W tył czy w przód? W pogoni za światową czołówką :)

Od jakości dyskursu publicznego zależy jakość polskiego państwa

Od rozbiorów po rok 1989, z przerwą na 20-lecie II Rzeczypospolitej, główne decyzje o sposobie wykorzystania majątku Polski – jej zasobów naturalnych oraz potencjału intelektualnego i biologicznego jej mieszkańców – podejmowały mocarstwa ościenne w imię własnych, a nie polskich, interesów. Rezultat: pusty skarbiec, miliardowe długi, chaos ideologiczny i pełne urazów i nieufności społeczeństwo. Po odzyskaniu prawdziwej niepodległości mogliśmy skorzystać z wzorców demokracji zachodnich i wspomnień po II RP tych nielicznych, którzy przeżyli. Ale budując ustrój kapitalistyczny, jesteśmy nadal obciążeni odziedziczonym po PRL bagażem założeń państwa opiekuńczego i nabytych przez pół wieku przyzwyczajeń.

Głównym celem i ambicją Polaków stało się odrabianie historycznego zacofania i pościg za ekonomiczną czołówką. Przystąpiliśmy do tego pościgu z pustą kieszenią, ale z większym, niż u wielu innych, kapitałem przedsiębiorczości. Od władz oczekiwano stworzenia warunków do jego optymalnego wykorzystania.

W pościgu, aby był skuteczny, kluczowym elementem jest szybkość i konsekwencja w działaniu. I tu leży pies pogrzebany. Historia, zwłaszcza ta od roku 1939, nauczyła Polaków myślenia w perspektywie chwili. W kategoriach myślenia klasy politycznej, po roku 1989, ta zasada oznaczała: uchwycić władzę, obsadzić co się da swoimi, wykorzystać możliwości z faktu jej posiadania i – gdyby się dało – zapewnić sobie utrzymanie władzy na następną kadencję. To ostatnie się akurat nikomu dotychczas nie udało. Dlaczego?

Co robić, aby utrzymać władzę?

Do zapewnienia reelekcji mogą prowadzić trzy metody.

Naturalną metodą byłyby widoczne dla społeczeństwa osiągnięcia ekonomiczne rządzącej ekipy, pozwalające – dzięki zgromadzonym środkom – rozwiązać, choćby częściowo, narosły ogrom problemów. Do tego niezbędne byłoby mądre, długofalowe planowanie oraz ciągłość w realizacji planów uzgodnionych przez główne opcje polityczne. Przykładem były np. historyczne osiągnięcia polityki zagranicznej Polski po roku 1989.

Przystąpienie do NATO i wejście w skład Unii Europejskiej stały się możliwe dzięki wspólnym wysiłkom kolejnych ugrupowań będących u władzy i w opozycji. Niestety tej jedności nie udało się zbudować w polityce wewnętrznej, a po wyborach 2005 i przejęciu władzy przez PIS znikła niemal całkowicie.

Drugą metodą prowadzącą do reelekcji byłoby istnienie osoby lub osób o tak ugruntowanym autorytecie i reputacji, że — pomimo braku spektakularnych osiągnięć gospodarczych — większość wyborców zaufałaby jej (im) i powierzyła władzę na następną kadencję. Tych, którzy może spełniliby takie kryteria wymordowano staraniem Hitlera i Stalina i po roku 1989 trzeba było dorabiać się nowych. Polska doczekała się jednej postaci tego formatu, ale nie wśród polityków: Jana Pawła II. Ale jego, niestety, już nie mamy.

Jest jeszcze trzeci sposób: pogrążanie przeciwników w oczach wyborców przez publiczne ujawnianie ich „przestępczej” lub „szkodliwej dla Polski” działalności. Ten właśnie sposób – dla kraju i jego przyszłości najgorszy – pogrążanie przeciwników w oczach wyborców przez ich publiczne piętnowanie rozpowszechnił się od wyborów 2005 r. Aby okazał się skuteczny, potrzebne były dwa narzędzia: dowody szkodliwego działania przeciwników oraz dotarcie z tą informacją do jak najszerszych kręgów społeczeństwa. Pierwszego narzędzia w cywilizowanym świecie dostarcza trzecia władza: wymiar sprawiedliwości, czyli niezależni od polityków sędziowie. Oni, i tylko oni są powołani do orzekania o winie. Dopóki nie ma prawomocnego wyroku, nie wolno nikomu przesądzać, że ktoś jest przestępcą.

Aby o takim czy innym „przestępstwie” powiadomić wyborców, trzeba mieć do dyspozycji pośredników: czwartą władzę, czyli media. O roli mediów jako kluczowego narzędzia do zdobycia i utrzymania władzy mówił już Lenin, a stosowanie przez wszystkie reżimy totalitarne cenzury tę opinię potwierdza. W ustrojach demokratycznych cenzura mediów nie przejdzie, ale istnieje środek zastępczy: manipulacja. Można wyróżnić dwa podstawowe sposoby manipulacji: rozgłaszanie swoich przypuszczeń jako prawdy dowiedzionej i stosowanie odpowiedzialności zbiorowej.

Manipulacja 1 – jak?

Pierwszy sposób manipulacji to opisane wyżej rzucanie podejrzenia w formie stwierdzonego faktu przed orzeczeniem sądu, bez zastrzeżenia „moim zdaniem.”, „według mnie” lub „ja sądzę, że…” itp. Ten sposób manipulacji rozpowszechnił się od kilku lat w wywiadach telewizyjnych, audycjach i spotkaniach panelowych z udziałem zacietrzewionych zwolenników określonych orientacji politycznych (polityków, rzeczoznawców, dziennikarzy). Słowa wypowiadane publicznie z wielkim zaangażowaniem przez znaną osobistość mają przekonać słuchaczy/widzów, zwłaszcza niedoświadczonych, że to, co głosi, nie jest jedynie opartą na podejrzeniu opinią mówiącego, ale obiektywną prawdą (często wzmocnioną słowem „ewidentnie”). Tak prowadzony wywiad czy audycja jest śmietniskiem demokracji, a mówiący – producentem śmieci; rzeczywistym celem nie jest bowiem dojście do prawdy lecz zmanipulowanie słuchacza (potencjalnego wyborcy) i narzucenie mu swego poglądu.

Ten sposób manipulacji stał się szczególnie popularny od wyborów w 2005 roku i wkroczenia na ścieżkę ku IV RP. Jej dwa koronne hasła to powszechna lustracja i walka z korupcją, zwykle bardzo trudną do udowodnienia. Oba hasła – merytorycznie uzasadnione – wymagały szczególnej ostrożności przy doborze metod realizacji. Postrzegane początkowo przez społeczeństwo jako głoszone w dobrej intencji naprawy standardów moralnych, przesądziły o wyniku wyborów 2005 roku. Po wyborach ujawniły się wkrótce jako propagandowe narzędzia walki o władzę. Wypromowały one przecieki z dochodzeń różnych służb i prokuratur do rangi prawd mających ukształtować świadomość społeczeństwa zgodnie z życzeniem rządzących

Manipulacja 2 – kogo?

Drugi sposób manipulacji to „uogólnianie”, czyli stosowanie odpowiedzialności zbiorowej za uchybienia jednostek i fabrykowanie zarzutów przemycanych pod postacią skrótów i uproszczeń. Błędy lub czyny naganne popełnione przez członków jakiegoś ugrupowania politycznego są przez jego przeciwników przypisywane całej formacji. Jak wielkie znaczenie ma słowo ograniczające zakres odniesienia, widać kiedy porównamy dwa twierdzenia: „Polacy to świnie” i „Niektórzy Polacy to świnie”. Pierwsze – to obraza narodu polskiego. Drugie – szczera prawda! Pośpiech i niechlujstwo powodują pomijanie słów ograniczających i są źródłem wielu konfliktów.

Gorzej, że w polityce takie uogólnienia często są stosowane umyślnie i ujawniają rzeczywiste motywy mówiącego: mniejsza o czyn i jego sprawcę – chodzi o to, aby zaszkodzić przeciwnej formacji, a zwłaszcza jej przywódcom. Stosowanie tej manipulacji budzi obrzydzenie i jest jednym z powodów niskiej oceny polityków w ogóle, a jej gorliwych użytkowników w s
zczególności, a w konsekwencji – niskiej frekwencji w wyborach.

Jak temu zaradzić?

Utytłanie przeciwników podejrzeniami o czyny niegodne stało się zjawiskiem równie masowym wśród polityków jak do niedawna ilość „jednorękich bandytów” w miejscach użyteczności publicznej. Czy mamy środki zaradcze?

Każde użycie przez polityka domniemania w formie prawdy rzekomo dowiedzionej, bez wyraźnego podkreślenia, że jest to jedynie jego PRZYPUSZCZENIE powinno być karane publicznym napiętnowaniem. Podobnie karany powinien być moderator prowadzący wywiad czy dyskusję, za to, że pozwolił na taką manipulację, nie żądając natychmiastowego sprostowania. Co gorsza, wielu dziennikarzy, aby dodać ‚pieprzyku’ (oglądalności) swoim wywiadom, specjalnie dobranymi pytaniami podpuszcza uczestników debaty na siebie. Puszczanie płazem takich zachowań psuje naszą kulturę polityczną, a prezentując to szerokiej publiczności, degraduje sposób myślenia i wypowiedzi całego społeczeństwa. Niestety ten sposób walki o władzę jako cel sam w sobie a nie dla realizacji potrzeb kraju, jest przez wielu uznawany za – co prawda naganny – ale naturalny i nieunikniony. W rezultacie społeczeństwo – na jedynym etapie, kiedy ma kontrolę nad politykami, czyli w wyborach – wystawia im czerwoną kartkę, ale w najbardziej bezsensownej formie: nie idąc głosować. W ten sposób oddaje im decyzje o swojej przyszłości walkowerem.

Powstaje błędne koło: negatywna kampania prowadzi do społecznego zobojętnienia. Zobojętnienie prowadzi do rezygnacji z udziału w wyborach, czyli kontroli nad politykami. To zwalnia polityków z poważnego rozliczania się i zastępowanie go igrzyskami słownymi. A przecież omawianie przyczyn problemów gospodarczych i wyjaśnianie trudności realizacji obietnic wyborczych służyłoby podniesieniu poziomu świadomości obywatelskiej. Normalni ludzie zrozumieją i zaakceptują normalne wyjaśnienia.

Uczestnikami manipulacji stali się przedstawiciele mediów. W pogoni za oglądalnością dobierają w aranżowanych wywiadach możliwie antagonistyczne składy dyskutantów. Stawiane pytania ukierunkowują dyskusje na wzajemne posądzenia i krytykę postaw i intencji przeciwników z niemal całkowitą eliminacją problematyki merytorycznej, ucząc widzów pogoni za sensacją i wzbudzając niezdrowe emocje z rodzaju „kto kogo?”.

Poszukiwania sposobów podniesienia poziomu dyskusji politycznych i dróg jego wymuszenia powinny podjąć się właściwe związki i stowarzyszenia. W tym celu konieczne jest stworzenie ponadpolitycznego lobby, złożonego z osób i organizacji cieszących się w społeczeństwie autorytetem, świadomych konieczności wypracowania długofalowego projektu rozwoju Polski. Lobby dostatecznie silnego, aby zmusiło klasę polityczną do zajęcia się tym, do czego jest powołana, chociażby przez ośmieszanie zachowań przypominających pogoń psa za własnym ogonem.

Opisane obyczaje polityków mają destrukcyjny wpływ na rozwój społeczny i gospodarczy kraju. Zaciekła walka polityczna, prowadzona metodami insynuacji i oskarżeń powoduje marnotrawstwo ogromnej ilości czasu i energii oraz rozmycie odpowiedzialności za sprawne rozwiązywanie bieżących problemów. Fakt, że celem każdej partii politycznej jest przejęcie i utrzymanie władzy, jest oczywisty, ale jakimi metodami będzie ona przekonywać wyborców, że to jej właśnie mają powierzyć władzę? Problematyce merytorycznej – co, dlaczego i jakimi metodami dana partia chce osiągnąć – poświęca się w publicznych dyskusjach minimum czasu. Twierdzenie, że „byłoby to zbyt nudne dla zwykłych ludzi” dowodzi, że polityczni stratedzy traktują społeczeństwo jako gromadę prymitywów, których rzeczywiste problemy kraju nie obchodzą.

Czynnik czasu

Wiele przepisów i procedur urzędowych ciągle jeszcze utrwala w społeczeństwie mentalność i obyczaje „minionej epoki”. Np. obowiązujące w administracji ustawowe terminy odpowiedzi na pisma i interpelacje dotyczące wszystkich szczebli, od referenta w gminie do marszałka sejmu czy kancelarii prezydenta, opóźniają rozwój kraju. Kto widział urzędnika, który – mając ustawowy miesiąc na decyzję czy odpowiedź – zrobiłby to z własnej inicjatywy na przykład już po pięciu dniach? Wyjąwszy przypadki szczególne, wymagające dodatkowych uzgodnień czy informacji ze źródeł zewnętrznych, większość spraw można załatwić szybko, czasem „od ręki”. Utarło się jednak w Polsce, że odpowiedź nadchodzi w ustawowym terminie (albo później), natomiast dążenie do jej przyspieszenia, odwołujące się na uznaniowości, to jeden z najpospolitszych mechanizmów korupcjogennych. Sprawy, od których zależy prędkość zmian i produktywność społeczeństwa, utykają po drodze, bo „muszą się odleżeć”.

Podobny rytm ma bieg spraw w sądownictwie. Istnieje nieskończony wybór kruczków prawnych umożliwiających zainteresowanym przedłużanie postępowania, zwłaszcza że odstępy czasu miedzy kolejnymi posiedzeniami wynoszą od kilku tygodni w sądach niższych szczebli do roku lub więcej w Sądzie Najwyższym. Sędzia, względnie zespół orzekający, musi po takiej przerwie włożyć dodatkowy wysiłek i czas, aby odświeżyć w pamięci szczegóły sprawy. A co dopiero, jeśli skład sędziowski ulegnie w międzyczasie zmianie?

Podobnie rozwlekle przebiegają sprawy w komisjach arbitrażowych lub w wyniku protestów w postępowaniach przetargowych. Wszędzie główną ofiarą ludzkich kontrowersji czy błędów pada CZAS. Jego lekceważenie wsiąkło w naturę Polaków jako spuścizna po pokoleniach, w których zakodowało się przekonanie, że nie warto się spieszyć, bo i tak niczego się nie da zmienić. Tego piętna nie nosi myślenie młodego pokolenia – dwudziesto- i trzydziestolatków, ale zmiany systemu prawnego, będącego ciągle jeszcze (np. w kodeksach postępowania) w dużym stopniu spuścizną po PRL-u, leżą w gestii polityków średniego pokolenia, których energię absorbuje bijatyka o władzę. Ich horyzont myślowy to najbliższe miesiące i działania niezbędne do wygranej w nadchodzących wyborach. Kto by tam marnował czas i siły na coś, co się zdarzy za 10, 20, 30 lat?

Tempo rozwoju potyka się o procesy legislacyjne leżące w rękach Sejmu, Senatu i Kancelarii Prezydenta, uwikłanych dotychczas w partyjne rozgrywki o władzę. PiS, w ocenach opinii publicznej stale daleko w tyle za PO, w poszukiwaniu wyjścia z tej sytuacji zastosował próbę dyskwalifikacji przeciwnika w oczach wyborców, wykorzystując oparte o błędy niektórych członków PO podejrzenia jako dowody katastrofy czekającej rzekomo Polskę z winy obecnie rządzących. Drugorzędne problemy, wynikające ze słabości natury ludzkiej (hazard) przedstawiano jako groźbę dla istnienia kraju w widowiskach telewizyjnych pod nazwą „komisje śledcze”. Z licznych wypowiedzi widać było wyraźnie, że nie chodzi o PO ani o hazard, ale o wbicie do głów wyborców przekonania, że to sam premier broni machinacji PO z właścicielami „jednorękich bandytów”. Ilość marnowanego czasu i energii polityków uwikłanych w tę walkę, jak i wszystkich obserwatorów rozgrywek, jest nieprawdopodobna.

W ogólnym poczuciu niemocy zagnieżdziło się wśród nas powątpiewanie w możliwość poprawy. A przekonanie, że jakiś cel jest nieosiągalny, demobilizuje, czyni go tym bardziej nieosi
ągalnym. Wstrząs w wyniku ostatnich tragicznych wydarzeń natchnął wiele osób nadzieją, że styl polityki będzie musiał ulec zmianie. Sceptycy są przekonani, że nic się nie zmieni. Tak czy inaczej, dobrze byłoby powołać organizację kontrolną, coś w rodzaju społecznej „naczelnej izby kontroli jakości wystąpień i publikacji politycznych”, której zadaniem byłoby wystawianie ocen politykom i publicystom za jakość ich wystąpień – dodatnich ocen za merytoryczność i ujemnych za ataki personalne i zarzuty oparte o domniemanie. Podawane do publicznej wiadomości, może pomogłyby osuszyć nasze polityczne trzęsawisko.

Myślenie o przyszłości

Pogoń Polski za czołówką gospodarczą trwać będzie długo. Konieczne jest więc opracowanie planów działania na dziesiątki lat do przodu. Dotyczy to zwłaszcza narodowego planu zagospodarowania przestrzennego. Rozwój wszystkich gałęzi sieci transportowej: dróg, autostrad, kolei tradycyjnych i kolei dużych prędkości, lotnisk regionalnych i interkontynentalnych, baz logistycznych, portów morskich i śródlądowych – wymaga długofalowej wizji. Plan taki, obejmujący wszystkie województwa, musi zabezpieczyć na przyszłość możliwości rozwojowe tkanki łączności całego kraju przed chaotycznym zarastaniem przestrzeni nieskoordynowanymi, spontanicznymi inicjatywami, które w przyszłości uniemożliwiłyby racjonalne rozwiązania albo podrożyłyby je ponad granice opłacalności. Bezwzględnie konieczne jest zabezpieczenie chronionych obszarów przyrody.

Aby taki plan mógł powstać, a następnie zostać konsekwentnie wdrożony, konieczna jest stabilizacja kadry decydentów i wykonawców, a więc powołanie apolitycznych zespołów specjalistów, działanie kolejnych rządów przez co najmniej dwie kadencje, a w wypadku zmiany sztafetowe przekazywanie inwestycji do realizacji następcom, z ograniczeniem zmian do niezbędnego minimum. To samo dotyczy głównego trzonu programu edukacyjnego, aby – od przedszkola do matury – oferował uczniom nie potok zmiennych informacji, ale trwałe fundamenty rozumowania i uogólnień, pozwalające poszerzać zrozumienie praw otaczającego nas świata i racjonalnie kierować jego zmiennością

W sferze zarówno gospodarczej, jak i kulturowej trzeba uwzględnić fakt, że w grupach ludzkich oddzielonych odległością, czasem i granicami, obyczaje i przyzwyczajenia rozwijały się przez wieki odmiennie. Obecnie, w wyniku błyskawicznego postępu w technikach transportu i masowej mobilności ludzkiej, będą się one mieszać i szybko zacierać. Proces globalizacji zaczął się na naszych oczach i będzie ulegał przyspieszeniu. Trzeba się przygotować na pokojowe i życzliwe kontakty globalne z ludźmi wyrosłymi od wieków w innych obyczajach i tradycjach i – zamiast bronić zaciekle własnych obyczajów przed najazdem „wrogich” kultur – wnieść nasze wartości kulturowe jako wiano do ogólnoludzkiego tygla obyczajów na naszej kurczącej się planecie.

Opisane problemy nie są naszą wyłączną, polską specjalnością. Postęp w każdej ze wspomnianych dziedzin następuje wszędzie z rozmaitą prędkością. Jeśli jednak naszą ambicją jest równanie do najbardziej rozwiniętych krajów świata (a jest!), oznacza to, że włączamy się do stawki długodystansowców, a kluczem do sukcesu staje się szybkość zmian. Ciągły płodozmian polityczny, stosowane zasady politycznej walki, marnują czas i energię decydentów i rwą na strzępy długofalowe planowanie.

Istnieją w Polsce środowiska i instytucje myślące perspektywicznie w skali dziesięcioleci. Chodzi tu w pierwszym rzędzie o Zespół Doradców Premiera pracujący pod kierunkiem ministra Boniego. Jego opracowanie „Polska 2030” to zestawienie wyzwań widziane oczyma ludzi młodych, głównie 30-latków. Stanowi ono jedynie punkt wyjścia wymagający ciągłych zmian i uzupełnień, ale już od chwili powstania jest przedmiotem ostrej krytyki ze strony chronicznych sceptyków, jako nierealne wishful thinking. Są też inicjatywy środowisk naukowych, m.in. Polskiej Akademii Nauk, wskazujące kierunki unowocześnienia kraju i przyspieszenia procesów. Podobne myślenie wykazuje wielu ekonomistów oraz organizacje przedsiębiorców prywatnych. Ostatnio zespół doradców do perspektywicznego planowania został powołany przez zmarłego Prezydenta, a Premier powołał Radę Gospodarczą. Szanse na myślenie perspektywiczne mają organizacje pozarządowe powoływane przez młodych ludzi. Działania te dają nadzieję na sukces w naszym pościgu za czołówką.

Nowe rozdania – wywiad z Alexandrem Grafem Lambsdorffem :)

Z Alexandrem Grafem Lambsdorffem (Freie Demokratische Partei), liberalnym niemieckim europosłem, wiceprzewodniczącym ALDE – Grupy Porozumienia Liberałów i Demokratów na rzecz Europy, spotkałem się tuż po zakończeniu strasburskiej sesji Parlamentu Europejskiego, pod koniec listopada 2009 w jego biurze poselskim w Brukseli. Mimo zmęczenia podróżą przybył specjalnie by podzielić się z czytelnikami „Liberté!” swoimi przemyśleniami i doświadczeniem. Przed wywiadem z dużym zainteresowaniem wypytywał o sprawy Polski i kondycję liberałów na polskiej scenie politycznej, wykazywał się też dużą wiedzą w kwestiach dotyczących naszego kraju.

Tematów, które poruszyliśmy podczas samego wywiadu, było wiele. Rozmawialiśmy o 20. rocznicy zjednoczenia Niemiec, nieobecności liberałów na wpływowych stanowiskach w Unii Europejskiej, Hermanie Van Rompuyu i baronowej Ashton, nowych służbach dyplomatycznych UE, braku Polaków na ważnych stanowiskach w dziedzinie polityki zewnętrznej UE, głównych celach liberałów na obecną kadencję Parlamentu Europejskiego, kryzysie finansowym oraz kryzysie wartości liberalnych, nowej niemieckiej polityce zagranicznej pod wodzą Guido Westerwelle (FDP), stosunkach polsko-niemieckich, gazociągu północnym, dobrych radach dla polskich liberałów. Zapis naszej rozmowy poniżej:

Dominik Krakowiak: W drodze do Parlamentu Europejskiego na spotkanie z panem w pobliżu Placu Luksemburskiego widziałem prezentację części Muru Berlińskiego, przypominającą o wydarzeniach sprzed 20 lat. Zanim przejdziemy do polityki i spraw bieżących, chciałem zapytać, jak z perspektywy czasu wspomina Pan ten ważny dzień sprzed 20 lat i jak Niemcy zmieniły się przez te wszystkie lata?

Alexander Graf Lambsdorff (ur. 5 listopada 1966 w Kolonii) – niemiecki polityk FDP [Wolnej Partii Demokratycznej] i dyplomata, od 2004 poseł do Parlamentu Europejskiego [PE] i wiceprzewodniczący ALDE [Grupy Porozumienia Liberałów i Demokratów na rzecz Europy] w PE. Członek parlamentarnej Komisji Spraw Zagranicznych oraz Delegacji do spraw stosunków z Chińską Republiką Ludową. Jest także siostrzeńcem zmarłego ostatnio niemieckiego polityka i członka rządu Otto Grafa Lambsdorffa.

Alexander Graf Lambsdorff: Spoglądając w przeszłość, mam bardzo ambiwalentne odczucia co do tego dnia. Panowała oczywiście wielka radość i wszyscy oglądaliśmy to w telewizji. Po dziś dzień jednak jestem zły na siebie, że nie wybrałem się do Berlina, ponieważ musiałem dokończyć pracę na uniwersytecie. Zostałem w Bonn, a do Berlina pojechałem później.

Politycznie i historycznie, dzień ten był kulminacją długiego procesu, który miał wielu ojców i działaczy, osób, którym udało się posunąć sprawy naprzód. Zaczynając od Hansa-Dietricha Genschera, który wyszedł z pomysłem Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w Helsinkach, w 1975 roku, poprzez Kartę 77 w Czechosłowacji, Solidarność w Polsce w 1981 czy bałtyckie ruchy niepodległościowe.

W pewnym sensie mur upadł dzięki wszystkim napierającym na niego ludziom ze wschodu, nie tylko Niemcom. To zasługa wszystkich mieszkańców środkowej i wschodniej Europy, którzy walczyli o wolność od sowieckiej, komunistycznej opresji.

A jak pan zapatruje się na ten proces po 20 latach: jako zakończony, nadal postępujący, jako sukces? Biorąc pod uwagę pańskie pochodzenie z zachodnioniemieckiego landu, ma pan zapewne bardziej zachodnie spojrzenie na problematykę zjednoczenia kraju. Czy nadal widzi pan problemy, czy możemy mówić o Niemczech jako w pełni zjednoczonym państwie?

Cóż, Niemcy to zjednoczony kraj, ale z wewnętrznymi dysproporcjami. Tego rodzaju różnice występowały już w przeszłości między północą a południem, więc nie jest to coś nadzwyczajnego. Jednakże, by wyjaśnić niektóre z dyskusji, które prowadziliśmy, należy przyjrzeć się sytuacji historycznej Wschodu i Zachodu oraz ludziom, którzy żyli w dwóch kompletnie różnych systemach społecznych, politycznych i prawnych przez ponad 40 lat.

Na przykład: co począć z ludźmi, którzy byli zaangażowani w rządy komunistyczne? Jak powinniśmy traktować osoby, które pracowały dla Stasi, tajnej policji? Jak odnosić się do odradzającej się na scenie politycznej partii post-komunistycznej? Jak poradzić sobie z faktem, iż sytuacja gospodarcza była dużo gorsza, niż wydawało nam się, że mogła być? Od 1989 roku wschodnie Niemcy straciły ponad milion mieszkańców i mieszka tam teraz zaledwie 16 milionów ludzi.

Jest wiele kwestii, nad którymi nadal musimy pracować, z którymi mierzyć się będzie kolejne pokolenie., Jestem jednak pełen wiary w otwarte społeczeństwo, które zawsze poszukuje sposobów na poprawę stanu rzeczy. Nie może być końca historii, parafrazując słowa Fukuyamy. W Niemczech oraz z sąsiadami w Europie zawsze będziemy próbowali popychać sprawy ku lepszemu i tak wygląda sytuacja na dzisiaj.

Powróćmy zatem do teraźniejszości. Dużo zmian pojawiło się w europejskim spektrum politycznym tego roku – wybory do Parlamentu Europejskiego oraz zakończony proces ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego. Jednakże liberałom nie udało się objąć żadnego wpływowego stanowiska w UE. Jak to możliwe, że ani w Parlamencie, ani na nowo utworzonych stanowiskach w Radzie UE nie ma przedstawicieli liberałów?

To dobre pytanie. Istnieją jednak, jeżeli spojrzy się na sprawę bardziej szczegółowo, przesłanki wskazujące, iż sytuacja nie jest aż tak zła, jak ją pan przedstawia. Prawdą jest, że nadal jesteśmy trzecią siłą polityczną w Europie.

Jeżeli chodzi o Parlament, to przewodniczącym teraz jest Jerzy Buzek z Polski, a w drugiej części obecnej kadencji fotel ten obejmie przedstawiciel socjaldemokratów. W Radzie dwie nowe pozycje zostały rozdysponowane: jedno przypadło konserwatyście Van Rompuyowi, a drugie socjalistce. Jednakże patrząc na nominacje do Komisji Europejskiej, gdzie w zasadzie przygotowuje się prawodawstwo, na dzień dzisiejszy mamy ośmiu liberalnych komisarzy, podczas gdy socjalistów jest sześciu.

W związku z tym myślę, że głos liberalny będzie wyraźnie słyszalny w tej kadencji, z taką ilością liberałów w Komisji oraz nami [liberalnymi europarlamentarzystami – red.], będącymi na bardzo wpływowej pozycji, jeśli chodzi o budowanie większości w Parlamencie. Jeżeli zagłosujemy na lewo, większość będzie po lewej stronie, jeżeli zdecydujemy się głosować na prawo, większość będzie na prawicy. Bardzo często zatem wyniki głosowań będą zależeć od grupy liberalnej.

Nadal uważam, że jest wiele rządów w Europie o liberalnych poglądach – wszak komisarze są desygnowani na stanowiska w Kolegium przez państwa członkowskie.. Co za tym idzie, więcej będzie liberalnych komisarzy niż lewicowych. Jednakże w samej Radzie nie udało wam się już zawrzeć sojuszu z chadekami lub innymi, by Guy Verhofstadt został nowym Prezydentem Europy. Nie uważa pan, że istnieje jakiś problem: albo ze sposobem prowadzenia przez liberałów negocjacji z chadekami czy socjalistami, albo że jesteście po prostu ogrywani przez te dwie silniejsze grupy?

Unia Europejska jest unią narodów oraz państw. Co to oznacza w praktyce? W praktyce oznacza to, że istnieją dwie odmienne dynamiki jej pracy. Jedna to dynamika demokracji. Druga to dynamika dyplomacji.

Kiedy w Parlamencie mamy do czynienia z głosowaniem, tworzą się tymczasowe koalicje dotyczące konkretnych kwestii, nie są one trwałe. W Radzie natomiast tego nie ma, ponieważ Rada głosuje bardzo rzadko. Rodzina liberalna jest tam reprezentowana przez czterech premierów: z Irlandii, Finlandii, Estonii i Danii. Tam właściwie wszystko polega na budowaniu konsensusu, działaniach dyplomatycznych, by żaden z przedstawicieli „nie utracił twarzy”. Herman Van Rompuy ujął to całkiem ładnie: „negocjacje, które kończą się z jedną stroną jako przegraną, to złe negocjacje”. Taka jest logika dyplomacji. W Parlamencie wynik głosowania najprawdopodobniej wyłoni przegranych, stanowiących mniejszość. Ale w Parlamencie nikt nie „traci twarzy” w wyniku przynależności do mniejszości. To po prostu codzienność parlamentarnego życia – czasem się nie wygrywa głosowań. W Radzie działa to na innych zasadach.

Jaka jest opinia europejskich liberałów [ALDE] o nowo wybranych: prezydencie Europy i Wysokim Przedstawicielu Unii ds. Zagranicznych, – Hermanie Van Rompuyu i baronowej Ahston?

Po pierwsze, pan Van Rompuy nie jest prezydentem Europy. Jest Przewodniczącym Rady Europejskiej. To istotna różnica. Nie wierzę, by ktoś, kto nie odpowiada przed Parlamentem – czy to Europejskim, czy narodowymi – mógł zostać prezydentem Europy. Mam wielki szacunek do niego jako człowieka, ale on został jedynie wyznaczony na swoje stanowisko, w podobny sposób jak urzędnik mianowany. Premierzy państw członkowskich zebrali się i powiedzieli „mianujemy pana Van Rompuya, jednego z nas, aby zajął się przygotowaniem porządku obrad Rady Europejskiej”. Taki jest opis jego pracy. To bardzo ograniczona rola.

Jeżeli chodzi zaś o baronową Ashton, będzie musiała przybyć do Parlamentu Europejskiego, by zostać zatwierdzona wraz z całą Komisją. Jej demokratyczna legitymacja jest zatem dużo silniejsza niż Van Rompuya. Będzie miała do swej dyspozycji Europejską Służbę Działań Zewnętrznych, na którą składa się całkiem imponujący aparat urzędników i dyplomatów na całym świecie. W rzeczywistości jest ona, instytucjonalnie rzecz ujmując, o wiele ważniejszą postacią niż Przewodniczący Rady Europejskiej. Znowu – mam do niej, jako człowieka wielki szacunek, dzięki bardzo pozytywnym opiniom, które słyszałem o jej pracy na stanowisku Komisarz ds. Handlu. Myślę jednak, że sprawiedliwie będzie powiedzieć, że na to stanowisko byłoby dobrze mianować osobę z nieco bardziej rozpoznawalnym na świecie nazwiskiem.

I doświadczeniem w dyplomacji?

I doświadczeniem. Chociaż, jak słyszałem, mimo braku wcześniejszego doświadczenia w polityce handlowej, wykonała bardzo dobrą pracę jako Komisarz ds. Handlu. Jej poprzednik Peter Mandelson był postacią bardzo medialną, ale ludzie nie zawsze byli przekonani o efektach jego pracy. W przypadku Ashton wydaje się być na odwrót. Myślę, że jeśli mamy kogoś, kto potrafi doprowadzać sprawy do końca, to jest to dobry pomysł.

Czy podzieli się pan z nami jakimiś trudnymi pytaniami, które zamierzacie podjąć podczas jej styczniowego przesłuchania?

Nie, to byłoby niewłaściwe. Pani Ashton musi stawić się na spotkaniu, a następnie zmierzyć się z takimi pytaniami, jakie się będą pojawiać.

Jakie pana zdaniem powinny być priorytety nowo powstającej służby Europejskiej Polityki Zagranicznej, za którą będzie ona odpowiedzialna? Był pan zaangażowany w pracę na rzecz ośrodków dyplomatycznych w Niemczech, także pracując w Ambasadzie w Waszyngtonie. Jest to również sfera pana zainteresowań w obecnej kadencji Parlamentu. Jakby pan widział główne cele i założenia dobrej służby dyplomatycznej UE?

Przede wszystkim pozostają do rozwiązania kwestie instytucjonalne. Nowa struktura musi zostać zbudowana i wdrożona do działania. To biurokratyczne i instytucjonalne wyzwanie, które będzie trudne i mamy nadzieję, że baronowa Ashton może tego dokonać.

W dziedzinie polityki uważam, że należy podjąć szereg inicjatyw. Proszę pomyśleć o zamrożonych konfliktach w sąsiedztwie Europy, w regionie Kaukazu, ale także Mołdawii, Naddniestrza. Pojawia się pytanie o przyszłość stosunków między UE a Białorusią czy wschodni wymiar polityki zagranicznej. Jeśli spojrzeć w kierunku południowo-wschodnim, można zauważyć, że Bośnia jest nadal w bardzo trudnej sytuacji. Jest tam sporo miejsca na silne z inicjatywy z Europy. Choć może się to wydawać trudne, musimy dojść do wspólnego europejskiego stanowiska w sprawie procesu pokojowego na Bliskim Wschodzie. Południowa granica obszaru śródziemnomorskiego to wiele reżimów pozbawionych mechanizmów przekazania władzy. Co będzie po Mubaraku [prezydent Egiptu – red.]? Co będzie się dziać po Buteflice [prezydent Algierii – red.]? Myślę, że przed baronową Ashton stoi bardzo poważne zadanie, by w końcu skłonić państwa członkowskie do przezwyciężenia podziałów i uzgodnienia wspólnej europejskiej linii działania.

Jest wiele rzeczy do zrobienia, wiele kwestii, z którymi baronowa będzie musiała sobie poradzić. Nie wspominając o horyzontalnych, globalnych problemach, takich jak zmiany klimatyczne, migracje, piractwo, prowadzenie handlu światowego. Wszystkie te rzeczy nie znajdą się bezpośrednio w zakresie jej obowiązków, ale zewnętrzny wymiar Unii Europejskiej zawsze zawiera ich elementy.

I ostatnia uwaga: sądzę, że Unia Europejska wyrobiła sobie w ciągu ostatnich dekad bardzo dobre imię jako silny obrońca praw człowieka i demokracji. Uważam, iż promocja praw człowieka i demokracji powinny być również czymś, co jest konsekwentnie podnoszone przez nowego Wysokiego Przedstawiciela.

Patrząc z naszego polskiego punktu widzenia, kiedy dyskutujemy o tych nowych instrumentach UE, zawsze narzekamy, że mamy w nich tak mało Polaków zaangażowanych w sprawy zagraniczne, pracujących czy to w Dyrekcjach Generalnych Komisji Europejskiej ds. Stosunków Zewnętrznych lub Rozszerzenia, czy to w Radzie UE albo służbach specjalizujących się w tym zakresie. Jedynym prominentnym przedstawicielem, którego mieliśmy, był Jacek Saryusz-Wolski, który przewodniczył Komisji Spraw Zagranicznych w poprzedniej kadencji Parlamentu Europejskiego.

Co mógłby pan doradzić Polakom aby byli skuteczniejsi w zdobywaniu stanowisk czy lobbingu na rzecz lepszej reprezentacji w tej dziedzinie polityki UE? Wierzymy, że my również mamy własne spojrzenie na niektóre zagadnienia czy kwestie, które chcielibyśmy podnieść na arenie międzynarodowej.

To zabawne, ponieważ my mamy dokładnie taką samą dyskusję w Niemczech. „Za mało Niemców na wysokich stanowiskach w Brukseli”. Myślę, że jedynymi, którzy nie mają tego problemu są Francuzi i może Brytyjczycy, gdyż posiadają duże doświadczenie w tych kwestiach.

Uważam, że w polskim przypadku to sprawa dobrania odpowiedniej mieszanki strategii i cierpliwości. Jedna strategia to: jeżeli są stanowiska i posiadacie odpowiednio dobrych ludzi, starajcie się ich tam umiejscowić. Jeżeli nie robiliście tego z pełnym poparciem rządu, czy może po prostu wasz rząd nie robił wystarczająco dużo w przeszłości, zarzuty mogły pojawić się właśnie z tego powodu. Z drugiej strony, to są często indywidualne decyzje.

Drugą sprawą jest cierpliwość. Polska jest członkiem Unii Europejskiej od 2004 roku, więc to daje niespełna sześć lat, podczas których Polacy rzeczywiście mieli szansę na awans w szeregach odpowiednich służb. To zajmie prawdopodobnie kolejne 5, 10, 15 lat, zanim będzie wystarczająco dużo Polaków w Komisji, w Służbie Działań Zewnętrznych, w Sekretariacie Rady UE, w administracji tego Parlamentu, którzy poprzez staż pracy, doświadczenie i kompetencje będą kwalifikować się jako kandydaci do najwyższych stanowisk.

Powróćmy, zatem do Parlamentu Europejskiego. Jak określiłby pan główne cele liberałów na tę pięcioletnią kadencję?

Jest ich wiele. Pierwszy: kryzys finansowy pokazał, że potrzebujemy lepszego nadzoru finansowego. Chcemy europejskiego systemu nadzoru finansowego. Rynki dawno się zeuropeizowały czy zglobalizowały, ale nasze struktury nadzoru wciąż pozostały jedynie na poziomie krajowym. Potrzebujemy prawdziwej europejskiej regulacji.

Chcemy dokończyć tworzenie jednolitego rynku. To drugie duże, ważne wyzwanie: więcej swobody świadczenia usług, więcej swobody przepływu osób. Piąta swoboda będzie kluczowa – swoboda przepływu wiedzy. Cokolwiek możemy zrobić, by to poprawić, będzie dla nas priorytetem.

Chcemy silnej europejskiej polityki zagranicznej. Właśnie to omawiałem, więc nie będę się rozdrabniał. Nasza grupa chce również zapewnić, by ludzie w całej Europie korzystali z takich samych praw, niezależnie od ich osobistych predyspozycji, by nie byli dyskryminowani, czy to ze względu na kolor skóry, pochodzenie etniczne, orientację seksualną, przekonania religijne lub cokolwiek innego. Dla grupy liberalnej jest to oczywiście czymś niezwykle istotnym, ponieważ uważamy, że każdy obywatel powinien podlegać takim samym prawom, bez jakiejkolwiek dyskryminacji.

Skoncentrujmy się na chwilę na kwestii kryzysu finansowego. Czy nie uważa pan, że podważa on wiarę społeczeństwa w wartości demokratyczne oraz liberalne i może spowodować poważne problemy dla liberałów, jako że neoliberalne podejście zostało uznane przez niektórych przedstawicieli społeczeństwa za przyczynę obecnego kryzysu? Jak według pana liberałowie powinni reagować na taką sytuację, jednocześnie utrzymując swoje wpływy polityczne?

Tę dyskusję również mieliśmy w Niemczech. Dziwnym sposobem niemieccy liberałowie wygrywają wybory po wyborach. Myślę, że trzeba zdecydowanie odrzucić pogląd, że to problem z neoliberalizmem doprowadził do kryzysu finansowego. Przede wszystkim, neoliberalizmem oznaczam taką wersję liberalizmu, która koncentruje się na wolnym rynku z zasadami, ramami przepisów, w których każdy może konkurować z każdym w uczciwy sposób. Tak, liberalizmowi nie chodzi o konkurencję bez reguł. Wręcz przeciwnie, zwłaszcza neoliberalna szkoła myślenia, która została opracowana w niemieckim mieście Freiburg w latach 40. i 50., nazywana jest przez to „ordoliberalizmem”, łącząc porządek i liberalizm w jednym słowie.

Uważam, że stan, którego doświadczyliśmy, jest konsekwencją mieszaniny neokonserwatyzmu, thatcherowskiego i reaganowskiego podejścia do polityki gospodarczej, która chciała ograniczenia jakichkolwiek zasad, wskazując na państwo jako źródło problemów. Nie tylko państwo jest problemem. Jeśli jest go za dużo – to tak, ale nie można mieć konkurencji gospodarczej bez kogoś ustalającego zasady. To po pierwsze.

Po drugie, mieliśmy do czynienia z sytuacją, w której państwowe reguły, a także polityka pieniężna amerykańskiego banku centralnego [System Rezerwy Federalnej – FED – red.] odegrały absolutnie kluczową rolę w stworzeniu tego kryzysu. Tak więc podmioty państwowe są winne w równym stopniu jak banki i bynajmniej nie mam zamiaru zwalniać banków z odpowiedzialności. Oczywiście banki zachowywały się w sposób wysoce nieodpowiedzialny i wyraźnie było widać, że chciwość posunięta do skrajności ma bardzo negatywne konsekwencje. Dlatego właśnie potrzebujemy lepszego nadzoru, dlatego potrzebujemy lepszych regulacji prawnych. Tłumaczenie, że to idee liberalne doprowadziły do kryzysu, jest całkowicie błędne. Liberalizm chce konkurencji z określonymi zasadami i problem był w tych właśnie zasadach.

Z drugiej strony jednak, więcej regulacji to wrażenie mniej liberalnej gospodarki dla części głosujących z waszego elektoratu?

I tak, i nie. Jeśli przesadzasz z regulacją, to rzeczywiście dusisz konkurencję, innowacje, badania, rozwój gospodarczy, tworzenie miejsc pracy. Zbyt dużo regulacji prowadzi do stagnacji i ograniczenia wolności. To prawda.

Jednakże całkowity brak regulacji to nie nasze podejście. To nie jest liberalizm. To anarchia. Liberałowie nie są anarchistami. Bardzo ważne jest, aby dokonać tego rozróżnienia. Nie jesteśmy reprezentantami szkoły myśli politycznej, która twierdzi, że brak państwa lub brak jakichkolwiek regulacji przyczyni się do budowy lepszego społeczeństwa. Osiągniemy lepsze rozwiązania społeczne, kiedy zdamy sobie sprawę z faktu, że regulacja jest pożyteczna, ale tylko w takim wymiarze, jaki jest absolutnie konieczny. Ni mniej, ni więcej.

Przenieśmy się teraz z Brukseli do Berlina. Pańska partia FDP [Wolna Partia Demokratyczna – red.] osiągnęła w ostatnich wyborach tak dobry wynik, że dołączyliście do rządzącej koalicji, a Guido Westerwelle został nominowany Ministrem Spraw Zagranicznych. Jak pan się zapatruje na nową politykę zewnętrzną Niemiec, jako kontynuację działań z przeszłości, czy Westerwelle zamierza coś zmienić? Czego powinniśmy się spodziewać?

Cóż, jednego i drugiego. To ma być zmiana i ciągłość. Podstawowe cele niemieckiej polityki zagranicznej nie ulegają zmianie: Sojusz Północnoatlantycki, integracja europejska, przyjaźń ze wszystkimi naszymi sąsiadami, specjalne zaangażowanie w sprawy na Bliskim Wschodzie, szczególnie wobec Izraela, dobre stosunki – miejmy nadzieję – z Rosją, ale to zależy także od samej Rosji. To są sprawy, które w dalszym ciągu będziemy uważać za ważne.

Zmiany: po pierwsze, niemiecka polityka zagraniczna będzie przywiązywać znacznie większą wagę do Polski i naszych wschodnich sąsiadów, niż było to w przypadku poprzednich rządów. Pierwszą zagraniczną stolicą, którą odwiedził Westerwelle była Warszawa i była to świadoma decyzja.

Po drugie, chcemy zwrócić większą uwagę na traktowanie mniejszych państw członkowskich UE: krajów nadbałtyckich, państw Beneluksu, Austrii itd., jako równych z równymi w ramach Unii Europejskiej, która obejmuje zarówno większe i mniejsze państwa członkowskie, spośród których wszystkie mają tak samo ważną godność, historię i zasługują na podobny poziom poszanowania. Jeśli spojrzymy ponownie na trasy podróży zagranicznych pana Westerwelle – udał się on do Hagi, do Holandii, zanim pojechał do Paryża.

Po trzecie, zamierzamy odnowić nacisk na politykę rozbrojenia. Niemiecka polityka zagraniczna za rządów Hansa-Dietricha Genschera była polityką odprężenia, dialogu, cierpliwości, dyplomacji i rozbrojenia właśnie. W naszych czasach również program nierozprzestrzeniania broni jądrowej jest kluczowym, na którego gruncie można stosować tego rodzaju politykę.

Oczywiście, z naszych polskich pozycji jesteśmy zainteresowani przede wszystkim pierwszym punktem, o którym pan wspomniał, dotyczącym wymiaru wschodniego. Które sprawy w pana przekonaniu najbardziej zbliżają Polskę i Niemcy, a z jakimi największymi trudnościami, różnicami będziemy musieli się zmierzyć, by stworzyć podstawę do najcieplejszych w historii wspólnych relacji?

Myślę, że najsilniejszą rzeczą wspólną, która łączy Polaków i Niemców w zakresie polityki zagranicznej jest fakt, iż znajdujemy się teraz zarówno wewnątrz Unii Europejskiej, jak i NATO. W naszym wspólnym interesie jest zadbanie, aby te instytucje funkcjonowały możliwie najlepiej. W przypadku sprawy europejskiej oznacza to, że musimy ciężko pracować na rzecz jednolitego rynku. Wiem, że Niemcy – i to jest coś, z czym FDP nigdy się nie zgadzało – zamknęły swoje granice dla Polaków chcących przyjechać, zamieszkać i pracować w Niemczech, co jest w naszym przekonaniu oraz w moim osobistym i politycznym przeświadczeniu posunięciem protekcjonistycznym. Chcemy naprawdę wykorzystać potencjał Unii Europejskiej do generowania dobrobytu i tworzenia nowych miejsc pracy, jak to miało miejsce w ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci. Życzylibyśmy sobie również, aby to zadanie wyprowadziło nas z kryzysu, którego doświadczamy obecnie.

Drugim interesem, który posiadamy wspólnie jest fakt, że chcemy włączyć UE jako globalnego gracza, jako siłę dla dobra w międzynarodowy system na miarę XXI wieku. Ani Niemcy, ani Polska nie są na tyle duże, aby to zrobić samemu. Bardzo mądry Europejczyk powiedział kiedyś: „Istnieją tylko dwa rodzaje państw w Unii Europejskiej: małe państwa członkowskie, które wiedzą, że są małymi państwami członkowskimi oraz małe państwa członkowskie, które jeszcze nie zauważyły, że są małymi państwami członkowskimi”. Albo robimy to jako Europejczycy, albo Chińczycy, Hindusi, Amerykanie będą robić, co im się podoba, a my staniemy się raczej przedmiotami, zamiast podmiotami historii.

Trudności oczywiście tkwią w dysproporcjach społeczno-gospodarczych. PKB na osobę w Polsce jest dużo niższe niż w Niemczech. To czasami może prowadzić do tarć. Istnieją pewne historyczne obciążenia, które jak wierzę nie mają dla nas dużego znaczenia w dzisiejszych czasach, ale jednak stanowią podstawę bardzo silnie emocjonalnie nacechowanych tytułów w prasie, szczególnie polskiej. Zawsze powtarzam swoim niemieckim przyjaciołom, że gdyby wiedzieli, jak dobrze znana w Polsce jest pani Steinbach, to nie uwierzyliby, bo w Niemczech mało kto wie, kim ona jest. Myślę, że możemy te kwestie przezwyciężyć w przyszłych pokoleniach i będziemy dużo luźniej podchodzić do tych spraw.

Kolejną różnicą jest podejście wobec Rosji. Polskie stanowisko wobec Rosji ze zrozumiałych względów historycznych jest znacznie bardziej krytyczne niż postawa Niemiec. To jest coś, nad czym mam nadzieję możemy pracować w ramach wspólnej polityki zagranicznej Unii Europejskiej, w celu wypracowania wspólnego podejścia w stosunku do tego ważnego sąsiada.

Moim zdaniem deklaracje o strategicznym partnerstwie z Rosją, które można było słyszeć w Berlinie przez długi czas, były całkowicie przedwczesne. Szczególnie Gerhard Schröder, ale również Frank-Walter Steinmeier mieli złudzenia co do Rosji, tworzące moim zdaniem nieuzasadnione oczekiwania dotyczące charakteru partnerstwa z Rosją, która przecież stawała się coraz mniej demokratyczna od czasów Borysa Jelcyna.

Uważam, że Polska i Niemcy powinny wspólnie dążyć do strategicznego partnerstwa z Rosją – tak – bo to wielki sąsiad i potrzebujemy dobrych stosunków, ale powinno także być jasne po obu stronach Odry, że nie możemy mieć strategicznego partnerstwa z krajem, który wygląda tak, jak wygląda Rosja na dzień dzisiejszy. Mamy nadzieję, że Rosja zmieniać się będzie w demokratycznym kierunku, ku stworzeniu państwa prawa, na rzecz większej demokracji i ku lepszemu funkcjonowaniu gospodarki. Wtedy, pewnego dnia – tak – podpiszmy z nimi umowę o partnerstwie strategicznym. Mam nadzieję, że możemy dojść do wspólnej analizy spraw rosyjskich, zamiast jednej z Warszawy, drugiej z Berlina, które się różnią, i że możemy pokonać tego rodzaju dychotomie.

Jak pan widzi sferę politycznych korzyści, które Rosja może osiągać poprzez swą politykę dostaw źródeł energii oraz wspólnej budowy rurociągu Nord Stream na dnie Bałtyku wraz z Niemcami? Kwestia ta jest jednym z tematów pierwszych stron gazet w Polsce ze względu na nasze obawy, iż bez wspólnej, europejskiej polityki energetycznej oraz poprzez budowę Gazociągu Północnego, Rosja będzie mieć dużo większy wpływ na wschodnią Europę, Polskę w szczególności, ale także na Ukrainę, co już zdążyliśmy zauważyć w ciągu ostatnich dwóch lat, czy Białoruś. Będzie mogła działać poprzez strategię „zakręcania kurków” z dostawami gazu ziemnego, próbując wywierać na te państwa wpływ polityczny, co oczywiście mogłoby doprowadzić do ograniczonych poziomów niezależności politycznej w regionie.

Cóż, pańskie pytanie zasadniczo zawiera odpowiedź. Sytuacja jest dokładnie taka, jak ją pan opisuje. Wysyłając gaz bezpośrednio do Niemiec, Rosjanie mają możliwość nie wysyłania energii do Polski, zachowując dostawy niemieckie, co strategicznie osłabia Polskę. Konsekwencje są moim zdaniem oczywiste. Niemcy powinny być jednym z bojowników o solidarność energetyczną w ramach Unii Europejskiej, a to oznacza, że Polska musi mieć zapewnione dostawy gazu, nawet jeśli Rosjanie zdecydują się nie wysłać go bezpośrednio. Wtedy może on pochodzić z gazociągu Nord Stream lub płynąć jego odnogą prosto do Polski.

Czy popiera pan projekt Nord Stream politycznie?

Nord Stream politycznie nie jest problemem, ponieważ nie powinniśmy go rozważać tylko w kontekście niemieckim. Jest w tym i holenderski, i brytyjski wymiar. Brytyjczykom wkrótce będą kończyć się rezerwy na Morzu Północnym i także będą potrzebować dostaw gazu z Rosji. Tak więc Gazociąg Północny to nie tylko sprawa polsko-niemiecka, tak naprawdę jest to projekt europejski. Jednakże strategiczne implikacje, które opisał pan w swoim pytaniu, są całkowicie realne i powinny znaleźć rozwiązanie w ramach europejskiego systemu.

Zapoznałem się z pewnymi ekonomicznymi dysputami i analizami tej sprawy. Wyraźnie wskazują one, że budowa gazociągu, który szedłby przez terytoria lądowe krajów, na przykład Litwy i Polski, byłaby tańsza niż budowa Nord Stream na dnie Morza Bałtyckiego. Inną sprawą jest ekologia, która wymieniana jest jako jeden z priorytetów liberałów. Budowa na dnie Bałtyku może wpłynąć negatywnie na jego ekosystem.

Prawdą może być, że taniej jest budować w całym szeregu innych krajów, ale kiedy Gerhard Schröder i Władimir Putin podpisywali porozumienie, chodziło dokładnie o to, by nie szedł on przez inne kraje. Tak więc to był wyraz strategicznej refleksji, a nie ekonomicznej. To po pierwsze. Rzeczywistość jest taka, iż względy ekonomiczne nie były tak ważne, jak te geopolityczne.

Po drugie: argument ekologiczny. Przede wszystkim Morze Bałtyckie ma już tego rodzaju problemy obecnie. Nie jest tak, że rurociąg jeszcze je pogorszy. Myślę, że ten argument naprawdę nie ma większej wagi. Nie jestem ekspertem, ale jak dotąd wszystkie państwa, przez których granice morskie gazociąg ma biec, wyraziły zgodę, biorąc pod uwagę okoliczności środowiskowe. Nie było żadnych przeszkód. Myślę, że dyskusja ekologiczna jest bocznym wątkiem mającym zamaskować opozycję wobec tego projektu, która w rzeczywistości pochodzi z innych przemyśleń.

Więc nic się nie zmieni w tym zakresie za rządów liberałów w niemieckim MSZ?

Nie, traktaty zostały podpisane. Mam na myśli wszystkie traktaty i umowy, które zostały parafowane.

. ale dobrze wiemy, że istnieją decyzje polityczne, które mogą na nie wpłynąć.

Tak, ale byłoby to poważne zerwanie z polityką poprzedniego rządu. To jest coś, co każdy niemiecki rząd, niezależnie od orientacji politycznej, zawsze stawia jasno: pacta sunt servanda. Umowy są podpisane, przedsięwzięcie się rozpoczęło, jest finansowane i zaplanowane. Tego się nie zmienia. Czasami po prostu trzeba żyć z decyzjami poprzednich rządów.

My nie podjęlibyśmy decyzji. Jednakże w momencie, kiedy decyzja zapada, nie można ot tak po prostu powiedzieć Rosjanom „dobrze, przepraszamy, wiemy, że rząd Republiki Federalnej Niemiec podpisał traktat, ale rząd Republiki Federalnej nie ma zamiaru honorować dalej postanowień traktatu”. To nie jest droga, którą podążają Niemcy na arenie międzynarodowej.

Przejdźmy zatem do ostatniej sprawy. Czy miałby pan jaką radę dla polskich liberałów, jak mogliby ponownie silniej zaznaczyć się na scenie politycznej?

Jako osoba z innego kraju nie jestem uprawniony do dawania rad. Jednak mam nadzieję, że liberałowie ponownie uzyskają więcej wpływów i powrócą do dawnej świetności. Myślę, że patrząc na polski krajobraz polityczny, istnieje potencjał dla liberalnej partii, która podkreśla aspekt wolnej, społecznej gospodarki rynkowej, przeciwdziałanie dyskryminacji, sprawy ochrony środowiska, ale także reformy społeczne. To musi być siła polityczna, która jest rozumiana i postrzegana przez wyborców jako siła nowoczesności, jako siła, która zabierze Polskę w XXI wiek jako nowoczesny kraj europejski. Uważam, że macie ogromny potencjał.

Status publicznych zachowań homoseksualnych w polskim systemie prawa wykroczeń :)

Kilka dni temu szedłem z moim chłopakiem ulicą trzymając się za ręce. W pewnym momencie zaczęliśmy się całować i przytulać. Niestety, za nami szło dwóch policjantów, którzy nas wylegitymowali i zabrali na posterunek pod zarzutem „obrazy moralności publicznej”. Przetrzymali nas na komisariacie kilka godzin a zwalniając dali „dobrą radę” abyśmy się za bardzo nie obnosili ze swoim .

Adam Bodnar, Przeciwdziałanie dyskryminacji ze względu na orientację seksualną w sferze prawa cywilnego

Jak wymownie ilustruje to zamieszczony powyżej cytat, chciałbym zadać w moim artykule pytanie, czy w Polsce zachowania, będące publiczną manifestacją homoseksualizmu, tożsame w swej formie z nieściganymi przez prawo zachowaniami heteroseksualnymi i nieprzejawiające wyższej od nich intensywności, takie jak publiczne objęcia czy pocałunki, zwłaszcza pomiędzy homoseksualnymi mężczyznami, mogą stać się przedmiotem zainteresowania prawa karnego.

Polski kodeks wykroczeń z 1971 r. w czasie, kiedy wszedł w życie był, podobnie jak kodeks karny, uchwalony dwa lata wcześniej, aktem niewątpliwie nowoczesnym w obszarze regulacji sfery seksualnej i obyczajowej. Polskie prawo karne od 1969 r., wraz z dekryminalizacją prostytucji homoseksualnej, nie zawierało wprost żadnych odniesień do homoseksualizmu, czym pozytywnie odróżniało się od wielu państw europejskich, tak obozu socjalistycznego (kryminalizacja męskich stosunków homoseksualnych w Związku Radzieckim i wszelkich w Rumunii, ich reglamentacja prawna w Bułgarii, Czechosłowacji, NRD i na Węgrzech), jak i Europy Zachodniej (nawet w Szwecji zrównanie granicy wieku dla stosunków hetero- i homoseksualnych nastąpiło dopiero w 1978 r.). Można by zatem wnosić, że redakcja przepisów kodeksu wykroczeń oznacza neutralny charakter jego rozwiązań. Jednakże dopiero praktyka stosowania jego przepisów pozwoli rozszyfrować rzeczywistą treść zawartych tam norm. Należy bowiem jeszcze rozważyć, czy – stosownie do wypracowanego w prawie europejskim pojęcia dyskryminacji pośredniej – pozornie neutralne warunki, kryteria lub praktyki będą niekorzystne dla osób z przyczyn […] orientacji seksualnej, o ile praktyka taka nie może zostać uznana obiektywnie za uzasadnioną prawem.

Artykuły 51 § 1 i 140 kodeksu wykroczeń, które mogą wchodzić w grę przy pociąganiu do odpowiedzialności za publiczne zachowania homoseksualne, posługują się, dla określenia zakresu kryminalizacji regulowanych przez siebie zachowań, znamieniem wybryku. Relacja pomiędzy paragrafem pierwszym artykułu 51, którego hipoteza brzmi: kto krzykiem, hałasem, alarmem lub innym wybrykiem zakłóca spokój, porządek publiczny, spoczynek nocny albo wywołuje zgorszenie w miejscu publicznym, a artykułem 140 treści: kto publicznie dopuszcza się nieobyczajnego wybryku […], określa charakter obydwu wykroczeń – materialny z art. 51 § 1 (czyli skutkowy – musi wystąpić skutek w postaci zakłócenia „innym wybrykiem” spokoju, porządku publicznego, spoczynku nocnego albo wywołania zgorszenia, co jest jednak fikcją, wystarczy bowiem, że jedna osoba, „przeciętnie wrażliwa”, jak się podkreśla w doktrynie prawa karnego, stwierdzi, że jest np. zgorszona, a to wystarczy, żeby przyjąć zaistnienie skutku), i formalny (bezskutkowy – wystarczy samo zachowanie będące „nieobyczajnym wybrykiem”) z art. 140. Kryterium skutku, który nastąpił bądź nie, decyduje, z którego przepisu sprawca będzie odpowiadał.

Warto przed przystąpieniem do analizy omawianych przepisów zauważyć, że typ ustroju politycznego w istotny sposób determinuje model ujęcia norm prawnych organizujących jego ramy. Przepisy zaś liczne i szeroko zakrojone są właściwie charakterystyczne dla porządków totalitarnych, w których obywatel kalkując podjęcie jakiegoś zachowania w razie wątpliwości powinien zeń raczej zrezygnować, sama zaś świadomość niejasności jego statusu służy nakręcaniu ciśnienia kryminalizacyjnego, uzurpacji przez organy państwa możliwości karania – szerszej niż w „literalnej rzeczywistości” aktu prawnego penalizacji życia.

Badania aktowe z okresu Polski Ludowej nie ujawniły przypadków zachowań objętych hipotezami interesujących nas tu przepisów kodeksu wykroczeń, w których występowałby wątek homoseksualny.Nie przesądza to oczywiście w żaden sposób o nieingerencji funkcjonariuszy Milicji w wypadku zaistnienia podobnych zachowań. Zdecydowanie wątpliwe jest jednak, by zachowania takie były na tyle liczne, by zostać mogły poddane statystycznej kwantyfikacji; można raczej z dużą pewnością stwierdzić, że, ze względów, których omówienie przekracza cel pracy, mogły występować wyjątkowo incydentalnie, stąd siłą rzeczy brak ich potencjalnych rozpoznań przez kolegia do spraw wykroczeń. Po transformacji ustrojowej 1989 r., choć kodeks wykroczeń z 1971 r. nie został zastąpiony nowym aktem prawnym, uległo zmianie jurydyczne tło jego stosowania, w pierwszym rzędzie za sprawą uchwalenia konstytucji w 1997 r. Jak się podkreśla w doktrynie prawa konstytucyjnego, nowa ustawa zasadnicza daje wyraz indywidualistycznej wizji jednostki, nawiązując do ujęcia wolności (także – wolności od strachu) Johna Locke’a, przetransponowanego następnie do Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, jako wykonywania praw przyrodzonych przez każdego człowieka niemającego innych granic niż te, które zapewniają innym członkom społeczeństwa korzystanie z tych samych praw. Nie wydaje się kwestią przypadku, że to właśnie w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej, w 1791 r., miała miejsce pierwsza w Europie czasów nowożytnych dekryminalizacja stosunków homoseksualnych.

Zgodnie zaś z polską konstytucją, Rzeczpospolita Polska jako dobro wspólne wszystkich obywateli (art. 1) jest demokratycznym państwem prawnym, urzeczywistniającym zasady sprawiedliwości społecznej (art. 2) zapewniającym swobodę wyrażania m.in. przekonań światopoglądowych (art. 25 ustęp 2) w życiu publicznym; art. 31 ustęp 2 zdanie 2 konstytucji głosi, że nikogo nie wolno zmuszać do czynienia tego, czego prawo mu nie nakazuje; art. 47 deklaruje natomiast, że każdy ma prawo decydować o swoim życiu osobistym. Ograniczenia ustawowe konstytucyjnie zawarowanych praw i wolności nie mogą stać w sprzeczności z innymi postanowieniami konstytucyjnymi: art. 32 ustawy zasadniczej głosi, że: 1. Wszyscy są wobec prawa równi. Wszyscy mają prawo do równego traktowania przez władze publiczne. 2. Nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny. Zgodnie z konstytucją Polska jest państwem unitarnym (art. 3). Ustawa zasadnicza określa też zamknięty katalog źródeł prawa powszechnie obowiązującego i jasno formułuje, kolejno w artykułach 7 i 8, normę, że organy władzy publicznej działają na podstawie i w granicach prawa, przepisy zaś konstytucji, jeśli sama nie stanowi inaczej, stosuje się bezpośrednio.

Swoistą normą naczelną – sworzeniem całego aksjologicznego porządku wykreowanego przez ustrojodawcę – jest art. 30: Przyrodzona i niezbywalna godność człowieka stanowi źródło wolności i praw człowieka i obywatela. Jest ona nienaruszalna, a jej poszanowanie i ochrona jest obowiązkiem władz publicznych. Abstrahowanie od naczelnych zasad konstytucyjnych przy analizie przepisów prawa wykroczeń jest niemożliwością, choćby już z tego powodu, że ich treść może rzutować na możliwą redefinicję pewnych jego uregulowań, formalnie, literalnie nienaruszonych w procesie legislacyjnym przez ustawodawcę.

Artykuły 51 § 1 i 140 kodeksu wykroczeń są niezwykle mgławicowe i niejasne. Już w latach 70. pisał o artykule 51 § 1 kodeksu wykroczeń Lech Falandysz: Jest to przepis, który pod względem ogólności znamion i częstotliwości stosowania nie miał i nie ma swojego odpowiednika w całym systemie polskiego prawa karnego. Społeczna powszechność, masowość styczności ze spektrum niedozwolonych zachowań zakreślonych artykułem 51 kodeksu wykroczeń z 1971 roku utrzymuje się i dzisiaj. Wykroczenie z tego artykułu jest najczęściej rozpoznawane przez organy orzecznictwa w sprawach wykroczeń, obejmuje zbiór zachowań, co do których przeprowadzenie delimitacji wobec zachowań niekaralnych jest często bardzo trudne, a jednocześnie przecież niezwykle istotne ze względu na największą potencjalność dopuszczenia się ich przez adresatów. Także ujęcie „nieobyczajnego” wybryku, wyczerpującego redakcję przepisu art. 140 kodeksu wykroczeń, budzi wiele zastrzeżeń.Dobitnie wypowiada je Jarosław Warylewski, expressis verbis stwierdzając, że narusza on zasadę nullum crimen sine lege (certa) (czyli zasadę, że czyn zabroniony przez prawo karne musi być jak najdokładniej opisany, tak aby adresat ustawy po jej lekturze wiedział dokładnie, co jest dozwolone, a co zabronione):

Niełatwo jest wskazać, jakie zachowania wyczerpują dzisiaj znamiona nieobyczajnego wybryku z art. 140 k.w. Wraz z upływem lat zmieniają się obyczaje i choć omawiany przepis istnieje w niezmienionej postaci w polskim prawie wykroczeń od blisko 70 lat, to inna niż kiedyś jest jego rzeczywista treść. W istocie nie wiadomo, jakich czynów przepis ten zakazuje, a w konsekwencji można chyba uznać, że jego obowiązywanie w dotychczasowym brzmieniu narusza zasadę nullum crimen sine lege.

Można stwierdzić, że artykuły 51 i 140 stanowią jeden z najwątlejszych – i newralgicznych zarazem – punktów polskiego systemu prawa karnego, w którym pojawia się realne niebezpieczeństwo przełamania zasady nullum crimen sine lege certa, a zatem nieprzewidywalnej, nieujętej w formalne ramy, nieokiełznanej kryminalizacji. Jak zaznacza bowiem Lech Gardocki, ciśnienie kryminalizacyjne znajdzie ujście w najsłabszych miejscach, gdzie przepis posługuje się ogólnymi i ocennymi znamionami. W rzeczywistości artykuły 51 i 140. mogą zatem, tym samym przekreślając funkcję gwarancyjną prawa karnego, pełnić rolę przepisów subsydiarnych, rezerwowych, stosowanych, gdy nie sposób dopatrzyć się wypełniania przez określone zachowanie znamion czynów zabronionych z innych przepisów, zgodnie z quasi-prawniczym komunałem, że na każdego znajdzie się paragraf. Że nie są to obawy płonne, zwraca uwagę Lech Falandysz, przywołując orzecznictwo przedwojenne, stanowiące jaskrawą egzemplifikację użyteczności pojęcia wybryku jako stwarzającego możliwości przypisania odpowiedzialności karnej wobec osób, mówiąc kolokwialnie, ale chyba treściwie, z różnych względów niewygodnych dla władzy państwowej. Nietrudno sobie wyobrazić, że taka jej dysfunkcjonalność (jednak z pewnego przewrotnego punktu widzenia mniej lub bardziej uświadomiona – eufunkcjonalność, umożliwiająca egzystencję przepisowi formalnie neutralnemu, przy założonej hermetyczności jego rzeczywistego stosowania, np. ze względów propagandowych dla opinii międzynarodowej) otwiera możliwości nękania za pośrednictwem art. 51 i 140 grup wolnościowych, demokratycznych, czy, dziś jeszcze słabej, dopiero emancypującej się społeczności polskich homoseksualistów, zwłaszcza w warunkach zagrożeń porządku demokratycznego.

Po części tym zagrożeniom, o zupełnie przecież fundamentalnym charakterze, zrodzonym przez redakcję przepisów art. 51 i 140 kodeksu wykroczeń, przewidujących zakres pojęcia – niezmiernie szeroki, treść zaś niejasną i ubogą, mogłyby zaradzić wysiłki doktryny prawa karnego i orzecznictwa sądowego wypracowania jakiejś określonej definicji terminu „wybryk”, w okolicznościach kiedy jest on jedynym określeniem czynu karalnego.Były one oczywiście podejmowane, nie wydaje się jednak, by doprowadziły do zadowalających rezultatów. Zgodnie z powszechnie uznanymi zasadami wykładni przepisów, domniemaniem supremacji znaczenia sformułowań przynależnych powszechnej literackiej polszczyźnie, należy skonstatować niezwykle szeroką treść pojęcia wybryku; jest ono na tyle niejasne i uzależnione od indywidualnych preferencji psycholingwistycznych użytkownika, że w konsekwencji pole kontekstu jego zastosowania jest niezwykle szerokie i nieujęte w zamykające się ramy. Można by co prawda podnosić, że funkcjonalnie wiąże się ze specyficznie zorientowanym zachowaniem, zabarwionym szczególną pobudką swawoli, utożsamiając je z takimi terminami, jak „eksces”, „wygłup” czy „wyskok”, jednakże taka propozycja stanowiłaby, determinowane indywidualnymi przyzwyczajeniami językowymi, zawężenie jego potencjalnie szerszego zakresu semantycznego.Dość zatem wspomnieć, tytułem przykładu, że internetowy słownik języka polskiego PWN stanowi po prostu, że jest to postępek odbiegający od przyjętych norm zachowania się.

Z racji braku spójnych propozycji doktryny, uciekającej, wobec karkołomności możliwości zbudowania abstrakcyjnej definicji, w egzemplifikacje – ze szczególną uwagą należy przyjrzeć się, jak istotę wybryku interpretuje orzecznictwo, którego wypowiedzi posiadają z pewnością walor do pewnego stopnia syntetyzujący. Sąd Najwyższy niejednokrotnie podejmował się tego zadania, Pojęcie wybryku wyczerpuje się zatem w zachowaniu, jakiego wśród danych okoliczności czasu, miejsca, otoczenia itp. ze względu na zwykłe normy ludzkiego współżycia nie należało się spodziewać, w myśl stosunkowo nieodległego w czasie orzeczenia Sądu Najwyższego z 1992 r.), wywołującego powszechne negatywne oceny społeczne i odczucia obrazy, gniewu i oburzenia, stojącego w ostrej sprzeczności z powszechnie akceptowanymi normami. Podkreśla to również mocno Lech Falandysz wyłączając z treści wybryku zachowania charakteryzujące się „niestosownością”, ale jednak nie „rażące” w „nieoczekiwany”, „niespodziewany” sposób. W sposób esencjonalny rekonstruuje również stan refleksji nauki i praktyki prawa karnego Danuta Egierska-Miłoszewska, w swej definicji wybryku z art. 140 kodeksu wykroczeń a zatem zachowania kwalifikowanego przedmiotowo (tzn. stanowiącego jak gdyby bardziej rażący przypadek zachowania, które opisuje art. 51 § 1, tak rażącego, że nie potrzeba dla jego karalności żadnej negatywnej reakcji ze jego strony obserwatorów) wobec zachowania wypełniającego hipotezę art. 51 § 1, zgodnie z którą jest to czyn, który narusza zasady współżycia społecznego w zakresie dobrych obyczajów i jest zdolny do wywołania zgorszenia (mającego wymowę negatywnej, potępiającej reakcji otoczenia) u przeciętnego obywatela (a nie np. u przewrażliwionego).

A przecież nic nie stałoby na przeszkodzie, by z dużą dozą precyzji opisać w odrębnych przepisach kodeksu wykroczeń te nieliczne zachowania – tj. publiczny stosunek seksualny, ekshibicjonizm oraz publiczne załatwianie potrzeb fizjologicznych – co do których panuje zgoda co do tego, że są wykroczeniami z art. 51 § 1 lub 140 kodeksu wykroczeń. Również homoseksualne przejawy uczuć inne niż publiczny akt seksualny i nieprzybierające charakteru ekshibicjonistycznego mogłyby zostać spenalizowane w odrębnym przepisie, z dużą korzyścią dla jego ostrości. Że takie rozwiązania funkcjonowały i to wcale nie kosztem karkołomnej ekwilibrystyki języka aktu prawnego, świadczy choćby treść art. 200 rumuńskiego kodeksu karnego w latach 1996-2001, penalizującego wszelkie publiczne przejawy homoseksualizmu pomiędzy dwoma osobami; m.in. pod naciskiem Rady Europy nastąpiło jego usunięcie z rumuńskiego systemu prawa karnego. Należałoby zatem, aby ustawodawca jednoznacznie wypowiedział, a wcześniej przede wszystkim – uświadomił sobie, jakie zachowania chce penalizować.Można zasadnie oczekiwać od niego tego minimum uczciwości prawodawcy rumuńskiego, który – abstrahując zupełnie od zasadności jego decyzji – wyeliminował prawdopodobieństwo rozziewu pomiędzy rzeczywistością kodeksu a rzeczywistością jego stosowania. Argument, że wciąż, nawet po odrębnym uregulowaniu wielu nawet zachowań podpadających pod art. 51 § 1 i 140, pozostałoby szerokie spektrum przypadków nieprzewidywalnych, których charakterystyka wymaga utrzymywania starych sformułowań tych przepisów, jest o tyle chybiony, że zgodnie z zaakceptowanym szeroko w doktrynie prawa karnego poglądem, jeśli sam ustawodawca nie jest w stanie wypowiedzieć, jakie zachowania chce kryminalizować, z kryminalizacji należy w ogóle zrezygnować.

Zastanawiające, że również w piśmiennictwie niełatwo natrafić na odniesienia do problematyki publicznego wyrażania uczuć, zwłaszcza uczuć homoseksualnych. Nasuwa się zatem dość jednoznaczny wniosek, że, wobec niepodejmowania problematyki homoseksualnej w tym kontekście, przedstawiciele nauki prawa karnego stoją na stanowisku oczywistego, niewymagającego refleksji doktrynalnej, statusu publicznych zachowań homoseksualnych nieprzybierających postaci aktów seksualnych bądź ekshibicjonistycznych. Pytanie tylko, bardzo zasadnicze, o jakiego rodzaju oczywistości możemy z owego milczenia wnosić. Jednym z nielicznych śladów refleksji przedstawicieli nauki prawa karnego na ten temat jest bardzo interesujący, odzwierciedlający polskie realia przełomu lat 70. i 80., passus z tekstu Danuty Egierskiej-Miłoszewskiej:

Zmienia się zakres zachowań ludzkich uznawanych za karalne. Postępowanie, które kilkadziesiąt lat temu zdolne było wywołać zgorszenie, dzisiaj niejednokrotnie nie zwraca uwagi. Coraz mniej np. osób gorszy się widokiem młodej pary obejmującej się i całującej pasażerów w tramwaju lub autobusie. W niektórych kręgach młodzieży takie zachowanie jest modne, a opinia publiczna przyjmuje to z pobłażaniem.

Nie sposób chyba, o czym wspominałem już wyżej, nie odnieść myśli autorki, wyrażonej zresztą w nieco paternalistycznym tonie, wyłącznie do zachowań pomiędzy osobami odmiennej płci. Przecież i dziś, co stanowi po prostu obserwowalną gołym okiem oczywistość, publiczne zachowania homoseksualne należą do rzadkości, uregulowania prawne zaś z pewnością nie służą wzmożeniu ich częstotliwości.

Co zostało zasygnalizowane wyżej, szczególnie homoseksualni mężczyźni ograniczeni są w publicznej ekspresji swych uczuć wobec partnerów. Należy zaakcentować, że w kulturze patriarchalnej męski homoseksualizm jest odbierany jako znacznie bardziej transgresywny niż lesbianizm i samo zjawisko uprzedzeń (zwłaszcza samych mężczyzn) wobec niego posiada charakter najpierwotniejszy. Nieprzypadkowo ustawodawstwa karne, w czasach gdy kryminalizowały nawet prywatne akty homoseksualne, nie ścigały jednak najczęściej miłości lesbijskiej. Także mniej drastyczne ograniczenia aktywności homoseksualnej (po jej częściowej dekryminalizacji) dotyczyły głównie mężczyzn, np. utrzymywanie wyższych ograniczeń wiekowych dla stosunków seksualnych pomiędzy mężczyznami przy ustanowionej na tym samym poziomie granicy wieku dla aktów heteroseksualnych i odpowiadających im kontaktów pomiędzy kobietami. Determinanty kulturowe i prawne interferują ze sobą w tej materii bardzo wyraźnie i wydają się być mocno zinternalizowane w świadomości podmiotów prawa. Jak piszą autorzy najnowszego raportu Lambdy za lata 2005-2006, wyniki ich badań potwierdzają przypuszczenie, że dwie kobiety okazujące sobie uczucia są bardziej akceptowane niż dwaj mężczyźni. Warto zauważyć, że różnicę ze względu na płeć widać również w pozycji [jeden z wariantów odpowiedzi na zadane pytanie: Czy w okresie od stycznia 2005 roku do dziś całowanie się albo trzymanie się za ręce w miejscach publicznych z partnerką/partnerem lub przyjaciółką/przyjacielem tej samej płci przychodziło ci tak samo swobodnie, jak większości osób heteroseksualnych przychodzi okazywanie uczuć osobie płci odmiennej?]. Powodów, z jakich badani zaznaczali odpowiedź , możemy się tylko domyślać. Być może część mężczyzn w związkach homoseksualnych nawet nie wyobraża sobie, że mogłaby dopuścić do okazania uczuć partnerowi. Owa, pokrótce scharakteryzowana, wyraźna odmienność w postrzeganiu homoseksualnych mężczyzn i kobiet może wyraźnie rzutować na potencjalnie znacznie szerszy zakres faktycznej penalizacji męskich zachowań homoseksualnych. Należy mieć też na uwadze, że większość funkcjonariuszy Policji, rzeczywistych włodarzy faktycznej kryminalizacji, decydujących o pociągnięciu do odpowiedzialności karnej, jest również mężczyznami, w kulturze patriarchalnej z natury o wiele bardziej niż kobiety narażonymi na wybuchy racjonalnie niekontrolowanej tzw. paniki homoseksualnej, zjawiska dobrze udokumentowanego w psychologii społecznej (vide np. Wstyd i przemoc Jamesa Gilligana), charakteryzującego się rytualną demonstracją siły i przemocy, ukierunkowanego na upokorzenie, poniżenie zaatakowanego mężczyzny, symboliczne odarcie go z męskości, także niejako w imieniu tej części społeczeństwa, która odczuwa lęk przed homoseksualizmem. Samo przekonanie funkcjonariusza o karygodności publicznej ekspresji uczuć homoseksualnych pomiędzy mężczyznami może okazać się czynnikiem przesądzającym o rzeczywistej karalności.

Kwestia jednak rzeczywistego poniesienia odpowiedzialności za omawiane zachowania (potrzebne jest m.in. udowodnienie winy) jest w istocie niepierwszorzędna, albowiem społeczne skutki egzystencji przepisów penalizujących wybryk w polskim systemie prawa wykroczeń wydają się znacznie bardziej rozległe. Sama świadomość funkcjonowania niejasnych przepisów penalizujących zachowania nieobyczajne może stanowić dla homoseksualisty czynnik niezwykle silniej deprywacji jego potrzeb psychicznych, już bowiem, choćby nieuświadomione, poczucie potencjalności znalezienia się w sytuacji, w której ze względu na swoje homoseksualne zachowanie będzie niepokojony przez funkcjonariuszy w jakikolwiek sposób, nieprzybierający nawet jawnie dyskryminującej formy, a jednak w tym kontekście szczególnie dokuczliwy, stygmatyzujący i oczywisty w swej intencji – np. poprzez wylegitymowanie, tzw. spisanie, podczas gdy tym samym funkcjonariuszom wobec heteroseksualnej pary taki pomysł nawet nie przyszedłby do głowy – może okazać się nieznośne, nie mówiąc już o tak poniżającej i odzierającej z godności sytuacji, gdy wyrazy jego uczuć, jego miłości, zakwalifikowane zostaną jako (nieobyczajny) wybryk, zagrożony nawet karą aresztu. Przewidywalnym rezultatem w takich okolicznościach jest – nierzadko racjonalizowany – proces wypierania, tłamszenia wspomnianych potrzeb, bez realizacji których trudno mówić o pełnym rozwoju osobowości, łatwiej z pewnością o jej dysocjacji. Poczucie, że prawo nie tylko nie chroni uczuć homoseksualnych, ale wręcz legitymizuje ich ściganie – sprzyja podwójnej, bo także instytucjonalnej, wiktymizacji i wykluczeniu: nie tylko ze strony społeczeństwa, ale i organów państwa. Skutkiem jest osłabienie identyfikacji homoseksualnych obywateli z instytucjami owego państwa, w najlepszym wypadku ocenianymi jako nieskuteczne narzędzie obrony przed aktami fizycznej nawet przemocy.

Jasno wynika z przywoływanego wyżej raportu Lambdy, że Policja w ponad 80% przypadków doświadczenia przemocy fizycznej przez homoseksualistów, nie jest o tym informowana. Oczywiście, niewiara w skuteczność Policji nie jest charakterystyczna wyłącznie dla homoseksualistów, ale w tym przypadku przybiera wymiar szczególny, zabarwiony silnie przekonaniem nie tylko o niejako systemowej inercji i indolencji tej instytucji, ale i jej wrogim stosunku wobec homoseksualizmu. Nie sposób odmówić temu twierdzeniu przynajmniej częściowej słuszności, nie roszcząc sobie bowiem oczywiście prawa do jakichkolwiek uogólnień, trzeba wskazać, że bywa, iż reakcje Policji wprost sankcjonują przemoc wobec homoseksualistów:

Na policję zostałem wezwany w innej sprawie, o której niewiele było mi wiadomo, funkcjonariusze (nie wiem skąd) znali moją orientację. Zostałem wyzwany, poniżany psychicznie i w rezultacie pobity. Przełożony funkcjonariuszy, którzy mnie zaatakowali, nie uwierzył mi. Także i sądy, związane szczególnie kwalifikowanymi wymogami bezstronności, organy, które mogą orzekać także i w sprawach o wykroczenia z wątkiem homoseksualnym, nie zawsze wywiązują się z tych wymogów w sposób wykazujący nawet pozory obiektywizmu: W trakcie rozprawy w Sądzie Rejonowym w Szczecinie, w której uczestniczyłem jako oskarżyciel posiłkowy pedofila, zostałem pouczony przez sąd, że jako pedał nie mam prawa się odzywać, ponieważ nie jestem lepszy od oskarżonego. Mając świadomość subiektywnego i z pewnością nieweryfikowalnego charakteru relacji przytoczonych w raporcie Lambdy, można jednak skonstatować, że są one znamienne.

Choć zachowania będące przedmiotem niniejszej pracy po wielekroć zostały już wyżej scharakteryzowane, należy w tym miejscu sprecyzować ich kontekst społeczny. Publiczne okazywanie sobie uczuć przez pary heteroseksualne jest powszechnie, parafrazując orzeczenie Sądu Najwyższego i przywoływaną propozycję doktrynalną na temat wybryku, poczytywane za zachowanie, jakiego wśród danych okoliczności czasu, miejsca, otoczenia itp. ze względu na zwykłe normy ludzkiego współżycia należało się spodziewać, nienaruszające zasad współżycia społecznego w zakresie dobrych obyczajów i niezdolne do wywołania zgorszenia (mającego wymowę negatywnej, potępiającej reakcji otoczenia) u przeciętnego obywatela. Jest oczywiste, że wzajemne objęcia czy pocałunki stanowią niezbywalny komponent heteroseksualnej miłości, jej naturalny atrybut, bez którego nie mogłaby być w pełni kultywowana i rozkwitać, zostałaby brutalnie ujarzmiona. Otóż, istota miłości homoseksualnej pozostaje niezmienna, zorientowana na osiąganie tych samych, realizujących się w kulturze europejskiej w miłości heteroseksualnej, pożądanych, godnych i słusznych, celów, mówiąc krócej – zorientowana jest na te same wartości. Niezależnie od konfiguracji płci partnerów miłość rodzi tożsame co do istoty potrzeby i pragnienia. Nie należy mylić ze sobą dwóch porządków: immanentnie wpisanych w naturę człowieka – podmiotu odpowiedzialności karnej – właściwości psychicznych z realizującymi się w rzeczywistości życia społecznego możliwościami artykulacji tychże. Wydaje się zatem zasadnym stwierdzenie, że publiczną ekspresję uczuć homoseksualnych o tyle tylko ocenić można jako atypową, że reglamentowaną przez wiele ograniczeń, prawnych i pozaprawnych. Tym samym jednak nie staje się nieobecność takiej ekspresji przyczyną domniemanej kryminalizacji, pozostając w sposób oczywisty jej skutkiem. Następuje zatem swoiste sprzężenie: norma de facto partykularna moralnie – legitymizowana jest kryminalizacją zachowania, fakt zaś jego karalności – stanowi uzasadnienie jej utrzymywania. Stąd pytanie, bardziej złożone, czy miłość homoseksualna wpisuje się w takie reguły, które określając właściwe, oczekiwane, obarczone powinnością sposoby działania, definiują środki stosowane do osiągnięcia celów – a zatem wartości; czy dozwalają one homoseksualistom na owe, tak wręcz standardowo funkcjonujące jako klisze kultury masowej, ale przecież nie tylko, spacery w objęciach o zachodzie słońca czy namiętne pożegnania na dworcu kolejowym? Zgodnie z klasyfikacją Mertonowską trudno postrzegać takie przejawy homoseksualizmu jako dewiację, znacznie właściwiej mówić jest o innowacji: akceptacji celów dyktowanych przez rozpowszechnione wartości, ale szukaniu dla ich realizacji nowych sposobów, różnych od normatywnie przepisanych […], cząstkowym zastosowaniu się do wskazanej w kulturze procedury: tylko do zawartych w niej wartości, a odrzucenie norm. Zadać należy pytanie kolejne: czy by wywalczyć sobie prawo realizacji uniwersalnych kulturowo wartości, homoseksualiści muszą świadomie odrzucić normy, formalnie przynajmniej normy prawne? Odpowiedź na nie zawiera się w ustaleniu, jakie zachowania pojęcie wybryku obejmuje.

Jak pisałem wyżej, tło stosowania przepisów rangi ustawowej określa przede wszystkim konstytucja stanowiąca o kształcie preferowanego przez ustrojodawcę systemu aksjonormatywnego Rzeczpospolitej Polskiej, określająca też pewien minimalny pułap gwarancji poszanowania praw człowieka, a także definiująca minimalne standardy etyczne, zinternalizowane przez wszystkich obywateli, niezależnie od czynników różnicujących ich postawy światopoglądowe. To zastrzeżenie jest ważne w kontekście często przewijających się w roztrząsaniach karnistycznych poświęconych wybrykowi czynników miejsca, czasu czy otoczenia jako okoliczności zdolnych wywołać sytuację kwalifikowaną jako wybryk. Myśl tę najdobitniej artykułuje przedwojenne orzeczenie sądowe z 1938 r., którego teza brzmi: możność wywołania niepokoju ma charakter względny, gdyż to, co może wywołać niepokój w jednej miejscowości, może go nie wywołać w innej. Respektując jednak normę konstytucyjną, określającą, że Polska jest państwem unitarnym, nie można chyba przekonująco obronić stanowiska, że publiczna ekspresja homoseksualizmu, ze względu na taką a nie inną konfigurację zmiennych demograficznych otoczenia, będzie akceptowalna w Krakowie czy Warszawie, ale nie do pomyślenia na skalnym Podhalu, Podlasiu czy Przemyślu, regionach Polski najbardziej konserwatywnych obyczajowo, o czym świadczą, poza szczegółowymi badaniami socjologicznymi, wyniki wszystkich wyborów począwszy od 1989 r. – nie są one przecież immunizowane od działania norm powszechnie obowiązujących na obszarze całej Rzeczpospolitej, statuujących minimalny poziom wspólnych aksjologicznych wymagań, aktami zaś prawa lokalnego, już choćby ze względu na wyraźnie określoną konstytucyjnie hierarchię źródeł prawa, nie sposób wprowadzić szczególnych zakazów zachowań homoseksualnych.

Prawdziwie neurotyczną – tak z punktu rozwiązań prawnych, jak i adresatów tychże rozwiązań – byłaby generalna konstrukcja uzależniająca byt wybryku od zrelatywizowanego do szczególnych okoliczności tła wątpliwego co do jego zgodności z prawem wykroczeń zachowania, w rzeczywistości oznaczałaby ona przyjęcie domniemania jego karygodności. Homoseksualni adresaci zawsze bowiem, nawet gdyby ich zachowania nie były w żaden sposób kwestionowane przez Policję, z faktu ich „nieniepokojenia” nie mogliby zasadnie wywodzić ich legalności. Często bowiem zachowania niezgodne z prawem nie są ścigane, przyczyny zaś takiego oportunizmu są oczywiście bardzo zróżnicowane. Jednak fakt nieścigania określonych zachowań, co do zasady zdefiniowanych nieporównanie wyraźniej niż wybryk, nie implikuje rzecz jasna zanegowania ich negatywnej oceny wyrażonej przez ustawodawcę, formalnie przypisującego im godny napiętnowania charakter czynu kryminalnego. Pierwszorzędną zatem kwestią dla człowieka podejmującego określone zachowanie jest świadomość, czy jest to zachowanie zgodne z prawem i przez to prawo chronione, czy wręcz przeciwnie – w majestacie tego prawa ścigane.

Podsumowując tę część wywodów, trzeba stwierdzić, że pojęcie wybryku nie może się aktualizować w chwili jego kwalifikacji przez Policję, podejmującą w związku z tym mniej lub bardziej sformalizowane kroki proceduralne. Jak wspomniałem wyżej, neurotyczne, wręcz uniemożliwiające normalną (a zatem pełnowartościową) egzystencję, byłoby nieustanne kontrolowanie się i kalkulowanie, czy pocałowanie partnera w trakcie spaceru uczęszczaną ulicą czy przytulenie się do niego podczas podróży pociągiem jest już zachowaniem, którego wśród danych okoliczności czasu, miejsca, otoczenia itp. ze względu na zwykłe normy ludzkiego współżycia nie należało się spodziewać; tego rodzaju rachuby z łatwością mogłyby prowadzić, i z pewnością często prowadzą, do wniosku, wyprowadzanego przez samych homoseksualistów, zakładającego eliminację jakichkolwiek akcentów homoseksualnych z ich publicznych zachowań.

Przypadki homoseksualnej ekspresji uczuć powinny być zatem wolne od ingerencji prawa karnego tak daleko, jak w praktyce organów ścigania wolna jest ekspresja heteroseksualna. Oczywiście z racji niezwykle szerokiego spektrum możliwych sposobów okazywania uczuć zdarzyć się może, i to dość często, że zindywidualizowany obserwator odbierze niektóre przejawy ekspresji uczuciowej jako wulgarne czy niesmaczne, zwłaszcza w określonych okolicznościach, które w takim układzie stają się jednak przesłanką nie odpowiedzialności karnej, lecz po prostu prawnie nieskutecznej oceny czyjegoś stylu bycia, poziomu wrażliwości czy kultury, wyczucia sytuacji, obycia itd. Zresztą w Polsce takie oceny, siłą rzeczy, mogą być obecnie formułowane tylko pod adresem par heteroseksualnych, a nawet gdy, chyba zresztą nieczęsto, są one przesycone niesmakiem, nie mają słusznie wpływu na uruchomienie odpowiedzialności karnej. Należy bowiem przypomnieć, że prawo karne nie powinno być, choć często jest, postrzegane jako antidotum służące rozwiązywaniu kolizji wszelkich sprzecznych interesów, a reakcja karna ze swej istoty ma charakter wyjątkowy i ostateczny, jest, jak się często powtarza w nauce prawa karnego, ultima ratio. Trudno zaakceptować pogląd, że celem normy prawnokarnej miałoby się stać zapewnianie dobrego samopoczucia i błogostanu psychicznego partykularnych grup społecznych – i to w dodatku kosztem samopoczucia innych, również zresztą partykularnych, zbiorowości.. Życie samo w sobie jest źródłem rozlicznych stresów i napięć i niewykluczone, że takim kolejnym źródłem stać się może dla niektórych konieczność znoszenia widoku spacerujących w objęciach mężczyzn, konieczność będąca jednak esencją postawy tolerancyjnej. Warto również zauważyć, że homoseksualiści muszą przecież znosić wszechobecną ekspresję heteroseksualizmu, w styczności z którą mogą doświadczać również silnych napięć psychicznych, i to bynajmniej nie z powodu odczuwanego wobec takiej ekspresji wstrętu, ale dlatego, że w permanentny sposób wyraża ona ich nieartykułowane potrzeby, których artykulacja ucieleśniona w czynie jest być może zakazana nawet przez prawo.

Szczególnie drastyczny natomiast wymiar problematyki „nieobyczajnych zachowań” określany jest przez duże niebezpieczeństwo doświadczenia przez homoseksualistów aktów fizycznej nawet przemocy z powodu publicznego zademonstrowania swej tożsamości homoseksualnej. Istnieje prawdopodobieństwo, że organy państwa powstrzymując się co prawda od ścigania zachowań homoseksualnych, nawet przy założeniu formalnego uznania je za dozwolone, nie reagowałyby stanowczo (lub w ogóle) na przejawy agresji, wypełniające wręcz znamiona określonych czynów zabronionych, w stosunku do homoseksualistów otwarcie swym zachowaniem, będącym przyczyną sprawczą aktu przemocy, demonstrujących swą orientację – kwalifikując takie zachowanie jako niezasługującą na ochronę prowokację, podejmowaną na własną rachubę, które powinno brać pod uwagę ryzyko wzburzenia otoczenia i wzbudzenia jego gwałtownej reakcji, w myśl powiedzenia, że kto sieje wiatr, zbiera burzę. Takiego rodzaju postawy organów państwowych może wprost utwierdzać redakcja § 2 art. 217 kodeksu karnego, stwarzająca sądowi możliwość odstąpienia od ukarania czynu naruszenia nietykalności cielesnej m.in. przez wzgląd na wyzywające zachowanie się pokrzywdzonego. Nietrudno sobie wyobrazić, że ocena takiego zachowania homoseksualisty może de facto sprowadzać się do nieformalnego zalegalizowania przez organy państwa, a w praktyce nawet do afirmacji, wielu aktów przemocy wobec homoseksualistów, w przypadku zaś przestępstw z rozdziału XIX kodeksu karnego (przeciwko życiu i zdrowiu) – łagodzenia odpowiedzialności sprawców ze względu na „przyczynienie się” ofiary, tym samym, jak wspominałem wyżej w nieco innym kontekście, podwójnie zwiktymizowanej. W rozważanym tu układzie organy państwa posługiwałyby się wobec homoseksualistów po prostu szantażem, sprowadzającym się do, oczywiście nieartykułowanego wyraźnie, stwierdzenia, że co prawda zachowania homoseksualne nie będą formalnie ścigane przez prawo karne, ale de facto państwo przyzwala na innego rodzaju ściganie – homoseksualnych „prowodyrów” przez indywidualnych przedstawicieli społeczeństwa, w „zdrowym odruchu” wyrażających swój „protest”, którego napiętnować nie sposób. Zaakceptowanie poglądu, że publiczna ekspresja uczuć homoseksualnych jest prowokacją, samo w sobie jest już ich zbrukaniem, ale zawiera także – poprzez faktyczne uznanie przemocy jako dopuszczalnego instrumentu rozwiązywania sprzecznych interesów uczestników obrotu prawnego – duży potencjał wyzwolenia katastrofalnych skutków społecznych bliższego i dalszego zasięgu określanych legitymizowaną przez państwo brutalizacją zachowań ludzkich. O tym, że ów pogląd jest akceptowany przez funkcjonariuszy państwowych świadczą raporty poświęcone monitorowaniu sytuacji homoseksualistów: homoseksualny mężczyzna (18-25 lat), Polska: został celowo potrącony przez samochód, kiedy jadący za nim nieznany kierowca zobaczył, jak trzyma swojego partnera za rękę. Poszkodowany zgłosił zajście Policji, ale spotkał się z wrogością. – oznajmili funkcjonariusze. Z pewnością można zasadnie twierdzić, że przywołana sytuacja jest odosobniona w swym charakterze, pytanie tylko, czy zasadność takiego twierdzenia nie wynika wyłącznie z tego, że w Polsce przypadki publicznego okazywania uczuć przez homoseksualnych mężczyzn są obecnie odosobnione?

Hasłowo należy zasygnalizować również o istnieniu w polskim systemie prawnym art. 138 kodeksu wykroczeń, zakazującego m.in. odmowy bez uzasadnionej przyczyny świadczenia usługi przez osobę zawodowo świadczeniem takiej usługi się zajmującą. Należy wskazać na zagrożenie uznawania przez instytucje stosujące prawo „za uzasadnioną przyczynę” np. odmowy obsłużenia w restauracji, wynajęcia pokoju hotelowego czy świadczenia usługi przewozu ekspresję uczuć homoseksualnych, w sytuacji gdy odpowiadająca jej ekspresja uczuć heteroseksualnych nie stanowi przyczyny odmowy świadczenia usługi.

Jawi się jednak jako nieuniknione, że i w Polsce – i to w nieodległej perspektywie – kwestia publicznej manifestacji homoseksualizmu pojawi się z całą wyrazistością, nie tyle w warstwie teoretycznej refleksji nauki prawa, co w rzeczywistości życia społecznego. Pytanie: czy proces ów będzie mógł przebiegać bezkolizyjnie, niejako beznamiętnie, czy też zostanie okupiony dotkliwym i poniżającym doświadczeniem jego uczestników? Wsłuchując się w słowa sekretarza generalnego Rady Europy, Terry’ego Davisa:

Rada Europy nie mówi swoim członkom, jak dalece powinni przyznawać gejom i lesbijkom prawo do zawierania małżeństw i adopcji dzieci, ponieważ wszelkie rozszerzenie takich praw na poziomie europejskim wymaga konsensusu wszystkich 46 państw członkowskich. Jednak jeśli chodzi o ochronę podstawowych praw i wolności gwarantowanych przez Europejską Konwencję Praw Człowieka – która zabrania dyskryminacji z jakiegokolwiek powodu – nie może być żadnych kompromisów. Powinniśmy bronić tych praw z przekonaniem, wytrwałością i mocą. Prawne standardy wiążące Radę Europy i zwyczajowe prawo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka są jasne i jednoznaczne – ci, którzy dyskryminują gejów i lesbijki, nie tylko obrażają pamięć ofiar nazistowskich prześladowań homoseksualistów, ale też łamią prawo – należy postulować ścieśniającą wykładnię art. 51 § 1 i 140 kodeksu wykroczeń, tak by ich stosowanie nie dotykało w żaden sposób zachowań stanowiących ekspresję homoseksualnej tożsamości, nieodbiegających w swej formie od irrelewantnych prawnie zachowań heteroseksualnych i nieprzejawiających wyższej od nich intensywności; na przyszłość zaś – stosownie do słów Thomasa H. Zipfa:

Szereg przepisów prawnych przeżywa o znaczny odcinek czasu powód swojego powstania i swoją rację bytu, ciągną się one bez krytycznego sprawdzania, czy w międzyczasie nie przynoszą więcej szkody niż pożytku – nową redakcję rzeczonych artykułów, by ich brzmienie nie nasuwało żadnych wątpliwości interpretacyjnych i pozostawało w zgodzie z kardynalnymi zasadami prawa.

Morfina po amerykańsku… czyli agonia rynku niewidzialnej ręki :)

Kiedy Ameryka swą schorowaną gospodarkę próbuje leczyć aplikując zastrzyk z morfiny oraz serwując medialny Prozac, podczas gdy europejscy liderzy dyskredytują po raz kolejny unijne mechanizmy decyzyjne, po cichu legitymizując unilateralne działania rządów krajów członkowskich – światowa opinia publiczna zdaje się nadal milcząco aprobować skok instytucji państwowych na własne pieniądze (podatki) i nowy socjalizm dla bogatych w imię walki z nowym zagrożeniem dekady w postaci kryzysu finansowego.

Zarządzać strachem

Śledząc karty historii, wzrosty i upadki imperiów, wysnuć można tezę, iż umiejętnością pomagającą wodzom utrzymywać swoje rządy czy dyktatury na przestrzeni lat było umiejętne zarządzanie społecznym poziomem strachu. Wielu z nas pamięta charakterystyczną scenę z „Faraona” Bolesława Prusa, w której kapłani utrzymują polityczne wpływy dzięki wiedzy o nadchodzącym zaćmieniu Słońca i odpowiedniej manipulacji tłumem.

Dwudziestowieczne ideologie totalne opanowały tę sztukę niemalże do perfekcji – z jednej strony strasząc wstrętnymi kapitalistami, wyzyskiwaczami i podżegaczami wojennymi, a z drugiej spiskiem żydo-masońskim, zamachem na wyższość kulturową lub rasową, czy też religię. Zawłaszczenie publicznych kanałów informacyjnych stało się cechą każdego szanującego się reżimu.

W obecnych systemach demokratycznych opartych na wolnym rynku, wolne i pluralistyczne społeczeństwa mają (przynajmniej teoretycznie) dostęp do wystarczającej liczby bardziej lub mniej wiarygodnych źródeł informacji, z którymi mogą konfrontować swoje obserwacje lub sygnały płynące ze strony rządzących elit. Muszą tylko chcieć. W erze coraz większej powszechności Internetu, alternatywnych kanałów czerpania wiedzy, manipulowanie rzeczywistością dla wystraszenia społecznej większości czy osiągnięcia politycznych celów jest zatem na całe szczęście utrudnione.

Sferą, która jednak pozostawia margines manipulacji, jest odpowiednia prezentacja „lekarstw”, polityczna „sprzedaż” sposobów uporania się z powszechnie dostrzeganym, obiektywnym problemem.

Dostęp do wyników badań naukowych, dobre stosunki z autorytetami w dziedzinach badających społeczne zagrożenia, okazuje się być doskonałą inwestycją z punktu widzenia politycznego marketingu. Na nich opiera się ciężar społecznego zaufania w przypadku strachu przed czymś (kimś) zupełnie nieznanym lub skomplikowanym na tyle, iż uniemożliwia precyzyjne rozpoznanie przeciętnemu obywatelowi.

Dekada strachu?

Historycy, socjologowie oraz inni analitycy, którzy pochylać się będą w przyszłości nad pierwszym dziesięcioleciem XXI wieku w skali globalnej, jego społeczno-politycznym wymiarem, z dużym prawdopodobieństwem uprawnieni będą do nazwania tego okresu „dekadą strachu” i w konsekwencji wzrostem społecznej roli państwa.

Ataki 11 września 2001 w USA rozpoczęły ten powolny proces stygmatyzacji „wolnego człowieka” (szczególnie w Ameryce), którego – w imię walki z niewidzialnym wrogiem – krok po kroku zaczęto pozbawiać prywatności, stopniowo wycinając z niekontrolowanej instytucjonalnie sfery skrawki jego intymności – oczywiście w imię wspólnego dobra, w imię powszechnego bezpieczeństwa.

Powrześniowe wyrywkowe przesłuchania muzułmanów w USA, monitoring rozmów telefonicznych, akces przedstawicieli aparatu państwa do skrzynek elektronicznych obywateli, stały się z dnia na dzień z nieco abstrakcyjnego zbioru niebezpiecznych zabawek Orwellowskiego Wielkiego Brata „potrzebnymi” narzędziami w obronie demokratycznego ładu. I to wszystko przy względnej i milczącej aprobacie amerykańskiej opinii publicznej, sparaliżowanej terrorystycznym zagrożeniem.

Wszystko wskazuje na to, iż w najbliższych tygodniach nie tylko amerykańscy obywatele, ale społeczność na całym świecie będzie zmuszona stanąć w obliczu nowego źródła strachu. Zagrożenia, które może skutecznie sparaliżować demokratyczne mechanizmy obronne, w postaci społecznych reakcji, protestu przeciwko działaniom godzącym w wolność, w ochronę obywatela przed skutkami nieodpowiedzialnych decyzji.

W tych czasach władzy należy szczególnie patrzeć na ręce.

Kryzys finansowy

Kryzys finansowy – odmieniane przez wszystkie już przypadki słowo-klucz otwierające większość serwisów informacyjnych na świecie, spędzające sen z powiek rekinom giełdowym, przyprawiający o drżenie rąk rzesze polityków, przyprawiający nas, obywateli o mocniejsze bicie serca… Czy aby nie przesadziłem z tym ostatnim?

Sytuacja z punktu widzenia przeciętnego obywatela nie jest na szczęście tragiczna. Owszem, pojawiają się potencjalne zagrożenia na rynku pracy, na niektórych wulkanicznych wyspach naszej części globu słychać już tętent kopyt galopującej inflacji, ciężej jest o kredyt na kupno domu czy samochodu. Widmo krachu jednakże zagraża zdecydowanie bardziej wielkim korporacjom, bankom, podmiotom nieumiejętnie zarządzanego ryzyka, które zazwyczaj w dużo mniejszym stopniu było mantrą naszych domowych budżetów.

Sytuacja wygląda gorzej jednak, jeżeli spojrzy się na (nie)dolę tych, którzy wzięli na siebie spłaty wielkich kredytów i których dochody w schłodzonej kryzysem gospodarce nie będą w stanie zabezpieczyć płynności oddawanych bankom rat. W sposób szczególny dotyczy to amerykańskich konsumentów, przyzwyczajonych przez lata do systemu konsumpcji na kredyt.

W tej oto sytuacji rodzi się pytanie o rolę instytucji państwowych, granice działań, ingerencji w wolnorynkowy mechanizm, które powinni podjąć nasi przedstawiciele w aparacie władzy, by zminimalizować społecznie odczuwane skutki kryzysu płynności rynków finansowych świata.

Obowiązki państwa

Rolą państwa w liberalnych gospodarkach jest stworzenie takich reguł gry, w których globalnie pojmowany czynnik ryzyka w stosunku do jednostki, obywatela, jest zminimalizowany, szczególnie w przypadku trwalszych lub chwilowych zakłóceń jej funkcjonowania. Rolą państwa jest również zapewnienie poszanowania sprawiedliwości panujących reguł gry wobec wszystkich podmiotów funkcjonujących na rynku.

Państwo ponadto służyć ma przede wszystkim swoim wyborcom, obywatelom. To oni legitymizują władzę rządzących, mimo iż ich wybór często wspierany jest materialnie przez organizacje, korporacje, firmy, instytucje o innym charakterze. Służba ta opiera się na ramach wytyczonych przez przepisy prawa (konstytucję) oraz mechanizmy wolnorynkowe.

Przyjęty niedawno przez amerykański kongres oraz prezydenta USA tzw. Plan Paulsona wydaje się daleko wykraczać poza typowe działania władzy państwa w ekonomii wolnego rynku, przypominając raczej niebezpieczną i bezprecedensową jak na standardy XXI wieku ingerencję państwa w gospodarkę.

Co ciekawe, dzieje się to przy społecznym przyzwoleniu (milczenie jako aprobata?) i braku krytycyzmu – mimo iż głównymi beneficjentami pieniędzy „wpompowanych” w sektor bankowy przez amerykański rząd będą przede wszystkim Ci sami „specjaliści”, którzy w mediach przekonują obywateli o konieczności takiego „chirurgicznego” zabiegu na amerykańskiej gospodarce. w większości ci sami ludzie, korporacje, którzy de facto odpowiadają za obecny kryzys.

Morfina po amerykańsku

700 miliardów dolarów (ponad 20% rocznego budżetu USA), które rząd amerykański przeznaczył na „ratowanie” sektora finansowego, w szczególności upadających banków, które swoją nierozważną polityką kredytową, przyznając pożyczki obywatelom bez wystarczających gwarancji jego spłaty – tzw. „ninja” (no income, no job, no assets
= ang. bez dochodu, bez pracy, bez aktywów) doprowadziły dużą cześć amerykańskiej gospodarki do stanu zapaści, wydaje się być moralnie wątpliwe. Jest nie tylko poklepywaniem po plecach hazardzisty, który przegrał pożyczone pieniądze w kasynie, ale również wkładaniem mu kolejnego czeku „zaufania” do kieszeni; jest również pogwałceniem wolnorynkowej zasady, iż gorszy musi ustąpić miejsca lepszemu, bardziej efektywnemu.

Tak ogromny zastrzyk pieniędzy, bez konkretnych legislacyjnych propozycji jeżeli chodzi o sferę regulacji, czy też powołania instytucjonalnej kontroli nad „rozpasanym” sektorem uprawiającym finansową „wolną amerykankę”, przypomina raczej zastrzyk z morfiny zaaplikowany choremu pacjentowi, by chwilowo uśmierzyć ból, niż zaaplikowanie lekarstwa, które może zaleczyć przyczyny zapaści.

Cenę tej wątpliwej medycznej kuracji ma ponieść amerykański podatnik, który pokryje straty. Rachunek opiewa, bagatela, na:

  • 2295 dolarów na statystycznego obywatela USA (700 miliardów dolarów / 305 milionów obywateli USA)

lub gorzej:

  • 4635 dolarów na statystycznego pracującego Amerykanina (bazując na danych o 151 milionach pracujących w USA).

Obywatel, głupcze!

Nacjonalizacja banków oraz ratowanie instytucji finansowych na koszt podatnika amerykańskiego stoją w dużym kontraście z brakiem jakiegokolwiek planu pomocy tym obywatelom, którzy znaleźli się sytuacji niemożności spłacenia zaciągniętych kredytów. Dlaczego Amerykanie nie krytykują swojego rządu, parafrazując swego byłego prezydenta Billa Clintona i wykrzykując „Obywatel, głupcze!”? Czy to nie na obywatelu powinna się skupić troska państwa?

Propozycja wielkiej przegranej tegorocznego amerykańskiego wyścigu do Białego Domu senator Hillary Clinton – powołania tzw. Home Owners’ Loan Corporation (ang. Korporacji Pożyczkowej Posiadaczy Domów), na wzór podobnego ciała utworzonego w 1933 roku przez prezydenta Roosvelta w ramach polityki „Nowego Ładu”, pomagającej właścicielom domów spłacić zaciągnięte kredyty hipoteczne – nie spotkała się z wystarczającym politycznym poparciem.

Stało się tak mimo racjonalnych argumentów byłej Pierwszej Damy, ostrzegającej: jeżeli nie podejmiemy akcji, której adresatami będą pożyczkobiorcy, nigdy nie rozwiążemy kryzysu, który spotkał pożyczkodawców. Bez niej trudno o podtrzymanie konsumpcyjnego stylu życia obywateli amerykańskich, który wydaje się być podstawą funkcjonowania gospodarki USA.

Promowanie Planu Paulsona jako właściwego i jedynego remedium na bolączki schorowanego systemu, to medialny Prozac serwowany amerykańskiemu społeczeństwu pogrążonemu w depresji, czy raczej w odpowiednio inżynierowanemu strachu przed nią.

Manipulację strachem przed chorobą zastąpiła manipulacja listą leków?

W rezultacie mamy do czynienia ze społecznie aprobowanym „skokiem” instytucji państwowych na pieniądze obywateli – czymś, co ekonomista z New York University’s Stern School of Business profesor Nouriel Roubini nazywa prywatyzacją zysków i nacjonalizacją strat, socjalizmem dla bogatych, dobrze powiązanych oraz Wall Street w imię walki z nowym zagrożeniem dekady w postaci kryzysu finansowego.

Należy mieć nadzieję, iż morfina zaaplikowana w tak dużych ilościach wolnemu rynkowi, niewidzialnymi rękoma amerykańskich podatników, nie doprowadzi go do stanu agonii, czy sztucznie wywołanej eutanazji.

Europejska recepta, czy suma indywidualnych bezsilności?

Na to, iż Amerykański kryzys w zglobalizowanym świecie finansów nie dotrze do granic naszego kontynentu, nie mogliśmy specjalnie liczyć. Unia Europejska – wyraźnie zaskoczona wydarzeniami z Wall Street – nie potrafiła zawczasu przygotować się na okoliczności utraty płynności przez niektóre części składowe własnego systemu bankowego.

Dość długie milczenie prezydencji francuskiej, czy samej Komisji Europejskiej (względnie Europejskiego Banku Centralnego) spowodowało lawinę poszczególnych deklaracji państw członkowskich (Irlandia, Grecja) o gotowości do zasilenia swoich systemów bankowych zastrzykiem z pieniędzy (finansowej morfiny) czy do nacjonalizacji banków w zagrożeniu (Belgia).

Pomijając szczytne cele takich zapewnień, mające na celu zminimalizowanie strachu obywateli o bezpieczeństwo swoich aktywów w bankach, deklaracje były o tyle dziwne, o ile sprzeczne z unijnym prawem konkurencji, które zabrania rządom państw członkowskich subsydiowania sektorów gospodarki wolnorynkowej (poza wyjątkami subsydiowanymi bezpośrednio przez UE, jak np. rolnictwo czy polityka regionalna), zakłócania rynku wewnętrznego państw dwudziestkisiódemki.

Autorytet Unii Europejskiej został więc wystawiony na próbę; na szalach starły się z jednej strony siła państwowych egoizmów i dbanie o dobro (dobre samopoczucie, bezpieczeństwo) swych obywateli, a z drugiej strony umiejętność wypracowania wspólnego stanowiska, recepty, listy działań w odniesieniu do zaistniałej sytuacji czy potencjalnych zagrożeń.

Na dzień dzisiejszy wydaje się, iż walka ta nie jest jeszcze do końca rozstrzygnięta, a reakcje przywódców europejskich wydają się być czasem schizofreniczne. Kanclerz Niemiec Angela Merkel, która skrytykowała państwa deklarujące indywidualnie wsparcie swoich banków bez czekania na wspólne stanowisko UE, na drugi dzień sama zgodziła się na 50 miliardów euro wsparcia (publiczno-prywatnego) dla upadającego niemieckiego banku Hypo Real Estate.

Lekkość, z jaką niektórzy przywódcy europejscy zapewniają o gotowości wsparcia systemów bankowych w swoich państwach, pachnie zdecydowanie hipokryzją, jeżeli zderzymy ją z decyzjami unijnej Komisarz ds. Konkurencji Neelie Kroes w sprawie upadających polskich stoczni, którym odmawia się rządowego wsparcia i nakazuje zwrot pomocy publicznej, który może doprowadzić je do upadku, a rzesze stoczniowców pozbawić miejsc pracy. W czym stocznie gorsze są od banków, iż odmawia im się podobnego traktowania?

Na co pozwolimy dalej?

Czy UE ugnie się pod siłą lobby bankowego i stworzy europejską wersję planu Paulsona? Bazując na deklaracjach europejskich polityków podczas niedawnego szczytu w Brukseli możemy powiedzieć, iż nam to nie grozi, choć pewne ingerencje państw w system bankowy już nastąpiły (belgijski bank Fortis czy wspomniany niemiecki Hypo Real Estate).

W przeciwieństwie do amerykańskiego rządu, europejscy ministrowie finansów podnieśli granicę gwarancji dla depozytów bankowych swoich obywateli (z obecnych obowiązkowych 20 tys. do 50 tys. euro) w przypadku upadku banku, nie uruchamiając bezpośredniego wsparcia systemu poprzez zastrzyk pieniędzy.

Zamiast strzykawki z morfiną obywatelom została zaproponowana szczepionka. Z uznaniem należy stwierdzić, iż proponowane rozwiązania UE w pierwszej kolejności wzięły pod uwagę finansowe bezpieczeństwo samych Europejczyków. Na oceny poziomu skuteczności szczepionki przyjdzie nam jednak jeszcze poczekać.

Odwaga hazardzisty

Jedno jest pewne, iż w takich momentach kryzysowych, kiedy to siłą sprawczą decyzji politycznych, czy tych podejmowanych przez inwestorów na rynkach finansowych rządzą emocje, nie powinniśmy bezkrytycznie przyglądać się receptom rządzących elit na problemy współczesności i rachunkom za cudze błędy, które być może będą próbowano nam przedstawić do zapłaty.

W czasach nowych globalnych zagrożeń, bardziej lub mniej realnych źródeł strachu, my, obywatele nie powinniśmy się lękać patrzeć na ręce rządzącym, żądać od nich
rachunków strat i zysków i podejmować działań w celu ochrony naszych interesów.

. chociażby wymagało to od nas odwagi. hazardzisty!

Wykorzystane zdjęcie jest autorstwa: vaprotan ., zdjęcie jest na licencji CC

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję