Jak dokopać przedsiębiorcy i się zanadto nie spocić :)

f01e546efe75e76c1ad750686d5068ef

,,Rozwój to zdradliwa rzeka, o czym przekona się każdy, kto wstąpi w jej nurt. Na powierzchni woda płynie gładko i wartko, ale wystarczy, żeby sternik ruszył swoją łodzią beztrosko i z nadmierną pewnością siebie, a wnet zobaczy, ile w tej rzece groźnych wirów i rozległych mielizn. W miarę jak łódź zacznie coraz częściej natrafiać na te zasadzki, twarz sternika będzie się wydłużać. Jeszcze podśpiewuje i pohukuje dla dodania animuszu, ale już w głębi duszy lęgnie się czerw goryczy i zawodu, że niby jeszcze się płynie, ale już się stoi, niby łódź rusza się, ale tkwi w miejscu: dziób osiadł na mieliźnie.” (Ryszard Kapuściński 1982 ,,Szachinszach”)

Kiedy 16 listopada zeszłego roku na stanowisko Wiceprezesa Rady Ministrów i Ministra Rozwoju, został powołany Mateusz Morawiecki wydawało się przedsiębiorcom, że może powtórzyć się scenariusz z poprzednich rządów PIS z lat 2005-07, kiedy zmarłej niedawno profesor Zycie Gilowskiej udało się obniżając stawkę rentową im realnie pomóc. Dzięki tej obniżce w 2007 roku dochody społeczeństwa realnie wzrosły o około 10% brutto, przez co w 2008 roku dochody z VATu wzrosły z 92 mld złotych do 111,7 mld złotych (wzrost o 21,4%) w 2008 roku kiedy już rządziła Platforma. Analogicznie wpływy z CITu z 22 mld do 27,15mld w 2008 roku (wzrost o 23,4%), a wpływy z PITu z 31,6mld do 36,1 mld rocznie (wzrost o 14,2%). Łącznie wzrost z podatków wyniósł 29,36mld złotych, a wzrost PKB 4,8%. Co bardziej imponujące, był to rok 2008, czyli na świecie szalał kryzys, a u nas dzięki obniżce stawki rentowej i napływie pieniędzy z Unii Europejskiej mieliśmy boom. Efekty obniżki stawki rentowej przeniosły się prawdopodobnie jeszcze na 2009 rok, kiedy dalej łączny wzrost wpływów z podatków wyniósł kolejne 15,25mld w stosunku do 2008 roku. Łącznie wzrost wpływów podatkowych wyniósł przez te 2 lata prawie 74mld złotych. To między innymi dzięki Zycie Gilowskiej rząd Donalda Tuska mógł chwalić się mianem ,,zielonej wyspy” i skupiać się na dalszej rozbudowie biurokracji (wzrost o kolejne 40tys. armii urzędników w latach 2008-09), a przedsiębiorcy mogli liczyć zyski.

Niestety wszystko wskazuje na to, że tym razem ten scenariusz się nie powtórzy. Tym razem Jarosław Kaczyński nie zostawił gospodarki w spokoju. Pole walki ideologicznej zostało poszerzone też o tę strefę. To państwo ma budować rozwój gospodarczy, a nie jacyś podejrzani przedsiębiorcy, nad którymi nie ma żadnej kontroli. Minęło osiem miesięcy, odkąd Mateusz Morawiecki objął tekę i nic już nie słychać, aby ktoś w rządzie coś zrobił dla odblokowania polskiej gospodarki z nadmiaru przepisów, aby realnie uprościć i obniżyć podatki, aby odchudzić biurokrację. Oczywiście dalej się o tym mówi, ale dotychczasowe działania rządu pokazują dobitnie, że to tylko pic na wodę, fotomontaż. Co chwilę są wprowadzane nowe podatki, nowe regulacje, a zatrudnienie w administracji publicznej nieustająco rośnie, co pokazują najnowsze dane GUSu.

Jedną z pierwszych decyzji tego rządu było obniżenie limitu obrotu gotówkowego do 15 tysięcy złotych, co zwiększyło koszty prowadzenia działalności gospodarczej. Potem – zapowiedzi dwóch branżowych podatków (bankowego i handlowego) co spowodowało od razu zmniejszenie rentowności prowadzenia działalności przez np. polskich sklepikarzy, którym już w styczniu w większości zachodni dostawcy podnieśli ceny (mimo, że podatek handlowy jeszcze i dziś kiedy mamy lipiec nie obowiązuje). Następnie – wprowadzenie podatku bankowego, którego koszt banki przerzuciły sobie od razu na konsumentów, w tym i przedsiębiorców. Cały czas punktowo robione są mniejsze rzeczy, np. podniesienie przez Ministerstwo Finansów kolejny raz akcyzy na papierosy mimo że to nie ma sensu (https://bartlomiejausten.wordpress.com/2016/03/07/stopczyk-co-wy-tam-palicie/). Ostatnio zamiast zlikwidować płacę minimalną, albo chociaż zróżnicować ją pod względem geograficznym np. województw, rząd przeforsował jej wzrost do 13zł za godzinę, co przy jednocześnie planowanej minimalnej pensji 2000 brutto wypchnie znowu kolejnych przedsiębiorców w takim na przykład warmińsko-mazurskim, czy też podlaskim, albo całkowicie na bezrobocie, albo w szarą strefę. Duże firmy, szczególnie w Warszawie sobie poradzą, zwłaszcza że u nich minimalną płacę dostaje na ogół niewielki odsetek zatrudnionych, ale czy tak duża podwyżka nie będzie obciążeniem dla mniejszych, często rodzinnych firm, zwłaszcza w regionach z wysokim bezrobociem? Tą decyzję prawdopodobnie wymusiło wprowadzenie ułomnego programu 500+, który to program sprawił, iż osoby bezrobotne, żyjące do tej pory z zasiłków socjalnych, osiągają często dochody będące na poziomie, bądź wyższe, od osób, które pracują stale za najniższe stawki. Przykładem ilustrującym powyższą zależność jest sytuacja spotykana w ośrodkach pomocy społecznej. Niejednokrotnie świadczenia udzielane przez ośrodki są porównywalne z zarobkami ich pracowników, często nawet je przewyższając. Po co więc pracować, jeśli można za darmo wyciągnąć z opieki społecznej kwotę czasami i powyżej 5 tysięcy złotych, jako rodzina. Przy tym wszystkim trzeba mieć też ciągle z tyłu głowy sytuację, iż w zeszłym roku tylko do Niemiec za wyższymi zarobkami wyjechało z Polski 150 tysięcy młodych ludzi.

Polityka zniechęcająca do legalnej pracy zawodowej jaką preferuje ten rząd jest tylko jedną z kłód rzucanych pod nogi przedsiębiorcom. To jednak dopiero miłe złego początki. Oba ministerstwa pana Morawieckiego i Szałamachy pracują bowiem pełną parą nad dalszym dokopywaniem przedsiębiorcy tak aby zanadto się przy tym nie spocić. Już niedługo w tym roku urzędy skarbowe będą przeprowadzać u dużych firm kontrole skarbowe elektronicznie z wykorzystaniem Jednolitego Pliku Kontrolnego (JPK). Zmiany te wymagają od firm dostosowania swoich systemów informatycznych, które od tego momentu będą musiały generować taki dokument. To jednak tylko połowa sukcesu, bo kluczowe jest to, żeby JPK nie zawierał błędów, bo za błędy będą kary. Przedsiębiorcom potrzebne są więc narzędzia, które pozwolą im sprawdzić dokument przed wysłaniem do urzędu skarbowego. Samo więc wygenerowanie JPK jest połową sukcesu. Ważna jest także możliwość przejrzenia i zweryfikowania informacji przed ich wysłaniem do kontroli. To tym trudniejsze, że w siedmiu generowanych plikach jest niemal 400 pól do wypełnienia. Dla porównania deklaracja VAT to ok. 40 pól. W przyszłym roku ten obowiązek będzie już dotyczył średnich przedsiębiorstw, a w kolejnym roku wszystkie firmy zostaną nim objęte. Oczywiście branża informatyczna zaciera ręce, a przedsiębiorcy jak zwykle marudzą i płacą.

Jednak moje prawdziwe zdumienie wywołał dopiero najnowszy pomysł Ministra Morawieckiego, a mianowicie, że jego Ministerstwo Rozwoju we wrześniu chce znowelizować rozporządzenie w sprawie kryteriów i warunków technicznych, którym muszą odpowiadać kasy rejestrujące obrót w sklepach i punktach usługowych Nowe kasy mają rejestrować sprzedaż tylko elektronicznie. Docelowo handlowcy mieliby zaprzestać wydawania papierowych paragonów i zastąpić je elektronicznymi. Około 700 mln zł może kosztować handlowców wymiana kas fiskalnych. To cena, jaką trzeba będzie ponieść, aby zastąpić tradycyjne dowody sprzedaży elektronicznymi. Oczywiście tym razem branża branża producentów kas fiskalnych zaciera ręce, a przedsiębiorcy jak zwykle pomarudzą i za wszystko zapłacą.

To nie koniec niespodzianek. Wiewiórki szepczą bowiem na mieście, jak pisał kilka dni temu w otwartym liście do Jarosława Kaczyńskiego Prezes Związku Pracodawców Polskich (notabene organizacji, która poparła PIS w kampanii wyborczej, tak jak większość przedsiębiorców), że ,,przygotowywany jest właśnie progresywny ZUS i progresywny podatek dochodowy dla działalności gospodarczej. Propagatorzy tego rozwiązania, które – o ile wejdzie w życie wypchnie z Polski kolejne pół miliona ludzi i znacząco zmniejszy wpływy do budżetu – nie pamiętają już, że podatek liniowy dla działalności gospodarczej, wprowadzono na skutek spadających wpływów do budżetu z tego tytułu. Po jego wprowadzeniu przez rząd Leszka Millera w 2004 roku wpływy wzrosły z 21,5 mld złotych do 28,1 mld złotych w 2006 roku!”.

Wszystko to razem z konsekwentnym niszczeniem giełdy, która już straciła od początku rządów dobrej zmiany ponad 25% swojej wartości, a także ciągłe gmeranie przy OFE, układa się w spójną logiczną całość. Tą całość PIS nazwał w kampanii wyborczej określeniem ,,Polska w ruinie” i dokładnie do tego zmierzamy ustawicznie gnębiąc przedsiębiorcę, który chyba nie tego oczekiwał gremialnie głosując za tym ugrupowaniem w ostatnich wyborach.

Pisać każdy może :)

Już wprowadzenie powoduje przejście ciarek po plecach:
„Możemy mieć albo faktycznie niskie, nieobciążające zamożniejszych podatki i niezdolne do spełniania naszych podstawowych potrzeb „państwo z dykty”, bliskie standardom poradzieckich republik Azji Środkowej, albo dobrze działające państwo, za które niestety trzeba zapłacić.”

Nie wiem czy Pan Majmurek był ostatnio w jakichś poradzieckich republikach Azji Środkowej. Ja spędziłem trochę czasu w dwóch z nich. Próba porównywania stanu państwa polskiego do Kirgistanu to trochę jak porównywanie stanu państwa w USA (który także znam z kilku lat doświadczeń) do stanu Polski. Rozmawiamy o rzeczach nieporównywalnych. Ja wiem, że „Polska w ruinie” jest na fali, ale odpowiedzialność za słowo obowiązuje.

Majmurek postuluje „drogie państwo”, bo Polacy takiego chcą – jak wynika z badań. Czy to dziwi? Jeśli postawi się pytanie: „Czy Państwo powinno zapewnić bezpłatną służbę zdrowia?” to na jakie odpowiedzi liczymy? Szczególnie, że pytanie postawione jest z gruntu źle: nie ma czegoś takiego jak „bezpłatna” służba zdrowia – bo niestety jednak trzeba w jakiś sposób zapłacić za leki, zapłacić lekarzom, pielęgniarkom. Podobnie ze szkolnictwem i innym usługami publicznymi. Utożsamienie finansowania z naszych podatków z bezpłatnością jest jednym z przejawów zawłaszczania języka – bardzo powszechnego i bardzo szkodliwego. Bowiem sam jestem za bezpłatną służbą zdrowia, bezpłatną edukacją – dokładnie tak jak jestem za wieczną młodością i supermocami. Tyle tylko, że zdaję sobie sprawę, że nic takiego nie istnieje. Uczciwiej byłoby zatem pytać ludzi czy o ile większe podatki byliby skłonni zapłacić by krócej czekać w kolejce do lekarza. Analiza takiej ankiety dałaby bardziej sensowne wnioski niż stwierdzenie że Polacy chcą drogiego państwa, gdyż żądają bezpłatnej służby zdrowia.

A i to jeszcze nie wszystko. Majmurek stara się ans przekonać, że za wysokiej jakości usługi publiczne zapłacą najbogatsi. Przykra wiadomość – nie zapłacą. I to przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze jest ich niewielu. Wysokie opodatkowanie ich wysokich dochodów da kwotę dla budżetu niezauważalną. Nawet całkowita konfiskata majątku 100 najbogatszych wystarczyłaby na załatanie dziury budżetowej tylko na 2 lata. A następna setka ma już znacznie mniej i majątku i dochodów. Majmurek w ogóle tego nie dostrzega – ubolewając, że stawka podatkowa dla ludzi zarabiających ponad milion rocznie jest zbyt niska. A ile jest takich osób – szacuje się, że mniej niż 15 tys. Zwiększenie ich opodatkowania z obecnych z 32% nawet do poziomu 50% da budżetowi raptem 3 miliardy. Za te pieniądze nie zbuduje się „drogiego państwa”, ba wystarczy ledwie na 15% programu 500+. Po drugie najbogatsi za niewielki ułamek swych dochodów są w stanie uniknąć opodatkowania w ogóle. Tu oczywiście pojawi się głos ze nasz system podatkowy należy „uszczelniać”. Tyle, że z tym „uszczelnianiem” nie radzą sobie nawet państwa w znacznie lepszej kondycji niż nasze. Po prawdzie nie radzi sobie z tym nikt.

Dalej Majmurek odnosi się do teorii użyteczności, o której wyraźnie poczytał, ale jej nie zrozumiał. Zaczyna poprawnie pisząc: „Pieniądz rządzi się prawem malejącej marginalnej wartości użytkowej. Co to oznacza? To, że im jesteśmy zamożniejsi, tym mniejsze znaczenie mają dla nas kolejne tysiące, a nawet setki złotych w budżecie domowym”. Ale dalej popełnia szkolny błąd: „Każde 100 złotych więcej w gospodarstwie domowym o niskich dochodach ma dla niego większe znaczenie niż każde kolejne 10 tysięcy więcej w gospodarstwie bardzo zamożnym.” Niestety teoria użyteczności nie uprawia takich wniosków, bo nie pozwala porównywać użyteczności pomiędzy podmiotami. To znaczy, że mogę na jej podstawie powiedzieć, że ja mając majątek o wartości 10 000 ucieszę się z dodatkowego 1000 bardzo, ale jeśli mój majątek to 100 000 to z dodatkowego 1000 ucieszę się mniej. Ale nie mogę powiedzieć, że gospodarstwo mające majątek 10 000 ucieszy się z 1000 bardziej niż inne gospodarstwo mające majątek 100 000. Użyteczność pieniędzy przy danym poziomie bogactwa jest sprawą indywidualną. Znam ludzi dość ubogich dla których pieniądze mają niewielką wartość i cieszą się z nich umiarkowanie, znam też bogatych dla których każda dodatkowa złotówka jest bardziej cenna.

Szkolnych błędów to nie koniec. Majmurek wykazuje typowe myślenie o gospodarce w kategoriach popytowych – dla niego istotna dla gospodarki jest tylko konsumpcja: „Pieniądze, jakie zostają w rękach osób uboższych trafiają natychmiast z powrotem do gospodarki – w dodatku na ogół lokalnej. Powyżej pewnego poziomu pieniądze najzamożniejszych nie wracają już do obiegu gospodarczego, a jeśli już, to do obiegu dóbr luksusowych, na których produkcji z pewnością nie zarabiają polskie przedsiębiorstwa.” Wynikałoby z tego, że pieniądze zaoszczędzone to pieniądze zmarnowane – bo nie wróciły do gospodarki w formie konsumpcji. A co z inwestycjami? Oszczędności to inwestycje. Zadziwiające jest to, że ludzie którzy dążą do zwiększania konsumpcji ubolewają jednocześnie, że nie ma zbyt dużo polskiego kapitału. Skąd ma być skoro robi się wszystko by ludzie pieniądze przejadali? Na marginesie należy sprostować nieprawdziwe stwierdzenie ze polskie firmy nie produkują dóbr luksusowych – no ale to kolejny relikt myślenia „Polską w ruinie”.

Dalej mamy oczywiście i jak zwykle pochylanie się nad nierównościami dochodowymi (i jak zwykle błędnym utożsamianiu ich z biedą – jak doskonale pamiętamy może być i równo i biednie jedocześnie). Majmurek chce więc progresywnego systemu podatkowego by te nierówności wygładzać. Jednocześnie sam zarzeka się, ze nie chodzi to o opodatkowanie klasy średniej która zarabia do 2,5 średniej krajowej (w dzisiejszych warunkach to ponad 10 000 miesięcznie) i spłaca kredyt. Pozostaje więc pytanie: kogo?

Podsumowując Majmurek chce wysokiej progresji w podatku dochodowym, dla bardzo bogatych (wedle własnych słów zarabiających powyżej 10 000 złotych miesięcznie). Za te pieniądze chce dokonywać budowy usług publicznych i dokonywać redystrybucji do najuboższych. Problem jest jednak taki, że przy podanych przez niego parametrach dodatkowe dochody budżetowe wynieść mogą (w optymistycznych scenariuszy) jakieś 5 miliardów rocznie. To 10% deficytu. Jeśli chcieć je rozdać ludziom żyjącym poniżej granicy ubóstwa to wyjdzie z tego zasiłek 90 zł miesięcznie. A gdzie budowanie lepszego szkolnictwa, służby zdrowia? Wysokie podatki dochodowe nie rozwiążą problemów naszego państwa w żadnym zakresie. Jedyne co mogą zrobić to zaspokoić poczucie „sprawiedliwości społecznej”.

Jedno w czym można się zgodzić z Majmurkiem to fakt, że nasz system finansów publicznych nadaje się do przebudowy – zarówno po stronie wydatkowej jak i podatkowej. Niewątpliwie też podatki muszą wzrosnąć. Bardzo wątpliwym jest jednak, by filarem tych zmian był podatek dochodowy: bardzo drogi w poborze, bardzo łatwy do uniknięcia i dający stosunkowo niewielkie dochody budżetowe. Zasadniczo nadaje się jedynie jako narzędzie ideologicznego wzmożenia.

 

SKOK na banki :)

Warto zatem z tej perspektywy przyjrzeć się proponowanemu podatkowi bankowemu (choć dziś wiemy, że ma objąć więcej instytucji niż li tylko banki). Wedle założeń ma on objąć aktywa banków. A czym są bankowe aktywa? Zasadniczo składają się na nie dwie kategorie: pierwsza to aktywa niezbędne do prowadzenia biznesu, takie jak budynki, wyposażenie, niezbędna gotówka, sieci bankomatów etc., druga zaś to udzielone kredyty. Zasadniczo pierwsza kategoria jest znacząco mniejsza i zamyka się zwykle w kilku procentach aktywów. Zasadniczo zatem podatek bankowy jest podatkiem od udzielonych kredytów. Co ciekawe, działa on retrospektywnie – to znaczy dotyczy nie tylko nowo udzielonych kredytów, ale także kredytów udzielonych w przeszłości. Jest to dla banków szczególnie dotkliwe w przypadku kredytów hipotecznych, które charakteryzują się niską marżą. Jeszcze kilka lat temu można było uzyskać kredyt z marżą 1%. Po opodatkowaniu podatkiem bankowym i podatkiem dochodowym z tej marży pozostaje bankowi mniej niż 0,5% – co czyni tę inwestycję z punktu widzenia banku nieopłacalną. A jednocześnie bank jest do niej przywiązany na następne 25-30 lat.

Nowo udzielone kredyty zatem będą musiały mieć większe marże, by pokryć nowy podatek – i zapisy ustawowe zabraniające tego nie są możliwe do wyegzekwowania. Co gorsza, nowe kredyty będą musiały pokryć straty na starych kredytach, zatem wzrost marż i opłat musi być więcej niż proporcjonalny. Wyższe marże (nawet kilkukrotnie w przypadku kredytów hipotecznych) przełoży się na niższy popyt na te kredyty, a co za tym idzie udzielenie mniejszej ilości kredytów. Jest to zgodne z obserwacjami na Węgrzech, gdzie wprowadzenie podobnego podatku (choć o niższej stawce) spowodowało załamanie akcji kredytowej i w konsekwencji obniżenie stawki podatku. Proces podnoszenia opłat w antycypacji podatku już obserwujemy, co więcej banki mogą go przekonująco argumentować kwestiami innymi niż podatek bankowy, co uczyni przepisy ustawy zakazujące takiego działania martwymi.

Rządzący twierdzą, że w Polsce do takiego zjawiska nie dojdzie, gdyż nasz rynek jest zbyt duży i zbyt lukratywny, by międzynarodowe korporacje mogły go sobie od tak odpuścić. Nie da się odmówić pewnej dozy słuszności temu argumentowi. Warto przyjrzeć się zatem możliwym sposobom obejścia tego podatku.

Wyłączenia zawarte w ustawie zasadniczo pozwalają na obniżenie podatku na trzy sposoby. Po pierwsze, ustalono aktywa wolne od podatku na poziomie 4 mld złotych – głównie w celu ochrony interesów SKOK-ów. Po drugie, ustalono, że podstawa opodatkowania jest pomniejszana o kapitały własne banku, by zachęcać do utrzymywania wysokiej kapitalizacji. Po trzecie, wyłączono z podstawy opodatkowania papiery skarbowe, by rząd nie miał problemu z zadłużaniem się – koszty mają ponieść inni klienci.

Dwie ostatnie ścieżki nie są zbyt zachęcające. Kapitał jest drogi i banki starają się utrzymywać go na dość niskim poziomie. Stąd ścisła regulacja tego zagadnienia zarówno na poziomie krajowym jak i międzynarodowym (Basel II). Tego typu zachętę podatkową można uznać za słuszną, ale ze względu na koszty raczej nie będzie nadużywana. Wyższe inwestycje w papiery rządowe są zaś mało prawdopodobne ze względu na niskie zwroty jak i spore ryzyko takich inwestycji.

Pozostaje trzecia droga, czyli takie obniżanie wartości aktywów, by w miarę możliwości mieścić się w (niskiej) kwocie wolnej od podatku. Oczywistym rozwiązaniem jest podzielenie instytucji na mniejsze, ale tę opcję blokuje ustawodawca, nakazując wtedy rozliczenia w ramach grupy kapitałowej. Jednak branża finansowa ma bardziej finezyjne rozwiązania.

Zupełnie nieświadomie rząd może przyczynić się do rozwoju wtórnego rynku kredytowego w Polsce – w pierwszym rzędzie hipotecznego. Jest to wynalazek z USA, którego nadużycia walnie przyczyniły się do kryzysu w 2008 roku. Cała procedura polega na tym, że po udzieleniu kredytu bank łączy go z wieloma innymi i sprzedaje w formie obligacji, samemu stając się de facto pośrednikiem finansowym. Powoduje to gwałtowne odchudzenie aktywów banków, kredyty zaś trafią do innych inwestorów – niepodlegających pod ustawę o podatku bankowym. To samo może dotyczyć już istniejących kredytów, choć często może wymagać aneksowania umów. Jednak przy odpowiedniej zachęcie (np. niewielkim obniżeniu marży) klienci nie powinni mieć oporów. Jest to rozwiązanie sprawdzone i wypróbowane. Jakie jednak mogą być jego dalsze konsekwencje?

Po pierwsze, odchudzenie aktywów spowoduje przekapitalizowanie naszych banków z punktu widzenia regulacyjnego. Można spodziewać się zatem znaczącego obniżenia kapitału i jego transferu do właścicieli – czyli w naszym przypadku zazwyczaj za granicę. Skala odpływu jest trudna do oszacowania, ale z dużym prawdopodobieństwem będzie przekładała się na dalsze osłabienie Złotego.

Po drugie, sekurytyzacja najbezpieczniejszych kredytów zmieni drastycznie profil ryzyka polskich banków. W księgach pozostawią najbardziej dochodowe produkty kredytowe, które bez trudu pokryją w marży podatek bankowy, ale jednocześnie narażą je na największe straty w przypadku kryzysu. Możemy znaleźć się w paradoksalnej sytuacji, gdy polski system bankowy, pomimo wystarczających wskaźników kapitałowych, będzie bardzo niestabilny, ponieważ kapitałów w wartości bezwzględnej będzie bardzo mało, zaś wartość wystawiona na ryzyko (VaR) – bardzo wysoka. To może wywołać lawinę upadłości banków w przypadku problemów gospodarczych. I tak z sytuacji, w której Polska szczyciła się stabilnym systemem bankowym, bardzo szybko może okazać się, że nasze banki stały się wydmuszkami bez kapitału, specjalizującymi się z jednej strony w udzielaniu, odsprzedawaniu i serwisowaniu kredytów hipotecznych, a z drugiej – udzielaniu wysokomarżowych pożyczek gotówkowych. Innym problemem jest zaś jakość udzielanych hipotek; skoro banki będą je natychmiast odsprzedawać, troska o jakość kredytobiorcy może spaść na drugi plan. W końcu prowizje będą pobierane od wolumenu. Możliwy dalszy rozwój sytuacji od produktów strukturyzowanych po wielki krach znamy z USA. Szczególnie dużym ryzykiem byłoby zaangażowanie państwa w taki rynek, a tego typu pomysłów nie brakuje i dziś w postaci ulg odsetkowych czy programów Rodzina na Swoim. Pokusa może okazać się duża, konsekwencje zaś – tragiczne.

Na tej specjalizacji ucierpią przede wszystkim firmy, których kredyty znajdują się gdzieś pomiędzy krańcami skali – zbyt tanie, by były opłacalne i trudne w sekurytyzacji. Rynek obligacji może okazać się tutaj jedynym rozwiązaniem. Przeciętny Kowalski zaś odczuje taki rozwój wypadków jeszcze niższym oprocentowaniem lokat – które będą bankom znacznie mniej potrzebne – i jeszcze wyższymi opłatami.

Nie da się też ukryć, że podatek bankowy pojawia się w dość trudnym momencie. Banki poniosły znaczące wydatki na BFG, który musiał wypłacać depozyty upadłych SKOK-ów (i jednego banku). Co gorsza, wydaje się, że tego typu wydatków może być więcej w przyszłości, jako że sytuacja niektórych SKOK-ów jest wciąż trudna. Jednocześnie zapowiedzi „pomocy frankowiczom” na chwile obecną mają obciążyć banki kosztami w wysokości nawet 50 mld złotych. Jak pacjent zareaguje na ten eksperyment, pokaże czas.

 

Dlaczego liniowy? Odpowiadam! :)

Czytasz, Drogi Czytelniku, dalej? Świetnie. Przytoczę Ci więc fragmenty swojego listu który pisałem przed dwoma laty. Byłem jeszcze wtedy członkiem Twojego Ruchu (z którego wystąpiłem, gdy tenże nie potrafił się zdecydować, czy podąża za programem liberalnym, który popieram, czy też socjaldemokratycznym, któremu się fundamentalnie sprzeciwiam). Tekst ten pisałem jako głos w wewnętrznej dyskusji w przededniu debaty programowej Twojego Ruchu na temat podatków i emerytur 16 listopada 2013 r. (sama debata się odbyła w Łodzi 7. grudnia 2013). Postulowałem wtedy wprowadzenie do programu Twojego Ruchu propozycji podatku liniowego oraz sprzeciwiałem się propozycjom podwyższenia podatku CIT.

„Postulaty moje są poparte argumentami, które można sklasyfikować w trzech wymiarach (uporządkowanych tutaj wedle hierarchii ważności, począwszy od najważniejszego):
1. Wymiar etyczny
2. Wymiar ekonomiczny
3. Wymiar polityczny
 
Ad. 1. Podatek liniowy jaki proponuję sam w sobie sprawia, że osoby zarabiające więcej płacą więcej (…) Nie jest jednak słuszne, aby osoby osiągające sukces były za ten sukces karane. Za karygodne należałoby uznać założenie, iż osobom mniej przedsiębiorczym, wykazującym mniejszą troskę o inwestowanie w siebie, niższą chęć do pracy i poświeceń, tudzież niższy poziom kreatywności i innowacyjności, należeć miałby się taki sam albo zbliżony poziom życia jak osobom pracującym ciężej, więcej, za których pracę pracodawcy gotowi i chętni są płacić więcej. (…) Sztuczne jednak i niczym nieuzasadnione etycznie jest pozbawianie ludzi przedsiębiorczych znacznie większej kwoty tego, co wypracowali. Progresja podatkowa ma charakter konfiskaty mienia i godzi w moralną zasadę mówiącą o tym, aby człowiek był przede wszystkim odpowiedzialny za swój własny los.  Przedsiębiorczość i dążenie do sukcesu jest etyczną cnotą, a nie przewinieniem. Janosikowy charakter rabunkowego podatku progresywnego, wedle którego państwo ma okradać bogatszych by oddawać biednym, ma więc charakter skrajnie demoralizujący.
 
Ad. 2. Bardzo ważnym zjawiskiem w polityce podatkowej jest tzw. „krzywa Laffera”. Wedle niej wpływy podatkowe wraz ze wzrostem stopy opodatkowania rosną, ale tylko do pewnego momentu. Po przekroczeniu punktu krytycznego na krzywej Laffera, pomimo wzrostu skali opodatkowania, łączne wpływu do budżetu z tytułu podatku zaczynają spadać. Zarówno przy skali opodatkowania 0%, jak i 100%, przewidywane wpływy do budżetu wyniosą zero. Wynika to z faktu, iż nadmierne opodatkowanie prowadzi do a) zwiększenia skłonności do unikania podatków (metodami tak legalnymi – wykorzystywanie tzw. „luk podatkowych” lub emigracja, jak i nielegalnymi, poprzez oszustwa podatkowe); b) zmniejszenia skali działalności podlegającej opodatkowaniu (czy jest nią praca lub działalność produkcyjna – jedna i druga staje się mniej atrakcyjna, to zaś bezpośrednio prowadzi do spadku zamożności społeczeństwa).
 
Nawet jednak przed przekroczeniem punktu krytycznego negatywne konsekwencje ekonomiczne zbyt wysokich podatków zaczynają się objawiać – nawet jeśli wciąż mówimy o korzyściach dla budżetu. Skutki opresyjnej polityki podatkowej zawsze powodują ubożenie społeczeństwa jako całości, a nie tylko osób (choćby i zamożniejszych) bezpośrednio objętych większymi podatkami. Progresywny podatek dochodowy od osób fizycznych zniechęci do legalnej pracy na terytorium RP i zachęci do emigracji podatkowej lub „inżynierii podatkowej”, sprzyja tzw. „kombinatorstwu”, a jest oczywiste że osoby najzamożniejsze znajdą się w najlepszej pozycji, aby mechanizmów obniżania płaconych podatków używać.
 
Również udowodniony w punkcie 1 aspekt etyczny nie pozostaje bez swoich implikacji ekonomicznych. Jako że progresja podatkowa stanowi w swej istocie karanie przedsiębiorczości i ciężkiej pracy, jak i, przez swój redystrybutywny charakter, nagradza bierność i lenistwo,  negatywny bodziec jakim jest podatek progresywny szkodliwie wpływa na zamożność społeczeństwa jako całości. Ludzkie działanie motywowane jest wprawdzie nie zawsze racjonalnie, ale zawsze celowo (zainteresowanych odsyłam do prakseologii, będącej podstawą austriackiej szkoły ekonomii). Celem osoby pracującej ciężej, więcej i lepiej (również w kontekście wartości dodanej jego pracy, która to determinuje wynagrodzenie) jest uzyskanie większego dochodu. Gdy jednak zbyt dużej części tego dochodu taka osoba jest pozbawiana przez państwo, to oprócz opisanej w pkt. 1 krzywdy moralnej, jaką osoba ta ma pełne prawo odczuwać, maleje chęć i motywacja tej osoby do cięższej tudzież bardziej wartościowej pracy. Pół biedy, gdy osoba taka pójdzie w szarą strefę lub dokona tzw. optymalizacji podatkowej (straci na tym państwo, ale nie gospodarka jako całość). W zbyt dużej jednak proporcji przypadków demotywujący efekt jaki progresja podatkowa będzie mieć na pracę objawi się właśnie tym, że praca ta nie zostanie wytworzona, dobra (tak materialne, jak i intelektualne) nie zostaną wytworzone, skutkiem czego pozostanie strata dla gospodarki i społeczeństwa jako całości.
 
W kwestii podatku CIT pamiętajmy o bezpośrednich implikacjach dla biznesu, rynku pracy i inwestycji, z jakimi wiąże się ten podatek. Pamiętajmy też o konkurencji podatkowej pomiędzy państwami, co jest szczególnie istotne na wspólnym rynku europejskim i w obliczu postępującej globalizacji – globalizacji nieodwracalnej, czy to się komuś podoba czy nie. Jest rzeczą oczywistą, iż niski podatek CIT sprzyja, a wysoki – zniechęca, przyciąganiu bezpośrednich inwestycji zagranicznych, które to są jednym z kluczowych warunków rozwoju gospodarczego i zmniejszania bezrobocia. Zbyt wysoka stawka CIT sprzyjałaby także ucieczce rodzimego kapitału za granicę. Wreszcie, wysokość stawki podatku negatywnie oddziałuje na przedsiębiorczość i chęć do inwestowania, co przekłada się na poziom zatrudnienia i ilość dostępnych miejsc pracy.
 
Ad. 3. (…) Wszyscy się na Platformie [Obywatelskiej] zawiedliśmy, dla mnie i dla wielu osób jedną z głównych przyczyn tego zawodu była rezygnacja Platformy z niegdyś sztandarowego postulatu wprowadzenia podatku liniowego (słynnego programu „3*15″). (…) Platforma nie spełniła swoich obietnic, a naszą szansą na przyciągnięcie jej elektoratu i co bardziej wartościowych działaczy jest zaadresowanie tych postulatów, które Platforma proponowała we wcześniejszych latach swojego istnienia, a które są słuszne i wartościowe. Nie proponuję tutaj bezrefleksyjnego kopiowania programu Platformy sprzed kilku lat, warto jednak czerpać z tego, co było w tym programie najlepsze. (…) Drogą donikąd natomiast stałoby się licytowanie na socjalizm i tani populizm z Sojuszem Lewicy Demokratycznej, partią która nie ma do zaproponowania nic ponad powrót do epoki słusznie minionej.”

Argumenty, które spisałem wtedy pozostają aktualne do dziś. Twój Ruch nie uwzględnił tych postulatów. Niestety, wahał się i waha do dzisiaj pomiędzy gospodarczym liberalizmem a socjalizmem, czyli wolnością a jej zaprzeczeniem, zbliżając się jednak ostatecznie w tym drugim kierunku. Zamiast podnosić racjonalne postulaty liberalne, poszedł w stronę populistycznego socjalizmu i brata się teraz w koalicji wyborczej z SLD i partią Zielonych, które to trudno podejrzewać o przejawy ekonomicznej racjonalności, nie dziwi więc że partia ta jest dziś tylko bladym cieniem tego, czym była 2-3 lata temu. Potrzebna była siła polityczna liberalna gospodarczo i w sytuacji, w której żadne z istniejących dotąd ugrupowań nie było gotowe na bronienie zdroworozsądkowych a jednocześnie wolnościowych postulatów w zakresie polityki podatkowej i finansów publicznych. Twój Ruch także (podobnie jak wcześniej Platforma Obywatelska) nie wykorzystał szansy by stać się taką siłą. Z wielką więc nadzieją powitałem powstanie Nowoczesnej Ryszarda Petru, z której list (nr 8 w Warszawie) mam zaszczyt startować w najbliższych wyborach parlamentarnych. Wprowadzenie podatku liniowego do programu postulowałem od dnia powstania Nowoczesnej (tak jak niegdyś postulowałem to samo w Twoim Ruchu), tym większa więc moja satysfakcja że postulat radykalnego obniżenia i uproszczenia podatków – 3×16% PIT, VAT, CIT (taka właśnie stawka jest teraz realistyczna) trafił do programu Nowoczesnej. Pozostaje więc nadzieja, że realia polityczne po wyborach pozwolą na wcielenie tego projektu w życie, wszakże o podatku liniowym debatuje się w Polsce od kilkunastu lat. Niemal wszystkie kraje naszego regionu zdążyły go już wprowadzić w życie – z dużymi sukcesami – i nie ma powodu, by Polska pozostawała w tyle.

Szydło fiction :)

Suma propozycji PiSu to nie nadwyżka 34 mld zł a deficyt 70 mld zł

Kandydatka PiSu na premiera rządu RP pani Beata Szydło po kilkumiesięcznych żądaniach opinii publicznej przedstawiła wreszcie wyliczenia, skąd PiS weźmie środki na realizację swoich i Prezydenta Elekta obietnic. Tak żenującego, zafałszowanego i naciąganego dokumentu finansowego od kandydata na wysokie stanowisko państwowe sobie nie przypominam, a zapewniam, że niejedne fikcyjne wyliczenia już w życiu oglądałem.

Zacznę od pochwały. Jedna liczba się zgadza: koszt świadczenia 500 zł miesięcznie na każde dziecko od drugiego zaczynając wyniesie jakieś 22 mld zł rocznie. Dalej, proszę nie łapać mnie na szczegółach, ale o rząd wielkości chodzi, same błędy. Cofnięcie wieku emerytalnego do 60 dla kobiet i 65 dla mężczyzn ma kosztować wg p. Szydło maksimum 13 mld rocznie a w praktyce ok. 10, bo część ludzi sama zechce dalej pracować. Patrzę do Rocznika Statystycznego 2014. Wg prognozy ludności na 2040 rok, kiedy zakończy się podwyższanie wieku emerytalnego do 67 lat, w wieku emerytalnym znajdzie się 8,4 mln osób, ale gdyby obowiązywał wiek 60/65, to będzie ich 10,9 mln, czyli 2,5 mln więcej. Zakładając, że 80% pobierać będzie emeryturę, która dziś netto wynosi średnio ok. 1,7 tys. zł, otrzymamy dodatkowy koszt – 40,8 mld zł. Ponadto, te 2 mln ludzi nie będzie już pracować i wpłacać składek na fundusze emerytalne. Jeśli składka wyniosłaby 400 zł miesięcznie, to fundusze emerytalne tracą rocznie 9,6 mld zł. Razem na minusie mamy ponad 50 mld zł rocznie a nie 10-13 jak podaje PiS. Do 2040 roku liczba emerytów zwiększyłaby się o 30 procent a wypłaty tylko o 8-10 proc. Jak to możliwe, pani Szydło nie wyjaśnia. Z tego powodu, że część osób po przekroczeniu wieku emerytalnego będzie dalej pracować niczego na wypłatach emerytalnych nie zaoszczędzimy, jak twierdzi kandydatka na panią premier. Szkoda, że nie wie, iż w Polsce, kto przekroczył powszechny wiek emerytalny może i pracować dalej, i pobierać emeryturę.

Kwota wolna od podatku podniesiona o 5 tys. zł, z 3 do 8, ma wg Szydło zmniejszyć wpływy do budżetu jedynie o 7 mld brutto, ale ponieważ w rękach podatników zostanie wówczas 39 mld zł, to ludzie te pieniądze wydadzą i dzięki temu do budżetu… wpłynie 9 mld z VATu, czyli per saldo budżet zarobi… 2 mld zł! Genialna bzdura. Policzmy: 5 tys. zł razy 24 mln podatników razy 18 procent daje 21,6 mld zł, a nie 7 mld jak wylicza p. Szydło. 9 mld odzysku byłoby, gdyby na wszystko był VAT 23%. (39 mld zł razy 23% daje 9 mld zł). Najwidoczniej członkini sejmowej Komisji Finansów zapomniała, że na żywność i trochę innych produktów mamy 5 lub 8 procentową stawkę VAT a nie 23. Odzysk może wynieść z 5 mld zł czyli per saldo stracimy 16,6 mld a nie zyskamy 2, jak zapewnia kandydatka. Ponadto, jeśli liczymy, że ulga w podatku dochodowym daje odzysk w postaci VATu, to trzeba i liczyć straty, kiedy lepsze ściąganie VATu zmniejszy wydatki ludności i wpłaty VATowskie z tego tytułu. Tego aspektu w ogóle nie ma wyliczeniach.

Luka w ściąganiu podatków wynosi 52 mld zł rocznie wg raportu MFW, a jeszcze 4 mld zł odpływa do rajów podatkowych. P. Szydło zakłada, że całą tę lukę ściągnie do budżetu, ale nie mówi jak. Otóż od lat i w Polsce, i w wielu innych krajach trwa walka o zmniejszenie wyłudzeń i oszustw podatkowych  a uszczelnianie sytemu podatkowego jest stałym zaleceniem ekspertów. W mijającej kadencji sejm wielokrotnie, zdarzało się, że przy udziale PiSu, przyjmował różne odwrócone VATy, optymalizował kontrole skarbowe, upoważniał Prezydenta do ratyfikacji umów podatkowych z rajami podatkowymi itd. Na nadmierną pazerność fiskusa podatnicy uskarżają się do tego stopnia, że na wniosek Prezydenta Bronisława Komorowskiego wprowadzany jest przepis o rozstrzyganiu wątpliwości zawsze na korzyść podatnika. Trzeba poprawiać ściągalność podatków i wzmacniać państwo w walce z kombinatorami podatkowymi. Ale nie istnieje żadna czarodziejska różdżka, za pomocą której całą lukę podatkową da się skasować. To niestety tylko wishful thinking. Ale załóżmy bardzo optymistycznie, że zmniejszymy lukę podatkową i odpływ do rajów podatkowych łącznie na 10 mld zł.

Opodatkowanie wielkich sieci handlowych ma dać ekstra przychód 3 mld zł. Można próbować, ale nie ma sposobu na to, aby właściciele Biedronek, Carrefourów, Lidlów itp. nie odbili sobie extra podatku wyższymi marżami i cenami na sprzedawane produkty codziennego użytku, w tym żywności. Czy o to chodzi? Trybunał Konstytucyjny też może się zastanawiać, dlaczego sklepy  mają płacić różne podatki zależne od powierzchni?

Na podatku bankowym PiS chce zarobić 5 mld zł. Też łatwo przewidzieć, że ostatecznie zapłacą za to klienci wyższymi opłatami bankowymi. A tak się system bankowy i bezgotówkowy ładnie rozwijał. Naciągane jest uzasadnienie do wprowadzenia tego podatku, że jakoby banki nie płacą podatków, bo całe zyski wywożą z Polski. Wśród 15 największych płatników CITu jest aż 5 banków. Poza tym banki więcej kapitału do Polski wwiozły niż wywiozły. Zakazu transferu zysków nie możemy wprowadzić, bo jesteśmy w Unii Europejskiej, gdzie obowiązuje swobodny przepływ kapitału. Spec podatek na banki nie będzie sprzyjać napływowi kapitału bankowego do Polski a raczej odpływowi. Warto też przypomnieć, że zgromadzony przez wyklinany sektor bankowy Fundusz Gwarancyjny uratował setki tysięcy deponentów SKOKów, którzy utraciliby swe oszczędności na skutek mało profesjonalnego nadzoru Kasy Krajowej SKOK, którą kierował senator PiSu Grzegorz Bierecki. W sumie za propozycją ekstra opodatkowania banków więcej jest ideologicznego zacietrzewienia niż obrony realnych interesów polskiej gospodarki.

Beata Szydło wyliczyła, że realizacja obietnic Prezydenta elekta i PiSu kosztować będzie rocznie 39 mld, ale dodatkowe wpływy wyniosą 73 mld zł, tak więc jeszcze 34 mld zł zostanie na skasowanie deficytu budżetowego!!!  Z moich skromnych wyliczeń wynika, że realizację tej części obietnic PiSu będzie kosztować budżet 93,6 mld zł a dodatkowe wpływy (nawet uwzględniając podatek na supermarkety i banki, czego nie popieram), to 23 mld zł. Deficyt budżetu powiększy się o 70 mld zł. Przypomnę, że w 2014 r. wyniósł 29 mld. Kandydatka nie objęła swoim rachunkiem wielu innych obietnic: utrzymania wszystkich nierentownych kopalń, odbudowy nierentownych stoczni, budowy polskiego przemysłu, obniżenia podatków dla małego i średniego sektora, obniżenia składek rentowych, zapewne odkupienia banków zagranicznych, bo mają być spolonizowane itd. itp. W sumie, to szarlataneria, na którą nie możemy się dać nabrać, jeśli nie chcemy skończyć jak Grecja.

Samorząd sprawny i obywatelski :)

20 listopada odbyła się prezentacja raportu „Samorząd 3.0” think tanku Forum Od-nowa. W trakcie dyskusji podczas konferencji i późniejszych spotkań wyłonił się zestaw kilkunastu rekomendacji systemowych (spośród przedstawionych 25), których wejście w życie w sposób zasadniczy mogłoby podnieść jakość funkcjonowania miast.

Generalnie należy dążyć do realizacji pięcioprzymiotnikowej wizji samorządu terytorialnego w Polsce: samodzielnego, elastycznego, transparentnego, odpowiedzialnego i efektywnego. Samodzielność wymaga elastyczności w wyborze lokalnego sposobu gospodarowania. Większą swobodę powinna równoważyć transparentność, która współdecyduje o odpowiedzialności. Tylko w tych warunkach i przy zastosowaniu odpowiednich mechanizmów możliwa jest wyższa efektywność działań jednostek samorządu terytorialnego (JST).

Pierwsze i najważniejsze rozwiązanie to wydzielenie z podatku dochodowego lokalnego PIT. Uwidoczniona w deklaracjach podatkowych kwota, którą każdy z nas odprowadza na rzecz swojej gminy, zwiększy zainteresowanie sprawami lokalnymi, ale również społeczną kontrolę wykorzystywania środków publicznych. Każdy podatnik PIT powinien w pierwszej kolejności łożyć na swój samorząd. Stawka lokalnego PIT będzie powiązana z poziomem świadczonych usług lub jakością zarządzania w samorządzie. PIT miałby czytelne, lokalne ukierunkowanie.

Zamiast dotychczasowych udziałów samorządowych w PIT (30,8 mld zł w 2012 r.) powinien zostać wydzielony lokalny PIT o stawce liniowej. Co do zasady byłby dochodem samorządów lokalnych zgodnie z miejscem zamieszkania podatników. Ponieważ to wspólnoty realizują bieżące usługi na rzecz mieszkańców, powinny one czerpać środki z opodatkowania także dochodów z pracy, rent i emerytur, świadczeń społecznych oraz indywidualnej działalności gospodarczej. Przy obecnym systemie podatkowym lokalny PIT powinien objąć dochody opodatkowane według stawki 18 proc., a więc I przedziału 2-stopniowej skali podatkowej, i 19 proc. od dochodów uzyskiwanych z pozarolniczej działalności gospodarczej lub działów specjalnych produkcji rolnej.

Lokalny PIT jako I przedział skali podatkowej

W obrębie 2-stopniowej skali podatkowej I przedział podatkowy powinien stać się lokalnym PIT, a II przedział (32 proc.) będzie przypisany tylko budżetowi państwa. Jeżeli podatnik płaci PIT tylko w I przedziale, odliczenia skutkują w całości dla dochodu samorządowego. Jeżeli jego dochód objęty jest podatkiem w II przedziale, w pierwszej kolejności odlicza ulgi od państwowej części PIT. Ważną funkcją rozwiązania będzie prawo regulowania przez organ stanowiący jego stawki lokalnego PIT w niewielkim zakresie przewidzianym w ustawie (dolny i górny limit).

Rozwiązanie to pochodzi z modelu szwedzkiego, w którym rozwój samorządności lokalnej jest jednym z wzorcowych w praktyce i nie stanowi osi sporu ideologicznego (liberalizm versus socjalizm).

Lokalny PIT w ramach stawki liniowej 19 proc.

Nieco bardziej złożona jest kwestia wbudowania lokalnego PIT do stawki liniowej 19 proc., w której ramach rozlicza się w Polsce 0,4 mln podatników. Wydzielając z niej lokalny PIT, należałoby równocześnie przyjąć zasadę, że łączny potencjalny dochód samorządu nie może przekroczyć kwoty maksymalnego potencjalnego podatku, jaki samorząd może otrzymać od podatnika z I przedziału – obecnie ok. 14,8 tys. zł. Taka formuła gwarantowałaby, że mali przedsiębiorcy wnoszą do funkcjonowania wspólnoty zbliżony wkład, jaki wnoszą pozostali podatnicy lokalnego PIT.

Po drugie, samorząd ma być instrumentem do świadczenia dobrych usług i zdolnym do skomplikowanych działań na rzecz wspólnoty, które uwidoczniają się zwłaszcza w dużych miastach. Tutaj ważne znaczenie będą miały m.in. obowiązkowy budżet zadaniowy oraz jawność zarządzania i kontraktów. Innymi słowy, cele oraz wskaźniki ich realizacji dla każdej JST i należących do niej instytucji muszą zostać zdefiniowane i udostępnione, a budżet zadaniowy powinien być metodą jawnego zarządzania zasobami samorządów i prezentowania kosztów ich funkcjonowania.

Organ stanowiący samorządu będzie zobowiązany do podjęcia uchwały, w której dla każdej ze swoich instytucji zdefiniuje cele do realizacji, wskaźniki do monitorowania oraz oczekiwany wynik finansowy co najmniej na najbliższy rok. Te same elementy mogłyby znaleźć się w uchwałach podejmowanych odrębnie dla każdego podmiotu mającego wyłącznie samorządowych współwłaścicieli (związki, spółki kapitałowe). Do sprawozdania z wykonania budżetu samorządu organ wykonawczy powinien dołączać informację o realizacji celów działalności i wyniku finansowym spółek kapitałowych we władaniu samorządu.

Władze przed przekazaniem zadania do innego podmiotu lub zakupem usługi publicznej będą musiały w ogólnodostępnej umowie zagwarantować sobie możliwość badania tej działalności oraz dostępu do informacji, dzięki którym mieszkańcy uzyskają jasny obraz jej wykonywania. Przyjmujący zadanie powinien również zobowiązać się do ujawniania pokrewieństwa lub innego bliskiego związku którejkolwiek z osób piastujących funkcje w jego organach z członkami organów samorządu lub innymi osobami na stanowiskach kierowniczych. Niespełnienie choćby jednego wymogu powinno skutkować karą finansową.

Po trzecie, samorząd musi opierać się na racjonalnych, prostych zasadach i mechanizmach, tak aby mieszkańcy mieli pełną świadomość, w czym uczestniczą i jakie obowiązują reguły gry. Naczelną zasadę można sformułować jako transparentność dla obywatela.

Jako że udział członków wspólnot w lokalnym życiu publicznym jest warunkiem prawidłowego funkcjonowania samorządu, zwiększenie tego udziału staje się jednym z głównych wyzwań stojących przed polskimi JST. Uczestnictwo w sprawach wspólnoty wymaga nowej jakości informowania o działalności i zarządzaniu w strukturach samorządowych.

Jednolity sposób opisu działań JST

Najpilniejsze zmiany polegałyby na wprowadzeniu jednolitych standardów informacyjnych w sektorze samorządowym i rozszerzeniu zakresu informacji udostępnianej na stronach internetowych urzędów o spółki i instytucje zależne od samorządów. Wykorzystywana tu mogłaby być formuła budżetu zadaniowego oraz jednolitego standardu jego prezentacji jako narzędzia dostarczającego wiedzę członkom wspólnoty. Informacje powinny być dostępne online, w wersji uproszczonej i umożliwiającej głębszą analizę. JST prezentowałyby informacje o budżecie poszczególnych zadań (np. utrzymanie zieleni, obsługa zobowiązań finansowych, pomoc społeczna, koszty pracy) w takiej formie, która umożliwia porównanie z latami poprzednimi (benchmarking). Trzeba jednak pamiętać, że będzie to miało rację bytu tylko przy rzeczywistym zarządzaniu strategicznym. Mieszkańcy i podatnicy mają prawo do informacji, czy gmina oszczędza, czy też wydaje więcej środków na jakiś konkretny cel. W każdej kategorii miałyby więc znaleźć się dane zarówno o budżecie, jak i jego realizacji, a także umowy z podmiotami trzecimi przyporządkowane według głównych kategorii kosztów. Jednak samo udostępnienie spisu setek umów na stronach internetowych urzędu nie jest szczególnie przydatne: obecnie brak jasno sformułowanych faktycznie realizowanych zadań (z powodu m.in. mylących tytułów) i nie wiadomo, do jakiej kategorii wydatków zaklasyfikować daną umowę (np. umowa na inwentaryzację może dotyczyć drzew, ale też śmietników itp.), ani jaki procent budżetu określonego działu pochłania. Te kategorie stanowiłyby wytyczne do stwierdzenia, czy realizowane są założenia określone w wieloletnim planie rozwoju oraz deklarowane w wyborach do władz samorządów.

Jawność procesu legislacyjnego

Proces legislacyjny na poziomie lokalnym powinien być transparentny. Posiedzenia rad gmin powinny być rejestrowane, a głosowania – imienne i dostępne na stronach wspólnot. Zarówno plany posiedzeń rad gmin, jak i zapowiedź rozpoczęcia prac nad określonym tematem muszą znaleźć się na stronach urzędów, a najlepiej na podstronach komórek wiodących. Obecny niedostatek informacji prezentowanej online w kontekście obowiązków informacyjnych JST wynikających z ustawy o dostępie do informacji publicznej, przy coraz większej świadomości obywateli co do swoich praw, może prowadzić do faktycznej blokady samorządów: coraz więcej pracowników samorządowych będzie obsługiwać indywidualne wnioski, a mimo to poczucie braku dostępu do informacji wśród społeczeństwa będzie rosnąć.

Z powyższym postulatem wiąże się czwarta kwestia, czyli konieczność zaprowadzenia porządku w informacjach od JST.

Biuletyny informacji publicznej tylko pozornie zapewniają szeroką i szczegółową wiedzę o funkcjonowaniu struktur samorządowych. Po pierwsze, nie ma ujednolicenia informacji, więc dane tam prezentowane nie są porównywalne. Ewaluacja działań samorządów oraz prowadzenie różnych analiz dotyczących funkcjonowania władz lokalnych jest mrzonką. Po drugie, ogranicza to możliwość prowadzenia tzw. polityki opartej na dowodach. Po trzecie, nie każda jednostka wywiązuje się z obowiązku umieszczania tam wymaganych dokumentów. Po czwarte, nie tylko zakres, lecz także standard przedstawianych danych pozostawia wiele do życzenia. I po piąte, BIP ma być prowadzony przez indywidualne jednostki organizacyjne, co sprawia, że na poziomie całego samorządu nie pokazuje się danych szeroko opisujących jego działalność, a BIP urzędu samorządowego odsyła do BIP tych właśnie jednostek organizacyjnych. Formuła BIP w samorządach nie jest wystarczająca dla uzyskania adekwatnych danych o zasobach i działaniu ich struktur. Zresztą, same władze lokalne nie dysponują pełną informacją o działaniu swoich instytucji.

GUS prowadzi rejestr REGON i regularnie zbiera informacje od podmiotów gospodarki narodowej – prywatnych i publicznych. Są to dane o formie organizacyjnej, siedzibie, zatrudnieniu, majątku itd. Nie wiadomo jednak, ile jest czynnych podmiotów sektora publicznego. Brakuje zgromadzonych w jednym miejscu kompletnych i aktualnych danych o zatrudnieniu, finansach oraz mieniu poszczególnych instytucji, mimo że dużą ich część regularnie pozyskuje się w programie badań statystycznych. Obywatele nie mają więc możliwości bliższego przyjrzenia się strukturom, które utrzymują ze swoich podatków.

Dostęp do danych jednostkowych poprzez ograniczenie tajemnicy statystycznej

Zbierane w badaniach statystyki publicznej dane indywidualne dotyczące każdej JST, jej instytucji lub podmiotu mającego dominującą własność samorządową (spółki prawa handlowego itd.) powinny być udostępnione w sposób zdezagregowany, czyli oddzielnie dla każdej organizacji. W tym celu musi ulec modyfikacji art. 10 ustawy o statystyce publicznej, niewłaściwie regulujący tzw. tajemnicę statystyczną. Stanowi on barierę w dostępie do indywidualnych danych instytucji najpełniej opisujących działanie sektora samorządowego. Prawo musi zagwarantować wszystkim wgląd w te informacje, tym bardziej że proces ich zbierania jest finansowany z pieniędzy podatników. Tajemnica statystyczna nie powinna mieć zastosowania do podmiotów publicznych, a najwyżej w stosunku do osób zatrudnionych w instytucjach publicznych, ale też w bardzo nielicznych wypadkach.

Państwowy portal prezentujący działalność samorządów

Dane o funkcjonowaniu każdego z samorządów powinny być dostępne na jednym ogólnopolskim portalu prowadzonym przez GUS. Umożliwiałby on obywatelom zapoznanie się z efektami działania własnej wspólnoty, porównanie go z innymi JST (powszechnie stosowany na Zachodzie benchmarking) oraz ocenę sposobu wydawania pieniędzy publicznych. Nic tak dobrze nie motywuje do poprawiania jakości usług czy brania pod uwagę opinii mieszkańców przez władze lokalne, jak pewnego rodzaju konkurencja. Na wzór norweskiego systemu raportowania samorządów KOSTRA portal gwarantowałby powiązanie danych finansowych z informacjami (przede wszystkim GUS) o zadaniach samorządowych, jak również zaangażowanych zasobach, w tym personelu.

Po piąte, wracając do wątków finansowych, należy wprowadzić zasadę kalkulacji usług odpłatnych w postaci opłat do poziomu kosztów własnych.

W obecnym systemie nie można zrealizować prawa JST do wykonywania zadań na podstawie opłaty od mieszkańców. Koncepcja opłat przypadających samorządom powinna zostać całkowicie przebudowana. Musi zostać wprowadzona zasada, że odpłatność za usługi lub towary dostarczane przez JST nie może przewyższać ich kosztów własnych. Aktualna koncepcja opłat przypadających samorządom jest nieczytelna dla członków wspólnoty i mało racjonalna. W obrębie dochodów włas-
nych opłaty publicznoprawne przypadające samorządom to w istocie podatki (np. opłata skarbowa). Centralnie regulowana odpłatność sprawia, że jej wysokość nie ma żadnego wyraźnego związku z kosztem, który ponosi samorząd. Na szeregu obowiązkowych usług administracyjnych samorządy mogą wręcz zarabiać albo przeciwnie – znacząco do nich dokładać z pieniędzy swoich podatników.

Zmiana pozwoli władzom samorządowym decydować o modelu finansowania usług publicznych: czy czerpać z wpływów podatkowych, czy opierać się raczej na zasadzie „użytkownik płaci” (tam, gdzie pozwalają na to ustawy).

Po szóste, mieszkaniec musi mieć też wiedzę o tym, że będzie się ponosić skutki ważnych decyzji ekonomicznych we wspólnocie. Służyłyby temu referenda lokalne w ważnych ekonomicznie decyzjach. Forum Od-nowa postuluje, by obowiązkowo konsultować się z członkami wspólnoty samorządowej w kwestiach istotnych decyzji ekonomicznych podejmowanych przez organy JST, mających bezpośredni dla nich skutek. Katalog takich decyzji jest bardzo szeroki. Obejmuje inwestycje finansowane w dużej części lub w całości z kredytów, leasing środków trwałych, wieloletnią umowę na realizację usług czy dostaw lub udzielenie pożyczek z budżetu. Podatnicy, osoby wnoszące opłaty za usługi lokalne (także świadczone przez spółki komunalne) i adresaci działalności prowadzonej przez samorząd powinni mieć zapewnioną wiedzę o okolicznościach oraz następstwach planowanych decyzji, które obciążają JST w danym roku budżetowym lub – do czego będzie dochodzić zdecydowanie częściej – przez dłuższy okres. Idzie o całościowy koszt przedsięwzięcia, a nie tylko roczny nakład na nie.

4-24_g

Zanim podjęta zostanie decyzja dotycząca inwestycji, projektu lub innego zobowiązania przekraczającego kwotę 25 proc. dochodów własnych bieżącego roku budżetowego w danej gminie, organ wykonawczy samorządu będzie zobowiązany do przeprowadzenia oceny jej wpływu na sytuację gospodarczą wspólnoty. Taka sama zasada powinna obowiązywać w wypadku inwestycji, projektu lub innego zobowiązania dowolnego podmiotu, na który decydujący wpływ ma dany samorząd. Ocena wpływu musi dotyczyć jego skutków dla kosztów w okresie wieloletnim. Gdy inwestycja, projekt lub inne zobowiązanie jest podzielone na różne lata lub podmioty, należy taki zamiar skonsolidować i uznawać za całość. Zanim w samorządzie zapadnie decyzja o omawianej inwestycji, projekcie lub innym zobowiązaniu, władze samorządowe mają obowiązek przeprowadzenia referendum lokalnego. Przepisy będą dopuszczały również fakultatywne stosowanie takiego trybu oceny i konsultacji w wypadku mniejszych przedsięwzięć.

Siódma sprawa to wprowadzenie szerokiej definicji mieszkańca członka wspólnoty. Wszak nawet „mieszczuch” może mieć różne tożsamości…

Teraz członkiem wspólnoty jest mieszkaniec – osoba przypisana do jednej konkretnej gminy. Tylko mieszkańcy gminy tworzą z mocy prawa wspólnotę samorządową. To podejście się zdezaktualizowało. Ludzie są coraz bardziej mobilni. Mogą większą część dnia spędzać w dużym mieście, pracując w nim, ale mieszkać poza jego granicami. Często posiadają nieruchomość w gminie, której nie są mieszkańcami. Ale nie zwalnia ich to z obowiązków podatkowych na jej rzecz. Równocześnie obecna wąska definicja członka wspólnoty nie pozwala im współdecydować o sprawach takiej jednostki, mimo że regularnie wnoszą tam podatek majątkowy (np. od nieruchomości). Prawo nie może ludzi przypisywać do ziemi, jak chłopów pańszczyźnianych, tym samym sztucznie ograniczając ich przynależność tylko do jednej wspólnoty. Samorządowe ustawy ustrojowe muszą uwzględniać różnorodność sytuacji życiowych, w których znajdują się obywatele. Możliwość uczestnictwa we wspólnocie, gdzie ma się realny interes, ułatwi władzom lokalnym odnalezienie się w nowej sytuacji, która nastąpi z chwilą likwidacji obowiązku meldunkowego, czyli od 1 stycznia 2016 r.

Członkiem wspólnoty gminnej powinna być więc osoba zamieszkała na jej terenie, posiadająca tam nieruchomość lub opodatkowana podatkiem dochodowym od osób fizycznych. Wystarczy spełnić jeden z tych trzech warunków, aby będąc pełnoletnim członkiem wspólnoty, posiadać w danej gminie czynne prawo wyborcze, czyli możliwość wybierania władz lokalnych i uczestniczenia w referendach. Logiczne jest, aby głos w sprawach danej jednostki samorządowej miał nie tylko mieszkaniec, lecz także każda inna osoba, która bezpośrednio na tę jednostkę łoży podatki. To warunek odpowiedzialności samorządu także wobec osób, które uczestniczą we wspólnocie, choć nie mieszkają na stałe na jej terenie.

Rozwiązaniem, które bodaj najbardziej „rozpaliło” dyskutantów i komentatorów raportu, jest od dawna promowane przez Forum Od-nowa łączenie gmin. Nie piszemy o nim bez przyczyny: jak wynika z prognoz demograficznych Eurostatu, liczebność całej populacji Polski spadnie z 38,4 mln w 2013 r. do 36,6 mln w roku 2035. Jeszcze bardziej pesymistyczne są prognozy GUS-u. Jedna z najniższych dzietności wśród krajów europejskich spowoduje, że stopniowemu ubytkowi liczby ludności towarzyszyć będzie bardzo szybkie starzenie się społeczeństwa.

Według prognozy demograficznej GUS-u w miastach będzie następować nieustanny ubytek ludności. Jeszcze gorzej będzie na obszarach wiejskich, choć dopiero po roku 2020. Z czasem coraz liczniejsza stawać się będzie grupa gmin o małej liczbie mieszkańców. Już teraz jest 612 gmin, które zamieszkuje mniej niż 5 tys. osób.

Procesy demograficzne będą w coraz większym stopniu podważać finansowe podstawy funkcjonowania najmniejszych wspólnot, zwiększać obciążenie budżetu państwa transferami i osłabiać zdolność do świadczenia przez nie usług publicznych. Aby temu zapobiec, w drugiej połowie XX w. wiele krajów OECD ograniczyło w istotnym stopniu liczbę jednostek samorządowych (m.in. Holandia, Japonia, Niemcy, Szwecja, Wielka Brytania). W ostatnich latach, poza znaczącą reformą przeprowadzoną w Danii w roku 2007, do oddolnego i szerokiego procesu łączenia gmin dochodzi w Szwajcarii, a stopniowo zmniejsza się liczba gmin w Finlandii i Islandii.

Standard to gmina licząca co najmniej 20 tys. mieszkańców

Żadna gmina nie powinna posiadać mniej niż 20 tys. ludności. Zasada ta w jasny sposób zamyka drogę dla tworzenia małych gmin pod względem liczby mieszkańców. Jeżeli w ciągu trzech kolejnych lat liczba ludności wynosi na koniec każdego roku mniej niż 20 tys., Rada Ministrów powinna dokonać połączenia gminy z gminą lub gminami graniczącymi, tak aby nowo utworzoną jednostkę nie zamieszkiwało mniej niż 20 tys. ludności (w ciągu trzech pierwszych lat gminy mogą się łączyć dobrowolnie). Konsolidacja musi się pokrywać z kadencją organów samorządowych, tak aby wybory odbywały się już do władz nowej jednostki.

Odstępstwo od łączenia dla gmin współpracujących

Rada Ministrów może nie podejmować inicjatywy, której celem jest połączenie gmin, jeżeli gmina liczy co najmniej 10 tys. ludności i w ścisły sposób współpracuje przy świadczeniu usług publicznych z gminą lub gminami z nią graniczącymi.

Wysoki poziom migracji wahadłowych do miasta jako przesłanka łączenia

Gmina bezpośrednio granicząca z miastem na prawach powiatu powinna podlegać włączeniu do obszaru miasta w kolejnym roku po tym, w którym stwierdzono, iż w typowym dniu powszednim ponad 50 proc. ludności gminy korzysta z usług publicznych świadczonych przez miasto na jego terenie. Chodzi zatem o rozszerzenie granic miasta o obszary gmin funkcjonalnie najsilniej z nim powiązanych.

W działaniu samorządów liczy się również długofalowa odpowiedzialność ekonomiczna, tak aby miasta nie zadłużały się bezrozumnie, tylko w bardzo zdyscyplinowany sposób. Stąd propozycja zasady zrównoważenia budżetu w średnim okresie.

Aktualny przepis art. 243 ustawy o finansach publicznych wyznacza limit obciążenia budżetu samorządowego spłatami zadłużenia. Można ocenić, że wybór tej reguły fiskalnej wyrasta z przekonania, że szanse rozwoju ma każdy samorząd, a metodą na to są inwestycje. Tymczasem w nowej rzeczywistości gospodarczej źródłem rozwoju raczej nie będą inwestycje infrastrukturalne, ale kapitał społeczny.

Propozycja nowej reguły fiskalnej Forum Od-nowa nie odbiera JST prawa do zadłużania się. Skłania jednak do większej ostrożności przy podejmowaniu ważnych ekonomicznie decyzji. Jest zgodna z kierunkiem ewolucji samorządowych reguł fiskalnych obserwowanym w innych krajach rozwiniętych (m.in. Finlandii, Holandii, Islandii, Szwajcarii i Szwecji).

Zasada solidarności międzygeneracyjnej, perspektywa starzejącego się społeczeństwa przy nieuniknionym wyludnianiu się obszarów peryferyjnych, wysoki poziom migracji młodych ludzi, a także nieodległy kres istotnej pomocy unijnej (po Perspektywie Finansowej 2014–2020) nakazuje dokonać głębokiej redefinicji reguł fiskalnych w samorządach.

W tym celu należy ustanowić zasadę zrównoważenia wydatków w średnim okresie. Generalną regułą powinno być założenie, że dochody wystarczają na pokrycie wszystkich wydatków. Jeżeli w danym roku wystąpi deficyt, musi być on skompensowany analogiczną nadwyżką budżetową najpóźniej w trzecim kolejnym roku. Organ stanowiący JST maksymalnie trzy lata po wystąpieniu deficytu podejmie uchwałę budżetową w kształcie pozwalającym na zastosowanie powyższej zasady. Samorząd miałby także możliwość spełnienia tego założenia, wykorzystując pewną część zaoszczędzonych środków pochodzącym z wcześniejszych nadwyżek budżetowych, utworzoną na ten właśnie cel.

Zasada zrównoważenia budżetu powinna zacząć obowiązywać w polskim prawie w końcowym etapie Perspektywy Finansowej 2014–2020, tj. gdy samorządy zakontraktują już większość z przeznaczonych dla nich środków unijnych.

Po dziesiąte, jednym z kluczy do realizacji powyższych propozycji jest generalna swoboda wyboru własnego modelu zarządzania i współpracy z innymi podmiotami. Swoboda organizatorska oznacza, że samorząd powinien mieć prawo tworzenia własnych organizacji w kształcie i formie, jaką uzna za racjonalną, w rozsądnie zdefiniowanych ramach. Teraz przepisy definiują często nawet nazwy komórek organizacyjnych wchodzących w skład instytucji samorządowych (np. w urzędach pracy). Nie dość tego, jest w nich wymienione każde stanowisko. Katalog obejmuje ponad 700 pozycji. Są wśród nich stanowiska wójta, burmistrza, prezydenta, starosty, ale i dżokeja, kelnera, pianisty, bufetowego, kapelana, starszej pokojowej, praczki, gorseciarki, drwala, wulkanizatora i operatorki telegrafu (teletypistki).

Z regulacji powinna zostać usunięta konstrukcja samorządowej osoby prawnej (m.in. instytucja kultury, samodzielny publiczny zakład opieki zdrowotnej, wojewódzki ośrodek ruchu drogowego). Nie oznacza to likwidacji tych jednostek, ale odejście od automatyzmu, z jakim ustawy przypisują im osobowość prawną i formę organizacyjną.

Równolegle musi zostać zniesiony obowiązek funkcjonowania szeregu instytucji, które teraz są szczegółowo zdefiniowane i mają działać w strukturach samorządów (m.in. ośrodki pomocy społecznej, powiatowe centra pomocy rodzinie, powiatowe i wojewódzkie urzędy pracy, instytucje kultury). Ten krok pozwoli samorządom na dużo bliższą współpracę, ale również stworzy możliwość realizacji zadań przez firmy prywatne i organizacje pozarządowe konkurujące o publiczne zlecenia. Ograniczenia dotyczące realizacji zadań publicznych przy udziale podmiotów niepublicznych powinny dotyczyć jedynie wypadków, w których w grę wchodzi wykonywanie funkcji władczych i bezpieczeństwo publiczne.

Przedstawione zmiany, ustalone jako zasady ogólnosystemowe, posłużą wyposażeniu wspólnot w realną samodzielność do decydowania o sposobie wykonywania zadań publicznych. Należy położyć nacisk na realizację funkcji samorządów, ale w sposób, który pozwoli poszczególnym wspólnotom na projektowanie własnych rozwiązań lokalnych wyzwań i problemów. Decyzje organizacyjne powinny wypływać z uchwał organów stanowiących, będących najbliżej mieszkańców (podatników) i ponoszących przed nimi odpowiedzialność za wykonanie zadania publicznego. Obowiązujące od lat regulacje resortowe utrwalają niesłuszne przekonanie, że gwarantem realizacji zadania publicznego jest istnienie instytucji samorządowej. Mnożone są szczegółowe przepisy, które pozbawiają JST prawa do zarządzania sprawami „w imieniu własnym i na własną odpowiedzialność”, a zmiany legislacyjne utrwalają autonomię instytucji działających pod szyldem samorządów. Dotyczy to 65 tys. takich instytucji, spośród których 59 tys. to jednostki organizacyjne nieposiadające osobowości prawnej (jednostki budżetowe i zakłady budżetowe).

Obecne prawo bardzo ogranicza swobodę organizatorską JST. Jej namiastką jest np. art. 5g ustawy o systemie oświaty, który daje gminom pewną elastyczność w realizacji zadań oświatowych i stwarza szansę na racjonalizację wydatków na edukację. Wykorzystanie przez samorządy możliwości przekazania niepublicznej osobie prawnej lub osobie fizycznej prowadzenia szkoły liczącej nie więcej niż 70 uczniów uchroniło przed likwidacją wiele szkół wiejskich. Pozwoliło na utrzymanie zatrudnienia znacznej grupy nauczycieli i uniknięcie negatywnych konsekwencji społecznych (likwidacja infrastruktury edukacyjnej, konieczność posyłania dzieci do odległych szkół). Gdyby zmienić art. 5g ustawy o systemie oświaty i pozwolić na przekazanie szkoły do prowadzenia innemu niż JST podmiotowi niezależnie od liczby uczniów, pozytywny efekt mógłby być większy. Nie należy się więc obawiać poszerzania zakresu samodzielności organizacyjnej wspólnot.

Po jedenaste, samorząd musi mieć ustrojową zdolność do wyboru własnego modelu działania. Pozwala to wykorzystać potencjał instytucji i firm, które działają na jego terenie lub są z nim związane. W tym celu samorząd (miasto) powinien występować raczej w charakterze organizatora, ale już nie dostawcy usług w każdej możliwej sferze. Taki samorząd musi być skrojony pod możliwości swej społeczności i dlatego musi mieć swobodę. Brak nakazu posiadania instytucji to warunek takiego podejścia. Z drugiej strony pieniądze publiczne powinny być angażowane tam, gdzie przynoszą konkretną i mierzalną korzyść. Należy zmierzać do przestrzegania zasady finansowania zadań, a nie podmiotów.

Prawo powinno minimalizować ryzyko, że poprzez budżet samorządowy mieszkańcy wspierają ze swoich podatków działalność innych podmiotów. Wspólnota samorządowa nie może być narażona na płatności lub zobowiązania, które nie służą lub wręcz zagrażają jej interesom ekonomicznym. Przekazanie z budżetu środków finansowych lub jego obietnica powinny być bezpośrednio związane z realizacją zadań publicznych, gdy przyjmuje postać zarówno bezzwrotną (np. dotacja), jak i zwrotną (np. pożyczka).

Dotacja udzielana z budżetu musi pokazywać, jaki mierzalny efekt dla wspólnoty przyniesie wykorzystanie środków budżetowych przez ich biorcę. Wykluczone powinny być formy dokapitalizowania i pokrycia straty, niezależnie od tego, czy w grę wchodzi własny podmiot samorządu (np. spółka komunalna), czy organizacja wobec niego zewnętrzna (np. podmiot trzeciego sektora). Te rozwiązania będą wspierać upowszechnianie się modelu zakupu usług od innych samorządów, przedsiębiorstw, fundacji, stowarzyszeń i pozostałych organizacji (outsourcing). Inaczej niż obecnie, dotacje samorządowe powinny być przyznawane na okres przekraczający rok budżetowy, jeżeli uzasadnia to charakter zadania.

Jeśli dla instytucji samorządowych nie uda się zlikwidować formy organizacyjnej, jaką jest samorządowa osoba prawna, to powyższe propozycje muszą mieć charakter reguł ogólnosystemowych. Dotyczyć będą wszelkich form przekazywanych z budżetu środków, tj. także tych, które posiadają postać zbliżoną do dotacji, pożyczek oraz poręczeń i gwarancji. Wyjątki od tych zasad powinny dotyczyć świadczeń socjalnych dla osób fizycznych, środków dla przedsiębiorstw finansowanych z funduszy państwowych czy wykorzystania środków europejskich, których przekazywanie następuje poprzez budżet samorządu województwa.

W ostatnim, dwunastym punkcie należy poruszyć kwestię miejsca radnych w systemie samorządowym. Są wybierani, reprezentują mieszkańców, ale ich rola (a czasami i jakość) czyni z tego wyboru raczej czynność rytualną, towarzyszącą ważniejszemu głosowaniu – na prezydenta miasta, burmistrza czy wójta, który pełni kluczową funkcję w systemie.

Do lepszego zarządzania sprawami wspólnot przyczyniłoby się powiązanie roli organu stanowiącego i wykonawczego, które wzięłyby razem odpowiedzialność za wspólnotę. Zbliżenie organów pozwoli na redukcję ich zantagonizowania zaprogramowanego w systemie, podkreślone przez fakt marginalizacji radnych.

Realne przejęcie części ciężaru administrowania uczyni 46 tys. polskich radnych współdecydującymi za sprawy wspólnot. Można się tu oprzeć na modelu współzarządzania przez radę i jej komitety, powszechnym w systemach samorządowych w Europie. Powinien on zostać przyjęty również w Polsce. Radny byłby wówczas równocześnie członkiem komitetu – ciała wewnętrznego powoływanego przez organ stanowiący, któremu przypisywałby on pewien wycinek zadań publicznych (np. funkcjonowanie wszystkich szkół) na całym terenie JST lub ich wykonywanie na wyznaczonym fragmencie. Obecne komisje rady są kalką komisji parlamentarnych, tak jak rada jest systemową kopią sejmu. Na poziomie samorządowym ciała te nie mają wpływu na bieżące zarządzanie.

Rada powinna mieć zawsze kompetencje uchwałodawcze w decyzjach strategicznych i prawo do działań nadzorczych. Elementem tego ostatniego uprawnienia stałoby się jak najszybsze uzyskanie możliwości kontroli podmiotów komunalnych.

W nowej konstrukcji wójt (burmistrz, prezydent miasta) byłby prawdziwym liderem gminy jako przewodniczący rady, ale nie mógłby być członkiem żadnego z komitetów.

Wierzymy, że wprowadzenie przynajmniej części opisanych rozwiązań uczyni nasze miasta i gminy łatwiejszymi do życia. Przyczyni się do większej dbałości o wykorzystanie samorządowego mienia i pieniędzy. Pozwoli poszukiwać własnej drogi budowania relacji z obywatelami, zarządzania miejskiego i rozwoju.

Zachęcamy Państwa do zapoznania się z całym raportem „Samorząd 3.0”, który dostępny jest na stronie www. Czekamy na Państwa uwagi i sugestie pozwalające go rozbudować.

Tekst pochodzi z XVII numeru „Liberte!”.

Rolnictwo nie musi być ciężarem dla gospodarki :)

Objąć dopłaty podatkiem i zamknąć KRUS dla nowych uczestników

Rolnicy w większości państw europejskich podlegają powszechnym systemom podatkowym i emerytalnym. Na przykład w Szwecji, Wielkiej Brytanii, Holandii i Niemczech dochody rolnicze, włącznie z dotacjami z budżetu UE, podlegają opodatkowaniu według powszechnych zasad. Do likwidacji podatkowych i emerytalnych przywilejów dla rolników przystąpiły ostatnio Włochy i Hiszpania. Rolnicy są traktowani jak samozatrudnieni. Jest to zgodne z kryteriami racjonalności ekonomicznej i zasadami sprawiedliwości społecznej.

Badania opinii publiczne w Polsce również wskazują, iż większość rodaków niechętnie odnosi się do przywilejów dla wybranych grup zawodowych, za które inni muszą zapłacić. Zapowiedziane przez premiera stopniowe wprowadzanie naszej wsi do powszechnego systemu podatkowego i ubezpieczeniowego jest więc czymś oczywistym, ale nie znaczy to, że jest zadaniem łatwym.

 

Rozdrobnienie gospodarstw źródłem niskiej wydajności pracy

Podstawową trudność we wprowadzeniu powszechnych obciążeń fiskalnych dla rolników stanowi bardzo niski poziom wydajności pracy w polskim rolnictwie i związany z tym niski poziom dochodów pochodzących z produkcji rolnej. Pracujący w polskim rolnictwie wytwarza przeciętnie blisko 4,5 raza mniej PKB niż przeciętny zatrudniony w innych działach! W 2010 roku przeciętny rolnik wytworzył PKB za 21 tys. złotych, podczas gdy przeciętna dla całej gospodarki wyniosła 93 tys. złotych. Niska wydajność pracy w rolnictwie nie jest spowodowana złą pracą rolników czy jakąś specyfiką rolnictwa, ale chronicznym rozdrobnieniem gospodarstw. Za pełnowymiarowe gospodarstwo uznaje się dziś w Polsce takie, które ma co najmniej 30 ha, a takich jest zaledwie 3-4 procent. Istnieją kolosalne różnice w wydajności pracy, ziemi, kapitału między dużymi a małymi gospodarstwami. Oto kilka przykładów z ostatniego badania Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. W 2011 roku w gospodarstwach o powierzchni od 5 do 10 ha użytków rolnych produkcja rolna na osobę wyniosła 46 tys. zł, a w gospodarstwach 30-50 ha – 116 tys zł, czyli 2,5 razy więcej. Plony czterech zbóż z 1 hektara w dużych gospodarstwach były o 238 proc większe niż w małych. W małych gospodarstwach jedna krowa dała średnio tylko 3,6 tys l mleka a w dużych 5,6 tys l czyli o 54 proc więcej, itd. W gospodarstwach ponad 30 ha przeciętny dochód na pracującego jest wyższy niż średni w innych działach gospodarki. Nie ma więc przeszkód ekonomicznych czy socjalnych, aby rolnicy z większych gospodarstw przeszli na powszechny system podatkowy i emerytalny.

Nie da się natomiast od ręki wyeliminować uprzywilejowanego sytemu obciążeń i dopłat w małych gospodarstwach bez wepchnięcia pracujących tam rolników w nędzę. W istocie rzeczy system przywilejów finansowych dla rolnictwa w pewnej mierze pełni bowiem funkcję pomocy socjalnej. Bez dopłat rolnych, ulgowych składek i podatków znaczna część rodzin rolniczych nie byłaby w stanie przeżyć na poziomie minimum socjalnego. Są gospodarstwa, które mają ujemną produkcję, tzn. nakłady w cenach rynkowych są niższe niż produkcja w cenach rynkowych. Jedynie dotacje powodują, że opłaca się je utrzymywać. Tysiące gospodarstw korzystających z KRUSu prawie niczego nie sprzedaje na rynek. Skąd więc miałyby wziąć na zwiększone składki? Z podaży głodowej?

 

Nietrafiona pomoc

Są jednak co najmniej trzy powody, dla których obecny system wspierania rolnictwa jest marnotrawny i państwo powinno zaprzestać działań, które go sztucznie odtwarzają i powielają w kolejnych pokoleniach. Po pierwsze, ulgowe traktowanie obejmuje również duże wysokowydajne gospodarstwa, co oznacza, że każdy podatnik (np. również emeryci i renciści) wspiera nie tylko biednych, ale i bogatych rolników, co jest niesprawiedliwe. Po drugie, pomoc społeczna powinna się opierać o indywidualną ocenę sytuacji materialnej. Część rolników ma dochody z innych źródeł. Tymczasem dotacje i ulgi rolne rozdzielane są zupełnie bez związku z sytuacją materialną poszczególnych rodzin, co powoduje olbrzymie marnotrawstwo takiej „pomocy społecznej” i faktyczny niedobór środków dla tych, co rzeczywiście wsparcia potrzebują. Dla przykładu podam, że około 20 proc dzieci z biednych rodzin wiejskich nie kontynuuje nauki na poziomie średnim z powodów materialnych. Po trzecie, konsekwencją tego, iż wielu rolnikom „opłaca się” utrzymywać małe i niewydajne gospodarstwa, aby tylko zaczepić się o tani KRUS i niskie podatki jest blokowanie możliwości powiększania się areału tych gospodarstw, które mogłyby dojść do samowystarczalności finansowej. W ten sposób KRUS i inne odstępstwa od powszechnych zasad przyczyniają się do utrwalania bardzo niskiej przeciętnej wydajności pracy w rolnictwie.

Twierdzenie :„Rolnicy płacą niskie składki ale mają przecież niskie świadczenia” nie stanowi żadnego usprawiedliwienia dla kontynuowania status quo. Istotna część osób poza rolnictwem też ma niskie świadczenia chociaż płaciły wielokrotnie wyższe składki niż rolnicy. Krusowcy korzystają ze znacznie wyższych dopłat niż zusowscy. Ponad 90 procent każdej emerytury wypłacanej z KRUS finansowane jest z ogólnych podatków, podczas gdy w systemie powszechnym jest to tylko 23 procent. Osoby pracujące poza rolnictwem muszą zarobić na swoje emerytury i ponadto na znaczącą część emerytur rolniczych. W odniesieniu do poziomu wnoszonych składek wypłaty w KRUS są więc bardzo wysokie.

 

Podatek dochodowy powinien objąć płatności UE

We wszystkich państwach Unii Europejskiej z wyjątkiem Polski rolnicy płacą podatek dochodowy. Obejmuje on również płatności unijne. Zwykle większe gospodarstwa prowadzą rachunkowość przychodów i wydatków a mniejsze mogą wybrać uproszczoną formę zryczałtowanego podatku dochodowego.Maksymalne stawki podatku dochodowego w wielu krajach są znacznie wyższe niż w Polsce, np. w Holandii sięgają 52%, w Niemczech – 45%, Czechach – 34 %. W Belgii dopłaty bezpośrednie opodatkowane są odrębną stawką – 16,5 procent.   Warto przypomnieć, iż podatek dochodowy płacony jest od dochodu netto, czyli różnicy między przychodami a kosztami. Jeśli różnica jest mała , to mimo wysokich stawek kwota podatku też będzie stosunkowo mała. Ponadto przy wymiarze podatku uwzględnia się kwoty wolne na dzieci i różne zachęty do inwestowania. W nieurodzajnym roku, przy niskich dochodach, ale kilkorgu dzieciach na utrzymaniu, w okresie dużych inwestycji rolnik może w ogóle nie zapłacić podatku dochodowego, podczas gdy obecny podatek rolny trzeba zawsze płacić. Zachętą do inwestowania, która upraszcza system i nie ma charakteru uznaniowej ulgi, może być rezygnacja z wieloletniej amortyzacji maszyn rolniczych, a tym samym z prowadzenia ich ewidencji, i natychmiastowe wpisywanie jej w pełni w koszty bieżącej działalności. Wszystkie te rozwiązania powinny być wzięte pod uwagę przy przestawianiu rolników z zależnego od hektarów przeliczeniowych podatku rolnego na podatek dochodowy. Wydaje się również celowe rozważenie 19-to procentowej stawki liniowej, jaka płacą przedsiębiorcy, zamiast stosowanej wobec zatrudnionych progresywnej skali z maksymalną stawką 32 procent. Natomiast robienie wyjątku dla polskich rolników w postaci zwolnienia dotacji unijnych z podatku, jak to proponuje Minister Rolnictwa, nie ma żadnego uzasadnienia. Tak samo bezsensowne są założenia z góry, że zamiana podatku rolnego na dochodowy musi być neutralna dla rolników i budżetu. Albo porządkujemy system podatkowy w kraju likwidując nieuzasadnione przywileje i anomalie albo robimy duże zamieszanie i, aby niczego nie zmieniać, wprowadzamy inne anomalie i przywileje.

 

Zamknąć KRUS dla nowych uczestników

Przestawienie rolników na ogólne zasady ubezpieczeniowe nastręcza więcej problemów. Za minimalną podstawę składek samozatrudnionych poza rolnictwem na fundusze ubezpieczniowe(emerytalny, rentowy, wypadkowy, chorobowy) przyjmuje się 60 procent przeciętnej prognozowanej płacy. Stawki są wysokie: 19,52% podstawy wymiaru na ubezpieczenie emerytalne, 8% – na rentowe, 9% – na chorobowe. W 2012 roku składka łączna wynosiła 940 zł miesięcznie. Pierwsze dwa lata, pod warunkiem nie prowadzenia działalności gospodarczej przez poprzednie 5 lat, oskładkowane są kilka razy mniej. Większość rolników nie byłaby dziś w stanie zapłacić pełnej składki ZUS. Reforma KRUS w odniesieniu do dotychczas znajdujących się w tym systemie nie może więc być zbyt radykalna. Pole manewru istnieje tylko w odniesieniu do rolników o wysokich dochodach, którzy stanowią zdecydowaną mniejszość. Powinni być przeniesieni do ZUS z naliczeniem kapitału początkowego i zacząć opłacać składki według powszechnych zasad. W odniesieniu do pozostałych rolników objętych KRUSem można rozważać jedynie umiarkowane lub wręcz kosmetyczne korekty składek.

Jednakże dla osób, które jeszcze nie weszły w żaden system emerytalny, ani KRUS ani powszechny, dla tych co uczą się jeszcze w szkołach i uczęszczają do przedszkoli pole manewru jest zdecydowanie większe. Chodzi o dwie zasadnicze opcje:

Opcja pierwsza: kontynuacja KRUSu z wyjątkiem wspomnianych wyżej korekt. W tej wersji będzie się opłacało młodym ludziom obejmować po przechodzących na emeryturę również małe i średnie niewydajne gospodarstwa, bo pozwala to zahaczyć się o KRUS i zabezpieczyć sobie emeryturę i inne świadczenia na przyszłość. Ta wersja oznacza więc dla większości przyszłych rolników wegetację przez następne kilkadziesiąt lat, szukanie dodatkowych zarobków, najlepiej w szarej w strefie, bo emeryturę zapewni KRUS, uzależnienie swej sytuacji materialnej od dotacji, transferów i ulg. Pozostawiając możliwość opłacania symbolicznych składek na KRUS dla nowo rozpoczynających aktywność zawodową po prostu zachęcamy ich do odtwarzania najmniej wydajnego sektora gospodarki, jakim są niskodochodowe gospodarstwa rolne. Ponadto utrudniamy przejmowanie ziemi po odchodzących z rolnictwa przez najbardziej prężnych gospodarzy dążących do powiększenia swych gospodarstw i uczynienia ich bardziej dochodowymi i finansowo samodzielnymi.

Opcja druga to wspomniane korekty KRUSu dla obecnie znajdujących się w tym systemie i zamknięcie KRUSu dla nowych rolników. Zamknięcie KRUS dla nowych rolników oznaczać będzie, że młodzi na wsi tylko wtedy będą przejmować gospodarstwa, jeśli widzieć będą perspektywę takich dochodów, które umożliwią im opłacenie składek emerytalnych i innych na powszechnym poziomie, tj. takim jaki opłacają osoby samozatrudnione. Zasoby niskodochodowych gospodarstw opuszczane przez odchodzących na emeryturę będą mogły zasilać inne gospodarstwa, których gospodarze szukają okazji do zwiększenia areału. W większości regionów panuje głód ziemi i nie brakuje chętnych do zwiększania powierzchni gospodarstw. Powstaną możliwości do łączenia po kilka mniejszych gospodarstw. Rolnicy, którzy osiągną powszechny wiek emerytalny i nabędą uprawnienia emerytalne powinni mieć możliwość kontynuacji pracy na swoim gospodarstwie i jednoczesnego pobierania należnej im emerytury.

Za usunięciem kosztownych zachęt do wybierania pracy w rolnictwie, a KRUS niewątpliwie taką zachętę stanowi, przemawiają również perspektywy demograficzne. Zaczyna się w Polsce ogólny spadek zasobów pracy, nawet po uwzględnieniu reformy wieku emerytalnego. W nadchodzących latach nie będzie więc miało już żadnego sensu upychanie osób wchodzących na rynek pracy w sektorze o wydajności pracy kilkakrotnie niższej niż średnia.

Ktoś mógłby wysunąć argument, że w takim razie poczekajmy z likwidacją KRUS dla nowych rolników aż faktycznie pojawi popyt na pracę i wchłonie obecne bezrobocie wśród młodzieży. Jest to argument za kontynuacją błędnego koła: dotujmy rolnictwo bo nie ma innych miejsc pracy na wsi a miejsc pracy nie ma dlatego, że gros środków idących na wieś przeznaczamy właśnie na rolnictwo a nie na wsparcie pozarolniczych miejsc pracy. Pozostawienie zachęt do obejmowania byle jakiego gospodarstwa, a tym właśnie byłoby zostawienie KRUSu dla nowych rolników, to strategia na spowolnienie rozwoju gospodarczego Polski. Sumując: zamknięcie KRUSu dla nowych uczestników przyspieszy unowocześnienie rolnictwa, przyczyni się do szybszego wzrostu wydajności pracy i w rolnictwie i w gospodarce, zmniejszy skalę dopłat budżetowych do funduszy emerytalnych.

 

Praca dla młodych na wsi

W obliczu konieczności płacenia pełnych składek ubezpieczeniowych część młodzieży nie pójdzie do rolnictwa i zacznie szukać innej pracy. Co może państwo zrobić, aby ją znaleźli?

Deregulacja, reforma urzędów pracy, niższa płaca minimalna w powiatach o wysokim bezrobociu oraz dla rozpoczynających pierwszą pracę, większa elastyczność umów o pracę to zestaw ogólnie znanych postulatów. W odniesieniu do mieszkańców wsi warto zwrócić uwagę na sposób, w jaki są wykorzystywane dotacje idące na wieś. Całkowicie mylne jest przekonanie, że głównym celem „Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich” czyli drugiego filara Wspólnej Polityki Rolnej jest dywersyfikacja gospodarcza wsi. Gros wydatków finansowanych z tego filara idzie, podobnie jak w pierwszym filarze, na rolnictwo: dofinansowanie rolnictwa na terenach trudnych i górzystych, wspieranie dobrostanu zwierząt hodowlanych, pomoc dla młodych rolników, poprawę jakości produktów rolnych, renty strukturalne, różne cele ekologiczne i socjalne. Rolnik zakładający nowe gospodarstwo może dziś dostać 75 tysięcy złotych na zagospodarowanie pod warunkiem, że obszar nowego gospodarstwa to nie mniej niż średnia wojewódzka (od 4 ha w małopolskim –do 30 ha w zachodniopomorskim), plus KRUS i ulgowe podatki. Tworzymy w ten sposób miejsce pracy, do którego trzeba będzie dziesiątki lat dopłacać potężne środki, bo gospodarstwo finansowo samodzielne powinno mieć nie mniej jak 30 ha, co jest wymagalne tylko w jednym województwie. Na wspieranie nowych pozarolniczych miejsc pracy przeznacza się poniżej 10 procent wydatków na rozwój obszarów wiejskich. Jeśli chcemy ograniczyć bezrobocie na wsi to pulę środków na wspieranie pozarolniczych miejsc pracy trzeba zasadniczo zwiększyć. Polska słusznie zabiega o zwiększenie alokacji na drugi filar, ale powinniśmy sami dokonać maksymalnych przesunięć na tę część drugiego filara, która ułatwia tworzenie pozarolniczych miejsc pracy.

Dlaczego mieszkania są takie drogie? :)

Dlaczego mieszkania są takie drogie?

Jednym z największych błędów jest sądzenie programów politycznych i rządowych na podstawie ich zamiarów, a nie rezultatów.
— Milton Friedman

Wprowadzenie

Rząd Najjaśniejszej Rzeczpospolitej postanowił ulżyć młodym ludziom zadłużającym się na połowę zawodowego życia, aby kupić mieszkanie. W tym celu powoła do życia od 2014 r. nową instytucję biurokratyczną, a wraz z nią dosypie kolejne grudki do rosnącej góry legislacji. Doprawdy, intencje godne najwyższej pochwały. Któż nie chciałby poprzeć tak szczytnych celów jak rodzina na swoim czy mieszkanie dla młodych?

Jednak pozostawmy na boku te szczytne intencje i pochylmy się nad ekonomicznymi konsekwencjami tego typu rządowych programów i regulacji rynku mieszkaniowego w Polsce. Często bowiem jest tak, że „dobrymi chęciami (władzy) piekło jest wybrukowane”. I ten przypadek, jak spróbuję udowodnić, nie jest odmienny. Uprzedzając zarzuty „intencjonalistów”, jakoby mój tekst był wymierzony przeciwko pomocy potrzebującym czy też jest zwykłym lobbowaniem w interesie deweloperów, od razu zaznaczę, że nie tylko nie pracuję w branży deweloperskiej i nie mam z nią żadnych powiązań, ale co więcej – sam jestem młodym człowiekiem, który przygotowuje się do założenia sobie kredytowej pętli na szyję na najbliższe 30 lat. Spróbuję zatem wykazać, że obecne rozwiązania prawne służą istniejącym deweloperom kosztem konsumentów i potencjalnej konkurencji, która chciałaby wejść na rynek. Programy rządowe są w znacznej mierze redystrybucją od biednych do bogatych. A całość tego systemu przede wszystkim służy samej władzy i urzędnikom, których zatrudnia do realizacji programów i wcielania w życie regulacji.

Reżimowa niepewność

Przypuszczalnie najbardziej odstraszającym czynnikiem w inwestowaniu w nieruchomości jest ryzyko polityczne. Nawet jeśli inwestycje w nieruchomości są opłacalne, to inwestorów może zniechęcać (a w konsekwencji zachęcać do inwestowania w alternatywne aktywa) ryzyko polityczno-biurokratyczne oraz ryzyko wynikające z niestabilności gospodarki. Takie działania władz, jak cofnięcie pozwolenia na budowę, zniechęcają potencjalnych inwestorów nieruchomości, ale i podnoszą koszt przyszłych inwestycji, gdyż takie ewentualności muszą być szacowane w kosztorysach. (Z kolei tym, jak manipulacje podażą kredytu wpływają niekorzystnie na stabilność gospodarki, zajmuje się austriacka szkoła ekonomii co najmniej od stu lat, więc tylko przypomnę, że to władza monetarna jest głównym winowajcą braku stabilności). Inwestycja w nieruchomości zwraca się dopiero po kilku latach, więc marża musi obejmować ten czas i związane z nim ryzyko. Sami deweloperzy przyznają, że ich marże mogłyby być niższe, gdyby tego typu inwestycje nie były obarczone tak dużym ryzykiem jak obecnie. Rezultat jest taki, że istnieje mniejsza podaż mieszkań: konsumenci tracą, bo mniejsza ilość mieszkań to wyższa cena, a istniejący deweloperzy zyskują, gdyż nie wchodzi na rynek potencjalna konkurencja.

Bariery wejścia

Ryzyko to nie jedyna bariera wejścia na rynek nieruchomości, która osłabia konkurencję. Jest oczywiście cała gama „naturalnych” barier: trzeba zdobyć umiejętności, know-how, zatrudnić kompetentnych pracowników, dotrzeć z konkurencyjną ofertą do klienta itd. Jednak przede wszystkim, aby zostać deweloperem trzeba posiadać odpowiednie uprawnienia. Koszt ich uzyskania jest główną „nienaturalną” przeszkodą ograniczającą konkurencję. Koszt prowadzenia działalności gospodarczej w Polsce jest także barierą wejścia, a ten — jak wiemy z badań łatwości prowadzenia biznesu Banku Światowego — do najniższych nie należy (mimo nieznacznej poprawy w tym roku).

W czasie prosperity często słyszy się, że za wysokie ceny mieszkań jest odpowiedzialna chciwość deweloperów. Jednak w czasie kryzysu ogrom kosztu budowy jest widoczny lepiej. Popyt na mieszkania spada, w wyniku czego ceny mieszkań spadają, a wraz z nimi widać spadek opłacalności nowych inwestycji. Koszta są zbyt wysokie w stosunku do cen rynkowych. Dlatego też deweloperzy nie mają ekonomicznego bodźca do produkcji (motywu zysku). Rezygnują z inwestycji — przez co mieszań jest mniej, a więc stają jeszcze mniej dostępne.

Analiza kosztów

Analizę kosztu należałoby zacząć od faktu, że mieszkania są objęte 20-procentową stawką VAT. Pierwszym krokiem jaki mógłby zrobić rząd, aby zmniejszyć ceny mieszkań jest likwidacja bądź zmniejszenie tego podatku (naturalnie po ówczesnym zredukowaniu adekwatnych wydatków). Do 2013 r. materiały budowlane można było odpisać od podatku, niestety aby łatać dziurę budżetową rząd postanowił zlikwidować tę ulgę. Fakt ten również wpłynie znacząco na ceny mieszkań.

Znaczną część kosztu budowy stanowi zatrudnienie pracowników i kupno materiałów. Za drożyznę tych „czynników produkcji” również w znacznej mierze odpowiedzialny jest rząd. Wykwalifikowanych pracowników jest coraz mniej, bo państwowy system edukacji kształci młodzież na humanistów. W efekcie humanistów jest za dużo, więc są bezrobotni, a inżynierów i pracowników budowlanych jest za mało, przez co „robocizna” jest droga. Dodatkowo praca robotników jest opodatkowana podatkiem dochodowym i składkami, co jeszcze zwiększa koszt zatrudnienia. Na domiar złego inżynierowie budownictwa i architekci są zawodami koncesjonowanymi przez rząd, co jeszcze bardziej ogranicza podaż wykwalifikowanej kadry na rynku (choć Ministerstwo Sprawiedliwości zaprojektowało ustawę mającą na celu deregulację tych zawodów).

Zasoby są ograniczone, materiały budowlane także — podnosząc koszt budowy mieszkań dodatkowymi regulacjami (np. ochrona lokatorów), które nie występują w innych gałęziach przemysłu budowlanego, przekierowuje się te zasoby na inne inwestycje: galerie, aquaparki, fontanny itd. Mniej zasobów zostaje na budowę mieszkań. Dodatkowo strumień pieniędzy unijnych zasilających kasę samorządów, które wydają pieniądze na tego typu obiekty, również podnosi popyt na materiały budowlane – w wyniku czego te stają się droższe. Mniej zasobów zostaje na budowę mieszkań, a więc wyższe są ich ceny. Nieuchronne prawo niezamierzonych konsekwencji.

Plany zagospodarowania przestrzennego i inne regulacje

Badania ekonomistów dowodzą, że największa odpowiedzialność za wysoki koszt mieszkań i ich najmu wynika z regulacji. Potwierdzają to także doświadczenia deweloperów: – jak pisze Marek Wielgo, ekspert Gazety Wyborczej ds. rynku nieruchomości:

Prawdziwą zmorą jest biurokracja wynikająca głównie z braku planów zagospodarowania przestrzennego. Według Polskiego Związku Firm Deweloperskich koszty pośrednie, które wynikają z długiego czasu przygotowania inwestycji, mogą podwyższyć koszt budowy metra kwadratowego mieszkania. Jeśli zwłoka wynosi rok — nawet o 5 proc., co np. w Warszawie może oznaczać blisko 400 zł na metr.

Problem braku planów zagospodarowania przestrzennego sprowadza się do największego absurdu biurokratycznego w prawie budowlanym, a mianowicie: pozwolenia na budowę i dokumentów powiązanych. Jest to problem na tyle odczuwalny przez przeciętnego obywatela, że parlamentarzyści od długiego czasu zapowiadają zajęcie się tą sprawą. Pozwolenie na budowę jest jednym ze wskaźników rankingu „Doing Business” Banku Światowego – biorąc pod uwagę tylko ten wskaźnik Polska zajęła „zaszczytne” 161 miejsce w 2013 r.

Cześć regulacji podnosi koszt wybudowaniu domu, ponieważ nakłada na dewelopera wymagania dotyczące ochrona środowiska i jakości mieszkań. Odbija się to niestety na najbiedniejszych, ponieważ potencjalne tańsze mieszkania niespełniające takich wymagań po prostu nie powstaną.

Ograniczenia dotyczące zagospodarowania gruntów jest kolejnym problemem. Część działek, zanim będzie można legalnie na nich postawić dom, trzeba „odrolnić”, co znów podnosi ceny gruntów budowlanych — ceny domów zatem rosną.

Ustawa deweloperska

Sejm RP dnia 16 kwietnia 2011 r. uchwalił ustawę o ochronie praw nabywcy lokalu mieszkalnego lub domu jednorodzinnego (potocznie nazywaną ustawą deweloperską). Jej efekty wchodzą w życie od początku tego roku, a wraz z nimi jej nieuchronne skutki ekonomiczne. Nowa ustawa wprowadza nowe regulacje i nakłada nowe obowiązki na deweloperów. Deweloper musi pokryć koszta prowadzenia specjalnych rachunków bankowych, przygotowania i dystrybucji prospektów informacyjnych oraz koszta notarialne. Koszta te, rzecz jasna, odbiją się na cenach mieszkań. Dodatkowym problemem jest to, że dostęp do tych rachunków jest ograniczony i kosztowny. Duże firmy deweloperskie mogą negocjować warunki usług bankowych. Mechanizm ten wyprze małe firmy z rynku deweloperskiego. Ograniczona konkurencja zwiększy marże deweloperów i obniży motywację deweloperów do poprawiania jakości swoich produktów. Jest to więc dość specyficzna forma ochrony lokatorów.

Jednak zdecydowanie największym zaskoczeniem jest fakt, że w odpowiedzi na te wysokie koszta budownictwa spowodowane przez regulacje rządowe, rząd zdecydował się na subsydiowanie kredytobiorców, a wraz z nim na kolejne regulacje i kolejne niekończące się pasmo niezamierzonych porażek takich programów. Potwierdza to tylko tezę Ludwiga von Misesa, że „Wszelkie odmiany ingerencji (rządowej) w zjawiska rynkowe nie tylko nie pozwalają osiągnąć zamierzonego przez ich autorów celu, ale na dodatek powodują, że zaistniała sytuacja nawet z ich punktu widzenia jest mniej pożądana, niż poprzednia, którą zamierzali zmienić”.[1]

Rodzina na swoim

Pierwszym takim programem rządowym była „Rodzina na swoim” wprowadzona na mocy ustawy z 8 września 2006 r. o finansowym wspieraniu rodzin w nabywaniu własnego mieszkania. Negatywne skutki tego programu na rynek mieszkaniowy były powszechnie omawiane w prasie głównego nurtu. Ale przypomnijmy najważniejsze skutki.

Subsydiowanie kredytobiorców sprawia, że popyt na mieszkania rośnie, a przy ograniczonej podaży oznacza to, że ceny mieszkań także muszą rosnąć — w wyniku czego paradoksalnie mieszkania stają się mniej dostępne (przynajmniej dla tych, którzy objęci programem nie byli). Ale to nie wszystko. Subsydiowanie kredytu przyczynia się do powstawania baniek spekulacyjnych na rynku mieszkań (taki scenariusz zrealizował się w ostatnich latach m.in. w Hiszpanii). Subsydiowanie kredytu także podnosi cenę samego kredytu (gdy więcej osób stać na kredyt, a jego „ilość” jest stała to nieuchronnie musi wzrosnąć jego cena) — na czym zyskują przede wszystkim banki.

Wygaszenie dopłat po jakimś czasie może być zagrożeniem dla wypłacalności preferowanych kredytobiorców. Dodatkowo inwestorzy zaczęli nowe projekty z myślą o przyszłych klientach korzystających z programu — wygaszenie programu może spowodować brak zbytu na budowane mieszkania. Oczywiście mieszkania wybudowane „pod program”, które się teraz nie sprzedadzą, zostały wybudowane kosztem mieszkań, na które mógłby być realny popyt. Prawdopodobne jest, że część mieszkań będzie stała pusta, bo deweloperzy nie znajdą na nie żadnych nabywców (malinvestments).

Wymagania narzucone kredytobiorcom niejednokrotnie prowadziły do nadużyć. Narzucone warunki prowadziły czasami do kuriozalnych sytuacji, kiedy po to, aby skorzystać z ulgi, ludzie zawierali fikcyjne małżeństwa lub rozwodzili się. Znane są także przypadki, gdy deweloperzy omijali wymagania programu, aby zakwalifikować swoją ofertę. Być może za „przekręty” deweloperów będą musieli odpowiedzieć także sami beneficjenci programu. Jedno jest pewne – koszta kontroli programów i egzekucji związanych z nimi praw spadną na podatników.

Mieszkanie dla młodych

Mieszkanie dla młodych” — bo tak będzie się nazywał nowy program rządowy będący kontynuacją „Rodziny na swoim” — nie tylko powtarza wszystkie błędy swojego poprzednika, ale nawet je pogłębia. „Rodzina na swoim” przynajmniej dotowała głównie rynek wtórny (tańsze mieszkania — mniej zamożni nabywcy), nowy program rządowy będzie dotował nabywców nowych mieszkań (droższe mieszkania — zamożniejsi nabywcy). Poza młodymi i względnie zamożnymi ludźmi, oczywistym wygranym w tym programie będą deweloperzy, którzy zyskają kosztem sprzedawców mieszkań na rynku wtórnym. Zyskają na programie również zleceniobiorcy deweloperów, ale ich zysk będzie w istocie stratą firm wyspecjalizowanych w drobnych remontach i pracach instalacyjnych. Przegranymi są wszyscy inni, którzy na ten program łożą (w tym ludzie znacznie ubożsi od beneficjentów tych programów). Co ciekawe, społeczeństwo zdaje sobie sprawę z faktu, że sytuacja ta nie jest uczciwa.

Oczywiście nie jesteśmy w stanie przewidzieć wszystkich skutków programu, który dopiero wejdzie w życie, ale możemy pochylić się nad przewidywanymi przez rząd konsekwencjami tego programu. Jak ocenia dokument rządowy:

Zdolność kredytowa osoby z dzieckiem poprawi się o 15 proc. Dodatkowe wsparcie otrzymają osoby lub małżeństwa, które w ciągu 5 lat od dnia nabycia mieszkania finansowanego w ramach ustawy urodzą lub przysposobią dziecko, będące trzecim lub kolejnym dzieckiem w rodzinie. W ich przypadku ostateczna miesięczna rata spłaty kredytu obniży się o 20 proc. w stosunku do kredytu nieobjętego finansowym wsparciem.

To bardzo istotny impuls ekonomiczny dla młodych polskich rodzin, żeby chciały mieć dzieci” — ogłasza minister transportu Sławomir Nowak. I w tych słowach prawdopodobnie czai się rzeczywisty, aczkolwiek utajony, cel programu. Choć rozsądek podpowiada, że znacznie łatwiej byłoby młodym parom mieć dzieci, gdyby rząd nie ingerował w rynek mieszkań.

Jak w przypadku „Rodziny na swoim”, tak i w nowy program podniesie ceny kredytu, co zauważa sam rząd, ale nie mówi tego wprost:

 (…) instytucje kredytujące będą obciążone dodatkowymi obowiązkami administracyjnymi wynikającymi z konieczności dokonywania pewnych czynności związanych z funkcjonowaniem programu (weryfikacja wnioskodawców, przekazywanie dokumentów do Banku Gospodarstwa Krajowego, stworzenie lub dostosowanie systemów raportowania o wynikach programu). Jednocześnie zaproponowane rozwiązania zwiększą liczbę potencjalnych kredytobiorców, którzy dotychczas nie dysponowali odpowiednią zdolnością kredytową.

Dodatkowe koszta zostaną w jakieś części przerzucone na kredytobiorców, a wzrost popytu spowoduje wzrost cen.

Ponadto na programie rzecz jasna zyska biurokracja:

 Koszty dodatkowych czynności wykonywanych przez BGK, w tym również ewentualne koszty zatrudnienia dodatkowych osób do obsługi programu, będą finansowane z Funduszu Dopłat.

Jakie będą konsekwencje ekonomiczne programu? Według rządu, rzecz jasna, będą one „same pozytywne”:

Ustawa będzie pozytywnie wpływać na podmioty inwestujące na rynku mieszkaniowym (głównie deweloperzy i spółdzielnie mieszkaniowe). Przyrost liczby potencjalnych klientów może się przerodzić w zwiększenie liczby nabywanych mieszkań na rynku pierwotnym, co jednocześnie może się okazać impulsem propodażowym. Należy przy tym podkreślić, że ze względu na określone w ustawie sposoby ograniczania cen mieszkań [podkreślenie moje] nabywanych w celu uzyskania finansowego wsparcia, planowane zwiększenie popytu nie powinno przełożyć się na wzrost cen rynkowych. Możliwa jest nawet sytuacja spadku cen rynkowych, ze względu na dostosowanie przez inwestorów oferowanej podaży do narzuconych ustawowo ograniczeń cenowych.

Surrealizm ekonomiczny głoszony w tym paragrafie zdaje się negować minister w kancelarii premiera Adam Jasser (sekretarz i członek Rady Gospodarczej), który otwarcie mówi, że rząd zdecydował się kontynuować subsydia pomimo wzrostu cen przez nie powodowanych:

Mieliśmy dylemat: czy państwowe dopłaty pomogą młodym, czy zaszkodzą, bo przez nie ceny mieszkań wzrosną. Zdecydowaliśmy, że warto kontynuować interwencję po „Rodzinie na swoim”, by pomóc tym, których na zakup mieszkania nie stać.

Kontrole cenowe

Ale nawet gdyby udało się rządowi tymi magicznymi „określonymi w ustawie sposobami ograniczania cen mieszkań” doprowadzić do swojego zamiaru, to efekt byłby jeszcze gorszy niż w przypadku wzrostu cen. Negatywne skutki kontroli cen w ekonomii znane są od niepamiętnych czasów. Można o nich przeczytać w każdym podręczniku ekonomii.

Kontrola cen ogranicza podaż nowych mieszkań i właściwie sprawia, że są one mniej dostępne. Kontrola cen działa w istocie jak podatek od sprzedaży, ponieważ deweloperzy sprzedają część swoich mieszkań z mniejszym zyskiem niż na wolnym rynku.

Aby zachować normalne marże zysku, deweloperzy przerzucają ten „podatek” na swoich klientów.

Elastyczność popytu i podaży określa dokładnie, jak obciążenie wpłynie na ceny, ale wynikiem jest niemal na pewno wyższa cena mieszkań. Dodatkowo kontrola cen prowadzi do zmniejszenia ilości nowych przedsięwzięć. Mniejsza opłacalność inwestycji oznacza słabszy motyw zysku — w rezultacie inwestorzy skłaniają się ku alternatywom. W rezultacie mamy zaostrzenie niedoborów i ograniczoną mobilność, które nie są najlepszymi sposobami, żeby pomóc potrzebującym.

Kontrola cen w tym wypadku przyjmie postać zakazu odsprzedaży (do 3 lat)– skutkiem będzie zablokowanie aprecjacji kapitałowej mieszkania, co prowadzi do przedłużenia okresu, w którym rodzina zamieszkuje dane mieszkanie, niż w przypadku gdyby nie było takiego ograniczenia. Rezultat jest taki, że istnieje mniejsza ilość mieszkań na rynku, a to nie służy tym, którzy chcieliby kupić mieszkanie — oczywiście najgorsze skutki odczują nabywcy marginalni.

Wreszcie kontrola cen skutkuje stworzeniem struktury bodźców skłaniającej obywateli do omijania prawa, ponieważ czyni nielegalną okazję dobrego zarobku. Pomijając aspekt demoralizujący takiego bodźca, to należy uwzględnić fakt, że rząd zwyczajnie musi poświęcić wiele zasobów, aby sprawniej nadzorować ograniczenia.

Programy subsydiów rządowych w istocie są w znacznej mierze redystrybucją od biednych do bogatych. Pomijając fakt, że najbardziej zyskują na nim deweloperzy, to nawet ci młodzi ludzie, którzy skorzystali z takiego programu, też nie są najuboższą częścią społeczeństwa. Rzesze ludzie ubogich, którzy nie mają wystarczających środków i wystarczającej zdolności kredytowej, czy z innych powodów są wykluczeni z udziału w programie, muszą dopłacać do kredytu na mieszkanie ludzi znacznie zamożniejszych od siebie.

Filtracja

Więc może zasadnym byłoby opodatkowanie drogich mieszkań po to, by wspierać tanie? Takiemu rozwiązaniu pewnie bliżej byłoby do zasady „sprawiedliwości społecznej” niż obecnemu, ale ono także nie byłoby wolne od negatywnych skutków ubocznych. Choć większość ludzi nie jest tego świadoma, to budowanie luksusowych apartamentów także wpływa korzystnie na rodziny niezamożne. Dzieję się tak, ponieważ przyszły mieszkaniec takiego apartamentu zazwyczaj zwalnia swoje stare, zwykle tańsze mieszkanie — to mieszkanie z kolei wykupuje od niego biedniejsza rodzina, zwalniając swoje poprzednie, jeszcze tańsze mieszkanie itd. Ten łańcuch „przeprowadzek” ekonomiści nazywają „filtracją” (ang. filtering), ponieważ każdy nowy luksusowy dom „filtruje w dół” istniejące mieszkania do uboższych warstw społeczeństwa. Dlatego uwalnianie rynku mieszkań dowolnego typu powoduje zwiększenie ilość dostępnych mieszkań dla osób niezamożnych. Jeśli nowa budowa jest wstrzymywana lub spowalniana, ten proces jest tłumiony. Bez nowych domów, ludzie o wysokich zarobkach składają oferty na istniejące domy, zwiększając popyt na nie, a więc zwiększając ich cenę. Najpewniejszym sposobem poprawy dostępności mieszkań to po prostu zlikwidowanie przepisów ograniczających powstawanie nowych, dowolnych mieszkań.

Państwowe budownictwo?

Więc skoro dopłacanie do mieszkań przynosi tyle szkód, to może lepiej, żeby rząd sam je budował i nimi zarządzał? To też jest szczytny cel, który niesie za sobą cały szereg negatywnych konsekwencji. Budownictwo rządowe jest pozbawione motywu zysku, a co gorsza, ponieważ nikt nie jest właścicielem takich mieszkań, nikomu nie zależy na jego długoterminowej pielęgnacji. Mieszkania publiczne często tworzą efekt getta, gdzie rodziny najsłabiej uposażone skumulowane w jednym miejscu tworzą obszar biedy i przestępczości. Wiele badań dowodzi, że tego typu programy rządowe są skrajnie nieefektywne.

Doskonale to zagadnienie opisał już w 1884 r. Herbert Spencer w swoim słynnym dziele „Jednostka wobec Państwa”:

Urzędy municypalne, czyniąc się budowniczymi domów, zniżają nieuchronnie wartość domów odmiennie budowanych i powstrzymują budowę innych. Każdy przepis odnoszący się do sposobu budowania i rozkładu mieszkań zmniejsza korzyści budowniczego i przymusza go do użycia swego kapitału tam, gdzie zyski nie są w ten sposób zmniejszane. Podobnie właściciel widząc już, że małe domy nakładają nań więcej pracy i wiele strat mu przyczyniają, a nadto podlegają uprzykrzonemu nadzorowi i wtrącaniem się administracyjnym, i z kosztów stąd wynikających wnosząc, że własność jego z dniem każdym zdaje się lokacją mniej korzystną, zmuszonym jest do jej sprzedaży. (…) Jakiż będzie niechybny tego wynik? Oto ponieważ budowanie domów, a zwłaszcza małych, napotykać będzie coraz większe trudności, przeto władza miejscowa będzie jeszcze więcej naciskaną o zaradzenie brakowi.[2]

Sprawiedliwość społeczna?

Wątpliwe jest też uzasadnienie tej redystrybucji na gruncie tzw. „sprawiedliwości społecznej”. Ubodzy z całego kraju, płacąc podatki, dopłacają do kredytów na mieszkania względnie zamożnych ludzi. Opis standardu przykładowego osiedla mieszkań zbudowanych zgodnie z wymaganiami programu wygląda tak:

 Do dyspozycji nowych mieszkańców osiedla będzie istniejąca już infrastruktura, m.in. boiska, place zabaw, sala fitness, świetlice, kameralne patia, liczne dziedzińce, a także centralny plac otoczony pergolą. Teren całego osiedla jest ogrodzony i strzeżony, a wejścia i wjazdy całodobowo kontrolowane. Mieszkańcy przez domofony mogą łączyć się z portiernią i ochroną, a także z panelami wejściowymi — na osiedle i swoją klatkę schodową. Monitoring jest połączony z odbiornikami telewizyjnymi, w których można oglądać obraz np. z placu zabaw.

Zdaje się, że to nawet według kryteriów socjaldemokratycznych nie jest fair, gdy ktoś, kto zarabia minimum krajowe, jest zmuszony dopłacać do luksusów ludzi, którzy są od niego znacznie zamożniejsi. Trzeba przyznać, że nawet John Rawls nie uznałby takiego mechanizmu jako spełniającego założenia kryterium „sprawiedliwości społecznej”, nie wspominając już nawet o klasycznych kryteriach sprawiedliwości, której z zasady nie da się pogodzić z mechanizmem redystrybucji.

Teoria wyboru publicznego

Zastanawiające jest, jak to możliwe, że względnie zamożna młodzież, która jest mniejszością w Polsce jest subsydiowana przez względnie ubogą większość? Odpowiedź na tą rozterkę daję nam teoria wyboru publicznego, która dowodzi, że w demokracji parlamentarnej nie wola większości ma rozstrzygające znaczenie, ale zmobilizowane grupy interesu, które stanowią istotną część elektoratu rządzących. Innymi słowy: politycy tymi programami kupują sobie przychylność potencjalnych wyborców w nadchodzących wyborach.

Czynniki rynkowe

Zatem czy za ciągły wzrost kosztu mieszkań odpowiedzialny jest tylko i wyłącznie rząd? Nie, nie tylko. Istnieją co najmniej jeszcze dwa inne czynniki, które wpływają na koszt nieruchomości — są to koszta gruntu oraz preferencje konsumentów.

Ziemia to dobro rzadkie, którego już raczej nie przybędzie. To, co błędnie przewidział Thomas Malthus odnośnie do żywności, ma prawdopodobnie dobre zastosowanie wobec ziemi. Żywności jest coraz więcej, dzięki naszej rosnącej produktywności. Niestety w tym przypadku ten mechanizm nie zadziała — wzrost produktywności nie zwiększy liczby gruntów, chyba, że doczekamy się osiedlenia na oceanach (seasteding) lub kolonizacji Marsa. Co nie oznacza, że uwolnienie rynku gruntowego nie poprawiłoby efektywności alokacji gruntów — mniejsze marnotrawstwo spowodowałoby wzrost liczby mieszkań.

Drugim czynnikiem są wymagania konsumentów. Mieszkania są obecnie znacznie wyższej jakości, więc więcej kosztują. Standard przeciętnego nowego mieszkania w ostatnich kilkunastu latach znacznie się poprawił. W ślad za znacznym wzrostem jakości musiał iść znaczny wzrost cen (choć w wartościach nominalnych wcale tak być nie musi). Jeżeli popyt na lepsze mieszkania jest większy to cena niestety musi rosnąć adekwatnie.

Konkluzja

Rządowe regulacje i kontrola są głównymi przyczynami drożyny i niedoborów. Przejście z rządowego centralnego planowania na rozproszone planowanie prywatne przyniesie pozytywne skutki — zarówno dla najemców, jak i kupców mieszkań wszystkich warstw dochodowych społeczeństwa, a najbardziej przysłuży się najbiedniejszym konsumentom. Każde podniesienie kosztu budowy mieszkania uderza bowiem przede wszystkim w najuboższych nabywców. Osoby, które nie przekonała moja analiza dotycząca skutków rządowych interwencji, niech przynajmniej wezmą sobie do serca otwierającą sentencję Miltona Friedmana: pamiętajmy o konsekwencjach.

[1] Ludwig von Mises, „Ludzkie działanie”, wyd. Instytut Misesa

[2] Herbert Spencer, „Jednostka wobec Państwa”, wyd. Hachette Polska, str. 56

Elastyczność i bezpieczeństwo na poważnie :)

Koncepcja flexicurity – połączenie angielskich słów flexibility (elastyczność) i security (bezpieczeństwo)  robi karierę. Wdrożona po raz pierwszy w latach 90. w Danii, gdzie doprowadziła do likwidacji bezrobocia, parę lat temu została wpisana przez Unię Europejską w Strategię Lizbońską. Stamtąd trafiła do Polski, gdzie jej głównym orędownikiem – oprócz administracji bezrefleksyjnie powtarzającej wszystkie nowe słowa, jakie pojawią się w unijnych dokumentach – stali się prywatni pracodawcy. Termin został rozpropagowany, ale koncepcja straciła swój sens, ponieważ motyw bezpieczeństwa zatrudnienia praktycznie znikł z opracowań. Trudno stwierdzić, czy stało się tak w wyniku braku zrozumienia źródeł duńskiego sukcesu, czy też z powodu celowej manipulacji – z punktu widzenia pracodawców, przynajmniej w krótkiej perspektywie czasowej, elastyczność zatrudniania i zwalniania jest ważniejsza niż to, co na jej temat myśli siła robocza. Jeśli jednak mamy flexicurity traktować poważnie, to trzeba wiedzieć, skąd się wzięła i co oznacza tam, gdzie jest rzeczywistością, a nie tylko modnym słowem.

Fot. Olga Baca
Fot. Olga Baca

Powodem, dla którego podjęto próbę pogodzenia elastyczności i bezpieczeństwa zatrudnienia, było uświadomienie sobie problemów wynikających z preferowania każdego z tych czynników oddzielnie. Rozwój technologiczny (upowszechnienie komputerów i umiejętność łączenia ich w sieć) oraz koniec zimnej wojny doprowadziły w latach 90. XX w. do zasadniczych zmian w społecznym podziale pracy. Fizyczne wytwarzanie dóbr przeniosło się do krajów o tańszej sile roboczej, z reguły postkomunistycznych (Chiny i Wietnam przychodzą na myśl w pierwszej kolejności, ale z zachodnioeuropejskiej perspektywy Rumunia i Polska spełniały dokładnie taką samą rolę), a jego miejsce w strukturze zatrudniania krajów wysoko rozwiniętych zajęły różnego rodzaju usługi – od prostej i słabo opłacanej dystrybucji importowanych towarów, po dość skomplikowane i przynoszące większy dochód projektowanie tego, co ma zostać wyprodukowane na drugim końcu świata. Równocześnie rzesze pracowników biurowych – zatrudnionych w bankach, firmach ubezpieczeniowych i tym podobnych – podzieliły los XVIII-wiecznych tkaczy: okazało się, że maszyna (w tym przypadku system komputerowy) potrafi zrobić to samo, co oni, tylko że taniej, szybciej i lepiej.

Nowa sytuacja rychło zaowocowała zmianą zachowania. Wyborcy zaczęli domagać się od państwa, by zwiększyło ochronę miejsc pracy: to, że skomputeryzowana firma ubezpieczeniowa przestała potrzebować tysięcy księgowych, rewidentów i kontrolerów – mówili – nie jest przecież wystarczającym powodem, by wszystkich ich zwolnić! Równolegle, nie wiedząc, do jakiego stopnia skuteczny okaże się polityczny nacisk, ci sami wyborcy zaczęli tak planować własne kariery, by zapewnić sobie długoterminowe bezpieczeństwo. Globalna konkurencja sprawiła, że nawet przejęcie rodzinnej firmy przestano uważać za bezpieczną życiową strategię. Bycie policjantem lub urzędnikiem państwowym stało się zaś atrakcyjną perspektywą również dla osób, które dawniej realizowałyby swój potencjał w bardziej produktywny sposób. Zwracając się ku sektorowi publicznemu, przestraszona wizją utraty stabilności burżuazja wkroczyła na teren używany dawniej do społecznego awansu przez grupy położone niżej w hierarchii. Kanały mobilności zostały zablokowane, co w krajach bogatych zaowocowało równaniem „globalizacja = rozwarstwienie”.

Ochrona miejsc pracy, której domagali się zagrożeni zwolnieniami pracownicy, przyjmowała w większości przypadków formę zapisów prawnych ograniczających pole manewru pracodawców i de facto  pozostawiających po ich stronie pełnię ryzyka w przypadku zmiany koniunktury, technologii czy po prostu trudności w egzekwowaniu oczekiwanych rezultatów od pracowników. Skoro trudniej było zwolnić, to firmy stawały się również mniej skłonne do zatrudniania, a co najmniej bardziej zainteresowane outsourcingiem, usługami agencji pracy tymczasowej oraz elastycznymi formami zatrudnienia, w Polsce znanymi jako „umowy śmieciowe”. Wszystkie te rozwiązania przerzucają ryzyko z powrotem na pracowników. Rozwarstwienie nabiera nowego znaczenia: zawody i poszczególne miejsca pracy różnią się już nie tylko wysokością zarobków, lecz także trwałością zatrudnienia.

Społeczeństwo o podzielonym rynku pracy (tzn. takie, w którym równolegle funkcjonują sztywne etaty i o wiele bardziej elastyczne „umowy śmieciowe”) jest mniej konkurencyjne w zasadzie już z definicji. Z jednej strony zasoby ludzkie nie są wykorzystywane w sposób racjonalny, bo wiele zdolnych osób decyduje się na pracę poniżej swoich kwalifikacji, za to stabilną. Z drugiej strony, czynnikiem przesądzającym o pozostaniu na stanowisku przestają być zdolności, a staje się rodzaj podpisanej umowy – nietrafne decyzje personalne na długie lata zmniejszają rentowność firm. W skali makro „tort do podziału” zaczyna się kurczyć. Rodzi się frustracja, a wraz z nią konflikt klasowy. Interesy biedniejszych i elastycznie zatrudnionych (lub wręcz pracujących na czarno) prekariuszy są coraz wyraźniej sprzeczne z interesami pracowników etatowych, salariatu. Ci pierwsi chcą darmowych i powszechnie dostępnych usług publicznych (bo wobec braku stabilnego dochodu trudno jest np. wysłać dziecko do płatnej szkoły), ci drudzy – ich ograniczenia, bo finansuje się je z podatków, którymi salariat czuje się nieproporcjonalnie obciążony. Recesja podsyca emocje: z jednej strony zawiść, z drugiej strony lęk przed deklasacją. Trwające od półtora roku protesty hiszpańskich indignados są w gruncie rzeczy łagodną społeczną reakcją na bezrobocie sięgające 25 proc. (i 53 proc. w najmłodszej grupie wiekowej).

W miarę jak kurczy się rynek pracy, obywatele coraz głośniej domagają się gwarancji zatrudnienia. Najprostszy sposób spełnienia ich żądań – wprowadzenie zakazu zwolnień – tylko pogarsza sytuację: objęte nim przedsiębiorstwa stają się coraz mniej konkurencyjne i bankrutują (a więc w końcu zwalniają pracowników) lub są ratowane przez państwo, co tylko zwiększa dług publiczny kumulując negatywne konsekwencje w przyszłości..

Flexicurity powstało jako próba wyzwolenia się z katastrofalnej spirali, w której brak poczucia bezpieczeństwa prowadzi do ograniczania elastyczności rynku pracy, a to z kolei ogranicza konkurencyjność i napędza bezrobocie. Koncept jest tyle prosty, ile odważny – jego istotą jest dzielenie się kosztami faktu, że w dynamicznej i zglobalizowanej gospodarce miejsca pracy znikają równie szybko, jak się pojawiają. System daje pracownikom gwarancję, że w razie utraty pracy utrzymają dotychczasowy poziom życia, a pracodawcom pewność, że bez problemów i z czystym sumieniem będą mogli zwolnić każdego, kto w danej chwili nie jest im potrzebny do generowania zysków. I jedni, i drudzy sowicie za ten zapewniany przez państwo spokój płacą. Godzą się na to, ponieważ bardziej elastyczna gospodarka rośnie szybciej, a poziom zatrudnienia jest wyższy.

Wyznaczająca standardy flexicurity Dania ma jedno z najbardziej minimalistycznych praw pracy na świecie. Inaczej niż w Polsce, staż pracy nie różnicuje pracowników – wszystkim przysługuje 25 dni urlopu rocznie, wszyscy mogą zostać zwolnieni z dnia na dzień i bez odprawy. Nie ma płacy minimalnej ani odgórnie narzuconych zasad redukcji zatrudnienia w przypadku restrukturyzacji przedsiębiorstwa. Według polskich kryteriów wszyscy Duńczycy pracują na umowach śmieciowych – tyle tylko że duńskie zasiłki dla bezrobotnych wynoszą 90 proc. dotychczasowego wynagrodzenia i wypłacane są nawet przez cztery lata, o ile bezrobotny aktywnie szuka nowej pracy. W Polsce wysokość zarobków nie wpływa na kwotę zasiłku, a uprawnienie trwa maksymalnie – w powiatach, gdzie stopa bezrobocia wynosi co najmniej półtorej średniej – jeden rok. Przez pierwsze trzy miesiące po zwolnieniu polski bezrobotny, w zależności od stażu pracy, może liczyć na 593–890 zł miesięcznie. Później jest to 466–699 zł – niespełna jedna piąta średniej płacy.

Oczywiście, prawdziwe flexicurity kosztuje. Podatek dochodowy od przedsiębiorstw jest w Danii o jedną trzecią wyższy niż w Polsce (25 proc. wobec 19 proc.), VAT wynosi 25 proc. od wszystkich towarów i usług (w Polsce żywność i szereg innych dóbr opodatkowana jest stawką 5 lub 8 proc.), a najwyższy wymiar podatku dochodowego od osób fizycznych to 51,5 proc. Dochodzi do tego 8-procentowa składka na ubezpieczenie społeczne, ta jednak jest niższa niż suma składek ZUS-owskich obciążających polskich pracowników.

Z powyższego opisu wynikają dwie rzeczy. Po pierwsze, o flexicurity można mówić tylko w kontekście całego systemu społeczno-ekonomicznego. Opisywane w publikacjach PKPP Lewiatan rozmaite „dobre praktyki” poszczególnych pracodawców są niewątpliwie warte propagowania, ale nie mają przełożenia na elastyczność rynku pracy jako całości. To miło, że w firmie X można na rok przerwać karierę, a w korporacji Y dowolnie ustawiać siatkę godzin pracy, ale ani nie daje to tym podmiotom większych możliwości zwalniania niepotrzebnych pracowników, ani nie poprawia sytuacji zatrudnionych w innych przedsiębiorstwach. Po drugie, gigantycznym nieporozumieniem – zakrawającym wręcz na jawną drwinę – jest postulowanie, w imię tworzenia „polskiej flexicurity”, skrócenia maksymalnego okresu pobierania zasiłku dla bezrobotnych do sześciu miesięcy. Krokiem w stronę rozwiązań duńskich ma być przy tym powiązanie tego zasiłku z indywidualnym dochodem – na poziomie 15 proc., co miałoby być uzupełnione o jednakową dla wszystkich kwotę stanowiącą ułamek płacy minimalnej. W praktyce oznaczałoby to, że osoba zarabiająca ustawowe minimum otrzymałaby w pierwszych trzech miesiącach bezrobocia 40 proc. dotychczasowego dochodu, a ktoś, kto otrzymywał 10 tys. zł miesięcznie – około 19 proc. (obecnie jest to, przypomnijmy, 7–8 proc.). Nie są to kwoty pozwalające czuć się bezpiecznie na wysoce elastycznym rynku pracy.

Według neoliberalnych ekonomistów skąpe zasiłki są najlepszą motywacją do poszukiwania nowego zajęcia. Ich podnoszenie ma prowadzić do „pułapki bezrobocia” – sytuacji, w której bardziej opłaca się pozostać bezczynnym, niż podjąć nową pracę, z której realny dochód jest równy różnicy pomiędzy opodatkowaną pensją a dotychczasową zapomogą. Brzmi to logicznie, ale nie znajduje potwierdzenia w faktach. W Danii zasiłki dla bezrobotnych są hojne i długoterminowe, a i tak aktywnych zawodowo jest ponad 75 proc. osób w wieku lat 20–64. W Polsce kuroniówka jest nieporównanie skromniejsza i wypłaca się ją krócej, ale wskaźnik zatrudnienia jest o przeszło 10 punktów procentowych niższy. Czyżby wrodzone lenistwo skazywało nas na permanentną biedę?

Być może. Bardziej prawdopodobne wytłumaczenie dotyczy jednak różnic w organizacji polskich i duńskich urzędów pracy. Te pierwsze działają w sposób stricte biurokratyczny – rejestrują bezrobotnych, mechanicznie przedstawiają im parę ofert pracy, wysyłają na dostępne akurat kursy zawodowe (do zasobu podręcznych anegdot wszedł przypadek miasteczka, w którym sto osób przeszło kurs obsługi wózków widłowych – mimo iż w okolicy nie było żadnego wielkiego magazynu). Nawet jeśli działania te dają zajęcie pracownikom urzędów pracy, to rzadko kiedy przynoszą zamierzony skutek. Są oczywiście bezrobotni, którzy znajdują nową pracę, ale dzieje się to pomimo, a nie dzięki aktywności urzędu.

Skuteczne pośrednictwo pracy obejmuje oczywiście przegląd dostępnych ofert i podnoszenie kwalifikacji, ale są one dostosowane do profilu danej osoby i systematycznie nadzorowane przez indywidualnego konsultanta. Jego głównym zadaniem jest znalezienie bezrobotnemu nowego zajęcia – ale dba on również o to, by ten przyjął przedstawioną ofertę i w razie odmowy ma możliwość wstrzymania wypłaty zasiłku. Nietrudno sobie wyobrazić, jak silne oburzenie wielu polskich bezrobotnych wywołałaby wizja nadzoru przez takiego osobistego doradcę.

Również inne elementy duńskiego systemu nie byłoby łatwo przeszczepić na polski grunt. Zrzeszające etatowych – nie „śmieciowych” – pracowników związki zawodowe wystąpiłyby przeciw likwidacji odpraw, okresów wypowiedzenia i płacy minimalnej. Dla przedsiębiorców – którzy tak dziś zachwalają koncepcję flexicurity – konieczne do jej sfinansowania podniesienie podatków dochodowych byłoby bardzo trudne do zaakceptowania. Obie strony wystąpiłyby przeciw zniesieniu preferencyjnych stawek VAT-u. Dodatkowy sprzeciw przyszedłby ze strony publicystów, konsultantów, kadry akademickiej i wszystkich innych „twórców”, którzy straciliby możliwość 50-procentowego odpisu na „koszty uzyskania”. I tak dalej, i tym podobne: dobrze wiemy, iż system, który sobie stworzyliśmy, nie jest efektywny, ale w większości na tyle się do niego przystosowaliśmy, że wizję radykalnej zmiany postrzegamy bardziej jako zagrożenie niż szansę.

Drugą, oprócz konserwatywnej ostrożności, przeszkodą na drodze do flexicurity jest brak zaufania do wspólnoty obywatelskiej i instytucji państwa, które w oryginalnej duńskiej wersji odgrywa kluczową rolę. Wysokie i progresywne podatki są tam możliwe nie tylko dlatego, że ich niepłacenie jest powszechnie uważane za działanie antyspołeczne (inaczej niż w Polsce, gdzie dominuje podejście cwaniaka indywidualisty: „tylko frajerzy płacą”, lub teleportowanego z amerykańskich pól kukurydzy prawicowego anarchisty: „zagłódźmy panoszącą się bestię”). Równie istotne jest przekonanie, że państwo jest w stanie zrobić z zebranych danin dobry użytek.

Z tym jest, niestety, poważny kłopot, o czym przypominają dach nad Stadionem Narodowym, puste pociągi jeżdżące na warszawskie lotnisko, patologiczne rodziny zastępcze, utrzymywani z budżetu nieucy-katecheci oraz długa lista innych przykładów głupoty i niemocy organizacyjnej. Jeżeli chcemy stawić czoła globalnej konkurencji – a to jest możliwe tylko po przeprowadzeniu reformy rynku pracy upodabniającej go do rozwiązań duńskich – musimy tę niemoc i głupotę przezwyciężyć. Nie tylko dlatego, że bez tego flexicurity nie stanie się popularna, lecz także dlatego, że jeśli nawet dałoby się z dnia na dzień skopiować w Polsce wszystkie duńskie rozwiązania, to wdrażane przez dziadowską administrację przyniosą one bez porównania gorsze efekty.

Bez względu na to, kiedy dojrzejemy do reformy rynku pracy, musi się ona dokonać równolegle ze zmianą logiki działania systemu ubezpieczeń społecznych. Pod koniec lat 90. rząd Jerzego Buzka doszedł do wniosku, że wypłacanie emerytur z bieżąco zbieranych składek nie ma przyszłości. Obserwując trwający od dwóch dziesięcioleci spadek przyrostu naturalnego, należy stwierdzić, że była to słuszna konstatacja. Niestety, poczynione wówczas założenie o długofalowej opłacalności systemu kapitałowego było zbyt optymistyczne – wypłacane z niego emerytury będą bardzo niskie, zwłaszcza w przypadku osób z pofragmentowaną historią zawodową. Wiedza o tym – jak również mało odpowiedzialne wypowiedzi polityków i ekspertów, według których system ten tak czy owak się załamie – niszczą zaufanie do ZUS-u i zachęcają coraz większą liczbę ludzi do ucieczki w szarą lub czarną strefę. Ci, którzy w nim zostają – salariat – muszą ponosić coraz większe koszty.

Rozwiązanie powyższego dylematu może być podobne do duńskiego rozstrzygnięcia sprzeczności między indywidualnym bezpieczeństwem a systemową elastycznością. Skoro do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych i tak trzeba dopłacać, to jaki sens ma osobne zbieranie składek, które są de facto podatkiem od pracy? Zastąpienie ich podatkiem od konsumpcji (np. wyrównaną stawką VAT) zlikwidowałoby za jednym zamachem zachętę do ukrywania części działalności przez osoby pracujące oraz barierę przed zatrudnianiem bezrobotnych. Oszczędzanie na emeryturę powinno pozostać obowiązkowe tylko w minimalnym zakresie, który można wyznaczyć na poziomie obecnej składki od najniższej pensji. W chwili obecnej wynosi ona 292 zł. Suma ta, odkładana co miesiąc przez 40 lat i oprocentowana na jedyne 3 proc. (takie odsetki można uzyskać od długoterminowych lokat bez względu na koniunkturę gospodarczą), pozwoliłaby na wypłacanie przez kolejne ćwierć wieku emerytury w wysokości 906 zł. Nie jest to dużo, ale i tak o całe 148 zł więcej niż dzisiejsza minimalna emerytura. Osoby bardziej zapobiegliwe mogłyby – już dobrowolnie – wpłacać wielokrotność minimalnej stawki, oczekując odpowiednio wyższego świadczenia na starość. Indywidualne konta emerytalne, na których opierałby się ten system, prowadzone byłyby przez zwykłe banki, które mogłyby konkurować między sobą oprocentowaniem wyższym niż określone w ustawie. Środki na nich zgromadzone nie podlegałyby podatkowi od odsetek bankowych i mogłyby być dziedziczone, o ile oszczędzająca osoba nie rozpoczęła pobierania emerytury.

Zdroworozsądkowa zmiana systemu emerytalnego w rodzaju naszkicowanej powyżej byłaby testem gotowości do bardziej globalnej reformy rynku pracy. Reforma taka jest potrzebna i powinna iść w kierunku flexicurity. Musi być jednak pomyślana na poważnie – ze świadomością kosztów i społecznych oporów, które niechybnie wywoła.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję