Koniec bezpiecznego świata :)

COVID to wciąż ziemia nieznana. W XXI wieku, u szczytu cywilizacji, z narzędziami medycyny molekularnej i bioinformatyki w ręku, wypakowujemy trumnami wojskowe ciężarówki, w tle zaś majaczą zbiorowe mogiły. 

Wpierw krótko o sytuacji. Jest nowa, na pewno wiemy o chorobie i o samym patogenie za mało. Będziemy mądrzejsi za rok, ale realna wiedza przydałaby się tutaj i teraz.  

W porównaniu z epidemią hiszpanki i nawet świńskiej grypy, obecna zaraza jest na pierwszy rzut oka zdecydowanie mniej groźna. Sama sezonowa grypa zabija 200-500 tysięcy ludzi rocznie. Pewnie i COVID-19 pochłonie taką liczbę ofiar, może do końca roku to jednak będą i miliony. A może niw. Jednak w każdym przypadku pozostaje uczucie, że temat jest nadmiernie rozdmuchany, a stan zagrożenia przesadzony. I wszyscy już spostrzegli, że lekarstwo może być groźniejsze od samej choroby.

Zmieniła się populacja i społeczeństwo. Europejska, chińska, nawet amerykańska. Jest dużo starsza. Duża starsza niż nawet 20 lat temu. Nieporównywalnie starsza (średnio prawie 30 lat, o jedno pokolenie) od targetu grypy hiszpanki. Dodatkowo część seniorów ma pieniądze i wpływy. Stanowi istotny odsetek elektoratu. Inni pozostają w domach pomocy społecznej (czyli już na pewno wpływów nie mają). Moim zdaniem, nie do końca przypadkowo o tej ostatniej grupie jakby trochę zapomniano (klasyczna pomyłka freudowska?). 

W sumie każdy z nas, ujmując problem demograficznie i epidemiologicznie, od razu spostrzeże, że na COVID-19 umrze niewielki odsetek ludzi, zwykle ci z nas, którzy i tak umarliby w ciągu najbliższych lat wskutek „chorób współistniejących”. Którzy i tak raczej już nie pracują, ani niczego nie produkują. Obciążają tylko system ubezpieczeń społecznych. Inaczej mówiąc, puszczenie epidemii „na żywioł”, rezygnacja z prób zwiększenia liczby łóżek reanimacyjnych, itd., nie spowodowałaby wcale zdrowotnej katastrofy, przyniosłaby raczej pozytywne efekty, także z punktu widzenia gospodarczego. Populacja by się uodporniła, a COVID szybko przestałby być masowym zagrożeniem. System świadczeń socjalnych zostałby nawet odciążony (sic!). Pojawia się w tym miejscu rozumowania czytelny dylemat.

Nie, nie i jeszcze raz nie! W istocie rzeczy nie ma tu żadnego dylematu. Zmieniła się populacja, ale nie zmieniły się podstawowe zasady etyczne regulujące relacje lekarz-chory, a postrzeganie naszego stanu zdrowia i (naturalne) oczekiwania co do czasu trwania życia, podległy wręcz progresji. Miedzy innymi na tym polega nasz postęp cywilizacyjny. Pamiętam, gdy rozpoczynałem pracę lekarza, siedemdziesięciolatków w szpitalu traktowano niekiedy bez respektu, gdy byli ciężko chorzy, miałem wrażenie, że nie zawsze ratowano ich za wszelką cenę i do końca, tak jakby już przychodziła na nich pora… Chcę być jasno rozumiany, nie mam na myśli eutanazji ani świadomie dokonywanych zaniechań lub błędów lekarskich. A jednak… 

Minęły lata, zmieniło się nastawienie systemu ochrony zdrowia i w szczególności oczekiwania pacjentów. Bez wątpienia znaczenie mają lata działań prozdrowotnych, profilaktyki, większej samoświadomości stanu zdrowia chorych. Siedemdziesięciolatek z roku 2020 wydaje się po prostu biologicznie młodszy. Poszerzył się dramatycznie wachlarz technik diagnostycznych i leczniczych, profesjonalne działania systemu są wydajniejsze (no i o wiele droższe). A my, lekarze (także pielęgniarki, ratownicy…) mamy okazję sprawdzić uczciwość deklarowanych postaw. I skoro krach gospodarczy jest prawie pewny, skoro mówi się o końcu „świata, jakiego znamy”, to my chyba przeważnie się sprawdzamy.

Zwykłe ludzkie odruchy, humanitas… Mimo wszystko ciśnie się porównanie. Gdy kanclerz Merkel rzuciła hasło przyjęcia uchodźców, to była ona – wiem, że nie wszyscy się ze mną zgodzą – powodowana tym samym zestawem humanitarnych paradygmatów. Inaczej rzecz ujmując, albo deklaracje zjednoczonej Europy zostały zapisane serio, albo są kartką (a raczej świstkiem) papieru. Tak w mym przekonaniu rozumowała Angela Merkel. Piszę tu w dużym skrócie, generalnie po kilku latach idee pani kanclerz zostały odrzucone przez społeczeństwa członkowskie UE. Ale tymczasem te same społeczeństwa co najmniej biernie zaakceptowały nadzwyczajne środki zarządzania „korona-kryzysem”. Statystycznie względnie młody wyborca poczynił ustępstwa i bez dyskusji podporządkował swój naturalny egoizm kulturowym normom. Powodów może być kilka. Wskażę tylko jeden: dylemat opisany wyżej postrzegamy inaczej, analizując ciąg danych statystycznych, a zupełnie inaczej, gdy koncentrujemy się na pojedynczych ludziach. Nasza babcia, ojciec, teściowie, starsi od nas przyjaciele, nie są anonimowi. Na szczęście. I tak podjęto decyzję, która jest sprawdzianem naszej uczciwości. Walczymy o każdego człowieka. O pryncypia, Czytelnik wybaczy wielkie słowa, mojej cywilizacji.

Wracając na ziemię. Być może zagrożenie ze strony COVID-u jest mniejsze, niż się to w tej chwili wydaje. Być może. Przeciętny zjadacz chleba UE przyzwyczaił się do świata bezpiecznego, bez istotnych zagrożeń. Przywykł do perspektyw miłego i wygodnego życia, przypuszczalnie toczącego się mniej więcej do 80-tki. I tu nagle nasz spokój, mała nasza pycha dnia codziennego, zostały brutalnie zburzone. Pojawiają się strach (racjonalny odruch na konkretne zagrożenie) i lęk, nieracjonalny, źle lokalizowany.

STRACH. Jest konkretny. Dający się wyrazić przybliżonymi liczbami. Zakaźność choroby mniej więcej znana; zagrożenie dla nas: duże ze strony innych osób w otoczeniu z objawami nieżytu dróg oddechowych, małe (ale wciąż istotne) w kontakcie z osobą bezobjawową. Dalej pojawia się niewiadoma, mianowicie u jakiego odsetka eksponowanych ludzi pojawi się zakażenie uchwytne w testach genetycznych. Możliwe, że nie będzie to więcej niż 20%! Już niedługo poznamy też dokładniej odsetek ludzi, spośród osób z dodatnimi testami, u których rozwinie się choroba (fachowo mówi się: pojawią się objawy kliniczne). Już dziś wiadomo, że będzie to najwyżej 20% (jeśli się mylę, przyznam się). Wreszcie wśród chorych (tych objawowych) odsetki z kolejno lekką, ciężką stabilną i ciężką niestabilną postacią choroby są dokładnie policzone, także skorygowane ze względu na płeć, wiek i towarzyszące choroby. Grupie z ciężką niestabilną chorobą COVID-19 grozi śmierć, potencjalnie wymagają resuscytacji animacji – jest ich nieco poniżej 10% pacjentów objawowych. 

Nieznana natomiast w chwili obecnej w Polsce jest procentowa dostępność respiratorów (i łóżek na OIOMie) w dniach nieubłaganie nadciągającego szczytu pandemii. 

Tak więc każdy z nas może oszacować zagrożenie dla swego życia. W mojej osobistej ocenie ryzyko przed upływem 70 lat jest niższe, niż podczas standardowej 100-kilometrowej podróży samochodem siecią polskich dróg i autostrad. Sprawa zaczyna się jednak komplikować, jeśli wzrok skierujemy na bliskich nam seniorów…

To zapewne pierwszy, ale nie ostatni powód lęku. Czemu lęk? Niejasny, irracjonalny, zwykle nieadekwatny i patologiczny? 

Bo przywykliśmy do bezpiecznego świata. W którym główne zagrożenia i budzące emocje wydarzenia były teraz, z punktu widzenia inwazji COVID-u, zupełnie nieistotne. Uważam, że gdyby nasz świat był z kolei zaabsorbowany konfliktem zbrojnym na skalę II wojny światowej, nie martwilibyśmy się teraz jakimś tam COVID-em.  

Bo pozostaje mnóstwo pytań i niewiadomych. Można zarazić się, nie do końca wiadomo jak, od przypadkowego przechodnia na ulicy. Nie jest jasne, czy powietrze dookoła nas nie jest skażone, czy niebezpieczeństwo czyha na klamkach, poręczach, w windach i w uberze? To znaczy czyha na pewno, ale nikt z nas nie wie, jak wysokie jest to ryzyko. Czy po 24 godzinach rezydowania wirusa np. na poręczy krzeseł lub kartkach żurnalu w poczekalni przychodni, to parę, paręnaście czy parędziesiąt procent? Jak niebezpieczna jest przeciętnie wizyta u lekarza POZ-u, który przestrzega (albo nie) zasad antyseptyki, założył (albo nie) maseczkę i jednorazowe (?) rękawiczki? Jak realnie zakaźne są bezobjawowe osoby, którzy mijają nas na ulicy (zachowując lub nie zachowując dystansu, noszący lub nienoszący maseczkę, a jakiej jakości jest ta maseczka i jak dawno została założona – przecież nie mamy na to wpływu!)? Nie ma co wybijać drzwi otwartych, każdy psycholog kliniczny podsunie ochoczo „utratę kontroli” nad sytuacją, jako przyczynę lęku. Polecałem spanikowanym pacjentom nasączyć chusteczkę spirytusem i przetrzeć nią torebkę i klucze od domu, lub przepisywałem lek, który (podobno!) ma zmniejszać ciężkość choroby, ponieważ panika ustępowała wówczas sama, a pacjenci się uspokajali. A przecież nikomu z nich nie oferuję stuprocentowej pewności, że nie zachoruje, choć właśnie tego podświadomie oczekiwali. No, ale powracała kontrola nad sytuacją.

Czekałem też, kiedy pojawią się eventy z serii „gdy rozum śpi…”. I już pojawiły się, jako fejki, być może elementy wojny hybrydowej, gorzej, że rozsądne całkiem i wykształcone osoby zaczęły mi je podsyłać z komentarzem „i co ty na to, Piotr?”. Poczekajmy, już leciały kamienie w stronę pensjonariuszy domów opieki społecznej wywożonych do szpitala (szczęściem nie w Polsce), może doczekamy się w ramach pandemii jakiegoś małego pogromu? 

Tylko że my rzeczywiście na wiele pytań nie znamy odpowiedzi. Nie wiemy, czy wirus nie zmutuje, czy nie wytworzy odporności na już testowane leki, czy ewentualne załamanie pogody nie przywoła drugiej fali epidemii, czy nie pojawią się nowe, dotąd nienotowane powikłania, czy na pewno osoba, która przeszła już COVID, nie zakaża ponownie otoczenia? Problem oceny procentowego ryzyka zachorowania i śmierci już egzemplifikowałem wyżej. Grypa jest znana, w publicznej przestrzeni dobrze oswojona, można się było na nią zaszczepić… Na pozór jest dobrze kontrolowana. Tymczasem COVID to wciąż ziemia nieznana. W XXI wieku, u szczytu cywilizacji, z narzędziami medycyny molekularnej i bioinformatyki w ręku, wypakowujemy trumnami wojskowe ciężarówki, w tle zaś majaczą zbiorowe mogiły…

Świat, gdy już opadnie kurz, będzie inny. To truizm. Wielu autorów pisze o tym często i z niepokojem. Zwrócę uwagę na kilka aspektów zagadnienia. A więc model końca świata dinozaurów. Dawno temu opisywano ich kres ewolucyjnie, jako zachodzący na przestrzeni milionów lat. Potem jednak odniesiono go do pojedynczej chwili, do katastrofy (przypuszczalnie upadku meteorytu, bardzo prawdopodobnego). Z czasem jednak część badaczy zaczęła wskazywać, że wiele cech charakterystycznych przełomowego okresu (jak zmiany klimatyczne czy ekspansja świata ssaków) pojawiło się już wcześniej, postępowało stopniowo, zaś katastrofa zadziałała tylko jak trigger, ostateczny mechanizm spustowy. 

Ze zmianami, które nastąpią wskutek COVID-u, będzie w mojej opinii podobnie. Pandemia zadziała jak trigger, który przyspieszy i sprecypituje już istniejące tendencje. Ilość przejdzie w jakość. Tu parę przykładów, w części dobrze już znanych Czytelnikom…

Po pierwsze już od pewnego czasu poszerzał się zakres pracy zdalnej, także z domu, na wielu stanowiskach – sam wyznaczałem zdalne zadania własnym pracownikom. Oczywiste, że zmiany te będą teraz postępowały szybciej. Moim zdaniem przyspieszą one dalszą emancypację kobiet i równouprawnienie płci. Mogę to uzasadnić. 

Po drugie, zdalne nauczanie. Pierwszy e-learning prowadziłem cztery lata temu. Było to wówczas zjawisko incydentalne. Teraz nadciąga rewolucja (i ewolucja) platform zdalnego nauczania.

Po trzecie, postąpi szybko dalsze przywiązanie użytkowników do ich telefonów komórkowych. Uzasadnione okolicznościami pandemii, czasowe „udostępnienie usług lokalizacyjnych” przez operatorów, wejdzie rządzącym w nawyk. Nie trudno wymyślić logiczne uzasadnienie. Ciąg przyczynowo-skutkowy obejmie: pandemię, kryzys globalny, pauperyzację społeczeństwa, wybitny wzrost zagrożenia terroryzmem… Resztę „oni” doprowadzą już do logicznego końca, w trosce, rzecz jasna, o bezpieczeństwo moje i Twoje, Drogi Czytelniku.

Po czwarte, podobne przesłanki zdecydują o wszechwładzy kart kredytowych i debetowych. Od lat już pieniądz plastikowy wypiera gotówkę. A teraz… Oczekuję niestety w tej materii szybkich i przełomowych zmian obowiązującego prawa. Będą uzasadnione moim dobrem (minimalizacją ryzyka epidemicznego), ale w rzeczywistości ograniczą strefę mojej prywatności i moje prawa człowieka. Nota bene, zaczynam już szukać takich miejsc pracy, w których wynagrodzenie pobierałbym w kasie gotówką.

Po piąte, wzrośnie liberalność systemu w kierunku łatwego i częstszego korzystania konsumentów z prawa upadłościowego, co zapewne przyniesie też przejściowe (i nieskuteczne) zaostrzenie kryteriów bankructwa wskutek działania lobby wielkich banków…

Po szóste, w kontynuacji dotychczasowych trendów zajdzie (no, już zachodzi! witaj, helicopter money) dalsze luzowanie polityki monetarnej i w efekcie powszechna inflacja (w słabszych ekonomicznie krajach hiperinflacja), być może powrót do parytetu złota.

Przyspieszeniu ulegnie zapaść względnego udziału Europy i EU w światowym PKB, przeciwnie zachowa się waga Chin, zapewne także innych krajów BRICS. Spadek znaczenia USA będzie przypuszczalnie mniej nasilony; kwestia ta wymaga głębszej analizy, na którą dziś nie jestem przygotowany. Jednej rzeczy możemy jednak być pewni: jedność i istnienie Unii, zakwestionowane Brexitem, jest już teraz bezpośrednio i poważnie zagrożone. Spór w sprawie emisji euroobligacji to alarm sygnalisty.

Nie wszystkie z tych zmian należy oceniać jako złe. Z mojego lekarskiego punktu widzenia cieszę się z większej dostępności poważnie chorych do opieki w trybie OIT i OIOM (zwiększenie liczby łóżek reanimacyjnych i dostępu pacjentów do profesjonalnej respiracji już się raczej nie odwrócą), z szybkiego rozwoju swoistych leków przeciw-wirusowych oraz zahamowania odmiany pseudo-nowoczesnych przesądów, tj. ruchów anty-szczepionkowych. Choć może w tym ostatnim punkcie jestem nadmiernym optymistą?

Sądzę też, że niektóre z obserwowanych od dawna trendów, po ewentualnym przejściowym odwróceniu, będą kontynuowane. Mam na przykład na myśli przewagę rynku pracownika nad rynkiem pracodawcy. Krótko, wierzę w pojawienie się dwucyfrowego bezrobocia, ale chyba będzie to zjawisko nietrwałe. Przynajmniej w Polsce bezrobocie szybko spadnie, no chyba że prorodzinna polityka rządu (pomijam, na ile jest ona prostolinijna) przyniosłaby nagle przełomowy sukces, w co ośmielam się szczerze wątpić.

I najważniejsze. Część wyżej wypunktowanych przewidywań to nie stwierdzenia lecz raczej bardzo poważne ostrzeżenia. Czuję się konserwatystą, ściślej liberalnym konserwatystą. Występuję na łamach „Liberté!” ponieważ, obok pewnych różnic programowych, w zakresie haseł wolnościowych i liberalnych, poczuwam się do solidarności z Redakcją. Dziękując za możliwość wypowiedzenia się, podsumowuję najważniejszą, obok wynurzeń lekarza, część mojej wypowiedzi:

Nasz świat został zagrożony. Nasza wolność znalazła się w autentycznym niebezpieczeństwie. Jeszcze nie wiem, który z nowoczesnych jeźdźców apokalipsy zagraża nam najbardziej. Kryzys globalny? Populizm? Gospodarcza autarkia? Władza uzurpująca atrybuty Wielkiego Brata? Wojna? Światowy terroryzm? 

Możliwe, że nadciąga Nowy Wspaniały Świat. To nie jest mój świat. Gdy już minie pandemia, musimy być gotowi.


Photo by CDC on Unsplash

Europa nie musi być znowu wielka :)

Europa została w ostatnich latach nagle wciągnięta do walki o utrzymanie porządku międzynarodowego, który sprzyja zarówno globalnemu rozwojowi, jak i dobrobytowi UE. Nasz udział w globalnej populacji i gospodarce będzie maleć, więc kraje Unii są wręcz skazane na coraz ściślejszą współpracę, aby zachować należne miejsce w świecie. Także po to, aby Europa potrafiła na równych prawach uczestniczyć m.in. w wyścigu technologicznym z Azją i Ameryką. Jednak Europa nie musi być znowu wielka, gdyż jako wspólnota jest dzisiaj mocarstwem ekonomicznym, które w dużej mierze już teraz dyktuje zasady gry na światowych rynkach. Jedyną odpowiedzią na obecne wyzwania jest bliższa integracja Unii Europejskiej – aby móc pozostać światowym liderem.

Optymistyczne początki integracji

Budowa wspólnego rynku europejskiego, która mocno przyspieszyła w latach 80., była swoistą „miniglobalizacją” na skalę europejską (m.in. poprzez znoszenie kolejnych barier w przepływie towarów, kapitału, usług). Celem było umocnienie gospodarczych fundamentów europejskiego projektu pokojowego, uwolnienie dodatkowych sił napędzających ekonomicznie Europę, a także – i to był bodaj główny powód ówczesnego przyspieszenia – łączenie sił Europejczyków w obliczu właściwej, przybierającej na sile globalizacji. W dzisiejszej Unii jest parę krajów, które były niegdyś mocarstwami na skalę światową. Jednak dla większości trzeźwo myślących osób zrozumiały jest bezsens haseł typu „uczyńmy znowu wielkimi” Francję, Hiszpanię, czy Niemcy. Bo Europejczycy – również ze względu na demografię – mogą być „wielcy” tylko razem.

Unia przez grubo ponad dwie kolejne dekady korzystała z owoców integracji i jednocześnie nie miała wielkiej potrzeby widzieć w tej integracji narzędzia geopolitycznego, służącego do obrony przed światem spoza UE. Europa rozwijała się bowiem w symbiozie z Ameryką, główną promotorką i obrończynią porządku liberalnego i z wielkim powodzeniem rozszerzała swój model polityczno-gospodarczy na naszą część Europy. A ponadto żyła nadzieją, że do multilateralnego modelu współpracy gospodarczej zaadaptują się stopniowo również nowo wyrastające potęgi – na czele z Chinami.

Realpolitik wkracza na salony

Niestety, teraz przyszedł czas podważania tych optymistycznych założeń z niedawnej przeszłości. Brytyjczycy uwierzyli w brexitowe złudzenie, że jednak mogą sami uczynić swój kraj „znowu wielkim” za sprawą wyjścia z UE. Działania Chin stawiają pytania, jak stosować system Światowej Organizacji Handlu wobec wielkiego kraju z „kapitalizmem państwowym” używającym subsydiów dla m.in. politycznie motywowanej ekspansji. Ale najgorsze, że my Europejczycy nie możemy być już pewni, jak Stany Zjednoczone pojmują teraz pożądany przez siebie światowy porządek gospodarczy. Na pewno rozumieją go inaczej, niż przed prezydenturą Donalda Trumpa. W efekcie Unia z pozycji beneficjenta globalizacji i liberalnego multilateralizmu, została mimowolnie zepchnięta także do roli jego głównego obrońcy.

Nie wiemy, czy nowa linia Waszyngtonu to coś na stałe czy zaledwie antrakt. Nie wiemy, czy ogłaszane co jakiś czas „rozejmy” w potyczkach celnych między USA i Chinami to oznaka, że jednak przeważyły wpływy niechętnej konfrontacji części elit w USA czy tylko przerwa przez wyniszczającą amerykańsko-chińską wojną handlową, na której potężnie straciłaby także Europa. Jednak na wszelki wypadek powinniśmy działać tak, jakby zmiana w USA zanosiła się na dłużej. I choć sami mamy z Pekinem swoje unijne zatargi o zasady uczciwej konkurencji, to Unia chce – używając też presji ekonomicznej – kontynuować dialog gospodarczy i polityczny, a nie dążyć do twardej konfrontacji. Zarówno wewnątrz Unii, jak i w naszych stosunkach ze światem zewnętrznym, protekcjonizm gospodarczy i nacjonalizm, które są jak rewers i awers tej samej monety, mogą Unii tylko zaszkodzić. Zubożyć i destabilizować politycznie.

Koniec okresu naiwności

Na szczęście nie jesteśmy skazani, aby tylko jako widzowie przyglądać się przedstawieniu z Ameryką i Chinami w rolach głównych. Unia wciąż pozostaje mocarstwem – a nawet jest jednym z supermocarstw – pod względem handlowym, regulacyjnym, czy w dziedzinie stanowienia standardów w obrocie towarami, usługami, kapitałem. Póki jesteśmy jako Unia dostatecznie wielcy, możemy dalej szerzyć nasze normy – zarówno dobre dla światowego systemu, jak i korzystne dla Europejczyków. Jak to zrobić? Wkrótce wejdzie w życie umowa o wolnym handlu Unii z Japonią, największa tego typu na świecie, która umocni multilateralny obszar liberalnej gospodarki. Powinniśmy pracować nad kolejnymi tego typu umowami i pogłębianiem umów zawartych w przeszłości.

Oczywiście, musimy nieustannie wciągać do współpracy Amerykę, nadal naszego głównego partnera i sojusznika. Musimy upierać się przy niekonfrontacyjnej reformie zasad Światowej Organizacji Handlu i nadal współpracować z Chinami, choć jednocześnie trzeźwo dostrzegając oraz – bez popadania w unijny protekcjonizm – tamując ich szkodliwe praktyki. W Brukseli uzgodniono niedawno zasady monitorowania chińskich inwestycji w kilka sektorów strategicznych, więc już wkrótce będziemy testować, jak szukać równowagi między gospodarką otwartą i pokusą zamykania się na konkurencję spoza Unii.

Potrzebujemy w miarę rzetelnych reguł gry z Chinami, by na uczciwych zasadach konkurować w wyścigu technologicznym z resztą świata, a w niektórych kwestiach – jak np. sztucznej inteligencji czy też pracy nad bateriami do samochodów elektrycznych – doganiać naszych konkurentów. Niestety, Europejczycy są świetni w badaniach, ale wciąż mają zbyt duże kłopoty w przekładaniu ich na sukces biznesowy – nie chcemy i nie powinniśmy pompować tego sukcesu „po chińsku” przy pomocą interwencji rządowych. Akurat w tej sprawie musimy nadal patrzeć na USA gdzie np. startupy mają łatwiejszy dostęp do finansowania swego wzrostu, a przedsiębiorcy nie mają – z powodów administracyjnych, i kulturowych – europejskiego lęku przed ryzykiem, a także wliczonym w przyszły sukces bankrutowaniem i ponownym rozwijaniem biznesów.

Potrzeba wspomagania innowacyjnego biznesu w Europie (regulacyjnie i przez poprawę dostępu do finansowania) to kolejny dowód, że kraje Unii nie mają żadnej rozsądnej drogi poza działaniem w ramach wspólnego rynku. Rynku, którego integrację Unia będzie musiała regularnie poprawiać i pogłębiać. W jakim dokładnie kierunku? Siła decyzyjna w sprawach dot. między innymi wspólnych programów na rzecz rozwoju będzie należeć coraz bardziej do przywódców strefy euro, którzy coraz bardziej będą uwzględniać interesy unii walutowej. Zwłaszcza, że eurostrefa po brexicie będzie odpowiedzialna aż za 85 proc. unijnego PKB, a reszta krajów Unii nie będzie już miała w swym gronie Londynu – do niedawna bardzo silnego w Unii wielkością brytyjskiej gospodarki. Trzeba również pamiętać, że Wielka Brytania mimo wrodzonego sceptycyzmu wobec bliższej politycznej integracji UE, zawsze była najsilniejszym adwokatem pogłębiania rynku wewnętrznego.

Co dalej z Polską w Europie

A zatem jasny plan sprawnego wejścia Polski do eurostrefy to nie tylko sposób na ucieczkę od politycznej marginalizacji w Unii, ale też na zapewnienie sobie wpływu na kluczowe decyzje gospodarcze UE. Euro w Polsce mocno obniżyłoby koszty transakcyjne dla biznesu i zlikwidowałoby ryzyko przedsiębiorców związane z wahaniami kursowymi. Ale przede wszystkim pomogłoby zabiegać Polsce, by działania Brukseli jeszcze bardziej uwzględniały potrzeby i specyfikę polskiej gospodarki. Również w tym, aby łagodzić zapędy protekcjonistyczne niektórych krajów UE na wspólnym rynku.

To prawda, że przyjęcie euro oznacza częściową utratę kontroli nad polityką monetarną (czy raczej jej uwspólnianie w ramach EBC), i ostatni kryzys zadłużeniowy w UE pokazał, że grozi wielkimi błędami dla gospodarek opierających swą konkurencyjność na niższych kosztach pracy. Ale już wiemy, jak tych błędów – popełnionych przez niektóre kraje strefy euro – unikać. Ponadto dochodzenie do euroakcesji powinno stać się dla Polski dopingiem, do przecież i tak nieodzownej, transformacji w stronę gospodarki bardziej zaawansowanej technologicznie i innowacyjnie. Polacy przeszli z wielkim powodzeniem już jedną akcesyjną drogę – wchodzenie do UE też było wyzwaniem dla starej gospodarki, które przyniosło Polsce imponujący sukces. I mamy wciąż to szczęście, że – pomimo głębokich światowych zmian z ostatnich lat – unijne zakorzenienie w zachodnich wartościach nadal jest jednocześnie drogą nie do trwałych bolesnych wyrzeczeń, lecz do coraz większej pomyślności gospodarczej.

W tym kontekście, przywołując obecną sytuację w Polsce, warto pamiętać o tym, że praworządność to nie tylko potrzeba równego i sprawiedliwego traktowania obywateli przez władzę. To także jedyny skuteczny sposób na obronę sprawnie funkcjonującego rynku wewnętrznego UE.

Bitwa, której nie ma [IGRZYSKA WOLNOŚCI 2018] :)

Być może jedną z niewielu dobrych rzeczy, jakie przyniosła nam smuta rządów PiSu jest przewartościowanie wartości, w jakich przywykliśmy żyć i myśleć. Uproszczona wizja historii najnowszej, prowadząca nad od piekła II wojny światowej i czyściec komunizmu po Ziemię Obiecaną III RP popękała pod ciężarem szkieletów wypadających z szaf.

Wbrew pozorom, uważam to za całkowicie zdrowy objaw: po prostu dojrzewamy jako społeczeństwo do dyskusji o tym, że historia jest ze swojej natury bardziej skomplikowana niż da się przekazać w programie podstawowym.

 

Bitwa o Powstanie Warszawskie

Jednocześnie jednak odczuwam niedosyt spowodowany faktem, że cała uwaga dyskutantów koncentruje się wokół lat  1939-1945 z drobnymi wahnięciami w kierunku II RP i Polski powojennej i stanu wojennego. Oczywiście, w jakiś sposób naturalne jest, że odwołujemy się do ostatniego konfliktu zbrojnego i że to właśnie on wyznacza, jak definiujemy w potocznej świadomości wroga, bohatera i ofiarę. A ponieważ Polacy jako społeczeństwo uwielbiają swoją rolę ofiary, a druga wojna światowa plasuje nas w tej roli doskonale, zwłaszcza Powstanie Warszawskie – koronny przykład bohaterskiej autodestrukcji tak lubianej nad Wisłą – wybór jest bardziej niż oczywisty.

Bitwa o II wojnę światową to także bitwa o podekscytowaną nacjonalistycznie młodzież, o naszą narodową komiksowość, o to, co rozumiemy pod pojęciami totalitaryzm, faszyzm czy antysemityzm. Ta dyskusja definiuje nasze dalsze oceny czasów po 1945 – jeśli komuna była złem, to zły był każdy, kto w niej funkcjonował.

 

 Bitwa o stan wojenny

Równolegle, w innym pokoleniu, rozgrywa się bitwa o czasy komunizmu i Solidarność. Tutaj aktorzy są zupełnie inni, ponieważ dyskusja żywo interesuje głównie samych uczestników wydarzeń, czyli pokolenie 50+. Tym razem zamiast bohaterów i zbrodniarzy mamy opozycjonistów i kolaborantów, licytację na bycie prześladowanym (czyli znowu wracamy do ulubionej roli ofiar) i odkrywanie coraz to nowych zdrajców. O ile w przypadku II wojny światowej panuje milcząca zgoda, że nie eksponujemy tematu, kto na wojnie skorzystał, ukrywamy wstydliwie przodków szmalcowników i szabrowników, a także udajemy zdziwionych, gdy powraca temat osiedlania się na terenach pożydowskich i poniemieckich – o tyle z upodobaniem piętnujemy „beneficjentów” komunizmu, wszystkie te „resortowe dzieci”, a młodzianie przed 30 rokiem życia z pełną powagą przekonują swoich 60-letnich rozmówców, że każdy, kto współpracował z PRL i brał od państwa pieniądze, był zdrajcą, bo przecież można było nie brać. Nieoczekiwanie dla wszystkich trzy dekady po 1989 roku pojawiają się zaangażowani antykomuniści, bohatersko machający przekreślonym sierpem i młotem. Oczywiście nie jest to rekonstrukcja historyczna, a sprytny zabieg semantyczny, podpinający pod pojęcie „komucha” dowolny typ lewicowca.

 

Bitwa, która się nie toczy

Jest także trzecia bitwa. Nie ma ona jeszcze swoich symboli ani haseł, toczy się zarazem wszędzie  podskórnie – i nigdzie otwarcie. To bitwa o III RP. To dyskurs, który najbardziej porusza grupę, której z kolei nie ruszają zupełnie ani krwawe szaty Powstania Warszawskiego, ani okładanie się po głowie teczkami IPN – grupę obecnych 30-40 latków, wychowanych w czasach transformacji. Politycy nie potrafią zagospodarować elektoratu urodzonego w latach 70. i 80., bo sami są najczęściej z innego pokolenia. A twierdzę z całą powagą, że to jest bitwa dla Polski obecnej kluczowa i ten, kto ją zdoła wygrać, znajdzie klucz do  aktywizacji politycznej dotychczas biernego elektoratu. I być może wygra najbliższe wybory. Przyjrzyjmy się jej bliżej.

 

Piękni wygrani

Z jednej strony mamy narrację sukcesu Polski postkomunistycznej, reprezentowaną przez Platformę Obywatelską, częściowo SLD – autorów wprowadzenia Polski do NATO i UE – oraz środowiska gospodarczo liberalne. Jej zwolennicy są zwykle dobrze ubrani i wyprasowani, mają w ręku twarde dane makroekonomiczne i posługują się instrumentarium pozytywistycznym: postęp, rozwój, wzrost PKB, liczba absolwentów studiów wyższych, stopa bezrobocia. Nawet jeśli widzą bolączki III RP, uważają je za koszty konieczne. Koncentrują się na pozytywach. Świat chaosu, ciemnoty i zła reprezentuje w ich oczach fanatyzm religijny spod znaku Radia Maryja, roszczeniowość spod znaku Piotra Dudy czy Andrzeja Leppera. Piętnują populizm, woląc gorzkie lekarstwo od słodkiego placebo. Są zapatrzeni w Zachód, wstydzą się zapachu kanapek z ogórkiem kiszonym, z dużym wahaniem używają słowa „patriotyzm” czy „socjalizm”, ponieważ zarówno ciągoty nacjonalistyczne jak i komunistyczne uważają za zło. Powszechnie uważa się, że w 2015 opowieść Polski sukcesu przegrała, jednocześnie jednak nadal trzyma się mocno w opozycji, mobilizując około 1/3 głosującego społeczeństwa.

 

Piękni przegrani

Kontestatorzy III RP en masse zazwyczaj są niezadowoleni z ekonomicznych aspektów transformacji. Krytykują zubożenie pewnych grup zawodowych, miejscowości dotkniętych upadkiem przemysłu, ruinę systemu socjalnego, wyostrzenie różnic w dochodach. Ich narracja zbiega się z ogólnoświatową krytyką kapitalizmu jako takiego, alterglobalizmem i może zawierać elementy anarchistyczne. Jednocześnie rozczarowani Trzecią nie stanowią jednolitej grupy pod innymi względami. Dla postępowych obyczajowo wyborców spod znaku tzw. lewicy tożsamościowej zmiany społeczne i mentalne zachodziły zbyt wolno. Tymczasem niezadowoleni spod znaku Prawa i Sprawiedliwości oraz jego radykalnych odprysków typu Liga Polskich Rodzin, środowisko Radia Maryja etc. są przerażeni tempem, w jakim Polska zmierza w kierunku laicyzacji i liberalizacji obyczajowej. Te grupy, chociaż zgadzają się w wielu socjalnych kwestiach, przemawiają do odmiennych elektoratów i dość powiedzieć, że dotychczas Zielonym, Razem czy Inicjatywie Polskiej nie udało się przejąć ani promila „rydzykowców”. Różni ich także stosunek do bitew historycznych: lewica socjalna podnosi robotniczy sztandar i głośno mówi, że komunizm nie był taki zły, a zasadniczo to PRL nie był komunizmem sensu stricte, a poza tym tradycje rewolucji robotniczych sięgają czasów II RP, która z kolei wcale nie była taka cudowna itd. Po drugiej stronie sali słuchacze Radia Maryja płaczą za Piłsudskim, przewrotem majowym, ONRem (który wcale nie był taki zły), za to śmiertelnie boją się powrotu „komuny”, grzebią wszystkim w życiorysach, doszukując się jeśli nie kolaboracji z II gminnym przedszkolem w Zawierciu za czasów Polski Ludowej, to chociaż dziadka w AL. Odwoływanie się do tradycji sprzed 70-90 lat, chociaż malowniczo wygląda na demonstracjach (jedna grupa zakłada esesmańskie rękawiczki, druga robotnicze chusty), dla reszty społeczeństwa jest raczej teatrem, a poza tym przeciętny Polak ma zbyt blade pojęcie o historii, aby rozumieć, o co chodzi z tą całą dyskusją o gettach ławkowych i dekomunizacji ulicy Okrzei. Jednocześnie nie da się ukryć, że sceptycyzm wobec Polski transformacyjnej wygrał w 2015 roku i pozostaje kwestią otwartą, jaki model tego sceptycyzmu okaże się dominujący.

 

Niewygrani

Nie mają nazwy, sztandaru, symbolu ani hasła. Być może czekają, aż ktoś je stworzy. To ci, których III RP w znacznym stopniu rozczarowała, ale nie na tyle, aby wywracać stolik z kartami i zacząć strzelać do wygranych. Jednocześnie ta grupa nie kupuje fascynacji ani narodowym, ani robotniczym socjalizmem. Chciałaby zasadniczo, aby droga Polski postkomunistycznej była kontynuowana, najlepiej w kierunku europejskim, ale inaczej, nie po trupach. Komunistyczne ciągoty i hermetyczna symbolika lewicy odstrasza ich tak samo jak brunatne mundury i hailowanie nacjonalistów. To grupa wygrano-przegrana. Ma co prawda swoje mieszkanie (rodzice dochrapali się po 30 latach czekania), ale na morderczy kredyt. Albo nie ma kredytu, bo pracuje na śmieciówce, mimo wszystko wciąż dostrzegając różnicę pomiędzy sobą a kolegami, co zostali w Ostrołęce i sprzedają w spożywczaku albo pracują w urzędzie gminy. Jeśli chcecie zrozumieć tę grupę, czytajcie regularnie Make Life Harder i Magazyn Porażka. Zarazem Niewygranych krew zalewa na myśl, że mogliby powrócić do komunistycznego skansenu spod znaku swoich dziadków lub obudzić się z obowiązkiem nacjonalistycznej miłości ojczyzny pachnącej skórzanym pasem. Ten elektorat zwykle nie chodzi głosować, bo dyskusje sprzed 70, 50, 40 lat nic ich nie obchodzą, za to widzą regularny brak zainteresowania dyskusją o tym, jak wyglądała Polska 10 lat temu i jak ma wyglądać za kolejne 10. Żadna z istniejących partii nie odwołuje się do świata niewygranych, ponieważ nie są ani bogatymi przedsiębiorcami robiącymi pieniądze na eksporcie po wejściu do UE ani wykluczonymi cyfrowo emerytkami z prowincji. Niewygranych nie ruszają też wielkie strajki lekarzy czy górników, ponieważ ciężko współczuć komuś, kto dostaje czternastki i ma stalą pracę, gdy samemu nie udaje się dochrapać umowy na czas nieokreślony albo tłucze się zlecenia 10 godzin na dobę. Niewygrani to często wyzyskiwane białe kołnierzyki, które jednak nie budzą niczyjego współczucia, bo mają smartfony w abonamencie i jedzą w McDonalds. Ich łzy nie sprzedają się na wizji. Ich mieszkania nie kwalifikują się do programu „Uwaga”. Niewygranych rozdawnictwo socjalne może nawet ciężko wkurzać, ponieważ zawsze dotyczy ono innych grup: niewykształconych, wielodzietnych, żyjących na prowincji. Tymczasem Niewygrani włożyli ogromny wysiłek, aby skończyć edukację i aspirują do życia na poziomie europejskim, jednak wciąż mają wrażenie, że są pozostawieni sami sobie, a państwo, ślepe na ich problemy, co rusz każe im wzruszać się a to powstańcem warszawskim, a to sprzedawczynią z Lidla z piątką dzieci.

 

Pośrodku, ale osobno

Niewygrani mają dominujące poczucie, że cały ich wysiłek i wysiłek ich przodków w budowanie Polski nowoczesnej jest spektakularnie marnowany i nie widzą absolutnie żadnej siły politycznej, która mogłaby to marnowanie zatrzymać, bez wpychania w jakąś odrzucaną przez nich, opresyjną ideologię. Do Niewygranych nie przemawia estetyka protestów antyPiS, ponieważ są one utrzymane w konwencji solidarnościowej, a to jest znowu estetyka sprzed 40 lat, granie trumnami i teczkami. Jednocześnie Niewygrani ochoczo zasilili protesty przeciwko ACTA, nie z uwagi na wolność słowa – ale ponieważ piractwo komputerowe jest ich chlebem powszednim, przez dekady oknem na świat i podstawą obcowania z kulturą. Niewygrani zasilą protesty LGBT lub Czarny Protest na tyle, na ile będą centrowe i otwarte dla wszystkich. W momencie, gdy lewica zaczyna oskarżanie centrum i wprowadza zbyt hermetyczny styl, niewygrani zostają w domach, ponieważ taki radykalizm również do nich nie przemawia lub po prostu nie zamierzają umierać za genderyzm. Są w gruncie rzeczy centrowi, ale stare centrum, reprezentowane przez pokolenie dorobione w latach 90., jest ich wrogiem, często symbolicznym Januszem biznesu nie znającym słowa nadgodziny. Ma też twarz mainstreamowych dziennikarzy kpiących, że „młodzi ruszą się, gdy zabiorą im Internet”.

 

Nieprzegrani

Zarazem Niewygrani nie czują się do końca przegranymi, nie chcą stać w jednym szeregu ze zwolnionymi 30 lat temu hutnikami, którzy teraz zajmują się zbieraniem butelek na śmietnikach. Ta martyrologia ich odstrasza, od takiej Polski uciekli przecież w świat katalogów Ikea i Ubera. Nie dlatego uciekli, że „nie rozumieją”, oni się w takim narzekaniu wychowali, pomiędzy meblościanką z lat 50. a dworcem PKS. Oni absolutnie świadomie ten świat porzucili. Nie będą śpiewać „komuno wróć”, nie widzą też w prywatyzacji samego zła, dobrze bowiem pamiętają czasy, gdy zaczęły kursować prywatne busy do Suwałk zamiast wiecznie spóźnionego PKSu z wiecznie podpitym panem Sławkiem. Jednocześnie widzą doskonale, że prywatny bus był o dwa złote droższy i rozumieją, że Polska Europejska i Nowoczesna nie dla każdego jest dostępna. Wkurza ich, że babcia Krysia nie może doczekać się przyzwoitej obsługi w przychodni (oni sami też nie, a Medicover jest drogi jak cholera, jeśli nie pracujesz w korpo) ani obniżenia chodnika przy przystanku. Jednocześnie jednak wkurza ich, że babcia Krysia w każdą Wigilię robi piekło o niechodzenie do kościoła i o to, że nie zamierzają brać żadnego ślubu. I jedzą na lotnisku te kanapki z ogórkiem, chociaż trochę się tego wstydzą, bo woleliby jadać w Subway, ale jest za drogi. Gardzą disco-polo, ale po piątym żubrze świetnie się bawią do starych hitów Shazzy, oczywiście w pełni ironicznie. Ta miłość-nienawiść do transformacji jest dla nich charakterystyczna – jak zawsze bywa z dzieciństwem.

Niewygrani nie mają swojej partii politycznej. Głosują na różne i każdorazowo są tak samo rozczarowani. Być może to kwestia czasu, aż w polskim parlamentaryzmie pojawią się osoby wiekowo zbliżone, które będą rozumieć specyfikę pokolenia transformacyjnego i złożą mu wreszcie poważną intelektualnie ofertę, zamiast kazać grać w cudze gry. To może się okazać języczkiem u wagi w następnych wyborach. Nie przegapcie tego.

Antyspołeczne wydatki socjalne PiS :)

Wicepremier Mateusz Morawiecki z satysfakcją ogłosił niedawno w Sejmie wzrost wydatków społecznych w budżecie do 75 mld zł. Jak w takim razie należy traktować zaplanowane przez niego na 2018 r. pozostałe 787 mld zł wydatków publicznych? Czy – a contrario – są to wydatki niespołeczne, a może antyspołeczne? Być może warto też zapytać, skąd się wzięło te 75 mld i czy przypadkiem nie z kieszeni polskiego społeczeństwa? A jeśli tak, to dlaczego wydatki państwa miałyby być bardziej społeczne niż byłyby wydatki społeczeństwa, gdyby państwo społeczeństwu tych środków nie zabierało?

Socjal plus

Nie są to więc oczywiście żadne wydatki społeczne, tylko po prostu socjal. Zresztą wydatków socjalnych jest znacznie więcej – według danych samego rządu tylko kasowe transfery socjalne w 2016 r. wyniosły 284 mld zł. A do tego dochodzą jeszcze, także często zaliczane do wydatków socjalnych, wielomiliardowe transfery w naturze – głównie na ochronę zdrowia i edukację.

Planowany przez rząd wzrost wydatków publicznych z 41,5 proc. PKB w 2015 r. do 43,4 proc. PKB w 2018 r. wynika głównie z rozdymania wydatków socjalnych, przede wszystkim wprowadzenia programu 500+, który w 2018 r. będzie kosztował już prawie 25 mld zł, obniżenia wieku emerytalnego (10 mld) i finansowania leków dla seniorów (6 mld).

Nie ma w tym zresztą nic dziwnego – statystyki pokazują, że wysokość wydatków publicznych jest mocno skorelowana z wysokością wydatków socjalnych. Warto zaś podkreślić, że negatywny wpływ wydatków publicznych na wzrost gospodarczy jest jednym z lepiej udokumentowanych faktów w ekonomii. Liczne badania empiryczne wskazują, że poziom wydatków publicznych maksymalizujący wzrost gospodarczy waha się pomiędzy 14 a 23 proc. PKB, czyli dwu- a nawet trzykrotnie mniej niż u nas, w kraju, który musi się szybko rozwijać, by doganiać poziom życia Zachodu.

Mniej pracy

Wzrost wydatków socjalnych oznacza, że coraz większa część generowanego w gospodarce dochodu nie będzie przyznawana za to, że się coś wyprodukowało w sektorze prywatnym. Podkopuje to bodźce do produkcji dóbr i usług, a tym samym motywację do pracy.

Bardzo niski odsetek osób aktywnych zawodowo przez lata był jedną z największych bolączek polskiej gospodarki i poważnym hamulcem szybszego rozwoju. Problem ten wynikał z tchórzostwa polityków, w tym pierwszego rządu PiS, którzy bali się wziąć na swoje barki odpowiedzialność za przeprowadzenie koniecznych reform takich jak ograniczenie wcześniejszych emerytur. W wyniku tego w 2007 r. współczynnik aktywności zawodowej sięgnął dna w wysokości 63 proc. Oznacza to, że na 100 osób zdolnych do pracy pracowały tylko 63 osoby, a pozostałe utrzymywały się z pracy innych.

Dwie bardzo ważne reformy wprowadzone przez koalicję PO-PSL, czyli ograniczenie wcześniejszych emerytur i podniesienie wieku emerytalnego, spowodowały odwrócenie tego trendu. Ale nie tylko one – miał tu znaczenie także szereg innych mniejszych działań pozafiskalnych, jak np. wprowadzenie jeszcze w 2005 r. dwustopniowych studiów. Absolwenci zaczęli masowo wychodzić na rynek pracy już po licencjacie.

Podobnie, bardzo korzystne skutki miałoby obniżenie obowiązkowego wieku szkolnego do 6 lat, przede wszystkim dlatego, że wcześniej w swoim życiu, a zatem także dłużej, osoby te mogłyby pracować. Dzięki wprowadzonym reformom w każdym kolejnym roku od 2007 aktywność zawodowa rosła osiągając w 2016 r. poziom 69 proc. – rekordowy, ale jeszcze daleko niewystarczający, gdyż wciąż plasujący Polskę pod tym względem w tyle Unii Europejskiej. Storpedowanie przez rząd PiS ważnych reform, wzrost wydatków socjalnych i zapowiedzi regulacji takich jak zakaz pracy przy handlu w niedzielę czy wydłużenie studiów poważnie naruszy fundamenty długofalowego potencjału rozwojowego naszego kraju.

Wykres 1. Współczynnik aktywności zawodowej (proc. osób w wieku 15-64 lata)

wykres1_mr

Źródło: Eurostat

Tak, 500+ wpłynęło negatywnie

Żeby nie być gołosłownym… Według projektu ustawy 500+ miało być wprowadzone 1 stycznia 2016 r. Ostatecznie stało się to z początkiem kwietnia 2016 r., ale stanowcze zapowiedzi i uchwalenie tej ustawy 11 lutego 2016 r. najprawdopodobniej sprawiły, że gospodarstwa domowe (szczególnie młodsze kobiety) dostosowały swoje zachowanie do związanych z tą ustawą oczekiwań już na początku roku (staranie się o pracę nie ma sensu, jeśli za 2-3 miesiące pojawi się dodatkowy dochód). Stąd już w pierwszym kwartale 2016 r. można zauważyć potężny spadek współczynnika aktywności zawodowej kobiet w wieku 25-49 lat, a w czwartym kwartale 2016 r. współczynnik ten osiągnął najniższy poziom od 2008 r., przy ogólnie kilkuletnim trendzie wzrostowym i przy rosnącym współczynniku dla mężczyzn.

Trzeba przy tym przyznać, że spadek aktywności zawodowej kobiet w tym wieku od początku 2016 r. po części mógł wynikać także z działań rządów PO-PSL, które zdążyły jeszcze wprowadzić od początku 2016 r. tzw. kosiniakowe. Trend spadkowy tego współczynnika widać zaś już od początku 2015 r., na co mógł mieć wpływ wzrost kryterium dochodowego zasiłków rodzinnych, rozszerzenie uprawnień do specjalnego zasiłku opiekuńczego, a także wzrost wysokości świadczeń pielęgnacyjnych.

Wszystkie te działania były jednak niewspółmierne do 500+. Poza tym, jeśli spojrzeć na dane, to nie sposób pozbyć się wrażenia, że PiS szczególnie nie znosi pracy (i samodzielności) Polek – wcześniejsze długotrwałe załamanie współczynnika aktywności zawodowej kobiet w tym wieku miało miejsce również po przejęciu przez tę partię władzy pod koniec 2005 r.

Wykres 2. Współczynnik aktywności zawodowej w wieku 25-49 lat (proc.)

wykres2

Źródło: Eurostat

Mniej oszczędności

Oprócz negatywnego wpływu na podaż pracy wydatki socjalne podkopują także inny ważny czynnik prorozwojowy, jakim są oszczędności. To z nich bowiem są w głównej mierze finansowane inwestycje. Jest to tym ważniejsze, że wicepremier Morawiecki ma negatywny stosunek do kapitału zagranicznego, który także przecież w finansowaniu inwestycji krajowych uczestniczy. Z czego jednak oszczędzać, skoro państwo będzie zabierać społeczeństwu już ponad 43 grosze z każdej wygenerowanej w gospodarce złotówki?

Po co oszczędzać, skoro wszystkie cele, jakim pierwotnie przyświecały oszczędności (emerytura, choroba, edukacja, mieszkanie) są w coraz większym stopniu finansowane z kieszeni podatnika? Dobrze widać to na przykładzie tygrysów azjatyckich – w zakresie polityki gospodarczej i instytucji najbardziej różnią się one od pozostałych krajów rozwiniętych właśnie niskim poziomem wydatków publicznych/socjalnych. To zaś powoduje, że oprócz wysokiej podaży pracy, mają także najwyższe poziomy oszczędności i inwestycji. Polska plasowała się pod tym względem na szarym końcu, a od początku rządów PiS stopa inwestycji jeszcze spada – według najnowszych danych (za drugi kwartał br.) wynosi już zaledwie 16,2 proc. W tym kontekście zakładane w planie Morawieckiego 25 proc. budzi wśród ekonomistów zażenowanie.

Wykres 3. Stopa oszczędności i inwestycji (średnia w latach 1990-2016)

wykres3_mr

Źródło: Międzynarodowy Fundusz Walutowy

Wojna hybrydowa z Kościołem?

Przykład tygrysów azjatyckich dobrze pokazuje jeszcze jeden ważny, ale podnoszony tylko przez niektórych liberalnych ekonomistów, skutek wydatków socjalnych. W przeciwieństwie do krajów zachodnich, w krajach tych – pomimo dobrobytu – nie zanikła tradycja samopomocy. Gdy ludzie znajdą się w potrzebie, przede wszystkim pomaga im rodzina. Tymczasem rozdęte wydatki socjalne w krajach zachodnich doprowadziły do sytuacji, w której najważniejsze ryzyka, takie jak starcza niedołężność, choroba czy bezrobocie są pokrywane z kieszeni podatnika. Jeśli nie trzeba zwracać się o pomoc do rodziny, to nie ma też potrzeby utrzymywania z nią dobrych relacji. W ten sposób wydatki socjalne podkopują tradycyjne więzi rodzinne.

Ale krąg samopomocy wcale nie ogranicza się do rodziny. Zaliczają się do niego bowiem również przyjaciele, ludzie z otoczenia domowego i zawodowego, a także organizacje charytatywne i związki religijne. Szeroka sieć organizacji charytatywnych u tygrysów azjatyckich pokazuje, że chrześcijańskie wartości pomocy bliźniemu najlepiej realizują dziś… kraje konfucjańskie. Niskie wydatki socjalne nie wyparły tam bowiem prawdziwej solidarności międzyludzkiej, natomiast w przypadku krajów zachodnich jest tak jak pisali Milton i Rose Friedmanowie w swojej wspólnej książce („Wolny wybór”): „jednym z największych kosztów naszego obecnego systemu socjalnego jest to, że zatruwa on źródło prywatnej działalności dobroczynnej”.

Znany badacz dobroczynności, naukowiec i muzyk, a przy tym prezes American Enterprise Institute Arthur C. Brooks w swojej książce „Who Really Cares” wykazał dobitnie, że w Europie, gdzie wydatki socjalne są wyższe niż w Stanach Zjednoczonych, dobroczynność jest znacznie mniejsza. Ale nawet w USA, gdzie na początku XX w. to właśnie Kościoły były głównym dostarczycielem usług socjalnych, ich rola dramatycznie spadła wraz z polityką Nowego Ładu Roosevelta i związaną z tym ekspansją wydatków socjalnych.

Warto przy tym zwrócić uwagę na to, że państwo socjalne nie tylko doprowadziło do wyparcia działalności charytatywnej Kościołów, ale także szerzej przyczyniło się do sekularyzacji społeczeństw, co udowodnili w swoich pracach politolodzy z Uniwersytetu Waszyngtona Anthony Gill i Erik Lundsgaarde.

Można więc uznać, że wydatki socjalne to cichy, podstępny, a przy tym skuteczny, zabójca Kościołów. Paradoksalnie więc, to co nie udało się komunistycznym władzom PRL przez prawie pół wieku, załatwi polityka pompowania wydatków socjalnych przez PiS.

Program „Dzietność minus”

Świadczenie 500+ miało zwiększyć dzietność w Polsce. Nie ma pewności, czy tak się stało. Jest jednak pewność co do czegoś innego – podatek od kredytów (zwany bankowym), który miał sfinansować to świadczenie, spowodował wzrost marży kredytów mieszkaniowych o 25 proc. Dość powiedzieć, że jedną z ważniejszych przesłanek do podjęcia decyzji o rodzicielstwie jest dla młodych ludzi własne mieszkanie.

Rozpatrując wpływ wydatków socjalnych na dzietność warto zauważyć, że tradycyjną funkcją, jaką od początków cywilizacji ludzkiej pełniły dzieci, jest inwestycja rodziców w zabezpieczenie swojej starości. Nie powinno więc dziwić, że jedną z głównych sił wpływających na dzietność jest rozwój gospodarczy i jego korelaty, a także wydatki socjalne. Przynajmniej od lat 50-tych XX w., kiedy tym tematem zajęło się wielu demografów, ekonomistów i socjologów (np. Leibenstein) pojawiła się teoria wskazująca na negatywną zależność pomiędzy wydatkami socjalnymi a dzietnością, co było później wielokrotnie testowane i potwierdzane empirycznie.

Wyjaśnienie tego zjawiska jest proste: „Jeśli otrzymam od państwa emeryturę, to nie potrzebuję dzieci, które pomogą mi na starość”. Można więc powiedzieć, że występuje tu klasyczne zjawisko „pasażera na gapę” (free riding) – ludzie chcą korzystać z państwowych emerytur, ale nie chcą ponosić kosztów wychowania dzieci. Podobnie zresztą rzecz ma się z wydatkami na ochronę zdrowia, które w znacznej mierze są przecież adresowane do osób starszych.

Innym ważnym kanałem oddziaływania wydatków socjalnych w tym zakresie jest wspomniane już ograniczenie podaży pracy osób starszych. Osiągając wiek emerytalny, nawet jeśli dopisuje im zdrowie, nie muszą już pracować, dlatego nie podejmują się prac, które były tradycyjnie wykonywane przez osoby starsze (opieka nad dziećmi, uczenie ich rzemiosła). Z tego powodu usługi opieki nad dziećmi są dziś dla młodych osób planujących założenie rodziny horrendalnie drogie, co oczywiście podnosi całkowite koszty wychowania dzieci. Jeśli zaś coś jest drogie, to zwykle jest tego (w tym przypadku dzieci) mniej. Przy tym znacznie rzadszy obecnie kontakt dzieci ze starszymi osobami w roli opiekunów, którzy zwykle cechują się cierpliwością oraz bogatym bagażem doświadczeń i wiedzy, nie jest moim zdaniem obojętny dla ich rozwoju.

Oprócz tego ważna jest także państwowa edukacja. Wśród demografów popularne jest wręcz stwierdzenie, że jest ona najlepszym środkiem antykoncepcyjnym. Jest tak m.in. dlatego, że państwowa edukacja, szczególnie na poziomie wyższym, powoduje opóźnienie wieku wejścia na rynek pracy i uzyskanie stabilizacji finansowej. Ta ostatnia jest często warunkiem podjęcia decyzji o pierwszym dziecku. To zaś powoduje, że jest znacznie mniej czasu na to, by mieć kolejne dzieci.

Były premier Leszek Miller stwierdził kiedyś, że program Hausnera, de facto mający ograniczyć wydatki socjalne, był dobry dla Polski, ale zły dla SLD. Program PiS-u rozdymania wydatków socjalnych może na krótką metę wydaje się dobry dla PiS-u, ale na pewno nie jest dobry dla Polski.

Marek Radzikowski – dr ekonomii SGH, autor książki: „Państwo socjalne. Przyczyny i skutki”

Lead od redakcji.

Lot nad kukułczym gniazdem :)

Część Polaków tak właśnie powiedziała: chcemy naszej siostry Ratched i dobrze nam z tym! Jest to na tyle znacząca część suwerena, że zwycięski blok prawicowy może w zasadzie robić co chce, kompletnie nie przejmując się opozycją i, co gorsza, przyszłością kraju. Wszystkie sondaże utwierdzają go w tym przekonaniu – Polacy chcą być pensjonariuszami zamkniętego zakładu o ograniczonej samodzielności. Wzbijmy się więc w powietrze i przelećmy się nad tym kukułczym gniazdem, patrząc bacznie, żeby nie wzlecieć zbyt wysoko i nie stracić przy tym rzeczy najcenniejszej – własnego rozumu.

Przelot pierwszy: gospodarka, czyli jak chwalić się wzrostem takim samym jak u poprzedników.

Premier Morawiecki, a wraz z nim cała zjednoczona prawica, wmawiają nam od dwóch lat, że, jak za dotknięciem magicznej różdżki, Polska w mgnieniu oka odbudowała się z ruin dzięki przemyślanej i odpowiedzialnej polityce gospodarczej rządu, dogłębnie przedyskutowanej z fachowcem pierwszej wody, uszczęśliwiającym rodaków zza biurka w gabinecie na Nowogrodzkiej. Nieco dziwne jest tylko to, że premier Morawiecki dobitnie przykładał ręce do rujnowania ojczyzny, gdy był doradcą premiera Tuska, ale gdy tylko zmienił barwy (patrz: dał się wynająć jak rasowy menedżer) Polska rozkwita, niczym pączek róży. Nic to, że od dwóch lat wzrost PKB jest identyczny jak przez ostatnie dwa lata rządów koalicji PO/PSL przy znacznej różnicy otoczenia, związanego ze światową koniunkturą gospodarczą, ważne, że slajdy w Power Point wyglądają kolorowo. Gospodarka kraju, jak gospodarka firmy, opiera się na trzech filarach – inwestycjach, konsumpcji (sprzedaży na rynku wewnętrznym) i eksporcie. Od dwóch lat polska gospodarka kręci się od biedy w zasadzie wyłącznie dzięki konsumpcji, co jest dobre tylko na krótką metę. Inwestycji prywatnych praktycznie nie ma, bo rząd nie daje przedsiębiorcom żadnej gwarancji spokoju inwestowania, a w inwestycjach w miarę stabilna przyszłość to podstawa. Ale skąd tę stabilizację brać, jeśli prawica co rusz wypowiada Unii Europejskiej wojnę, lub głównemu partnerowi handlowemu, czyli Niemcom? Odkrywcza i innowacyjna taktyka dyplomatyczna polegająca na ciągłym obrażaniu sąsiadów, zwana z nowogrodzka “wstawaniem z kolan”, jakoś nie przynosi wielkich rezultatów. Jeśli zaś spojrzymy na siłę Polski w świecie – w badaniach nazywa się to Indeksem siły państw – Polska plasuje się gdzieś na dole stawki z wynikiem 0,65 (Unia, dla porównania, ma współczynnik najwyższy: 18,16). Wzrost PKB na poziomie 3,5% gdy Europa i świat rozwijają się w podobnym tempie, to żaden powód do dumy, chyba że wyłącznie na potrzeby propagandy sukcesu, którą rząd częstuje codziennie widzów TVP Info, o czym dalej. Kto chce, ten daje się zabrać w ten przelot, kto nie chce, sięga po roczniki statystyczne, póki jeszcze dane w nich wolne są od wpływu “dobrej” zmiany.

A najprościej? Najprościej jest iść do sklepu i zrobić zakupy. Że płacisz więcej, niż rok, dwa lata temu? Cóż, populizm kosztuje, zrozum to.

 

Przelot drugi: wydatki socjalne, czyli jak rozdać nie swoje pieniądze, aby utrzymać władzę.

Premier Morawiecki triumfalnie rozpoczął prezentację przyszłorocznego budżetu państwa. Już w pierwszym zdaniu dowiedzieliśmy się, że państwo PiS rozda ludowi rekordową kwotę pieniędzy, której w budżecie po prostu nie ma. No jak nie ma? – zapyta suweren. Przecież mamy najlepsze wyniki finansowe od 100 lat. Ach, co tam od stu lat, nie bądźmy tacy skromni – najlepsze wyniki mamy w historii. Magiczna kwota 75 miliardów złotych pójdzie głównie na wyborczy majstersztyk, czyli 500+ i na emerytalną ułudę, czyli obniżony wiek emerytalny, który de facto prowadzi do prostej pauperyzacji emerytów. Ale co tam, kto o tym myśli, co będzie za kilka lat, ważne jest tu i teraz. Trzecia grupa społeczna, do której trafią te miliardy, to górnicy, bo trzeba przecież zaspokoić ich niekończące się żądania. Beneficjenci programu 500+ (ci z Polski powiatowej), emeryci i górnicy, to ważny i twardy elektorat PiS, więc każda włożona tam złotówka, zwróci się PiSowi z nawiązką. A Polsce? – zawisa w powietrzu pytanie. Czy z tych 75 miliardów pójdzie choć jakaś część na sensowne inwestycje dla młodych rodzin, głównie chcących wrócić do pracy matek, które wiedzione przynętą 500-złotowych wypłat, rzuciły się rodzić dzieci? Czy powstaną nowe żłobki, przedszkola i powstanie program dopłat do tychże? Nic nam na ten temat nie wiadomo. A skąd te 75 miliardów? No jak skąd? Z pożyczek, po prostu. Bo skoro jest deficyt, to znaczy, że tych pieniędzy nie ma. Rząd postępuje w tej kwestii wedle znanej niektórym zasady: mam pieniądze, bo nie zapłaciłem w tym miesiącu za czynsz i nie opłaciłem prądu. Taka inżynieria finansowa. Z tym, że pan premier i pani premier jak mantrę powtarzają, że środki na to gigantyczne rozdawnictwo pochodzą z uszczelnionego VAT. Na ile jest to prawdą, okaże się w styczniu, gdy przyjdzie do faktycznego rozliczenia z przedsiębiorcami, którym obecnie opóźnia się zwrot tego podatku, a cierpią na tym głównie eksporterzy i ci nieliczni, których sytuacja przymusiła do jakichkolwiek inwestycji.

A najprościej? Najprościej idź do sklepu i zrób zakupy. Że płacisz więcej, niż rok, dwa lata temu? Cóż, populizm kosztuje, zrozum to.


Przelot trzeci: Smoleńsk, czyli jak dochodzić bez końca do prawdy.

Minęła właśnie 90-ta miesięcznica smoleńska. Tym razem prezes już nie dochodzi do prawdy. Oznajmił natomiast ludowi, że być może do tej prawdy dojść się nie da w ogóle (oczywiście przez jakieś, wiadomo jakie, tajemne siły). Panie prezesie, jedyna prawda materialna zapisana jest na kartach raportu ministra Millera, innej nie ma i pan to wie najlepiej z nas wszystkich. Wie pan także najlepiej z nas wszystkich, że minister Macierewicz żadnej innej prawdy nie pokaże, mimo kosmicznych kosztów, wpompowanych w ten najdroższy teatr świata, jakim jest towarzyski twór zwany szumnie Komisją Smoleńską, dla większej ściemy tylko, bo walorów poznawczych twór ten nie ma żadnych. Ale przecież walory polityczne są nieocenione. Można w zasadzie bez końca chodzić w tych żałobnych marszach, z żałobą niemających związku żadnego, choćby nawet na końcu samemu iść w pojedynkę. Kto chce nad tym gniazdem latać, temu nie zabraniam, pozostałym radzę – odpuście sobie, siostry i bracia. Przewidywany efekt? Miesięcznice umrą śmiercią naturalną z braku paliwa.

A co najprościej? Najprościej iść do sklepu i zrobić zakupy. Że zapłaci się więcej, niż rok, dwa lata temu? Cóż, populizm kosztuje, zrozum to wreszcie.


Przelot czwarty: służba zdrowia, czyli jak pozbywać się młodych lekarzy, których wykształcenie kosztuje pół bańki od sztuki.

“Niech jadą!” – krzyknęła z ław poselskich posłanka Hrynkiewicz z PiS. Tym jednym krzykiem wyrzuciła z siebie całą prawdę na temat podejścia prawicy, która mieni się być ludową i narodową, do wybranych grup społecznych. Lekarze to nie jest grupa, która z politycznego punktu widzenia jest dla PiS i przystawek cenna. Teraz nie jest, gdy PiS rządzi, bo gdy PiS był w opozycji, a minister Radziwiłł szefował Naczelnej Radzie Lekarskiej, rezydenci byli bardzo ważni, na tyle, że pan Radziwiłł żądał dla nich podwyżek i to natychmiast. Problem dla PiS w tym, że Platforma dała młodym lekarzom podwyżki i to mimo szalejącego wtedy na świecie największego kryzysu gospodarczego od lat. Dokładnie z 2 473 złotych brutto do 3 458 złotych brutto. Obłudę PiSu uwypukla dobitnie fakt, że od miesięcy wkładają narodowi do głowy przekaz o wyśmienitym stanie budżetu i miliardowych nadwyżkach. Skoro zatem jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Głupie pytanie, bo przecież każdy trzeźwo myślący Polak wie, że to sprawa śmierdząca na kilometr co najmniej, łagodnie mówiąc, przesadą. Przy czym pamiętać trzeba, że protestujący dziś młodzi lekarze temat podwyżek pensji traktują jako jeden z wielu postulatów, na pierwszym miejscu stawiając zwiększenie nakładów na zdrowie z obecnych 4,7% PKB do 6,8% PKB. Dzisiaj pan Radziwiłł mówi: “Okoliczności, w których obecnie funkcjonuję, weryfikują moją wiedzę. Być może parę lat temu przeszacowałem”. Bo gdy Polska była w ruinie, Platforma miała dojść do poziomu 6% PKB nakładów na zdrowie w 2-3 lata, ale gdy Polska jest w pełnym rozkwicie może się to uda za 10 lat. Kilkanaście tysięcy lekarzy – rezydentów nie ma dla PiS żadnego znaczenia politycznego, dlatego właśnie premier rządu traktuje ich, tak jak traktuje. I nie spodziewam się niczego więcej w tej kwestii. Kto więc stoi po stronie rządu i wodza narodu, ten niech wierzy w te bajki bezkrytycznie, a pozostali krytycyzmem niech karmią swe umysły. Zawsze i wszędzie.

A co najprościej? Najprościej iść do sklepu i zrobić zakupy. Że drożej, niż rok, dwa lata temu? Cóż, populizm kosztuje, zrozum to wreszcie.


Przelot piąty: wybory, czyli jak zmienić ordynację, aby zagwarantować sobie wygraną.

Minister Wąsik napisał na Twitterze: “Będą uczciwe sądy, ordynacja, która uniemożliwi oszustwa wyborcze, pluralizm w mediach i wzrost nakładów na naukę. Niektórych to przeraża”. Fakt, niektórych to przeraża już od dwóch lat. Pamiętam, jak dziś, jak na hasła przestrzegające przed PiSem reagowała część inteligencji – jej przedstawiciele powtarzali, że to niemożliwe, że PiS to partia demokratyczna i będzie przestrzegać standardów. Szybko swoje twierdzenia musieli zweryfikować. Nikt nie żąda od zwycięskiej koalicji sił prawicowych, żeby rezygnowała ze swojego programu wyborczego – wygrali, niech biorą się za bary z rzeczywistością. Sęk w tym, że mają to robić w ramach obowiązującej Konstytucji, a jeśli nie są w stanie zbudować szerokiego frontu poparcia dla jej zmiany, wara im od tego, żeby łamać ją w zasadzie na każdym kroku, w biały dzień i w środku nocy. Oczywiście szeregowy poseł doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dlatego zmiany w ordynacji będą. I to wcale nie uniemożliwiające oszustwa wyborcze, bo te już dawno są wprowadzone (na przykład przezroczyste urny i kamery), ale właśnie te oszustwa ułatwiające. Jeśli nie bezpośrednio, to w zawoalowany sposób. Bo jeśli PiS mówi, że sądy, ordynacja i media będą uczciwe i pluralistyczne, to znaczy to dokładnie odwrotnie. Jeśli słyszę od polityków (a od polityków prawicy zwłaszcza), że chcą nas, obywateli, uszczęśliwić na siłę, natychmiast uszy stają mi dęba, a umysł napięty mam jak postronki. Gdyż mnie to przeraża. Ale kto chce wierzyć w te bzdury, droga wolna, pozostali niech zarzucą sidła umysłowego niepokoju.

A najprościej? Najprościej zrób zakupy w sklepie. Zapłacisz więcej, niż rok, dwa lata temu? Cóż, populizm kosztuje.


Przelot szósty: edukacja, czyli jak wychować sobie nowego Polaka.

Jeśli ktokolwiek, nawinie być może, sądzi, że celem cofnięcia Polski o lat trzydzieści, jest jej unowocześnienie i polepszenie edukacji, ten najpewniej nie rozumie wizji państwa Kaczyńskiego. Ten zagubiony we współczesnym świecie polityk, nie akceptuje dzisiejszego świata. Nigdy nie pracował fizycznie, nie założył własnego biznesu, nie wie, co to znaczy ryzyko inwestowania własnych pieniędzy – w zasadzie nigdy własnych prywatnych nie miał, żyjąc wyłącznie na koszt podatników (do tego wszystkich), nigdy nie odważył się założyć rodziny, wychować dzieci, nie wstawał nigdy w nocy do płaczącego dziecka, nie rozumie, czym jest laktacja matki lub jej brak, nie ma pojęcia czym są problemy nastolatków, nie ma konta w banku i prawa jazdy. Nawet Służba Bezpieczeństwa PRL nie chciała go internować. Ten człowiek dzisiaj układa życie 38 milionom Polaków, mając w głowie wizję państwa omnipotentnego, które decydować ma o każdej dziedzinie życia, i które nie akceptuje żadnej niezależności, czy swobody myślenia. Stąd wrogiem Kaczyńskiego są wszystkie wolne zawody, adwokaci, artyści, lekarze, przedsiębiorcy. Nie akceptuje ich stylu życia, bo nie ma na niego wpływu. Tych, na których wpływ ma przemożny poprzez budżet państwa, hołubi i nagradza, skłócając świadomie całe środowiska i pokolenia Polaków ze sobą. Na tej podstawie myślowej zbudować chce nowego Polaka – odpornego na samodzielne kojarzenie faktów, wypowiadanie się swobodne swoim zdaniem i niepodatnego na jakikolwiek przejaw samodzielności. Nastolatek kończący podstawówkę ma być odpowiednio ukształtowany w wierze katolickiej, ma mieć “prawidłowe” i jedynie słuszne poglądy prawicowe, chłopiec ma być odpowiedzialnym marynarzem, dbającym o załogę, a dziewczynka gospodynią domową, rozróżniającą w kuchni przyprawy i dbającą o wychowanie dzieci w jedynie słusznym przekonaniu. Przesadzam? Wystarczy spojrzeć na plan lekcji swojego dziecka lub wnuka/wnuczki.

Całkiem na marginesie dodam tylko, że minister Zalewska zarzekała się, że “reforma” edukacji nie spowoduje zwolnień wśród nauczycieli, gdy tymczasem, jak podaje Janusz Piechociński, od września 6 492 nauczycieli zwolniono z pracy lub nie przedłużono im umowy o pracę, a 12 771 nauczycielom ograniczono etat. W tej sytuacji zwiększenie budżetu IPN o 150 milionów złotych brzmi jak groteska. Kto chce, niech wierzy w omnipotentne państwo Kaczyńskiego, ci, co nie wierzą, niech włączą myślenie.

A najprościej? Najprościej idź do sklepu i zobacz ile wydałeś. Więcej, niż rok, czy dwa lata temu? Już wiesz dlaczego?


Przelot siódmy: prawa kobiet, czyli dzień po.

Omnipotentne państwo Kaczyńskiego nie akceptuje też samodzielnie myślących kobiet, otwartych na świat i współczesność, chcących decydować o sobie, swoim życiu i o swoim ciele. Według kłamliwej propagandy PiS te kobiety, to świadome morderczynie nienarodzonych. Pewnikiem z dbałości o przyszłość narodu Kaczyński zabronił finansowania przez państwo programu in vitro i to mimo, iż tą metodą urodziło się już około trzy i pół tysiąca dzieci. Pewnikiem też z dbałości o psychikę matki, i ojca także, Kaczyński za chwilę wprowadzi zakaz aborcji z przyczyn eugenicznych, a przy okazji także z powodu gwałtów. Bo kobieta według Kaczyńskiego i jego nawiedzonych polityków ma cierpieć psychicznie, jak przystało na matkę Polkę. Według nich cierpienie uszlachetnia. Kobieta w państwie PiS ma zajmować się domem, a o seksie zbytnio nie myśleć, bo to niezdrowo. Zaś jeśli już być z mężczyzną, to tylko w pozycji misjonarskiej i wyłącznie w celach prokreacyjnych (na pieska i na jeźdźca – zabronione). Stąd tabletka Ella One, dostępna w całej Europie bez problemu, w Polsce jest wyłącznie na receptę.

Zapewne też z szacunku do kobiet, jak wiemy Kaczyński ten szacunek wyssał z mlekiem z błogosławionej piersi matki, PiS ma problem z “lewacką” przecież konwencją o zapobieganiu przemocy w rodzinie, której w rezultacie nie wypowiedziano, ale za to niewiele też rząd robi, aby wspomagać ośrodki dla osób dotkniętych przemocą lub chociażby dofinansować niebieską linię, aby świadomość o jej istnieniu docierała do szerszego kręgu obywateli. Z poczucia też tego szacunku zapewne tak długo toczą się sprawy karne dotyczące bitych kobiet, zwłaszcza gdy podejrzanym jest jakiś polityk prawicy, żarliwie modlący się do Boga Stwórcy. Bo bić kobiet nie wolno tylko wtedy, gdy nie chodzi się do kościoła. Gdy się chodzi, to już można (w tym miejscu red. Lisicki i Szułdziński wznoszą ramiona ku niebu, wydając z siebie charakterystyczne “o Boże!”).

Na razie Kaczyńskiemu nie jest na rękę otwarta wojna z kobietami, więc zastosuje metodę podjazdową, którą zresztą stosuje od dawna w wielu trudnych sprawach, sprowadzając obywateli do roli przysłowiowej żaby gotowanej we wrzątku. Dlatego plan jego będzie wdrażany sukcesywnie, krok po kroku, najczęściej wtedy, gdy naród zajęty będzie jakąś inną awanturą, świadomie przygotowaną przez PiS i przystawki.

Zatem, drogie panie, jeśli nie chcecie być przedmiotem a chcecie być podmiotem, włączcie wasz wewnętrzny system ostrzegania i uważnie obserwujcie, co się będzie działo w najbliższym czasie. Ducha nie gaście, Kaczyński nie trawi samodzielności i niezależności.

A najprościej? Wy wiecie najlepiej, ile kosztuje populizm, robiąc codzienne zakupy w Tesco czy innej Biedronce.


Przelot ósmy: nowe logo Senatu, czyli jak dać zarobić kumplom za narysowanie orzełka oplecionego dużą literą S.

Marszałek Karczewski podjął ważną dla państwa i narodu decyzję. Zawarł umowę o dzieło na wykonanie projektu Systemu Identyfikacji Wizualnej Senatu Rzeczypospolitej. Ta bardzo mądrze brzmiąca nazwa oznacza po prostu narysowanie nowego logo Senatu. Pomijając już to, po cholerę jest nam potrzebne nowe logo Senatu, znaczek ten nie jest jakoś szczególnie odkrywczy – to po prostu orzeł w koronie opleciony dużą literą S. Doprawdy, szalenie nowatorskie. Nowatorski jest też koszt tego dzieła, a mianowicie ponad 110 tysięcy złotych. Konia z rzędem temu, kto sądzić będzie, że zlecenie owe otrzymał jakiś niezależny od PiS artysta grafik. Mówiąc krótko: wystarczy nie kraść.

Aby bez ustanku realizować to ważkie hasło, jakże charakterystyczne dla PiS, Beata Szydło będzie pierwszym premierem w historii Polski, który zyska władzę nad wszystkimi spółkami skarbu państwa. Odbierze ją ministrowi obrony Antoniemu Macierewiczowi i wicepremierowi Mateuszowi Morawieckiemu. Po 25 latach od transformacji gospodarczej państwo polskie jest największym właścicielem latyfundiów. W rękach rządu znajdują się dokładnie 432 spółki skarbu państwa, a w każdej z nich kilkuosobowe zarządy oraz Rady Nadzorcze. Można czerpać całymi garściami z tej ogromnej puli pieniędzy podatników, a wystarczyłoby przecież zostawić w rękach państwa wyłącznie najbardziej ważne dla gospodarki firmy, a resztę sprzedać na giełdzie za potężne pieniądze, przeznaczając je chociażby na fundusze emerytalne. Ale co wtedy zrobić z tą całą armią wygłodniałych polityków, którzy sprawdzić chcą się w biznesie? Szkoda tylko, że nie za swoje środki zarobione ciężką pracą, albo pokryte z kredytów, zabezpieczonych własnym majątkiem. Po co ryzykować? Wystarczy założyć przecież agencję reklamową i dostać na start intratne zlecenie na 19 baniek. Jakie to proste!

Kto więc chce wierzyć w państwo, które ma być dobrym wujkiem, niech wierzy, pozostali widzą paragony w sklepie. Że drogo? Cóż, populizm kosztuje.


Przelot dziewiąty: sądownictwo, czyli jak zmienić sądy, aby zagwarantować sobie bezkarność.

Jak napisał minister Wąsik: będą sprawiedliwe sądy. Będą, a jakże, bo sądy sądami, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie. Jak bardzo będą one sprawiedliwe dowie się obywatel, gdy przyjdzie mu się spotkać w sądzie z jakimkolwiek przedstawicielem państwa, czy partii rządzącej. Czekać go tam będzie bolesne zderzenie z rzeczywistością sprawiedliwości według PiS. Ale przecież nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, to tak zmienić sędziów (i to jak najszybciej, bo czas ucieka), żeby zagwarantować sobie wygraną w wyborach, a jak się tego nie uda zrobić, to zabezpieczyć się w przyszłych procesach związanych z łamaniem Konstytucji i nadużywaniem władzy. W tym kontekście prezydent Duda w istocie ma Kaczyńskiego w garści i grać może o wysoką stawkę. Nie dla obywateli, jeno dla siebie. Taki jest wyłączny cel zastosowanych wet do ustaw sądowniczych. Ale spokojnie, panowie się na pewno dogadają, są sobie potrzebni. Andrzej będzie Adrianem, spokojna wasza rozczochrana.

W ramach tej sprawiedliwości PiS przejął właśnie organizacje pozarządowe na własność, bo czymże innym jest uchwalona ustawa o Narodowym (a jakże) Instytucie Wolności, który obejmuje pieczę nad wszystkim funduszami przeznaczonymi dla NGO’sów. Mocno zagmatwany system dystrybucji tych środków, to tylko swoista wisienka na torcie władzy Kaczyńskiego nad kolejną dziedziną życia. W kolejce do pisowskiej sprawiedliwości zostały już tylko media prywatne. Jeszcze moment. Erdogan za chwilę wyjaśni prezesowi, jak się to robi.

Innym przejawem dziejowej sprawiedliwości jest komisja weryfikacyjna. Nikt przy zdrowych zmysłach nie jest przeciwny wyjaśnieniu nadużyć przy reprywatyzacji, ale warunek jest jeden: wyjaśnić trzeba także sprawy sprzed kadencji prezydent Gronkiewicz-Waltz, a także kwestię dlaczego przez lata nie można było uchwalić nawet małej ustawy reprywatyzacyjnej i kto był jej hamulcowym. Wyjaśnić też trzeba jasno dlaczego teraz nagle wiceminister Jaki pokazuje projekt ustawy, zerżnięty zresztą z pomysłów PO. Przy okazji tylko warto dopytać pana Jakiego dlaczego szacuje jej koszt na kwotę ok. 10-15 miliardów, skoro wiadomo, że to kwota pięć razy wyższa. Czy nie aby dlatego, że wartość zwracanych nieruchomości mają określać sprawiedliwe sądy PiS? Może też warto dopytać dlaczego przewodniczącym tej komisji jest prawdopodobny kandydat na prezydenta stolicy. I dlaczego kandydatem na tę funkcję jest także inny członek tego prawnie wątpliwego gremium. W tym kontekście naprawdę bez znaczenia jest czy Gronkiewicz-Waltz się przed obliczem komisji stawi czy nie. Platforma jest nieobecna na tylu frontach walki z PiS, że doprawdy, jeden mniej nie robi żadnej różnicy.

Tymczasem w całej sprawie reprywatyzacji chodzi przecież o zgodę wszystkich sił politycznych na wydanie z budżetu państwa ogromnych środków na rekompensaty dla byłych właścicieli tych majątków lub ich spadkobierców, przy jednoczesnym wytłumaczeniu części społeczeństwa, że te rekompensaty się należą. W społeczeństwie roszczeniowym, uczonym przez lata wrogości wobec wszystkiego co prywatne, ostateczne rozwiązanie kwestii zwrotu zagrabionej własności będzie bardzo trudne, czego nie udało się zrobić przez 25 lat, a projektów ustaw reprywatyzacyjnych było ponad dwadzieścia. Ale populizm w Polsce zawsze był w cenie.

A ile kosztuje populizm zobaczysz w Żabce na osiedlu.


Przelot dziesiąty i ostatni: uliczne sondy TVP Info, czyli Polska jest tylko jedna.

Na koniec zostało nam już tylko paliwa na ostatni przelot, ale jakże ciekawy. I chyba najważniejszy, bo kto ma media, ten ma władzę. Mówię to przewrotnie, bo historia uczy, że każdemu, komu się tak wydawało, władzę tracił. Nawet wtedy gdy był I sekretarzem a nie naczelnikiem państwa, choć to dzisiaj słowa bliskoznaczne. Czym naprawdę jest państwo Kaczyńskiego zobaczymy, oglądając jakąkolwiek sondę uliczną w telewizji TVP Info. Oglądaliście? Nie? To obejrzyjcie. Naprawdę warto.

Otóż w sondach ulicznych telewizji z nazwy publicznej, zobaczycie tylko jedno, takie samo zdanie przypadkowych, rzecz jasna, przechodniów. Nie ma zdań przeciwnych, czy choćby pośrednich. Są tylko opinie zbieżne z góry narzuconą tezą. Ostatnio popularna sonda dotyczy zarobków lekarzy rezydentów, które jak wiadomo, są kolosalne. To znaczy, tak wiadomo z TVP Info. Sondy te są oczywiście robione dla naczelnika państwa, żeby zza biurka na Nowogrodzkiej żyło się geniuszowi lepiej. Jakiż to musi być szczęśliwy kraj, w którym wszyscy mówią to samo! Déjà vu? No może troszeczkę…

CBOS daje w najnowszym sondażu PiSowi poparcie na poziomie 47%. W kolejnym zobaczymy magiczne 50. Są w państwie Kaczyńskiego jakieś granice śmieszności? Pytanie jest retoryczne a odpowiedź oczywista.

Wcześniejszych wyborów jednak nie będzie, bo tak jak we wszystkich sprawach narzucanych przez PiS, nie idzie o to, żeby złapać króliczka, ale by gonić go. Bo sednem i celem polityki Kaczyńskiego jest mnożenie tematów, aby o nich mówić, a nie bieżące branie się za bary z prawdziwymi problemami życia codziennego. Celem jest zdobycie i utrzymanie władzy za cenę nieistotną, bo przecież nie naczelnik będzie za to płacił, tylko jego ciżba marionetek w jednakowych gałgankach, a narzędziem tej polityki jest rzecz jasna telewizja i media zarówno papierowe, jak i elektroniczne, których w rękach PiSu jest bez liku. W tej dziedzinie Kaczyński nie ma żadnej, nawet najmniejszej, konkurencji. Jednak, jak każdy autorytarny polityk, władzy mu mało, następne w jego talii kart będą więc media prywatne, z którymi prezes zrobi porządek jak trzeba. A gdy już będzie miał wszystko w swoich rękach: media, sądy, prokuraturę, samorządy, sejm, senat i prezydenta, zbuduje nam piękną, prawą i sprawiedliwą Polskę, w której wszyscy będą żyć długo i szczęśliwie, godziwie zarabiając i ciesząc się długą emeryturą. To wszystko zrobi dla nas prezes naszego klubu, łubu dubu.

Kto w to wierzy, ten wierzy, pozostali niech nie tracą rozumu, odbierając od kasjerki paragon w osiedlowym spożywczaku.


Konkluzja, czyli jak być opozycją bez narracji.

Mógłbym tak pisać w zasadzie bez końca, bo państwo PiS nie daje mi odpocząć od siebie. Tekst ten jest oczywiście tendencyjny i mocno subiektywny, a tytuły kolejnych przelotów wybrane według własnej wewnętrznej oceny wagi spraw. Pytanie nurtuje mnie następujące: gdzie jest opozycja? Narzekania na nią stają się już nudnawe nieco, ale nie da się nie narzekać. Pamiętacie, kiedy ostatnio opozycja, a Platforma zwłaszcza, zbliżyła się mocno do obozu władzy w sondażach? Tak, było to dawno temu i wtedy, gdy narzuciła PiSowi ostrą narrację. Od tamtego czasu jest w totalnym odwrocie i póki co nic nie wskazuje na to, aby ten trend się zatrzymał. Nie może być inaczej, skoro Platforma nie wykorzystuje nawet resztki energii, jaka została jeszcze wśród jej wyborców i sympatyków. Opozycja jest dzisiaj po prostu rozbita w pył i coraz mniejsze są szanse na jej zlepienie, a jej grzechem pierworodnym jest brak pomysłu na odwrócenie znaczenia, utrwalonego w świadomości Polaków, hasła o totalnej opozycji, które na początku było ciekawym wyzwaniem rzuconym władzy, ale dzisiaj jest już tylko kulą u nogi, zawieszoną na łańcuchu przypiętym do Platformy. Nie odkryję przecież Ameryki, gdy powiem, że przegrana w najbliższych wyborach samorządowych oznacza nie tylko umocnienie władzy PiS na lata, ale przede wszystkim totalny rozpad partii opozycyjnych w tym znaczeniu, o którym mówimy dzisiaj. Jeszcze jakiś czas temu byłem przeciwnikiem budowania nowego bytu na opozycyjnej scenie, ale z każdym dniem myślę, że to jest chyba nieuchronne. Jeśli w najbliższych tygodniach nie wydarzy się nic naprawdę spektakularnego, to szykować się już powinniśmy do zakonserwowania władzy socjal-prawicy na długi czas. Czego sobie i innym nie życzę.

Good night and good luck Państwu.

 

 

 

 

Idee na XXI wiek – liberalizm 6.0 :)

Gdy w 1929  r. ludziom na głowy spadł wielki kryzys, John Kenneth Galbraith napisał, że nastał koniec, ale nie było go jeszcze widać. W pewnym sensie – toutes proportions gardées – w podobnej sytuacji świat znajduje się obecnie. Od kilku lat narastało w nas przekonanie, że wraz z kryzysem finansowym po 2008 r . skończyła się pewna era w politycznych, gospodarczych i społecznych dziejach zachodniego świata. Jednak, pomimo upływu niemal dekady, w dalszym ciągu mamy co najwyżej mgławicowe pojęcie o tym, co w zamian. Trochę na wyrost formułujemy pogląd, że powrotu nie ma (nawet gdy poprawi się koniunktura gospodarcza), lecz pozostajemy niezdolni do zaprojektowania jakiejkolwiek wizji nowej epoki. W efekcie pozwalamy szarlatanom na definiowanie pola debaty. A tymczasem ich propozycje ograniczają się do kreślenia idyllicznych koncepcji powrotu do jeszcze bardziej odległej przeszłości, które są niekiedy groźne dla wolności człowieka, ale zawsze niezdatne do realizacji, niepraktyczne i nieskuteczne z punktu widzenia wartości i celów założonych przez samych ich autorów.

Czas przełomu

Jeden wniosek wydaje się bezdyskusyjny. Żyjemy w czasach przełomu, w szczelinie pomiędzy epokami politycznymi. Dotychczasowy ład zostaje odrzucony przez znaczną część demokratycznych społeczeństw, które potrafią diagnozować wady rzeczywistości, formułować postulaty odnoszące się do oczekiwanej przyszłości, ale nie są w stanie ani trafnie wyłuskać realnych przyczyn negatywnych zjawisk, ani wskazać na środki, które skutecznie pozwoliłyby długofalowo osiągać pożądane zmiany. Ponieważ esencją ostatnich kilkudziesięciu lat światowych dziejów polityczno-ekonomicznych była rosnąca otwartość, wielu ludzi w zamykaniu się państw i społeczeństw dostrzega recepty oraz nadzieje na wymarzoną poprawę. Ostrze krytyki i niechęć kierują się przeciwko globalizacji i imigracji. Pierwsze zjawisko opisywane jest jako źródło wszelkich nieszczęść: zmniejszenia liczby miejsc pracy, napływu konkurencyjnych towarów zagranicznych oraz rosnącej dynamiki zmian, która generuje konieczność uczenia się przez całe życie, potrzebę elastyczności zatrudnienia, gotowości do zmiany miejsca zamieszkania itp. uciążliwości dla tych całkiem licznych, którzy woleliby pracę przez całe życie zawodowe na jednym etacie, u jednego pracodawcy, w tym samym zawodzie, z wykorzystaniem tych samych niezmiennych kompetencji, w swoim mieście rodzinnym, ale z płacą nadążającą za wzrostem PKB i pojawianiem się na rynku nowych, atrakcyjnych towarów. Dodatnie aspekty globalizacji, takie jak niższe ceny towarów dla konsumenta, optymalizacja produkcji, presja na innowacyjność, która poprawia jakość życia we wszystkich jego przedziałach (w tym tych, do których dostęp jest finansowany ze środków publicznych), porzucenie kosztownej praktyki sztucznego subsydiowania nierentownych zakładów i miejsc pracy, za które płacą także niemajętni obywatele i które generuje dług obarczający przyszłe pokolenia – wszystko to zostaje pominięte. Krytyka kieruje się także przeciwko imigracji, przeciwko napływowi tańszej siły roboczej. Formułuje się tezy o „zabieraniu miejsc pracy”, choć w wielu wypadkach na prace przez imigrantów wykonywane w społeczności rdzennej brak chętnych, którzy niekiedy wręcz preferują życie z pomocy socjalnego państwa. Kiedy indziej potrzeba imigracji wynika z przemian demograficznych i deficytu pracowników. Dodatnie aspekty imigracji z wyższymi wpływami podatkowymi, niższymi cenami towarów, zapobieżeniem relokacji całych firm, zwiększeniem potencjału kraju czy regionu jako przestrzeni inwestycyjnej i ograniczeniem skutków kryzysu demograficznego, znów są zupełnie pomijane.

Najgłośniejsi i najskuteczniejsi w pozyskiwaniu poparcia buntujących się społeczeństw trybuni chcą zarówno ograniczenia globalizacji w sensie przepływu dóbr i towarów, jak i zablokowania imigracji zarobkowej. Tylko udają, że nie znają pewnej starej geopolitycznej reguły. Stanowi ona, że w wypadku znaczących nierówności w dochodach pomiędzy różnymi częściami świata, strona bogatsza musi przyjąć albo towary, albo ludzi pochodzących z drugiej strony. Trzecią możliwością jest tylko wojna, dziś już niekoniecznie w klasycznej, ale w „hybrydowej” formule, takiej jak akty terroru. Jednak ta spirala resentymentów i poczucie zagrożenia jest im politycznie na rękę, dlatego chętnie je pogłębiają. W celu wzmocnienia swojej narracji sięgają bez większych oporów po coraz mniej zawoalowane akcenty nacjonalistyczne, ksenofobiczne, szowinistyczne, a nawet rasistowskie. Jednym słowem: naszystowskie. W sposób niezwykle skuteczny, z pomocą chóru prymitywów i producentów fałszywych informacji robiących echo dla ich przekazu w internecie, obrzydzają obywatelom idee wielokulturowych społeczeństw budowanych na fundamencie tolerancji. Za ich sprawą formułowaniu wypowiedzi niepoprawnych politycznie nie towarzyszą już opory, zażenowanie i wstyd, ale duma, satysfakcja i poczucie wyzwolenia. Tymczasem nowa atmosfera prowadzi do zaostrzenia relacji pomiędzy ludźmi o różnych kulturowych backgroundach, do coraz liczniejszych aktów dyskryminacji, do otwarcie demonstrowanej niechęci, a nawet przemocy. Na tym podłożu bujnie kwitną terror i nienawiść.

Zamykanie się w granicach państw i mono- etnicznych społeczności w najmniejszym stopniu nie rozwiąże jednak narastających problemów strukturalnych większości państw zachodnich, ale raczej je pogłębi. Rosnące nierówności materialne zderzają się z demokratyczną rzeczywistością i w kontekście immanentnego dla niej egalitaryzmu stają się nieznośne. Pokazuje to słuszność uwag, które padały onegdaj w debatach o poszerzaniu praw wyborczych, a mówiły o niemożności wprowadzenia równości politycznej na zasadzie „jeden obywatel to jeden głos” bez ograniczenia rozrastania się nierówności materialnej w nieskończoność. W efekcie albo ograniczy się demokrację, albo te nierówności. Równolegle rośnie obciążenie finansów publicznych państw i ich długi, co stawia pod znakiem zapytania przetrwanie hojnej polityki socjalnej. Wszelkie próby jej cięcia, czego poligonem jest współczesna Grecja i w mniejszym stopniu inne kraje Południa Europy, napotykają jednak na gwałtowny sprzeciw społeczny. Trybuni ludowi także w tym przypadku pragną upatrywać winy w globalizacji i czynniku zewnętrznym, w konstrukcji strefy euro, zagranicznym pochodzeniu wielu wierzycieli, w Brukseli. To łatwiejsze niż wskazanie winy czynników wewnętrznych, czyli własnych kolejnych rządów rozbudowujących systemy socjalne o nowe, kosztowne świadczenia, a także obywateli i wyborców, którzy nieroztropnie przez dekady popierali taką politykę i wybierali partie oferujące najbardziej kosztowne obietnice socjalne. Furia ludzi nie jest jednak całkiem bezzasadna. Jest najzupełniej zasadna, gdy pochodzi od przedstawicieli młodego pokolenia, borykającego się z najwyższym bezrobociem, niemającego warunków do równie dobrego jak poprzednie pokolenia startu w dorosłe życie, a równocześnie nieponoszącego odpowiedzialności za wybór trwoniących pieniądz publiczny i generujących wielkie długi ekip rządowych w latach 70., 80. czy 90. poprzedniego wieku. Na tym tle narasta potężny konflikt międzypokoleniowy pomiędzy winowajcami długu/ konsumentami fruktów a ich dziećmi i wnukami, czyli dłużnikami/pozostawionymi na lodzie. Jego kluczowym aspektem będzie napędzany załamaniem demograficznym kolosalny kryzys systemów zabezpieczenia emerytalnego i zdrowotnego, który doprowadzi do kopernikańskiego przełomu w polityce społecznej, gdy sam jeden cel zapobieżenia nędzy starych ludzi oraz zapewnienia im leczenia pociągnie za sobą koszty tak wielkie, że jego realizacja będzie wymagać skasowania niemal całej reszty państwa dobrobytu, a więc wszelkich świadczeń kierowanych także do ludzi młodszych. Czy to pokolenie zdzierży fakt własnej deprywacji w imię utrzymywania na starość tych, którzy wpędzili je w długi?

Na pewno walka z imigracją i zamykanie się na handel zagraniczny nie tylko nie pomoże w rozwiązaniu tych problemów, lecz także dodatkowo je pogłębi, i to radykalnie. Odnoszący dzisiaj wielkie sukcesy propagandowy atak na liberalizm jest dwutorowy. Jest to synteza quasi-socjalistycznej nostalgii za dobrze funkcjonującym państwem dobrobytu z lat 50. lub 60. XX w . (gdy świat się mało zmieniał, ludzie mieli wręcz dożywotnią gwarancję pracy, poziom życia nieustannie się poprawiał, życie było przewidywalne, a ryzyko redukowane prawie do zera przez państwową sieć bezpieczeństwa) z tęsknotą za homogenicznym kulturowo społeczeństwem oraz jednolitą rasowo dzielnicą, która rozbudza postawy nacjonalistyczne i ksenofobiczne. Nietrudno jednak odgadnąć, że powrót do polityki sprzed ponad 50 l at w dzisiejszym świecie jest w dłuższej perspektywie skazany na klęskę. Pozostaje tylko pytanie, jak głębokich szkód dokona ewentualna próba wdrożenia mieszanki egalitaryzmu majątkowego z narodowo-etnicznym szowinizmem, zanim jej anachronizm stanie się dla wszystkich oczywisty. Mogą to być szkody znaczne, zwłaszcza w państwach o słabej kulturze demokratycznej, gdzie atak na liberalizm ma dodatkowy trzeci tor w postaci agresji arbitralnego zarządzania na normy konstytucyjnego państwa prawa.

Liberalne przepoczwarzanie

Liberałowie nie mogą w obliczu nakreślonego kryzysu mówić „byliśmy głupi” i oddawać inicjatywę swoim krytykom i wrogom. Głupotą byłoby to robić, jeśli recepty konkurencyjnych sposobów myślenia ograniczają się do próby przywrócenia świata, który po prostu już nie istnieje. Na przestrzeni całej historii celem liberalizmu i zorientowanych na niego liderów było ustanowienie metodami polityki jak najszerszego zakresu wolności indywidualnej człowieka, jaki mógł zaistnieć w warunkach życia zbiorowego w sposób uporządkowany, a więc harmonizacja naturalnej ludzkiej potrzeby wolności z koniecznością dobrego zarządzania relacjami międzyludzkimi jako ramą, bez której wolność zamienia się w chaos. Bardzo istotnym i odróżniającym liberałów od innych tendencji światopoglądowych był pogląd o integralności wolności człowieka, której nie można dzielić, wyłuskując wolność słowa, polityczną, wyznania, gospodarczą czy osobistą, po to, aby poszerzać ludziom jedne „wolności”, a ograniczać inne. Ten cel pozostaje aktualny, gdyż w okresie obecnego przełomu ponownie znalazł się pod zwiększoną presją naszystów, autorytarystów i etatystów. W różnych epokach dążenie do niego stawiało przed liberałami różne wyzwania, dlatego też i sam liberalizm ulegał przepoczwarzeniom, realizując jednak stale ten sam cel. We współczesnym świecie winna powstać jego nowa, zmodyfikowana wersja.

Pierwsza odsłona liberalizmu była w gruncie rzeczy przełożeniem ducha i wartości Oświecenia na język postulatów politycznych. Był to liberalizm konstytucjonalizmu, rządów prawa i prymatu parlamentu nad monarchą i jako taki stanowił reakcję na ekscesy arbitralnych rządów z boskiego nadania, odpowiedzialnych przed „Bogiem i historią”, oraz na niesprawiedliwość stanowego społeczeństwa ludzi nierównych wobec prawa. Druga odsłona liberalizmu była konsekwentną realizacją założeń filozofów klasycznie liberalnych. Był to liberalizm prymatu parlamentu, którego władza pochodzi jednak z nadania suwerena, czyli ogółu uprawnionych do udziału w życiu politycznym obywateli, liberalizm szeroko zakrojonej wolności w życiu prywatnym człowieka, praw naturalnych i umowy społecznej oraz państwa świeckiego, w którym antyklerykalizm został osiągnięty w pełni przez rozdział Kościoła od państwa. Ten liberalizm był reakcją na ekscesy elit władzy, korupcję, powstawanie klik i grup oligarchicznych. Jego myśl przewodnia to good governance, którego brak powodował także opóźnienie w gospodarczym rozwoju państw. Trzecia odsłona liberalizmu była ekspresją radykalnego egalitaryzmu politycznego. Był to liberalizm demokratyczny, powszechnych praw wyborczych i zaangażowania całego społeczeństwa w procesy polityczne, radykalnego indywidualizmu, państwa ograniczonego do minimum, prężnego kapitalizmu opartego na ideach wolnej konkurencji i wolnego handlu (w tym międzynarodowego). Ten liberalizm był z jednej strony reakcją na logiczny po poprzednich etapach upodmiotowienia wzrost świadomości politycznej mas społecznych, na ich nowe aspiracje i potrzeby, w tym wyższego rzędu, w postaci usunięcia poczucia wykluczenia z procesów kontroli rzeczywistości. Z drugiej strony jego ostrze ponownie kierowało się przeciwko zastygłym strukturom władzy, teraz zwłaszcza gospodarczym monopolom i interesom na styku polityki i biznesu (protekcjonizm, także w polityce celnej), które winny być rozbijane przez państwo. Czwarta odsłona liberalizmu była redefinicją wyzwań dla wolności w zmieniającym się świecie industrializacji, urbanizacji, masowej migracji ludzi i spadku gospodarczego znaczenia rolnictwa. Był to liberalizm socjalny, równości szans, który przestał postrzegać państwo jako głównego wroga wolności, umieszczając w tym miejscu korporacje przemysłowe zorientowane na uzyskiwanie przywilejów wykraczających poza logikę gry wolnorynkowej. Był reakcją na konflikty pomiędzy warstwami społecznymi o różnych interesach, na zagrożenie dla ładu liberalnej demokracji ze strony ruchów skrajnej lewicy, na rosnące rozwarstwienie materialne społeczeństwa, które „zszywać” miała warstwa średnia (często budowana za pomocą zwiększenia liczebności zatrudnionych w administracji publicznej różnego typu), a które także generowało niebezpieczeństwo dla demokracji. Wizją tego liberalizmu stał się dostęp do partycypacji w wolności poprzez stworzenie palety usług publicznych obsługiwanych przez administrację państwa. W końcu piąta odsłona liberalizmu była modyfikacją tego podejścia w warunkach stabilizacji społeczeństw, dużego poczucia bezpieczeństwa socjalnego i dość szerokiej prosperity, stopniowego spadku znaczenia przemysłu na rzecz usług i rozwoju poprzez innowacje technologiczne, który to model wymagał o wiele większej dynamiki i elastyczności. Był to liberalizm zawężenia aktywności gospodarczej państwa, wolności ekonomicznej, ograniczenia regulacji i biurokracji, który usiłował połączyć ideę szerokiej wolności dla przedsiębiorczych z dostępem do usług publicznych dla potrzebujących wsparcia. Był on reakcją na rozrost biurokracji i jej kosztów, spowolnianie innowacyjności, zanik konkurencji wolnorynkowej kosztem interesów konsumenta i nowo powstających przedsiębiorstw z nowymi ideami, uzależnienie się wielu firm od subsydiów, podatność na inflację i zbyt wysokie podatki.

W nowej rzeczywistości kryzysu społeczno-ekonomicznego od 2008  r. zwłaszcza piąta odsłona liberalizmu znajduje się pod dużą presją krytyków. Rzekomo obnażyła się jej klęska, jednak możliwa też jest taka ocena, że ten model miał swoją zasadność i skuteczność w warunkach swojego czasu, ale czas ten upłynął. Podobnie jak w czterech wcześniejszych przypadkach. Rozwiązaniem nie jest jednak powrót do nieadekwatnych dzisiaj rozwiązań z przeszłości. Czwartej odsłony liberalizmu dotyczy to w równej mierze co mikstury quasi-socjalistyczno-naszystowskiej, promowanej dziś intensywnie przez szarlatanów prostych rozwiązań i klanów internetowej polityki. Zamiast tego potrzebny jest projekt modyfikacji programu liberalnego w sposób uwzględniający realia XXI  w., w tym – co bardzo istotne – zmieniającą się mentalność mieszkańców Zachodu, których oczekiwania, aspiracje, potrzeby i wartości po prostu są inne niż w latach 80. poprzedniego stulecia.

Liberalna reakcja na czas przełomu

Wybór terapii jest naturalnie po stokroć trudniejszy aniżeli analiza dość oczywistej diagnozy. W żadnym razie nie aspiruję do tworzenia kompleksowego programu szóstej odsłony liberalizmu na XXI  w. Jasne jest, że ze spuścizny wcześniejszych liberalizmów niektóre elementy (twardy trzon) winny pozostać niezmienne, ponieważ rezygnacja z nich oznaczałaby utratę ponadczasowego celu liberalizmu i wstąpienie w szeregi naszystów. W wypadku idei twardego trzonu warto się jednak zastanowić nad przyczynami punktowych sukcesów, które w ich podważaniu odnoszą szarlatani, tak aby poprzez redefinicję całego pola debaty rozbroić ich propagandę. Drugą kategorią winny być te elementy dotychczasowych liberalizmów, które mogą ulec pewnej modyfikacji, kategorią trzecią natomiast elementy, które powinny zostać zawieszone na dłuższy okres, ponieważ stały się nieadekwatne wraz ze zmianą rzeczywistości albo stanowią balast dla skuteczności polityki liberałów. Poniższe uwagi to tylko głos w dyskusji, a listy spraw zaliczonych do wskazanych trzech kategorii w żadnym wypadku nie są wyczerpujące.

Do twardego i niezmiennego trzonu liberalizmu, także w szóstej odsłonie, musi należeć idea konstytucyjnego państwa prawa. Gdy szarlatani boleją nad ograniczeniami swojej władzy i próbują ogłupić wyborców argumentem, że ów „imposybilizm” ogranicza prawa samych wyborców jako „suwerena”, należy wskazać na alternatywne wobec rządów prawa funkcjonujące we współczesnym świecie modele władzy państwowej i zapytać Amerykanów oraz Europejczyków, czy podoba im się dowartościowanie praw zwykłych obywateli w modelu Putina/Erdoğana, czy może w modelu chińskim, a może w modelu teokratycznym, praktykowanym przez Arabię Saudyjską lub bardziej spektakularnie przez ISIS, a który w naszych warunkach mógłby przyjąć np. formułę „panowania Chrystusa Króla”? Do trzonu liberalizmu XXI  w. niezmiennie należeć powinna idea wolności indywidualnego wyboru stylu życia, czyli to wszystko, co nazywa się często „liberalizmem obyczajowym”. Ten aspekt liberalizmu znajduje się zresztą obecnie pod najmniejszym i słabnącym ostrzałem krytyków i zyskuje coraz szersze poparcie społeczne, nawet ze strony niektórych naszystów. Tam, gdzie ostra debata nadal trwa, a nawet przebiega niezbyt pomyślnie (jak w Polsce), należy niestrudzenie powtarzać, że ustawy poszerzające zakres wolności obyczajów nie odbierają nikomu prawa do konserwatywnego, tradycyjnego czy religijnego stylu życia. Ustawy zmierzające w stronę przeciwną wdzierają się i usiłują regulować prywatne życie obywateli. Liberałowie, podejmując działania zaradcze tam, gdzie ujawniają się skutki negatywne, muszą niezmiennie opowiadać się za znoszeniem barier handlowych w skali globalnej. To wyzwanie moralne, ponieważ polityka wysokich ceł i blokowania towarów z ubogich państw generuje tam klęski nędzy i głodu. Z drugiej strony powoduje wyższe ceny produktów pierwszej potrzeby dla uboższych obywateli naszych państw, osłabia nasze gospodarki, hamuje innowacje i postęp we wszystkich dziedzinach. Odpowiednie regulacje prawne i podaż dobrze wykwalifikowanej siły roboczej muszą gwarantować atrakcyjność inwestycyjną naszych państw. Dlatego proste prawo i intensywnie finansowana edukacja także nie mogą zniknąć z liberalnej agendy. Dotyczy to również pogłębiania i wzmacniania integracji europejskiej, której przeciwnicy, zwłaszcza w państwach europejskich rubieży, winni się potykać o argument ryzyka konfliktów zbrojnych powodowanych dezintegracją. W końcu na liberalnej agendzie w szóstej odsłonie musi pozostać kwestia reformy polityki społecznej w dobie zmian demograficznych, ponieważ alternatywą pozostaje głęboka zapaść finansowa naszych państw, która pociągnie ze sobą nieprzewidywalne konsekwencje dla wolności i bezpieczeństwa ludzi.

Przemyślenia i zapewne modyfikacji wymagają niektóre bardzo teraz istotne problemy polityczne. Jako pierwszy nasuwa się problem liberalnego podejścia do imigracji i budowy społeczeństw wielokulturowych. Choć z przyczyn demograficznych imigracja jest nieunikniona, a heterogeniczne społeczeństwa zasadniczo bardziej tolerancyjne, dynamiczne i innowacyjne, to jednak entuzjazm wobec imigracji ma dość jaskrawo zarysowane granice. Uzasadniony jest sprzeciw wobec dalszego przyjmowania do naszych państw ludzi, którzy z obojętnie jakich powodów (to najczęściej powody religijno-kulturowe, ale niekiedy wynikające także po prostu z dokonanego przez nich wyboru światopoglądowego) negują, naruszają i usiłują zwalczać liberalno-demokratyczne modus vivendi naszych społeczeństw, w tym ducha współżycia ludzi o różnych wartościach obok siebie w pokoju. Pierwsze działania w kierunku takiej modyfikacji programów podejmują już liderzy niektórych europejskich partii liberalnych, zwłaszcza ponoszący odpowiedzialność rządową premierzy Holandii (z Volkspartij voor Vrijheid en Democratie) i Danii (z Venstre), ale nie tylko. Ideą jeszcze dalej idącą jest postulat pozbawiania obywatelstwa także przedstawicieli etnicznie rdzennej wspólnoty narodowej, którzy zhańbili się np. udziałem w wojnie po stronie ISIS lub wzięciem udziału w przygotowaniu zamachu terrorystycznego. Inkorporacja surowej polityki wobec występujących zbrojnie przeciwko wolności ludzi osłabi wyborczy potencjał naszystowskich szarlatanów, a nie będzie przecież niezgodna z liberalnym celem ochrony wolności.

Innym elementem liberalnego programu, który musi zostać przemyślany i być może zmodyfikowany, jest ochrona prywatności w dobie znacznego zagrożenia terrorystycznego. Liberałowie powinni wsłuchać się w głos obywateli, którzy w wielu krajach są skłonni nawet w nadmierny sposób zgodzić się na zbieranie przez służby ich danych, kontrolowanie ruchu w internecie i sprawdzanie korespondencji e-mailowych czy rozmów telefonicznych, jeśli zapobiegnie to kolejnym tragediom. Warunkiem rezygnacji z pryncypialności liberalnej w odniesieniu do np. tajemnicy korespondencji, intymności życia prywatnego czy prawa do anonimowości jest jednak zbudowanie autentycznego zaufania do państwa i wzajemna, efektywna (a nie pozorowana) i skrupulatna kontrola działań służb przez inne instytucje, takie jak rzecznik prywatności obywatelskiej, a w ostatniej instancji realnie niezawisły sąd. Obywatel musi mieć pewność, że dane wykorzystuje się tylko do walki z poważną przestępczością, także wtedy, gdy jego krajem rządzą konserwatyści, chadecy i socjaldemokraci, a nie liberałowie czy zieloni. Konieczne są: transparentność, odpowiedzialność funkcjonariuszy za ewentualne naruszenia wraz z odpowiedzialnością odszkodowawczą wobec osób inwigilowanych z naruszeniem przepisów lub niepotrzebnie, acz uporczywie.

W końcu liberałowie powinni rozważyć modyfikację swojej polityki podatkowej. Przede wszystkim po to, aby nie była ona sztywną doktryną niskich podatków z pominięciem istniejących warunków makroekonomicznych. Ludzie mają prawo woleć, aby państwo finansowało więcej usług publicznych, o ile są świadomi, że zapłacą za to wyższymi podatkami. Jeśli w grupie średnio zarabiających, którzy uzyskują na tyle wysokie dochody, że mogą one zostać dodatkowo opodatkowane, istnieje szeroki konsensus na rzecz polityki zwiększania usług publicznych, to taka polityka nie powinna być dla liberałów anatemą, zwłaszcza że usługi publiczne państwo może zamawiać i opłacać dostęp do nich dla obywateli u prywatnych oferentów (kilku, aby była konkurencja), co powinno być standardem w liberalnym programie XXI  w. Innym problemem jest sprawiedliwe wyważenie problemu progresji podatkowej – to nadal trudne wyzwanie ideowe. Jeszcze innym problemem jest obecny poziom zadłużenia państw, którego redukcja wydaje się celem priorytetowym przed redukcją podatków (także ze względu na sprawiedliwość wobec młodego pokolenia, którego brzemię w postaci długu publicznego trzeba ograniczać). W końcu także kryzys demograficzny i załamanie się systemów emerytalnych nie zachęcają niestety do roztaczania widma rychłego obniżania podatków.

W dorobku wcześniejszych liberalizmów znajdują się naturalnie także elementy, z których należy całkowicie zrezygnować. Wiele z nich po prostu się zdezaktualizowało. Inne stały się nieadekwatne we współczesnym świecie. Liberalizm powinien przykładowo bez dalszych oporów inkorporować ekologiczny sposób myślenia do swojej filozofii. Wiele europejskich grup liberalnych już to uczyniło. Nie oznacza to oczywiście entuzjastycznej akceptacji i poparcia dla wszystkich wymysłów, zwłaszcza skrajnych grup ekologicznych, ponieważ wiele z nich generuje ograniczenia, koszty lub wymogi, a niewiele zmienia na lepsze lub nawet traktuje usiłowanie zmiany stylu życia ludzi za cel sam w sobie. Chodzi raczej o to, że liberałowie powinni zareagować na kryzys ekologiczny, w którym niewątpliwie tkwi nasza planeta, jako wyzwanie, które w wielu wypadkach może i musi uzyskiwać pierwszeństwo przed wieloma cenionymi tradycyjnie przez liberalizm celami i wartościami, takimi jak pełna wolność gospodarcza, zorientowanie na zysk, a nawet niekiedy własność prywatna (poprzez instytucję odszkodowań dla właścicieli).

Liberalizm musi przestać być postrzegany jako prąd myślowy z natury rzeczy sprzyjający korporacjom, w tym przede wszystkim finansowym. Liberalizm sprzyja wolnemu rynkowi. Ten cel realizuje się najlepiej, sprzyjając konsumentom, w których interesie właśnie jest prawidłowe funkcjonowanie mechanizmów podaży i popytu oraz kształtowania konkurencyjnych cen produktów i usług. Ograniczanie efektywności wolnego rynku leży zaś wielokrotnie w interesie producentów i usługodawców. Liberałowie powinni się stać rzecznikami konsumentów i strażnikami autentycznie wolnej konkurencji rynkowej. Elementem tej polityki powinno być nie tylko zwalczanie praktyk monopolowych i oligo- polowych, likwidacja procederu różnorakich oszustw wobec klienta wykorzystujących np. przewagę wiedzy specjalisty nad zwykłym obywatelem, lecz także sankcje wobec firm naruszających prawa pracownicze. Ich zakres to jedna sprawa, przymykanie oka na obchodzenie się z nimi po macoszemu nie wchodzi jednak w grę. Dokładnie taka sama filozofia winna przyświecać podejściu do tzw. optymalizacji fiskalnej. Liberałowie powinni popierać konkurencyjność inwestycyjną swoich krajów poprzez niski CIT, czytelne przepisy i likwidację luk, ale powinni surowo zwalczać ucieczki do rajów podatkowych i fabrykowanie rozliczeń.

Liberałowie mogliby także aktywniej prowadzić politykę płacową. Cena za płacę, inaczej niż za zwyczajne towary, jest wskaźnikiem newralgicznym i istnieje możliwość uzasadnienia dla jej odmiennego traktowania od innych cen. Państw coraz częściej nie stać na hojną politykę społeczną, ale mogą egzekwować prawa pracownicze i wywierać presję na wzrost ogólnego poziomu płac wraz ze wzrostem zysków przedsiębiorstw. Płace minimalne powinny być nie tylko zróżnicowane w zależności od regionu kraju, lecz także od rodzaju pracodawcy. Małe firmy rodzinne, start-upy lub przedsiębiorstwa borykające się z wymagającymi inwestycji problemami strukturalnymi powinny być obligowane do wypłacania niższych płac minimalnych aniżeli wielkie, prężne, świetnie prosperujące i prowadzące ekspansję międzynarodowe koncerny, które mają czasem niedające się już nijak inwestować zasoby. Polityka przyciągania inwestycji w wykonaniu liberałów powinna wiązać ofertę niskiego CIT z wymogiem wysokich wynagrodzeń dla pracowników. W gospodarce powinna jednak pozostać też pula dość nisko płatnych miejsc pracy dla osób bezrobotnych w formie oferty nie do odrzucenia. Należy unikać sprowadzania do kraju nisko kwalifikowanych imigrantów tylko dlatego, że rodzimi bezrobotni odrzucają niektóre miejsca pracy i preferują życie na koszt podatników, kombinowane z zatrudnianiem na czarno.

Żar

Zmiany są konieczne, ponieważ zbyt dużo ważnych elementów rzeczywistości nie spełnia oczekiwań zbyt wielu ludzi. Dopóki one nie zostaną sformułowane, duża część obywateli będzie stawać w opozycji do programu liberalnego z tego prostego powodu, że aktualna rzeczywistość została przez liberalizm i liberałów w znacznej części ukształtowana i – słusznie czy nie – jest z nimi kojarzona. Aby jednak nawet znowelizowany program liberalizmu szóstej odsłony odniósł sukces, potrzebny jest żar, który trudno wykrzesać zwolennikom status quo.

Dlatego należy zakończyć taką pesymistyczno-optymistyczną uwagą. Dla przyszłego ponownego sukcesu liberalizmu przydatny byłby demontaż części filarów stworzonego przezeń świata. To duże ryzyko, bo naszystowskie paliwo może wystarczyć na długo. Jednak w ostatecznym rozrachunku tylko powstanie realnego zagrożenia dla nadal cenionej w krajach zachodnich wolności indywidualnej człowieka lub tym bardziej utrata części tej wolności ma szansę zadziałać na obywateli jak kubeł zimnej wody. Tylko wtedy liberalizm szóstej odsłony zyska potencjał mobilizacyjny, żar i „wyznawców”. Stanie się ruchem ludzi żądających zmian, zamiast filozofią administrujących wodą w kranie drętwych klerków.

Piotr Beniuszys – politolog i socjolog, mieszka w Gdańsku. Członek zespołu redakcyjnego i autor licznych publikacji w „Liberté!”.

Wolność na zasiłku :)

Program zasiłkowy 500+ ma pewien nieoczywisty sens jako eksperyment społeczny. Naprawdę ciekawe, co ludzie – ci biedni i ci bogaci – zrobią, kiedy dzięki pieniądzom za nic poczują się uwolnieni od obaw w kwestii zaspokojenia części podstawowych potrzeb.

Dziś powrót do świata bez tego korupcyjnego w założeniu zasiłku nie jest możliwy. Warto więc nadać rozdawnictwu pieniędzy znaczenie, które pozwoli odzyskać poczucie sensu i w tej nowej rzeczywistości skomunikować Polaków w języku niekorupcyjnym.

Idea rozdawania pieniędzy podatników za nic niesie w swym nurcie, brudnym od fałszywych i kłamliwych intencji, również zasoby ożywczej energii wolności. I choćby władza rzekę śliny wypluła przez lewe ramię, program zasiłkowy 500+ ma wpisane w siebie idee liberalne.

Friedrich Hayek i inni ojcowie współczesnego liberalizmu doskonale widzieli, że nie ma wolności w sytuacji braku możliwości decydowania o kierunku własnych działań. Zacznijmy o programie 500+ myśleć w tym języku.

Gdyby zasiłek uprościć, upowszechnić, oderwać od posiadania dzieci, zastąpić nim i zlikwidować inne transfery socjalne – mielibyśmy bezwarunkowy dochód podstawowy (BDP). Gdybyśmy rozmawiali o perspektywie zastąpienia przynajmniej części transferów społecznych dochodem podstawowym – mielibyśmy dyskusję o godności, wolności, rozwoju, rodzinie, ale prowadzoną w kategoriach niepopulistycznych, kupowania wierności wyborczej, a liberalnych – wolności i godności.

Deprywacja ekonomiczna, konieczność pracy na głodowej pensji – niewoli ludzi. Trzeba spowodować, tłumaczył Hayek, by każdy mógł wypowiedzieć pracę swemu pracodawcy, a zwłaszcza, by podstawowe potrzeby życiowe można było opłacić ze swojego przychodu. Wywodził, że poziom dochodu odpowiadający tym potrzebom nie może być pomniejszony o podatek. Stąd koncepcje kwoty wolnej w podatku od dochodów osobistych (PIT), czy kwoty kosztów uzyskania przychodu odliczanych od podstawy opodatkowania.

Wielu, zwłaszcza lewicowców, uważa wykorzystywanie podatków do uruchomienia aktywności ludzi za brzydką pułapkę. Ich zdaniem, już niedługo zabraknie pracy w rozwiniętych społeczeństwach. Częściowo przez złą globalizację, ale głównie ze względu na postępującą robotyzację i automatyzację pracy. A godności potrzeba każdemu i każdy na swój sposób jest ważny społecznie.

Dlatego zdaniem lewicy nie można uzależniać dochodu podstawowego od uzyskiwania przychodu z pracy czy z jakiegokolwiek innego źródła. Nie można go też cofać ze względu na stan majątkowy lub uzyskiwane przychody. Ot, po prostu trzeba ludziom płacić, by czuli się bezpieczni ekonomicznie i dzięki temu chcieli być użyteczni dla społeczności.

Eksperymenty z dochodem podstawowym wykazały, że po jego wprowadzeniu lekko rosło bezrobocie, ale znacznie poprawiał się stan zdrowia, aktywność i zamożność ludzi. Fińscy autorzy ostatnio głośnego planu założyli, że będą dawać 560 euro grupie bezrobotnych i patrzeć, co z tego wyniknie. Jeśli wyniknie coś dobrego, każdy biedny czy bogaty Fin miałby otrzymywać 800 euro miesięcznie.

Powie ktoś, że Finów na to może stać, a Polaków już nie. Nieprawda. Finów też na takie rozwiązanie nie stać. A kiedy się sprężą, to mogą mieć na granicach sporo chętnych do… zostania Finem. Jakoś sobie to poukładają, ale Polaków nie stać na fiński model z pewnością. I ów ktoś będzie miał rację, choć częściową, tak jak cząstkowy mógłby być model BDP w Polsce.

Nie ma wątpliwości – 23 mld złotych dałoby się wydać rozsądniej niż na „pogłówny” zasiłek dla rodziców. Jeśli już, dałoby się go kierować mądrzej, na potrzebujących. Najlepiej byłoby się z nim wstrzymać jeszcze na dwa, trzy cykle koniunkturalne i kryzysy światowe.

Polaków na pewno stać, przy rozszerzeniu bazy opodatkowania, na podniesienie kwoty kosztu uzyskania przychodu. To też taki element bezwarunkowego dochodu podstawowego. A jeśli myśli się wspólnotowo – stosunkowo dobrze motywuje do pracy. Podniesienie kwoty wolnej od podatku – motywuje gorzej.

Pierwsze od dawna postulują ekonomiści. Drugie – wybierali politycy. Wiadomo, łatwiej zakomunikować swoją „janosikowość”, kiedy zostawia się w kieszeni wolne pieniądze wszystkim (kwota wolna). Kiedy zostawia się w kieszeni trochę więcej grosza tym, co pracują, a nie wszystkim (koszt uzyskania przychodu) – obniża się podatek także tym, którzy otrzymują dochody z renty kapitałowej, np. najmu.

Władza PiS i organizacji wasalnych obiecywała podniesienie kwoty wolnej do 8 tys. zł rocznie. Zamiast tego – podniosła ją nieznacznie tym, którzy zarabiają mniej lub w granicach ustawowej pensji minimalnej. Tym, co zarabiają średnią krajową, już obniżyła (czyli podwyższyła podatek).

Wiadomo, władza chce być pamiętana jako dbająca o najuboższych i tępiąca elity, które dzięki swej zaradności, pracowitości czy zdolnościom uzyskują dochody ponadprzeciętne. Ten antykapitalistyczny rys jest podkreślany w programie zasiłkowym 500+. Zwłaszcza wtedy, kiedy władza tłumaczy, że pieniądze na rozdawnictwo weźmie z podatku od złych właścicieli sklepów wielkopowierzchniowych czy instytucji finansowych, a ostatnio – od tych, którzy dla własnej fanaberii jeżdżą samochodami lub samolotami i spalają paliwa.

Idee wolności ekonomicznej i BDP nie przedostały się do języka politycznego. Populiści wolą traktowanie redystrybucji jako waluty, za którą kupują poparcie społeczne. Obecna władza ten aspekt działania programu rozdawniczego oczywiście przemilcza. Próbowała tłumaczyć się wiarą w ekonomię dobrobytu, czyli zbawcze pobudzanie koniunktury poprzez pieniądze publiczne i prywatne pchane w indywidualną konsumpcję. Nigdzie ta teoria się nie sprawdziła w praktyce, a jak bywa szkodliwa – widać po Grecji.

Konkurenci do władzy brną zaś w konstrukcje racjonalizujące wydatki budżetowe na pomoc socjalną. Pojawiają się np. ciekawe próby racjonalizacji systemu zasilania w pieniądze rodzin wychowujących dzieci. Takie, jak 3 tys. złotych na każde dziecko w rodzinach aktywnych na rynku pracy sformułowany w partii .Nowoczesna. Albo rozszerzenie systemu zasiłkowego z rodzin wielodzietnych na te, które z różnych przyczyn mają na razie lub na stałe tylko jedno dziecko. Wreszcie – to program Platformy Obywatelskiej – rozdawania niewypracowanych pieniędzy, ale emerytom.

Pomysły te wynikają z racjonalnych przesłanek. Po pierwsze, szukają w obywatelach pokładów odpowiedzialności za swój udział w społeczeństwie. Po drugie, chcą dać mocny impuls ułatwiający parom decyzję o wejściu w etap szczęścia rodzinnego z pierwszym, a potem być może z następnymi dziećmi. Po trzecie, chcą ulżyć emerytom, choć bardziej ulżą ich wnukom, którzy najwięcej korzystają na stosunkowo wysokim poziomie dochodów emeryckich – transfery z grupy starszych do młodych przekroczyły już 5 mld złotych rocznie.

Oba partyjne projekty są mądre o tyle, że mają pożytkować pieniądze obecnych i przyszłych podatników na społeczny skutek. Jednak grzeszą nie dostrzegając głębokiego sensu otrzymywania pieniędzy za nic. Nie za posiadanie dziecka, nie za aktywność na rynku pracy.

Tymczasem rewolucja świadomości polega na tym, że obywatele oczekują od swojego państwa szacunku wyrażonego pieniędzmi za sam fakt bycia uczestnikiem wspólnoty. Nie za wykonywanie pewnych zadań potrzebnych społeczności, jak praca czy reprodukcja społeczeństwa. Po prostu za nic. Ale ze względu na coś.

Autorzy programu 500+ słusznie obraziliby się, gdyby ich posądzać o intencje rozdawania pieniędzy za nic. Władza partii PiS i jej akolici zadłużają Polaków na ważny społecznie cel.

Początkowo owym celem miał być impuls demograficzny. Posługując się agresywnymi argumentami przeciwko rodzinom mającym jedno dziecko – rządzący kupowali u innych rodzin drugie i następne dzieci. Koszt takiego dziecka został policzony na ok. 2 mln zł. Tyle mogłoby kosztować, gdyby rzeczywiście pod wpływem programu zasiłkowego Polacy chcieli mieć więcej dzieci niż planowali lub mieliby bez tego programu.

Bezsens takiego kupowania dzieci mógł trafić do rozumu władzy, bo przeformułowała swój cel – pieniądze rozdawane są po to, by minimalizować ubóstwo rodzin, a najskuteczniej tych, które reprodukują społeczeństwo według planu boskiego nie podlegającego ludzkiej kontroli.

Zatem władza również nie wie, co wyniknie z jej po omacku wykonanego ruchu ku dobrobytowi, konsumpcji czy ograniczenia boskiego planu urodzeń? Skąd zresztą miałaby wiedzieć, skoro, jak słusznie tłumaczy dr hab. Joanna Tyrowicz, nie ma możliwości dokładnego zbadania wpływu najnowszego zasiłku na rynek pracy czy aktywność zawodową. Nawet na rynek dóbr i usług.

Nie ma grupy porównawczej. Wcześniej przyznane przez rząd rodzinom wielodzietnym i rodzicom formy pomocy, wieloletni wzrost płac – są równie ważnym powodem zmian na rynkach. Narastający od dwóch lat trend zawodowej bierności kobiet czy upowszechniający się model finansowania zakupu używanych aut pożyczką ratalną w wysokości nie większej niż 500 złotych – to tylko objawy pojawienia się nadwyżkowego dochodu w gospodarstwach domowych. Pojawił się on jednak już wcześniej.

Jeśli nawet procesy rynkowe są wzmacniane rozdawnictwem pieniędzy, to nie da się wiedzieć, jak bardzo rozdawnictwem spod szyldu 500+.

Dlaczego nie ma to znaczenia? Choćby dlatego, że zmiany są nie do cofnięcia. Błędem było skupianie się w ocenie skutków programu zasiłkowego 500+ na rachunku finansów państwa. To oczywiste, że program jest finansowany z długu, z nowych podatków, takich jak wyższa stawka VAT, podatek bankowy czy planowane nowe opłaty od paliw płynnych i energii elektrycznej.

Ludzie sami spłacą co roku ok. 25 mld złotych w nowych daninach zbieranych przez ich rząd na ich zasiłki. Ich dzieci będą spłacały długi zaciągane przez rząd po to, by ich rodzicom było lżej lub fajniej żyć.

Tym bardziej nie przekonałby ludzi argument następców obecnej władzy, że ponieważ rząd ma lepsze pomysły na wydanie pieniędzy – zabierze części ludzi cukierki z 500+. Konkurenci to wiedzą, ale – podobnie jak obecna władza – nie do końca akceptują świat z raczkującym BDP. Nie rozumieją istoty przełomu, jakiego bezwiednie dokonali populiści.

A dokonali. Już jedna czwarta Polaków korzysta z jakichś zasiłków, a jak wykazała Alicja Defratyka w sondażu zamówionym dla serwisu ciekaweliczby.pl, ponad połowa respondentów uważa pobieranie pieniędzy rządu, czyli innych podatników, za objaw zaradności.

Kompletnie nie obchodzi ludzi, z jakiego tytułu otrzymują pieniądze. Liczy się tylko, że one są. Dopiero kataklizm, jak wojna czy głęboki kryzys, mógłby uzasadnić i usprawiedliwić racjonalizację transferów socjalnych.

Tymczasem ani władza, ani jej konkurenci, ani też większość obserwatorów nie rozumieją, że program zasiłkowy 500+ jest nie tylko kiełbasą wyborczą, ale dodaje się w świadomości ludzi do innych legalnych źródeł utrzymania, np. do zwolnień podatkowych, takich jak kwota wolna i koszt uzyskania przychodu.

Program ten jest przez swój znaczący egalitaryzm tylko nieco bardziej socjalny od zwolnień podatkowych, ale równie legalny co choćby optymalizacje podatkowe, co usprawiedliwia korzystanie z jego dobrodziejstw. W końcu częściowo to inni spłacą jego koszt, a nie tylko beneficjenci.

I tu pojawia się szansa na zmianę języka komunikacji państwa z ludźmi. Porzućmy nadzieję, że etos pracy, zaradności życiowej, odpowiedzialności za wspólnotę każe ludziom odrzucić zasiłki i tych, którzy je im dają.

Jest pewien poziom bezpieczeństwa ekonomicznego i wolności wyznaczony pieniądzem. Jest więc też głęboki sens w zaprojektowaniu systemu redystrybucji dochodu wspólnego, by idee wolności miały dla ludzi realny, uwalniający ich z opresji ekonomicznej, brzęczący monetą wymiar. Nawet, jeśli im samym zasiłek od państwa się rachunkowo nie opłaca. Nawet jeśli muszą go spłacić albo oni, albo ich progenitura.

Z programem zasiłkowym 500+ już lepiej się zaprzyjaźnić. Szczęśliwie, po etapie przestrachu jak katastrofalne mogą być skutki zadłużenia przyszłych pokoleń Polaków na dodatkowe ponad 1 proc. PKB, mamy już czas pogodzenia się z perspektywą wiecznego płacenia za nic. Precyzyjniej – przesunięcia przyszłych dochodów na bieżącą konsumpcję. A według ekonomistów, warto czasem zainwestować w zdolności do optymalizacji alokacji aktywności. Nawet gdy drogo to kosztuje, a na pewnym etapie rozwoju skuteczniejsze społecznie byłaby inna alokacja aktywów.

Skoro już przypadkowo, przedwcześnie i nieoptymalnie, ale jednak zagościł u nas bezwarunkowy dochód podstawowy, spróbujmy go polubić. Ludzie na zasiłku to tacy sami ludzie, jak inni. Potwierdzając ich prawo do zasiłku, czyli wolności – możemy zacząć budzić aspiracje. Inaczej pozostawimy ich ze świadomością, że tylko populiści ich rozumieją, czyli szanują.

Gdy zmienimy język rozmowy o tym, czym jest obywatelstwo i wspólnota ekonomiczna, paradoksalnie – możemy zacząć rozmawiać o czymś więcej niż pomoc, wyrównywanie nierówności społecznych, solidaryzm, naród i jego trwanie itd. Zacznijmy mówić o źródłach osobistej wolności i obywatelstwie jako wzajemnej odpowiedzialności ludzi i ich państwa. Może zdarzy się coś pozytywnego, kto wie?

Grzegorz Cydejko – dziennikarz mediów ekonomicznych, publicysta i komentator polityczny

Foto: Foter.com

Dobra ściema :)

O ile oczywiście rządy te dotrwają do końca kadencji. Bo nadal jeszcze cały czas zakładam, być może naiwnie, że PiS odda władzę w sposób cywilizowany, bez kombinowania przy Ordynacji Wyborczej – najświeższa decyzja o wycofaniu prac nad Ustawą Warszawską daje nadzieję na to. PiS jednego się boi niezaprzeczalnie – ludu. Całkiem jak komuniści przez 44 lata.

Prawo i Sprawiedliwość to nie jest partia, to stan świadomości i, jak mówi Adam Szostkiewicz z „Polityki”, mentalność. Ja dodałbym jeszcze, że to sprawna grupa biznesowa i wyrachowana działalność polityczna, kierowana przez człowieka, który nigdy do końca nie wyjaśnił ani swoich powiązań finansowych, ani swojej politycznej przeszłości. Nie może być bowiem partią polityczną w rozumieniu nowoczesnego Państwa ugrupowanie, które dąży do władzy i ją utrzymuje przy pomocy ciągłej gry na wysokich nutach ludzkich emocji, podlanych do tego patriotyczno-narodowo-katolickim sosem, dalekim od chrześcijańskich zasad zapisanych na mojżeszowych, kamiennych tablicach. Nie da się ciągle mijać z prawdą (łagodnym językiem pisząc), manipulować faktami i przypisywać innym swoich własnych zachowań. A PiS jest w tym mistrzem! Wzorce czerpiąc garściami z innych mistrzów propagandy – jak chociażby to, że kłamstwo powtarzane wielokroć staje się prawdą. Z premedytacją stosowali je bolszewicy (Katyń jest dziełem Niemców), a propaganda III Rzeszy kalkowała te wzorce namiętnie (obozy koncentracyjne to wymysł Aliantów, tak właściwie to były kolonie letnie, gdzie uprawiano sport i rozwijało się przeróżne talenty). PiS doszlifował tę umiejętność, niczym wzorzec metra z Sèvres, angażując w to pół aparatu Państwa i trwoniąc miliony na opowieść o smoleńskiej hańbie Tuska, co miesiąc racząc tym ogłupiałych ludzi na Krakowskim Przedmieściu.

Całe rządy PiS to zwykła ściema. Dobra ściema, a nie dobra zmiana. W zasadzie nie ma dnia bez jakiegoś kłamstewka, małej manipulacyjki, czy odwyrtki kotka ogonkiem. A każdy zapytany o cokolwiek poseł, senator, ba – radny nawet, rzuca z góry przygotowanym przekazem dnia. No do cholery, nie można kilku zdań powiedzieć swoimi słowami?! Toż to w większości wykształceni ludzie są! Właśnie, a propos: jaki trzeba mieć moralny kręgosłup, żeby być wykształconym i powtarzać te wszystkie brednie, świadomie brać udział w tej grze na ludzkich emocjach, w większości mniej wykształconej części polskiego społeczeństwa? To jest mój zarzut największy, szanowni państwo z PiS – zamiast objaśniać tym ludziom zawiłości świata współczesnego, wykorzystujecie ich niewiedzę i strach, po to tylko, aby załapać się do kolejnej spółki, rady nadzorczej, poselskiego fotela w Sejmie, czy senatorskiej gaży lub unijnej pensyjki miesięcznej, w wysokości rocznego często dochodu niejednej takiej rodziny, która was wynosi po te apanaże. A wy dalej w to gracie bez żadnych skrupułów. Żadnych!

Czym są zatem rządy PiS, na czym żerują i w jaki mistrzowski sposób wykorzystują ludzką naiwność, niewiedzę i zwykły, ludzki lęk? Oto fakty.

Ściema #1. Wałęsa to SB-ki konfident, Kaczyński to Ojciec Narodu.

Z całego wielkiego życiorysu I Przewodniczącego „Solidarności” pisowscy historycy hurmem zgromadzeni wokół „nowego” IPN, uwypuklają jedynie niewielki fragment jego trudnej drogi życiowej. Nawet jeśli uznać, że dowody zgromadzone w IPN są bez żadnej wątpliwości prawdziwe, to jak się ma jeden epizod w życiu Wałęsy do tego, co robił w najważniejszych dla Polskiej wolności latach? Jak się to ma do Wałęsy z lat 1980-1989? Jak się to ma do jego zachowania podczas Stanu Wojennego i chociażby samotnego internowania w Arłamowie? O tym się nie mówi w prawicowych kręgach. Z drugiej strony najbardziej zajadle atakują Wałęsę ludzie, którzy nic nie mogą pamiętać z lat 70-tych, 80-tych, czy choćby nawet 90-tych. Głównym recenzentem historii życia Lecha Wałęsy jest osoba, która urodziła się kilka miesięcy po tym jak w Gdańsku ginęli robotnicy, zostawieni potem sami sobie przez inteligencję, obrażoną na robotników za brak poparcia w Marcu ’68. KSS KOR powstał przecież dopiero kilka lat później.

A przecież w szafie Kiszczaka były też inne akta, o których kompletnie nic nie wiemy i o których się nic nie mówi. Wczoraj dowiedzieliśmy się z mediów, że IPN utajnił 1863 sygnatury akt, z czego najwięcej na wniosek szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego (483) i szefa Służby Wywiadu Wojskowego (366). Akta te nagle stały się niejawne. Dlaczego? A dlaczego do dzisiejszego dnia nie mamy pełnej wiedzy na temat teczki Jarosława Kaczyńskiego, zarejestrowanego jako TW Balbina? Teczka ta owiana jest niezrozumiałą tajemnicą, a ponad wszelką wątpliwość wiadomo przecież, że nosi ona ślady ingerencji, akta nie są poukładane tak jak typowe teczki SB i są w niej braki. Sam Kaczyński nie był internowany, a 13 Grudnia zwolniony do domu po niedługim przesłuchaniu. W tej sprawie wystarczające jest słowne oświadczenie Kaczyńskiego, że nie współpracował z SB, ale Wałęsa ma się tłumaczyć do końca swoich dni, a i potem jeszcze spokoju mieć nie będzie.

Ściema #2. PiS dekomunizuje i dezubekizuje Polskę.

Tymczasem w szeregach PiS przytulną przystań znalazło sobie dziesiątki byłych działaczy PZPR, często zasiadających w jej władzach. W Internecie znaleźć można bez problemu niejedną taką listę, ale najbardziej znani to:

Stanisław Piotrowicz, od 1978 r. należał do PZPR. W stanie wojennym był autorem aktu oskarżenia przeciwko działaczowi opozycji Antoniemu Pikulowi, oskarżonemu o kolportaż wydawnictw drugiego obiegu. Senator VI i VII kadencji, poseł na Sejm VII i VIII kadencji z ramienia PiS. W 2007 r. sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Obecnie przewodniczący sejmowej Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka oraz twarz PiS jeśli chodzi o ustawy zmieniające Konstytucję RP;

Andrzej Aumiller, do 1990 należał do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, z ramienia której w 1989 r. został posłem na Sejm kontraktowy. Był ministrem budownictwa w rządzie Jarosława Kaczyńskiego;

Aleksander Chłopek, poseł PiS na Sejm V i VI kadencji, należał do PZPR od 1978 do 1981r.;

Krzysztof Czabański, poseł PiS, od 2016 r. jest przewodniczącym Rady Mediów Narodowych. W latach 1967-1981 publikował „Sztandarze Młodych”, „Zarzewiu”, „Dookoła świata”, „Literaturze” i „Kulturze”. Należał do Związku Młodzieży Socjalistycznej. W latach 1967-1980 był członkiem PZPR;

Wojciech Jasiński to były minister skarbu w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, obecnie poseł i prezes zarządu PKN Orlen. Od 1975 r. należał do PZPR. Od 1980 pracował w „Społem” Powszechnej Spółdzielni Spożywców „Zgoda” w Płocku;

Karol Karski był posłem na Sejm V i VI kadencji, w 2007 był sekretarzem stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Jest europosłem. Działał w Zrzeszeniu Studentów Polskich;

Stanisław Kostrzewski od 2000 do 25 lutego 2006 i od 10 października 2009 do 5 września 2014 był skarbnikiem PiS. Należał do PZPR do momentu rozwiązania tej partii;

Andrzej Kryże działał w PZPR od lat 70. do jej rozwiązania. W marcu 1980 r. jako sędzia Sądu Rejonowego w Warszawie skazał na karę aresztu zasadniczego Andrzeja Czumę, Wojciecha Ziembińskiego i Bronisława Komorowskiego za publiczne stwierdzenie, że PRL nie jest państwem niepodległym i zorganizowanie w Warszawie 11 listopada 1979 obchodów Święta Niepodległości. Wykonane wyroki zostały skasowane przez Sąd Najwyższy. W latach 2005-2006 był z ramienia PiS sekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości. Urząd ministra sprawował wówczas Zbigniew Ziobro. W latach 2006-2007 był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości;

Maciej Łopiński w 1971 r. wstąpił do PZPR i był członkiem tej partii do 14 grudnia 1981. Pracował w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego i pracuje w kancelarii prezydenta Andrzeja Dudy;

Jan Pietrzak był członkiem Związku Młodzieży Polskiej i Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej;

Marcin Wolski, dyrektor TVP2, w latach 1975-1981 należał do PZPR, od 1980 był sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej Programu III PR;

Andrzej Przyłębski, mąż Julii Przyłębskiej, bezprawnej prezes TK, zarejestrowany jako TW Wolfgang. Ambasador RP w Berlinie;

Wacław Berczyński, do niedawna szef podkomisji smoleńskiej powołanej przez Antoniego Macierewicza, członek PZPR w latach 1968-1981.

Żadne ugrupowanie polityczne w Polsce nie jest bez skazy w tej sprawie, ale tylko PiS i prawicowe media wpisali sobie dekomunizację na swoje sztandary, co jest przejawem wyjątkowej wręcz hipokryzji, obłudy i koniunkturalizmu. Pokazuje to też prawdziwą twarz polskiej prawicy.

Ściema #3. PiS troszczy się o polskich przedsiębiorców. 

Aby ściągnąć do Polski niemiecką (!) fabrykę Mercedesa, w której zatrudnienie ma znaleźć raptem 400 osób, rząd PiS udzielił tej firmie subsydiów na poziomie ok. 18 milionów euro. Oznacza to, że na jedno miejsce pracy Mercedes otrzymał wsparcie od polskiego rządu, czyli polskiego podatnika, na poziomie 250.000 zł. Polski przedsiębiorca może pomarzyć o wsparciu rządowym przy tworzeniu miejsc pracy choćby na poziomie kilkudziesięciokrotnie mniejszym. Owszem istnieją programy dofinansowania przy tworzeniu miejsc pracy, ale warunki jakie trzeba spełnić i procedury jakie trzeba przejść są niewspółmierne do efektów. A to tylko jeden z przykładów.

Ściema #4. Polska gospodarka rozwija się pod rządami PiS. 

Rząd chwali się wzrostem gospodarczym i dobrymi wskaźnikami gospodarczymi, opublikowanymi ostatnio przez GUS (głównie chodzi o wzrost sprzedaży detalicznej, będący podobno efektem programu Rodzina 500+). Prawda jest zgoła nieco inna. Wzrost PKB w 2016 roku wyniósł 2,6%. W ostatnim roku rządów PO/PSL wyniósł on 3,9%. Za to dług publiczny w ciągu 1,5 roku rządów PiS przekroczył magiczną liczbę 1.000.000.000.000 (bilion) zł. Każdy obywatel Polski musiałby obecnie wpłacić do budżetu państwa kwotę ponad 26.000 zł, aby dług ten spłacić. Deficyt budżetowy natomiast w roku 2017 przekroczy 59.000.000.000 (miliardów) zł i będzie najwyższym deficytem w historii. Państwo PiS żyje na kredyt przyszłych pokoleń, a źródłem zadłużenia jest przede wszystkim program 500+, który ani nie przynosi efektów demograficznych, ani nie rozwija polskiej gospodarki. Owszem jest widoczna poprawa w jednej dziedzinie – lawinowo wzrosła w Polsce liczba używanych samochodów sprowadzanych na potęgę z Europy Zachodniej. Można? Można.

Ściema #5. Polska wstała z kolan.

Głównym przejawem rosnącej pozycji Polski w świecie i w Unii Europejskiej jest wynik starcia pomiędzy Europą a rządem PiS, w skrócie nazwanym „27:1” oraz powołanie konsulatu honorowego w miasteczku Akron w stanie Ohio, a także rozmowy z ambasadorem nieistniejącego państwa San Escobar. W istocie Polska nie wstała z kolan (nigdy na nich nie była), jest za to jawnie izolowana. Poparcia rządowi odmawia nawet na siłę robiony sojusznik – orbanowskie Węgry. Tymczasem za poprzednich rządów (wszystkich z wyjątkiem rządów PiS) Polska z mozołem budowała swoją silną pozycję członka społeczności międzynarodowej, której przejawem było m.in. powołanie na szefa Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka i na szefa Rady Europejskiej Donalda Tuska.

Ściema #6. „Będziemy słuchać głosu Polaków w referendach”.

Pamiętamy wszyscy powtarzane do znudzenia zapewnienia podczas kampanii najpierw prezydenckiej, później parlamentarnej? Jak się te zapewnienia mają do rzeczywistości widać przy próbie uchwalenia Ustawy Warszawskiej oraz w przypadku złożenia prawie miliona podpisów pod żądaniem referendum w sprawie zmian w szkolnictwie. Gwoli ścisłości przyznać trzeba, że PiS wycofał się z forsowania ustawy municypalnej w stolicy, ale zrobił to nie dlatego, że słucha głosu suwerena (wcześniej wojewoda mazowiecki unieważnił uchwałę Rady Miasta w sprawie zwołania referendum na 26 marca), ale dlatego, że skalkulował zyski i straty polityczne pod wpływem wyników referendum w Legionowie i wyraźnego oporu samorządowców. Podobny opór wśród mieszkańców gmin podopolskich nie zrobił na PiS już takiego wrażenia i nawet strajk głodowy mieszkańców nie miał wpływu na decyzję w sprawie poszerzenia granic Opola. W jakim celu te zmiany – można się jedynie domyślać po tym, co rząd próbował zrobić w Warszawie. Co natomiast stanie się z milionami głosów złożonych w Sejmie w sprawie zwołania referendum szkolnego trudno na razie przewidzieć, ale stawiam dolary przeciwko orzechom, że głosy te pójdą do kosza. Oczywiście, prawdą jest, że i poprzedni rząd zmielił podpisy obywateli, domagających się referendów w sprawie wieku emerytalnego i obowiązku szkolnego, dlatego tym bardziej kwestia referendum musi być wyraźnie uszczegółowiona w Konstytucji – kiedy głosowanie takie jest konieczne i kiedy ważne. Pisałem o tym w poprzednich tekstach.

Ściema #7. „Skończymy z kolesiostwem i nepotyzmem!”

To szczytne hasło słyszeliśmy przez 8 lat rządów PO/PSL i podczas kampanii wyborczych. Andrzej Duda nawet już po objęciu rządów przez PiS krzyczał na wiecu coś o dojnej zmianie. Nie można być już większym hipokrytą, wiedząc o tym, co PiS zrobił natychmiast po objęciu rządów. Likwidacja Służby Cywilnej i konkursów na stanowiska w Spółkach Skarbu Państwa, a nawet zmiany w statusach tych spółek, po to tylko, aby zalać je hordami wygłodniałych polityków PiS, Solidarnej Polski Ziobry i Polski Razem Gowina oraz ich rodzin, znajomych, pociotków i pociotków pociotków, jest oczywistym przykładem ściemy. Opozycja nazwała tych asów biznesu #Misiewiczami od nazwiska najsłynniejszego przedstawiciela tego niezniszczalnego gatunku ssaków. Nowoczesna ustaliła obecnie listę około 330 Misiewiczów, a jedna z gazet – ponad 1000. Dla porównania, #Misiewiczów z czasów rządu PO/PSL  ustalono na liczbę około 200. Najlepszym sposobem walki z tym zjawiskiem byłaby powszechna prywatyzacja i pozostawienie w rękach Państwa jedynie kilku newralgicznych firm, ale wiadomo przecież, że na obecnym etapie nie ma mowy o takim rozwiązaniu. Konieczne jest więc chociaż przywrócenie do życia Służby Cywilnej oraz obowiązkowych konkursów.

Ściema #8. Program Rodzina 500+. 

Sztandarowy program „prorodzinny” Rodzina 500+ jest niczym innym, jak typowym programem kupowania głosów wyborczych. Po półtora roku działania nie ma żadnych wiarygodnych danych dotyczących zarówno przyrostu naturalnego, jak i wzrostu gospodarczego. Nawet wzrost sprzedaży detalicznej trudno jednoznacznie powiązać z tym programem. A co mamy w zamian? W zamian jest ewidentny wzrost długu publicznego oraz deficytu budżetowego. W ubiegłym roku według słów minister Rafalskiej urodziło się ponoć dzięki temu programowi 13.000 dzieci więcej niż w roku 2015. Program kosztował budżet Państwa około 30.000.000.000 (miliardów) zł, co oznacza, że koszt urodzin jednego dziecka to około 2.300.000 (milionów) zł! Program jest totalną rozrzutnością i zadłużaniem przyszłych pokoleń Polaków i wraz z wprowadzonym przez PiS obniżeniem wieku emerytalnego prowadzi kraj po równi pochyłej ku faktycznej ruinie. Jakiś czas temu prowadziłem na TT rozmowę z beneficjentem tego programu, który napisał mi: „Co chcesz od tego programu? Dzięki niemu starcza mi do 10-go, a co będzie za kilka lat to mnie nie interesuje”. Niech będzie to wystarczającym komentarzem w tej sprawie. Wiadomo także, że upadek Rodziny 500+ oznacza także natychmiastowy upadek PiS, dlatego przyszłość Polski widzę czarno, bo to błędne koło jest.

Ściema #9. PiS myśli o zwykłych Polakach.

Symbolem tej ściemy są zdjęcia posła Tarczyńskiego, którymi chwalił się swego czasu na swoim profilu na TT tuż po wygranych wyborach, na których taplał się w jacuzzi w najdroższym apartamencie w Polsce, czyli w apartamentowcu Libeskinda na Złotej 44 w Warszawie. Innymi symbolami tej dobrej ściemy są zarobki 27-letniego młodzieńca z MON oraz Biuro Duda Pomocy, które zniknęło zaraz po wyborach, a twarz tej pomocy, poseł Wojciechowski otrzymał stanowisko w Europarlamencie.

Innym przejawem troski o zwykłych obywateli było nałożenie na banki podatku bankowego, efektem czego jest podniesienie opłat wszystkich niemalże operacji bankowych, co przyniosło bankom rekordowe zyski w ubiegłym roku (nawet jeśli odejmiemy zyski ze sprzedaży systemu VISA). Podwyżki nie ominęły nawet banku PKO BP, kierowanego przez prezesa namaszczonego przez PiS. Kto więc poniósł koszty tego podatku? To oczywiste. Można? Można!

Ściema #10. Kłamstwa wyborcze PiS. 

Wkrótce napiszę tekst, w którym opiszę wszystkie kłamstwa wyborcze PiS i wszystkie afery PiS. Na potrzeby tego tekstu przypomnę tylko te najważniejsze: 500+ na każde dziecko, bezpłatne leki dla seniorów, ustawa dla frankowiczów, będziemy słuchać Polaków w referendach, ministrem MON będzie Jarosław Gowin, pomoc prawna dla pokrzywdzonych, Duda prezydentem wszystkich Polaków, sprowadzimy wrak TU-154 do Polski, dojdziemy do prawdy smoleńskiej, skończymy z nepotyzmem i nie będziemy przejmować państwowych spółek, będziemy szanować opozycję. Podczas kampanii wyborczych słowa nie było o zmianach ustroju tylnymi drzwiami przy pomocy zwykłych ustaw.

Ściema #11. Zjednoczona Prawica jest jednością. 

Ta ściema właśnie wychodzi na jaw. Kilka tygodni temu rozpoczęła się bezpardonowa walka między 4 ośrodkami władzy: Kaczyńskim i jego zakonem PC, którego reprezentuje środowisko braci Karnowskich i „Uważam, rze” Lisickiego; Rydzykiem, którego reprezentuje środowisko Macierewicza, Szyszko, Sakiewicza i „Gazety Polskiej”; drużyną Ziobry i jego Solidarną Polską oraz środowiskiem Polski Razem Jarosława Gowina, który przyczajony czeka na swoje wymarzone od lat stanowisko premiera. Twarzą tej walki jest, bulwersujący dla większości Polaków, 27-letni młodzieniec Bartłomiej Misiewicz, który wyrzucony przez zakon PC z PiS wrócił właśnie na salony i pojawił się w Telewizji Republika jako specjalista od pozyskiwania reklam. W komunikacie tej stacji czytamy: „W opinii Zarządu Pan Bartłomiej Misiewicz jako osoba znana i rozpoznawalna posiada duży potencjał medialny, gruntowną wiedzę na temat zagadnień związanych z bezpieczeństwem i obronnością nabytą podczas pełnienia m.in. funkcji szefa gabinetu politycznego MON oraz pełnomocnika MON ds. utworzenia centrum eksperckiego kontrwywiadu NATO, a także doświadczenie medialne zdobyte w pracy na stanowisku Rzecznika Prasowego MON”. Dobrze poinformowany Twitter już ćwierka o tym, że pierwszym klientem TVR została Polska Grupa Zbrojeniowa, w której ów młodzieniec miał pracować jako doradca za wynagrodzenie 50.000 zł miesięcznie.

Wojna ta toczy się o najważniejsze kryterium: o wielkie pieniądze przepływające poza wszelką kontrolą społeczną. Jeśli wojna ta ma doprowadzić do rozpadu Zjednoczonej Prawicy, to każdy odpowiedzialny Polak powinien kibicować temu z całą mocą.

Ściema #12. Prezydent Duda prezydentem wszystkich Polaków. 

Każdy prezydent RP od czasów Aleksandra Kwaśniewskiego miał wsparcie jakieś określonej partii politycznej, ale to Andrzej Duda serwilizm wobec własnego ugrupowania wyniósł na szczyty konformizmu. Jest bezwolnym realizatorem woli swego patrona i nie ma żadnych oporów przed bulwersującym łamaniem Konstytucji, której poszanowanie przysięgał przed Narodem. Wobec takich działań prezydenta drobiazgiem wydaje się fakt, że tylko w tym roku Andrzej Duda był na nartach kilkanaście razy. Można? Ależ można!

Poparcie dla rządów PiS słabnie. Jest to wynikiem nie tylko lepszej pracy opozycji, ale przede wszystkim otwierania oczu przez coraz większą część polskiego społeczeństwa. Ściemy PiS z każdym dniem stają się bardziej oczywiste głównie dla tzw. elektoratu płynnego, dla którego znaczek partyjny nie ma aż tak dużego znaczenia. Elektorat ten aktualnie przechodzi na pozycję wyczekującą, czyli do grupy „nie wiem na kogo będę głosować”, natomiast wzrost notowań PO jest wynikiem powrotu wyborców Platformy, którzy dali jej żółtą kartkę i zagłosowali na Nowoczesną. Polska stoi wobec ważnych wyzwań współczesnego świata. Tylko silna Polska w silnej Unii Europejskiej ma szansę rozwoju. Trzeba dążyć do bycia w głównej grupie państw UE, a nie stać na jej skraju w samotności, czego dobitnym symbolem jest przegrana 27:1 podczas przedłużenia kadencji szefa Rady Europejskiej. Prywatne animozje jednego człowieka spychają Polskę na margines. Kto tego nie rozumie, jest albo hipokrytą, albo w ogóle nie ma pojęcia o nieuchronnych procesach rozwojowych świata. Rosnącej potęgi Chin, wielkich Stanów Zjednoczonych Ameryki i nieobliczalnej Rosji może przeciwstawić się jedynie silnie zjednoczona Unia Europejska. Wielką winą za mieszanie ludziom w głowach obarczam część dziennikarzy prawicowych mediów, którzy z nie do końca jasnych względów popierają rządy PiS.

Droga to zaiste ślepa i bardzo niebezpieczna.

 

 

Nie tak czarna przyszłość gospodarki rynkowej :)

W roku 2016 Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) po raz drugi współorganizowało panel podczas Igrzysk Wolności w Łodzi. Rok temu tematem moderowanej przeze mnie dyskusji był raport FOR „Następne 25 lat” oraz reformy, jakie Polska powinna przeprowadzić, by dogonić Zachód. Filary diagnozy przedstawionej przez FOR – niska stopa inwestycji, coraz wolniejsze tempo wzrostu produktywności czy spadająca liczba osób w wieku produkcyjnym – pojawiły się także w najważniejszych dokumentach rządowych opracowywanych pod nadzorem wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Tym, co z pewnością różni raport FOR „Następne 25 lat” od planu czy strategii wicepremiera z rządu Prawa i Sprawiedliwości, są rekomendacje, które w opracowaniu FOR-u opierają się przede wszystkim na wzmacnianiu, a nie osłabianiu mechanizmów rynkowych w Polsce.

17 Newsha Tavakolian, Listen (Imaginary CD Covers), 2011W roku 2016 znów spotkaliśmy się podczas Igrzysk Wolności, aby porozmawiać o przyszłości – tym razem jednak o przyszłości gospodarki rynkowej nie tylko w Polsce, lecz także, a może przede wszystkim, w Europie i na całym świecie. Igrzyska miały swój nieformalny początek nieco ponad tydzień przed oficjalną inauguracją w Centrum Dialogu im. Marka Edelmana, podczas wizyty w Polsce doktora Toma Palmera, amerykańskiego publicysty, wolnościowca, wiceprezesa Atlas Network. Jego wizyta w Łodzi i Warszawie związana była z promocją wydanej także w języku polskim książki „Czy wojny są nieuchronne? Czyli pokój, miłość i wolność”. Najważniejszą w mojej ocenie lekcją wynikającą z tej książki jest to, że bardzo ważnym czynnikiem ograniczającym konflikty pozostaje międzynarodowy handel, a więc jeden z fundamentów globalnej gospodarki rynkowej. „Jeśli towary nie będą przekraczać granic, to zrobią to armie” – powiedział kiedyś wybitny francuski ekonomista i filozof Frédéric Bastiat. Także w Unii Europejskiej, będącej ostatnio pod ostrzałem przeciwników różnej maści, to właśnie międzynarodowa współpraca gospodarcza jest spoiwem, które łączy kraje europejskiej wspólnoty i które zastąpiło w relacjach europejskich popularną łacińską sentencję: „Jeśli chcesz pokoju, to przygotuj się na wojnę”.

Wspomniana książka zawiera m.in. rozdział napisany przez amerykańskiego psychologa Stevena Pinkera, który bazuje na innej, wydanej także w Polsce, pozycji: „Zmierzch przemocy: lepsza strona naszej natury”. Mimo że praktycznie codziennie media zarzucają nas negatywnymi informacjami – przestępczość, katastrofy naturalne, konflikty, akty terroru czy wojny (inwazję na irackie miasto Mosul, kontrolowane przez radykalnych islamistów, można było niedawno obserwować na żywo na Facebooku) – to jednak, jak pokazuje Pinker, żyjemy w najbardziej pokojowej epoce w historii ludzkości.

Również z perspektywy gospodarczej i społecznej ostatnie dekady to mnóstwo dobrych wiadomości, od setek milionów ludzi na całym świecie, którzy przestali żyć w skrajnej biedzie, poczynając. Jednak w wieczornych wiadomościach bardzo rzadko usłyszymy, że nie ma problemu głodu w północnym Londynie albo że współczynnik umieralności niemowląt w którymś z krajów Afryki spadł o kolejną 0,1 pkt. procentowego. Dobre wiadomości nie są dla mediów tak atrakcyjne jak złe wiadomości.

W skali globalnej dobre wiadomości gospodarcze można prześledzić m.in. na stronie <humanprogress.org> prowadzonej przez Cato Institute, a także przekonać się, jak ważny wkład w te naprawdę „dobre zmiany” na świecie miały: globalizacja, handel międzynarodowy, kapitalizm i szereg innych mechanizmów przypisywanych gospodarce rynkowej. Nie tylko Polska powinna być uznawana za kraj sukcesu gospodarczego. Dotyczy to także kilku innych krajów naszego regionu. Nawet jeśli niektórzy próbują ukryć sukces naszego kraju za populistycznym hasłem o „Polsce w ruinie”. My naprawdę żyjemy w bardzo dobrych czasach i tę dobrą nowinę warto głosić. Jest ona bowiem dowodem na to, że fundamentów gospodarki rynkowej opłaca się bronić.

Zapominając na chwilę o tym, że media mają odchylenie w kierunku złych informacji, możemy mieć wrażenie, że sytuacja na świecie jest bardzo zła. Rosnący nacjonalistyczny i etatystyczny populizm w niektórych krajach Europy, wygrana Donalda Trumpa w dziwnych wyborach prezydenckich w USA, w których zmagali się dwaj bardzo nielubiani kandydaci, brexit i problemy wewnętrzne UE, konflikty zbrojne nie tylko na Bliskim Wschodzie, lecz także niedaleko granic Polski, sytuacja w Rosji, Chinach, Grecji, niekonwencjonalna polityka pieniężna, wzrost zadłużenia – lista mogłaby się ciągnąć jeszcze długo. Czy w związku z tym możemy powiedzieć, że dobrze już było? I czy gospodarka rynkowa stanie się jedną z pierwszych ofiar antyrynkowego populizmu? Po pierwsze, nie popadajmy w histerię – masa złych, podkręcanych medialnie informacji nie oznacza, że czeka nas szybka i nieunikniona katastrofa. Po drugie, gospodarki rynkowej nie da się tak łatwo zniszczyć, a dodatkowo ma ona tendencję do samoodradzania się – zarówno ze względu na oddolną inicjatywę, jak i na wyciągnięcie wniosków przez polityków, którzy uznają lub są zmuszeni uznać porażkę wcześniejszych rozwiązań antyrynkowych.

Przykładowo jeden z fundamentów gospodarki rynkowej – handel pomiędzy osobami i podmiotami prywatnymi – występuje nawet w krajach, gdzie rynek jest agresywnie zwalczany (wtedy ludzie handlują często poza strukturami państwa). Nawet surowe zakazy nie są w stanie powstrzymać wszystkich, którzy poprzez handel pragną poprawić swoją sytuację bytową czy zdobyć rzadkie dobra. Handel dobrami i usługami stał się nieodłącznym elementem ludzkiego życia. Dobrowolna wymiana handlowa jako gra o sumie dodatniej (positive sum game) przynosi korzyści obu stronom transakcji. Ma to swoje odbicie w języku. Płacąc za zakupy w sklepie, często słyszymy od sprzedawcy „dziękuję”, a w odpowiedzi, odbierając resztę i nabyte towary, także odpowiadamy „dziękuję”. To podwójne podziękowanie stało się, jak podkreśla we wspomnianej już książce dr Tom Palmer, językowym odzwierciedleniem gry o sumie dodatniej. Ludzie tak łatwo nie wyrzekną się wzajemnych korzyści.

Tym, co jest źródłem poważnego ryzyka dla gospodarki rynkowej, jest walka z globalizacją poprzez wzmacnianie rozwiązań protekcjonistycznych, o których mówił m.in. Donald Trump. Protekcjonizm nie jest niczym nowym, choć w dzisiejszych czasach przybiera nowe formy – kiedyś dominowały głównie cła, dziś wiele krajów posługuje się różnymi barierami pozacelnymi uniemożliwiającymi lub utrudniającymi obecność na danym rynku.

Zamknięcie się Stanów Zjednoczonych na świat to jedna z najgroźniejszych obietnic nowego prezydenta USA, która uderzy szczególnie w kraje mniejsze, takie jak Polska. Nasz wpływ na decyzje Trumpa jest znikomy, ale obrony globalnego handlu przed wyborczymi obietnicami muszą się podjąć republikańskie otoczenie prezydenta i niektóre organizacje międzynarodowe. Ponadto konsumenci w USA i innych krajach powinni zostać uświadomieni, że walka z globalizacją to jednocześnie walka o droższe towary. Podwyżki dotoczyłyby szczególnie dóbr, które powstają dzięki globalnej wymianie handlowej. Koszty protekcjonizmu dla setek milionów mieszkańców, w tym przede wszystkim osób o najniższych dochodach, to najważniejszy merytoryczny oręż w obronie otwartej gospodarki rynkowej.

Także na polskim podwórku musimy skutecznie walczyć z będącymi na szczęście w mniejszości lokalnymi protekcjonistami. Z ostatnim przykładem antyglobalistycznej i antyrynkowej propagandy mieliśmy do czynienia w sprawie CETA, czyli umowy o wolnym handlu pomiędzy Kanadą i Unią Europejską. Na szczęście jak na razie rząd Prawa i Sprawiedliwości deklaruje poparcie dla CETA, co jest bez wątpienia najlepszym działaniem podjętym przez PiS w pierwszym roku rządów. Z mitami na temat CETA doskonale zmierzył się na portalu <liberte.pl> Jacek W. Bartyzel w tekście „Czy polskiego rolnika zjedzą zmutowane kanadyjskie korporacyjne kurczaki – czyli 33 pytania i odpowiedzi na temat CETA i wolnego handlu”. Potrzebujemy więcej tego typu „odkłamywaczy” i napisanych zrozumiałym językiem poradników, aby skuteczniej odrzucać próby zastraszania społeczeństw nieistniejącymi potworami – owymi zmutowanymi kurczakami, czyhającym na każdym kroku neoliberalizmem czy ideologią gender.

Gospodarki rynkowej nie da się też tak łatwo zastąpić ze względu na marność alternatywy. Co prawda dla niektórych pokoleń realny socjalizm, gospodarka centralnie planowana czy zimna wojna są wyłącznie opowieściami historycznymi, ale to na tyle mocne przykłady porażki systemów alternatywnych, że wciąż skutecznie zniechęcają do ich powtarzania. Ponadto – na nieszczęście osób mieszkających w krajach socjalizmu – wciąż na świecie mamy systemy takie jak na Kubie czy w Korei Północnej. Głośny jest też ostatnio przykład Wenezueli – kraju, który praktycznie zbankrutował, choć posiada największe na świecie zasoby ropy naftowej, a jego mieszkańcy nie mają dostępu do podstawowych produktów – z żywnością i papierem toaletowym na czele. Porażki socjalistów i etatystycznych populistów wrogich mechanizmom rynkowym powodują niestety cierpienie milionów ludzi. Ale są też ważną lekcją, która powinna skutecznie odstraszać od odchodzenia od gospodarki rynkowej i jej fundamentów. Nie zmarnujmy tej nauki. Część osób krzyknie pewne: „A co z modelem skandynawskim?”.

Jak trafnie pokazuje Nima Sanandaji w wydanej w Polsce książce „Mit Skandynawii, czyli porażka polityki trzeciej drogi”, kraje skandynawskie odniosły sukces, zanim wprowadziły „państwo opiekuńcze”. Co więcej, wraz z rozrostem wydatków socjalnych od lat 60. pozycja np. Szwecji w międzynarodowych porównaniach (przykładowo jeśli chodzi o tempo wzrostu PKB) zaczęła się pogarszać. Zmarły w 2012 r. Johnny Munkhammar, były poseł Moderata Samlingspartiet (Umiarkowanej Partii Koalicyjnej), podkreślał z kolei, że „przyczyny sukcesu tego [szwedzkiego] modelu przypisywano często błędnie rozrostowi państwa, który tak naprawdę niszczył godny do pozazdroszczenia szwedzki dobrobyt”. Dodatkowo rozwój skandynawskich państw opiekuńczych doprowadził do pogorszenia się jakości kapitału społecznego – wzrosło przyzwolenie na oszukiwanie i naciąganie systemu, co podkopuje fundamenty tamtejszych „państw opiekuńczych”, które były możliwe do utrzymania, jak uzasadnia Sanandaji, m.in. dzięki etyce i uczciwości mieszkańców charakterystycznej dla tego regionu. To fundamenty gospodarki rynkowej stoją za sukcesem krajów skandynawskich, a rozrost „państwa opiekuńczego” nie był w stanie tych fundamentów i dobrobytu zniszczyć. Najlepszymi inspiracjami z modelu skandynawskiego dla innych krajów powinny być więc te elementy, w których siły gospodarki rynkowej są najsilniejsze. Jeśli przyszłość gospodarki rynkowej miałaby się opierać na tym, co było prawdziwym źródłem bogactwa krajów takich jak Szwecja czy Dania, to trzeba nam więcej rynku, a nie mniej.

Tym, co w mojej ocenie działa na korzyść gospodarki rynkowej, są także nowe technologie, narzędzia mobilne i innowacyjne modele biznesowe. Roli cyfryzacji i ekonomii współdzielenia (sharing economy) poświęcony jest piąty numer „4Liberty.eu Review”, w którym pokazano szereg korzyści płynących ze zmian technologicznych. Pozwalają one na dostarczanie usług, które nie były do tej pory możliwe (lub ich cena była dla wielu osób zaporowa), ułatwiają zastąpienie państwowych regulacji samoregulacjami zależnymi od klientów oraz szybkie zestawienie potrzeb dostawców i odbiorców usług. Zmiany związane z rozwojem tzw. ekonomii współdzielenia są faktem i w mojej ocenie coraz więcej dóbr i usług będzie w przyszłości dostarczanych w ten sposób. Same technologie nie są jednak lekiem na całe zło, ponieważ ich istnienie nie rozwiązuje jeszcze problemu słabnącej innowacyjności, o którym pisali Fredrik Erixon i Björn Weigel w wydanej w roku 2016 książce „The Innovation Illusion: How So Little Is Created by So Many Working So Hard”. Autorzy zwracają uwagę na dwie przyczyny coraz słabszej innowacyjności. Po pierwsze, mamy na świecie coraz mniej prawdziwych kapitalistów innowatorów, których zastępują wynajęci menedżerowie, fundusze inwestycyjne, fundusze emerytalne, mające niższą skłonność do ryzyka, które jest niezbędne w tworzeniu przełomowych innowacji. Po drugie, nadmierne regulacje (zwiększające koszt innowacji i ograniczające poziom podejmowanego ryzyka), ciągłe ustalanie kolejnych „standardów” i, szczególnie w Europie, ślepe przywiązanie do „zasady ostrożności” (precautionary principle) szkodzą innowacyjności i kapitalizmowi. Choć zmiany technologiczne oznaczają, że część zawodów zniknie, to jednak – jak podkreślają autorzy – „źródłem choroby, na którą cierpi Zachód, nie jest nadmiar innowacyjności i kreatywnej destrukcji, tylko zbyt małe natężenie tych zjawisk”. Dlatego potrzebujemy jeszcze silniej działającej gospodarki rynkowej, aby wzmacniać innowacyjność, oraz jeszcze więcej innowacyjności i nowych technologii, aby skuteczniej bronić gospodarki rynkowej. Wykorzystanie efektów synergii pomiędzy technologią i gospodarką rynkową jest ważne dla budowy dobrobytu.

Jak przestrzegałem na początku artykułu, nie powinniśmy popadać w paraliżującą histerię. W przeszłości doszło na świecie do wielu niepokojących zdarzeń, dochodzi do nich teraz i będzie dochodzić dalej. Złe zmiany nie powinny paraliżować, tylko mobilizować. Populistyczne rządy partii prawicowych i lewicowych (a często łączącej różne złe pomysły na państwo i gospodarkę „lewoprawicy”) w wielu krajach na świecie powinny mobilizować do działania na rzecz ograniczenia wpływu państwa i polityków na nasze życie. Receptą na populizm socjalny czy narodowy nie jest jeszcze większy populizm opatrzony inną etykietką, ale wzmacnianie wolności jednostki i fundamentów otwartej gospodarki rynkowej. Mechanizmów rynkowych, które poprawiły sytuację większości osób na świecie, nie da się tak łatwo zniszczyć. Z pewnością warto ich bronić i motywować do tego innych.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję