Rolnictwo nie musi być ciężarem dla gospodarki :)

Objąć dopłaty podatkiem i zamknąć KRUS dla nowych uczestników

Rolnicy w większości państw europejskich podlegają powszechnym systemom podatkowym i emerytalnym. Na przykład w Szwecji, Wielkiej Brytanii, Holandii i Niemczech dochody rolnicze, włącznie z dotacjami z budżetu UE, podlegają opodatkowaniu według powszechnych zasad. Do likwidacji podatkowych i emerytalnych przywilejów dla rolników przystąpiły ostatnio Włochy i Hiszpania. Rolnicy są traktowani jak samozatrudnieni. Jest to zgodne z kryteriami racjonalności ekonomicznej i zasadami sprawiedliwości społecznej.

Badania opinii publiczne w Polsce również wskazują, iż większość rodaków niechętnie odnosi się do przywilejów dla wybranych grup zawodowych, za które inni muszą zapłacić. Zapowiedziane przez premiera stopniowe wprowadzanie naszej wsi do powszechnego systemu podatkowego i ubezpieczeniowego jest więc czymś oczywistym, ale nie znaczy to, że jest zadaniem łatwym.

 

Rozdrobnienie gospodarstw źródłem niskiej wydajności pracy

Podstawową trudność we wprowadzeniu powszechnych obciążeń fiskalnych dla rolników stanowi bardzo niski poziom wydajności pracy w polskim rolnictwie i związany z tym niski poziom dochodów pochodzących z produkcji rolnej. Pracujący w polskim rolnictwie wytwarza przeciętnie blisko 4,5 raza mniej PKB niż przeciętny zatrudniony w innych działach! W 2010 roku przeciętny rolnik wytworzył PKB za 21 tys. złotych, podczas gdy przeciętna dla całej gospodarki wyniosła 93 tys. złotych. Niska wydajność pracy w rolnictwie nie jest spowodowana złą pracą rolników czy jakąś specyfiką rolnictwa, ale chronicznym rozdrobnieniem gospodarstw. Za pełnowymiarowe gospodarstwo uznaje się dziś w Polsce takie, które ma co najmniej 30 ha, a takich jest zaledwie 3-4 procent. Istnieją kolosalne różnice w wydajności pracy, ziemi, kapitału między dużymi a małymi gospodarstwami. Oto kilka przykładów z ostatniego badania Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. W 2011 roku w gospodarstwach o powierzchni od 5 do 10 ha użytków rolnych produkcja rolna na osobę wyniosła 46 tys. zł, a w gospodarstwach 30-50 ha – 116 tys zł, czyli 2,5 razy więcej. Plony czterech zbóż z 1 hektara w dużych gospodarstwach były o 238 proc większe niż w małych. W małych gospodarstwach jedna krowa dała średnio tylko 3,6 tys l mleka a w dużych 5,6 tys l czyli o 54 proc więcej, itd. W gospodarstwach ponad 30 ha przeciętny dochód na pracującego jest wyższy niż średni w innych działach gospodarki. Nie ma więc przeszkód ekonomicznych czy socjalnych, aby rolnicy z większych gospodarstw przeszli na powszechny system podatkowy i emerytalny.

Nie da się natomiast od ręki wyeliminować uprzywilejowanego sytemu obciążeń i dopłat w małych gospodarstwach bez wepchnięcia pracujących tam rolników w nędzę. W istocie rzeczy system przywilejów finansowych dla rolnictwa w pewnej mierze pełni bowiem funkcję pomocy socjalnej. Bez dopłat rolnych, ulgowych składek i podatków znaczna część rodzin rolniczych nie byłaby w stanie przeżyć na poziomie minimum socjalnego. Są gospodarstwa, które mają ujemną produkcję, tzn. nakłady w cenach rynkowych są niższe niż produkcja w cenach rynkowych. Jedynie dotacje powodują, że opłaca się je utrzymywać. Tysiące gospodarstw korzystających z KRUSu prawie niczego nie sprzedaje na rynek. Skąd więc miałyby wziąć na zwiększone składki? Z podaży głodowej?

 

Nietrafiona pomoc

Są jednak co najmniej trzy powody, dla których obecny system wspierania rolnictwa jest marnotrawny i państwo powinno zaprzestać działań, które go sztucznie odtwarzają i powielają w kolejnych pokoleniach. Po pierwsze, ulgowe traktowanie obejmuje również duże wysokowydajne gospodarstwa, co oznacza, że każdy podatnik (np. również emeryci i renciści) wspiera nie tylko biednych, ale i bogatych rolników, co jest niesprawiedliwe. Po drugie, pomoc społeczna powinna się opierać o indywidualną ocenę sytuacji materialnej. Część rolników ma dochody z innych źródeł. Tymczasem dotacje i ulgi rolne rozdzielane są zupełnie bez związku z sytuacją materialną poszczególnych rodzin, co powoduje olbrzymie marnotrawstwo takiej „pomocy społecznej” i faktyczny niedobór środków dla tych, co rzeczywiście wsparcia potrzebują. Dla przykładu podam, że około 20 proc dzieci z biednych rodzin wiejskich nie kontynuuje nauki na poziomie średnim z powodów materialnych. Po trzecie, konsekwencją tego, iż wielu rolnikom „opłaca się” utrzymywać małe i niewydajne gospodarstwa, aby tylko zaczepić się o tani KRUS i niskie podatki jest blokowanie możliwości powiększania się areału tych gospodarstw, które mogłyby dojść do samowystarczalności finansowej. W ten sposób KRUS i inne odstępstwa od powszechnych zasad przyczyniają się do utrwalania bardzo niskiej przeciętnej wydajności pracy w rolnictwie.

Twierdzenie :„Rolnicy płacą niskie składki ale mają przecież niskie świadczenia” nie stanowi żadnego usprawiedliwienia dla kontynuowania status quo. Istotna część osób poza rolnictwem też ma niskie świadczenia chociaż płaciły wielokrotnie wyższe składki niż rolnicy. Krusowcy korzystają ze znacznie wyższych dopłat niż zusowscy. Ponad 90 procent każdej emerytury wypłacanej z KRUS finansowane jest z ogólnych podatków, podczas gdy w systemie powszechnym jest to tylko 23 procent. Osoby pracujące poza rolnictwem muszą zarobić na swoje emerytury i ponadto na znaczącą część emerytur rolniczych. W odniesieniu do poziomu wnoszonych składek wypłaty w KRUS są więc bardzo wysokie.

 

Podatek dochodowy powinien objąć płatności UE

We wszystkich państwach Unii Europejskiej z wyjątkiem Polski rolnicy płacą podatek dochodowy. Obejmuje on również płatności unijne. Zwykle większe gospodarstwa prowadzą rachunkowość przychodów i wydatków a mniejsze mogą wybrać uproszczoną formę zryczałtowanego podatku dochodowego.Maksymalne stawki podatku dochodowego w wielu krajach są znacznie wyższe niż w Polsce, np. w Holandii sięgają 52%, w Niemczech – 45%, Czechach – 34 %. W Belgii dopłaty bezpośrednie opodatkowane są odrębną stawką – 16,5 procent.   Warto przypomnieć, iż podatek dochodowy płacony jest od dochodu netto, czyli różnicy między przychodami a kosztami. Jeśli różnica jest mała , to mimo wysokich stawek kwota podatku też będzie stosunkowo mała. Ponadto przy wymiarze podatku uwzględnia się kwoty wolne na dzieci i różne zachęty do inwestowania. W nieurodzajnym roku, przy niskich dochodach, ale kilkorgu dzieciach na utrzymaniu, w okresie dużych inwestycji rolnik może w ogóle nie zapłacić podatku dochodowego, podczas gdy obecny podatek rolny trzeba zawsze płacić. Zachętą do inwestowania, która upraszcza system i nie ma charakteru uznaniowej ulgi, może być rezygnacja z wieloletniej amortyzacji maszyn rolniczych, a tym samym z prowadzenia ich ewidencji, i natychmiastowe wpisywanie jej w pełni w koszty bieżącej działalności. Wszystkie te rozwiązania powinny być wzięte pod uwagę przy przestawianiu rolników z zależnego od hektarów przeliczeniowych podatku rolnego na podatek dochodowy. Wydaje się również celowe rozważenie 19-to procentowej stawki liniowej, jaka płacą przedsiębiorcy, zamiast stosowanej wobec zatrudnionych progresywnej skali z maksymalną stawką 32 procent. Natomiast robienie wyjątku dla polskich rolników w postaci zwolnienia dotacji unijnych z podatku, jak to proponuje Minister Rolnictwa, nie ma żadnego uzasadnienia. Tak samo bezsensowne są założenia z góry, że zamiana podatku rolnego na dochodowy musi być neutralna dla rolników i budżetu. Albo porządkujemy system podatkowy w kraju likwidując nieuzasadnione przywileje i anomalie albo robimy duże zamieszanie i, aby niczego nie zmieniać, wprowadzamy inne anomalie i przywileje.

 

Zamknąć KRUS dla nowych uczestników

Przestawienie rolników na ogólne zasady ubezpieczeniowe nastręcza więcej problemów. Za minimalną podstawę składek samozatrudnionych poza rolnictwem na fundusze ubezpieczniowe(emerytalny, rentowy, wypadkowy, chorobowy) przyjmuje się 60 procent przeciętnej prognozowanej płacy. Stawki są wysokie: 19,52% podstawy wymiaru na ubezpieczenie emerytalne, 8% – na rentowe, 9% – na chorobowe. W 2012 roku składka łączna wynosiła 940 zł miesięcznie. Pierwsze dwa lata, pod warunkiem nie prowadzenia działalności gospodarczej przez poprzednie 5 lat, oskładkowane są kilka razy mniej. Większość rolników nie byłaby dziś w stanie zapłacić pełnej składki ZUS. Reforma KRUS w odniesieniu do dotychczas znajdujących się w tym systemie nie może więc być zbyt radykalna. Pole manewru istnieje tylko w odniesieniu do rolników o wysokich dochodach, którzy stanowią zdecydowaną mniejszość. Powinni być przeniesieni do ZUS z naliczeniem kapitału początkowego i zacząć opłacać składki według powszechnych zasad. W odniesieniu do pozostałych rolników objętych KRUSem można rozważać jedynie umiarkowane lub wręcz kosmetyczne korekty składek.

Jednakże dla osób, które jeszcze nie weszły w żaden system emerytalny, ani KRUS ani powszechny, dla tych co uczą się jeszcze w szkołach i uczęszczają do przedszkoli pole manewru jest zdecydowanie większe. Chodzi o dwie zasadnicze opcje:

Opcja pierwsza: kontynuacja KRUSu z wyjątkiem wspomnianych wyżej korekt. W tej wersji będzie się opłacało młodym ludziom obejmować po przechodzących na emeryturę również małe i średnie niewydajne gospodarstwa, bo pozwala to zahaczyć się o KRUS i zabezpieczyć sobie emeryturę i inne świadczenia na przyszłość. Ta wersja oznacza więc dla większości przyszłych rolników wegetację przez następne kilkadziesiąt lat, szukanie dodatkowych zarobków, najlepiej w szarej w strefie, bo emeryturę zapewni KRUS, uzależnienie swej sytuacji materialnej od dotacji, transferów i ulg. Pozostawiając możliwość opłacania symbolicznych składek na KRUS dla nowo rozpoczynających aktywność zawodową po prostu zachęcamy ich do odtwarzania najmniej wydajnego sektora gospodarki, jakim są niskodochodowe gospodarstwa rolne. Ponadto utrudniamy przejmowanie ziemi po odchodzących z rolnictwa przez najbardziej prężnych gospodarzy dążących do powiększenia swych gospodarstw i uczynienia ich bardziej dochodowymi i finansowo samodzielnymi.

Opcja druga to wspomniane korekty KRUSu dla obecnie znajdujących się w tym systemie i zamknięcie KRUSu dla nowych rolników. Zamknięcie KRUS dla nowych rolników oznaczać będzie, że młodzi na wsi tylko wtedy będą przejmować gospodarstwa, jeśli widzieć będą perspektywę takich dochodów, które umożliwią im opłacenie składek emerytalnych i innych na powszechnym poziomie, tj. takim jaki opłacają osoby samozatrudnione. Zasoby niskodochodowych gospodarstw opuszczane przez odchodzących na emeryturę będą mogły zasilać inne gospodarstwa, których gospodarze szukają okazji do zwiększenia areału. W większości regionów panuje głód ziemi i nie brakuje chętnych do zwiększania powierzchni gospodarstw. Powstaną możliwości do łączenia po kilka mniejszych gospodarstw. Rolnicy, którzy osiągną powszechny wiek emerytalny i nabędą uprawnienia emerytalne powinni mieć możliwość kontynuacji pracy na swoim gospodarstwie i jednoczesnego pobierania należnej im emerytury.

Za usunięciem kosztownych zachęt do wybierania pracy w rolnictwie, a KRUS niewątpliwie taką zachętę stanowi, przemawiają również perspektywy demograficzne. Zaczyna się w Polsce ogólny spadek zasobów pracy, nawet po uwzględnieniu reformy wieku emerytalnego. W nadchodzących latach nie będzie więc miało już żadnego sensu upychanie osób wchodzących na rynek pracy w sektorze o wydajności pracy kilkakrotnie niższej niż średnia.

Ktoś mógłby wysunąć argument, że w takim razie poczekajmy z likwidacją KRUS dla nowych rolników aż faktycznie pojawi popyt na pracę i wchłonie obecne bezrobocie wśród młodzieży. Jest to argument za kontynuacją błędnego koła: dotujmy rolnictwo bo nie ma innych miejsc pracy na wsi a miejsc pracy nie ma dlatego, że gros środków idących na wieś przeznaczamy właśnie na rolnictwo a nie na wsparcie pozarolniczych miejsc pracy. Pozostawienie zachęt do obejmowania byle jakiego gospodarstwa, a tym właśnie byłoby zostawienie KRUSu dla nowych rolników, to strategia na spowolnienie rozwoju gospodarczego Polski. Sumując: zamknięcie KRUSu dla nowych uczestników przyspieszy unowocześnienie rolnictwa, przyczyni się do szybszego wzrostu wydajności pracy i w rolnictwie i w gospodarce, zmniejszy skalę dopłat budżetowych do funduszy emerytalnych.

 

Praca dla młodych na wsi

W obliczu konieczności płacenia pełnych składek ubezpieczeniowych część młodzieży nie pójdzie do rolnictwa i zacznie szukać innej pracy. Co może państwo zrobić, aby ją znaleźli?

Deregulacja, reforma urzędów pracy, niższa płaca minimalna w powiatach o wysokim bezrobociu oraz dla rozpoczynających pierwszą pracę, większa elastyczność umów o pracę to zestaw ogólnie znanych postulatów. W odniesieniu do mieszkańców wsi warto zwrócić uwagę na sposób, w jaki są wykorzystywane dotacje idące na wieś. Całkowicie mylne jest przekonanie, że głównym celem „Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich” czyli drugiego filara Wspólnej Polityki Rolnej jest dywersyfikacja gospodarcza wsi. Gros wydatków finansowanych z tego filara idzie, podobnie jak w pierwszym filarze, na rolnictwo: dofinansowanie rolnictwa na terenach trudnych i górzystych, wspieranie dobrostanu zwierząt hodowlanych, pomoc dla młodych rolników, poprawę jakości produktów rolnych, renty strukturalne, różne cele ekologiczne i socjalne. Rolnik zakładający nowe gospodarstwo może dziś dostać 75 tysięcy złotych na zagospodarowanie pod warunkiem, że obszar nowego gospodarstwa to nie mniej niż średnia wojewódzka (od 4 ha w małopolskim –do 30 ha w zachodniopomorskim), plus KRUS i ulgowe podatki. Tworzymy w ten sposób miejsce pracy, do którego trzeba będzie dziesiątki lat dopłacać potężne środki, bo gospodarstwo finansowo samodzielne powinno mieć nie mniej jak 30 ha, co jest wymagalne tylko w jednym województwie. Na wspieranie nowych pozarolniczych miejsc pracy przeznacza się poniżej 10 procent wydatków na rozwój obszarów wiejskich. Jeśli chcemy ograniczyć bezrobocie na wsi to pulę środków na wspieranie pozarolniczych miejsc pracy trzeba zasadniczo zwiększyć. Polska słusznie zabiega o zwiększenie alokacji na drugi filar, ale powinniśmy sami dokonać maksymalnych przesunięć na tę część drugiego filara, która ułatwia tworzenie pozarolniczych miejsc pracy.

Z najlepszymi życzeniami! :)

Bardzo chciałem zacząć pisanie tego bloga od czegoś pozytywnego, niestety koniec 2012 roku jak na złość nic takiego nie chciał mi podsunąć. W Rosji przez jakiś czas wszyscy zastanawiali się gdzie zniknął Władimir Władimirowicz Putin (okazało się, że ma problemy zdrowotne), na Ukrainie ciągłe przepychanki a w polskiej polityce wschodniej, głównym tematem był oczywiście wrak Tupolewa. Kiedy w ucieczce od polityki wybrałem się na rosyjski film, był to akurat niezbyt optymistyczny „Palacz” w reżyserii Aleksandra Bałabanowa. ( o czym innym razem). Dlatego z nadzieją patrzyłem w przyszłość.

I nie zawiodłem się, 2013 rok rozpoczął się bardzo medialnie. A mająca demograficzne problemy Rosja poza nowo narodzonymi od Kaliningradu po Kamczatkę wzbogaciła się o jeszcze jednego nowego obywatela. WWP podpisał specjalny dekret, w którym nadał obywatelstwo, obrażonemu na Francje z powodu zbyt wysokich podatków, Gerardowi Depardieu.

Rosyjska władza niezwykle wyczulona na krzywdy dziejące się człowiekowi (zwłaszcza bogatemu i sławnemu) zareagował bardzo szybko. Putin zaprosił aktora do Soczi i tam wręczył mu rosyjski paszport. Po spotkaniu z Prezydentem swojego nowego kraju Depardieu odwiedził jeszcze Sarańsk w Republice Mordowi (miasto gospodarz mistrzostw świata 2018). Tam spotkał się z bardzo ciepłym przyjęciem, ubrał tradycyjną mordwińską koszule, otrzymał symboliczny paszport, a żeby tego było mało, gubernator zaproponował mu posadę ministra kultury Mordowi. Z wielką przyjemnością obywatelstwo Gerardowi Depardieu przyznał by też prezydent Czeczenii Ramzan Kadyrow, u którego aktor, wtedy jeszcze francuski, bawił na urodzinach kilka lat wcześniej. Oczywistym jest też, że z tej okazji rosyjskie stacje telewizyjne pokażą sporo filmów z jego udziałem.

Obserwując to wszystko nie wiadomo czy jest to komiczne czy smutne. Prezydent Francois Hollande wymyśla populistyczny 75 procentowy podatek dla najbogatszych. W związku z czym, Depardieu opuszcza Francję i przenosi się do liberalnej pod tym względem Rosji, gdzie może płacić nawet 13 procentowy podatek dochodowy. Doskonale grając przy tym w przedstawieniu jakie z tej okazji robi rosyjska władza, wygłasza peany na jej część i zachwala rosyjską demokrację. Z każdym kolejnym słowem stając się postacią coraz bardziej karykaturalną.

Zaczynając pisać na ten temat myślałem, że będzie to dość  wesoły tekst, a z każdym kolejnym słowem upewniam się, że tak nie jest.

Całym prawosławny świat, obchodzi właśnie Boże Narodzenie, z tej okazji jaki na cały 2013 rok kieruje w tę stronę najserdeczniejsze życzenia, szczęścia, spokoju, pomyślności i samych dobrych niespodzianek.

Ps. Kto wie kim będzie Twój nowy sąsiad?

Oto bowiem Brigitte Bardot zagroziła, że jeżeli dwa chore słonie z zoo w Lyonie zostaną uśpione, też poprosi o rosyjski paszport.

Państwo: opiekun czy partner? Debata „Liberté!” :)

Błażej Lenkowski: Jakimi zasadami filozoficznymi powinna kierować się polityka społeczna. Po co państwo powinno podejmować się takich działań?

Jeremi Mordasewicz: Chciałbym zaproponować punkt widzenia przedsiębiorcy, który uczestniczy na co dzień w polityce gospodarczej, co więcej od 20 lat frapuje go wpływ polityki społecznej na politykę gospodarczą. Są trzy czynniki decydujące o dobrobycie zarówno jednostki, jak i całej społeczności. Po pierwsze, to motywacja do nauki i pracy. Źle jest, jeżeli polityka społeczna osłabia motywację w jakiejkolwiek dziedzinie. Po drugie, kompetencje zawodowe i społeczne. Odpowiednio prowadzone polityki społeczne mogą je wzmacniać lub osłabiać. Po trzecie, efektywna alokacja kapitału na rynku pracy. Jeśli polityka społeczna zakłóca efektywną alokację czyni więcej szkody niż korzyści. Na dziesięć polityk społecznych, które prowadzi państwo, jedną z najpoważniejszych jest ta dotycząca wsi. Uważamy, że państwo nie powinno wspomagać biednych mieszkańców wsi, transferując do nich pieniądze z KRUS, dotacji unijnych i innych. W ten sposób transferujemy do wsi ponad 40 miliardów rocznie. Jest to transfer pieniędzy wypracowanych w wyżej produktywnych sektorach gospodarki do najniżej produktywnego sektora, który zatrudnia w tej chwili 13.5 % ludności, wytwarzając niecałe 4% produktu krajowego. Ta polityka spowodowała, że proces przechodzenia ze wsi do miast został spowolniony a konsolidacja gospodarstw rolnych się zatrzymała. Są one nadmiernie rozproszone i nie mogą być efektywne. Polityka ta nie daje dobrych rezultatów, ale nie potrafimy się z niej wyzwolić. A wyobraźmy sobie, że część tych środków wykorzystujemy inaczej. Na edukację młodzieży wiejskiej, żeby mogła znaleźć pracę poza rolnictwem. Myśmy mieli problem, żeby znaleźć w Ostródzie 150 młodych ludzi, którzy mogliby pracować. Po szkołach rolniczych i lokalnych musieliśmy ich uczyć przez dwa lata, ponosząc koszty, żeby móc ich zatrudnić na normalnych stanowiskach pracy. Powinniśmy zamiast przeznaczać środki na gospodarstwa rolne, przeznaczyć je na transfer części ludzi ze wsi i małych miasteczek do dużych aglomeracji miejskich, gdzie są inwestorzy oraz praca dla nich. Inwestorzy nie przyjdą na tereny rozproszonej zabudowy wiejskiej, ponieważ dopasowanie popytu i podaży pracy oraz pracowników jest bardzo utrudnione i rynek pracy funkcjonuje źle. Jeśli w dużym mieście upada jedna fabryka, to 99 pozostałych przejmuje jej pracowników. Jeśli w małym miasteczku upada fabryka, to jest to dla niego katastrofa. Stawiam tezę, że polityka pomocy wobec wsi jest absurdalnie nieskuteczna i nieefektywna. A do tego niesprawiedliwa. Dlaczego rolnik ma dostawać średnio 20 tysięcy rocznie? Mógłbym to wyjaśnić jedynie, jeśli byłby to jakiś bardzo biedny rolnik inwalida nie mogący pracować. Chciałbym się odnieść jeszcze do drugiej z tych dziesięciu państwowych polityk. Kardynalnym błędem polityki społecznej jest transfer dochodów do osób starszych, zamiast do wielodzietnych rodzin, bo to wielodzietne rodziny najczęściej występują w sferze ubóstwa. Wynika to z mitu, według którego osoba starsza, odchodząc z rynku pracy zostawia miejsce pracy dla osoby młodszej. Lata całe pozwalaliśmy szybko odchodzić na emeryturę, chociaż doskonale wiemy, że we wszystkich krajach, gdzie wcześniej się odchodzi na emeryturę jest wysokie bezrobocie młodzieży. Liczba miejsc pracy w gospodarce nie jest stała. Jeżeli w tej chwili utrzymujemy za 30 miliardów rocznie młodych emerytów, to tych pieniędzy my, przedsiębiorcy nie przeznaczymy na dźwigi, obrabiarki, komputery, przy których moglibyśmy posadzić młodych ludzi. Spada poziom inwestycji w gospodarce i miejsca pracy tworzą się wolno Brakuje tu niestety społecznego zrozumienia jak działa rynek pracy.

Jacek Żakowski: Podstawowy problem z politykami społecznymi to kultura, w której dominuje złudzenie, wypowiedziane kiedyś przez Margaret Thatcher: „Społeczeństwo? A co to takiego?” Musimy uporać się z tym przekonaniem. Człowiek funkcjonuje tylko w społeczeństwie i robi to tak dobrze, jak dobrze funkcjonuje społeczeństwo. Ponieważ mamy kryzys, to powołam się na dane Eurostatu o nim. Pokazują one, że duże straty ponoszą te kraje, które mają współczynnik Giniego powyżej 30. Dobrze sobie radzą te, które mają 30 i mniej. Portugalia ma 35 Finlandia 25, a Polska znajduje się pośrodku z 31. Polityka społeczna to nie pomoc ludziom, to pomoc w redukcji rozpiętości nie tylko dochodowych, ale też edukacyjnych, kulturalnych i innych. Jeśli rozpiętości wzrastają, to widzimy jak funkcjonuje ta logika w gospodarce amerykańskiej: zrujnowała klasę średnią, zmuszając rząd do udzielenia absurdalnych kredytów NINJA dla powstrzymania wzrostu gospodarczego, co doprowadza do pęknięcia systemu w pewnym momencie. Ludzie odnoszą sukcesy w tym gospodarcze, podnoszą jakość życia i lepiej je wykorzystują, wtedy, gdy egzystują w społeczeństwach dających wszystkim szansę, a nie dających dystans nie do pokonania. Nie za bardzo wiem dziś, jak stworzyć taki pomost, na przykład dla dzieci wiejskich. Nie da się o nie zadbać zostawiając rodziców na boku, nie w skali masowej, chyba, że przy ogromnych kosztach. Jak edukować te dzieci, kiedy nie ma normalnej komunikacji, zamyka się kolej i tak dalej, trzeba je dowozić specjalnym transportem.

Błażej Lenkowski: Zakłada Pan, że trzeba dawać jałmużnę, bo niemożliwe jest wyciągnięcie kogoś z trudnej sytuacji?

Jacek Żakowski: Dawanie jałmużny jest absurdem! Oczywiście, jak człowiek przymiera głodem, to trzeba mu pomóc, ale to nie jest polityka państwa. Państwo musi pilnować, żeby rozbieżności nie pogłębiały się w sposób uniemożliwiający części społeczeństwa rozwój. Na wsi mamy trochę taką sytuację, jak amerykanie z Indianami. Mamy polityki podtrzymujące status quo i gigantyczne niesprawiedliwości pogłębiające strefę nędzy, która jest zasypywana pieniędzmi, żeby przeżyć.  Mówimy, że „polityka społeczna to jest pomoc dla tych, którzy sobie nie radzą”. A pomoc dla banków, to nie jest pomoc, dla tych, którzy sobie nie radzą? Bardzo dużo jest osób i instytucji w Polsce, którym się pomaga w znacznie większym stopniu i z większym nakładem publicznych pieniędzy. Przypomnę chociażby reformę opodatkowania minister Gilowskiej, czy ona zwiększyła zgodnie z zapowiedziami inwestycje? Dlaczego nie ma inwestycji w Polsce? Bo nie ma pieniędzy? Nie, gotówka jest, sto kilkadziesiąt miliardów leży na kontach prywatnych i kontach przedsiębiorstw, bo nie ma popytu, jest nadmiar sił wytwórczych w gospodarce. A nadmiar jest, bo ulgi podatkowe zostały przyznane ze złej strony. Jak się systemem płac i podatków przesuwa do małej grupy społecznej, to one się koncentrują i leżą. Nie napędzają popytu, nie ma inwestycji. Mówi się, że tyle miliardów kosztuje polityka społeczna, a nie mówi się ile kosztuje ochrona państwa dla uprzywilejowanej pozycji na rynku tych, co bez tej ochrony by sobie nie poradzili. Stąd się bierze nierównowaga, która jest później przyczyną nieszczęść społecznych.

Błażej Lenkowski: Czy nie odnoszą Państwo wrażenia, że ta polityka społeczna jest nieskuteczna, ponieważ mamy absolutnie złą alokację środków? Nie działa zasada dochodowa, w której przyznajemy pomoc tylko tym naprawdę najbardziej potrzebującym, a jest ona wysłana z nieznanych przyczyn często do grup zawodowych faworyzowanych przez państwo takich jak  rolnicy czy górnicy, a na przykład dyskryminuje się taksówkarzy lub kioskarzy. To rażąca niesprawiedliwość i marnotrawienie środków, które powinny trafiać do osób najbiedniejszych.

Andrzej Sadowski: Większość spraw, o których rozmawiamy bierze się z tego, że politycy uprzywilejowują sektory, zawody, całe grupy społeczne, tworząc system jawnej niesprawiedliwości. Zaburza to ład moralny i procesy w gospodarce. Mowa tu była o jednostkach nie funkcjonujących bez społeczeństwa. Polityków to nie dotyczy. Oni doskonale sobie radzą bez społeczeństwa, co zresztą widać w ostatnich latach. W Wielkiej Brytanii bardzo dobrze udokumentowano i przebadano dwa procesy, jakie tam zaszły. Z raportu Partii Pracy dotyczącego prowadzonej przez nią przez kilkadziesiąt lat polityki społecznej wynika, że owa polityka zwiększyła zakres biedy. Kolejne pokolenia, widząc rodziców na zasiłku, przyjmowały bierność w postawie życiowej. W dodatku różne mechanizmy sprawiały, że uprzywilejowane były samotne kobiety, dlatego opłacało się przeprowadzać fikcyjne rozwody, żeby rodzina była niepełna. Premiowano zasiłkami już 16 letnie dziewczyny, które były w ciąży lub miały dzieci. Uruchomiło to trwający dziesięciolecia proces powtarzania takiego modelu życia. Był on po prostu opłacalny ekonomicznie, można było przeżyć życie na zasiłku, nie dotykając nawet pracy. W Niemczech po obcięciu zasiłków przez Angelę Merkel część społeczeństwa zapowiedziała, że nigdy do pracy nie pójdzie, bo nawet te zasiłki, które zostawiono, pozwalają na w miarę komfortowe życie. Kolejny raport Partii Pracy dotyczył porównania siły ekonomicznej brytyjskich rodzin. Porównano rodziny o tej samej liczebności dzieci, z których jedna chciała się utrzymać tylko z własnej pracy, druga tylko z zasiłków. Po porównaniu dochodów netto, okazało się, że ta rodzina, która się utrzymuje tylko z zasiłków ma większą siłę nabywczą, niż ta, która została rodzinie pracującej, po opłaceniu wszystkich podatków. Tego typu polityki społeczne prowadzą do jawnej patologii, reprodukcji biedy i braku zainteresowania normalnym życiem z własnej pracy – bo jest nieopłacalne. Przeanalizowano to i dowiedziono w wielu państwach na świecie. Przy porównaniu polskiego dwuletniego zasiłku dla bezrobotnych i czeskiego, po trzech miesiącach zmniejszanego, okazało się, że w Czechach znacznie szybciej ludzie znajdowali pracę, niż w Polsce, ponieważ tam mieli do tego motywację, a u nas gwarantowane dwuletnie utrzymanie. Stąd, jeżeli ma być prowadzona polityka społeczna to jedynie dla tych osób, które naprawdę znajdują się w sytuacji, która tego wymaga. Obecnie mamy taką ilość najróżniejszych programów, że dochód rodziny wyspecjalizowanej w pisaniu wniosków może wynieść tysiące złotych miesięcznie, tylko dlatego, że wiadomo z jakiego urzędu, jakie pieniądze można uzyskać. Polityka społeczna powinna być prowadzona tylko na poziomie gmin i małych społeczności, bo tam wiedzą do kogo skierować pomoc, a do kogo nie. Natomiast rządowa polityka społeczna, ze strukturami, z oddziałami wojewódzkimi i całymi armiami urzędników, powoduje, że ludzie naprawdę wymagający pomocy są pod płotem, żebrzą, śpią na dworcach, a ci, którzy tej pomocy specjalnie nie potrzebują żyją w stosunkowo komfortowych warunkach. Urzędnik pracuje do godziny 16 i to co się dzieje z osobą mu powierzoną, zwyczajnie go nie interesuje. Stąd właśnie tak duży udział organizacji społecznych, pozarządowych w prowadzeniu polityk pomocowych. Dlatego zmianą powinno być rozbicie dotychczasowego odgórnego, niezwykle marnotrawnego modelu. Jak pokazały badania amerykańskie dla programu ”Wielkie Społeczeństwo” prezydenta Johnsona, z jednego dolara federalnego przeznaczonego dla potrzebujących, do biednego docierało maksymalnie kilkanaście centów, reszta szła na koszty obsługi i funkcjonowanie biurokracji. Nie sądzę, żeby w Polsce współczynnik administracji rządowej był znacznie lepszy niż w Ameryce, stąd marnotrawstwo pieniędzy jest gigantyczne. A mówiąc o wsi: jest ona ofiarą członkostwa w Unii Europejskiej i wspólnej polityki rolnej. The Economist napisał, że jest ona jedną z bardziej absurdalnych na naszej planecie i taka jest prawda. Próby jej rozmontowania dotąd nie skutkują, a jest ona ewidentnie szkodliwa pod każdym względem. Nic na to nie poradzimy, póki Komisji Europejskiej nie zabraknie środków na podtrzymywanie takiego patologicznego układu. Póki nie zmienimy pewnych fundamentalnych cech naszego sytemu politycznego, będzie tak, że każda z grup społecznych w Polsce jest w jakiś sposób uprzywilejowana. Chcę jeszcze przytoczyć obserwację jednego z ekonomistów amerykańskich: bieda nie ma żadnych przyczyn, to dobrobyt je ma. Zatem kwestia takich mechanizmów, które by nie powodowały blokad i przeszkód do dobrobytu ludzi, o których mówiliśmy, że są poszkodowani, jest jedyną skuteczną, prowadzącą do zmiany status quo.

Błażej Lenkowski: Czy uważa Pan, że przeniesienie pomocy społecznej na najniższy, gminny plan jest możliwe?

Wiktor Wojciechowski: Jeśli jest grupa osób, której trzeba pomóc, to jest to jeden z przydatnych elementów. Pomoc dla konkretnej grupy powinna być bardzo precyzyjnie dopasowana do potrzeb, bo im bardziej jest horyzontalna, tym większe prawdopodobieństwo błędu i nieefektywnego wydawania pieniędzy. Tyczy się to wszystkich wydatków państwa, głównym kryterium wydawania publicznych pieniędzy, powinna być ich efektywność – czy ten złoty wydany publicznie będzie lepiej wydany, niż gdyby był wydany w sektorze prywatnym. Mówiliśmy też o rozpiętościach dochodowych w kontekście biedy. Dość często popełnia się prosty błąd utożsamiając różnice dochodowe z zakresem biedy. Miara biedy polega na pytaniu: na co może sobie pozwolić osoba o relatywnie małych dochodach. A nie jest nią to, że w społeczeństwie istnieje grupa, która może sobie wielokrotnie od niej więcej kupić w sklepie. Głównym kryterium stosowania pomocy społecznej powinno być, żeby jej odbiorców od niej nie uzależniać, a w pewnym momencie pozwolić na ekonomiczną samodzielność. Sukces jest wtedy, kiedy ktoś po otrzymaniu pomocy podejmuje pracę i jest samowystarczalny. Z wielu badań empirycznych wynika, że główną przyczyną biedy jest brak pracy. Jeżeli zwiększamy opodatkowanie, żeby zwiększyć wydatki publiczne, w tym wydatki socjalne, to szkodzimy powstawaniu miejsc pracy i powstaje błędne koło. Trzeba ustalić cele, czy chcemy utrzymać dane zjawisko, czy chcemy, żeby część osób wyszła z biedy i sama się utrzymywała.

Jacek Żakowski: Im większa rozpiętość, tym mniejszy poziom zaufania społecznego. Od lat 80-tych w Europie jest wyraźny związek spadku zaufania wraz ze wzrostem współczynnika Giniego. Im niższy poziom zaufania, tym mniejsza skuteczność polityki państwa, ponieważ władza staje się populistyczna. Rozdaje ulgi podatkowe najbogatszym, najbiedniejszym daje transfery. Powstaje deficyt budżetowy. To stało się też ostatnimi laty w Polsce. Radykalne cięcia podatkowe, przy dużym zadłużeniu państwa, doprowadziły nas na skraj przekroczenia deficytu. Ekonomia, polityka i polityka społeczna są systemem naczyń połączonych. Polityka społeczna musi być dostosowana do możliwości politycznych systemu społecznego. Idąc dalej, jedni ludzie są bardziej, inni mniej przystosowani do funkcjonowania w danym systemie polityczno-społecznym. Jest problem co robić ze sporą grupą ludzi gorzej przystosowanych. Nie jestem miłośnikiem Freedmana, ale trzeba przyjąć, że bieda jest naturalnym i stałym zjawiskiem społecznym. Postulat wymuszenia na tych ludziach tego, aby zostawieni sami sobie, zaczęli sobie radzić jest nierealistyczny. Radykalnym rozwiązaniem Freedmana jest podatek negatywny, jak ktoś nie ma dochodów na danym poziomie, to państwo mu dopłaca. Dziś wracamy do tego. Phelps pisze, że w gospodarce usługowej dla wielu rodzajów pracy nie ma innego wyjścia niż odciążenie pracodawcy z części kosztów i przejęcie ich przez państwo. Społeczeństwo, gospodarka są zróżnicowane i dla różnych fragmentów społeczeństwa trzeba stosować różne systemy bodźców. W miarę jak komplikuje się system społeczny, zwiększają się różnice i trzeba je uwzględniać w politykach. W tym także w dopłatach do rynkowo sensownej pracy. Wiele przedsiębiorstw bez pewnej osłony upadłoby, w Polsce górnictwo, w USA duża część handlu.

Jeremi Mordasewicz: Rozwarstwienia dochodowe są jednymi z kluczowych kwestii w polityce społecznej i nikt, nawet intuicyjnie nie twierdzi, że duże są lepsze niż małe. Dla mnie spójność społeczna jest wartością. Pytanie, to czy w pewnych okresach, transformacji na przykład nie jest rzeczą naturalną, a po drugie jak je zmniejszać? Należy się zastanowić i oddziaływać na przyczyny, a nie na skutki. Czy skuteczne jest stosowanie transferów od jednych do drugich? Podstawową przyczyną zróżnicowania dochodów są zróżnicowane kwalifikacje, a więc wykształcenie, mieszkanie w określonych regionach, a specyficznie polską jeszcze alkoholizm. Transfer ludzi ze wsi do miast jest zerwaniem z polską zaściankowością i przejście na wyższy poziom urbanizacji kraju. Wyższy poziom urbanizacji, to szybszy wzrost. Polityka polska nie odpowiada na to wyzwanie. Chodzi o to, żeby zmniejszyć zróżnicowanie dochodów nie hamując wzrostu gospodarki. Polska jest jedynym krajem, w którym wieś pogłębia rozwarstwienie dochodu. We wszystkich krajach, to w miastach jest największe zróżnicowanie dochodowe, a na wsi jest to bardziej spłaszczone. Polityka wobec wsi to spowodowała. Zgadzam się, że warto zastosować rozwiązania zmniejszające różnice dochodowe i zwiększające produkt narodowy. Takimi instrumentami dla dzieci wiejskich są na przykład: lepsza edukacja, darmowe podręczniki i pomoce szkolne, lekcje wyrównawcze. Jednak my tego nie finansujemy, my w sposób ordynarny wydajemy pieniądze na podnoszenie na wsi konsumpcji osób dorosłych. A te osoby nie mają dużych aspiracji edukacyjnych i nie przeznaczą ich na edukację dzieci. Moja odpowiednio zainwestowana złotówka w politykę społeczną może przynieść równie wysoką stopę zwrotu co przeznaczona na inwestycje w firmie. Jeśli zainwestuję w edukację wiejskich dzieci, to będę miał lepszych pracowników. Obecnie transfer 5 miliardów złotych na wieś i 4.5 miliardów na emerytury i renty górnicze, to tyle samo ile wydajemy na naukę i badania, też 5 miliardów. To jest kretynizm!

Andrzej Sadowski: Dlaczego kretynizm? Przecież chodziło o to, żeby pobudzać popyt wewnętrzny, żeby choćby przemysł mógł funkcjonować. Patrząc na aspirację polskiego społeczeństwa ma ono inne priorytety niż wyrównywanie różnic i pilnowanie, żeby ludzie za dużo nie wydawali. Jest ono jednym z trzech najciężej i najwytrwalej pracujących na świecie, po koreańskim i amerykańskim, a wg Komisji Europejskiej jesteśmy najbardziej przedsiębiorczym narodem w Europie. Należy się zastanowić, jak stworzyć system legalnego bogacenia się, żeby każdy miał w Polsce prawo bycia doktorem Janem Kulczykiem, a nie tylko Ci z listy 100 najbogatszych Polaków. Z których wielu ma rezydentury podatkowe poza Polską, bo system podatkowy w Polsce jest bardzo niekorzystny dla zwykłych ludzi, opodatkowana jest praca, będąca źródłem dobrobytu rodzin, na tym samym poziomie, co wódka i papierosy. Po skumulowaniu wszystkich podatków, ZUS i składek okazuje się, że jest to dla pracującego człowieka poziom kilkudziesięciu procent. Nie da się nadrobić dystansu cywilizacyjnego, tak jak chciał to zrobić Alan Greenspan, rozdając administracyjnie kredyty, co miało stworzyć klasę średnią i sprawić , że Ameryka stanie się bogatsza. Nie ma bogactwa, które nie pochodzi z pracy, tak jak nie było bogactwa ze złota i kosztowności, które w czasach kolonialnych zgromadziła Portugalia. Nie ma też bogactwa w wyniku stymulacji gospodarki, przy zadłużaniu się na kilka pokoleń naprzód, jak to zrobiły różne rządy. Transfery zwiększające popyt prowadzą jedynie do zubożenia społeczeństwa. Doskonałym przykładem mechanizmów zabezpieczających ludzi i skłaniających ich do pracy jednocześnie jest Dania. Tam w każdej chwili można pracownika zatrudnić i w każdej chwili można zwolnić. Osoba, która jest zwolniona z pracy, dostaje na tyle dużą przez krótki czas zapomogę, a jednocześnie ma zachętę, żeby tej pracy szukać, że przedsiębiorca mając możliwość zatrudniania na nowo, robi to bez wahania. W Polsce przedsiębiorcy wstrzymują się z zatrudnianiem, bo przy tym kodeksie pracy i zmiennej koniunkturze, nie da się utrzymywać wysokiego zatrudnienia.

Błażej Lenkowski: Doktor Maciej Duszczyk postawił w Liberté! tezę, że polityka społeczna skierowana na zwiększenie liczby urodzeń jest kompletnie nieskuteczna, ponieważ jest to sprzeczne z obecnymi trendami kulturowymi na Zachodzie. Drugi pomysł pojawił się na Forum Europejskiej Polityki Społecznej, żeby powołać jedną europejską politykę imigracyjną i koordynować procesy imigracyjne.

Wiktor Wojciechowski: Nawet gdyby w Polsce udało się wprowadzić model zwiększający współczynnik dzietności powiedzmy z 1.3 na dwoje lub więcej dzieci, to i tak wpływ tego na rynek pracy nastąpiłby z bardzo dużym opóźnieniem 17-20 lat. Jesteśmy więc skazani na otwarcie się na emigrację. Wszystkie reformy ułatwiające godzenie zatrudnienia z obowiązkami rodzinnymi, przyczyniają się do wzrostu dzietności i zatrudnienia kobiet. Będą to takie działania jak zwiększanie elastyczności rynku i czasu pracy, możliwość pracy w niepełnym wymiarze czasu przez kobiety. Kilka dekad temu w krajach, gdzie był wysoki poziom dzietności, zatrudnienie było niskie. Obecnie tam, gdzie jest dużo pracujących kobiet, rodzi się więcej dzieci. Jednym z istotnych czynników decydowania się na dziecko jest stabilność dochodowa i pewność posiadania pracy. Zbyt mocno regulując rynek pracy, szkodzimy tym, którym chcemy pomóc.

Jacek Żakowski: Kwestia posiadania dzieci jest szersza niż tylko rynek pracy, bo też obejmuje sens i jakość życia, szczęście. Gospodarka odzwierciedla choroby społeczne, czemu ludzie nie mają dzieci? Zapracowywanie się Polaków jest patologią. Nie mamy też w debacie kogoś, kto powie o tym, że celem polityki jest dobre życie ludzi, a nie pęd do liberalizacji, wzrostu gospodarczego czy innych celów. Nie mówi się o tym, że przedszkola są po to, żeby dzieci się dobrze rozwijały, a nie po to, żeby kobieta mogła pracować. Brak nam ludzkiej perspektywy, jesteśmy zdominowani przez kwestie techniczne, co powoduje poczucie zagrożenia zmianami i reformami. Na początku lat 90-tych popełniliśmy błąd, wierząc, że ludzie mają dzieci, jako inwestycję, co było prawdą w XIX i na początku XX wieku. Obecnie jednak dzieci to element samorealizacji, to kompletnie inny mechanizm. Chcąc rozwiązać problemy demograficzne, wróćmy do fundamentów. Prawdą jest, że dzieci urodzone teraz wejdą na rynek pracy za lat kilkanaście, ale żyjemy w świecie ponowoczesnym, gdzie nie godziny pracy mają znaczenie dla efektu, ale kreatywność, równowaga emocjonalna ludzi i społeczeństw, dynamika ludzkich charakterów. Jeżeli tak, to obecność dzieci nas zmienia. Spójrzmy na Chiny, gdzie jest podobny współczynnik dzietności co u nas. Jakie procesy społeczne i zagrożenia się wytwarzają, gdy jedno dziecko ma czworo dziadków? To jest samozniszczenie… Z drugiej strony w nawet tak tolerancyjnym i otwartym społeczeństwie jak holenderskie, zdolność asymilacyjna dostosowania kulturowego jest bardzo ograniczona. Jakiej skali imigrację, przy ograniczonej zdolności asymilacyjnej Polska byłaby w stanie wytrzymać? Milion? Dwa? Trzecią rzeczą jest napędzanie gospodarki. Z doświadczeń amerykańskich wynika, że najbardziej robią to budownictwo i dzieci. Nikt nie mobilizuje tak rodziców do zdobywania i wydawania pieniędzy, jak dziecko, które ciągle czegoś nowego chce. To też fantastyczny biznes. Myślę, że obecnie bardzo wiele możemy uzyskać w Polsce prostymi ruchami, mówiąc choćby matkom, ojcom, że nie będą sami, a dzieci to nasz wspólny problem i szansa. Przez dwadzieścia lat mówiliśmy: chcesz mieć dziecko, to musisz sobie radzić i społeczeństwo się tego nauczyło.

Andrzej Sadowski: Padło pytanie dlaczego kwestie demograficzne wyglądają w sposób, jaki widzimy obecnie. Mianowicie rozerwano związek przyczynowo-skutkowy. Kiedyś, aby dożyć późnego wieku, trzeba było mieć dzieci, które były naturalnym funduszem emerytalnym. Od reform Bismarcka, rozszerzanych później na szersze kręgi i wydłużania się życia, okazało się, że dzieci nie są nam potrzebne, żeby mieć emeryturę od rządu. Doszło do tego, że dzieci okazały się całkowicie zbyteczne, bo nie było potrzebne, żeby pod koniec życia ktoś nas utrzymywał. W krajach, gdzie nie ma systemu emerytalnego jest ogromna wielodzietność. Te grupy etniczne w Europie korzystają z udogodnień socjalnych i to głównie u nich rodzą się dzieci. System emerytalny nie zachęca do dzietności. Odnosząc się do kwestii zapracowania, wynika ona ze złego zarządzania. Polak pracujący w USA lub Wielkiej Brytanii jest o kilkaset procent wydajniejszy. To kwestia nie tyle organizacji firmy, ale jej otoczenia. W źle rządzonym i zorganizowanym państwie nie zatrzymamy wyżu demograficznego stanu wojennego, będzie on pracował na bogactwo innych państw w Europie. Stosunkowo najwięcej rodzą Polki w Wielkiej Brytanii, bo tam kariera, zarobki są bardzo przewidywalne, w Polsce nie. Nawet polscy przedsiębiorcy rejestrują działalność w Wielkiej Brytanii, żeby płacić tam trzykrotnie mniejszy ZUS; opodatkowanie pracy w Polsce zabija polskie rodziny.

Jeremi Mordasewicz: Mitem jest, że budownictwo daje wzrost, co mówię jako budowlaniec. Poza rolnictwem, górnictwem, budownictwo jest najmniej produktywnym sektorem. Przez nie wyłożyła się Hiszpania, częściowo Irlandia. W Polsce budownictwo to 6-7 % PKB. W Hiszpanii doszło do 19% i jaki był tego rezultat? W tym sektorze produktywność rośnie tak wolno, że ludzie nigdy nie będą wiele zarabiać. W Polsce też zasoby nieruchomości są tak ogromne, że nie jesteśmy w stanie ich utrzymać. Polityka wspierająca kredyty dla młodych małżeństw, wspieranie budownictwa, obniżony VAT-to bzdura. Powinniśmy uciąć dotacje, tak jak dla rolnictwa i górnictwa. Nie wiem też dlaczego tak zajmujemy się demografią. Jej skutki dla budżetu mogą być straszne, ale możemy je też złagodzić. Skoro co 6 lat żyjemy dłużej o rok to załóżmy, że na emeryturze nie powinniśmy przeżywać dłużej niż 15 lat. Nam się w Europie coś w głowach poprzewracało. W Polsce mieliśmy sytuację, że część kobiet pobierało emeryturę równie długo, jak na nią pracowało, to jest ponad dwadzieścia lat. W polityce demograficznej są proste zabiegi, które możemy zrobić od zaraz. Dziś młodzi ludzie mający dzieci dofinansowują osoby starsze. To są transfery od młodych pracujących, którzy nie mają nic. Muszą oni utrzymać dzieci, wynająć mieszkanie. I ich pieniądze idą do starszych, którzy mają mieszkanie i pewne zasoby. Odejdźmy od sytuacji, gdzie moja synowa rodzi dziecko, a jej matka rzuca pracę, żeby je wychować. Dzieci są inwestycją, więc nie powinniśmy ich opodatkowywać. Jeśli przedsiębiorca inwestuje, to opodatkowanie powinno objąć nie inwestycję, a majątek nieproduktywny. Tak nie jest. Dziś ja za metr kwadratowy swojej rezydencji płacę 31 razy mniej, niż szewc za swój zakład. Zmniejszmy też nieuzasadnione dopłaty dla osób starszych, jak ta do mieszkania staruszki z dwoma pokojami, z którym ona się nie potrafi rozstać (a piętro niżej w kawalerce mieszka małżeństwo z dwójką dzieci). Kiedy stać ją na to, ja to rozumiem. Gorzej, gdy nie stać, a ona sięga po pomoc społeczną, a to młode małżeństwo musi oddać 60% swojego dochodu netto, z czego części idzie do osób starszych. Dlaczego młody w Irlandii w małżeństwie dwa plus jeden, w którym mężczyzna uzyskuje przeciętne wynagrodzenie, a kobieta odchodzi z pracy bo akurat urodziła, ma klin podatkowy 6% a w Polsce ponad 40%? Te wysokie składki na ubezpieczenia to źle pojęta polityka społeczna, która się utrwaliła, bo każdy pilnuje swego interesu. Moglibyśmy ułatwić rodzinom posiadanie dzieci poprzez uwzględnienie ich w systemie podatkowym, żłobki, przedszkola, przeznaczając na te rodziny 60-70 miliardów złotych przeznaczanych na osoby starsze.

Głosy z sali:

 

Marek Góra: W ekonomii mówiąc o polityce społecznej możemy mówić jedynie o rządzie, jednostkach, wspólnocie, które mogą sobie pomagać, a nie o państwie. Pomoc innym ma sens. Może być charytatywna, albo wyrachowana, bo jeżeli ja część środków przekieruję na kształcenie dzieci innych ludzi, to będę żył w lepszym świecie za parę lat. W części debaty mówiąc innym językiem mówiliśmy o tym samym, zwalczając się przy tym jak najwięksi wrogowie, a z drugiej strony osiągaliśmy złudne wrażenie zgody nazywając w ten sam sposób zupełnie różne rzeczy. Jest w takiej dyskusji dylemat. Czy przejść na poziom filozoficzny, mówić o ideach, o tym co się ciężko testuje i jest do intelektualnego przerobienia. Czy może przejść do konkretów, co trafia do ludzi i pozwala na przekazanie prostych treści. I jedno i drugie jest niedobre. W przypadku pierwszym trafiamy trochę kulą w płot, nie mając szansy się przebić do szerszej publiczności. W przypadku drugim, gdy mówimy o szczegółach popadamy w pułapkę, generalizację jednostkowych spostrzeżeń. Trzeba uważać, czy jedno, drugie, trzecie spostrzeżenie już nas uprawnia do powiedzenia czegoś ogólnego. Zazwyczaj nie. Natomiast są rzeczy, których powiedzenie jest zawsze prawdą i warto się ich trzymać. Jedną z nich jest fundamentalne stwierdzenie, że tylko praca tworzy dobrobyt, co na szczęście tutaj padło. Powinien mieć to w pamięci każdy, kto myśli o polityce społecznej, bo nie da się budować polityki społecznej inaczej niż pozyskując środki od kogoś, kto wytworzył coś. Jeżeli chcemy wydać złotówkę, to jest pytanie skąd ją wziąć? Chcemy ją wydać z sensem, ale również uzyskać ją możemy z sensem lub bez. Fundamentalną kwestią jest dylemat do jakiego stopnia ma sens docisnąć pracujące pokolenie, żeby finansować niepracujących.  Mam jedną złotówkę i co z nią robię? Dam ją osobie niepracującej, czy zapłacę za pracę osobie pracującej? Jeśli chcę dać niepracującemu, to muszę zabrać pracującemu. Odpowiedzi w gruncie rzeczy nie ma. Powinna ją dać polityka społeczna za pośrednictwem demokracji w której nasze preferencje wcielą wybrani przez nas politycy. Rzecz w tym, że to nie do końca działa. Niedoskonałością demokracji ujawniającą się w tym przypadku jest to, że działa w krótkim horyzoncie. Nie pozwala na myślenie o tym, że jutro także nadejdzie. Hasło „Tu i teraz” jest ważne, a co będzie potem to się zobaczy. Jest to nieszczęściem. Chodzi o zrównoważenie perspektywy teraźniejszej i tego, że jutro także nadejdzie. Gdy mamy przegięcie w którąkolwiek z tych stron, popełniamy błędy. Niestety w całym demokratycznym świecie horyzont to 4 lata (i to co się zrobi w 4 lata się liczy, a dalej to nieważne), co prowadzi do tego, że jak najwięcej chcemy zrobić dziś, płacąc za to jutrzejszymi pieniędzmi. Przez wieki było to niemożliwe, ale wiek XX dostarczył nam cudowne możliwości, dzięki przejściu demograficznemu, które powodowało, że przez dwa stulecia każde kolejne pokolenie było większe od poprzedniego. W związku z tym Święty Mikołaj istniał. Można było zrobić rzeczy wielkie i wspaniałe, więc zostało to zrobione. Idea państwa dobrobytu jest tak naprawdę ufundowana na wzroście demograficznym. Gdy ów wzrost skończył się, Święty Mikołaj niestety umarł. Wszystko to, do czego przywykliśmy jest dziedzictwem XX wieku. Cały sposób myślenia o społeczeństwie jest już właściwie nieważny. Wszystko musimy zrobić od nowa, dobrze definiując cele, ale pamiętając, że tej cudownej metody mieć już nigdy nie będziemy. I to nie dlatego, że nasza polityka demograficzna jest nieskuteczna, tylko dlatego, że ona skuteczna być nie może. Ona może być troszeczkę skuteczna i możemy być raczej w sytuacji Francji, niż Niemiec czy też naszej obecnej. To jest wykonalne i warto to zrealizować. Natomiast jeżeli ktoś myśli, że możemy przywrócić mechanizm Świętego Mikołaja, to jest to zwyczajnie pozbawione podstaw. Tak się zrobić nie da. Skazani jesteśmy na to, że teraz musimy sami. A co my robimy? Żądamy większych wydatków. I idziemy z tym do polityków, na co oni chętnie przystają. Dawniej byli dealerami Świętego Mikołaja, ale teraz tego Mikołaja nie ma. Pozostaje im udawanie przez pewien czas, że są Mikołajami, a potem zrobienie czegoś, czego będą nienawidzić. Ale będą musieli zrobić, bo nie będzie już innej możliwości, niezależnie od tego, czy będą chcieli, czy nie, jaka będzie im przyświecała ideologia. Będą musieli ciąć wydatki. Nie da się dłużej tego balona nadymać, jakim jest konsumowanie ponad to, co wytwarzamy. Przez jakiś czas było to możliwe. W finansach publicznych i rynkach finansowych było złudzenie, że można mieć bogactwo bez pracy. Tego zrobić się nie da. Musimy powiedzieć sobie prawdę: będziemy mieć tyle ile sobie wytworzymy. I ani trochę więcej. Wszelkie rzeczy, które rząd może zrobić w budżecie to jedynie lekkie przesunięcia, łagodzenie cyklu koniunkturalnego, ale nie zmienienie linii długookresowego wzrostu. Nasz problem polega na tym, że jeżeli nawet zrozumiemy to teraz, to mamy na plecach bagaż długów z przeszłości. I nie bardzo wiadomo co z nimi zrobić. Te długi nie będą oddane i to będzie bardzo bolało. Polityka społeczna będzie w większości wystawiona na strzał, będziemy likwidować, likwidować, likwidować. Warto sobie uzmysłowić, że taki proces będzie następował i wybrać z tego co jest dla nas ważne, to co jest dla nas najważniejsze. Nie znaczy to, żeby zrezygnować z rzeczy nieważnych, bo takich nie ma. Trzeba zrezygnować z tych mniej ważnych, żeby utrzymać te, które mają dla nas znaczenie kluczowe, bo wszystkich nie jesteśmy w stanie finansować. Powiedzenie sobie prawdy jest pierwszym krokiem do tego, żeby sobie poradzić z wyzwaniem dotyczącym zarówno polityki społecznej jaki i w ogóle życia społecznego. Łatwo nie będzie. Łatwo już było i skonsumowaliśmy część naszej przyszłości. Wspieranie słabszych w tych naprawdę ciężkich czasach jest naprawdę fundamentalne i z tysiąca powodów nie można z niego zrezygnować. Musimy pamiętać, że przeciętnie zarabiającemu obywatelowi we wspólnocie pomóc się nie da, bo nie jesteśmy w stanie mu wygenerować środków, oni muszą sami na siebie pracować. Rzecz w tym, że należy finansować dolne dwa decyle, najlepiej z dochodów górnych dwóch decyli, a zostawić środek, który też ma ciężko. Nie jest też rozwiązaniem imigracja. Jest ona potrzebna, ale już nawet politycy to wiedzą, że nie da się zakleić dziury demograficznej migracjami. I nawet nie warto, bo to nie jest dobre rozwiązanie. Nie da  się też wpłynąć na procesy cywilizacyjne, które doprowadziły do tego, że dzieci rodzi się mniej. Nawet przykład innych kultur, gdzie się rodzi więcej dzieci musimy traktować ostrożnie, bo dynamika tego procesu bardzo gwałtownie zjeżdża w dół. Jest to proces cywilizacyjny, który jest poza zakresem oddziaływania jakiejkolwiek polityki i trzeba wobec tego zachować pokorę. Nie sądząc, że możemy zmienić wszystko. Musimy się raczej dostosować i neutralizować system dla większości społeczeństwa. Zasadą powinna być neutralność. Interwencja powinna być wtedy, kiedy wiemy, co trzeba zrobić, jak trzeba zrobić, kto ma za to zapłacić. I powinna być dodatkiem, a nie stałym elementem.

Hollande nadzieją europejskiej lewicy? :)

Nicolas Sarkozy przegrał w maju wybory prezydenckie we Francji. Można powiedzieć, że zasłużenie, bo wprowadził w życie wiele niesłusznych lub nieprzemyślanych reform. Ograniczał swobody obywatelskie np. wprowadzając w życie już w 2009 roku ustawę HADOPI opierającą się na tych samych zasadach, co ACTA, nieracjonalnie obniżał podatki mimo rosnącego długu publicznego i używał antyimigranckiej retoryki. Podczas kampanii wyborczej, chcąc przypodobać się elektoratowi kandydatki skrajnie prawicowego Frontu Narodowego, rozważył nawet wyjście ze strefy Schengen, jeżeli Europa nie uszczelni swoich granic. Ale czy program jego następcy jest lepszy?

Zwycięzca wyborów, François Hollande, zadeklarował tuż po wygranej: -Jestem dumny, że przywróciłem wam nadzieję! (…) Jestem pewien, że wielu ludzi w Europie podziela waszą nadzieję. – i pokazał tym samym, na ile jest skromny.  Ale czy oby na pewno nowy prezydent jest nadzieją europejskiej lewicy? Jesteśmy w okresie między wyborami prezydenckimi, a wyborami parlamentarnymi we Francji, które dadzą prawdopodobnie pełnię władzy lewicy. Ponieważ powołany przez Hollande’a rząd nie ma jeszcze większości parlamentarnej jest więc moment na złapanie oddechu i przeanalizowanie całej sytuacji.

Lewica u władzy: doświadczenia z przeszłości

Gdy Mitterrand doszedł do władzy w 1981, jako pierwszy lewicowy prezydent w historii V Republiki, we Francji wybuchła euforia. Ludzie wierzyli w to, że zupełnie zmieni się ich życie, że powstanie lepszy świat. Zapowiedzi były liczne: 35-godzinny tydzień pracy, nacjonalizacja przedsiębiorstw, większa pomoc społeczna itd. I o ile część tych obietnic udało się spełnić, to problemy gospodarcze wynikające między innymi z tych zmian wymusiły na socjalistach ich zaprzestanie. Ba, w pewnych obszarach musieli nawet wrzucić wsteczny bieg: dokonali reprywatyzacji przedsiębiorstw i znieśli system automatycznej rewaloryzacji płac. Można więc rzec, że zatryumfował realizm.

Jednak to dopiero Tony Blair i Gerhard Schröder pojęli, jakie wyzwania lewicy rzuca współczesny świat. Dzięki temu rządzili kilka kadencji i mogli przeprowadzić reformy długofalowe, które – uznając rzeczywistość rynkową były tak społecznie sprawiedliwe jak to tylko możliwe.

We Francji, lewica nigdy nie rządziła dwie kadencje pod rząd. Zarówno w 1986, jak i w 1993 oraz w 2002 roku wyborcy zdali sobie sprawę z tego, że obietnice francuskiej Partii Socjalistycznej to tylko utopijne wizje, których nie da się zrealizować, a większy etatyzm wcale nie przyczynia się do rozwoju gospodarki i większej szczęśliwości społeczeństwa. Bo, żeby móc sprawiedliwie dzielić, trzeba najpierw coś wytworzyć, a ograniczenie francuskiej gospodarki sztywnym gorsetem w dużej mierze to uniemożliwiał.

Prezydent, który „nie lubi bogaczy”

Hollande proponuje utworzenie nowej stawki podatku PIT na poziomie 75%. Dobrze, że mu eksperci wyliczyli, że niektórzy płaciliby ponad 100% swoich dochodów fiskusowi, bo po tym dobrodusznie ulitował się nad najzamożniejszymi i ograniczył ich łączne podatki do 85% (razem z podatkami pośrednimi takimi jak VAT czy akcyza na paliwo odsetek ten może osiągnąć poziom 90%).  Zrobił to, mimo że kilkukrotnie zaznaczył w wywiadach telewizyjnych, że „nie lubi bogaczy”.

Zawsze, gdy ktoś próbował wprowadzić w życie tak wysokie podatki, kończyło się to niepowodzeniem. Poza tym, że kłania się krzywa Laffera wskazująca na brak efektywności podatków powyżej progu 50%, można przewidzieć, że wszyscy najbogatsi wyjadą zagranicę po wprowadzeniu tej reformy fiskalnej. Ale uwaga, tutaj też nowy prezydent ma niezawodne rozwiązanie: chce ścigać niepatriotycznych bogaczy, którzy płacą podatki w rajach podatkowych, tak jak to robią Stany Zjednoczone. Ale nawet największemu mocarstwu świata można zrobić niezłego psikusa. Eduardo Saverin, współzałożyciel Facebooka, zrezygnował po prostu z amerykańskiego obywatelstwa przed debiutem portalu społecznościowego na giełdzie, aby uniknąć opodatkowania zysku w USA.

Najbardziej niepokoi fakt, że Hollande być może wejdzie w koalicję rządową z Jean-Luc Mélenchonem (Partia Lewicy), który w kampanii obiecywał podatek dochodowy na poziomie 100% (!) dla dochodów powyżej 30 000 euro. A więc niech ci bogacze drżą, bo nawet nie wiadomo, czy zachowają te 15%, które Hollande chce im hojnie zostawić.

Ale wróćmy do zacytowanych słów Hollande’a. Można by sobie wyobrazić, że nowy prezydent Francji nie lubi bogatych, dlatego że jest o nich zazdrosny, bo sam jest biedakiem. A jednak jest dokładnie odwrotnie, bo o ile w Polsce „Fakt” i „Super Express” narzekają na zbyt wysokie zarobki polityków, to we Francji powodzi im się znacznie lepiej. Jeszcze zanim został prezydentem Hollande zarabiał 9 231 euro miesięcznie. Panie François, to może sam się pan zalicza do tej grupy „bogaczy” i, co za tym, samego siebie pan nienawidzi?  Pan prezydent po prostu nie przywiązuje wagi do swoich zarobków, bo nie dla samych pieniędzy się żyje. Sam już nie wie, ile zarabia, bo w innym przedwyborczym wywiadzie odpowiadając na zapytanie o poziom uzyskiwanych dochodów podał kwotę 7 000 euro.

            Nie o to chodzi. Pan Hollande zasługuje na wysokie wynagrodzenie, ale niech nie udaje, że nie lubi ludzi zamożnych i że wie, co to znaczy być biednym. Wychowywał się w bogatym Neuilly-sur-Seine, w którym nawiasem mówiąc karierę polityczną rozpoczął Nicolas Sarkozy. Tam z biedą na pewno miał mało do czynienia.

            Komentatorzy uważają, nie bez racji, że Sarkozy sztucznie antagonizował bezrobotnych z zatrudnionymi, imigrantów z Francuzami, zarzucając w obu przypadkach tym słabszym, że żyją na garnuszku państwa dzięki ciężko pracującym ludziom. Niestety Hollande postępuje podobnie dzieląc społeczeństwo na złych bogaczy i uciśnionych pracowników.

            Prezydent co prawda natychmiast obniżył o 30% swoje wynagrodzenie i pensje członków rządu, ale ja to traktuję jako populizm. Celem rządu nie powinno być zaoszczędzenie 100 tys. EUR miesięcznie na własnych zarobkach, ale wytwarzanie takich warunków dla gospodarki, żeby PKB wzrósł o kilka miliardów euro i na łataniu ogromnej dziury budżetowej.

            Obniżanie deficytu jednak nie w głowie François Hollande’owi. Wszystko wskazuje na to, że właśnie chce go zwiększyć. Bo jak inaczej sfinansuje stworzenie 60 000 nowych etatów dla nauczycieli? Edukacja – szczytny cel. Ale w sytuacji, w której uczniowie są z roczników niżu demograficznego i nie przybywa ich w szkołach, a na świecie szaleje kryzys, warto się zastanowić nad tym, czy ten dodatkowy wydatek naprawdę jest niezbędny.

Hollande ma już sukcesy na arenie międzynarodowej. Spotkał się z Obamą i odtrąbiono wielkie zwycięstwo, bo okazuje się, że obaj są zgodni, co do tego, że należy dążyć do ożywiania wzrostu gospodarczego. Wspaniale! Bo przecież Sarkozy był przeciwko wzrostowi gospodarczemu. Słynie przecież z tego, że jest zwolennikiem „décroissance”.[1] Żarty na bok. Każdy chce wzrostu gospodarczego, także dyskusji w tej sprawie nie podlega kwestia „czy”, ale „jak”. A w tej sprawie prezydent Francji jeszcze niczego nie zaproponował.

Czym jest nowoczesna lewica?

Największa partia lewicowa w Grecji chce wyjścia ze strefy euro (albo pozostania w niej na mało realistycznych warunkach). SLD, który 10 lat temu zaczął podążać za trendem trzeciej drogi Schrödera i Blaira proponując podatek liniowy, teraz odgrzewa starego lewicowego kotleta w postaci 50% stawki podatkowej. Palikot zapowiada budowanie fabryk. Europo, czy takiej chcesz lewicy?

Nowoczesny lewicowy program nie polega już na tym, że chce się wyższych podatków, etatyzmu i na stwierdzeniu, że deficyt budżetowy nie będzie problemem, bo przecież wzrost gospodarczy wynikający z napędzenia popytu, które nastąpi dzięki większej redystrybucji, sam załata dziurę budżetową.

Etatyzm gospodarczy okazał się nieskuteczny, a co gorsza bardzo antyspołeczny. Dlaczego w Polsce nie ma żadnej sensownej polityki socjalnej, a we Francji na przykład można dożywotnio pobierać minimum socjalne (Revenu de Solidarité Active, RSA) na poziomie 417 euro (które jest jeszcze znacznie niższe niż zasiłek dla bezrobotnych)? Właśnie dlatego, że w imię sprawiedliwości społecznej w Polsce wprowadzano przez 45 lat rzekomy „socjalizm”. Brak skuteczności tego systemu doprowadził do tego, że osoby wykluczone nie mogą liczyć na praktycznie żadną pomoc ze strony państwa, bo po prostu go na to nie stać. We Francji przeciwnie wzrost wynikający z gospodarki rynkowej pozwolił wytworzyć PKB, którego część można przeznaczyć na wydatki dla najbardziej potrzebujących.

http://www.flickr.com/photos/65490374@N04/6993866361/sizes/m/in/photostream/
by Francois Hollande

Pomoc społeczna musi być jednak rozumna, a tego wymagania francuski system raczej nie spełnia. Mój najbliższy przyjaciel na przykład zarabia 2000 euro brutto (czyli stosunkowo mało we Francji jak na osobę, która ma wykształcenie wyższe) i modli się o to, żeby mu przypadkiem nie podwyższyli pensji. Powód? Przy tak niskich zarobkach ma bardzo wysokie zapomogi ze strony państwa ze względu na to, że ma dwójkę dzieci i niepełnosprawną żonę. Przy trochę wyższych by je stracił. Musiałby zarabiać powyżej 4 000 euro, żeby jego łączne dochody były wyższe od tych obecnych. Czyż to nie paradoks?

Owszem, nowoczesna lewica powinna opowiadać się za redystrybucją, ale nie taką. Powinna zachęcać do aktywności, a nie do bierności. Tutaj moim zdaniem przykład lewicy pokazał nie kto inny jak Sarkozy, który zaproponował, aby minimum socjalne przysługiwało nie tylko bezrobotnym, którzy nie mają prawa do zasiłku, ale i osobom, które zarabiają bardzo mało. Jest to forma aktywizacji, zachęty do tego, aby ludzie podejmowali się pracy, nawet jeżeli jest mało płatna.

W dzisiejszych czasach lewicowość w sferze gospodarczej leży bardziej po stronie wydatków niż dochodów. Antony Giddens dowodzi w swojej książce „Trzecia Droga”, że historycznie socjaldemokratyczna polityka polegała na przyznawaniu świadczeń socjalnych bardzo dużej liczbie odbiorców, co je rozpraszało i czyniło mało skutecznymi. Socjaldemokracja XXI wieku powinna dążyć do tego, aby dokładnie wyselekcjonować tych, którzy potrzebują pomocy społecznej i ograniczyć w ten sposób liczbę świadczeniobiorców. Dzięki temu można im wypłacać wyższe świadczenia, tym samym pozwalają osiągnąć cel. Nie chodzi o to, żeby im dożywotnio pomagać finansowo, ale żeby im dać możliwość wyjścia z sytuacji wykluczenia. Dlatego też nie można się ograniczać do ryby – trzeba im również dać wędkę. Dla bezrobotnych należy przewidzieć skuteczny i całościowy program zatrudnienia, a dla bezdomnych program wyjścia ze skrajnej nędzy.

Ponadto cele lewicy powinny wykraczać poza gospodarkę. Powinna zaproponować nowy model systemu społecznego. W lewicowym państwie nie ma miejsca na dyskryminację ze względu na płeć, orientację seksualną, wyznanie, narodowość czy pochodzenie społeczne. Powiem nawet więcej. Tego typu państwo musi tworzyć możliwość poznania ludzi o innej narodowości czy o innym wyznaniu, bo tylko poprzez poznanie danej grupy mniejszościowej ludzie zdają sobie sprawę, na ile ich stereotypy były nieuzasadnione.

Wybory parlamentarne przed nami. Nie życzę Hollandowi, aby prawica je wygrała. Ale gdyby Francuzi dali mu prztyczka w nos za te jego stare socjalistyczne rozwiązania rodem z XIX wieku, na przykład zmuszając go do koalicji z centrowym Ruchem Demokratycznym byłbym zadowolony. Niestety, ze względu na większościową ordynację wyborczą, ta partia, mimo 10% poparcia, prawdopodobnie nie będzie miała żadnego reprezentanta w Zgromadzeniu Narodowym. A gdyby we Francji obowiązywała demokratyczna, choć bardziej chaotyczna, proporcjonalna ordynacja wyborcza, być może nie miałby wyboru…



[1] Décroissance czy też „degrowth” (czyli w wolnym tłumaczeniu „antywzrost”) jest skrajną doktryną, która sprzeciwia się rzekomo absurdalnemu wzrostowi gospodarczemu opartemu na przesadzonej konsumpcji i systemie gospodarczym, który nie bierze pod uwagę, że zasoby naszej planety są ograniczone.

Pytania o zachodnią cywilizację :)

  1. 1.        Społeczno-ekonomiczne źródła słabości Zachodu

 

1.1.            Która kropla wody przelała dzban? O kryzysie finansowym

jako podrzuconym fałszywym tropie

 

Wśród wyznawców lewicowych – czy szerzej: kolektywistycznych – idei, a także w popularnych mediach, wśród rozmaitych lewackich radykałów (antyglobalistów, ekowojowników i rozmaitych „oburzonych”), a także wśród polityków popularne jest przekonanie, że to współcześni Shylockowie, chciwi bankierzy, spowodowali kryzys finansowy, którego konsekwencją stała się recesja i to właśnie z powodu ratowania gospodarek (w tym owych chciwych bankierów) przed katastrofą kraje zachodnie są tak bardzo zadłużone. Co z kolei ma negatywne ekonomiczne i społeczne konsekwencje. To właśnie jest owa – przysłowiowa – ostatnia kropla, która przelała dzban.

http://www.flickr.com/photos/ucodep/3699962445/sizes/m/in/photostream/
by Oxfam Italia

Trudno byłoby jednak znaleźć pogląd, który byłby odleglejszy od rzeczywistości. Utrzymując się w konwencji owego przysłowia, dzban wypełniał się coraz bardziej i stawał się coraz cięższy już od pół wieku, a pierwsze pęknięcia zaczęły się zarysowywać już w latach 70. „Liberalna kontrrewolucja” za czasów Margaret Thatcher i Ronalda Reagana spowolniła ten proces, a nawet spowodowała w niektórych krajach pewne cięcia w wydatkach publicznych. Ale już w połowie lat 90. ubiegłego wieku kolejne rządy ponownie przyspieszyły ekspansję państwa opiekuńczego w obszarze wydatków publicznych ,które zaczęły szybko rosnąć nawet w tak liberalnych gospodarkach, jak brytyjska czy amerykańska.

Niemiecki ekonomista Bernhard Heitger udowodnił ponad 10 lat temu (w 2001r.), że od lat 60. XX w. im bardziej rósł udział wydatków publicznych w PKB, tym wolniej rosły gospodarki krajów OECD. Rosnące podatki zniechęcały do pracy, zarabiania i oszczędzania, a jednocześnie ograniczały możliwości inwestowania. Późniejsze badania potwierdziły wyniki uzyskane przez Heitgera (a nawet wskazywały na większą skalę negatywnego wpływu wydatków publicznych na wzrost gospodarczy). Heitger badał okres 1960–2000, ale w pierwszej dekadzie XXI w. tempo wzrostu krajów zachodnich, a w szczególności zachodnioeuropejskich, było jeszcze niższe niż poprzednio i wynosiło zaledwie 1,0–1,5% rocznie.

Tymczasem, już od lat 80. XX w., elektorat zaczął coraz bardziej opierać się kolejnym podwyżkom podatków, a jednocześnie – bezrefleksyjnie – nadal domagał się różnego rodzaju świadczeń. W rezultacie, oportunistyczni politycy zaczęli w coraz większym stopniu finansować zwiększające się wydatki publiczne w drodze deficytów budżetowych, podnosząc stopniowo poziom zadłużenia ich gospodarek.

Tak więc wydatki publiczne i dług publiczny  rosły od dawna i jedno, co kryzys finansowy spowodował, to wzrost tempa zadłużania się. Nastąpiło przyspieszenie dnia prawdy – dnia, w którym rynki finansowe zażądają od rządów wyższego oprocentowania ich obligacji, a agencje ratingowe obniżą poziom wiarygodności kredytowej tych państw.

Autor niniejszego tekstu nie jest jednak przekonany, czy rynki finansowe – nie wspominając już o politykach, a nawet o większości ekonomistów – dostrzegły i wyciągnęły wnioski z tego, że próby makroekonomicznej polityki przyspieszania wzrostu gospodarczego w drodze ekspansjonistycznej polityki fiskalnej i monetarnej skazane są na niepowodzenie, gdyż w długim okresie redukują wzrost gospodarczy. Podobną ocenę można sformułować w odniesieniu do ekspansji regulacyjnej państwa.

To, co były redaktor „Financial Times”, Samuel Brittan, nazywa „przygnębiającym nawrotem państwochwalstwa (state-worship)” prowadzi gospodarki świata zachodniego – i w efekcie ich społeczeństwa – na manowce. Jeszcze słabszy wzrost gospodarczy i jeszcze głębsza nierównowaga są więc rezultatem długiego procesu ekspansji „socjalu”, a dopiero w dalszej kolejności kryzysu finansowego i reakcji polityków na ów kryzys w większości krajów zachodnich.

1.2.            Pod ciężarem demografii…

 

Problemy Zachodu nie kończą się jednakże na długookresowym wzroście relacji wydatków publicznych do PKB i rekordowo szybkim ostatnio przyroście długu publicznego. Dwa kolejne strumienie wody wpadają z rosnącym impetem do owego pękającego dzbana. Pierwszy stanowi swoiste przedłużenie tendencji długookresowych wzrostu „socjalu” w wydatkach publicznych ogółem i dotyczy rosnącego obciążenia przyszłymi emeryturami w warunkach niekorzystnych zmian demograficznych. Idzie o kurczącą się liczbę pracujących i rosnącą liczbę emerytów w warunkach starzenia się społeczeństw zachodnich.

To brzemię jest ogromne. Aby dać przykład, w USA jedno tylko miasto – Pittsburgh – ma (w większości niesfinansowane zainwestowanymi składkami) zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego w wysokości 580 mld dolarów! W 2009 r. analitycy wyliczyli, że niesfinansowane składkami zobowiązania wobec pracowników sektora publicznego wyniosły na szczeblu stanów i miast ponad 3,1 biliona dolarów.

Dodajmy, że w Europie sytuacja jest jeszcze bardziej dramatyczna. Emerytury niemal we wszystkich krajach pozostają w systemie pay-as-you-go, czyli że ze składek dzisiejszych pracowników wypłaca się emerytury dzisiejszym emerytom. Nawet podwyższenie wieku przechodzenia na emeryturę nie rozwiąże w całości tego problemu. Potrzebne będą ponadto cięcia w wysokości emerytur (obniżenia relacji emerytury do płacy), bowiem trudno sobie wyobrazić stale podnoszone podatki malejącej liczbie pracowników!

Niektóre liczby można sobie wyobrazić. Pewien nowojorski instytut oszacował, jaki kapitał składkowy powinien (hipotetycznie, bo system jest inny) zostać zainwestowany, aby Europejczycy otrzymali swoje emerytury w wysokości wynikającej z zobowiązań państwa. I okazało się, że w przypadku Francji musiałby to być kapitał równy ok. 550% rocznego francuskiego PKB, w przypadku Holandii równy ok. 500% rocznego holenderskiego PKB, w przypadku Niemiec równy ok. 450% rocznego niemieckiego PKB, a w przypadku Włoch ok. 400% rocznego włoskiego PKB.

Jest rzeczą oczywistą, że żadne państwo zachodnioeuropejskie nie będzie w stanie wygospodarować z podatków adekwatnych kwot na cele emerytalne. Dowód tego – co prawda w skrajnym przypadku – mamy w Grecji. Tam emerytury były tak szczodre, że wedle tych samych obliczeń grecki system emerytalny musiałby mieć zgromadzony kapitał w wysokości 875% greckiego PKB. No i kryzys grecki zmusił władze tego kraju do bezzwłocznego ustosunkowania się  do tego problemu. Efekty są następujące. Najnowsze regulacje w tym względzie ustalają jednakowe dla wszystkich minimum emerytury, a wszystkie zobowiązania powyżej tego minimum zostały ścięte w skali od 20% do 40%.

Oczywiście, gdzie indziej skala cięć nie będzie zapewne tak drastyczna, ale na pewno będzie bardzo dotkliwa. Okazuje się, że filozofia państwa opiekuńczego, w którym każdy – dziś, jutro i na wieki – otrzymywać miał za darmo (lub w najgorszym przypadku poniżej kosztów) wszelkie świadczenia, niezależnie od tego, czy i ile wniósł do stworzenia krajowego bochenka, zwanego PKB, była mirażem, którego nie dało się utrzymywać w nieskończoność. Mentalność roszczeniowa, określana hasłem: „Ciągle więcej!” (jak w tytule książki: „Toujours plus”, napisanej przez krytyka roszczeniowości, francuskiego pisarza François de Closet w 1982 r.) oczekiwała nie tylko czegoś za nic, lecz także coraz więcej owego „czegoś”.

Nietypowym, ale jakże znamiennym przykładem był strajk nauczycieli państwowych szkół w stanie Wisconsin, w USA, którzy domagali się darmowej viagry (i otrzymali ją kilka lat temu) w ramach pakietu świadczeń zdrowotnych. Można by powiedzieć, pół żartem pół serio, że owi nauczyciele nie tylko nie mieli koncepcji skutecznego nauczania, ale po prostu nie mieli koncepcji, a koszty owego braku koncepcji przerzucili – tradycyjnie – na państwo.

Przebudzenie ideologów państwa opiekuńczego i dziesiątków milionów jego wyznawców jest tym boleśniejsze, że przez kilka dziesięcioleci rzeczywiście możliwe było otrzymywanie czegoś za nic, owego friedmanowskiego „darmowego obiadu”, za który płacił ktoś inny. Tak więcnajpierw płacili, i nadal płacą, najbardziej twórczy i pracowici. Np. w USA ponad 80% sumy podatku PIT płaci 20% osób o najwyższych dochodach, a w Niemczech niewiele więcej, bo 25% podatników płaci 75% sumy tego podatku. Ile jeszcze można wydoić z tych ludzi, zanim całkowicie stracą ochotę do tworzenia bogactwa?

A ponadto filozofii czegoś za nic sprzyja demografia. Gdy na jednego emeryta przypadało 4–5 pracujących, można było podnosić wysokość świadczeń emerytalnych i rentowych daleko powyżej granicy wynikającej z wysokości składek wpłacanych przez pojedynczego emeryta. Dziś te proporcje znacznie się skurczyły, a w przyszłości skurczą się jeszcze bardziej.

W obecnych warunkach nie widać nowych źródeł finansowania państwa opiekuńczego, czyli – jak to w Niemczech w skrócie mówią – „socjalu”. Wyjątkiem może być jedynie podatek inflacyjny, czyli wywołanie inflacji, która obniżyłaby realną wartość spłaty długu publicznego. „Inflacjoniści”, jak ich nazywał Henry Hazlitt, autor najpopularniejszego podręcznika podstaw ekonomii w XXw. („Ekonomia w jednej lekcji”), gdyby poszli tą drogą, zaostrzyliby jedynie skalę istniejących problemów, nie rozwiązując żadnego z nich. Cięcia rozmaitych świadczeń rzędu 10–15% (i więcej), od emerytalnych i zdrowotnych zaczynając, wydają się nieuchronne.

Jednakże, biorąc pod uwagę głębokość demoralizacji współczesnych społeczeństw w następstwie półwiecza patologicznego w swym kształcie państwa opiekuńczego, proces konfrontacji z realiami będzie i szokujący, i bolesny. Pół wieku życia „z ręką w kieszeni sąsiada” (jak przerośnięte państwo opiekuńcze nazwał – już w 1964 r.! – ojciec powojennego niemieckiego „cudu gospodarczego” Ludwig Erhard) będzie wywoływać gwałtowne reakcje amatorów obiadu za darmo i oportunistyczne zachowania polityków.

Doskonałą ilustracją są aktualne reakcje w USA polityków Partii Demokratycznej na propozycję reform systemu opieki medycznej dla osób starszych przez polityka Partii Republikańskiej, które zakładają m.in. współfinansowanie tejże opieki przez samych emerytów – bezbrzeżna radość, że oto oponenci podłożyli się licznej grupie społecznej i dzięki temu prawdopodobnie przegrają najbliższe wybory. Dalej niż do 2012 r. ich wyobraźnia nie sięga. Ktoś, bodajże Harold Macmillan, powiedział, że polityk myśli o następnych wyborach, a mąż stanu – o następnych generacjach. Jak to wygląda w krajach o słabszych tradycjach parlamentaryzmu niż Stany Zjednoczone, widać w Grecji.

1.3.            Nowa ekoreligia Zachodu i jej prawdopodobne skutki

   

Jak by tego wszystkiego było mało, Zachód, a zwłaszcza najsilniej ukąszona bakcylem nowej ekoreligii Europa Zachodnia, wyraża niemałą ochotę do nałożenia na siebie nowych ciężarów. Albo też – trzymając się paraleli o dzbanie i ostatniej kropli, która spowodowała urwanie się ucha – kolejnego, trzeciego, strumienia wody lejącego się coraz szerszą strugą do pękającego już dzbana. Rzecz idzie tutaj o walkę z antropogenicznym, czyli spowodowanym przez człowieka, globalnym ociepleniem (AGW). Wiedza naukowa, stojąca za tą religią, jest dość wątła i coraz silniej podawana w wątpliwość przez przedstawicieli innych nauk niż klimatologia, a także coraz silniej krytykowana za niechlujną i nietrzymającą standardów metodologię.

Jeśli jednak wiedza budzi (rosnące) wątpliwości, to ekonomika AGW jest mniej niż wątpliwa. Jest po prostu nonsensowna. Lord Lawson, były minister finansów w rządzie Margaret Thatcher, przedstawił tę monstrualnie kosztowną nonsensowność w swej niedawnej książce („An Appeal to Reason”). Potraktował on alarmistyczne projekcje owego kontrowersyjnego grona, to znaczy IPCC, poważnie i ocenił na bazie ich własnych projekcji różnice kosztów między zlekceważeniem owego postępującego ocieplenia a wydatkowaniem monstrualnych pieniędzy na niedopuszczenie do owego ocieplenia (zresztą, dodajmy, bez żadnych szans na sukces!).

Otóż gdyby machnąć ręką na klimatycznych panikarzy i nie robić  nic, pisze Lawson, to różnice w sensie uszczerbku dla wzrostu zamożności w wyniku globalnego ocieplenia byłyby  minimalne. Nie robiąc nic, bogaty Zachód w XXI stuleciu zwiększyłby swój PKB o 260%, a kraje rozwijające się zwiększyłyby swój łączny PKB ponad ośmiokrotnie. Tymczasem, wydając monstrualne pieniądze (i rujnując po drodze gospodarkę świata zachodniego), PKB Zachodu wzrósłby raptem przez sto lat o 270%, a tenże PKB krajów rozwijających się zwiększyłby się ponad dziewięciokrotnie. Oczywiście same liczby znaczą mniej niż niewiele; ilościowe projekcje tempa wzrostu w skali stulecia mają wartość niewiele większą niż wróżenie z fusów.

Niemniej mają one pewne znaczenie. Pokazują bowiem, że nawet jeśli traktuje się serio modelowanie klimatyczne, macherów z IPCC i liczny tłum wyznawców tej nowej świeckiej religii, to wielce kosztowne poświęcenia nie służą  niczemu. Oczywiście, poza zademonstrowaniem przekonania o podejmowaniu jedynie słusznych kroków, które nie mają żadnego związku z oczekiwanymi efektami, czyli nie opierają się na instrumentalnej racjonalności (pisałem o tych postawach zachodniej cywilizacji w innym eseju o przednaukowym i ponaukowym ciemnogrodzie naszych czasów).

Z faktu, że z działań na rzecz zapobiegania globalnemu ociepleniu nie wynikają oczekiwane efekty, nie płynie jednakże optymistyczny wniosek, iż pomysły te zostaną rychło zarzucone. Upłynie zapewne wiele czasu, nim politycy wycofają się ze swego poparcia dla idei walki z globalnym ociepleniem. Mają bowiem do stracenia dwa cenne dla siebie (bo nie dla nas!) pomysły. Po pierwsze, nie przedstawią siebie jako rycerzy w błyszczącej zbroi, którzy przybywają uratować swój elektorat przed smokiem globalnego ocieplenia. I po drugie, stracą okazję do tego, co w praktyce politycznej cenią sobie najbardziej, to znaczy do zdobywania wiernych wyborców za pośrednictwem rozdzielania pieniędzy (w tym przypadku: pieniędzy dla robiących interesy na tzw. odnawialnej energii).

Poza tym musieliby przyznać się, że tak reklamowana przez nich samych „miękka siła” (soft power) Europy niewiele znaczy poza Europą, a w najlepszym razie poza światem zachodnim. Nawrócenia na ekoreligię Zachodu kogokolwiek poza Zachodem prawie nie występują. Z tym że upadek mitu o „miękkiej sile” Europy ma swoją własną dynamikę.  Stosunek do Europy zmienia się dość szybko. Niezłym przykładem tych zmian może być rysunek hinduskich satyryków przedstawiający świat w XXI stuleciu, zamieszczony w delhijskim „Economic Times”. Europa jest tam, dość bezceremonialnie, przedstawiona jako „Zbankrutowana Unia Emerytów” (Broke Union of Retirees)…

W skali globalnej pozycja Europy najwyraźniej słabnie. Niezdarne majstrowanie przy okazji kolejnych spędów „ociepleniowych” (Kopenhaga, Cancún, Durban) czy też dziwaczne kroki w sprawie Libii pokazują, że miękki powinien być papier toaletowy. Siła natomiast powinna być twarda. A przede wszystkim powinna istnieć nie tylko w słowach; wówczas być może nie trzeba byłoby jej używać za każdym razem.

Politolog Karl Deutsch używał określenia „siła netto” (net power). Rozumiał przez to różnicę między przekonaniem jakiegoś podmiotu międzynarodowego do określonego działania bez zaangażowania przez przekonujący podmiot siły („twardej” siły, w świetle powyższych rozważań) a zaangażowaniem tej „twardej” siły, która zmusiłaby ów podmiot do pożądanych  zachowań (patrz „The Nerves of Government”). W kategoriach tej teorii, siła netto Europy Zachodniej jest coraz mniejsza. Same dobre intencje, a nawet dobry przykład, nie wystarczają.

Warto zwrócić uwagę, że ta słabość polityczno-militarna Zachodniej Europy i coraz wolniejsze tempo wzrostu gospodarczego nie przełożyły się dotychczas na silny spadek znaczenia zachodnich firm w handlu międzynarodowym i w inwestycjach bezpośrednich za granicą. Doświadczenie menagementu, kwalifikacje, sprawna infrastruktura i – w porównaniu z większością innych krajów – sprzyjające rozwojowi gospodarczemu instytucje pozwalają utrzymywać się firmom z tych krajów w czołówce światowej. Taka sytuacja nie będzie jednak trwać wiecznie. Jeśli nie powzięte zostaną istotne środki zaradcze, to wyższe podatki, uciążliwsze regulacje i antywzrostowo działające obciążenie „socjalem” przełoży się wcześniej czy później także na sprawność zachodnioeuropejskich firm.

2. Zróżnicowana (nieodległa?) przyszłość największych krajów Europy

Rozważania wychodzące poza kwestie ekonomiczne ważne dla zachodniej gospodarki, jakie autor poczynił w poprzedzającej części, miały z konieczności  charakter szkicowy. Są jednak absolutnie konieczne. Zdaniem autora często przywoływane Clintonowskie hasło: „Gospodarka, głupcze!” w niewielu przypadkach pomaga zrozumieć gospodarcze przemiany. Ekonomiczne przypływy i odpływy, ekspansje i kryzysy mają swoje instytucjonalne ramy. A instytucje z kolei są kształtowane przez nasze wyobrażenia o tym, jak funkcjonuje świat (których to wyobrażeń nie jesteśmy, niestety, zdolni oddzielić od naszych preferencji, co do tego, jak świat  powinien funkcjonować). Jak sądzę, niekończące się poszukiwania sposobu na stworzenie świata, w którym można w nieskończoność otrzymywać coś za nic, biorą się nie z ocen tego, jak funkcjonuje świat, ale z tego, jak niektórzy chcieliby, by ów świat funkcjonował…

Karmieni bardziej ideami Jana Jakuba Rousseau niż Karola Marksa kolektywiści z obu końców demokratycznego spektrum (socjaliści i paternaliści) stworzyli pewien sposób myślenia na temat państwa opiekuńczego, który ustępować będzie powoli, niechętnie i – jak to już stwierdziłem – być może wręcz spazmatycznie. Szanse na akceptację ograniczenia skali apetytów na państwo opiekuńcze będą różne w poszczególnych krajach. Widać to już dziś w odniesieniu do peryferyjnych państw Europy Zachodniej (Grecji z jednej strony, Irlandii z drugiej i Portugalią tak gdzieś pośrodku) i uwydatni się także – zdaniem autora – w nie tak odległej przyszłości w odniesieniu do największych krajów Zachodu.

Powszechnie akceptuje się jako pewnik, że oś Paryż–Berlin jest siłą napędową Unii Europejskiej w jej kolejnych wcieleniach (ze strefą euro włącznie). Jednakże reakcje tych i innych dużych krajów  mogą bardzo różnić się między sobą. Zacznę od Niemców, których historia i wynikająca z niej trauma uczyniły społeczeństwem unikającym aktywnego działania na rzecz ładu światowego środkami militarnymi. Niemcy stali się – w stopniu wręcz irytującym – pacyfistami i ludźmi pełnymi rozmaitych strachów i fobii (exemplum energia atomowa).

Z drugiej jednak strony wzmiankowana historia, tym razem nie wojny, lecz doświadczeń hiperinflacji wczesnych lat 20. ubiegłego wieku oraz skoncentrowanie energii Niemców po II wojnie światowej na sprawach gospodarki silnie wpłynęły na zachowania indywidualne i społeczne. A te z kolei przełożyły się na skłonność do kompromisu w imię unikania wielkich wstrząsów. Kombinacja tych czynników może pozwolić Niemcom przejść bez większego szwanku przez trudny okres redukcji – niedającego się utrzymać w obecnym rozmiarze – państwa opiekuńczego. Jest ono w Niemczech podobnie przerośnięte jak gdzie indziej, ale ze względów historycznych zachowania Niemców są bardziej umiarkowane.

Po pierwsze, Niemcy nadal są wysoce konkurencyjną gospodarką, jednym z największych eksporterów w skali światowej. Ta konkurencyjność wynika w pierwszym rzędzie z wysokiego poziomu wolności gospodarczej (23. miejsce w 2011 r. na podstawie Index of Economic Freedom (IEF); dla porównania Francja zajmuje 64. miejsce). Po drugie, poziom elastyczności niemieckiej gospodarki bierze się także stąd, że rozwiązania instytucjonalne i przyjmowane kierunki polityki ekonomicznej i społecznej, będące rezultatem nieskończonej wręcz ilości intensywnych negocjacji, utrzymują się najczęściej niezależnie od zmian ekip rządzących.

Kiedyś nazwałem ten, niewątpliwe męczący, mechanizm negocjacyjny  Millimeterpolitik, który to termin nie wymaga tłumaczenia. Jednakże owa ogromna ilość czasu spędzana na analizach, konsultacjach i negocjacjach najczęściej nie idzie u Niemców – na marne. Jakkolwiek Millimeterpolitik znacznie spowalnia proces decyzyjny, to jednak w przypadku ważkich decyzji – wpływających na długookresowe trendy ekonomiczne i społeczne – pozwala na wypracowanie stanowiska na tyle akceptowalnego dla głównych sił politycznych, iż nie ulegają one zmianom po wyborach, przegranych przez rządzących.

Tak było np. w przypadku częściowej liberalizacji rynku pracy za rządów kanclerza Schrödera z SPD, która dobrze służy gospodarce niemieckiej obecnie, lub w przypadku podwyższenia wieku przechodzenia na emeryturę do 67 roku życia. I tak też jest z niedawną decyzją o narzuceniu sztywnych limitów wielkości deficytu budżetowego. Ponieważ partie zaakceptowały zmiany regulacji i starają się dotrzymywać uzgodnień, po zmianie ekipy rządzącej dokonują one przesunięć – w obszarach konsensusu – jedynie o przysłowiowe milimetry. Biorąc pod uwagę te szczególne cechy niemieckiej gospodarki i niemieckiego sposobu prowadzenia polityki, nieuchronne cięcia w uprawnieniach do „socjalu” w jego rozmaitych przejawach byłyby zapewne mniejsze niż w innych dużych krajach Europy i zostałyby wprowadzone bez politycznych spazmów.

Niezależnie od rozwoju sytuacji w strefie euro, autor ocenia, że w Europie istnieje grupa krajów, których elity rządzące byłyby gotowe zaakceptować niemiecki wzorzec ekonomiczny wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. W wypadku zawirowań na większą skalę, mógłby nawet wyłonić się silnie konkurencyjny, mniej lub bardziej zinstytucjonalizowany obszar, obejmujący dwie grupy krajów. Z jednej strony byłoby to kilka krajów „starej” Europy: Holandia, Austria, Finlandia, Szwecja i być może (ze względu na historyczne tradycje neutralności) Szwajcaria. Z drugiej strony – grupa krajów „nowej” Europy, czyli tych, które pozostawiły za sobą bagaż zniekształceń czasów komunizmu i z powodzeniem zintegrowały się z gospodarką światową. Mam tu na myśli ósemkę krajów postkomunistycznych, które weszły do UE w 2004 r. W ten sposób mogłoby powstać nowe centrum europejskiego dynamizmu gospodarczego.

Oczekiwania autora w odniesieniu do drugiego kluczowego kraju europejskiej integracji, czyli Francji, są zdecydowanie odmienne. Bierze się to przede wszystkim z przejawiającej się tam bezustannie intelektualnej i politycznej rebelii przeciw rzeczywistości. Nigdy nie zapomnę gwałtownych demonstracji przeciwko nieśmiałej, bo podnoszącej granicę wieku przechodzenia na emeryturę do zaledwie 62 lat, zmianie w systemie emerytalnym. A zwłaszcza nie zapomnę fotografii pięknej dziewczyny, która swoje „Non!” wymalowała na własnej buzi.

I nie idzie bynajmniej o kontrast natury estetycznej, lecz o surrealizm w myśleniu owej dwudziestolatki. Po pierwsze, z punktu widzenia komparatystyki systemowej wydłużenie o dwa lata wieku przejścia na emeryturę było najmniejszym krokiem spośród powziętych w różnych krajach Europy. Tego owa dwudziestolatka mogła nie wiedzieć. Ale, po drugie, powinna wiedzieć przynajmniej tyle, że takich jak ona młodych ludzi będzie w przyszłości mniej niż tych, którym przyjdzie płacić emerytury według dotychczasowych zasad. I po trzecie, powinna wiedzieć, że ze zmian demograficznych wynikają konsekwencje ekonomiczne. Protestując przeciwko podnoszeniu granicy wieku przechodzenia na emeryturę, owa dziewczyna demonstrowała faktycznie za zwiększeniem jej własnych przyszłych obciążeń podatkowych. Niedostatek przyszłych funduszy na cele emerytalne może bowiem zostać zmniejszony tylko w trojaki sposób: wydłużając okres pracy siły roboczej, podnosząc podatki tym – coraz mniej licznym w relacji do liczby emerytów – którzy pracują, a także obniżając relację wysokości emerytury do otrzymywanej wcześniej płacy.

Politycy, związkowcy i inni aktywiści czynni w przestrzeni publicznej wykazują podobną surrealistyczną ekstrawagancję w swoich działaniach i wypowiedziach. Dotyczy to również elity intelektualnej. Były doradca socjalistycznego prezydenta Françoisa Mitterranda, a obecnie doradca konserwatywnego prezydenta Sarkozy’ego, Jacques Attali, jest tutaj znakomitym przykładem.

Otóż Attali w 2010 r. opublikował książkę, w której przewidywał, że do 2020 r. Zachód zbankrutuje z powodu długów. Sam nie jestem odległy od podobnej opinii, tyle że selektywnej, bo dotyczącej części krajów Zachodu. Gorzej, że w swej książce i później udzielanych wywiadach Attali nie jest w stanie zauważyć  przyczyn zapowiadanego bankructwa. Popełnia typowe błędy w ocenie, które poddałem krytyce powyżej, w pierwszej części niniejszego eseju. Nie dostrzega spowalniających wzrost gospodarczy wysokich relacji wydatków publicznych do PKB, , nie dostrzega nawet wysokiego długu publicznego w relacji do PKB już w okresie poprzedzającym globalny kryzys finansowy ostatnich lat. Wszystkiemu winien jest, jego zdaniem, ów kryzys (przed którym Zachód znajdował się na najlepszym ze światów…).

Clou wszystkiego stanowią jednak rekomendacje Attaliego; a pamiętajmy, że był on przez kilka lat prezesem Europejskiego Banku Odbudowy i Rozwoju. Otóż Attali zapowiada, że w przyszłości trzeba będzie większych – a nie mniejszych – wydatków socjalnych (sic!) oraz rozbudowy infrastruktury. Stanowić to będzie „silny bodziec rozwojowy”. Pomijam tu jakiś paleokeynesizm stylu myślenia zakotwiczonego przed półwieczem. Najbardziej surrealistyczna jest jednak odpowiedź na pytanie, z jakich środków należałoby sfinansować owe wydatki w zadłużonym po uszy świecie zachodnim. Otóż Jacques Attali z całą powagą stwierdza, że… Unia Europejska, w odróżnieniu od jej członków, nie jest zadłużona i mogłaby pożyczyć nawet 1000 mld euro. Mamy więc byłego prezesa banku, który nie rozumie, że pieniądze pożycza się ludziom, którzy mają dochody, firmom, które mają zyski, i państwom, które nakładają i ściągają podatki. Unia nie ma prawa nakładania podatków i nikt jej nie pożyczy miliardów euro, o ile nie zagwarantują tych miliardów państwa członkowskie. A te właśnie zdaniem Attaliego będą bankrutować…

Bardzo niedawno prezydent Sarkozy zapowiedział skierowanie do parlamentu projektu ustawy, która w przypadku wypłat zysków zmuszałaby właścicieli  prywatnych firm (sic!) do przeznaczania określonej części wypracowanych zysków pracownikom. Bolszewizm tego posunięcia, stanowiącego formę nacjonalizacji – tyle że nie własności, lecz wypracowanych przez tę własność owoców – szokuje nawet w przypadku Francji. Jakiego następnego kroku można oczekiwać w kraju permanentnych demonstracji i majstrowania przy gospodarce – z jednakową nonszalancją i brakiem poszanowania fundamentów systemu – i przez lewicę, i przez prawicę?

Z takimi postawami i mentalnością zarówno obywatela na ulicy, jak i przedstawicieli elit politycznych i intelektualnych zderzenie z rzeczywistością może okazać się spazmatyczne. Co się stanie, jeśli rynki finansowe nie będą już chciały kupować francuskich obligacji, a Francuzi przezornie wymienią tyle pieniędzy, ile mogą na aktywa rzeczowe (domy, mieszkania, złoto, dzieła sztuki itd.) i też jeden przez drugiego nie będą rwać się – z Marsylianką na ustach – do zakupu tychże obligacji? Co wtedy? Wtedy może zdarzyć się absolutnie wszystko w obronie „socjalu”, który przecież „należy się każdemu”.

Autor niniejszego eseju nie wykluczyłby całkowicie „powtórki z rozrywki”, czyli powtórzenia się we Francji wydarzeń z 1917 r., oczywiście z pewnymi modyfikacjami. Pierwszą modyfikacją byłyby zapewne rady przejmujące władzę. Zamiast, jak w Rosji, „rad robotniczych, chłopskich i żołnierskich”, biorąc pod uwagę znacznie większe znaczenie biurokratów w dzisiejszej Francji niż żołnierzy, powstałyby „rady robotnicze, chłopskie i urzędnicze”.

Druga modyfikacja ma większą wagę. Współczesna gospodarka Francji jest znacznie bardziej skomplikowana niż gospodarka Rosji w 1917 r. i znacznie bardziej wciągnięta w międzynarodowy podział pracy w skali globalnej. Nie wytrzymałaby ona scentralizowanej gospodarki planowej dłużej niż parę lat. Dlatego taka Francuska Republika Rad byłaby raczej efemerydą w rodzaju „komunizmu wojennego” lat 1917–1921 niż centralnie planowanym molochem z lat 1928–1989. Dodajmy, że kiedy opadnie kurz bitewny rewolucji, konieczność znaczącej redukcji „socjalu” pozostanie.  A zbiedniałe w latach rewolucji społeczeństwo będzie po cięciach bardziej biedne, niżby było bez rewolucji.

Muszę przyznać się, że krajem, którego perspektywy budzą najwięcej moich wątpliwości, jest historyczna ojczyzna wolności, czyli Anglia. Wątpliwości nie biorą się przy tym z twardych danych ekonomicznych czy rankingów. Prawda, że w ciągu kilku lat socjalnej i regulacyjnej ekspansji Wielka Brytania spadła w rankingu Index of Economic Freedom z pierwszej do drugiej dziesiątki ocenianych krajów. Ale 16. miejsce w 2011 r. jest ciągle nieco lepsze niż miejsce Niemiec (23.). Już jednak 53. miejsce w rankingu stabilności makroekonomicznej szwajcarskiego World Economic Forum nie daje podstaw do samozadowolenia. Z kolei wysokość relacji wydatków publicznych do PKB, w porównaniu z wieloma innymi krajami Europy, jest już wysoka. Przed rozpoczęciem kryzysu finansowego zbliżała się do 50%, podczas gdy w wielu innych krajach granica ta została przekroczona. Ogólnie rzecz ujmując, sytuacja pogarszała się, ale bez perspektywy jakiejś katastrofy.

Trudno też autorowi niniejszego eseju poddać jakiejś fundamentalnej krytyce program koalicyjnego konserwatywno-liberalnego rządu. Do tej pory oświadczenia i programy ekonomiczne, bo zbyt wielu działań dotychczas nie zarejestrowano, wydają się iść we właściwym kierunku. Przywracanie warunków dla przyspieszenia wzrostu gospodarczego drogą cięć wydatków (biurokratycznych i socjalnych) zgodne jest z doświadczeniami, na co wskazują choćby najnowsze badania Alberta Alesiny i Silvii Ardagny, z których wynika, że wielokrotnie wyższe szanse na powrót do stabilizacji makroekonomicznej i później szybszego wzrostu PKB mają programy oparte na cięciach wydatków, a nie na zwiększaniu podatków. Również koncepcje polityki społecznej zgodne są z moimi poglądami na temat potrzeby większego oparcia pomocy społecznej na spontanicznych działaniach społeczeństwa obywatelskiego. Zastępowanie działań państwa niańki (nanny state) inicjatywami obywateli pozwoliłoby zredukować marnotrawstwo środków i bezosobowość biurokratycznej machiny państwa opiekuńczego.

Skąd więc biorą się niepokoje autora niniejszego eseju? Trudno znaleźć dla nich twarde dane. Rzecz jednak w tym, że co najmniej przez kilkanaście lat społeczeństwo brytyjskie poddane zostało daleko idącej indoktrynacji w duchu politycznej poprawności. I zmieniło się, być może, na tyle, że odrzuci próby zmniejszenia skali obecności państwa w życiu społecznym w ogóle, a państwa opiekuńczego w szczególności.

Brytyjczycy zaakceptowali, jak się zdaje, w tym okresie system prawny, który jest oparty na przymusie wspierającym myślenie życzeniowe, że jeśli nie będzie się poddawać krytycznej ocenie pewnych zjawisk, to zjawiska te znikną same przez się. Zbliża się to chwilami do orwellowskiego nie tyle ministerstwa, ile „sądownictwa prawdy”. W aktach prawnych stworzono tysiące nowych „przestępstw”, które nigdy wcześniej nie były zachowaniami karalnymi. I co ważniejsze, traktowane są one poważnie nie tylko przez aparat biurokratyczno-sądowy, lecz także przez społeczeństwo. A jeśli nawet nie, to na powierzchni nie widać wielu wyzwań dla politycznie poprawnej nowomowy. Wystąpienia premiera Camerona, w których stwierdził np. niepowodzenie doktryny multikulturalizmu i domagał się kształtowania cnót obywatelskich przez nowych mieszkańców Wielkiej Brytanii, już samo w sobie mogłoby być potraktowane w jego ojczyźnie jako jedno z nowych orwellowskich przestępstw…

Wart odnotowania jest fakt, że tego rodzaju utopijno-lewicowa ofensywa politycznej poprawności nie powiodła się np. we Włoszech. Włosi bowiem, doświadczeni przez tysiąclecia plagami rozmaitych, z reguły uciążliwych i niewydolnych, rządów, nie biorą poważnie owych reguł gry politycznej poprawności. Samuel Huntington w książce „Political Order in Changing Societies” podkreślał, że „jedyną rzeczą gorszą niż społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną, nieuczciwą biurokracją jest społeczeństwo charakteryzujące się sztywną, nadmiernie scentralizowaną i uczciwą biurokracją”. Uczciwość i sumienność brytyjskiej biurokracji, wymuszającej przestrzeganie reguł orwellowskiej politycznej poprawności, jest w huntingtonowskich kategoriach obciążeniem, nie zaletą. O Włoszech zaś można powiedzieć to, co przez wieki XVIII i XIX zwykło się mawiać w Środkowej Europie, że surowość praw monarchii habsburskiej łagodzona jest przez niewydolną ociężałość (Schlamperei) jej biurokratycznej machiny…

W Wielkiej Brytanii eksplozja państwa opiekuńczego nastąpiła – jak zasygnalizowałem –w drugiej połowie okresu rządów labourzystowskich. Ponad 46% udziału wydatków publicznych w PKB, które zaczęło dalej szybko rosnąć w latach kryzysu finansowego, musi zaowocować w przyszłości odpowiednim obniżeniem dynamiki wzrostu gospodarczego. Powolne wychodzenie Wielkiej Brytanii z recesji wiąże się, moim zdaniem, z konsekwencjami zwiększonego obciążenia PKB wydatkami publicznymi i słabnięciem bodźców do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Ani klimat ekonomiczny, ani polityczno-społeczny nie sprzyjają zatem fundamentalnym zmianom, których efektem musi być w dodatku obniżenie poziomu świadczeń ze strony państwa opiekuńczego i w efekcie obniżenie poziomu życia części mieszkańców.

Trudno przewidzieć dalszy bieg wydarzeń w historycznej ojczyźnie wolności. Nawet jeśli rząd koalicyjny zacznie robić wszystkie sensowne rzeczy, które zapowiadał, to cięcie wydatków publicznych nie musi przekształcić się w przyspieszenie wzrostu gospodarczego. Według teorii ekspansji wynikającej z cięcia wydatków fiskalnych (expansionary fiscal contraction) sukces zależy od przekonania uczestników rynku, że w ślad za cięciami wydatków publicznych pójdą cięcia podatków, a zmniejszone obciążenia staną się motorem wzrostu popytu gospodarstw domowych i podaży ze strony firm. Przedsiębiorcy i inni uczestnicy rynku mogą jednakże nie uwierzyć, że mniejsze wydatki publiczne przełożą się na niższe podatki i gospodarka przyspieszy, bo nie będą przekonani, iż rząd premiera Camerona będzie konsekwentnie realizować swoje zapowiedzi. Dostrzegając opór, mogą uznać, iż rząd ugnie się pod presją i zmieni niepostrzeżenie swoje plany. W odróżnieniu od wcześniejszych impresji w odniesieniu do zmian społecznych i wynikającego z nich oporu przeciwko powrotowi do wolności jesteśmy tu na twardym gruncie teorii ekonomii[1].

W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z działaniami cząstkowymi, klajstrowaniem sytuacji, przegraną w wyborach i upadkiem rządu w 2014 r., zwycięstwem labourzystów, klajstrowaniem przez tych ostatnich, pogorszeniem sytuacji makroekonomicznej, żółtą kartką ze strony rynków finansowych, a następnie czerwoną kartką, czyli odmową zakupu brytyjskich obligacji. Wymuszone przez życie cięcia „socjalu” byłyby znowu – jak we wcześniej rozpatrywanym scenariuszu dla Francji – wyższe niż musiałyby być, gdyby plany rządu Camerona się powiodły.

3. Czy istnieje zjawisko wyjątkowości Stanów Zjednoczonych?

 

3.1. Smutki europeizacji…

 

W rozważaniach na temat współczesnego świata zachodniego pojawia się czasami pojęcie „wyjątkowości” USA. Bierze się ona – czy też miałaby się brać – z amerykańskiej historii. Historii narodu tworzonego przez przyzwyczajonych do trudów indywidualistów, pionierów dzielących się owocami swej pracy z bliskimi (a nie z jakimś tam abstrakcyjnym państwem), chcących zbudować dla siebie i współwyznawców miejsce wyjątkowe, gdyż w pierwszych stuleciach byli to najczęściej ludzie uciekający spod rządów jednej religii (anglikańskiej) i marzących o swoim świecie niedyskryminacji, w którym mogliby czcić Boga na swój sposób. I dlatego – w największym skrócie – tak przywiązanych do wolności jednostki i praw tę wolność chroniących.

Gdyby teraz zadać pytanie zawarte w tytule i odnieść je do życia gospodarczego pierwszych kilkunastu lat nowego stulecia, odpowiedź na nie byłaby utrudniona. W najlepszym razie dałoby się powiedzieć, że Stany Zjednoczone są „malejąco wyjątkowe”. Polityka banku centralnego (FED-u) była wręcz patologicznie ekspansjonistyczna, bardziej niż polityka monetarna któregokolwiek ze znanych z interwencjonizmu makroekonomicznego państw europejskich. W rzeczywistości była bardziej interwencjonistyczna niż w okresie świetności keynesowskiej interwencji makroekonomicznej na Zachodzie, czyli w latach 60. i 70. XX w.

Dalej, w kwestii polityki fiskalnej, zarówno za drugiej kadencji George’a W. Busha, jak i za prezydentury Baracka Obamy, polityka ta stawała się coraz bardziej podobna do tej w krajach europejskich – zarówno w kwestii polityki socjalnej, jak i relacji wydatków publicznych do PKB. A odnośnie do reakcji na kryzys finansowy, wyhodowany w USA i rozprzestrzeniony na cały świat, sposób myślenia o stymulowaniu gospodarki intelektualnych mentorów obecnej administracji, to znaczy noblisty Paula Krugmana, Lawrence’a Summersa, Nuriela Roubiniego i innych, jest daleko przed Europą w rankingu interwencjonizmu.

Nie czytałem, by komukolwiek ze znanych teoretyków makroekonomii w Europie przyszło do głowy dowodzić, że nie ma znaczenia, czy poziom długu publicznego rośnie do 100% PKB z powodu wydatków wojennych, czy z powodu stymulowania gospodarki zagrożonej głęboką recesją. Nietrudno zauważyć, że wojny się kończą i wydatki publiczne z nimi związane spadają do zwykłego dla nich poziomu. Tymczasem wydatki na administrację publiczną i na „socjal”, gdy już raz zostały poniesione, bardzo trudno jest sprowadzić do wcześniejszego poziomu.

Tak więc dług publiczny USA, który w najbliższych latach zbliży się do poziomu 100% PKB, niewątpliwie nie jest niczym wyjątkowym. W Europie Stany Zjednoczone będą mieć liczne towarzystwo – zarówno krajów, które ten poziom osiągnęły już dawno (Grecja, Włochy, Belgia), jak i towarzyszy podróży do świata zadłużonych (Wielka Brytania, Francja, Hiszpania, Portugalia). Gospodarka amerykańska na razie wprawdzie rośnie szybciej niż większość gospodarek starej Europy, ale bierze się to z niebywałej skali stymulacji fiskalnej i monetarnej z jednej strony oraz niepojawiających się (jeszcze!) zwykłych efektów wzrostu relacji wydatków publicznych do PKB.

Zwykle, jak wynika z cytowanych wyżej badań Heitgera, potrzeba szeregu lat, by podwyższone wydatki (i, co najważniejsze, podatki) zaczęły negatywnie oddziaływać na skłonność do pracy, zarabiania i oszczędzania z jednej strony, a na wydatki inwestycyjne sektora prywatnego z drugiej. Z dekady na dekadę różnice były widoczne. Nie ulega raczej wątpliwości, że  Stany Zjednoczone nie okażą się wyjątkiem pod tym względem i zaobserwowana prawidłowość dogoni je, wywierając presję w kierunku wolniejszego wzrostu. Zresztą pod jednym jeszcze względem Stany Zjednoczone się europeizują (w negatywnym znaczeniu tego terminu). Idzie tutaj o podwyższoną w ostatnich latach, w związku z kryzysem finansowym, skłonność do interwencji w sferze regulacji.

Jest pewien obszar związany z życiem gospodarczym, w którym uważa się, że nadal wyróżniają się wyjątkowością. Są dla całego świata źródłem innowacji. Takim światowym centrum innowacyjności była kiedyś Europa Zachodnia, która uzyskała przewagę nad resztą świata już w poprzednim tysiącleciu, w epoce kapitalizmu kupieckiego, i powiększyła ją ogromnie od początku epoki kapitalizmu przemysłowego. Jednakże po II wojnie światowej przywództwo w obszarze innowacyjności osiągnęły Stany Zjednoczone.

Dlaczego? Europejczycy nie utracili przecież owej radości odkrywania czegoś nowego (joie de trouver), o której pisał David Landes w książce „Bogactwo i nędza narodów”. Utracili jednak po części tę strukturę bodźców, która wspierała skłonność do wynalazków. Silnie regulowany europejski kapitalizm od lat 40. do 80. ubiegłego wieku zredukował dość znacznie owe bodźce tam, gdzie podatek dochodowy sięgał 90%, a tak było w większości krajów zachodnioeuropejskich, i gdzie regulacje stawiały wynalazczości liczne bariery. W Stanach Zjednoczonych struktura bodźców też została osłabiona, ale w daleko mniejszym stopniu.

Po zaprezentowaniu w pigułce historii przywództwa w obszarze innowacji przyznaję, iż nie można (jeszcze) stwierdzić, czy i w jakim stopniu obszar innowacji został dotknięty najnowszą falą regulacji. Warto jednak przypomnieć, że obecny aktywizm regulacyjny nie jest jedyną falą dotykającą zdolności innowacyjnych amerykańskiego biznesu w XXI w. Pierwszą taką falą były regulacje po bankructwie Enronu, World.com i paru innych firm amerykańskich na początku tego stulecia. Jak zwykle i jak wszędzie, regulacje reaktywne – powstające w reakcji na jakieś rzeczywiste czy domniemane niedoskonałości rynku –  przyniosły więcej szkód niż korzyści. Najważniejsza z nich, niedotycząca zresztą bezpośrednio kwestii innowacyjności, sprowadzała się do wymuszonych regulacją (ustawa Sarbanes-Oxley) zmian w składzie rad dyrektorów, spośród których wykluczono menedżerów kierujących innymi firmami. W rezultacie znalazło się w nich więcej emerytów, teoretyków biznesu i podobnych osób, które z racji pewnego oddalenia od bieżącej działalności menedżerskiej spowalniały procesy decyzyjne i czyniły je mniej skutecznymi.

Nadmierna ostrożność ludzi stojących dalej od codziennego kierowania firmą oddziaływała negatywnie na wszystkie decyzje, nie tylko dotyczące innowacji. Niemniej można pośrednio wyciągnąć wnioski z innych niezamierzonych konsekwencji tego aktu, mianowicie trzykrotnego spadku liczby ofert publicznych nowych firm na giełdzie w porównaniu z okresem sprzed uchwalenia wzmiankowanej ustawy. Radykalnie mniejsza liczba ofert (i możliwości zarobienia sporych pieniędzy przez ludzi zaangażowanych w zakończone sukcesem przedsięwzięcia typu venture capital) nieuchronnie wpłynie na zaangażowanie się tych ludzi we wcześniejsze fazy doradztwa i finansowania rozwoju obiecujących nowych firm. Trudno wyobrazić sobie, by obecna fala regulacji sektora finansowego przyniosła efekty odwrotne, czyli była w stanie zwiększyć owo zaangażowanie.

3.2. Nadzieje na przebudzenie się z welfarystycznego snu

 

Dotychczasowe rozważania mogą wydawać się zbyt pesymistyczne. Czy w ich świetle na pytanie postawione w tytule nadal można odpowiedzieć pozytywnie? Autor niniejszego tekstu, przyglądając się Ameryce, jest przekonany, iż właściwą odpowiedzią jest ostrożne „tak”. Dostrzega on bowiem istnienie czynników różniących Stany Zjednoczone od Europy. Ekonomiczne efekty zależą od instytucji – tak formalnych, jak i nieformalnych – a te ostatnie zwłaszcza nadal ostro różnicują Amerykę i Europę. Nie tylko etyka pracy, lecz także szerzej filozofia dobrego życia nadal kładzie nacisk na indywidualną odpowiedzialność jednostki za swój los – i to mimo syrenich głosów welfarystycznej filozofii obiecującej coś za nic. Ten pogląd jest nadal poglądem znacznej części (a może większości) Amerykanów.

Amerykanie są w związku z tym ludźmi, dla których etyczne podstawy działań mają istotne znaczenie. I słusznie podkreślał to amerykański komentator Michael Barone w „Financial Times” (w numerze z 3.06.2011), że ruch Tea Party jest ruchem o podłożu ekonomicznym, lecz opartym na fundamentach etycznych. Jego uczestnicy są oburzeni tym, że finansuje się nieostrożnych ryzykantów i nierzadko kombinatorów kosztem przezornych, podejmujących racjonalne decyzje i uczciwych. I dobrze, że ten artykuł ukazał się w lewicującym europejskim dzienniku, jakim od dawna jest „Financial Times”, gdyż w Europie tendencyjnie przedstawia się uczestników powyższego ruchu jako pazernych bogaczy i kulturowych troglodytów.

Różnice między ruchem Tea Party a manifestacjami w Europie nie mogłyby być większe. Otóż „oburzeni” w Hiszpanii, w Grecji, we Francji i gdzie indziej są reprezentantami myślenia w kategoriach żebraczo-roszczeniowych. Domagają się więcej „socjalu” i nie obchodzi ich w najmniejszym stopniu fakt, że nie konfrontują swoich roszczeń z własnym wkładem w wytwarzany bochenek zwany PKB. Tymczasem aktywiści i zwykli uczestnicy demonstracji Tea Party są oburzeni tym, że państwo wspiera utracjuszy pieniędzmi oszczędnych i protestują przeciwko zadłużaniu państwa, gdyż rozumieją, że to oni i ich dzieci będą spłacać te długi. Niezależnie od symplicystycznych niekiedy oczekiwań, niecierpliwości ludzi, którzy są przekonani, że racja jest bezapelacyjnie po ich stronie, i radykalnych sformułowań to oni są właśnie najważniejszym bodaj czynnikiem, który pozwala mieć nadzieję na sukces Ameryki. Sukces ten rozumiem jako szansę na odnowę instytucjonalną i odwrócenie katastrofalnej polityki, jaką prowadzono od dawna, a którą przyspieszył jeszcze obecny rząd.

Szanse te wydają się wcale niemałe, gdy przyglądamy się mapie konfliktów wokół polityki gospodarczej i społecznej poniżej szczebla federalnego. Konflikt między gubernatorem stanu Wisconsin a większością pracowników sektora publicznego (w tym owymi nauczycielami strajkującymi, by otrzymywać darmową viagrę w ramach pakietu świadczeń!) pokazał, kogo wspiera amerykańska klasa średnia, która pracuje najczęściej w sektorze prywatnym. W odróżnieniu od pracowników różnych instytucji publicznych, którzy oczywiście – jak górnicy i inni u nas w Polsce! – demonstrują w godzinach pracy, pracownicy prywatnych firm pojawili się dopiero po południu i z transparentami wspierającymi gubernatora oraz hasłami: „Przepraszamy, że tak późno, ale my naprawdę pracujemy na swoje utrzymanie!”.

Jeszcze bardziej wyraziste było wydarzenie w Miami. Burmistrz tego największego miasta Florydy został odwołany za zwiększenie płac pracowników sektora publicznego w mieście i zwiększenie zadłużenia miasta – i to w okresie, gdy pracownicy firm prywatnych wszędzie, nie tylko w Miami, mają problemy z utrzymaniem poziomu dochodów, a nawet samej pracy. Wynik głosowania był miażdżący: 88% głosujących było za odwołaniem burmistrza Alvareza…

Jeśli filozoficzna nadbudowa (że użyję zaprzeszłego marksistowskiego żargonu) przemawiająca na rzecz powrotu do reguł rynku, solidnej pracy i dyscypliny finansów publicznych zyskuje poparcie, to jak wygląda ekonomiczna baza ewentualnych zmian instytucjonalnych? Zacznę od demografii, gdzie również daje się zauważyć amerykańska wyjątkowość. Prof. Nicholas Eberstadt w niedawnym raporcie AEI zwraca uwagęna zapowiedzi US Census Bureau, że ludność USA będzie – inaczej niż ludność Europy – rosnąć w najbliższych dekadach. Między rokiem 2010 a 2030 zwiększy się ona aż o 60 mln osób. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż Ameryka pozostaje wielce pożądanym celem emigracji, można liczyć się z tym, że energiczni, młodzi imigranci nadal będą poprawiać strukturę wieku amerykańskiej siły roboczej. A to oznacza, że niektóre problemy Europy – jak choćby rosnące niekorzystne relacje pracujących do emerytów – będą w USA oddziaływać znacznie łagodniej na gospodarkę.

Problemy Ameryki dotyczą więc głównie sfery instytucji i polityki. Gdyby wzorce polityki gospodarczej i presja instytucjonalna na ekspansję państwa opiekuńczego z minionych kilkunastu lat miały się utrzymać, wówczas można być pewnym trwałego spowolnienia gospodarki amerykańskiej. Trend słabego wzrostu mógłby dodatkowo przekształcić się w stagnację, a nawet w załamanie, gdyby zmaterializowały się wcale nie niemożliwe reakcje rynków finansowych na (już przyznaną rządowi) żółtą kartkę za pogłębiającą się nierównowagę fiskalną. Ameryka nie jest immunizowana na tego rodzaju zachowania rynków, które rozważaliśmy wcześniej w odniesieniu do Wielkiej Brytanii czy Francji! Taki scenariusz jest nie tylko możliwy, lecz także prawdopodobny, jeśli zwolennikom państwa opiekuńczego uda się dostatecznie wystraszyć polityków małego formatu (czyli tych, którzy myślą o następnych wyborach, a nie o następnych generacjach). Nawet jeśli beneficjenci państwa opiekuńczego nie rozumieją, że na dłuższą metę ich beneficja i tak są nie do utrzymania w obecnych rozmiarach.

Niemniej, należy brać pod uwagę amerykański indywidualizm, manifestujący się w ostatnich latach przede wszystkim w ruchu Tea Party, oraz znacznie wyższą niż w Europie akceptację reguł kapitalistycznej gospodarki rynkowej. One to powodują, iż tendencje do utrzymywania się i ekspansji w życiu publicznym filozofii czegoś za nic znajdują się pod kanonadą krytyki tych, którzy uważają prowadzoną przez administrację Obamy „dojutrkową” politykę za katastrofalną.

Wsparcia tej krytyce udzieliły wybory w 2010 r. Gdyby sukces wyborczy republikanów, znajdujących się pod presją ruchu Tea Party, został powtórzony w 2012 r., włącznie ze zmianą prezydenta, można by spodziewać się daleko idących zmian w filozofii ekonomicznej i społecznej nowej administracji republikańskiej. Biorąc pod uwagę zagrożenia, przed jakimi stoi Ameryka, skala zmian byłaby znacznie większa niż w przypadku reaganowskiej „liberalnej kontrrewolucji” (oczywiście liberalnej w europejskim rozumieniu tego terminu). Stworzyłoby to podstawy do nowego, długiego okresu stabilnego wzrostu gospodarczego, a także pozwoliło otrząsnąć się Stanom Zjednoczonym (i być może Zachodowi w ogólności) ze szkodliwej ekoreligii walki z globalnym ociepleniem oraz licznych innych – politycznie poprawnych, a wielce uciążliwych –  intelektualnych deformacji.

4.   Zachód bez siły woli i przekonania o słuszności swej drogi kontra rzucające wyzwanie kraje BRIC: Co przyniesie przyszłość?  

Czas podjąć próbę wyciągnięcia wniosków z przedstawionych zjawisk i tendencji w odniesieniu do przyszłości Zachodu. Pierwszy ogólny wniosek jest dość oczywisty, zwłaszcza dla weterana rozważań zorientowanych na przyszłość. Pierwszą taką próbą była bowiem moja książka: „Economic Prospects: East and West”, opublikowana w Londynie w 1987 r. Tak wówczas, jak i obecnie lista nie tylko możliwych, lecz także prawdopodobnych scenariuszy była na tyle długa, że żaden z nich nie dominował nad innymi tak dalece, by przekroczyć pułap 50 proc. (Jest to nawet mniej zaskakujące dzisiaj niż w latach 80. XX w., gdy liczba globalnych graczy w konfrontacji Wschodu z Zachodem i spektrum sporów między stronami były znacznie bardziej ograniczone).

Drugi ogólny wniosek różnicuje scenariusze w zależności od zdolności Zachodu do odrzucenia syrenich głosów zachęcających do kontynuacji – a nawet ekspansji – państwa opiekuńczego opartego na filozofii otrzymywania czegoś za nic. Nieodrzucenie tej oferty byłoby najgorszym scenariuszem.

Z tej perspektywy wspomnianą listę zaleca się zredukować do trzech prawdopodobnych – choć nie  jednakowo prawdopodobnych – scenariuszy.

W pierwszym scenariuszu zakłada się, że zarówno Europa, jak i Stany Zjednoczone będą dokonywać jedynie marginalnych dostosowań w zakresie redukcji wydatków publicznych i tempo wzrostu długu publicznego w najlepszym razie tylko spowolni. W rezultacie niemożliwe będzie przyspieszenie tempa wzrostu gospodarczego, w związku z wysokim i rosnącym udziałem wydatków publicznych w PKB. Niemożliwe będzie także zmniejszenie nierównowagi w drodze (znaczniejszego) wzrostu podatków i w efekcie dochodów fiskusa. Pojawienie się kryzysu wiarygodności kredytowej określonych dużych gospodarek Zachodu będzie tylko kwestią czasu – i to czasu mierzonego liczbą lat, nie dekad.

W drugiej części eseju przedstawiłem przewidywania możliwych (i prawdopodobnych) różnic przyszłego rozwoju sytuacji w głównych gospodarkach Europy. Stany Zjednoczone może czekać bardzo podobny scenariusz do brytyjskiego, o poważniejszych jednakże globalnych konsekwencjach z racji wagi i roli gospodarki amerykańskiej. W tym biegu lemingów ku przepaści globalny wpływ europejskiej Zbankrutowanej Unii Emerytów maleć będzie bardzo szybko, a i wpływ USA również będzie słabnąć. I to nie tylko w gospodarce globalnej, lecz także – i to jeszcze bardziej – w polityce globalnej.

Drugi scenariusz mówi o pęknięciu między Europą Zachodnią a Stanami Zjednoczonymi. Długookresowe problemy wynikające z wyboru drogi przyjmującej za rzeczywistość mitologię gospodarczo-społeczną wiecznotrwałego „socjalu” dającego coś za nic, które skumulowały się w ostatnich latach, wywołują w USA opisywane już w części trzeciej reakcje społeczne i zmiany polityczne. Zadania tych, którzy ewentualnie dojdą do władzy, będą trudniejsze niż Reaganowskiej ekipy w latach 80. ubiegłego wieku ze względu na większą skalę zagrożeń ekonomicznych, szersze spektrum konfliktów społecznych oraz intelektualnych mitów do obalenia.

Niemniej autor niniejszego eseju zakłada, iż to trudne przedsięwzięcie może się udać, polityczna zgoda na redukcję niedających się utrzymać w obecnej i przyszłej skali świadczeń socjalnych (zwłaszcza medycznych) zostanie osiągnięta i amerykańskie deficyty budżetowe oraz dług publiczny zaczną maleć. Redukcja „socjalu” i innych wydatków publicznych (w tym zatrudnienia w biurokracji federalnej, stanowej i municypalnej) zmniejszy relację wydatków publicznych do PKB. Pomoże także deregulacja gospodarki po rządach majsterkowiczów. W rezultacie tych i innych zmian silniejsze bodźce do pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania spowodują przyspieszenie dynamiki gospodarczej. Ameryka, a raczej jej firmy, zaczną umacniać się również w gospodarce globalnej. Pozycja globalnego lidera zacznie się ponownie wzmacniać.

Europa natomiast, z rosnącą w tempie 1,0–1,5% gospodarką, trapiona kolejnymi kryzysami wiarygodności kredytowej, nadal nie będzie potrafiła spojrzeć w oczy rzeczywistości, żyjąc w świecie wyobrażeń o niepodważalności kontynentalnego modelu państwa opiekuńczego, „miękkiej sile” moralizatorstwa i dobrego przykładu. Po Grecji i Portugalii przyjdzie więc kolej na następne, bardziej znaczące gospodarki. W tych warunkach konkurencyjność firm europejskich będzie słabnąć, choć bardziej powoli niż dynamizm europejskich gospodarek (z przyczyn, o których wyżej, w części pierwszej eseju).

Warto przy tym zwrócić uwagę na wcześniejsze rozważania o Niemczech i grupie krajów, które gotowe byłyby przyjąć reguły wysokiego poziomu wolności gospodarczej i dyscypliny fiskalnej. Dlatego, rozważając niniejszy scenariusz, należy traktować jako prawdopodobne także pęknięcie wewnątrz Europy i wyłonienie się nowego, konkurencyjnego w skali światowej bloku gospodarczego.

Zgodnie z trzecim scenariuszem w bieżącej dekadzie zarówno USA, jak i stara Europa uporają się z nieprzyjemną operacją redukcji oczekiwań beneficjentów i w rezultacie redukcji skali państwa opiekuńczego. Poziom i ewentualny przyszły wzrost rozmaitych świadczeń zostanie ograniczony i dopasowany do możliwości tych gospodarek w najbliższych latach i w dalszej przyszłości.

Bieżąca dekada będzie trudna i wielu ludziom przyniesie obniżenie poziomu życia. Takie zmiany, przy redukcji wydatków publicznych, stwarzają jednak perspektywę zmniejszenia relacji wydatków publicznych do PKB i odwrócenia kilkudziesięcioletniego trendu malejącego tempa wzrostu PKB. Wyraźniejsza poprawa w tym względzie pojawiłaby się jednak dopiero w następnej dekadzie. Warto jednak podkreślić, że bez takich zmian Europa doszłaby w końcu w tej lub najdalej w następnej dekadzie do stagnacji (czy stagflacji, gdyby politycy nie potrafili powściągnąć skłonności do szukania ratunku w inflacji).

Przypuszczam, że tak jak w krajach udanej transformacji w latach 90. ubiegłego wieku „przejście przez dolinę łez” zahartowałoby znaczne segmenty większości zachodnioeuropejskich społeczeństw. Moralne fundamenty kapitalistycznego rynku uległyby wzmocnieniu: struktura bodźców stałaby się bardziej życzliwa dla wzrostu podaży pracy, zarabiania, oszczędzania i inwestowania. Obniżka podatków i powrót trendu deregulacyjnego zwiększyłyby jeszcze szanse przyspieszenia.

Taki scenariusz wzrostu dynamizmu gospodarczego świata zachodniego niewątpliwie wpłynąłby w zauważalnej mierze na globalny wzrost gospodarczy, ale jeszcze większy wpływ miałby pośrednio na globalny cykl koniunkturalny. Biorąc pod uwagę skalę importu Zachodu z krajów trzecich, ekspansję zagranicznych inwestycji bezpośrednich zachodnich firm, rosnące relatywnie szybko (2,5–3,5% rocznie) zachodnie gospodarki wpływałyby silnie na wzrost gospodarczy krajów trzecich z krajami grupy BRIC na czele.

Niemniej relatywny udział tych krajów w globalnym PKB wykazywałby tendencję do powolnego spadku z racji szybszego wzrostu wschodzących gospodarek. Rosłaby także wewnątrz świata zachodniego relatywna pozycja gospodarcza USA względem Europy Zachodniej. Dodatkowym, obok wyższej innowacyjności, elementem przewagi Stanów Zjednoczonych byłaby ich ekspansja demograficzna w odróżnieniu od kurczącej się ludnościowo Europy. Pozycję takiego ekspansywnego świata zachodniego poprawiałyby firmy międzynarodowe z siedzibą na Zachodzie, które wzmacniałyby gospodarki zachodnie strumieniem zysków z produkcji za granicą przez oddziały i filie tych firm.

Gdyby teraz chcieć zważyć prawdopodobieństwo spełnienia się powyższych scenariuszy, trzeci z nich – niestety – uznać należy za najmniej prawdopodobny. Wykluczyć go całkowicie jednak nie można. Warto bowiem w tym miejscu zwrócić uwagę na pewne niedoceniane przewagi wolnorynkowych demokracji. Gdy bowiem są one w stanie przekonać większość swoich obywateli do słuszności powziętych kroków i mają za sobą siłę działania utalentowanych i chętnych do podjęcia owego działania jednostek, są trudne do pokonania. Prapoczątków tego wzorca szukać można u greckiego historyka Herodota, który źródeł zwycięstw miast-państw greckich doszukiwał się w tym, że ich mieszkańcy „nie pracowali… dla jakiegoś pana” (byli aktywnymi politycznie obywatelami i byli jako prywatni właściciele na swoim).

Być może, po długiej serii błędnych polityk, wolni obywatele krajów zachodnich byliby gotowi do podjęcia trudnych decyzji. Problem widzę jednak w znalezieniu większości lub nawet dostatecznej liczby owych chętnych do działania. Mam spore wątpliwości, czy po prawie półwieczu prowadzenia w większym lub mniejszym zakresie polityki demoralizującej tak łożących na „socjal”, jak i z niego korzystających, znajdzie się tak znacząca część społeczeństwa, która byłaby gotowa poprzeć reformy zakładające (choćby tylko przejściową) znaczącą obniżkę poziomu życia.  Przynajmniej poza Stanami Zjednoczonymi, gdzie takie siły istnieją.

Dwa wcześniej przedstawione scenariusze, pierwszy i drugi, są – moim zdaniem – równie prawdopodobne. Możliwe są także scenariusze mieszane, to znaczy pośrednie: trochę wolniejsze lub trochę szybsze, choć nadal bardzo niskie, tempo wzrostu Zachodniej Europy albo też kompromis w Stanach, który odciąży dość poważnie wzrost długu publicznego, ale nie zmieni trendu zadłużania się i przez to nie poprawi zbytnio dynamiki rozwojowej USA. Nie można wykluczyć, choć traktuję je jako mało prawdopodobne, scenariuszy skrajnych, gdy w obliczu bankructwa demokratycznego państwa opiekuńczego wyłonić się mogą rządy typu komunistycznego. Warto pamiętać o owych głupcach demonstrujących w Londynie pod hasłami: „Abolish money!”. Scenariusz dotyczący Francji wyraźnie wskazuje, co może zdarzyć się tu i ówdzie.

Ale właśnie tu i ówdzie; nie w skali Zachodu jako całości. Podobny pogląd wydają się reprezentować hinduscy satyrycy, którzy na mapie świata w XXI w. umieścili „Park jurajski Kuby i Wenezueli”. Kilka krajów więcej (w tym nawet Francja!) nie zmieniłoby kierunku ewolucji świata.

Jednakże nawet bez rezurekcji marksowskich nonsensów urzeczywistnienie się pierwszego scenariusza spowodowałoby stopniowy, lecz poważny co do skali, spadek efektywności kapitalistycznej gospodarki rynkowej. Konsekwencje, nie tylko dla Zachodu, byłyby bardzo poważne. Zwłaszcza silne byłyby skutki schyłku Ameryki – globalnego centrum innowacji. Spowolniłoby to  także wzrost gospodarczy   reszty świata, do czasu gdy wyłoniłby się kolejny światowy lider w obszarze innowacji. Z racji szczególnych wymagań względnie największe szanse na pozycję nowego lidera miałyby, moim zdaniem, Indie. Ich subsektor wysokich technologii, niepoddany paraliżującej działalności „permit Raj”, hipotetycznie mógłby z czasem dogonić i przegonić Amerykę.

Jest jednak pewne „ale”. Spora część tego subsektora pozostaje w rękach państwa i w jakimś stopniu zależy od państwowych subsydiów. Tymczasem autor niniejszego tekstu wielokrotnie podkreślał, że za państwowe pieniądze nie zbuduje się drugiej Silicon Valley, gdyż państwo tworzy zdeformowaną strukturę bodźców, które redukują szanse na szybkie i skuteczne ekonomicznie przekształcanie wynalazków w innowacje.

W końcowej części moich rozważań należałoby ustosunkować się pokrótce do powszechnie dyskutowanych – rzeczywistych czy domniemanych – globalnych wyzwań, przed którymi stoi światowa gospodarka: tak Zachód, jak i BRIC, a także cała reszta. Pierwsze z nich, ruch antyglobalistyczny, należy uznać raczej za znajdujące się w głębokim odwrocie. Wprawdzie młodzi antyglobaliści nadal demonstrują tu i tam, podczas konwentykli instytucji międzynarodowych, ale jest to – coraz mniej poważna – zabawa nawiedzonej młodzieży oraz podstarzałych proroków antykapitalizmu w rodzaju Chomsky’ego, Wallersteina i im podobnych.

Tym pajacowaniem, bo jest to najlepszy termin, jaki przychodzi mi do głowy, nie są oni w stanie porwać zachodnich społeczeństw. Nie dokonają tego również nowsi w swych działaniach „oburzeni” zwolennicy manny z nieba. A już z zupełną obojętnością – zaś u świadomych źródeł ekonomicznego sukcesu z wrogością – spotkają się oni w krajach należących do kategorii tzw. gospodarek wschodzących. Setki milionów ludzi, które wyszły z biedy w Chinach, Indiach i gdzie indziej zawdzięczają to kapitalistycznemu rynkowi i otwartej gospodarce globalnej. Można więc pożegnać antyglobalistów i im podobnych angielskim powiedzonkiem: „Goodbye and good riddance (czyli: „Żegnamy bez żalu”).

Znacznie poważniejszym wyzwaniem – subglobalnym, o czym poniżej – jest antropogeniczne globalne ocieplenie (AGW). Nie dlatego, iżby istniało wysokie prawdopodobieństwo zaistnienia takiego zjawiska, a zwłaszcza jego dramatycznych skutków, lecz dlatego, że skuteczna propaganda katastroficzna wytworzyła w świecie zachodnim wysoki poziom akceptacji tego, iż AGW jest zjawiskiem rzeczywistym i trzeba mu przeciwdziałać. Jak zawsze ważne jest nie zjawisko, lecz to, jak je postrzega dana społeczność. Tak więc to wysoki poziom akceptacji tezy o AGW czyni to zjawisko realnym wyzwaniem. Subglobalnym, jak napisałem powyżej, ponieważ poza światem zachodnim nie ma ono (podobnie jak antyglobaliści) wielu zwolenników.

Dla Zachodu globalne ocieplenie jest więc poważnym wyzwaniem. Do strony merytorycznej tego problemu ustosunkowałem się powyżej. Tutaj spojrzę na ów problem raz jeszcze wyłącznie w kontekście wpływu na poszczególne scenariusze. W warunkach zaznaczonej wcześniej obojętności gospodarek wschodzących oczywista jest jedna tendencja. Im silniej odciskać się będą na gospodarkach zachodnich konsekwencje szaleństw ekonomicznych związanych z „walką z globalnym ociepleniem”, tym słabsza będzie pozycja państw zachodnich względem krajów BRIC i reszty świata w każdym z przedstawionych scenariuszy.

Najmniejszy wpływ owe szaleństwa – można domniemywać – mieć będą w warunkach  trzeciego (niestety, najmniej prawdopodobnego) scenariusza. Powrót do standardów, na których bazie wyrosła dominacja Zachodu w II tysiącleciu n.e., zwiększa prawdopodobieństwo, także w kwestii AGW, zastosowania filozoficznej zasady instrumentalnej racjonalności, czyli aplikacji adekwatnych środków dla osiągnięcia konkretnych celów. Powrót do instrumentalnej racjonalności nie sfalsyfikuje tezy o antropogenicznym globalnym ociepleniu (ten proces dokonuje się w świecie nauki), ale na pewno odrzuci środki ekonomiczne, nonsensowne nawet z punktu widzenia efektów oczekiwanych przez wyznawców nowej ekoreligii. Poziom szkodliwości działań antyociepleniowych ulegnie wówczas znaczącej redukcji.

Trzecim globalnym wyzwaniem – przynajmniej w oczach jego wyznawców – jest wyczerpywanie się surowców przemysłowych i paliw. Według autora niniejszego eseju nie jest to zagrożenie, które świat musiałby traktować poważnie. Tego rodzaju strachy masowo nawiedzają polityków, analityków, dziennikarzy i innych obserwatorów światowych tendencji mniej więcej co 30, 40 lat. Wypowiadałem się wcześniej o źródłach owych strachów w swoich tekstach o cyklach surowcowych[2]Nie ma tu miejsca na szersze wyjaśnienia, dlaczego po długich okresach spadających i niskich cen przychodzą krótsze, ale też trwające około dekady, okresy wysokich cen. W największym skrócie, co jakiś czas pojawia się trwalsze źródło znaczącego dodatkowego popytu (za każdym razem może być inne). Ale przemysły surowcowe reagują na taki wzrost popytu bardzo powoli, gdyż inwestycje w tych branżach wymagają długiego okresu realizacji (obecnie 8–12 lat, a nawet dłuższych). W tym czasie świat przechodzi fazę rosnących cen.

Właśnie w tych okresach pojawiają się kasandryczne przepowiednie wyczerpujących się surowców, przyszłych wojen o kurczące się zasoby itp. Ale, najwcześniej po kilku latach, ogromne co do kosztów i skali projekty inwestycyjne zaczynają – jeden po drugim – przechodzić w fazę produkcji. Podaż zaczyna rosnąć, a że skala tych przedsięwzięć jest bardzo duża, ich suma powoduje znaczący wzrost dostaw. Ceny zaczynają spadać. Temu procesowi sprzyjają również zmiany technologiczne. Trzeba też około dekady, by postępy w postaci niższego zużycia paliw i surowców w maszynach, urządzeniach i środkach transportu przekształciły spadki zużycia na jednostkę produktu w zagregowane spadki zużycia w skali krajów i globalnej gospodarki. Ponadto nowe technologie pomagają także w zwiększaniu podaży ze starych, już wykorzystywanych zasobów. Ceny stabilizują się wówczas na niskim poziomie.

Ale nim ten proces dostosowań się zakończy, Kasandry mają – trwające wiele lat – używanie. Weźmy np. ropę naftową. Po raz pierwszy odnotowano falę takich pesymistycznych przewidywań w latach 90. XIX w. Potem, w międzywojniu, na przełomie lat 20. i 30. przewidywano, iż zasobów ropy wystarczą zaledwie na 12 lat i zapowiadano wojny o zasoby (zupełnie jak obecnie!). Potem przybrane w wielce naukowe szaty prognozy dla Klubu Rzymskiego na przełomie lat 60. i 70. XX w. zapowiadały koniec świata z powodu braku surowców i żywności około roku 2000. Dzisiaj ten sam typ kasandrycznych przewidywań podaje inne daty, ale sposób myślenia jest ciągle podobny, wynika ze słabego zrozumienia roli ekonomii w zachowaniach podmiotów gospodarczych. A tymczasem każde kolejne badania zasobów pokazują po kolejnej fazie wzrostu cen wyższe relacje globalnych rezerw do rocznego globalnego zużycia.

Ale to nie przeszkadza kolejnym Kasandrom wieszczyć końca naszej cywilizacji. Autor niniejszego eseju proponuje przejść nad ich przewidywaniami do porządku dziennego. Stanowią one nieodłączny folklor długich cykli surowcowych. A tak naprawdę obawiać się należy przede wszystkim tego, o czym piszę w niniejszym eseju, to znaczy braku wiary w racjonalność i skuteczność poczynań w ramach naszej zachodniej cywilizacji i prowadzenia polityki i gospodarki opartej na „chciejstwie”, jak Wańkowicz celnie przetłumaczył angielski termin: wishful thinking. Jest to największe zagrożenie dla naszego zachodniego świata, ale także dla krajów BRIC i wszystkich pozostałych. Ich postępy są bowiem wynikiem zastosowania – przynajmniej w części – reguł zachodnich instytucji gospodarki…


[1] Por. rozważania o wiarygodności polityki w nagrodzonej Noblem koncepcji Kydlanda i Prescotta z 1977 r.

[2] Kryzys globalny: Początek czy koniec?, pod red. J. Winieckiego, Gdańsk 2009.

Mniej wydawaj, dalej zajedziesz :)

Zły stan finansów publicznych stanowi obecnie jedno z największych zagrożeń dla stabilnego rozwoju polskiej gospodarki. Dobrze więc, że zaplanowana na lata 2010-2012 redukcja deficytu finansów publicznych jest jedną z największych w całej Unii Europejskiej. Niedobrze jednak, że mniejszy deficyt ma być przede wszystkim skutkiem wzrostu dochodów publicznych, a nie redukcji wydatków.

 

W 2010 roku Polska zanotowała rekordowy deficyt sektora finansów publicznych (7,8% PKB) przy bardzo wysokim poziomie długu publicznego. Na tle starych państw członkowskich Unii Europejskiej poziom zadłużenia może wydawać się niewielki (średnia dla UE-15: 76% PKB w 2010 roku wobec 54,9% PKB dla Polski), jednak Polska wciąż pozostaje krajem rozwijającym się, o niższej wiarygodności niż większość krajów wysokorozwiniętych. Jest to dobrze widoczne w oprocentowaniu długu publicznego – w 2011 roku[1] średnia rentowność polskich dziesięcioletnich obligacji wynosiła prawie 6%, podczas gdy w przypadku obligacji niemieckich, francuskich, brytyjskich czy holenderskich wskaźnik ten wahał się między 2,6% a 3,4%, choć wszystkie te państwa są bardziej zadłużone niż Polska. W sąsiednich Czechach średnia rentowność dziesięcioletnich obligacji rządowych w 2011 roku wyniosła 3,7%.

Ograniczenie deficytu finansów publicznych to nie tylko kwestia stabilnego rozwoju polskiej gospodarki, ale także obowiązek wynikający z ustawodawstwa unijnego. Od 2009 roku Polskę objęto procedurą nadmiernego deficytu i jest zobowiązano, by do 2012 roku obniżyła deficyt sektora finansów publicznych poniżej 3% PKB.  Ministerstwo Finansów przedstawiło stosowny plan na początku 2011 roku (obejmował on m.in. redukcję składki do OFE), jednak został on oceniony przez Komisję Europejską jako niewystarczający. Dopiero zapowiedzi z exposé premiera razem z dodatkowymi, dokładniejszymi wyjaśnieniami ministra finansów z końca 2011 roku przekonały Komisję Europejską, że Polska ma szansę w roku 2012 ograniczyć deficyt do poziomu ok. 3% PKB (ze względu na koszty reformy emerytalnej dopuszczalne jest nieznaczne przekroczenie tego progu).

Wydatki głupcze!

Zaplanowana skala ograniczenia deficytu, z 7,8% PKB w 2010 roku do 3,3% PKB w 2012 roku jest właściwa. Niepokoi natomiast jego struktura – na spadek deficytu o 7,8% PKB złoży się wzrost dochodów publicznych o ok. 3,8% PKB i spadek wydatków tylko o ok. 0,7% PKB.  Wzrost dochodów będzie wynikiem przede wszystkim przeniesienia części składek z OFE do ZUS (wg metodologii ESA jest to wzrost dochodów publicznych),  wzrostu podatków (wyższy VAT, akcyza, zamrożenie progów podatkowych, podatek od kopalin) i składek (składka rentowa), a także wyższych transferów kapitałowych.

Doświadczenia międzynarodowe pokazują, że plany redukcji deficytu oparte o wzrost dochodów przynoszą znacznie gorsze efekty niż te polegające na ograniczeniu wydatków. Po pierwsze, plany bazujące na wzroście dochodów są mniej trwałe (w szczególności: funduszu płac w sektorze publicznym i świadczeń socjalnych). Unikając reform po stronie wydatkowej, zadowalając się tylko wzrostem dochodów ryzykujemy więc, że za kilka lat problem deficytu powróci. Po drugie, podniesienie dochodów sektora finansów publicznych może negatywnie wpływać na tempo wzrostu gospodarczego. Choć kwestia tego, jak redukcja deficytu, w zależności od różnych innych uwarunkowań, wpływa na wzrost gospodarczy, wciąż jest przedmiotem dyskusji, to zdecydowana większość autorów wskazuje, że programy oparte o zmniejszanie wydatków mają znacznie lepszy wpływ na tempo wzrostu gospodarczego w stosunku do programów opartych o wzrost dochodów. Szkoda więc, że Polska podąża obecnie znacznie gorzej rokującą drogą zwiększania dochodów, a nie redukcji wydatków publicznych.

Pisząc o stanie finansów publicznych warto odnieść się do planów przedstawionych przez premiera Donalda Tuska w listopadowym exposé.  Z punktu widzenia finansów publicznych istotne były dwie zapowiedzi: stopniowego podnoszenia wieku emerytalnego, co należy ocenić zdecydowanie pozytywnie oraz podniesienia składki rentowej, co jest działaniem o niekorzystnych skutkach.

Dłuższa praca popłaca

Wobec rosnącej długości życia Polaków i pogarszającej się sytuacji demograficznej (więcej emerytów, mniej osób w wieku produkcyjnym) podnoszenie wieku emerytalnego jest koniecznością. Przy braku zmian w ciągu najbliższych 4 lat liczba osób w wieku produkcyjnym spadnie o 750 tys.,  a liczba emerytów wzrośnie o prawie 800 tys.

Stopniowe podnoszenie wieku emerytalnego spowolni pogarszanie się proporcji między liczbą osób w wieku emerytalnym a liczbą osób w wieku produkcyjnym.  Warto przy tym pamiętać, że biorąc pod uwagę rosnącą długość życia, coraz mniejszą jego część spędzamy pracując. Jak zauważyli ekonomiści z Instytutu Badań Strukturalnych, o ile w 1992 roku okres aktywności zawodowej stanowił 51% czasu życia statystycznej Polki, to w 2008 roku spadł on do zaledwie 45%. Przy braku zmian do 2030 roku czas aktywności zawodowej kobiet zmaleje do 40% czasu trwania ich życia. Towarzyszy temu wydłużający się okres życia spędzany na emeryturze, który według prognoz ma wzrastać z 21% całego życia w 1992 roku do aż 32% w 2030 roku. W przypadku mężczyzn czas aktywności zawodowej ulegnie skróceniu z 64% czasu życia w 1992 roku do tylko 50% w 2030, przy jednoczesnym wzroście długości przebywania na emeryturze z 8% do 21%. Łatwo się domyślić, że dłuższy czas przebywania na emeryturze przy krótszym okresie pracy oznaczać musi również niższe świadczenia. Reasumując, podnoszenie wieku emerytalnego jest koniecznością; jedyne zastrzeżenia można mieć co do tempa, które w przypadku kobiet jest zbyt wolne.

Podniesienie składki rentowej należy ocenić negatywnie – de facto jest to podatek od miejsc pracy w sektorze prywatnym (składki płacone przez instytucje publiczne nie pomijają sektora finansów publicznych, więc jest to tylko przekładanie z jednej kieszeni do drugiej).  Polityka państwa powinna dbać o to, by obywatelom opłacało się pracować, a pracodawcom zatrudniać.  Podnosząc składkę rentową rząd sprawia, że utrzymanie każdego istniejącego miejsca pracy, jak również stworzenie każdego nowego, będzie dla pracodawcy droższe. Efekt będzie taki, że bezrobotnym będzie trudniej znaleźć pracę, a pracujący powinni liczyć się z perspektywą niższych podwyżek.

Reszta się nie liczy

 Jeśli chodzi o inne zmiany zapowiedziane w exposé, to ich wpływ na finanse publiczne będzie ograniczony. Zmiany w polityce prorodzinnej dotyczą tylko niewielu osób (dochody powyżej 85 tys. zł w 2010 roku miało mniej niż 2% podatników). Na efekty zmian w emeryturach służb mundurowych trzeba będzie czekać 15 lat, choć już teraz wzrosną wydatki związane z dodatkowymi 300 zł dla policjantów (budżet MON jest ustalany osobno i podwyżka dla żołnierzy raczej spowoduje zmianę struktury niż wielkości wydatków na armię).  Proponowana formuła obliczania składki zdrowotnej, płaconej przez rolników, przyniesie tylko niewielkie pieniądze. Istotniejsza natomiast jest zapowiedź objęcia rolników obowiązkiem rachunkowości – znając dokładnie ich dochody, łatwiej będzie można objąć ich powszechnym systemem ubezpieczeń społecznych oraz normalnym podatkiem dochodowymi. Biorąc pod uwagę nadmierną liczbę osób zatrudnianych w samorządach, reguła ograniczająca deficyt samorządów wydaje się dobrym rozwiązaniem. Trzeba jednak zauważyć, że pomysł ten ma już ponad rok, a jego realizacja ciągle jest odkładana w czasie.

Podsumowując – skala działań podjętych w celu ograniczenia deficytu finansów publicznych w latach 2010-2012 jest odpowiednia. Niestety, ich struktura jest zła i koncentruje się na wzroście dochodów, a nie na redukcji wydatków. Rodzi to wątpliwości dotyczące trwałości tego programu oraz stwarza zagrożenie dla tempa wzrostu gospodarczego.  Oceniając zaś działania zapowiedziane w exposé, to z punktu widzenia finansów publicznych istotne będą dwa: podnoszenie wieku emerytalnego oraz podwyższenie składki rentowej.

 

Skala redukcji deficytu finansów publicznych w Polsce zaplanowana na lata 2010-2012 nie budzi zastrzeżeń – należy do jednych z największych w Unii Europejskiej.

 

 Zdecydowanie bardziej negatywnie wypada jednak struktura programu redukcji deficytu. Zaplanowany wzrost dochodów sektora finansów publicznych będzie należał do największych w całej Unii.

 

 Podczas gdy spadek wydatków publicznych będzie ograniczony

 

trochę lepiej wygląda skala redukcji wydatków bieżących (wydatki inwestycyjne zaplanowane na 2012 rok będą wyższe niż w 2010 roku, co należy ocenić pozytywnie), jednak także w tej kategorii wiele państw UE wypada lepiej niż Polska.

 

Źródło: Jesienna prognoza Komisji Europejskiej;

*nie uwzględnia postanowień ze szczytu z 26 X 2011;

**po stronie dochodów uwzględniono zapowiedziane w exposé podniesienie składki rentowej (5 mld zł), podatek
od kopalin (1,5 mld zł), uszczelnienie podatku od zysków z lokat (0,4 mld zł), składkę zdrowotną płaconą przez rolników (0,2 mld zł); po stronie wydatków uwzględniono ograniczenie deficytu samorządów (-2 mld zł) oraz zwiększające wydatki publiczne podwyżki dla służb mundurowych (0,18 mld zł).

***poza skalą; udział wydatków publicznych w PKB spadnie w Irlandii w latach 2010-2012 o 23,1 pp. PKB; jest to efekt punktu odniesienia – w 2010 roku miały miejsce jednorazowe bardzo wysokie wydatki na ratowanie irlandzkiego sektora bankowego


[1] Dane za grudzień 2011 jeszcze nie są dostępne; wyliczenia dotyczą okresu I – XI 2011.

Katalog zasad dla polityki społecznej – wstęp do debaty redakcyjnej „Liberté!” :)

Błażej Lenkowski – Będzie to pierwsza dyskusja z serii debat redakcyjnych o polityce społecznej. Jednym z tematów, który wydaje nam się szczególnie interesujący jest próba stworzenia katalogu zasad, które określałyby w jaki sposób należy kształtować liberalną politykę społeczną w Polsce. Myśląc o temacie tej dyskusji, przygotowałem taki zbiór zasad: zasada dochodowa, zasada efektywności, zasada równych szans, zasada pomocniczości oraz zasada rozwoju (Dokładne objaśnienie powyższych zasad znajduje się w artykule Błażeja Lenkowskiego Katalog zasad dla polityki społecznej) Poprosiłem Macieja Duszczyka, żeby podzielił się z nami swoimi przemyśleniami dotyczącymi tego zagadnienia.

Maciej Duszczyk – W przypadku polityki społecznej mamy do czynienia z jednej strony z rozbudowanym systemem, który stanowi znaczącą część polskiego budżetu, z drugiej zaś o istotnej części społeczeństwa, która jest lub powinna być tego systemu beneficjentem. W tym systemie znajduje się relatywnie dużo niezbyt efektywnie wydatkowanych pieniędzy, ponieważ nie przekładają się na realną poprawę sytuacji osób, które są dotknięte różnymi problemami i przede wszystkim nie pomagają im wyjść z wykluczenia. Z drugiej strony istnieją rozbudowane społeczne oczekiwania dotyczące transferów socjalnych. Realnie rzecz biorąc w dobrze funkcjonującym systemie polityki społecznej nie ma większego znaczenia czy osób z niego korzystających jest trochę mniej czy trochę więcej. Wahania takie są normalne w cyklach koniunkturalnych. System powinien być tak ustawiony, żeby pomagać w maksymalnym stopniu, reagować na uzasadnione potrzeby wszystkich grup, o których za chwilę będziemy mówić. Podstawą takiego działania jest jednak okresowość wsparcia i koncentracja na działaniach prowadzących do jak najszybszego wychodzenia z problemów czy wykluczenia, a nie na doprowadzeniu do uzależnienia od transferów z budżetu państwa, samorządu itp.

W dużej części zgadzam się z tymi pięcioma zasadami, które wymienił Błażej Lenkowski. Natomiast niestety diabeł tkwi w szczegółach i chciałbym teraz po kolei przez te wszystkie zasady przejść i powiedzieć o tym, co mi się wydaje istotne z punktu widzenia praktycznego ich wdrożenia. Warto zastanowić się na jakie pułapki można byłoby tutaj trafić, gdybyśmy te zasady wprowadzili bez pewnego namysłu nad nimi.

Kryterium dochodowepomoc społeczna powinna być przyznawana osobom najbiedniejszym, a nie wszystkim. Czyli mamy tu problem ogólnie przyznawanego becikowego albo laptopa dla wszystkich dzieci. Oba przykłady są bardzo dobre, aby pokazać, że, poza naprawdę nielicznymi wyjątkami, dawanie wszystkim czegoś nie ma kompletnie sensu. Osoba, która dostanie becikowe lub laptopa nie wyjdzie dzięki temu z ubóstwa. Laptop czy becikowe nie spowoduje, że najbiedniejsi staną się bogatsi. W przypadku becikowego jego celem zgodnie z ustawą jest wspieranie dzietności, zmniejszanie kosztów wynikających z posiadania dziecka. Jest to instrument, który ma pomóc, żeby te koszty były zdecydowanie mniejsze. Oczywiście nie ma żadnej szansy, aby cel ten realizować. Jeżeli ktoś decyduje się na dziecko tylko dlatego, że dostanie za to dwa tysiące złotych, podejmuje kompletnie nieracjonalną decyzję i można mieć wątpliwości co do jego zdolności do wychowania czy nawet opieki nad dzieckiem. Przy becikowym nie ma sensu przyjmować kryterium dochodowego, bo zarówno w przypadku biednych jak i bogatych efekt jest dokładnie taki sam czyli żaden. Najlepiej po prostu je zlikwidować, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczyć na zupełnie inne instrumenty. Mniej więcej 400 tysięcy dzieci rodzi się rocznie, z tego każde dziecko dostaje tysiąc złotych i około 30, 40 % dostaje ten drugi tysiąc, tak zwane socjalne becikowe. Czyli mamy jedno świadczenie, ale dwie zasady. Jedno bez kryterium dochodowego a drugie skierowane tylko do ubogich, ale cel cały czas ten sam. Mamy więc 600 mln złotych rocznie wydatkowane tylko i wyłącznie na becikowe. Oczywiście te pieniądze można by o wiele sensownej wydać, jeśli naszym celem jest wzrost liczby dzieci. Jednocześnie przyjęcie założenia, że dzięki transferom można zdecydowanie zmniejszyć koszty wychowania dzieci jest pozbawione sensu. Nie ma państwa na świecie, które by powiedziało: „Wyliczamy sobie średni koszt dziecka i tyle dana rodzina dostanie pieniędzy, żeby posiadanie dziecka było neutralne dla budżetu danej rodziny.” W polskich realiach jest to ok. 300 tys. złotych do osiemnastego roku życia. Do tego doliczyć jeszcze trzeba kwestie dotyczące tak zwanych utraconych korzyści. Wynika z tego, że jeśli się nie ma dzieci, to można na przykład przeczytać książkę, nauczyć się języka, nauczyć się lepszej obsługi komputera i to wykorzystać w swojej pracy – rozwijając własną karierę zawodową. Moim zdaniem dzietności nie da się stymulować jedynie przez bodźce ekonomiczne, co nie oznacza niemożliwości stosowania niektórych instrumentów. Generalnie chyba najlepszy jest tutaj system podatkowy – ale i on ma swoje wady. Wróćmy jednak do kryterium dochodowego. Jeżeli chcemy odpowiedzieć sobie na pytanie o celowość wprowadzania kryterium dochodowego to musimy najpierw określić te grupy, w przypadku których możemy być pewni, iż ich sytuacja jest na pewno zdecydowanie gorsza z powodu obiektywnych przesłanek. Jednocześnie jednak świadczenia muszą być tak zaprogramowane aby pełniły dwie funkcje: stymulującą do wychodzenia z problemu oraz zapobiegającą ubóstwu, szczególnie długotrwałemu. Długotrwale pozostawanie w ubóstwie prowadzi jednak do tak negatywnych konsekwencji, że jego zapobieganie musi być priorytetem.

W przypadku jakich grup społecznych możemy zrezygnować z kryterium dochodowego. Ja widzę dwie takie grupy. To są osoby niepełnosprawne oraz rodziny wielodzietne, powyżej trzeciego dziecka. Jak spojrzymy sobie na zagrożenie ubóstwem rodzin, które mają powyżej trójki dzieci, to widać że tam sytuacja już jest bardzo trudna i w tym przypadku niektóre świadczenia powinny być adresowane bez kryterium dochodowego. W przypadku osób niepełnosprawnych także. Jednak z niepełnosprawnością związane są wyższe wydatki i jednak niższe dochody, dlatego też zgodnie z solidarnością społeczną możemy chyba zrezygnować z kryterium dochodowego. Jednocześnie dla zwiększania efektywności transferów i ich kierowania do tych, którzy naprawdę ich potrzebują kryterium dochodowe powinno być stosowane w zdecydowanej większości przypadków. Podsumowując kryterium dochodowe – tak co do zasady, ale istnieją sytuacje, w których można z niego zrezygnować ponieważ są pewne grupy społeczne, wymieniłem dwie, w przypadku których można by ze względu na specyficzną sytuację zrezygnować z kryterium dochodowego.

Kryterium równych szans. W tym wypadku należy wyeliminować zasadę nieuzasadnionego uprzywilejowania określonych grup zawodowych i społecznych kosztem innych. Rozmawiamy o sytuacjach, w których pomijamy kryterium dochodowe i dajemy przywileje np. mundurowym, rolnikom i górnikom. To jest trochę podobne do przypadku osób niepełnosprawnych i rodzin wielodzietnych, aczkolwiek mówimy tutaj o określonych grupach zawodowych. Podam dwa takie przykłady. Z jednej strony mamy KRUS, a z drugiej strony mamy specjalne systemy emerytalne np. dla policjantów, żołnierzy, górników itd. Te problemy możemy rozwiązać na kilka sposobów. Kwestia KRUS-u wydaje się dużo bardziej skomplikowana ze względu na politykę społeczną sensu stricte niż kwestie dotyczące przywilejów mundurowych czy górniczych. Z tego powodu, że spora część rolników, 45-47 %, nie uzyskuje żadnych dochodów. To są czysto socjalne gospodarstwa. Gdybyśmy zastosowali ortodoksyjną definicję rolnika to oni nie są rolnikami. Chodzi tu o definicję zgodnie z którą rolnikami są osoby, które produkują na rynek. W tym przypadku mówimy jednak o osobach, które są posiadaczami jakiegoś gospodarstwa rolnego, ale niejako same konsumują to co wyprodukują. I teraz przyjmijmy, że obejmujemy ich taką normalną składką jakbyśmy traktowali ich jako przedsiębiorców – oni by tego też nie zapłacili. Tylko że oni mają większy problem niż będący w złej sytuacji przedsiębiorcy, ponieważ nie mogą zawiesić działalności. Z drugiej strony dostają dopłaty bezpośrednie, czyli państwo trochę przymyka oko na to, że oni otrzymują pewną pomoc socjalną, ale nie z polskiego budżetu, tylko z budżetu Unii Europejskiej. Gdyby zawiesili tą działalność, to by przestali dostawać dopłaty bezpośrednie. Ich brak oznacza mniejsze wpływy z budżetu Unii Europejskiej. Czyli sytuacja wcale nie jest taka prosta, że można zlikwidować KRUS i będzie dobrze. Rozwiązaniem wydaje się tutaj wprowadzenie wszystkich rolników do podatku dochodowego, nawet jeśli te 50% nie będzie płacić podatku. Ale 50% będzie i jednocześnie uda się wyliczać indywidualne i przeciętne dochody gospodarstw rolnych i sukcesywnie będzie można zwiększać składkę emerytalno-rentową opartą o racjonalne kryteria. Po pewnym czasie dojdziemy do tego, że praktycznie wszyscy rolnicy będą objęci systemem ogólnym. Pamiętajmy jeszcze o tym, że duża część tych rolników żyje na granicy ubóstwa. Jeżeli wprowadzamy system oparty o wyliczanie dochodów, to musimy również zaakceptować korzystanie z transferów społecznych. Paradoksalnie większość właścicieli małych gospodarstw otrzymywałyby większe wsparcie niż obecnie. Prawdopodobnie w pierwszym okresie koszty takiego systemu byłyby wyższe. Dlatego też przy projektowaniu tego typu zmian trzeba brać pod uwagę ich wpływ również w innych dziedzinach polityki społecznej.

Natomiast oczywiście kompletnie inna sytuacja jest w wypadku służb mundurowych i górników. Tutaj tę sytuację państwo powinno rozwiązywać tylko i wyłącznie poprzez wynagrodzenie. Im musi się opłacać pójść do pracy za te pieniądze wiedząc o tym, że po piętnastu latach będą zmuszeni z niej zrezygnować ze względu na swoje ograniczenia np. fizyczne. Ja nie przyjmuję argumentu mówiącego o tym, że górnik jest kategorią osoby, która nie może się przekwalifikować. Może, ale w tym ostatnim okresie powinien mieć możliwość się przekwalifikować lub też powinien w tym czasie wystarczająco dużo zarabiać żeby mu się to opłacało, by podejmował pracę pomimo tego, że po piętnastu latach będzie musiał zrezygnować. To jest kwestia pracowników dołowych, czyli tych, którzy rzeczywiście pracują w kopalni. Powinno się za tę ciężką pracę dawać wynagrodzenie, a nie oszukiwać poprzez system transferu opóźnionego, czyli jakby przyjmowanie zobowiązania, że górnik przychodzi do pracy, a państwo teraz nie zapłaci tych pieniędzy, natomiast kiedyś mu to odda w transferach z systemu emerytalnego, na który złożą się pracujący w innych zawodach.

W kwestii „mundurówek” też są różnego rodzaju pomysły jak to rozwiązywać – z całą pewnością przez wynagrodzenia oraz przez pakiety na odchodne. Państwo nie może przyjmować na siebie zobowiązań, które w średniej perspektywie są nie do utrzymania. Zobowiązanie może polegać np. na zaproponowaniu wsparcia w przekwalifikowaniu się lub nawet znalezienia innej pracy – tak jak to robią odpowiedzialne przedsiębiorstwa dokonujące redukcji personelu. Tak więc kryterium równych szans nie może być tylko przyjmowane z perspektywy np. wejścia na rynek pracy czy do systemu edukacyjnego, ale również w kontekście zobowiązań jakie przyjmuje na siebie państwo niejako w imieniu obywateli, ale przecież jednak bez ich zgody.

Przy kryterium pomocniczości, jeśli chodzi o państwową pomoc społeczną to można jej użyć tylko wtedy, gdy inne drogi są zdecydowanie mniej efektywne. Jakie drogi? Jestem zwolennikiem tak zaprojektowanej polityki i pomocy społecznej, aby reagowała ona niejako automatycznie w sytuacjach, w których to dochodzi do zagrożenia wykluczeniem społecznym, tak aby nie dopuszczać do kumulowania się problemów. Jednocześnie jednak priorytetem musi być aktywna postawa osoby, która oczekuje i otrzymuje wsparcie. Jestem zdecydowanym zwolennikiem rozszerzenia dostępu do usług społecznych. Możemy sobie wyobrazić system usług społecznych, które są dostosowane praktycznie do każdego problemu. Czyli nie dajemy pieniędzy, tylko dajemy narzędzie do ich zdobycia – wędkę a nie rybę. Nie uzależniamy od pomocy, tylko nagradzamy za to, że ktoś chce coś zrobić ze sobą. W wielu przypadkach to jest bardzo ciężkie ze względu np. na poziom intelektualny niektórych ludzi, oni nie są w stanie czegokolwiek zrobić. W niektórych przypadkach, na przykład w przypadku „zredukowanych” pracowników PGR-ów nie realizowałbym jakiejś aktywnej polityki społecznej, ona nie ma większego sensu. Natomiast z całą pewnością poszukiwałbym instrumentów, za pomocą których drugie pokolenie będzie w stanie się z tego wyrwać. Konieczne jest stosowanie dziesiątków różnego rodzaju instrumentów skierowanych do drugiego pokolenia, żeby nie powielać wzorców – kwestie stypendiów, kwestia edukacyjna, a także różnego rodzaju inwestycje, które powodują, że oni będą mogli zobaczyć trochę inny świat. Czasami nawet, choć może to absurdalne, trzeba sfinansować im podłączenie telewizji kablowej lub też pobyt poza miejscem zamieszkania np. kolonie czy obozy, żeby zobaczyli, że świat trochę inaczej wygląda niż to, co wokoło. Żeby w nich zrodziła się jakaś potrzeba, bo często te dzieciaki nie mają żadnych potrzeb. To jest gigantyczny problem. Nie mają wzorców i nie mają potrzeb. Najpierw trzeba wykrystalizować potrzebę żeby mogli podjąć jakąś aktywność. A więc jeśli chodzi o pomocniczość, ja ją rozumiem również tak, że ją realizujemy tam, gdzie będzie ona najbardziej efektywnie realizowana, czasami przez rodzinę. Czasami nie wspomagamy tej jednostki, tylko dajemy pieniądze komuś drugiemu z tej rodziny. Podam państwu przykład – w niektórych systemach, np. w Szwecji, której nie znoszę jako przykładu do naśladowania dla Polski, ale nie wyklucza to stosowania niektórych znanych z tego kraju instrumentów, jest taki program skierowany do rodzin imigranckich. Jeżeli rodzina taka potrzebuje pieniędzy na jakąś inwestycję domową, np. na remont, to raczej nie dostanie ich mężczyzna, ale dostanie je kobieta, bo mężczyzna z tymi pieniędzmi zrobi nie to, co potrzeba, za to kobieta wyda je efektywnie. Jak widać nawet w Szwecji możemy mówić o jakiejś pośredniej dyskryminacji. Tak samo u nas, jeżeli jest problem, z diagnozy sytuacji rodzinnej wynika, że mężczyzna jest pod ciągłym wpływem alkoholu, a mamy wielodzietną rodzinę, której trzeba w jakiś sposób pomóc, to pieniędzy nigdy nie daje się jemu. Daje się je kobiecie pod pewnymi jeszcze warunkami. Więc ja bym realizował tę zasadę pomocniczości poprzez sprawdzenie, w którym miejscu najlepiej działać, gdzie znaleźć ten punkt, w którym danej osobie można pomóc.

Kryterium realnej efektywności to wprowadzanie mechanizmu ewaluacji badającego czy dana pomoc jest skuteczna. Nie mam w związku z tym większych komentarzy. Musiałaby być zgoda co do wskaźników, których używamy, a co jest bardzo trudne w przypadku polityki społecznej ze względu na to, że nie mamy jasno określonych celów czemu mają służyć poszczególne świadczenia. Przykładowo w przypadku świadczenia rehabilitacyjnego tytuł mówi co innego, a realia co innego. W przypadku becikowego jest podobnie. Jeżeli państwo w swojej fanaberii postanowiłoby przykładowo „chcemy kupić wszystkim wózki”, i na to ma być przeznaczone tysiąc złotych to daje na to becikowe – w ten sposób może mieć efektywność stuprocentową. Wszyscy mają prawie takie same wózki. Pytanie tylko po co i czemu ma służyć takie działanie. Ze wskaźnikami trzeba mocno uważać, ze względu na trudność oceny. Ponadto przy kryterium realnej efektywności trzeba liczyć na gigantyczne zróżnicowanie wewnętrzne w Polsce. Coś co jest efektywne w jednym miejscu, wcale nie musi być efektywne w innym, ze względu na np. strukturę społeczną, która tam występuje. Natomiast co do zasady – jak najbardziej zgadzam się z tym, że na każde świadczenie, na które są wydatkowe pieniądze, powinien być robiony audyt czemu ono służy. Gdybyśmy mieli taki audyt, to becikowego już by nie było. Masy świadczeń również byśmy nie mieli. Obecnie opracowując kolejną wersję raportu Polska 2030 zastanawiamy się nad audytami różnych działań z zakresu polityki społecznej. Chcemy właśnie zbadać na ile dane świadczenie czy zasiłek służy realizacji swojego celu. Jeżeli nie realizuje go, to powinien być to argument za przesunięciem środków na inny zasiłek, a ten skasować albo zmienić jego cel po to, żeby lepiej odpowiadał na potrzeby osób, które są jego beneficjentami.

Kryterium rozwojowe – polityka społeczna powinna być w większości przypadków ukierunkowana na pomoc w wychodzeniu z biedy a nie na samych transferach finansowych, które co prawda może nie pozwalają nikomu umrzeć, ale jednocześnie nie przyczyniają się do rozwiązania problemu. Grupa osób, która powinna dostać świadczenia z mocy prawa powinna być mocno ograniczona. Możemy się sprzeczać kto to miałby być. Moim zdaniem niepełnosprawni oraz rodziny wielodzietne powyżej trójki dzieci – oni powinni mieć to świadczenie przyznawane w sposób liberalny z dużym prawem do decydowania na co to będą wydawały, bo w rodzinach wielodzietnych rzadko te pieniądze są marnowane. Mamy ciekawą tendencję, że jest coraz więcej rodzin wielodzietnych w miastach niż na wsiach lub w małych miasteczkach. Ludzie bogaci zaczęli mieć więcej dzieci niż biedni. To jest bardzo kontrowersyjna kwestia, czy państwo powinno być zainteresowane nie tylko liczbą, ale również pewną jakością. Temu w pewnym sensie służy udzielanie wsparcia przez system podatkowy. Bo najpierw trzeba zarobić i mieć podatek, żeby dostać jego zwrot. Można więc powiedzieć, że państwo stymuluje, wspiera dzieci, które są w bogatszych rodzinach. Weźmy kolejny przykład. W przypadku rodziny z trójką dzieci dochody rodziców muszą być wysokie, aby mogli oni skorzystać z pełnego odliczenia. Czyli w systemie opartym na podatku dochodowym rodzicom opłaca się pracować ponieważ wiedzą, że i tak podatek dostaną z powrotem. W modelu optymalnym system świadczeń społecznych musi być skorelowany z powszechnym dostępem do usług społecznych i ulg w podatku dochodowym. Przy takim podejściu będzie spełnione kryterium rozwojowe. Dzisiaj jednak przemodelowanie polityki społecznej zarówno w kierunku zwiększenia efektywności świadczeń, jak dostępności do usług wymaga jednak wydania środków na stworzenie infrastruktury. Nie chodzi tu o edukację, gdzie ta dostępność jest, ale o usługi rynku pracy, usługi rehabilitacyjne czy usługi profilaktyczne. Dzisiaj marnujemy potencjały wielu ludzi, którzy np. w wyniku wypadków samochodowych i słabej dostępności do rehabilitacji utracili zdolność do pracy. Gdyby stworzyć im taką dostępność od razu po wyjściu ze szpitala z dużym prawdopodobieństwem wróciliby do pracy i nie byliby obciążeniem dla reszty społeczeństwa. Jeśli chodzi o szczebel, na którym te usługi powinny być realizowane, powinniśmy przemyśleć kwestie odpowiedzialności gmin, powiatów, województw za poszczególne rzeczy. Moim zdaniem na powiaty zostało nałożone nie to, co potrzeba, tak samo na gminy. Gmina powinna robić to, co powiat, a powiat to, co gmina. Doszło tu do pomyłki. Ponad dziesięć lat po reformie powinniśmy się wszyscy zastanowić czy nie dokonać gdzieś zmian. Lobbing będzie gigantyczny, ludzie żyją z tych transferów. Państwo powinno zobaczyć, w którym miejscu możemy coś zrobić i w którym miejscu można by te szczeble skasować. Na przykład w przypadku polityki rynku pracy są dwie opcje – albo skasować powiatowe urzędy pracy albo wojewódzkie urzędy pracy. Obecnie wiele zadań jest powielanych, a odpowiedzialność się rozmywa. Problem jest jeszcze większy jak dochodzi do konfliktu politycznego pomiędzy np. marszałkiem a starostą. To nie służy realizacji celów.

Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi :)

„Uważam, że społeczeństwo powinno stworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie powinny być przestrzegane”

Panie pośle, współczesna lewica zaczęła głosić swoje hasła na końcu osiemnastego wieku, podczas rewolucji francuskiej, następnie zostały one przewartościowane przez tradycje socjalistyczne. Jak powinny brzmieć współcześnie? A może – jak głoszą krytycy lewicy – w ogóle zostały one wyczerpane?

W poszczególnych europejskich pokoleniach lewicowość i lewica są cały czas tym samym – dotyczą marzeń, wartości i celów życia wspólnotowego. Zmieniają się natomiast okoliczności. Lewicowość określa specyficzna dla lewicy relacja pomiędzy człowiekiem a społeczeństwem.

 

Co w tym stosunku jest specyficznego?

Uwaga poświęcana wspólnotowemu charakterowi społeczeństwa: więziom międzyludzkim, wzajemnej odpowiedzialności i współuczestnictwu. Bardzo istotna dla lewicy jest jakaś przyzwoita relacja między rentą z kapitału a wynagrodzeniem za pracę oraz odpowiedzialność wspólnoty za los każdego człowieka, wedle specyficznej formuły: „Każdy człowiek, który – nie z własnej winy – nie potrafi sobie poradzić w życiu, może oczekiwać pomocy ze strony społeczeństwa”. Kluczem do uczynienia tego hasła czymś realnym jest tu fragment „nie z własnej winy”. Wyklucza on lub ogranicza, doraźnie, obowiązek alimentacyjny w przypadku braku woli dbałości o siebie ze strony zainteresowanej osoby. Odnotowuje jednak, że urodzenie się w gorszej, z punktu widzenia obowiązujących paradygmatów społecznych, rodzinie jest obiektywnym faktem, a nie efektem wolnej woli.

Tego rodzaju pomoc może jednak przerodzić się w kontrolę społeczeństwa.

W jakiejś mierze nawet powinna, aczkolwiek to bardzo delikatna materia. Należy szukać złotego środka – tak aby ta pomoc nie ograniczała fundamentalnie wolności. Najpierw trzeba uważać, aby ta część społeczeństwa, która alimentuje pozostałą, nie była w relatywnie gorszej sytuacji co alimentowani. W przeciwnym razie może dojść do słusznego buntu, zmiany polityki w zakresie tych spraw. Co do kontroli – ja stoję na gruncie wolności człowieka. Wspólnota ma obowiązek posiadania szerokiej palety propozycji pomocy, zainteresowany ma prawo wyboru. Ma też, oczywiście, prawo do rezygnacji z czegokolwiek, co mu się proponuje. Dopóki nie zmieni zdania, niech radzi sobie sam. Droga powrotu powinna być zawsze otwarta. Rzecz w tym, żeby potrzebującego nie upokarzać. I żeby instrumenty pomocy odnosiły się do realnych możliwości zainteresowanego, bez jakiegokolwiek dogmatyzmu. W sferze światopoglądowej, dopóki nie ma sytuacji jakiegoś wymuszenia, lewicy nic nie powinno przeszkadzać. Osoba ludzka ma wolność swojej ekspresji, wyboru sposobu życia, wierzeń i obyczaju. Dla lewicy dbającej o jakość życia i jego estetykę powinno być jednak jasne, że są sprawy, w których wolność jednostki powinna być wyraźnie ograniczona. Dotyczy to na przykład przestrzeni publicznej: jej estetyki, czystości, ciszy oraz przeznaczenia. Społeczeństwo powinno tworzyć własne, twarde reguły, które bezwzględnie muszą być przestrzegane. Egzekucję praw uznaję za najważniejszy czynnik ładu społecznego i rozwoju. Odrzucam to polskie „Wolnoć Tomku w swoim domku”, kiedy wolność jednostki oddziałuje negatywnie na innych, zabiera coś cennego innym współuczestnikom wspólnoty. Możesz mieć w mieszkaniu robactwo, zgniliznę i brud – dopóki ani jeden robak, ani jakiś przykry zapach nie wydrze się poza ściany tego twojego domku. W rzeczywistości jednak mówimy nie o ekstremach, a o rzeczach powszechnych. Chaos urbanistyczny naszego kraju, szerzej – chaos w przestrzeni publicznej, mnie przeraża. Nie ma drugiego takiego kraju w Europie. Jesteśmy porównywalni z biedniejszymi krajami Maghrebu. No i z czarną Afryką.

Mówi Pan jednak o prawie – pod tym względem lewica nie wyróżnia się na tle innych ruchów politycznych.

Pod względem wszystkiego, co mieści się w zbiorze norm i wartości liberalizmu kulturowego, to dzisiaj lewica zasadniczo się wyróżnia na tle innych ruchów politycznych. Wyróżnia się od nich także w kwestii zasady republikańskiego i świeckiego charakteru państwa. A to jest jednym z fundamentów demokracji i równości obywateli wobec prawa. Powinna też wyróżniać się w sferze estetyki przestrzeni publicznej, bo ona ma znaczący wpływ na jakość życia jednostki i całej wspólnoty. Idealną ilustracją tej tezy jest 60-tysięczne miasto Santa Fe w Nowym Meksyku. Tam każda belka konstrukcji domu – jej kształt, kolor i proporcje – musi być uzgodniona z władzą regulującą przestrzeń publiczną. Wszystko jest określone – rozmiary domów, ich kolorystyka. To bynajmniej nie jest socjalistyczne miasto, tylko sam środek liberalnych Stanów Zjednoczonych! Zresztą jedna z najzamożniejszych gmin Ameryki. Po Nowym Jorku i San Francisco trzeci rynek sztuki w Stanach! Miasto bogatych emerytów zjeżdżających tam wygrzewać na starość swe kości. Co interesujące, te ścisłe reguły dają w efekcie wyrafinowaną w swojej różnorodności architekturę! To jest trochę tak – teraz już żartuję – jak cenzura dobrze służyła sztuce w czasach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Tam te ograniczenia prowadzą do niespotykanej gdzie indziej sublimacji architektury, zagospodarowana przez człowieka przestrzeń staje się jemu przyjazna, zachęca do obecności.

A czy w Polsce postulaty lewicowe powinny być inne niż w pozostałych państwach?

Polska jest krajem dość prymitywnym – jej realny ustrój, wciąż w jakiejś mierze jest bolszewicki, antywolnościowy i antyrepublikański. Społeczeństwo nasze, mówię o jakoś określanej większości, w większym stopniu niż demokracje zachodnie jest tradycjonalistyczne i korporacyjne zarazem. Nasze prawo, zwłaszcza cywilne, jest w głębokiej depresji. Mniejsza o powody i usprawiedliwienia. Istotny byłby projekt wszechstronnej modernizacji. Do tego potrzeba nam otwarcia zasobów informacji publicznej, lepszego skomunikowania ludzi ze sobą, promocji postaw otwarcia na nowe. Innowacyjności, twórczości i odwagi. Jeśli tego nie zrobimy, pozostaniemy na wieki ze swoimi kompleksami jakiejś koszmarnej prowincji. Ze wstydem skarlenia. Wiele się zmienia na lepsze. Ale te zmiany nie obejmują wielkich połaci – w sensie geograficznym i w sensie społecznym – naszego kraju. Dlatego zdaje mi się, że pewne idee szczególnie właściwe lewicy to nie zwykły polityczny wybór, ale w Polsce wspólny obowiązek. Polski nie stać na neoliberalizm, tradycjonalizm, konserwatyzm. Jak sprostać konkurencji w europejskiej gospodarce opartej na wiedzy, gdzie rzeczywiście profitodajnym kapitałem jest kapitał własności intelektualnej albo szerzej – społeczny kapitał ludzkich umiejętności, gdy połowa studentów to studenci jakichś niedzielnych szkółek, z niewiadomych względów nazwanych uczelniami wyższymi? Jak sprostać tym wyzwaniom przyszłości – gdzie bramy do dobrostanu prowadzą przez wytwarzanie i sprzedawanie ekskluzywnego produktu, który wymyślony, wyprodukowany i sprzedany opłacić ma te nasze europejskie cudowne urządzenia budujące jakość naszego życia – jeśli rozwój wiedzy opiera się głównie na prywatnym jej finansowaniu? Inwestycje w mózgi ludzkie to inwestycje w przyszłość – nie tylko pojedynczych ludzi, ale też w przyszłość wspólnoty. My, w jakimś stopniu, skazani jesteśmy na wielkie publiczne inwestycje. Czyli na wysoki poziom redystrybucji dochodu narodowego poprzez budżet. Sęk w tym, że dzisiaj przychody państwa wynikające z wysokiego poziomu redystrybucji dochodu narodowego są bezmyślnie przejadane przez korporacyjne społeczeństwo i myślących kategoriami ekonomii sprzed kilkudziesięciu lat polityków, przy okazji konserwujących niemrawe dziedziny gospodarki i trudne do zaakceptowania nierówności. Ostateczna odpowiedź na pytanie o specyficzność naszej lewicy jest taka: postulaty polskiej lewicy z pewnością powinny być własne, odpowiadające okolicznościom, odnotowujące różnice.

Co determinuje Pańską lewicowość?

Nie jestem typowym przedstawicielem lewicy – wyróżniają mnie m.in. moje poglądy gospodarcze. Nie powinno tu być żadnego dogmatu w kwestii własności. Ten pogląd dotyczy także własności podmiotów świadczących usługi publiczne, także w dziedzinie zdrowia, kultury i edukacji. Istotą usług publicznych jest priorytet opisany stosownymi systemami finansowania, zawsze celowościowymi, a nie wynikającymi z jakichś dogmatów. Ścisła akredytacja poziomu usług musi być obowiązkiem państwa, takim jak audyt środków publicznych, regulacja i kontrola. To nie oznacza konieczności prywatyzacji, ale też nie ma tu miejsca dla dogmatów. Jest jednak jeden bardzo słaby punkt mego rozumowania w tej kwestii. Korupcja jako element kultury i słabość instytucji kontroli społecznej. Być może jakiś postęp odnotujemy tu dopiero wtedy, gdy egzekucja prawa stanie się w Polsce bezwzględna, skuteczna i trwała. Dzisiaj anomia jest mocno osadzonym elementem naszej kultury życia we wspólnocie. Istotne jest więc nie tylko państwo i prawo, ale również dominujące postawy społeczne. W każdym razie etatyzm jest ciężkim grzechem polskiej lewicy. Zupełnie zresztą niepotrzebnym. Jest on przeciwskuteczny w realizacji celów, którymi bywa uzasadniany. Ale to wszystko to teoretyczne dywagacje. To, co zawsze powinno być kryterium lewicowości, zawiera się w relacji do innego człowieka. Człowiek lewicy musi szanować innych ludzi.

„Lubię być blisko drzwi”

Polska lewica Pana zawiodła?

Tak! Polska zorganizowana lewica nie widzi – poza samym swym istnieniem, zwłaszcza w strukturach państwa – celu swego uczestniczenia w polityce. Przez wiele lat byłem związany z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. To nie było moje naturalne środowisko. Ja wywodzę się z niepodległościowej tradycji socjalistycznej. Nic mnie z komunizmem i jego późniejszymi odsłonami nie łączy, a bardzo wiele dzieli. Mimo funkcjonowania w środowisku Sojuszu Lewicy Demokratycznej pozostałem, mam taką nadzieję, sobą. Na początku ich to dziwiło, ale później się do mnie przyzwyczaili. Miałem przyjemność zobaczyć kiedyś na to dowód w postaci świetnego, bo drugiego, wyniku przy okazji udzielania absolutorium ustępujących władz Sojuszu. I to przy znaczących różnicach. Dla ludzi, których ja sam lubię, jestem miły. A większość z nich lubię. Ze wszystkim, co dla nich musi być trudne. Bo ja właśnie jestem z lewicy! Zawsze we wtorki, przed posiedzeniem rządu, mieliśmy zebrania kierownictwa partii. Siadałem zwykle naprzeciwko Leszka Millera, obok drzwi – lubię być blisko drzwi. Mój ojciec też parkował auto zawsze przodem do wyjazdu. [A1] Któregoś dnia Leszek przyjechał szczęśliwy i rozpromieniony; zaczął opowiadać o pobycie na ranczo u księdza Jankowskiego. Kiedy zadowolony z siebie skończył, oczekiwał aplauzu. Powiedziałem: Z czego się cieszysz? Z tego, że premier lewicowego rządu w katolickim państwie pojechał do Gdańska i odwiedził księdza Jankowskiego? Jeśli chciałeś pokazać swoją otwartość na Kościół, to miałeś w Gdańsku do wyboru: księdza Jankowskiego w św. Brygidzie albo księdza Bogdanowicza z kościoła Mariackiego. Dwa odmienne, bardzo czytelne znaki. A jeśli nie chciałeś zostawiać znaku politycznego, to trzeba było pójść do palotynów. Nawiasem – tam, gdzie w sierpniu 1980 roku, zaraz po przyjeździe, do wreszcie wolnego na chwilę miasta Gdańska, udali się Bronisław Geremek z Tadeuszem Mazowieckim.

Relacja z Kościołem jest dla lewicy aż tak ważna?

Bardzo ważna. Lewicowiec musi mieć republikańskie poglądy. Jeśli nie jest republikaninem, to swoją lewicowość udaje, zmyśla, nie wie, o co chodzi. Jak Józef Oleksy. Nie ma dla człowieka lewicy innej władzy niż ta, która pochodzi z wyborów. Prawicowiec może, jak sobie wyobrażam, ograniczać demokrację. W sensie mentalnym oczywiście, nie prawnym, bo tego nikt nie może. Dla myślenia lewicowego to strzał w stopę. Nie może Kościół, w jego aktywnościach pozakościelnych, istnieć inaczej, jak przez weryfikację wyborczą. To kwestia odpowiedzialności. Wracamy zresztą do rewolucji francuskiej (śmiech). Leszek Miller może nawet nie zdaje sobie sprawy, jak negatywne to odległe wydarzenie – Wielka Rewolucja Francuska – w przeciętnym polskim biskupie budzi emocje. Polscy lewicowcy nie mają o takich rzeczach pojęcia. Oni tego nie czują. To nie jest ich własne przeżycie. Bo oni kiedyś byli „na lewicy”, bo „lewica” miała władzę. W tej sprawie istnieją badania socjologiczne przeprowadzone, chyba jeszcze w 1950 roku, przez dwie panie: Renatę Tully i Marię – jeśli dobrze zapamiętałem imię – Jarosińską. O tyle wiarygodne, że pani Jarosińska była żoną bardzo wysoko pozycjonowanego działacza partyjnego. Oni – działacze partyjni – w dzieciństwie bywali ministrantami. Jak ambitne dzieci z ludu. Nie czytali właściwych książek. W szkole średniej zapisywali się do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Na pierwszym roku studiów do partii. Skąd to się bierze? Z wielkiej chęci uzyskania jakiejś pozycji. Na miarę kryteriów środowiska rodzinnego. W Starym Sączu miejscem widzialnym dla innych, miejscem, w którym można się innym pokazać, był kościół. Ministrant dla dziesięciolatka to pozycja, że ho, ho! Gdyby nie 1989 rok, ci ludzie byliby zupełnie gdzie indziej. Część z nich, jak Aleksander Kwaśniewski, żałuje, że przed 1989 rokiem była po stronie reżimu. Gdyby mogli wtedy przewidzieć przyszłość, mieliby inne biografie. Ale nie przewidzieli. Nie mieli charakteru, żeby pójść za racją, a nie karierą. Do dzisiaj nas to dzieli. Oni nazywają to pragmatyzmem. Ja – uczciwością. Oni są w pewien sposób zaprzeczeniem lewicowości, ponieważ człowiek lewicy musi być demokratą. Zawsze. I musi mieć odwagę do podejmowania ryzyka przeciwstawiania się większości, kiedy większość jego zdaniem błądzi. A tu szepce się po kątach, ale publicznie kadzi. Oni są z tradycji Polskiej Partii Robotniczej. Ja – Polskiej Partii Socjalistycznej. To jest różnica. Nie można głosić szczerze i prawdziwie lewicowych idei, jeśli się pozostaje postkomunistą. Czyli bez obrachunku ze swoimi wcześniejszymi decyzjami i z podobnym paradygmatem zachowań.

Już nie postkomunistą.

(śmiech) Tak, teraz jest – był [A2] – politykiem średnio starszego pokolenia. Kwestia tożsamości to najważniejszy problem polskiej lewicy. Ja sam nie uznaję komunistycznych świąt – Dnia Kobiet i Święta Pracy. Wzrastałem, kiedy one były wymuszane, w pełni wprzęgnięte w rydwan władzy. Nigdy nie byłem na pochodzie pierwszomajowym, w czasach komunizmu i po 1989 roku. Na marginesie – włos mi nie spadł z głowy z tej akurat przyczyny. To jest znaczące świadectwo. Jest prawdziwe i pokazuje prawdziwą historię Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej: że można było nie chodzić. Trzeba było tylko chcieć nie chodzić. I mieć w sobie gotowość do zapłacenia za to. Większość chodziła. Dziś dla mnie, podobnie jak w stosunku do tamtych „obowiązkowych” pochodów pierwszomajowych, nie do pomyślenia jest to, że rozpoczęcie roku szkolnego odbywa się w kościele. Ilu jest takich, którym to się nie podoba i którzy wstaną i powiedzą „Nie!”? Przeciw lizusom proboszcza? Przeciw dyrektorowi szkoły, który jest uzależniony od proboszcza? Nie potrafimy znaleźć miejsca dla religii w demokracji. Od 1989 roku struktury kościelne są w Polsce czynnikiem odpychającym Polaków od wielkich narodowych celów. Sprzeciwiają się modernizacji. Często z niskich, materialnych i władczych pobudek. To jest dla mnie przerażające.

Uważa Pan, że odpowiednią reakcją na Kościół jest język Joanny Senyszyn?

Nie, nie uważam. Kościół bywa uzurpatorski. Nie można mu odpowiadać po chamsku. Senyszyn merytorycznie ma rację. Jednak formy i konwencje w naszej cywilizacji również są istotne. Jej walka o świeckość państwa wydaje mi się mieć fundament botoksu, szminki i amfetaminy.

Są jakieś nadzieje, że to się zmieni? Że lewica zacznie być silna ideowo?

Nie.

A Grzegorz Napieralski?

To jest fenomen, którego nie rozumiem. Co niekoniecznie go obciąża, być może bardziej mnie. Dzisiaj jedynym wytłumaczeniem jego popularności są te dwie panienki fikające nogami, kręcące brzuchami. To w samej swojej treści – pop-polityka! Nie można jednak w rytm ich ładnych, płaskich brzuchów i długich smukłych nóg kreślić wizji rozwoju Polski! To jakiś absurd! Groteska!

Mając do wyboru tylko Grzegorza Napieralskiego i Donalda Tuska, kogo by Pan wybrał?

Tuska.

Mimo wszystko?

Tak, mając taki wybór. Dobrze jest dla Polski, gdy premier ma jakiś wymiar. Choć go nie wybieram. On też jest plastikowy, on się poddał. Społeczeństwu, a ściślej jego bardziej prymitywnej wizji, się poddał. Wściekły jestem, że tylko taki mam wybór.

Czy Pan jako socjalista zawsze dystansował się od środowiska Prawa i Sprawiedliwości, które – przynajmniej teoretycznie – również odwołuje się do tej tradycji?

Pan żartuje – co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z socjalizmem? Co wspólnego ma Prawo i Sprawiedliwość z człowiekiem – podmiotem swoich działań? Z osobą ludzką? Co wspólnego ma Mariusz Kamiński, jego Centralne Biuro Śledcze i Jarosław Kaczyński, z jego zamiłowaniem do służb specjalnych wprzęgniętych w rydwan jego politycznej władzy, z szacunkiem dla obywatela? Dla praw człowieka? Co ma ich serwilizm wobec Tadeusza Rydzyka do idei republikanizmu? Nie tylko ideologia ma znaczenie, ale również sposób uprawiania polityki. Działanie polityków Prawa i Sprawiedliwości jest oparte na nienawiści do człowieka o odmiennych koncepcjach państwa i polityki. Oni konkurentów mają za wrogów! Co to ma do demokracji? Kiedyś Sojusz Lewicy Demokratycznej, bo był mocny, dziś Platforma Obywatelska, bo też jest mocna. Paranoiczny stosunek do świata. Ambicje zabijające rozum. Donald Tusk jest przynajmniej kulturalnym człowiekiem. On najwyraźniej przyjął, że Polacy są, jacy są: nie na jego podobieństwo, inni[A3] , ale właśnie tacy. Jest demokracja w Polsce, więc robi politykę pod takich właśnie Polaków, jakich sam widzi. Tymczasem Polska i Polacy żyjący w Polsce są w historycznie nadzwyczajnie istotnym momencie. W czymś, co można nazwać okienkiem transferowym, w momencie możliwości zmiany paradygmatu polityki z takiego, który spychał nas na peryferie, na korzystniejszy, zbliżający Polskę do jądra Europy. To, jak to się skończy, jest prawdziwie ważnym pytaniem. Ja myślę, że Tusk się myli. Nie ma w nim odwagi postawienia na to, co w Polsce jest dobrego i twórczego. On jest realistą, tak jak niemiecka Realpolitik w latach 70. – skrajnie nieprzyjazna ówczesnym polskim aspiracjom, historycznie niemądra. On się poddał.

Polska lewica jest podzielona – niektórzy jej przedstawiciele uważają, że Prawo i Sprawiedliwość jest partią lewicową.

Prawo i Sprawiedliwość jest przede wszystkim, w jakimś sensie, partią pragmatyczną. Odwołującą się do tej Polski, która naznaczona jest klęską i martyrologią. To circa – połowa. Ale na szczęście dla Polski, Polacy nie lubią skrajności, awantur i pouczania. Więc ta połowa Kaczyńskiego idzie ku ćwierci. To brzmi już bezpieczniej. Prawo i Sprawiedliwość lewicowe to tylko słowa zdeterminowane przez ich bieżące korzyści polityczne. Mieli władzę i rosnący budżet – nie ma lepszego momentu na pokazanie swojej lewicowości. Okazali się partią władzy.

Co może zmienić polską lewicę?

Nowy, młody, demokratyczny, inteligentny, patriotyczny – motywowany dobrem wspólnym – i autentyczny impuls oraz kompromitacja prawicy – szczególnie Prawa i Sprawiedliwości. Ale również Platformy Obywatelskiej. Donald Tusk traci swój i nasz czas. Jest miejsce na porządną partię lewicową. Powodem do wstydu powinno być to, że wskaźnik Giniego, pokazujący skalę społecznego zróżnicowania, jest wysoki tak jak w Niemczech i Wielkiej Brytanii. I o 60% wyższy niż w Danii. Budujemy społeczeństwo wielkich, niepokonywalnych w kolejnych pokoleniach, różnic. Bo dzisiejsze różnice dochodowe zmieniają się już na różnice majątkowe, czyli na coś trwałego. Odbiorcą przesłania lewicy nie powinien być pijak, nierób i cham. Albo głową zanurzony w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej były aparatczyk, ubek. Ten jest chyba zresztą dzisiaj z Prawem i Sprawiedliwością. Jako frustrat. I czyściciel własnego zafajdanego sumienia. To jest mniejszość! Dzisiaj problemem jest kosmetyczka w Lesznie, fryzjerka w Gorzowie i właściciel sklepu warzywnego w Kościanie. Ludzie, którzy własną, ciężką pracą na bardzo konkurencyjnym rynku próbują ratować się samozatrudnieniem. I którzy nie mają żadnej ochrony państwa. Nie mają ochrony wobec nieuczciwego kontrahenta, wobec gminy, wobec rozmaitych inspekcji, które własny inspekcyjny interes realizują skuteczniej niż interes publiczny. Państwa dla nich nie ma! I lewicy też. Ona siedzi w KGHM. Pod rękę z Prawem i Sprawiedliwością.

W jaki sposób lewica powinna im pomagać?

Rozwijając sądownictwo cywilne, kontrolując kontrole i inspekcje. Pomagając, a nie przeszkadzając. Obecnie spór pomiędzy właścicielami kiosku i sklepu, które są w jednej bramie, trwa pięć lat albo więcej. I kończy się licytacją interwencji[A4] , a nie racją prawną. Ci ludzie mają więc państwo w dupie. Tam dokładnie, gdzie ich ma to nasze wolne i wreszcie niepodległe państwo. Oni sami sobie znaleźli pracę. „Samozatrudnili się”, mówiąc w języku Tuska. W sytuacji krytycznej – państwo im nie pomogło. Dla nich więc ono nie istnieje. Jeśli ktoś ma dojście do posła, najlepiej rządzącej partii – wygrywa. Nie ma służby cywilnej. Jest lęk polityków o własną dupę! Po to robiliśmy tę solidarnościową rewolucję?!

” Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z naszej strony hipokryzją”

Czy obecnie Polska jest ważnym partnerem dla Europy?

Powinna być. Potencjał demograficzny, gospodarczy, terytorium i historia – wszystko to otwiera szanse godnego pozycjonowania Polski w Europie. Ale marnujemy tę naszą szansę. Katastrofalny był czas rządu i prezydentury panów Kaczyńskich. Dzisiaj europejskie stolice mają uczciwego, normalnego i niezaburzonego partnera. Ale jest to partner po prostu wygodny. Niekłopotliwy. Bo, w gruncie rzeczy, bierny. Bez pomysłu na Polskę w Europie i pozbawiony inicjatywy. Proszę spojrzeć na nasze zasoby ludzkie: mamy cztery i pół razy więcej studentów i tylko 75% wzrostu wydatków na edukację. Cztery i pół razy więcej studentów i mniej niż stuprocentowy wzrost wydatków publicznych! I tylko 70% więcej doktorów. Coraz częściej zresztą produkowanych przez byłych pułkowników albo księży, taśmowo, jak w biznesie. Czyli studia sprowadzamy do poziomu marnego, prowincjalnego gimnazjum. Co to mówi o naszym wykształceniu? Podpisanie się pod traktatem lizbońskim jest z polskiej strony erupcją hipokryzji. Choć oczywiście należało ten podpis złożyć.

Uważa Pan, że polityka zagraniczna również może być lewicowa?

Tak. Aczkolwiek tu należy zawsze szukać jedności, która czasem jest niemożliwa. Z Kaczyńskim ona po prostu nie jest możliwa. Wystarczy spojrzeć na polskie relacje z Rosją. Od dwudziestu lat nie uwzględniają one jednej, ale fundamentalnej rzeczy: Rosja się zmieniła. Traktuje się ją tak, jakby wciąż była Związkiem Radzieckim. Rosja nie jest Związkiem Radzieckim. Ma problem ze swoją tożsamością i ze swoją historią, ale Związkiem Radzieckim po prostu nie jest! To jest trudny partner, ale z pewnością tam coś się zmieniło. Poza Adamem Rotfeldem i kilkoma mniej znanymi ludźmi, polscy politycy tego nie zauważają. Na szczęście są ludzie kultury i wiedzy: Jerzy Pomianowski, Daniel Olbrychski, Andrzej Wajda. Może im uda się przebić przez jazgot politycznych kretynów?

„Lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki”

Lewicowość jest nierozerwalnie połączona z myślą ekonomiczną. Mówił Pan o wyrównywaniu szans, jednak w Polsce w tej chwili mamy do czynienia niemal wyłącznie z próbami wtórnej pomocy. Prym wiodą w tym związki zawodowe.

Jestem jakoś sceptyczny wobec związków zawodowych. Takich przynajmniej, jakimi w Polsce one dzisiaj są: niesprawiedliwie partykularnymi. Nic z solidarności[A5] ! Mówiliśmy już, że budujemy sobie społeczeństwo korporacyjne, a nie wspólnotowe.

Czy etatystyczna ekonomia nadal powinna być promowana przez lewicowe środowiska?

Nonsens. Złogi bezmyślności. To raczej niedostatki mózgów i wiedzy niż ideologia. [A6] Przedsiębiorstwa powinny być konkurencyjne. Wszelkie. Również te, które świadczą usługi publiczne. One po prostu muszą być efektywne! Muszą realizować cele. Rzecz jasna, spółki użytku publicznego, powołane dla realizacji istotnych zadań państwa, nie istnieją dla maksymalizacji zysku, czyli nie są i nie powinny by poddane temu samemu kryterium oceny ich efektywności. Ale powinny funkcjonować w środowisku i sytuacji konkurencyjnej. Państwo powinno tam być obecne jako kontroler pilnujący, czy cele ich funkcjonowania są realizowane na poziomie przyjętym za właściwy. Ale forma własności? Co to ma do rzeczy, jak idzie o cele? Nie rozumiem, dlaczego lewica opowiada się przeciwko prywatyzacji szpitali. Oczywiste jest, że szpitale powinny być prywatne, w tym znaczeniu prywatności, że trzeba liczyć koszty, zwiększać efektywność i wypełniać misję. W opiece zdrowotnej ważne jest to, za co odpowiada i powinno odpowiadać państwo, czyli my – płatnik! Reszta jest sprawą akredytacji, audytu i kontroli. Prywatyzacja podmiotów świadczących usługi medyczne nie oznacza, że państwo w swojej odpowiedzialności za zdrowie obywateli znika! Inną bardzo istotną kwestią jest to, że nasza polityka zdrowotna też powinna ulec fundamentalnym zmianom. Z takiej, która prawie bez reszty nastawiona jest na interwencję wobec choroby na taką, która promuje zdrowie, w której interwencja wobec choroby, pozostając ważną powinnością, jest jednak ostatecznością, kiedy środki ochrony zdrowia zawiodły. Kurczowe trzymanie się państwowej własności podmiotów opieki zdrowotnej, zresztą przecież już tylko części tych podmiotów, jest przeciwskuteczne wobec celów publicznego systemu opieki zdrowotnej.

Dlaczego?

Argument jest prymitywny, ale prawdziwy: państwo robi to gorzej. Należy doskonalić państwo, jego instytucje, także w jego funkcjach kontrolnych, w akredytacji usług medycznych, w śledzeniu efektywności wydatkowanych pieniędzy. Dzisiaj państwowa własność jest w interesie jedynie jednej grupy – związkowców. Bo państwo ulega argumentacji wyborczej, a nie racjonalnej, celowościowej, misyjnej. Coraz częściej mamy do czynienia z sytuacją, w której interes obywatela, takiego zwyczajnego, niewyróżniającego się z tłumu, stoi w sprzeczności z interesem związkowca. Czasem idzie o chudego obywatela i finansowo tłustego związkowca. Jak w KGHM.

W takim razie – czym powinno zajmować się państwo?

Zawsze bezpieczeństwem gospodarczym. Co nie oznacza, że samo, ze swoimi urzędnikami, ma wszystko robić. Czterdzieści lat temu Indonezja miała problem z cłem, co jest zrozumiałe ze względu na linię graniczną. Rząd Indonezji cło sprywatyzował. Po wygranym przez szwajcarską firmę przetargu, granice państwa się uszczelniły. Tamci żyli z procentu od nadwyżki opłat celnych, jakie zapewnili. Trzeba myśleć. Nie ideologicznie, a pragmatycznie, względem celu. Okazuje się, że nawet pobór cła można sprywatyzować, jeśli taka prywatyzacja służy społeczeństwu. Polityka musi być celowościowa, uzależniona od konkretnej sytuacji gospodarczo-społecznej. Państwo powinno zajmować się regulacją, kontrolą, akredytacją (np. w szkolnictwie wyższym, ochronie zdrowia, opiece społecznej) oraz audytem publicznych pieniędzy. To powinny być zadania władzy. Państwo samo aktywne w działaniach przedsiębiorczych, w Polsce, w kulturze anomii i korupcji, oraz nepotyzmu i kolesiostwa, prawie zawsze jest gorsze niż jego brak. Niech zajmie się tym, do czego jest powołane. I żadnego Stacha, który zapragnął „sprawdzić się w gospodarce”. Marzę o państwie, które określa strategię rozwoju, przedstawia scenariusze i etapy jej realizacji, tworzy ramy prawne, zapewnia bezpieczeństwo obrotu gospodarczego, tworzy systemy finansowania określonych celów – takie, które są najbardziej efektywne – określa kryteria, standardy, sposoby ich egzekwowania, bada, ocenia i rekomenduje, dokonuje akredytacji podmiotów świadczących rozmaite usługi publiczne, tworzy ramy i wspiera rozwój instytucji społeczeństwa obywatelskiego oraz bierze odpowiedzialność za strategiczne dziedziny naszej egzystencji: wodę, powietrze, edukację, kulturę, naukę, energię, sieci transportowe, komunikację, przestrzeń publiczną, ochronę zdrowia, bezpieczeństwo i egzekucję prawa. I we wszystkich swoich aktywnościach nieustannie bada efektywność przyjmowanych systemów.

Kolejnym gospodarczym postulatem lewicy jest progresywny podatek.

Zacznijmy więc od tego, że chociaż dążenie do prostoty systemu podatkowego jest zbożnym celem, system podatkowy nie może być prosty, choć oczywiście powinien być możliwie najprostszy w swoim koniecznym skomplikowaniu. Zawsze, wobec każdej formy i wymiaru daniny publicznej, czy to podatku, czy akcyzy, czy jakichś innych opłat, państwo musi przejrzyście określić rzeczywiste cele, jakim mają służyć. Jeśli jest ich więcej niż jeden – określić ich rangę. A potem kontrolować, czy przyjęte rozwiązania są najlepszą drogą do uzyskania założonych celów. Systemy podatkowe muszą być maksymalnie stabilne, stymulujące rozwój i oszczędność. Systemy podatkowe, i tu znów pojawia się moja lewicowość, powinny maksymalizować przychody budżetu. Jeśli chodzi o podatek dochodowy od osób fizycznych, czy ma to być podatek progresywny czy liniowy? Nie wiem. To zależy od rachunku, a nie od ideologii. Powinien być taki, który, w długiej perspektywie (np. 15-20 lat) maksymalizuje przychody budżetu. A więc tak duży, żeby nie przeciwdziałał rozwojowi i nie wypychał ludzi z przestrzeni polskiego systemu podatkowego.

Co sądzi Pan, z perspektywy dwudziestu lat, o polskiej rewolucji?

Otworzyła nam ona cudowną szansę. Ale nie pokazała późniejszej drogi. Zamiast się rozwijać, zaczęliśmy się zwijać. Mam wrażenie, że mimo tak wielkich i cudownych zmian, wracamy do starych kulturowych kolein. Dzisiaj wielki projekt modernizacji Polski jest w defensywie. Nie wiem, czy to stan przejściowy, czy trwały. Wciąż jesteśmy w korzystnej dla nas sytuacji okienka transferowego. Ale jesteśmy w swoich partykularnych politykach – systemie rządzenia się, edukacji, ochronie zdrowia, egzekucji prawa, ochronie przestrzeni publicznej, innowacji – niesłychanie prymitywni. To jest coś strasznie zaściankowego, pełnego ludzkich kompleksów i braku kompetencji, zniechęcającego. Wydaje mi się, że najgorzej jest z polityką i mediami. Bo w tych dziedzinach jest już najzupełniej jasne, że się cofamy w stosunku do standardów sprzed dekady. Najgorsze jest to, że młodzi, wykształceni, obyci, odważni, otwarci, kreatywni i odpowiedzialni młodzi ludzie nie widzą powodu, a pewnie i nie mają szans na aktywność publiczną i polityczną. Polityka degraduje się. A ona jest przecież piekielnie istotna.

Jakie błędy wtedy popełniliśmy?

Mieliśmy szansę ulokowania w Europie dwóch polskich biznesów, które mogły dominować na europejskim – no, powiedzmy środkowoeuropejskim – rynku. PZU, wsparte dużym bankiem, z pełną gamą produktów finansowych i firma naftowa. W tych sprawach polskie państwo, przez wszystkie rządy, nie miało żadnej polityki. Politycy stchórzyli. Straciliśmy wielką szansę. Ona „se ne vrati”. M.in. również z winy tzw. komisji orlenowskiej. Giertych, Macierewicz, Gruszka, Miodowicz i Grzesik mogą czuć się dumni! I ci wszyscy, którzy byli ich sponsorami. Czyli: Tusk, Pawlak, Lepper i sam Giertych. Polityka okazała się ważniejsza od gospodarki. Marna polityka, partyjniacka. A tak na marginesie – z powodu kompromitującego obu, z początku tajnego, spotkania Kulczyka z Giertychem w refektarzu jasnogórskim, paulini też powinni spłonąć ze wstydu. Paulini nie płoną. Wymienieni politycy są dumni ze swej wielkości. Państwa po prostu nie ma!

Sądzi Pan, że można było tego uniknąć?

Nie wiem. Gdybym wiedział, że nie można było tego uniknąć, nie zajmowałbym się polityką. Drażni mnie jednoznaczne, dla większości absolutnie oczywiste, odrzucenie przez polityków okrągłostołowego pomysłu czteroletniego okresu zazębiania się nowego ze starym. Przecież idea okrągłego stołu, poza oczywistym celem, jakim było rozmontowanie Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, zawierała też coś większego – przeprowadzenie w Polsce zmian w pełni kontrolowanych przez rozum tak, aby nie utracić żadnej wartości. Przecież jedynie debil wyrzuci wszystko, co związane z poprzednim ustrojem. To dotyczy zwłaszcza ludzi! My po stronie solidarnościowej mieliśmy moralne prawo przejęcia władzy. I praktycznie żadnych kwalifikacji do tego, by tę władzę skutecznie sprawować. Ani wiedzy, ani umiejętności, ani doświadczenia. Oni nie mieli legitymacji moralnej, ale mieli często nieporównywalnie większe kompetencje. To już nie była przecież Polska Rzeczpospolita Ludowa lat 50., kiedy nie matura, lecz chęć szczera.

Jak Pan ocenia samą reformę Balcerowicza?

Pod względem spraw podstawowych, czyli mechanizmów regulacyjnych – wysoko. Był świetnym organizatorem prac legislacyjnych. Myślał systemowo, był skrupulatny w wypełnianiu przyjętego planu. Ale gospodarka to nie tylko mechanizmy regulacyjne. Gospodarka to także, a nawet przede wszystkim, przedsiębiorstwa. Nie ma gospodarki poza przedsiębiorstwami! Balcerowicz ignorował mechanizmy realne gospodarki 1989/1990. W strukturze rządu był gospodarczym dyktatorem. Zabrakło kogoś vis-a-vis. Zachowywał się tak, jakby nigdy nie widział przedsiębiorstwa. Z jego nawet nie materialną, a ludzka strukturą. SGPiS to jednak co innego niż Politechnika. Zdecydowana większość ówczesnych menedżerów to byli inżynierowie. To są fakty – nie ideologia. Naturalnym, bezpośrednio poprzedzającym funkcję naczelnego dyrektora stanowiskiem było stanowisko dyrektora ds. produkcji. Nie zdarzało się właściwie, żeby na naczelnego awansował dyrektor ds. sprzedaży. A na pewno nie dyrektor ds. finansów. Balcerowicz był dogmatykiem. Zresztą takim pozostał. I chyba ma dość autorytarną osobowość. Nie jest ciekaw opinii, których nie rozumie. Zakłada z góry, że jeśli on nie rozumie, to muszą one być niemądre. Do niego nie dociera żadna argumentacja poza jego własną. W połowie lat 70., raczej drugiej niż pierwszej, wicepremierem był Tadeusz Wrzaszczyk. Kompetentny jak nikt w tamtej ekipie. Ewenement w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Także w spawach, jak to się wtedy mówiło, cybernetyki. W ramach podziału obowiązków w rządzie jemu przydzielono pełnomocnictwo nad rozwojem przemysłu informatycznego w Polsce. Wydawało się wtedy, że informatyka będzie naszą specjalnością – mieliśmy świetny ośrodek, oparty na matematykach i logikach wywodzących się z tradycji lwowskiej szkoły matematycznej – Wrocław z Jackiem Karpińskim. Po kilku latach wiadomo było, że polegliśmy, a Karpińskiego zaszczuto. Jako powód upadku polskiej informatyki najczęściej podawano, że polityk, który się tym zajmował – znał się na tym, ba!, był wybitnym specjalistą. [A7] Ale rzecz działa się w systemie autorytarnym, w warunkach państwowej własności środków produkcji. Po prostu Tadeusz Wrzaszczyk miał za dużą pewność własnych argumentów wynikającą z rzetelnej osobistej kompetencji. I pełnię władzy. Czy ten sam problem nie dotyczy Balcerowicza?

Od pewnego czasu lewicowy dyskurs ekonomiczny jest bardzo krytyczny w stosunku do rewolucji gospodarczej po 1989 roku. Pisał o tym m.in. publicysta „Krytyki politycznej”, Maciej Gdula, który w głośnym tekście porównał reformy Leszka Balcerowicza do stanu wojennego.

No to pojechał. Nie zgadzam się z tym poglądem. Ja myślę nawet, że ta reforma była zbyt płytka. Reforma Balcerowicza powinna być głębsza i szybsza. Zabrakło kontynuacji. Problem nie w Balcerowiczu. Problem w braku równowagi. Balcerowicz odpowiadał za mechanizmy regulacyjne w gospodarce. W tych sprawach był znakomity. Naprzeciw Balcerowicza należało mieć kogoś, drugiego wicepremiera, odpowiedzialnego za realność gospodarki tamtego czasu. Za przedsiębiorczość.

Wracając do lewicy – odrzuca Pan lewicowe dogmaty ekonomiczne, takie jak podatek progresywny czy upaństwowiona służba zdrowia. Czy w takim razie potrafi Pan zaproponować współczesnej ekonomii coś stricte lewicowego?

Nie. Ja uważam, że lewica powinna odpieprzyć się od gospodarki. Ekonomia nie powinna być upolityczniona. Lewica powinna skoncentrować swoją uwagę na społeczeństwie. Na wspólnocie. Na prawach obywatelskich. Wolności. Na równowadze. Na edukacji. Na takiej redystrybucji majątku, który służyłby wyrównaniu możliwości startu. Lewica powinna wziąć na siebie rolę strażnika szczęścia ludzi zwyczajnych.

Może rozwiązaniem jest trzecia droga?

Nie ma trzeciej drogi. Jest rozum i serce. I konkretne projekty.

„Polska lewica nie zweryfikowała historii”

Tym, co – przynajmniej w Polsce – lewicę wyraźnie odróżnia od prawicy, jest polityka historyczna. Prawica przywłaszczyła sobie polski patriotyzm, innym formacjom pozostawiając to, co w naszej historii najgorsze.

Tak, nad całą lewicą unosi się swoiste piętno komunizmu. Czasami jest to prześmieszne – nikt z mojej rodziny – ani bliższej, ani dalszej – nigdy nie był w partii. Mimo to słyszę czasem, jak ktoś mówi: „Ty stary komuchu”. Wtedy się cieszę, bo wiem, że mam do czynienia z idiotą. Jeśli trafnie uważam się za fizjonomistę, to te słowa słyszę przeważnie od „starych komuchów”, gwałtownie przepoczwarzających się po 1989 roku. Ale kto to sprawdzi?

Jaki powinien być stosunek lewicy do komunizmu?

Po pierwsze – to nie my, Polacy, wybieraliśmy system, w którym żyliśmy do 1989 roku. Po drugie – Polska zawsze, poza krótkimi fragmentami, pozytywnie wyróżniała się na tle innych państw demoludów. Nie można mówić, że nie było w tym żadnej zasługi ówczesnych polskich elit politycznych. Łatwo sobie wyobrazić, że tamten ustrój mógł wyglądać zupełnie inaczej. Że mógłby być bardziej okrutny. Mimo wszystko – polska lewica nie zweryfikowała historii. Tożsamość współczesnej lewicy nadal wywodzi się z Polskiej Partii Robotniczej, kompletnie zapomniano o Polskiej Partii Socjalistycznej, mimo że żyją politycy, którzy się z niej wywodzili – np. Andrzej Werblan.

Dziś mamy do czynienia z paradoksalną sytuacją – prawica przedstawia Powstanie Warszawskie jako zwycięstwo, a 1989 rok – jako porażkę.

To jest niesłychane! Dla mnie Powstanie Warszawskie jest zbrodnią, zbrodnią z punktu widzenia politycznego. Okrągły Stół jest zwycięstwem narodu. Nie została przelana krew, a niemożliwe i wyśnione – stało się codziennością. Z jednej strony uczy się młode pokolenie o tym, jak biegać z karabinem i umierać, a z drugiej – wdeptuje się w błoto sukces pokojowej drogi do wolności. To aberracja! Zresztą wiadomo przecież, że powstanie wywołano dzięki świadomej dezinformacji. Nie wspominam o tym, że politycznie trzeba było nie mieć więcej niż kilka komórek mózgu, żeby je uzasadnić, tak jak jego rozpoczęcie uzasadniano w ośrodku decyzyjnym ówczesnej Komendy Głównej Armii Krajowej. To przykre i poniżające, że Stalin okazał się o lata świetlne inteligentniejszy niż polscy pułkownicy i generałowie. A dzisiaj my im stawiamy ołtarzyki. Pogratulować!

Może jest to wina samej lewicy, która od 1989 roku zajmuje się przede wszystkim obroną generała Jaruzelskiego oraz ustroju komunistycznego. Zdominowało to cały dyskurs, który – uogólniając – możemy nazwać lewicowo-liberalną polityką historyczną. W obronie generała Jaruzelskiego stawali nie tylko politycy z komunistyczną przeszłością, ale także wielu najwybitniejszych przedstawicieli opozycji.

Niestety tak, ale był to nasz obowiązek. Musieliśmy stanąć w obronie kogoś, kogo niesłusznie oskarżano. Generał Jaruzelski popełnił wiele błędów. Nie miał ani wyobraźni, ani woli szukania kompromisu z Solidarnością. Nie zrobił nic, żeby wtopić Solidarność w tamten system. Jego jedynym usprawiedliwieniem byłoby, gdyby był absolutnie przekonany, że nic z tego nie wyjdzie z powodów zewnętrznych. Zdaje się, że on po prostu nie miał wyobraźni. To był jego grzech. Drugim jego grzechem było to, co zrobił po stanie wojennym. Nie potrafił przeprowadzić żadnych koniecznych reform gospodarczych. Uważam jednak, że sam stan wojenny jest jego zasługą. Gdybym ja był na jego miejscu – najprawdopodobniej byłbym tchórzem, bo nie potrafiłbym tego zrobić. To było wtedy absolutnie koniecznie. I zrobił to, z punktu widzenia interesu narodowego, korzystnie. Było z tego dobre wyjście. I to jest generała Wojciecha Jaruzelskiego wielka dla Polski zasługa. To jest prawdziwie tragiczna postać. Lepiej byłoby, gdyby nie pojawiał się na zjazdach Sojuszu Lewicy Demokratycznej, gdyby zdecydował się, po tym wszystkim, w czym uczestniczył, zachować dystans i dyskrecję. Ale, przyznam, poczułem ciepło w sercu, kiedy zobaczyłem go w ambasadzie amerykańskiej, w lipcu 1989 roku, u boku ambasadora USA, Davisa. Był tam po raz pierwszy. A z jego okna widać tę rezydencję, bo to jest zaledwie sześćdziesiąt metrów. Amerykanie go rozumieli i uhonorowali. Część Polaków – nie. Ta zresztą część, która chętnie emigruje do Ameryki. Schizofrenia? Głupota?

Czy ta obrona – słuszna lub niesłuszna – nie była balastem dla lewicy?

Oczywiście, że była! Profesor Władysław Bartoszewski – wybitny historyk, chodząca encyklopedia II wojny światowej – powiedział kiedyś, że, przy najbardziej liberalnych kryteriach oceny, dwa narody były najmocniej zaangażowane w ruch oporu wobec hitlerowskich Niemiec: Polacy i Serbowie. W obu tych narodach zaangażowanych było około 3% społeczeństwa. Ja mam dobrą pamięć – działałem w opozycji i pamiętam, jak bardzo byłem sam – na ulicy, u fryzjera, w sklepie. Doskonale to pamiętam! Większość ludzi zachowuje się inteligentnie, czyli tak, żeby zapewnić bezpieczeństwo sobie i rodzinie. Takich wariatów jak my – ludzie dawnej opozycji – jest około 3%. Teraz proszę sobie wyobrazić: przychodzi wolność, i kto najbardziej nienawidzi dawnego wroga? Ten, kto dawał mu dupy! [A8] Ten, kto nienawidził, ale jednocześnie miał korzyść ze swojego oportunizmu. Jak bardzo taki człowiek musi nas nienawidzić? My mu przypominamy swoją obecnością, że można było powiedzieć „Nie!”. A ten nie powiedział. Więc pewnie my, mówiąc „Nie!”, byliśmy po prostu ubekami. To jest przekaz do narodu Jarosława Kaczyńskiego. Po to był mu potrzebny Instytut Pamięci Narodowej. Żeby opluć to, co lepsze od nich. Państwo w służbie nikczemności. Tusk niestety uległ temu szantażowi. Stąd w Polakach taka niechęć do generała Jaruzelskiego i do wszystkiego, co jest związane z Polską Rzeczpospolitą Ludową. Moi dawni wrogowie są dla mnie obojętni. Nie wzbudzają we mnie właściwie żadnych emocji – ani pozytywnych, ani negatywnych. Podobnie jak nie wzbudzają we mnie emocji ci, którzy wówczas byli ze mną po tej samej stronie barykady. Chociaż ostatnio wyjątkiem był Lech Wałęsa – pamiętam, jak obserwowałem w telewizji nagonkę na niego i fizycznie cierpiałem, ponieważ widziałem ból tego człowieka, właściwie bezradnego wobec nikczemności.

Nagonkę rozpoczętą przez środowiska związane z dawną opozycją.

Jarosław Kaczyński powiedział kiedyś, że w latach 70. zajmował się pisaniem doktoratu, a nie opozycją. A ja zajmowałem się opozycją. Adam Michnik też wybrał coś innego niż Kaczyński. Jacek Kuroń, Barbara Toruńczyk również wybrali coś innego niż Jarosław. On wybrał swój doktorat. Ja się nie dziwię, że on ma z tym problem. Niestety, u wielu takich ludzi rodzi to kompleksy.

Żałuje Pan tego, jak potoczyły się losy Solidarności?

Z pewnością bardzo to przykre. Pomiędzy Solidarnością dzisiejszą, a tą z lat 80. nie ma żadnej ciągłości, poza uzurpowaną kontynuacją. Tamta Solidarność to był ruch narodowo-wyzwoleńczy ubrany w związkowe szaty, dla którego wolność narodu, a nie branżowy interes, była priorytetem. Dzisiaj mamy normalny związek zawodowy, z którym każdy może się zgadzać lub nie.

Jakie wartości powinna promować polityka historyczna lewicy?

Jaka „polityka historyczna”? Postawienie obok siebie polityki i nauki zawsze oznacza gówno, szlam, [A9] nieprawdę i uzurpację. Ja w pewnym okresie, kiedy pisałem ideowy program Sojuszu Lewicy Demokratycznej, posłużyłem się takim zabiegiem – podałem przykłady postaci, które powinny być autorytetami dla ludzi lewicy. Zacząłem od Marii Skłodowskiej-Curie, której osoba łączy kwestie równości płci oraz narodowości. Jej życiorys powinien być fundamentem tworzącym lewicowe, szerzej – ludzkie wartości. Co interesujące – ona przekazała swój majątek Polsce. To też coś niezwykłego. Jak to zaproponowałem, to prawica od razu się oburzyła. Moi koledzy z Sojuszu Lewicy Demokratycznej byli zachwyceni, po czym. nic z tego nie zrozumieli! Uważali to za świetny chwyt marketingowy. Chcieli powiesić sobie portrety w siedzibie i nie wyciągać z nich żadnych wniosków. To nie o to powinno chodzić w polityce historycznej – ona powinna być przede wszystkim ideą, a nie reklamą.

A czy wśród tych postaci, do których powinna sięgać współczesna lewica, jest miejsce dla Józefa Piłsudskiego? W tej chwili wykorzystują go wszystkie partie – od lewej do prawej strony sceny politycznej.

Obowiązkiem każdego polityka jest wskazanie tych nurtów tradycji i historii, które mu są najbliższe. Niestety, Polacy mają tak małą wiedzę historyczną, że nie potrafią sensownie odnosić jej do teraźniejszości. Z Józefem Piłsudskim sytuacja jest bardzo skomplikowana. Marcin Król śmiał się z nas w latach 70., że z artykułów prasy podziemnej wyłania się nowa, wielka postać historyczna – Piłsudskodmowski. O imionach nie wspominał. Jak to przeczytałem – najpierw mnie krew zalała, ale później, gdy to przemyślałem, stwierdziłem, że on ma absolutną rację. To jest skomplikowane, bo należy podkreślić nie tylko, czy odwołuję się do tradycji Piłsudskiego, czy Dmowskiego, ale także, do której fazy ich obecności w polityce. Lewica powinna pamiętać o Piłsudskim, ale na pewno nie o wszystkim, co zrobił w polityce, powinna pamiętać ciepło. Mój dziadek, Roman Lipski – człowiek o korzeniach socjalistycznych – miał nad biurkiem powieszoną płaskorzeźbę przedstawiającą Piłsudskiego. W 1926 roku zdjął ją i włożył do bieliźniarki. Twarzą do ziemi. Jaki wniosek? Lewica nie powinna utożsamiać się z tradycją autorytarną. Oczywiście jest to bardzo skomplikowane. Jak nasze życie.

Lewica nie potrzebuje historycznych mitów?

Absolutnie nie! To jest w ogóle zaprzeczenie podstawowej wartości lewicy – racjonalnego myślenia. Czym więcej ludzie wiedzą, tym lepiej. Im bardziej ich wiedza jest skomplikowana, tym dla nich korzystniej. W końcu cały świat jest skomplikowany!

Rozmawiali:

Marek Korcz

Jan Radomski

Tekst jest pełną wersją wywiadu, który ukazał się w VI numerze „Liberté!” w druku w wersji skróconej.

Jak zrównoważyć finanse publiczne? :)

Finanse publiczne należy równoważyć poprzez ograniczenie wydatków publicznych, poszerzenie bazy podatkowej, czyli upowszechnienie podatków, i ułatwienie prowadzenia działalności gospodarczej a nie poprzez podnoszenie podatków.

Debata na temat finansów publicznych słabnie w okresie dobrej koniunktury gospodarczej i nasila się w okresie pogorszenia koniunktury, kiedy nierównowaga finansów publicznych pogłębia się na tyle, że trzeba zacisnąć pasa. Maleją wpływy podatkowe, a jednocześnie wraz ze wzrostem bezrobocia zwiększa się zapotrzebowanie na świadczenia społeczne. Zwiększa się deficyt finansów publicznych, rośnie zadłużenie państwa i koszty jego obsługi. Zadłużenie naszego państwa sięga 700 miliardów złotych i rocznie płacimy 35 miliardów odsetek. Gdyby nie te odsetki, moglibyśmy na przykład podwoić wydatki na ochronę zdrowia, albo siedmiokrotnie zwiększyć wydatki na naukę i badania. Wiedząc, że po latach tłustych zawsze przychodzą chude, rozsądne społeczności w okresie dobrej koniunktury gromadzą nadwyżkę w finansach publicznych i wykorzystują ją w okresie hamowania gospodarki. Takich rozsądnych społeczności i dalekowzrocznych władz jest niestety niewiele. W Polsce w latach 2006 i 2007, kiedy wzrost gospodarczy przekraczał 6 procent, rząd PiS nie tylko nie gromadził oszczędności, ale wydawał więcej niż wynosiły dochody państwa. A co gorsza, podjął decyzje, które na lata pogłębiły nierównowagę finansów publicznych zmniejszając wpływy i zwiększając wydatki: przedłużył możliwość przechodzenia na wczesne emerytury, zwiększył waloryzację rent i emerytur, zmniejszył składkę rentową nie ograniczając możliwości korzystania z rent, obniżył stawki podatku dochodowego, wprowadził „becikowe”.

Obecnie nikt poważny nie kwestionuje konieczności równoważenia finansów publicznych. Przedmiotem sporu pozostaje sposób i tempo realizacji tego zadania. Czy równowagę finansową państwa powinniśmy przywracać poprzez ograniczanie wydatków czy poprzez podnoszenie podatków. Czy działania muszą być natychmiastowe, bo grozi nam utrata zaufania pożyczkodawców i znaczący wzrost kosztu finansowania długu, czy mamy jeszcze czas.

Postaram się wyjaśnić, dlaczego w Polsce finanse publiczne powinniśmy równoważyć poprzez ograniczenie wydatków, wspieranie wzrostu gospodarczego i poszerzenie bazy podatkowej, a nie poprzez podnoszenie podatków, do czego nawołują lewicowi politycy, publicyści i ekonomiści. Świadomie używam określenia „lewicowi ekonomiści”, ponieważ ekonomia jest nauką społeczną a nie ścisłą i ideologiczne nastawienie ma wpływ na formułowane przez ekonomistów rekomendacje.

I jeszcze jedno zastrzeżenie na wstępie, bez którego mógłbym być uznany za populistę. Zmiany w zakresie polityki społecznej mogą przynieść znaczące ograniczenie wydatków dopiero po kilku czy nawet kilkunastu latach, bo ze względu na prawa nabyte nie da się szybko zmniejszyć wydatków na przykład na renty i emerytury. Podobnie nie da się z roku na rok znacząco zwiększyć efektywności i zmniejszyć kosztów administracji publicznej. A skoro nie możemy przez najbliższych kilka lat żyć z obecnym deficytem budżetowym, bo utracilibyśmy wiarygodność i zdolność kredytowania się jak Grecja, musimy niestety na kilka lat zwiększyć wpływy podatkowe. Alternatywa w postaci wstrzymania inwestycji finansowanych ze środków unijnych, aby nie ponosić wydatków na wkład własny, byłaby dla gospodarki bardziej niekorzystna niż czasowy wzrost podatków. Oczywiście decyzjom o chwilowym wzroście podatków powinny towarzyszyć decyzje zapewniające trwałe ograniczenie wydatków.

Podnoszenie podatków ogranicza oszczędności i inwestycje gospodarstw domowych oraz przedsiębiorstw i w konsekwencji hamuje modernizację i rozwój gospodarki.

Podatek dochodowy od firm zmniejsza ich zyski i tym samym ogranicza zdolność finansowania inwestycji, zwiększenia zatrudnienia, ekspansji na nowe rynki. Podatek od wynagrodzeń i składki na ubezpieczenia społeczne obciążające płace podnoszą koszt pracy, zmniejszają zarówno dochody firm jak i dochody rodzin, a tym samym ograniczają ich inwestycje. Podatek VAT obciążający konsumpcję zmniejsza zdolność rodzin do oszczędzania i akumulacji kapitału.

Poziom wydatków publicznych w Polsce, 46% PKB, jest zbyt wysoki biorąc pod uwagę niski jak na Europę poziom rozwoju gospodarczego naszego kraju.

Często jesteśmy porównywani do krajów skandynawskich, które uzyskują dobre wyniki gospodarcze mimo wysokiego poziomu redystrybucji dochodów za pośrednictwem budżetu, ale to porównanie jest niewłaściwe. Po pierwsze, kiedy Szwecja miała dochód na mieszkańca na poziomie obecnego w Polsce, czterdzieści pięć lat temu, jej wydatki publiczne stanowiły 33% PKB. Po drugie, tempo wzrostu PKB rzędu 2%, jakie w długim okresie osiągają kraje skandynawskie, może być satysfakcjonujące dla bogatych państw, ale nie dla Polski. Dopiero wzrost 4% pozwala nam zwiększać zatrudnienie i odczuwalnie zwiększać dochody. Wzrost gospodarczy poniżej 4% uzyskujemy dzięki wzrostowi wydajności pracy bez przyrostu zatrudnienia. Jeżeli chcemy szybko zmniejszać dystans dzielący nas od Szwecji, to musimy szybciej modernizować nasze firmy i zmieniać strukturę naszej gospodarki przechodząc do branż i produkcji o wyższej rentowności. A to oznacza, że powinniśmy więcej od Szwedów przeznaczać na inwestycje a mniej na konsumpcję. Po trzecie, niechęć obywateli do działalności publicznej i ich roszczeniowe nastawienie wobec państwa oraz niska sprawność instytucji państwowych uniemożliwiają efektywne wykorzystanie publicznych pieniędzy. Skandynawowie mają efektywne sądy, instytucje ochrony zdrowia i opieki społecznej, biura pośrednictwa pracy, administrację państwową i samorządową. My potrzebujemy wielu lat na zwiększenie sprawności naszych instytucji publicznych, a do tego momentu, nasze podatki nie będą efektywnie spożytkowane. Dziwi mnie, że osoby bardzo nisko oceniające działalność publicznych instytucji, urzędników i polityków, jednocześnie chcą podnosić podatki czyli powierzyć im więcej pieniędzy.

Teoretycznie państwo, które ściąga wysokie podatki, może je przeznaczać na inwestycje i działania wspierające rozwój. W praktyce tak się jednak nie dzieje, ponieważ politycy, zainteresowani przede wszystkim wygraniem najbliższych wyborów, zwiększają świadczenia społeczne i konsumpcję kosztem ograniczania wydatków inwestycyjnych. Łatwiej jest rozdawać „becikowe”, niż organizować przedszkola, aby ułatwić kobietom godzenie obowiązków rodzinnych z pracą zawodową. Łatwiej jest rozdawać zasiłki za pośrednictwem KRUS, niż wspierać konsolidację gospodarstw rolnych i edukację młodzieży wiejskiej, aby przyspieszyć transfer osób zatrudnionych w rolnictwie do wyżej rentownych sektorów gospodarki. Łatwiej jest rozdawać wczesne emerytury i zasiłki przedemerytalne, niż tworzyć miejsca pracy budując autostrady, oczyszczalnie ścieków czy spalarnie odpadów. Gdybyśmy 30 miliardów złotych, które corocznie wydajemy na finansowanie przywilejów emerytalnych, przeznaczyli na inwestycje, moglibyśmy tworzyć dziesiątki tysięcy miejsc pracy rocznie. W efekcie zamiast płacić za pracę, na przykład przy modernizacji linii kolejowych, płacimy młodym emerytom za nicnierobienie. Poziom inwestycji w Polsce nie przekracza 20% PKB wobec 25% w szybko rozwijających się państwach. Jeżeli chcemy zwiększyć poziom i efektywność inwestycji powinniśmy obniżać podatki i zwiększyć możliwości inwestycyjne przedsiębiorstw.

O ile podnoszenie podatków jest zdecydowanie szkodliwe dla gospodarki, o tyle poszerzenie bazy podatkowej czyli upowszechnienie podatków, mimo iż powoduje wzrost obciążeń części podatników, jest dla gospodarki korzystne, ponieważ przyczynia się do bardziej racjonalnej alokacji kapitału.

W Polsce największą grupą wyłączoną z powszechnego systemu podatków i składek na ubezpieczenia społeczne są rolnicy. Uprzywilejowane traktowanie i dotowanie działalności rolniczej, tłumaczone niską dochodowością rolnictwa, hamuje rozwój całej gospodarki. Po pierwsze, hamuje proces konsolidacji gospodarstw rolnych i przechodzenie osób zatrudnionych w rolnictwie do bardziej rentownych sektorów gospodarki. Po drugie, powoduje, że przedsiębiorcy prowadzący pozarolniczą działalność gospodarczą muszą płacić odpowiednio wyższe podatki, co ogranicza ich możliwości inwestycyjne. Pieniądze inwestowane w rolnictwie przynoszą znacznie mniejszy dochód niż pieniądze inwestowane w informatyce, telekomunikacji czy farmacji. Utrzymywanie na siłę, czyli dzięki dotacjom, miejsc pracy w rolnictwie ogranicza tworzenie wyżej produktywnych i lepiej opłacanych miejsc pracy w bardziej rentownych sektorach, hamuje wzrost zatrudnienia i produktywności ogółem.

Rolnicy powinni płacić podatek dochodowy i składki na ubezpieczenie społeczne na takich samych zasadach jak pozostali przedsiębiorcy, a wsparcie dla najbiedniejszych mieszkańców wsi powinno trafiać za pośrednictwem systemu pomocy społecznej w sposób jawny, a nie w formie ukrytej za pośrednictwem systemu ubezpieczeniowego.

Warto przypomnieć, że pakt społeczny zawarty w 1987 roku w Irlandii, który stał się fundamentem irlandzkiego sukcesu, wprowadził podatek dochodowy dla rolników. Tym, którzy w ramach polemiki chcą ironizować wskazując, że Irlandia nie powinna być dla nas wzorem, bo kryzys dotknął ją szczególnie mocno, zwracam uwagę, że dochód na mieszkańca w Irlandii dotkniętej kryzysem sięga 130% średniego dochodu w Unii Europejskiej, a w Polsce będącej zieloną wyspą zaledwie 61%.

Ograniczenie wydatków publicznych powinno być podporządkowane długookresowej strategii rozwoju Polski.

Warunkiem szybkiego i długotrwałego wzrostu gospodarczego Polski, jak zresztą każdego kraju, który nie dysponuje dużymi zasobami bogactw naturalnych, jest wzrost aktywności zawodowej i modernizacja gospodarki prowadząca do wzrostu produktywności.

Obecnie w naszym kraju pracuje mniej niż 60% osób w wieku produkcyjnym, a ich wydajność pracy przekracza nieznacznie 60% przeciętnej wydajności w UE.

Skoro kluczowe jest zwiększenie zatrudnienia i modernizacja gospodarki, to nie należy szukać oszczędności w wydatkach wspierających realizację tych celów.

Nasze wydatki na edukację, naukę i ochronę zdrowia, oczywiście w relacji do PKB, a nie w wartościach bezwzględnych, nie są zbyt wysokie, a ich zmniejszenie skutkowałoby pogorszeniem jakości usług w tych dziedzinach. Stan zdrowia, poziom edukacji i osiągnięcia naukowe mają decydujący wpływ na wydajność pracy i wzrost gospodarki. Celowe jest zwiększanie efektywności wydatków w tych dziedzinach, ale nie widzę możliwości ich zmniejszenia.

Zmniejszenie wydatków na rozbudowę i modernizację infrastruktury transportowej uniemożliwiłoby wykorzystanie pomocy z UE, bo wymaga ona wkładu własnego. Biorąc pod uwagę negatywne skutki niedorozwoju infrastruktury transportowej nie widzę możliwości zmniejszenia wydatków i w tej dziedzinie.

Zmniejszenie wydatków na administrację publiczną, a ściślej zmniejszenie relacji wydatków na administrację publiczną do PKB, jest zasadne i możliwe. W porównaniu z innymi państwami nasza administracja jest mało efektywna, ale podstawowym problemem jest jej niska sprawność, a nie wysoki koszt.

W celu wymuszenia wzrostu wydajności pracy w administracji publicznej proponuję zamrożenie funduszu płac i powiązanie wzrostu wynagrodzeń z ograniczeniem liczby zatrudnionych. Mniej pracowników, ale za to o wyższych kwalifikacjach, lepiej wynagradzanych i silniej motywowanych, zapewni wyższą sprawność instytucji publicznych. Jednocześnie zmniejszenie zatrudnienia, możliwe dzięki lepszej organizacji pracy i informatyzacji, pozwoli zmniejszyć koszty budynków i stanowisk pracy.

Głównym źródłem oszczędności powinno być ograniczenie nieracjonalnych wydatków socjalnych, które są kosztowne, wymuszają podnoszenie podatków, a jednocześnie osłabiają motywację do pracy.

Likwidacja przywilejów emerytalnych pracowników służb mundurowych, rolników, górników jest uzasadniona nie tylko koniecznością oszczędzania. Odejście na emeryturę policjanta po 15 latach pracy, czyli w momencie, kiedy jest najbardziej efektywny, jest w sile wieku i ma doświadczenie, stanowi bezsensowne marnotrawstwo. Czterdziestopięcioletni górnik ma przed sobą 30 lat życia i przynajmniej połowę tego czasu powinien po przekwalifikowaniu przepracować na powierzchni. Górnik, który pod ziemią montował obudowy szybów lub instalacje elektryczne może podobne prace wykonywać na powierzchni w budownictwie.

Zasadne byłoby powiązanie ustawowego wieku emerytalnego z długością trwania życia. Żyjemy coraz dłużej, więc i pracować powinniśmy dłużej. Jeżeli chcemy, aby wysokość emerytury pozwalała na godne życie, a jednocześnie nie chcemy płacić wyższych niż obecnie składek na emeryturę (aż 20% wynagrodzenia), to okres pobierania emerytury powinien być trzy razy krótszy od okresu pracy. Obecnie 65 letni Polak ma przed sobą przeciętnie 15 lat życia. Płacenie składek przez 45 lat zapewni przez 15 lat emeryturę zbliżoną do średniego w ciągu naszego życia wynagrodzenia. Długość naszego życia zwiększa się mniej więcej o 1 rok co 7 lat i wobec tego co 7 lat powinniśmy podnosić wiek emerytalny o 1 rok, aby zachować takie proporcje.

Wydatki na renty dla osób niepełnosprawnych sięgają 20 miliardów złotych rocznie, ale stopniowo maleją dzięki znacznej poprawie orzecznictwa o niepełnosprawności. Obecnie przyznajemy tyle rent, ile średnio w Europie, podczas gdy dawniej przyznawaliśmy ich dwa-trzy razy więcej. Dalsze oszczędności będą możliwe, jeżeli uznamy, że renta powinna przysługiwać tylko osobom nie mogącym pracować, a nie wszystkim niepełnosprawnym. Obecnie wiele osób uznanych za niepełnosprawne pobiera renty i jednocześnie pracuje.

Oprócz rent dla osób niepełnosprawnych przyznajemy również renty rodzinne, które kosztują nas podobnie jak renty dla niepełnosprawnych blisko 20 miliardów rocznie. Renty rodzinne dla dzieci, do momentu zakończenia przez nie edukacji, oraz dla wdów po osiągnięciu przez nie wieku emerytalnego, są w pełni uzasadnione. Dlaczego jednak przyznajemy świadczenia kobietom w wieku produkcyjnym, czym osłabiamy ich motywację do pracy.

Od dawna nie może doczekać się realizacji postulat uzależnienia świadczeń socjalnych od stanu majątkowego beneficjenta, a nie jak obecnie tylko od dochodu. Dlaczego osoba mająca duże mieszkanie, którego część może wynajmować lub sprzedać, jest traktowana jak ktoś całkowicie pozbawiony środków do życia.

Pewne, choć niewielkie oszczędności, przyniosłoby uzależnienie pomocy społecznej od gotowości beneficjenta do podjęcia pracy i nauki. W przypadku tego postulatu, chodzi bardziej o zwiększenie motywacji do pracy niż o oszczędności. A wzrost zatrudnienia oznacza większe wpływy z podatków i składek.

Likwidacja świadczenia becikowego może przynieść oszczędności rzędu 400 milionów rocznie. Część tej kwoty możemy przeznaczyć na zwiększenie zasiłku na dzieci w rodzinach o najniższych dochodach. Zasiłek wypłacany systematycznie jest znacznie racjonalniej wykorzystywany przez rodziny niż jednorazowy dopływ gotówki.

Czy racjonalne jest wydawanie dwóch miliardów złotych rocznie na zasiłki pogrzebowe? Dwa miliardy to połowa kwoty jaką rocznie wydajemy w Polsce na naukę. Obniżenie wysokości zasiłku pogrzebowego z dwóch przeciętnych pensji do połowy przeciętnej pensji pozwoli zaoszczędzić półtora miliarda i wpłynie na obniżenie cen usług pogrzebowych.

Nie da się logicznie uzasadnić ulgi podatkowej na dzieci, której nie mogą wykorzystać rodziny o najniższych dochodach, bo nie płacą podatku na tyle wysokiego, aby mogły ulgę odliczyć. Ulga ta zmniejsza wpływy z podatku dochodowego o 6 miliardów złotych rocznie. Jeżeli chcemy pomagać ubogim wielodzietnym rodzinom, to znieśmy tę ulgę, a połowę oszczędności przeznaczmy na zwiększenie zasiłków na dzieci.

Obecne transfery społeczne w Polsce trudno uznać za racjonalne. Świadczenia są kosztowne, pochłaniają aż 40% całości finansów publicznych, czyli znacznie więcej niż w innych państwach o podobnym poziomie rozwoju gospodarczego. Są nadmiernie rozproszone i źle zaadresowane. Mimo, że nasze społeczeństwo się starzeje i rodzi się zbyt mało dzieci, mimo, że w sferze ubóstwa znajduje się trzy razy więcej dzieci niż emerytów, to większość pomocy służy finansowaniu wczesnych emerytur, zamiast wsparciu wielodzietnych rodzin. Zmniejszenie transferów społecznych połączone z ich lepszym adresowaniem przyniesie oszczędności, powstrzyma narastanie zadłużenia i kosztów jego obsługi, a jednocześnie zwiększy skłonność do pracy i wychowania dzieci, a tym samym przyczyni się przyspieszenia wzrostu gospodarczego.

Przyspieszenie wzrostu gospodarczego skutkować będzie zwiększeniem dochodów przedsiębiorstw i gospodarstw domowych i zwiększeniem wpływów podatkowych.

Wszyscy są zgodni, że państwo powinno wspierać gospodarkę. Przedmiotem sporu pozostaje sposób tego wsparcia.

Jedni, opowiadają się za zwiększeniem interwencji rządu czyli wysokim poziomem redystrybucji dochodów za pośrednictwem budżetu, zachowaniem państwowej własności przedsiębiorstw i szczegółowym regulowaniem rynków i zachowań gospodarczych. Co ciekawe, znaczna część zwolenników interwencjonizmu państwowego, wskazująca przy każdej sposobności ułomności mechanizmów rynkowych, jednocześnie wyraża brak zaufania do instytucji państwowych, wskazując ich niską sprawność oraz wysoki poziom korupcji. Czy warto więc przekazywać więcej władzy niekompetentnym politykom i urzędnikom? Tłumaczenie, że „naprawimy państwowe instytucje i przedsiębiorstwa, kiedy dojdziemy do władzy”, jest mało przekonujące, jeżeli pada z ust osób, które już rządziły i których rezultaty działań znamy.

Drudzy, uważają, że interwencja w mechanizmy rynkowe powinna następować dopiero po wykazaniu, że jest niezbędna ze względu na ich ułomności, że korzyści z niej wynikające będą większe niż straty wynikające z naruszenia rynkowych mechanizmów. Wskazują na niską efektywność państwa jako przedsiębiorcy. O tym, że państwo nie sprawdza się w roli inwestora i pracodawcy, najlepiej świadczy niska wydajność pracy zarówno w państwowych przedsiębiorstwach jak i w państwowych instytucjach. Jestem zwolennikiem tego drugiego podejścia, bo uważam, że wolność jest ogromną wartością i można ją ograniczać tylko w szczególnych przypadkach. Zasadą powinno być poszerzanie wolności, a jej ograniczanie wyjątkiem. To prawda, że w niektórych społeczeństwach o nastawieniu kolektywistycznym i w szczególnych sytuacjach, na przykład w okresie powojennej odbudowy, interwencje rządowe w gospodarkę dawały dobre rezultaty. Można przytaczać wiele indywidualnych przykładów skutecznych i nieskutecznych interwencji rządowych. Ale, jak uczy historia, w długich okresach gospodarki otwarte, oparte na wolnej konkurencji i indywidualnej przedsiębiorczości okazywały się bardziej efektywne od gospodarek centralnie sterowanych lub z dużym zakresem politycznej interwencji.

Aby ułatwić wzrost gospodarczy musimy obniżyć koszty i ryzyko prowadzenia działalności gospodarczej w naszym kraju, umożliwić efektywną alokację zasobów pracy i kapitału.

Kapitał płynie tam, gdzie przynosi najwyższą stopę zwrotu ważoną ryzykiem.

W licznych badaniach przeprowadzonych w naszym kraju przedsiębiorcy wskazują, że najbardziej utrudnia im prowadzenie działalności niejasne, zbyt często zmieniane i nadmiernie ograniczające swobodę prawo. Zastępowanie krytykowanych regulacji kolejnymi niedopracowanymi ustawami przynosi najczęściej niewiele korzyści a wprowadza bałagan i generuje koszty wdrożenia kolejnych przepisów. Niezbędne jest usprawnienie systemu stanowienia prawa, w tym wprowadzenie rzetelnych a nie tylko formalnych konsultacji i egzekwowanie od inicjatorów zmian ocen skutków regulacji i kosztów ich wdrożenia.

Niezbędne jest również zwiększenie sprawności instytucji publicznych obsługujących przedsiębiorców: administracji państwowej i samorządowej, sądownictwa, służby skarbowej, ZUS. Samo uproszczenie przepisów i procedur nie będzie dostateczne, jeżeli instytucje je realizujące będą niesprawne. Mam pretensje do polityków wszystkich partii, że przez 20 lat nie wdrożyli systemu ocen efektywności instytucji publicznych, nie powiązali wzrostu płac w publicznych instytucjach ze wzrostem wydajności pracy. Jest to trudniejsze niż w przedsiębiorstwach poddanych rynkowej konkurencji, ale, jak pokazały inne państwa, możliwe.

Efektywną alokację kapitału i pracy zakłóca szczególnie państwowa własność w gospodarce. Państwo nie sprawdza się w roli przedsiębiorcy, czyli inwestora i pracodawcy, a niska efektywność zarządzanych przez państwo przedsiębiorstw hamuje wzrost całej gospodarki. Dodatkowo istnienie państwowych przedsiębiorstw zakłóca funkcjonowanie rynków, na przykład energetycznego czy kolejowego, na których państwo jest jednocześnie właścicielem i regulatorem, czyli graczem i arbitrem. W Polsce państwo zarządza wyjątkowo dużą liczbą przedsiębiorstw a do tego wpływ polityków na politykę kadrową jest wyjątkowo silny. Dlatego ważne jest szybkie dokończenie prywatyzacji. Przede wszystkim w celu efektywniejszego wykorzystania zasobów ludzkich i kapitałowych przedsiębiorstw, a dodatkowo w celu zmniejszenia potrzeb pożyczkowych i kosztów obsługi państwowego długu. Przy czym warto podkreślić, że spółki, w których państwo zmniejszyło swój udział poniżej 50 procent, ale zachowało pakiet kontrolny, zachowują się bardziej jak państwowe niż prywatne.

Dyskusje o prywatyzacji koncentrują się na przedsiębiorstwach zarządzanych przez państwo i pomijają przedsiębiorstwa podlegające władzom samorządowym. Szkoda, bo zwiększenie udziału przedsiębiorców prywatnych w realizacji usług publicznych: komunalnych, zdrowotnych, pośrednictwa pracy czy zagospodarowania odpadów, pozwoliłoby znacznie zwiększyć ich efektywność. Władze samorządowe, tak samo jak centralne, nie sprawdziły się w roli zarządców spółek, o czym świadczy niska wydajność pracy oraz niski poziom inwestycji i innowacyjności w należących do nich spółkach. Prywatni przedsiębiorcy mogli by wnieść kompetencje i kapitał, ale władze samorządowe niechętnie rezygnują z bezpośredniego zarządzania przedsiębiorstwami komunalnymi. Ich argument, że obawiają się wzrostu cen usług dla ludności jest nieprawdziwy, bo dzięki wyższej efektywności, przedsiębiorstwa prywatne mogą oferować usługi publiczne wyższej jakości w niższej cenie. Prawdziwym powodem jest chęć zachowania decyzji dotyczących zatrudniania pracowników komunalnych spółek i wpływu na wybór dostawców tych spółek, co umożliwia czerpanie politycznych i osobistych korzyści.

Istotny wpływ na efektywność wykorzystania publicznych pieniędzy ma system zamówień publicznych. Niestety zmiany wprowadzane do prawa zamówień publicznych nastawione są przede wszystkim na skrócenie czasu wyboru wykonawcy, co prowadzi do niewspółmiernego zwiększenia ryzyka i nasilenia zjawiska hazardu, przynoszącego straty zarówno wykonawcom jak i zamawiającym. Priorytetem powinien być wybór optymalnego rozwiązania i wykonawcy, a nie skrócenie o kilka tygodni procedury wyboru.

Jeżeli chcemy zwiększyć efektywność zamówień publicznych powinniśmy zmierzać do ich centralizacji, która przyspieszy tworzenie profesjonalnych zespołów je obsługujących i pozwoli obniżyć ceny, które zależą od skali zamówienia. Wykonawcy we współpracy z zamawiającymi i organami kontrolnymi powinni wypracować standardy dobrych praktyk branżowych. Zamawiający autostrady czy sprzęt medyczny, powinni uwzględniać oprócz ceny zakupu również koszty eksploatacji w „cyklu życia”. Konkurencja między wykonawcami dróg asfaltowych i betonowych przyniosłaby oszczędności i poprawiła komfort jazdy.

Wszyscy inwestorzy wcześniej czy później napotykają na bariery utrudniające realizację inwestycji budowlanych. Niewiele władz samorządowych poważnie traktuje obowiązek planowania przestrzennego. Tymczasem brak planu określającego przeznaczenie terenu i charakter zabudowy znacząco zwiększa ryzyko inwestycji: nabywca gruntu nie ma pewności co i kiedy będzie mógł na nim zbudować. Brak planu przestrzennego uniemożliwia przygotowanie wiarygodnego biznesplanu i pozyskanie finansowania, wydłuża czas niezbędny do uzyskania pozwolenia na budowę, utrudnia i podnosi koszty rozbudowy sieci drogowej, kanalizacyjnej, ciepłowniczej, energetycznej. Planowanie przestrzenne jest nam potrzebne, aby powstrzymać zjawiska rozpraszania zabudowy i obudowywania dróg. Rozproszona zabudowa podnosi koszty budowy i eksploatacji infrastruktury, a utrudniając rozwój transportu publicznego i skazując nas na kosztowniejszy transport indywidualny utrudnia funkcjonowanie rynku pracy. Obudowywanie dróg wpływa na zwiększenie liczby wypadków i związanych z nimi kosztów.

Potrzebne są nam nowe regulacje dotyczące planowania przestrzennego na poziomie gmin i województw, które z jednej strony ułatwią władzom samorządowym uchwalanie planów, a z drugiej wymuszą na nich realizację tego zadania. Zwiększenie pokrycia terenów planami zagospodarowania przestrzennego przyczyni się do zmniejszenia ryzyka i kosztów inwestycji, obniży koszt rozbudowy infrastruktury i transportu, wprowadzi ład przestrzenny i podniesie standard życia.

Kluczowe znaczenie dla wzrostu gospodarczego mają kwalifikacje i mobilność pracowników. W tym obszarze powinniśmy wykonać kilka zadań: podnieść poziom edukacji i dopasować ją do potrzeb gospodarki, rozwijać transport publiczny i wspierać budownictwo mieszkaniowe w dużych miastach, w których jest popyt na pracowników, i- co wzbudza najwięcej emocji- ułatwić pracodawcom elastyczne organizowanie czasu pracy i wymianę, czyli zwalnianie i rekrutację, pracowników w dostosowaniu do wymagań klientów. Pracodawcy i pracownicy razem powinni wypracować regulacje rynku pracy, które z jednej strony zapewnią elastyczność zatrudniania, a z drugiej poczucie bezpieczeństwa pracownikom. Przy czym bezpieczeństwo rozumiem jako możliwość szybkiego znalezienia kolejnej pracy, a nie stałe zatrudnienie u jednego pracodawcy.

Do obniżenia ryzyka i kosztu prowadzenia działalności gospodarczej w naszym kraju przyczyniłoby się również wejście do strefy euro. Wahania kursu złotego spędzają sen z powiek przedsiębiorców, a zabezpieczenie się przed ich skutkami jest kosztowne i często praktycznie niemożliwe. Przyjęcie euro pozwoliłoby wyeliminować ryzyko kursu walutowego i obniżyć koszty transakcyjne, sprzyjałoby podwyższeniu międzynarodowej wiarygodności Polski. A wyższa wiarygodność oznacza niższe koszty finansowania działalności państwa i przedsiębiorstw, większą odporność na kryzysy finansowe, stabilizację warunków prowadzenia działalności gospodarczej i zwiększenie napływu inwestycji zagranicznych. Krótkoterminowe korzyści, szczególnie dla eksporterów, wynikające z deprecjacji złotego nie powinny przesłaniać fundamentalnych długoterminowych korzyści z członkostwa w unii walutowej. Przynależność do strefy euro nie zabezpiecza przed skutkami nieodpowiedzialnej polityki gospodarczej, jak w przypadku Grecji, ale podnosi międzynarodową konkurencyjność i przyczynia się do szybszego wzrostu gospodarczego w długim okresie.

Na zakończenie pragnę przypomnieć ciąg przyczynowo-skutkowy, który musimy uruchomić, aby się szybciej rozwijać.

Jeżeli nasz kraj ma szybciej zmniejszać dystans dzielący nas od bogatych państw europejskich musimy szybciej od nich rozwijać i modernizować gospodarkę, musimy więcej od nich inwestować. Jeżeli chcemy zwiększyć poziom i efektywność inwestycji musimy obniżyć podatki, które ograniczają zdolność rodzin i przedsiębiorstw do oszczędzania i inwestowania. Inwestycje publiczne i prywatne inwestycje zagraniczne stanowią cenne uzupełnienie inwestycji prywatnych, ale ich nie zastąpią. Aby móc obniżyć podatki, musimy ograniczyć wydatki publiczne, które są zdecydowanie zbyt wysokie biorąc pod uwagę poziom naszego rozwoju gospodarczego, potrzeby inwestycyjne sektora prywatnego oraz zdolność efektywnego inwestowania przez instytucje publiczne.

Jeżeli rząd przyjmie plan ograniczenia nieracjonalnych wydatków publicznych, poszerzenia bazy podatkowej i ułatwienia prowadzenia działalności gospodarczej i okaże się, że niezbędne jest czasowe podniesienie podatków, dopiero wtedy i tylko wtedy powinniśmy o nim rozmawiać.

?

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję