie do zespolenia ideowego, kulturowego i tożsamościowego obywateli Turcji; 6. Etatyzm, co oznaczało, że podstawą uprzemysłowienia kraju powinien być kapitał państwowy. Co dzisiaj zostało we współczesnej Turcji z tych zasad?

Przede wszystkim Atatürk był żołnierzem. Jego głównym celem było zjednoczenie ziem tureckich, o co walczył przez 15 lat ze wszystkimi, którzy chcieli Turcję podzielić. No i na koniec, w 1923 roku ogłosił Republikę Turecką i wskazał jako główny kierunek polityki zagranicznej otwartość na Europę. Powiedział, że Turcja musi patrzeć na Zachód i to jest idea podstawowa i główna. Ale społeczeństwo tureckie jest dzisiaj podzielone, mniej więcej na pół – część uważa, że należy dalej realizować jego ideę, ale druga część sądzi, że należy to modyfikować lub nawet od tej idei odejść. Zupełnie tak jak dzisiaj polskie społeczeństwo. On jednak zmienił kraj bardzo mocno, wprowadził praworządność, w tym prawa dla kobiet, zmienił język arabski na turecki, dokonał bardzo głębokiej transformacji kraju. Nie wszyscy byli za aż tak głębokimi zmianami, ale Atatürk był twardy i uparty. Chciał Turcji mocno powiązanej z Zachodem. Stopniowo demokratyzował też kraj, wprowadzając na przykład system dwupartyjny. Niestety nie żył długo, zmarł w 1938 roku mając 57 lat. Zostawił jednak po sobie te idee, które do dzisiaj są w części realizowane. Pamiętać trzeba także, że wojsko w Turcji ma specjalne przywileje, gdyż to armia jest strażnikiem świeckości państwa i wykonawcą idei Atatürka. Musimy też pamiętać o geopolitycznym położeniu Turcji, które nie jest łatwe. Zwróćmy uwagę na to, jakich Turcja ma sąsiadów. To bardzo gorący region świata. Mezopotamia (dzisiejsi Kurdowie), Syria, Irak… Tu zawsze wrzało. Do tego państwa europejskie chciały mieć po kawałku Turcji: Anglicy chcieli mieć Stambuł, Włosi region Antalyi, a Francuzi jeszcze inny kawałek. Takie są fakty. Trudno było więc, mając takie geopolityczne położenie, a do tego jeszcze głęboki aspekt Islamu, tak głęboko zmienić kraj, jak zrobił to Atatürk. Nie ma w historii świata takiego przykładu.

Przejdźmy zatem do Turcji Erdoğana. Jak to się stało, że dzisiejsza Turcja wygląda tak jak wygląda?

No właśnie… Zanim zaczniemy analizować postawę Erdoğana, musimy cofnąć się do okresu sprzed jego pierwszej wygranej w wyborach, czyli sprzed 2001 roku. Po pierwsze odwieczny konflikt z Cyprem i tu należy przypomnieć plan Kofi Annana. Trzeba też przypomnieć ataki Greków na Turków. Cypr był zawsze najważniejszą kartą przetargową w rozmowach z UE na temat wejścia Turcji do Unii. Drugim ważnym elementem były stosunki z Grecją. Jednak trzeba pamiętać, że do czasów Erdoğana przez 20 lat rządzili Turcją politycy bardzo liberalni, nowocześni, proeuropejscy, którzy zawsze powtarzali: my musimy dążyć do Unii. Jednak nigdy to się nie udało. Zawsze było coś, co Unia wykorzystywała, aby rozmowy z Turcją przeciągać.

I w pewnym momencie społeczeństwo tureckie powiedziało dość…

Tak, to jest ten właśnie ważny element. Druga sprawa, że musimy pamiętać, iż Erdoğan do 2016 roku wygrywał wybory w sposób demokratyczny i tego nie da się zmienić. Po prostu społeczeństwo tureckie zawiodło się na rządach liberalnych, zwłaszcza w kwestii dążenia do integracji z Unią. Pamiętać też trzeba, że polityka Erdoğana dała Turcji bardzo duży rozkwit gospodarczy…

Ale też musimy pamiętać o autorytarnych zapędach Erdoğana, które od zawsze determinowały jego politykę…

Tak, ale pamiętać też musimy o sprawie kurdyjskiej. 50 lat temu nie był to aż tak wielki problem jak dziś. Trzeba też powiedzieć, że zostały popełnione błędy w polityce turecko-kurdyjskiej…

Efektem czego oprócz ataków bojówek kurdyjskich były też retorsje ze strony tureckich rządów…

Tak. Wracając jednak do Erdoğana – społeczeństwo tureckie pamiętało o tym, że Turcja nie została przyjęta do Unii. Bułgaria, Rumunia – tak, Turcja – nie. Pamiętało też, że Europa wspierała PKK (silnie lewicowa Partia Pracujących Kurdystanu – wyjaśnienie autora). A teraz jeszcze ten konflikt z uchodźcami. Czy wiesz, ilu Syryjczyków żyje w Turcji? Ponad 3 mln. Wyobraź sobie teraz te 3 mln Syryjczyków w Europie. I to nie jest problem od roku, to jest problem od 4-5 lat. I Turcja od początku prosiła UE od pomoc. I nikt się tym nie interesował, dopóki problem nie zrobił się w Niemczech i dopóki pierwsza fala uchodźców nie trafiła do Europy. Wtedy dopiero Unia się obudziła. A teraz weźmy porozumienie pomiędzy UE a Turcją w sprawie uchodźców. Punkt 1 – każdy uchodźca, jaki się pojawi w Grecji może być odesłany do Turcji. Punkt drugi – każdy obywatel Turcji może poruszać się po Europie w ramach układu Schengen. Punkt pierwszy jest realizowany…

Punkt drugi nie…

Właśnie. Ludzie w Turcji to pamiętają. Nie można powiedzieć, że Erdoğan wszystko zrobił źle, jest też wiele rzeczy, które zrobił dobrze.

No ale nie możemy jednak zapominać o jego mało demokratycznych rządach…

Demokracja w Polsce, czy w Europie, to nie jest to samo, co demokracja w Turcji. Chciałbym widzieć demokrację w Polsce, gdyby – odpukać – w Warszawie zdarzył się atak terrorystyczny i zginęło tu kilkaset ludzi… Wszystko zależy od sytuacji. Ale przecież musimy też pamiętać, że ktoś próbował zabić Erdoğana. W 2016 roku doszło do puczu…

No tak, ale według ciebie ten pucz był słuszny czy nie? Bo kilka minut temu powiedziałeś, że wojsko w Turcji zawsze stało po stronie ideałów Atatürka. Więc co się nagle stało, że teraz ta armia jest zła?

W latach 60-tych bronienie ideałów Atatürka przez wojsko miało sens, ale w 2016 roku nie można już tego robić w taki sposób. To zupełnie inny czas. To już powinno być robione poprzez wolę ludzi, czyli mobilizację społeczeństwa poprzez politykę, a nie zamach stanu. Wojsko nigdy wcześniej nie strzelało do obywateli, żaden wojskowy pucz wcześniej nie polegał na tym. Ja do dziś pamiętam ten obraz, gdy na moście w Stambule armia strzela do obywateli. To nie może tak wyglądać. Pamiętać też musimy, że Fethullah Gülen i Recep Erdoğan byli kiedyś bardzo blisko siebie, a dzisiaj są śmiertelnymi wrogami. W takiej sytuacji ja jestem za Erdoğanem, bo on jest wybranym prezydentem. Lubię, nie lubię, jestem za, czy nie jestem za, ale jest prezydentem. Jeśli chce się go zmienić, to trzeba to zrobić w wyniku wyborów.

Tak, tylko że teraz będzie bardzo trudno Erdoğana pokonać w wyborach, bo zbudował sobie państwo dla siebie, to już mocno autorytarna władza jest…

To też prawda…

Mamy zatem bardzo złożony problem pomiędzy Turcją a Europą. Z jednej strony mamy ten wielki problem emigracyjny, z którego Turcja się wywiązuje, z drugiej strony mamy autorytarną władzę Erdoğana, a z trzeciej strony jest Unia, która nie chce tych emigrantów, ale też nie chce tego autorytarnego Erdoğana. Jak rozwiązać taki pat?

Powiem szczerze, nie wiem. Tutaj jakieś spekulacje są trudne. My musimy pamiętać, że Turcja jest państwem podzielonym, Stambuł i region Antalyi to taka liberalna Turcja, ale środek Turcji jest bardzo konserwatywny. Kiedyś popełniliśmy duży błąd, jako liberalne społeczeństwo tureckie zapomnieliśmy o tej Turcji konserwatywnej i traktowaliśmy ją źle, w tym także tych Turków ze wschodniej Turcji. Nas, liberałów, nie interesował los tych ludzi. Sukces Erdoğana polega także na tym, że on przekonał tych konserwatystów, zaczął mówić ich językiem…

Jak Kaczyński w Polsce…

Dokładnie tak. Ale on też dotarł do tych zawiedzionych polityką proeuropejską centrystów, zniesmaczonych tym, że Turcja była zwodzona w kwestii wejścia do Unii. Musimy też pamiętać, że Erdoğan odbudował turecką gospodarkę. To wszystko razem wyjaśnia fenomen Erdoğana.

Porozmawiajmy zatem o tym liberalizmie tureckim. Ilu jest liberałów w Turcji, jak to się kształtuje w społeczeństwie?

To jest tak mniej więcej jak w Polsce, pół na pół. Społeczeństwo tureckie jest podzielone tak mniej więcej jak społeczeństwo polskie…

Kolejna bliska cecha…

Tak. Bardzo widać podobieństwa. Czy ta połowa liberalna to jest faktycznie w całości liberalna, czy tu jest też część konserwatywna, ale przeciwna Erdoğanowi, to trudno powiedzieć.

Co oznacza być liberałem w Turcji?

Głownie to kwestia religii. Liberałowie wyraźnie oddzielają religię od codziennego życia.

Są w Turcji ateiści?

Tak, jak najbardziej. Bycie liberałem w Turcji to szerokie pojęcie od ateizmu do liberalizmu z odcieniami konserwatywnymi. Pod tym względem Turcja także jest bardzo podobna do Polski. Ja na przykład mam ślub kościelny ze swoją żoną Polką. Tu w Warszawie jest taki ksiądz, dla którego nie było problemem, aby moja żona wzięła ślub w kościele katolickim ze mną. Ksiądz uznał, że jest jeden Bóg, więc można dopuścić do tego. Oczywiście nie brałem udziału w pełnej ceremonii, ale moja żona ma normalny ślub kościelny. Moja rodzina w Turcji z kolei uznała, że nie mogą oczekiwać od mojej żony, która jest katoliczką, aby zmieniła swoją religię i żeby dzieci zmieniły religię, bo naturalne jest to, że dzieci przyjmują religię matki. To jest logiczne. Poza tym kobieta więcej czasu spędza z dziećmi niż mężczyzna. Do tego mieszkamy w Polsce, więc jak można żądać, żeby było inaczej…

Ale to Efe nie jest takie oczywiste. Ty po prostu masz przekonania liberalne i nie uznajesz roli mężczyzny w rodzinie za rolę wiodącą.

Nie…

Wróćmy więc do tego liberalizmu w Turcji. Tam przecież ten patriarchalny model rodziny jest głęboko zakorzeniony, prawda?

Tak…

No właśnie, więc jak to jest? Jaki jest stosunek do kobiet na przykład?

Tu wkraczamy na szerokie pole stereotypów. Mówi się, że muzułmanie biją kobiety i źle je traktują. Ale to nieprawda. Po pierwsze Islam zakazuje źle traktować kobiety. Kobieta dla Islamu jest bardzo ważna.

A burki i hidżaby?

Ale to jest wybór kobiety. To kobieta decyduje, czy chce się pokazywać komuś jeszcze oprócz męża. Mężczyzna nie może jej narzucić tej woli. Najważniejsze przesłanie Islamu, i to jest kolejny stereotyp mówić, że jest inaczej, to to, że w Islamie nie ma przemocy. To jest fundament Islamu. Nie ma też żadnego przymusu. Muzułmanin powinien rozmawiać, przekonywać, ale nie używać siły. W Turcji kobieta to dla mężczyzny jest honor. Trzeba o kobietę dbać, szanować ją. Tutaj nie ma wielkich różnic między Turcją a Europą. Jednak trzeba też pamiętać, że mężczyzna w Turcji woli jednak rolę kobiety taką bardziej bliżej domu, bliżej dzieci. Ale nie ma też problemu, jeśli kobieta chce być samodzielna, mieć pracę. To także jest wybór kobiet. Jednak priorytet to jest dom. Bo dom jest dla mężczyzny tureckiego podstawą. Tam jednak mężczyzna jest od dbania o dom i rodzinę. Oczywiście wszystko jest uzależnione do tego, czy poglądy są bardziej liberalne czy mniej.

Jak to się stało, że Koran został tak zmanipulowany?

Trzeba pamiętać, że właściwe przesłanie Koranu jest tylko w języku arabskim. Natomiast wszelkie tłumaczenia spowodowały, że to przesłanie było przeinaczane. Po drugie – Koran często interpretuje się, skupiając na wybranych fragmentach, a nie interpretuje się go jako całość.

Dokładnie tak samo, jakbyśmy z Biblii wyciągnęli tylko te fragmenty, w których też można znaleźć słowa, które da się interpretować całkowicie inaczej.

Dokładnie tak. Koran zaczyna się od słowa „Iqra”, co znaczy „Czytaj”. Czytaj, szukaj wiedzy, kształć się, bądź wykształcony. Czytaj. Często się zastanawiam nad tym, jak to się stało, że taka religia, której księga mówi „czytaj” i która zakazuje przemocy i przymusu, jest tak błędnie interpretowana. Choćby taki kolejny przykład, czyli dżihad.

Wyjaśnijmy co to jest dżihad…

Jest wielki dżihad i mały dżihad. Wielki dżihad to twoja codzienna walka o dobro rodziny. To podstawowy obowiązek każdego muzułmanina. Wielki dżihad to też codzienna walka z samym sobą, aby być lepszym człowiekiem. Jest też mały dżihad. To z kolei jest często powtarzane, a dotyczy prawa do obrony, gdy jesteś atakowany. Natomiast walka przeciwko niewiernym, czy z niewiernymi to jest „kital”. Nikt nie używa tego słowa, każdy mówi dżihad. A to jest wielkie nieporozumienie. Mówi się: „jesteś dżihadystą”. Tak, jestem dżihadystą, bo dla mnie rodzina jest najważniejsza. To jest moja codzienna walka, żeby dbać o rodzinę.

Zatem o wojującym Islamie powinno się mówić kital, a nie dżihad…

Tak. Dlaczego jest to tak mylone, możemy sobie sami odpowiedzieć na to pytanie. To po prostu czysta polityka. Ku-klux-klan to też w końcu organizacja chrześcijańska, prawda? Biblię też można tłumaczyć w sposób całkowicie sprzeczny z jej przesłaniem. Mówimy o ISIS. O państwie islamskim. Ale czy to jest państwo? To nie jest państwo przecież. Ci, którzy zabijają ludzi w imię Koranu, sami go nie czytają. To jest najdziwniejsze. Ponieważ gdyby go czytali, dowiedzieliby się, że Islam to religia pokoju i miłości. Według badań socjologicznych wynika, że ponad 70% terrorystów z ISIS nigdy nie przeczytało Koranu. Są po prostu manipulowani politycznie.

I tu dochodzimy do kwestii istotnej, być może najważniejszej, jakie wielkie znaczenie ma manipulacja. Bo przecież w Polsce jest podobnie. Też mamy do czynienia z gigantyczną i świadomą manipulacją. A ta manipulacja powoduje z kolei uprzedzenia do Islamu. Wiemy przecież, że dwa lata temu większość Polaków była za przyjmowaniem uchodźców. Tymczasem w ciągu dwóch lat to się diametralnie zmieniło. Tak więc obie strony manipulują, każda w swoim, politycznym celu.

Dokładnie tak. Kiedy ja rozmawiam z księdzem, on zna Koran, orientuje się dobrze w nim i widzę, że rozmowa z nim jest dużo przyjemniejsza, niż z kimś kto Koranu nigdy nie czytał, a interpretuje go tylko z jakiś tam fragmentów wyrwanych z kontekstu.

Jakbyś miał w dwóch zdaniach lub w dwóch słowach powiedzieć czym jest Islam i czym jest Koran, to co byś powiedział?

Koran to jest wszystko to, co jest między człowiekiem a Bogiem i wszystko to, co powinieneś robić, żeby być dobrym człowiekiem. Obowiązkiem każdego muzułmanina jest szanować innych wiernych. Absolutnie tak. My mamy obowiązek szanować innych proroków, mamy obowiązek uznawać inne Święte Księgi. W Koranie napisane jest, aby szanować wszystkie święta innych religii. Jest taki fragment listu Proroka Mohameda z roku 685 n.e.:
„To jest wiadomość od Mohameda, syna Abdullaha, jako odpowiedz dla tych, którzy przyjęli chrześcijaństwo, którzy znajdują się blisko czy daleko stąd. Jesteśmy z nimi. Słudzy, pomocnicy oraz moi zwolennicy bronią chrześcijan, ponieważ chrześcijanie są moimi obywatelami. Będę sprzeciwiał się wszystkiemu, co ich niepokoi. Nie przymuszam ich do niczego – ani do tego, aby ich sędziowie zostali usunięci ze swoich stanowisk, ani aby ich kapłani zostali usunięci ze swoich klasztorów. Niech nikt nie waży się zniszczyć domów ich religii ( ich świątyń) uszkodzić ich, czy cokolwiek z nich przenieść do domów muzułmanów. Ktokolwiek ukradnie im cokolwiek ten złamie przymierze z Bogiem i obrazi Proroka. Oni są moimi sojusznikami i posiadają moją ochronę przed wszystkimi, którzy ich nienawidzą. Nikt nie może zmusić ich do podróży, ani do walki. Muzułmanie mają walczyć za nich.  Chrześcijanki nie wolno wydać za mąż za muzułmanina bez jej zgody. Nie wolno jej zabronić udawać się do kościoła na modlitwę. Ich kościoły mają być szanowane. Nie wolno powstrzymywać ludzi od naprawiania ich ani odciągać od świętości ich przymierzy. Żadne z pokoleń muzułmanów nie może złamać tego przymierza, aż do Ostatniego Dnia (końca świata)”.
To taki dowód na to czym jest Islam w istocie.

Jak wyglądają twoje polskie Święta, Efe?

Czekam i liczę dni do chwili kiedy będziemy mogli usiąść razem przy wspólnym stole. Cała rodzina razem. Cieszę się kiedy dzieci są szczęśliwe, dostają prezenty. To są te wspólne wartości, czy to jest Ramadan, czy to Święta Bożego Narodzenia.

A Ramadan jest obchodzony u was w rodzinie?

Ja obchodzę. Moje dzieci poznają też moją religię, bo uważam, że powinni ją znać. Ale sami muszą tego chcieć. Cały nasz problem w Polsce wynika z tego, że ludzie ze sobą nie rozmawiają, nie poznają się. Często zadaję takie pytanie: jak uważasz ile w Polsce żyje muzułmanów? Ludzie myślą, że 7% społeczeństwa polskiego, to muzułmanie. Wyobrażasz sobie 7%? To musiałoby być blisko 3 miliony. A wiesz ile faktycznie jest? 12 tysięcy około. To jaki to procent społeczeństwa? Dlatego moja misja jako Turka z obywatelstwem polskim, to rozmawianie i wyjaśnianie ludziom, że ta manipulacja do niczego nie prowadzi. Zastanówmy się, co zrobić z tą garstką ludzi, których moglibyśmy tutaj przyjąć. Jak ich zintegrować.

Tak, polskiemu społeczeństwu przydałoby się nieco kolorytu. Efe, dziękuję za rozmowę i życzę ci wszystkiego dobrego na te Święta i nie tylko.

Ja tobie również.

 

Boże Narodzenie 2017r.

 
Makiełki – wigilijna potrwa z maku i bakalii
Muhallebi – słodka potrawa serwowana podczas Ramadanu

 

 

 

 

Wygrać polską wojnę kulturową :)

Od ponad roku życie publiczne stało się intensywniejsze i szybsze. Pewien rodzaj histerii, nieustannej mobilizacji i poczucia wojny – charakterystyczny wcześniej dla popierającej PiS publicystyki opozycyjnej i liderów opinii – udzielił się wszystkim.

Tego typu mentalna mobilizacja jest normalna w kampaniach wyborczych, kiedy następuje szczególne nagromadzenie emocji, i z zasady jest silniejsza w opozycji niż w obozie rządzącym. Po drugich wygranych przez PiS wyborach (parlamentarnych, a wcześniej prezydenckich), kiedy dodatkowo okazało się, że układ głosów dał partii, która uzyskała 38 proc. w wyborach samodzielną większość w sejmie, wzmożenie poniewczasie dotknęło i dzisiejszą opozycję. Jednocześnie mobilizacja nie zniknęła po stronie rządzących – co tydzień dostajemy nowy konflikt, front się przesuwa. Nie nastąpiło odprężenie charakterystyczne dla czasu po wyborach.

Strony wzajemnie napędzają się prawdziwymi i fałszywymi oskarżeniami, które zresztą trudno już odróżnić – media, chyba bez wyjątku, stały się „tożsamościowe” nie tylko w warstwie publicystycznej, lecz także informacyjnej. Odróżnianie prawdy od fałszu stało się dla przeciętnego odbiorcy niemożliwe. Czytelnik, słuchacz czy widz nie stara się już nawet dokonywać racjonalnej analizy otrzymywanych informacji, kieruje się jedynie wiarą – „nasi” mówią prawdę z definicji, „tamci” – na pewno kłamią.

Newsha Tavakolian, Ocalanʼs Angels, 2015Nie stawiam tu tezy o symetrii – nie zamierzam w tym miejscu analizować, kto bardziej, kto mniej, kto w wersji hard a kto w soft – piszę o regule działania, która zdominowała już wszystkie media, bez wyjątku.

Ta „hipertożsamościowa” postawa zarówno mediów, jak i ich odbiorców nosi znamiona konfliktu kulturowego – ale raczej ze względu na ostrość i zapowiedzi choćby wicepremiera Piotra Glińskiego o planowanej „rewolucji kulturowej” niż ze względu na faktyczne różnice.

Niejednokrotnie sam używam w swoich tekstach popularnego określenia „wojny plemion”. Traktuję je raczej jako przenośnię, z założenia obelżywą dla obu stron konfliktu, niż jako opis stanu faktycznego. To raczej podkreślenie jałowości toczącego się sporu politycznego z punktu widzenia interesu wspólnoty i państwa, a nie stwierdzenie, że wspólnoty i państwa nie ma. Są, tylko słabe i marne, także za sprawą nieustannego napięcia i histerii. Po obu stronach.

Spokojnie, to były tylko wybory

Jeśli media różnych stron są w czymkolwiek zgodne, to najczęściej w błędnych interpretacjach. Tak jest w wypadku zaskakująco zgodnej oceny co do „wielkiego i niepowtarzalnego wymiaru” wyniku ostatnich wyborów. Popierająca PiS część opinii publicznej epatuje przekazem o „wstawaniu z kolan”, „odzyskiwaniu suwerenności”, „odzyskiwaniu Polski”. Swoiście wtórują temu przekazowi media od lewicy do centrum, pisząc o załamaniu, klęsce demokracji liberalnej, porażce europejskości, upadku Polski modernizacyjnej – najwyraźniej utożsamiając zagrożenia rodzące się w gabinetach obecnej ekipy z nastrojami społecznymi. A przecież to, że słyszymy wkoło o „woli suwerena”, nie znaczy, że z suwerenem i jego wolą ma to coś wspólnego – poza myśleniem życzeniowym rządzących.

Wyniki wyborów są oczywiście efektem emocji obywatelskich, ale analiza tych wyników powinna być racjonalna i oparta na liczbach. A te, czy to w wypadku wyborów prezydenckich, czy parlamentarnych nie uprawniają do panującego powszechnie przekonania, że „Polska PiS-owska” pokonała zdecydowanie tę promodernizacyjną. Obecny prezydent pokonał poprzedniego różnicą 518 tys. głosów przy prawie 17 mln głosujących Polaków – czyli raptem o 3,1 proc. Jeśli spojrzymy na parlament, to różnica głosów pomiędzy PiS-em i jego przystawką – Kukiz’15 – a opozycją to prawie 1,5 mln głosów, ale jeśli doliczymy partie pozaparlamentarne (KORWiN na korzyść PiS-u, a SLD i Razem na korzyść opozycji), to przewaga zwycięzców maleje do niespełna 500 tys. głosów.

Czy te 500 tys. głosów przewagi w jednych i drugich wyborach daje podstawę do ogłoszenia, że oto Polacy in gremio odrzucili demokrację liberalną jako ustrój i Unię Europejską jako obszar kulturowo-gospodarczy, którego chcą być częścią? Z pewnością nie.

Daruję sobie wywody, co by było, gdyby SLD znalazł się w sejmie, a PO nie uległa rozkładowi i demobilizacji w ubiegłym roku, gdyby umiała wchłonąć i wykorzystać niedoceniany przez siebie potencjał Ryszarda Petru i formacji organizującej się wokół niego. Suma błędów, zadziwiającego nierozumienia trendów i logiki systemu wyborczego, uporczywe niedocenianie przeciwnika i skali jego mobilizacji musiało się skończyć tak, jak się skończyło.

Politycy przecież nieustannie szkolą siebie i swoje kadry w zakresie marketingu politycznego, public relations, prowadzenia kampanii – w każdym z podręczników, i to w pierwszym jego rozdziale, mogą przeczytać, że wybory wygrywa ten, kto jest zorganizowany i odpowiednio zdeterminowany. I oto naprzeciw zdemobilizowanej i pogrążonej w intelektualno-organizacyjnej zapaści PO, raczkującej Nowoczesnej, zwyczajowo defensywnego PSL-u i popełniającego spektakularne samobójstwo SLD stanęło zmobilizowane i przygotowane jak nigdy Prawo i Sprawiedliwość, z własnym zapleczem medialnym i okołopartyjnymi ruchami społecznymi. Z jednej strony wykorzystywało nastroje społeczne, a z drugiej strony samo je prowokowało i tworzyło – budując obraz „Polski w ruinie”, którą należy ratować. Miało pomysł i chciało władzy – w odróżnieniu od wszystkich konkurentów.

W każdej społeczności, w każdym kraju ścieranie się sił konserwatywnych i modernizacyjnych jest zjawiskiem normalnym. Mamy tu oczywiście własny, nadwiślański koloryt – nasi konserwatyści są nieco inni niż brytyjscy czy niemieccy – ale ta zasada dotyczy także modernizatorów, dosyć przaśnych na tle tych europejskich. Naszą specyfiką jest także nieustanne ahistoryczne odtwarzanie historii w bieżącym sporze, co podgrzewa jego temperaturę i w sumie spłyca dyskurs oraz oddala go od realnych problemów. Ale ta polska specyfika nie przenosi nas jeszcze ze sfery konfliktu politycznego do sfery wojny kulturowej.

Kto ma język, ten ma władzę

Formę debaty, jej język i kategorie pojęciowe od dawna narzuca PiS. Obie kampanie toczyły się według scenariusza pisanego przy Nowogrodzkiej i na warunkach podyktowanych przez Jarosława Kaczyńskiego. Nieśmiałe próby tworzenia przez Nowoczesną własnej narracji zakończyły się tuż po wyborach, kontynuowanie takich działań przez Razem nie ma większego znaczenia. Tworzony poza parlamentem KOD z założenia jest reaktywny i gra tylko w gry proponowane przez władzę. Dzisiejszy spór polityczny to nieustające bitwy na polach wybieranych przez partię rządzącą – owszem, pewnie mogą się kiedyś pomylić, ale własne pole bitwy, język, związane z nim kategorie pojęciowe i reguły dają im przewagę.

Opozycja z braku innego pomysłu wierzy, że można wygrać, proponując w miejsce Rodziny 500 plus coś w rodzaju Rodziny 1000 plus, że bronić demokracji można jedynie przez zachowanie status quo. W ten sposób siły modernizacyjne zyskują wizerunek zachowawczy i statyczny, podczas gdy narodowi konserwatyści na tym tle wypadają dość dynamicznie. Ta zamiana wizerunków służy rządzącym, zupełnie zaś dezorientuje wyborców centrowych i lewicowych.

Największym zwycięstwem Jarosława Kaczyńskiego jest to, że jego retoryka i sposób widzenia rzeczywistości, którym jest wierny od czasów PC, z marginalnych 20 lat temu stały się nie tyle dominujące, ile wręcz powszechne.

Weźmy chociaż sprawę dekomunizacji – zainicjowana przez Nowoczesną i podjęta przez PO akcja „#Piotrowicze”, miast skupić się na hipokryzji tytułowego bohatera i jemu podobnych, opisuje problem na modłę PiS-owską, czyli bezrefleksyjnie, stosując odpowiedzialność grupową i wrzucając do jednego worka ponad 3 mln Polaków należących kiedyś do PZPR, nie zauważając choćby tych 850 tys. „rzucających legitymacjami” w roku 1981, co wymagało pewnej odwagi i sporej dozy nonkonformizmu. Zaliczając do tej samej grupy prokuratora Stanisława Piotrowicza i choćby Krzysztofa Czabańskiego, współtworzącego w stanie wojennym podziemną prasę, mieniący się spadkobiercami Geremka, Mazowieckiego i Bartoszewskiego realizują chorą, niesprawiedliwą i nieprzyzwoitą wizję historycznego podziału zaproponowaną niegdyś przez Kaczyńskiego i Macierewicza. Płytka to radość i triumf, że „dokopaliśmy PiS-owi”, bo w żaden sposób rzeczywistości to nie zmienia, triumfują nie partie opozycyjne, tylko ostatecznie Macierewicz z Kaczyńskim, bo to oni narzucili Schetynie i Petru sposób opisywania problemu, nie na odwrót.

Cała klasa polityczna nie tylko mówi tym samym językiem (w miarę) polskim, lecz także PiS-owską jego odmianą. Gdzie tu wojna kulturowa?

Kto ma telewizję, ten ma władzę?

Wicepremier Gliński w swoich wypowiedziach jako kluczowy element zmiany kulturowej, jaka nastąpi w najbliższym czasie, wskazuje TVP.

Szczęśliwie PiS (a przynajmniej duża część jego funkcjonariuszy konsumujących z zapałem owoce zwycięstwa) nie do końca zdaje sobie sprawę z przyczyn własnego sukcesu. Przemyślany, odwołujący się do różnych grup przekaz kampanii wyborczej, od momentu przejęcia mediów publicznych przekształcił się w dosyć tępą propagandę, która może trafiać jedynie do wyznawców. Z czasem ten krąg będzie się zmniejszał – odpadać będą ci „słabiej wierzący”.

Przeprowadzona w nich gruntowna czystka personalna, która prowadzi do poczucia panowania nad mediami publicznymi, przyniosła z pewnością dwa skutki – zwrócenie przeciw sobie zwolnionych pracowników (z których część z pewnością nie była zwolennikami „dobrej zmiany”, ale wcale nie wszyscy) i osłabienie tradycyjnego zaplecza medialnego. Zwolnione miejsca w mediach państwowych wymagały masowego transferu ludzi z prywatnych mediów prawicowych. Paradoksalnie teraz, kiedy są zasilane szerokim strumieniem kasy publicznej, ich kondycja spada. Sama partia upojona wymarzoną od lat zdobyczą, jaką jest dyktowanie treści programów informacyjnych TVP, wyraźnie odpuściła portale społecznościowe, a komunikacja na Facebooku czy Twitterze z wolna zaczyna przypominać tę praktykowaną przez sztabowców Bronisława Komorowskiego, w rodzaju: „Premier uważa za ważne…” lub „Prezydent pochylił się z troską…”

Fetyszyzacja mediów publicznych i bezwzględność w czynieniu z nich „mediów narodowych” nie jest racjonalna. Wynika ze znanej obsesji samego prezesa PiS-u na ich punkcie i przeświadczeniu o ich decydującym wpływie na upadek jego rządu w roku 2007. W tych rozważaniach zupełnie na marginesie pozostaje fakt, że udział mediów publicznych w rynku jest coraz mniejszy, a dominacja „wielkiej trójki” TVP/TVN/Polsat powoli staje się przeszłością. Struktura mediów coraz bardziej się rozprasza w poszukiwaniu nisz, które mają zapewnić ratunek przed internetową konkurencją.

Sam sposób funkcjonowania unarodowionych publikatorów to w mojej ocenie także efekt obsesji – tym razem prawicowych dziennikarzy i publicystów, którzy je tworzą. Będąc przez lata outsiderami, opisywali oni w swoich publikacjach TVP jako bezwzględne ramię rządu w walce z opozycją. Nie postawię tezy, że telewizja ta przed „dobrą zmianą” była wzorem bezstronności. Z całą pewnością nie była jednak smokiem zjadającym opozycję na śniadanie, jak to można było przeczytać u braci Karnowskich. Dziś ta telewizja jest realizacją najabsurdalniejszych projekcji na jej temat. Tak, jakby PiS-owscy dziennikarze szczerze uwierzyli w stworzony kiedyś przez siebie obraz i uparli się zrealizować go z naddatkiem.

Te obsesje, emocje targające tworzącymi dziś „narodową telewizję” odciskają swoje piętno zarówno na jej profesjonalizmie, jak i na zasięgu. Czysta żywa propaganda, rozpoczynanie każdego serwisu informacyjnego od opowieści, jak to „KOD i opozycja” psują krowom mleko i wkręca się zdradziecko we włosy, komentowane potem w „polemice” pomiędzy publicystami „wSieci” i „Do Rzeczy”, gdzie co drugie zdanie to „Jak słusznie zauważył mój przedmówca” – na dłuższą metę okaże się przeciwskuteczne. Oglądalność będzie nieuchronnie zmierzała w kierunku oglądalności TV Republika, bez względu na to, jaką metodologię jej mierzenia prezes Jacek Kurski wymyśli.

Opozycja w wielu innych sferach zdolna jest jedynie do reaktywnej krytyki – i sposobu organizacji, i sposobu funkcjonowania mediów publicznych. Niemniej robi to na polu wyznaczonym przez władzę. Funkcjonuje w antynomii: dziś jest źle, wczoraj było lepiej. To układ wygodny dla PiS-u.

Naszyzm

Kwintesencją polityki formacji obecnie rządzącej jest podniesienie „kalizmu” czy, jak kto woli, „naszyzmu” do roli wartości. Podniesienie, bo był obecny od dawna – na marginesie, wstydliwy, niedopuszczalny w oficjalnym dyskursie. Już w latach 90. opis takiego zachowania w polityce znalazł odzwierciedlenie choćby w „Dniu świra” Marka Koterskiego, gdzie politycy spierają się o to, czyja racja jest racją „najmojszą”. Już wtedy w środowisku prawicy pojawiła się tendencja do wartościowania według zasady: mój–dobry, twój–zły. Mój komunista – dobry, twój komunista – do dekomunizacji. Takie podejście było przez mainstream spychane na margines – nawet jeśli część polityków mainstreamu myślała w głębi duszy podobnie, to w życiu się do tego nie przyznawała. Ten typ hipokryzji, konieczność odwoływania się do wartości państwowych, demokratycznych, europejskich, prawa, miała pozytywny wymiar samoograniczenia w „naszyzmie” praktycznym.

Syria 2Przez lata kolejne bariery pękały, pozytywna hipokryzja zanikała, równolegle zresztą do zmian w klasie politycznej. Jeszcze w latach 90. polityka zasilana była naukowcami, ludźmi kultury, autorytetami w swoich dziedzinach, ludźmi z dorobkiem, którzy oddelegowanie do polityki traktowali jako misję, a partie, zabiegając o nich, stwarzały pewną bardziej lub mniej udaną sferę merytokracji. Ludzie tego pokroju wycofali się do własnych spraw, z różnych powodów zniechęceni. W ich miejsce weszły rzesze ludzi bez szczególnej właściwości, których cały dorobek życiowy to ścieżka kariery partyjnej. Siłą rzeczy takie zawodowstwo wymaga odpowiedniego przygotowania – do rozgrywania, maksymalizowania wyników, bez „dzieleni włosa na czworo” w zawiłych rozważaniach koncepcyjnych. Na tym gruncie „naszyzm” rozwijał się w najlepsze, aksjologia państwowa zanikała, a rosło poczucie nadrzędności czy tożsamości interesu osobistego z partyjnym, a partyjnego z państwowym.

Zasługi PiS-u nie są w tym zakresie wyłączne – wspomnijmy chociażby „patriotów PO”, lecz z pewnością wyjątkowe. Zarówno z tej racji, że „naszyzm” pojawił się wyraźnie w kręgu pierwszego składu kancelarii Lecha Wałęsy – tego zdominowanego przez Porozumienie Centrum, jak i dlatego, że dzisiaj w ramach „realnej polityki”, „woli suwerena” itp. nikt nie udaje nawet, że chodzi o coś więcej niż interes formacji aktualnie rządzącej.

Nawet jeśli w realizowanym dzisiaj rozbrajaniu Trybunału Konstytucyjnego, w ataku na samorządy i sektor pozarządowy, w klerykalizacji życia publicznego i próbach zawłaszczenia historii i kultury tkwiła kiedyś jakaś koncepcja państwa – to dziś widać tylko „naszyzm”. Można przytoczyć wiele wypowiedzi prominentów PiS-u, że gdyby w TK była większość sędziów związanych z tą partią, to nie trzeba by było go „naprawiać”. Nawet montownie samochodów okazują się całkiem innowacyjne, jeśli tylko umowę podpisuje wicepremier Morawiecki.

Do doktryny naszyzmu dosyć łatwo dostosowała się reszta sceny politycznej. PSL bez najmniejszego problemu z przyczyn oczywistych – to partia realizacji interesów grupowych i indywidualnych swojego zaplecza od zawsze, nawet jeśli ostatnio odmłodzone przywództwo wygląda nieco lepiej. PO przyjęło naszyzm z ulgą, strasznie im musiało ciążyć przez ostatnie lata zachowywanie minimum pozorów. Nowoczesna, mimo wojowniczych zapowiedzi, daje się porwać dominującemu nurtowi, być może z racji braku masy krytycznej potrzebnej do wywołania własnych, różniących się od konkurencji, sposobów funkcjonowania. Wydawałoby się, że największe szanse na własną drogę ma KOD – ale nic z tego (płk. Adam Mazguła o stanie wojennym wypowiada się równie głupio, jak i Piotrowicz), różnica może leży w tym, że targany wewnętrznymi sprzecznościami nie do końca wyraźnie jest w stanie zdefiniować swoją wersję „najmojszej prawdy”

Miejsce na wojnę kulturową

Jeśli z powyższego czytelnik wywnioskował, że nie ma w Polsce wojny kulturowej, że nie ma takiego konfliktu – to nic bardziej błędnego. Harce ministra Waszczykowskiego i „suwerenizm” polegający na nieustannym ostrzeliwaniu się po stopach oddalają nas od Europy, niszczą dotychczasową pozycję. Zamierzona czy nie inżynieria społeczna PiS-u działa, wprowadzanie konserwatywno-socjalnych wizji jest osłabiane jedynie niewydolnością aparatu partyjno-państwowego.

Problem w tym, że to dosyć dziwna wojna, bo rządzący nie mają w niej zorganizowanego przeciwnika. Reaktywna, pozbawiona własnej narracji i pomysłów opozycja nadal działa na zasadzie „anty-PiS-u”. Partie jakby założyły, że ugrupowanie Kaczyńskiego samo podstawi sobie nogę. Fakt, zrobiło to już raz w roku 2007, ale skąd pewność, że sytuacja się powtórzy? I dlaczego wszystko wskazuje na to, że to jedyny plan opozycji?

Podejmując kolejne inicjatywy protestu, partie nie formułują programów alternatywnych. KOD skupia się na nieustannym wzywaniu do szarży wedle szlacheckiego wzorca „ja z synowcem na czele i jakoś to będzie”, po czym traci czas na rozważania, dlaczego pociąga tylko średnie i starsze pokolenie, młodzi zaś trzymają się na dystans. Może dlatego, że nie rozumieją celu tych szarży? Nie widzą ich sensu?

Podejmując walkę w obszarach i polach wyznaczonych przez PiS, w obrębie naszyzmu, dwóch widocznych rozwiązań – dzisiejszego i statusu quo ante – opozycja skazuje się na kolejne porażki. Rozdrabnianie się w rozpaczliwej defensywie będzie demobilizowało i tak niezorganizowaną Polskę modernizacyjną. Przy którymś kolejnym wezwaniu do szarży okaże się, że galopują tylko wzywający i kilku ich kolegów – bez zapału, z lojalności.

Polem walki kulturowej z obecną władzą mogą być i zapewne będą „naszyzm” i wynikające z niego uciążliwości – zaściankowość, pogłębiona peryferyjność, wycofanie teorii ewolucji z programów nauczania i bogoojczyźniany repertuar teatrów finansowanych z kasy państwa. To wycinka Puszczy Białowieskiej i prymat myśliwych nad każdą inną formą życia w lesie (z grzybiarzami włącznie). To ONR na ulicach, to rosnący fiskalizm i trwonienie pieniędzy na renacjonalizację czy udomowienie kolejnych przedsiębiorstw. To traktowanie kobiet zgodnie z kościelną doktryną sprzed kilkuset lat. To odrzucenie konwencji antyprzemocowej, zaostrzenie prawa aborcyjnego i każdego innego pozostawiającego swobodę decyzji światopoglądowej obywatelowi. To sypanie pieniędzmi dla odtwarzania archaicznego modelu rodziny, z matką poza rynkiem pracy, za to uzależnioną od „pana domu” i państwowej kroplówki.

Polacy pragnący kraju nowoczesnego, wolnego, bogacącego się, którzy są tą drugą stroną wojny kulturowej PiS-u, potrzebują organizacji i reprezentacji. Tą reprezentacją może się stać ten, który wykona pewną pracę intelektualną i stworzy program oparty na wartościach, na aksjologii państwa prawa, społeczeństwa obywatelskiego, kto znajdzie własny język. Nie wystarczy powiedzieć, że zmiany w TK są złe – trzeba powiedzieć, jaki ma być sąd konstytucyjny w przyszłości. Odrzucić naszyzm. Odpowiedzieć sobie i wyborcom na pytania o konstytucję, o telewizję, o system bankowy, o funkcjonowanie w przyszłości parlamentu, wymiaru sprawiedliwości i gospodarki. Zaproponować projekt – program budowy państwa odwołujący się do wyborcy, który ma aspiracje przemieszczania się z peryferii do centrum naszego kręgu cywilizacyjnego. I pilnować się, by działania mieściły się w obrębie wartości, w kategoriach obiektywnego poczucia sprawiedliwości i logiki interesu wspólnego – czyli wszystkich obywateli, bez sortowania.

Założenie, że właśnie doszliśmy do momentu, w którym demokracja zawodzi, że jesteśmy już skazani na rządy kolejnych populistycznych „naszystów” kupujących głosy programami wsparcia z kasy wspólnej kolejnych wybranych grup, jest błędem. Z powodów racjonalnych – żaden organizm państwowy na dłuższą metę tego nie zniesie, po prostu zbankrutuje. Ale także z powodów emocjonalnych – piramida Maslowa nie jest jednowarstwową mastabą, tylko właśnie wielowarstwową piramidą – gdzie istnieją potrzeby inne niż prosta fizjologia bytu. Nawet jeśli jej układ zmienia się cywilizacyjnie – słabną potrzeby kolektywistyczne na rzecz tych indywidualistycznych – to ludzie nadal potrzebują wartości wyższych. Z faktu, że demonstrujący tego samodzielnie nie definiują, nie wynika, że formacja, która podjęłaby rękawicę rzuconą przez PiS i budowała siebie na wartościach, na antynaszyzmie, na aksjologii państwa, wolności i wspólnoty opartej na poszanowaniu różnorodności, walkę by przegrała. Taka anty-PiS-owska opozycja z tak określoną linią starcia w wojnie kulturowej, takie zakreślenie konfliktu wartości pozwalają tworzyć swój język, narrację, wyznaczać pola bitew i określać reguły gry. Mogłaby przejść do ofensywy, przejąć inicjatywę, zorganizować rozproszonych i zdezorientowanych wyborców promodernizacyjnych.

Jest oczywiste, że taka formacja wymaga nieporównanie więcej pracy i wysiłku niż czekanie, aż PiS popełni samobójstwo. Trzeba stworzyć szansę i wizję Polski po PiS-ie – inaczej w miejsce obecnie rządzących wejdą kolejni populiści z jakimiś 1500 plus i „żołnierzami jeszcze bardziej wyklętymi” na sztandarach, a proces rozkładu ekonomicznego i politycznego wspólnoty będzie postępował jeszcze szybciej.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję