Gwarantowany dochód: Niesprawiedliwy, niemoralny, nieunikniony? :)

Po dziesięcioleciach ekspansji państwa opiekuńczego w Europie system ten obrósł w wielu krajach całym gąszczem zasiłków, dodatków, dopłat czy subwencji udzielanych obywatelom z różnych przyczyn i na podstawie różnych kryteriów. Rosła zatem liczba urzędów i pracowników administracyjnych tworzących siłę biurokratyczną powołaną do zmagania się z tą coraz bardziej skomplikowaną problematyką. Konieczna była druga armia urzędników, która w strukturach urzędów skarbowych ma pieczę nad kontrolą zasadności wnoszenia przez obywateli o zwolnienia i ulgi podatkowe oraz rozlicza salda ich zobowiązań wobec państwa.

800px-France_in_XXI_Century._Electric_scrubbingW tej sytuacji zwolennicy państwa oszczędnego i wolnego od nadmiernie rozbudowanej biurokracji, poniekąd zgadzając się (nawet jeśli zwykle bez entuzjazmu) z socjalnymi zadaniami państwa w postaci udzielania finansowego wsparcia najuboższym obywatelom, postulowali połączenie wszystkich transferów finansowych na linii państwo–obywatel w jeden strumień. Oznaczałoby to likwidację poszczególnych zasiłków, dodatków itp. poprzez zsumowanie ich w jedno świadczenie, a następnie porównanie rocznej wysokości tego świadczenia z podatkową należnością wobec fiskusa (w tym także na drodze wliczenia w jedno świadczenie wcześniejszych ulg podatkowych redukujących należność fiskalną) i w efekcie umożliwiało regulację wszystkich wzajemnych należności za pomocą pojedynczego transferu pieniężnego: albo w formie zapłaty przez obywatela podatku pomniejszonego o sumę wszystkich zobowiązań państwa wobec niego (gdyby suma ta była niższa od jego zobowiązań fiskalnych), albo w formie de facto swoistego podatku negatywnego w postaci transferu środków od państwa do obywatela (gdyby należność podatkowa była niższa od sumy zobowiązań państwa).

Przepis na UBI

Efektem zastosowania tego modelu byłaby w wielu państwach znacząca redukcja etatów urzędniczych, a więc także zmniejszenie potrzeb finansowych państwa (co mogłoby przynieść korzyści dla obywateli w tychże samych rozliczeniach z państwem lub na inne cele). Po okresie implementacji obywatele łatwiej rozumieliby mechanizmy polityki społecznej i podatkowej, można by mówić o większej transparentności, ponieważ wszelkie posunięcia kolejnych ekip rządowych w tych dziedzinach miałyby widoczny czarno na białym efekt w postaci zmiany cyfr salda rozliczeń każdego obywatela z państwem. Wśród zwolenników tego rozwiązania (różniących się na poziomie szczegółów) znaleźli się w efekcie słynni neoliberalni ekonomiści, a także m.in. Freie Demokratische Partei (niemiecka partia liberalna FDP). Jednak takie postawienie sprawy regulacji polityki społecznej wygenerowało być może niespodziewany rezultat. W świadomości uczestników debaty umocniło się przekonanie, że istnieje pewna suma dochodu obywatela, której otrzymywanie przez niego winno być gwarantowane przez państwo i jest to suma równa sumie obciążenia fiskalnego, przy którym w powyższym modelu nie następują między państwem a obywatelem żadne transfery pieniężne (zerowe saldo). Wykonanie w toku rozumowania kolejnych dwóch kroków: uwolnienia wysokości gwarantowanej sumy od kryterium wysokości dochodów obywatela poprzez zastosowanie ryczałtu oraz ponowne rozłączenie polityki społecznej od podatkowej zaowocowało powstaniem lewicowej idei tzw. podstawowego dochodu gwarantowanego (UBI – Universal Basic Income), który państwo wypłacałoby każdemu obywatelowi niezależnie od poziomu zamożności, miesięcznych dochodów z pracy, wielkości rodziny, ewentualnej niepełnosprawności oraz wysokości zobowiązań podatkowych (które byłyby uiszczane niezależnie od transferów UBI).

Zwolennicy UBI jako argument za swoim modelem przytaczają oszczędność kosztów administracyjnych. Co prawda aparat fiskusa nie uległby w ich propozycji redukcji, ale większe ograniczenie etatów urzędniczych w instytucjach powołanych do realizacji polityki społecznej zagwarantowałaby całkowita rezygnacja z korzystania z kryterium dochodowego. Słusznie podnoszą oni całkowitą przejrzystość i radykalną prostotę UBI. Całkiem prawdopodobne są też ich sugestie co do redukcji wydatków na walkę z przestępczością oraz leczenie chorób związanych z ubóstwem, złym odżywianiem się czy przepracowaniem. Ponadto stoją na stanowisku, że jednym posunięciem można by zlikwidować problem biedy, ponieważ UBI byłby wystarczający do pokrycia kosztów życia na poziomie podstawowym. Kolejne podnoszone argumenty natrafiają już jednak na bariery logiczne. Jeśli UBI miałby wystarczyć tylko na podstawowe potrzeby, to trudno przyjąć, by był także impulsem do wzrostu gospodarczego dzięki inwestowaniu w rozwój własnych kwalifikacji, kompetencji i wiedzy przez obywateli. Jeśli miałby być na tak niskim poziomie, aby nie stanowić impulsu zniechęcającego do podjęcia pracy zawodowej, to trudno, aby mógł być czynnikiem „uwalniającym” od konieczności świadczenia pracy najemnej na rzecz inwestowania czasu w działania z natury nieprzynoszące dochodów, takie jak praca artystyczna czy „rozwój własnej osobowości” (co w niejednym przypadku nabierałoby charakteru „sponsorowanego lenistwa”, a w każdym było swoistą „wolnością do bycia niepotrzebnym”). Tego rodzaju „wolność gospodarcza” stałaby się klasyczną „wolnością” pozytywną, która – jak przestrzegał Isaiah Berlin – byłaby całkowicie uzależniona od zasiłku udzielanego przez państwo, a więc wiązałaby obywatela z państwem poprzez bezpośrednie uzależnienie i faktycznie zniewalała, pozbawiając autonomii.

Ze względu na separację otrzymywania dochodu od świadczenia pracy najemnej, a także (i tylko pod tym warunkiem) przez spadek podaży pracowników, z których część – zadowalając się dochodem z UBI – odeszłaby z rynku pracy, UBI być może wzmocniłby stronę pracowniczą w sporach z pracodawcami o podniesienie pensji. Jednak wygenerowany tak wzrost poziomu płac wkrótce przełożyłby się na impuls inflacyjny (w tym na ceny najmu mieszkań!), generując zarówno spadek realnej wartości UBI i uderzając rykoszetem w niepracujących dodatkowo beneficjentów świadczenia, jak i presję na rewaloryzację UBI ze wszystkimi tego konsekwencjami dla finansów państwa i wysokości podatków. Ponadto w wielu zawodach spadek podaży pracowników okazałby się bez znaczenia, tak że pracodawcy używaliby UBI jako argumentu wręcz za obniżeniem pensji („przecież dostajesz teraz UBI, więc pensja może być niższa”), traktując swoje oferty dla niżej wykwalifikowanych pracowników jako take it or leave it. Zwłaszcza że wprowadzenie UBI byłoby niechybnie związane ze wzrostem obciążeń fiskalnych dla firm, być może także kosztów pracy.

Niesprawiedliwy, niemoralny, nieunikniony?

UBI w takim modelu stanowiłby naruszenie podstawowej zasady liberalnej polityki społecznej, a więc polityki oszczędnej, w której ramach żadne transfery socjalne nie mogą być kierowane do osób samodzielnie uzyskujących dochody wystarczające na utrzymanie ich rodzin na średnim lub wyższym poziomie. W żaden sposób nie przyczyniłby się też do redukcji nierówności płacowych w społeczeństwie, skoro każdy obywatel otrzymałby taką samą sumę (to już polskie 500 plus, które także jest formą UBI, ale ograniczoną tylko do rodziców co najmniej dwójki dzieci – bezdzietni są wyłączeni, a rodzice jednego dziecka objęci kryterium dochodowym – stanowi pewien niedoskonały mechanizm wyrównujący, przynajmniej w kontekście zwiększonych wydatków na życie osób utrzymujących większe rodziny). Najgorszym aspektem UBI jest jednak to, że jest niemoralny, niefinansowalny i niesprawiedliwy. Niemoralne jest odbieranie pieniędzy osobom o dość niskich dochodach, ale na tyle wysokich, że płacą podatki (zresztą VAT płaci każdy siłą rzeczy) i transferowanie ich pieniędzy do ludzi bogatszych od nich w formie UBI. Z zasady niemoralne jest także utrzymywanie ludzi zdrowych, zdolnych i umiejętnych, którzy samodzielnie mogą się zatroszczyć o własny byt, ponieważ w ten sposób degeneruje się ludzkie charaktery, zmienia wielu w krętaczy, leni i entuzjastów bylejakości. Zwłaszcza w Polsce, po doświadczeniach PRL-u, jest to problem bardzo czytelny. UBI jest niefinansowalny, ponieważ ustanowienie jego ryczałtowej wysokości na poziomie sumy świadczeń socjalnych otrzymywanych dziś w wielu krajach przez odbiorców najwyższych zapomóg oznaczałoby, że średnia wysokość podatku PIT musiałaby znacznie przekroczyć 45 proc. wyliczone w Irlandii w 2012 r. przy założeniu wypłat UBI na relatywnie skromnym poziomie. Taki system kosztowałby o wiele więcej aniżeli obecne systemy pomocy socjalnej w krajach europejskich tylko po to, aby świadczenie było także wypłacane obywatelom utrzymującym się samodzielnie. Gdyby zaś ryczałtową wysokość UBI ustawić na poziomie zaspokojenia tylko najbardziej podstawowych potrzeb, to wielu obywateli znajdujących się dziś w najtrudniejszej sytuacji (wielodzietność, bezrobocie, niezdolność do pracy itd.) otrzymywałoby wsparcie o wiele niższe niż obecnie, a więc niewystarczające w ich wypadku do przeżycia. Wówczas UBI byłby niesprawiedliwy, gdyż jego wprowadzenie oznaczałoby odebranie wsparcia najuboższym i rozdanie go dysponentom dochodów średnich i wysokich. Jeśli zaś odejść, w reakcji na to, od idei jednego ryczałtu UBI dla wszystkich i zacząć różnicować jego wysokość, to wracamy do obecnego systemu z kryteriami dotyczącymi dochodu czy wypadków losowych. UBI traci więc sens.

Skoro UBI jest bez sensu, to dlaczego idea ta znajduje coraz więcej zwolenników, nie tylko wśród lubiących utopie aktywistów młodej lewicy, lecz także pośród twardo stąpających po ziemi przedsiębiorców? Mocnym argumentem za rozważaniem wprowadzenia UBI w perspektywie niezbyt odległej przyszłości nie jest w ich wypadku analiza efektywności różnych modeli polityki socjalnej państwa, zorientowanie na znalezienie mechanizmu maksymalizacji dochodów osób najuboższych przez intensywną redystrybucję i wysokie obciążenia fiskalne ani nawet troska o redukcję nierówności społecznych. W ich analizie punktem wyjścia jest spojrzenie na przyszłość rynku pracy, której towarzyszyć będą kolejne etapy rozwoju technologicznego i przemian organizacyjnych. Mają one według licznych prognoz spowodować radykalny spadek popytu na pracę w wielu branżach i zawodach, w których obecnie zatrudnienie znajduje bardzo duża liczba pracowników. Wymienia się kierowców, których zastąpią samochody jeżdżące samodzielnie, nauczycieli i lekarzy (diagnostyka oraz leczenie chorób przewlekłych), których pracę z lepszymi wynikami mają wykonywać urządzenia. O urzędnikach administracji czy pracownikach wielu rodzajów usług (w pierwszej kolejności call center) nie wspominając. Do tego dochodzą nowe możliwości pozyskiwania pracowników w dowolnych częściach świata, którzy nawet prace wymagające kontaktu z klientem mogą wykonywać za pomocą technologii komunikacyjnej. Pojedyncze zadania mogą być zlecane freelancerom z wielkich baz w internecie, którzy konkurują o nie poprzez udział w odwróconych aukcjach. To spowoduje zanikanie tradycyjnych miejsc pracy w zawodach takich jak architekt, tłumacz, radca prawny, księgowy.

Los zbędnych

800px-France_in_XXI_Century._Intencive_breedingW efekcie praca znacznej części populacji najzwyczajniej ma przestać być komukolwiek do czegokolwiek potrzebna. Problematyczne wydaje się przy tym wyzwanie wykreowania dla tych rzesz ludzi nowych przedziałów aktywności zawodowej, które w minionym stuleciu całkiem pomyślnie powiodło się w procesie redukcji zatrudnienia w przemyśle na rzecz usług. W końcu rozwój technologii, nie tylko w wizjach autorów science fiction, miał zapewnić ludziom coraz lżejszą pracę, coraz mniej obowiązków i coraz więcej czasu wolnego. W kolejnych dekadach to ma się ziścić, pozostanie jednak poważny problem społeczno-polityczny: jak mają się utrzymywać ludzie, których praca przestanie być potrzebna? Zwolennicy rozwiązania tego problemu za pomocą UBI są optymistami, ponieważ stoją na stanowisku, że przez przyszły postęp technologiczny wygeneruje skokowe zwiększenie PKB krajów biorących udział w technologicznej rewolucji. Praca relatywnie nielicznych, wysoko kwalifikowanych i kreatywnych jednostek miałaby wystarczyć do sfinansowania życia niepracujących pozostałych.

Jak pokazują dzieje wynalazku o nazwie Uber, wszelkie innowacje technologiczne prowadzące do utraty miejsc pracy będą też budzić silny opór. Dotyczy to zarówno postaw dobrze zorganizowanych grup zawodowych o dużej sile protestu, jak i prestiżowych zawodów, które posiadają znaczne wpływy w kręgach politycznych. Prognozy mówiące o tym, że grupy te mogłyby podjąć znaczący wysiłek w celu zatrzymania lub przynajmniej odwleczenia implementacji zdobyczy postępu naukowego i technicznego zapewne nie są nietrafione (pytanie, czy rzeczywiście miałyby siłę, aby go powstrzymać; jednak na pewno udałoby im się wygenerować bardzo silny konflikt społeczny). W tym kontekście zaoferowanie im UBI na poziomie oscylującym wokół ich dotychczasowych dochodów z pracy ma dwoisty cel. Po pierwsze, ma służyć zachowaniu spokoju społecznego, pomimo frustracji znacznych grup społecznych związanych z utratą pracy. Po drugie, ma stanowić swoisty „okup” za powstrzymanie się od udziału w inicjatywach zmierzających do torpedowania lub utrudniania postępu technicznego i naukowego. Autorzy innowacji, których praktyczne wykorzystanie powoduje likwidację miejsc pracy, jako nadal pracujący i osiągający w swoich firmach wysokie zyski, mieliby zatem – poprzez podatki – opłacić możliwość kontynuowania swojej pracy i wprowadzania jej efektów na rynek, co w przeciwnym razie mogłaby udaremnić fala frustracji społecznej przeradzająca się w polityczną rewolucję.

Oczekiwanie zadośćuczynienia za ponoszenie kosztów postępu w polityce istnieje już od kilku lat. Na razie nosi ono przede wszystkim znamiona sprzeciwu wobec globalizacji, wolnego przepływu ludzi i dóbr, a więc przeciwko imigracji, outsourcingowi, wolnemu handlowi. Rząd dusz w tych grupach straciła socjaldemokracja i jej recepty zorientowane na drobne korekty trudnej sytuacji w postaci zwiększenia zasiłków, płacy minimalnej, nowej rundy negocjacji taryfowych czy wzmocnienia związków zawodowych. W to miejsce wchodzi skrajna „prawica” nacjonalistyczna, która głosi program zmiany paradygmatu. Nieprzepuszczalne granice zamiast otwartości, więcej autarkii zamiast handlu i kooperacji, twarda polityka migracyjna i narodowe kryteria we wszelkich decyzjach ekonomicznych zamiast poszukiwania najlepszych talentów. Ta próba cofnięcia procesów globalizacji jest podyktowana właśnie strachem przed osobistą katastrofą finansową wielkich mas ludzi w związku z przemianami na rynku pracy. A nowe technologie obawy te będą radykalnie pogłębiać.

Być może więc w istocie jedyna droga do uratowania równocześnie państwa prawa przed dyktaturą, demokracji przez autorytaryzmem, pokojowej współpracy krajów przed wzrostem napięć i wojnami, współżycia ludzi różnych narodów, kolorów skóry i wyznań religijnych przed „naszyzmem”, postępu technologicznego przed konserwowaniem świata wczorajszego oraz perspektyw rozwoju intelektualnego społeczeństw, a zawodowego najbardziej kreatywnych jednostek przed równaniem do najniższego mianownika za pomocą prawnych zakazów czy rozmaitej dywersji prowadzi właśnie przez UBI. A pytanie kluczowe dotyczy sposobu finansowania tego zupełnie nowego modelu społeczeństwa.

Oddalenie :)

01

Trzydziesty ósmy rok mojego życia powoli dobiega końca. Mojego życia, ale też mojego świata. Innego niestety nie ma i nie będzie. W 2016 roku kontrola lotów uziemiła mojego ukochanego Majora Toma. W odpowiedzi Jarosław Kaczyński uziemił Trybunał Konstytucyjny. Opozycja się dziwi i krzyczy – tak nie wolno! Tymczasem jak zwykle w życiu: Wszystko już powiedziano. Wszystko się wydarzyło. Wszystko też już opisano. ,,Nie mogli ot tak sobie włamać się tutaj i wszystkich wypędzić.” Tymczasem ,,Paragraf dwudziesty drugi mówi, że mogą zrobić wszystko, czego nie możemy im zabronić.(…) Nie ma obowiązku pokazywania paragrafu dwudziestego drugiego.(…) Tak mówi prawo.”

Rok 2016 to był rok dalszego ograniczania w Polsce wolności. To też rok ograniczania wolności ekonomicznej, której bronię najgorliwiej. Wbrew zapowiedziom Morawieckiego, Szałamachy znowu powietrza, którym oddychamy nam ubyło. Jak to sprawdzić? Prosto. Czym więcej regulacji i przepisów, tym mniej wolności. Dynamika z pierwszych trzech kwartałów (wzrost o 6,6 proc. r/r) wskazuje, że produkcja prawa w Polsce w 2016 roku pobiła rekord i jest najwyższa od 1918 r. Przedsiębiorca na czytanie aktów prawnych powinien każdego dnia roboczego poświęcać 4h 15min.

Niedawno miałem na granicy problem z Sanepidem i ich normami na pomidora. By uniknąć tych problemów przy sprowadzaniu po raz pierwszy bakłażana z Ukrainy poprosiłem mojego pracownika o ustalenie jakie normy obowiązują na mister bakłażana przy wjeździe na teren unijny. Na początku pytanie w granicznym sanepidzie wzbudziło prawdziwy popłoch. Jednak po kilku telefonach i kilku przekierowaniach najpierw na wojewódzki poziom, a potem poziom krajowy dostaliśmy odpowiedź. Przecież wszystko jest. Proszę sobie sprawdzić tu i tu. Tam wszystko jest napisane. Dostaliśmy linka do odpowiednich przepisów dotyczących interesującej nas kwestii. Ponad 1300 stron. 33 strona przeczy temu co jest na 175ej. 175ta temu co jest dwieście dalej. Nowelizacyjny bełkot ustawy pamiętającej jeszcze lata osiemdziesiąte. Szukaj wiatru w polu. ,, Nie dość, że Bóg nie istnieje, to jeszcze spróbujcie znaleźć hydraulika w weekend.”

Nie interesują mnie podziały na prawicę, czy lewicę. Nie interesuje mnie licytacja na patriotyzm. Jak coś takiego słyszę to się od razu odruchowo chwytam za portfel, bo mam wrażenie, że zaraz ktoś w imię tego patriotyzmu będzie chciał mnie najzwyczajniej na świecie okraść. Nie jestem liberałem, masonem, czy nawet cyklistą (to akurat z powodu chorego kręgosłupa). Jestem jednak jak Yossarian na pewno pacyfistą i materialistą. ,,Wiem, że jest wojna. Wiem, że trzeba ponosić ofiary dla zwycięstwa. Ale dlaczego akurat ja? Dlaczego nie wezmą do wojska któregoś z tych starych lekarzy, deklamujących w kółko, że pracownicy służby zdrowia powinni być zawsze gotowi do poświęceń? Ja nie chcę się poświęcać. Ja chcę zarabiać forsę.”

Forsę też trzeba jednak umieć zarabiać. PiSowski przepis na dobrobyt to przestawienie wajchy z prywatnych inwestycji na państwowe wzorem Węgier. Orbanomika, czyli niespełniony sen o węgierskiej potędze gospodarczej jest wzorem dla Morawieckiego i spółki. W liczbach to na Węgrzech wzrost PKB w latach 2008-2015 o 3,2% przy 22% w podobno rozkradanej Polsce. W słowach to zapaść inwestycji w sektorze prywatnym, przy jednoczesnej ekspansji inwestycji publicznych napędzanych środkami unijnymi, bo nie od dziś wiadomo, że Państwo te pieniądze najskuteczniej może zmarnować.

A teraz z innej beczki. Czytam, że przekroczyliśmy właśnie bilion. Bilion w bezrozumie. Statystyczny Kowalski, który właśnie w chwili pisania tego tekstu się urodził, ma w prezencie od rządu Beaty Szydło oprócz propagandowych 500 PLN co miesiąc inny na powitanie rachunek tym razem w drugą stronę- do spłacenia. Jego oficjalny dług od chwili urodzenia wynosi 26437 PLN, a ukryty (głównie zobowiązania emerytalne) dodatkowo 85504 PLN. Szybkie dodawanie na kalkulatorze i ekranik pokazuje, że przychodzi na świat z długiem 111941 PLN. Chyba, że urodził się w Gdyni to wtedy trochę więcej wychodzi, bo moi kochani radni niedawno postanowili znowu zadłużyć moje miasto na kolejne 80 milionów, a przy już aktualnym zadłużeniu miasta na koniec roku na prawie 600 milionów wychodzi, że nowo narodzony Gdynianin ma jeszcze trzy tysiączki więcej długu do spłacenia.

Może i innego życia, świata poza swoim własnym nie ma, ale miniony rok pozwolił mi spojrzeć na to trochę z innej perspektywy. Prawie całe życie spędziłem w Trójmieście. Znam tu prawie każdą ulicę, prawie każdy kamień. Ciągle mijam kogoś kogo znam, ciągle wracają wspomnienia. Świat w Trójmieście jest dla mnie mały. Ja za to duży. W zeszłym roku wyprowadziłem się na kilka miesięcy do Warszawy. Świat w stolicy był dla mnie duży, a ja szukając Urzędu Skarbowego na Bielanach, a potem w nim pokoju 302 mały, nieistotny. Jeden z miliona. Jeden z wielu. To też fajne doświadczenie, daje perspektywę. Widać od razu horyzont. Mam takie wrażenie, że warto by było polskich polityków wyprowadzić z Wiejskiej na spacer po takich blokowiskach jak warszawskie Skorosze. Wypędzić choć na chwilę z ich gniazda, gdzie czują się pępkiem świata. Jednego rzucić na gdańską Zaspę, by popatrzył w tysiące okien otaczających go i uświadomił sobie, że jego świat jest jednym z miliardów, jednym z nieskończoności. Drugiego przepędzić na spacer po Ursynowie. Może wtedy gdy jeden Petru z drugim Schetyną ten spacer odbędą, to jakaś refleksja ich najdzie i powietrze z tego balona zejdzie i będzie normalniej, bardziej przyziemnie i bijąca z nich świetlikowa ,,Nieprzysiadalność” minie?

Szwajcarska decentralizacja :)

szwajcaria

Szwajcaria nie jest w żadnej mierze klasycznym państwem liberalnym – tj. takim, w którym rząd odpowiada jedynie, albo przynajmniej głównie, za bezpieczeństwo i wymierzanie sprawiedliwości – ale na tle innych krajów europejskich jest jej zdecydowanie do tego ideału najbliżej (pomijając księstwa Liechtenstein i Monako).

W dużej mierze jest to zasługa szwajcarskiej decentralizacji, która z kolei sama w sobie nie jest kwestią wrodzonej genialności Szwajcarów, lecz wynikiem wypadków historycznych. Jeśli chodzi o mentalność Szwajcarów, to tym na wschód od linii Brünig-Napf-Reuss jest bliżej do chrześcijańsko-narodowo-agrarnych partii na wzór tradycyjnych partii ludowych (tyle, że są o wiele bardziej antysocjalistyczni i dość mocno utożsamiają się ze swoimi kantonami i gminami), a tym na na zachód jest zdecydowanie bliżej do europejskiej socjaldemokracji (gdzie prym wiedzie kanton Neuchâtel, który zarówno ma najwyższe podatki i najwyższe zasiłki w Szwajcarii, jak i ma najwięcej rozwodów i innych patologii rodzinnych – cóż za zaskakująca koincydencja!) W Szwajcarii, zwłaszcza francuskojęzycznej, co zaskakujące z uwagi na ich opozycję względem międzynarodowej centralizacji i tradycyjnie przywiązane do polityki neutralności, zdarza się, że tu i ówdzie powiewa flaga Unii Europejskiej. Nawet na budynkach gminnych!

Wyjątkiem od linii Brünig-Napf-Reuss jest północnowschodnia część Szwajcarii, gdzie miasta mają tendencje do lewicowania, a wieś jest konserwatywna oraz włoskojęzyczny kanton Ticino, który generalnie jest konserwatywno-liberalny i bliżej mu to prawicowego rdzenia: Schwyz, St. Gallen, Zug, Zürich. Zasadniczo liberalny jest kanton Zug, mały, rolniczy i katolicki raj podatkowy, w którym od 40 lat, niezależnie od tego która partia rządziła, władze kantonalne nie podniosły podatków ani razu (i którego stolica – miasto Zug – jest pierwszym miastem na świecie, w którym za lokalne podatki i usługi komunalne można płacić bitcoinami).

Cała przewaga Szwajcarii nad innym krajami polega na tym, że historyczne wypadki zmusiły ją do radykalnej decentralizacji, która sprzyja instytucjalnej i lokalizacyjnej konkurencji; wzmacniając dobre rozwiązania i niszcząc złe. (Ten sam zresztą mechanizm był przyczyną tzw. „Miasta-państwa”. W dużym skrócie: łamanie praw własności, przy względnie wysokiej mobilności, prowadzi do przenoszenia się kapitału, przedsiębiorców i pracowników do sąsiednich krajów. Możliwość „wyjścia” z systemu politycznego, ułatwiana przez geograficzną jednorodność i przede wszystkim podobieństwo kulturowe, jest czynnikiem przekształcającym państwo w liberalnego stróża nocnego.)

Od czasu wyłonienia się szwajcarskich miast w Świętym Cesarstwie Rzymskim (Państwie wschodniofrankijskim) i Królestwie Górnej Burgundii do utworzenia szwajcarskiej federacji w 1848 r. – po zajęciu przez Napoleona Szwajcarii (niech go piekło pochłonie), a następnie wojnie domowej – każdy kanton był suwerennym państwem, ze swoim wojskiem, kontrolą graniczną, polityką zagraniczną i walutą. Po utworzeniu federacji suwerenność kantonów została uszczuplona.

Niemniej nadal każdy kanton ma swoją konstytucję, legislaturę (zwykle jednoizbowy parlament, od 38 do 200 posłów w zależności od kantonu), rząd oraz sądy. W kilku kantonach legislatura to zgromadzenie ludowe (Landsgemeinden). Rząd kantonu zwykle składa się z 5-7 ministrów. Konstytucja federalna określa, iż kantony są suwerenne do stopnia w którym nie koliduje to z prawem federalnym. Oznacza to również, że kantony są odpowiedzialne za wszystkie dziedziny, które konstytucja nie przewidziała jako jedyna prerogatywa rządu centralnego: czyli kantony odpowiadają za podatki, policję, sądy, służbę zdrowia, opiekę społeczną, edukację, itd. Konstytucje kantonów określają z kolei autonomię gmin, która także w większości wypadków jest znaczna: np. prawo nakładania podatków gminnych i praw lokalnych nie kolidujących z prawem kantonalnym i federalnym.

Różnice między ustrojem Szwajcarii a scentralizowanymi modelami innych państw europejskich są dość brzemienne w skutki gospodarcze i społeczne. Gdy w większości krajów europejskich nadchodzi recesja i z fizycznej konieczności rządy wprowadzają politykę cięć wydatków, wszelkie irracjonalne (innego zresztą nie ma) lewactwo oponuje przeciwko fizyczności świata i nieubłagalnym prawom ekonomicznym kurczącego się budżetu państwa, sądząc zapewne, że politycy zdaje się schowali kasę w swoich skarpetach, albo za słabo się starają, bo nie obrabowali wystarczająco destrukcyjnie bogatych czy też nie znaleźli jeszcze leprikona po drugiej stronie tęczy.

Tak czy siak, pomijając ekonomiczną głupotę lewicy, w czasach recesji wszyscy oczekują wzrostu bezrobocia i wyhamowania wzrostu, a nawet kurczenia się pensji i premii. Zwykle w takich sytuacjach poprawa na rynku pracy ciągnie się dość długo, nawet gdy już recesja mija i gospodarka zaczyna rosnąć. W ostatnich dwóch dekadach w Europie dokonała się mała rewolucja gospodarcza, gdyż bezrobocie stało się chroniczne, a nie cykliczne – szczególnie we Francji, która ma najgłupsze i najbardziej destrukcyjne regulacje rynku pracy w śwecie cywilizowanym.

Szwajcaria jest w tym wypadku dość specyficznym wyjątkiem. Jej bezrobocie przed ostatnim kryzysem wynosiło 2,8%, w czasie kryzysu wynosiło 4,2%, a po kryzysie spadło dość szybko do około 3,4% i od tamtej pory waha się cyklicznie między 2,8% a 3,5%. Odbyło się to względnie szybko i przy najwyżej w Europie, destrukcyjnej rzekomo, deflacji. (Dla porównania wskaźniki bezrobocia [wskaźniki ekonomicznej hańby]: Grecja – 24,5%, Hiszpania – 21,4%, Chorwacja – 17,9%, Cypr – 15,8%, Portugalia – 12,4%, Słowenia – 11,7%, Włochy – 11,3%, Austria, Francja, Słowacja – 10,6%, Bułgaria – 10%, Polska – 7,5%.)

Jeśli pojedziecie do Zurichu i zapytacie dlaczego tak mało jest bezrobotnych u nich, to jest spora szansa, że dowiecie się, że „firmy zatrudniają, bo zatrudnienie kogoś jest względnie tanie i łatwe”. Jest to paradoks, który nie występuje we wszystkich innych eurpejskich krajach. Wynika on z faktu, że państwo szwajcarskie swoimi regulacjami nie powoduje tak wielu szkód na rynku pracy, jak inne państwa europejskie.

Powszechną zmorą europejskich krajów postępowych jest rosnąca liczba dzieci wychowywanych w niepełnych rodzinach. W Wielkiej Brytanii, dla przykładu, 45% dzieci rodzi się poza małżeństwami. We Francji, krajach skandynawskich i wschodnich części Niemiec (post-NRD) ten wskażnik wynosi między 60% a 80%. W Szwajcarii jest to natomiast zaledwie 16% – reszta Europy była na podobnym poziomie 25-30 lat temu.

Duży wpływ na te dobre wyniki ma decentralizacja polityki społecznej. Co się dzieje gdy jesteś samotną matką wychowującą dziecko w Szwajcarii i nie masz dokąd iść? Nie ma na to pytanie odpowiedzi na szczeblu federalnym, ponieważ rząd centralny się tym nie zajmuje. Nie zajmuje się tym nawet kanton, gdzie skupia się większość władzy w tych i wielu innych kwestiach! Zajmuje się tym gmina – a jest ich w Szwajcarii 2900 i ich populacje mają od 30 na wsiach do nawet 10 tyś mieszkańców w dużych miastach (większość jednak to wioski i małe miasteczka).

Przedstawiciele lokalnej gminy przyjdą zbadać sprawę i podejmą decyzję co z taką matką zrobić w zależności od jej indywidualnej sytuacji. Rzecz jasna, najpierw gmina spróbuje zmusić ojca do płacenia alimentów na utrzymanie matki i dziecka. Jeśli to nie jest możliwe, do pomocy będzie zobowiązana rodzina matki. Jeśli wszystkie inne metody zawiodą, w ostateczności otrzyma zasiłek od gminy.

Większość współmieszkańców jest świadoma, że utrzymuje budżet gminy i jest świadoma kto i dlaczego pobiera od gminy zasiłek. Można sobie wyobrazić, że nie będą zachwyceni, gdy dowiedzą się, że zasiłek został przyznany osobie, która nie powinna była go dostać. Dość silny w takim wypadku jest wywierany lokalny nacisk społeczny, aby matka znalazła sobie partnera, a ojciec płacił alimenty jeśli nie chce żyć z nią. Wstyd odgrywa ogromną rolę w motywowaniu tych matek, aby nie brały zasiłków i nie żyły samotnie. Mijasz codziennie sąsiadów, którzy wiedzą, że oni łożą na utrzymanie ciebie i twojego dziecka. Jest to system znacznie skuteczniejszy niż europejski, socjaldemokratyczny, bezosobowy system „praw”, który utrzymuje i zachęca samotne matki z dziećmi do przyzwyczajenia się do życia na zasiłku. W skali dużego kraju, gdy wszystko jest scentralizowane w budżecie centralnym, nikt nie wie na kogo łoży i wszystkim wydaje się, że samotne matki dostają pieniądze, które politycy biorą od leprikona, więc nawet solidarnie sympatyzują z postulatami zwiększania pomocy społecznej dla samotnych matek, nieświadomie pogłębiając tę patologię.

Wszystkie zasiłki działają podobnie w Szwajcarii. Dla przykładu, gdy stracisz pracę, przez jakiś czas dostajesz szczodry zasiłek od rządu kantonalnego, ale po upływie wyznaczonego terminu sprawa zostaje przekazana gminie, która następnie podejmuje decyzje, co dalej z takim delikwentem zrobić. Jeśli pracujesz „na czarno”, to możesz być pewny, że ktoś z twojej gminy cię nakryje i zasiłek zostanie ci odebrany. Dlatego też Szwajcaria ma wskaźnik zatrudnienia mężczyzn drugi najwyższy ze wszystkich krajów OECD i najniższą szarą strefę ze wszystkich krajów OECD (8.6% PKB – dla porównania w Polsce w 2004 roku szara strefa wynosiła 19% PKB, następnie malała, ale od czasu kryzysu gospodarczego w 2008 roku utrzymuje się na poziomie zbliżonym do 13% PKB).

Szwajcaria ma zdecydowanie najlepszy system opieki zdrowotnej na świecie. Nie jest to oczywiście ideał – całkowicie wolny rynek – ale w porównaniu do reszty jest o niebo lepiej. Nie ma państwowego monopolu służby zdrowia. Każdy obywatel zmuszony jest do wykupienia sobie ubezpieczenia zdrowotnego w pewnym, określonym przez prawo federalne standardzie w jednej z licencjonowanych przez rząd federalny firm ubezpieczeniowych. Ubezpiecznia są dość zróżnicowane, tak aby spełniały lepiej potrzeby różnych typów zawodów – górnik potrzebuje czegoś innego niż policjant czy informatyk. Można też wykupić ubezpieczenie w ubezpieczalni spółdzielczej (niektóre z nich należą do związków zawodowych). Istnieje zatem – nie zupełnie swobodna, ale jednak – konkurencja między ubezpieczycielami, która zmusza je do dostarczania najlepszych usług w możliwie najniższej cenie. Podobnie ubezpieczyciele wybierają sobie z którymi szpitalami i lekarzami chcą współpracować i dzięki temu istnieje konkurencja między szpitalami i lekarzami, która podnosi jakość ich usług i obniża koszta. Biedni z kolei otrzymują dopłaty od gminy, które umożliwają im wykupienie ubezpieczenia.

Statystycznie można dostrzec, że szwajcarski system jest lepszy niż wszystkie inne europejskie systemy. Szwajcaria ma więcej lekarzy per capita, bardziej zaawansowane urządzenia diagnostyczne, lepsze wyniki w leczeniu raka, itd. W Szwajcarii istnieje także niewiele barier wejścia na rynek usług medycznych i ubezpieczeniowych dla pracowników i kapitału. Jedyną wadą tego systemu jest to, że nie jest to zupełny wolny rynek – dzięki temu, że każdy jest leczony nie płacąc za to bezpośrednio (a ci którzy otrzymuja dopłaty – w ogóle nie płacąc), a usługi są na bardzo wysokim poziomie i są łatwo dostępne, ludzie mają tendencję do nadużywania ich. Koszta w ostatnich latach rosły dość znacznie w szwajcarskiej służbie zdrowia (podobnie zresztą we wszystkich innych). Wolny rynek zlikwidowałby te wady, zmuszają ludzi do jeszcze racjonalniejszego gospodarowania, ale cóż, trudno o ideał – w dzisiejszym świecie model szwajcarski to prawdopodobnie najlepsza rzecz jaką liberałowie w innych krajach mogą osiągnąć.

Szwajcarskie szkolnictwo także plasuje się w czołówce OECD (na pierwszym miejscu jest kolejny liberalny raj, w którym ponad 90% szkół jest prywatnych – Hong Kong). To także ma sporo wspólnego z lokalną, oddolną kontrolą. Szkoły podstawowe są zarządzane przez małe gminy, a szkoły średnie i uniwersytety przez kantony. Oznacza to, że istnieją wioski, gdzie odpowiedzialni za zarządzanie szkołami podstawowymi urzędnicy znają osobiście dyrektora, nauczycieli i wielu pośród uczniów (zwłaszcza tych „trudnych”). Dzięki temu, że biurokracja jest „na miejscu”, jest ona znacznie mniej marnotrawna i w znacznie większym stopniu odpowiada przez rodzicami.

Jednak najgenialniejszą rzeczą w szwajcarskim systemie edukacji jest ich kształcenie zawodowe. Wszyscy przywykliśmy do bredzenia humanistycznych profesorów, dziennikarzyn i polityków, że sukces gospodarczy zależy od edukacji uniwersyteckiej młodzieży – im więcej, tym lepiej. Porównanie Szwajcarii i Polski pokazuje, że to kłamstwo (jak to zwykle bywa, motywowane ignorancją ogółu społeczeństwa i interesem humanistycznego lobbyingu). Tylko 24% młodych ludzi udaje się na uniwersytet w Szwajcarii! Dla porównainia – w Polsce 39%. I jednocześnie Szwajcaria jest w stanie zapewnić swojej młodzieży znacznie mniejsze bezrobocie, lepszą karierę i wyższe zarobki niż reszta Europy. Edukacja jest przymusowa tylko do 15 roku życia (zresztą ten limit też nie ma praktycznego sensu, jak dowodzi Rothbard), jednak większość kontynuuje naukę dobrowolnie ponieważ szkoły średnie i uniwersytety są dobrej jakości. Gdyby nie były, to ludzie nie marnowaliby na nie czasu i pieniędzy.

76% młodzieży nie idzie na studia, a zamiast tego podejmuje kształcenie zawodowe. Nie ma to nic wspólnego z polskimi zawodówkami – które zasadniczo są odmianą szkół średnich z najnędzniejszymi kadrami nauczycielskimi w tym kraju. W Szwajcarii szkolenie obejmuje 1,5 dnia na tydzień edukacji w ławach szkolnych, a reszta tygodnia w prywatnej firmie. I to naprawdę przygotowuje ludzi, wyrabiając w nich nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim postawę: cechy charakteru i sposób myślenia, które są konieczne do zbudowania sensownej kariery. Efekt jest taki, że bezrobocie młodych w Szwajcarii wynosi 4,5%, a w większości krajów zachodnich ze znacznie wyższym wskaźnikiem młodzieży na unwiersytetach, bezrobocie to wynosi od 20% do 50% (Grecja – 52%, Francja – 25%, średnia UE – 22%, średnia strefy euro 23%, Polska – 22%).

Francja, która ma najwyższy wskaźnik młodzieży na studiach (około połowa uczniów wybiera się na studia), jednocześnie ma 25% bezrobocie wśród absolwentów! Co to mówi o europejskich uniwersytetach? O europejskich profesorach? Jedno jest pewne – nie słuchajcie co profesorowie mają do powiedzenia o karierze na realnym rynku pracy, lepiej jest posłuchać stolarza albo spawacza. Można zasadnie twierdzić, że problem ogromnego bezrobocia wśród młodzieży w Europie w dużej mierze rozwiązanoby zamykając państwowe uniwersytety (alternatywnym rozwiązaniem jest zmniejszenie opodatkowania pracy i regulacji zatrudnienia).

Państwo opiekuńcze to plaga cywilizacji. Nie inaczej jest ze szwajcarskim państwem opiekuńczym, które stopniowo się centralizuje i pochłania coraz więcej zasobów wytwarzanych przez obywateli, ograniczając jednocześnie różnorodność i sferę wolnego wyboru. Niemniej dzięki, odziedziczonej po burzliwej historii, politycznej i gospodarczej decentralizacji, państwo to działa znacznie sprawniej niż europejscy sąsiedzi. Wyciągnijmy z tego chociaż utylitarne, pragmatyczne wnioski, nawet jeśli nie chcemy wyciągnąć filozoficznych – liberalnych wniosków. Wolność jest zawsze lepsza i skuteczniejsza (i oczywiście moralniejsza) od niewoli, ale jeśli już musimy mieć socjaldemokratyczną niewolę, to przynajmniej miejmy tę szwajcarską, mniej uciążliwą.

Potencjał polityki światowej – wywiad z Leszkiem Moczulskim :)

Marcin Celiński: Jaka jest pańska ocena sytuacji geopolitycznej Polski? Na ile zmieniła się ona w ostatnim dwudziestopięcioleciu i w jakiej skali możemy ją ocenić jako dobrą, a w jakiej skali jako złą? Co z tego wynika?

Leszek Moczulski: Sytuacja geopolityczna zmieniła się w niewielkim stopniu. Jest wyjątkowo dobra nie tylko dziś, lecz także w obliczu nadchodzących zagrożeń. Trudny okres dla Europy niewątpliwie się zbliża, ale my – z racji położenia – będziemy w lepszej sytuacji niż większa część Europy, zwłaszcza kraje śródziemnomorskie. Przed ćwierćwieczem nasza sytuacja dość raptownie uległa radykalnej zmianie. Niektórym trudno się do tego przyzwyczaić, gdyż ciągle żyjemy w cieniu krytycznego położenia geopolitycznego ostatnich kilku stuleci. W XVII w. znaleźliśmy się w kleszczach szwedzko-tureckich, później rosyjsko-pruskich czy niemieckich, wreszcie pod dominacją rosyjsko-sowiecką. Obecnie wracamy do stanu z połowy minionego tysiąclecia, choć w zupełnie innym charakterze. Wtedy byliśmy mocarstwem integrującym formalnie dwa państwa, a w istocie wcześniej istniejące cztery czy nawet pięć, o potencjale geopolitycznym, który zapewniał nam prymat w naszej części Europy. Dzisiaj taką potęgą nie jesteśmy, ale patrząc z perspektywy bezpieczeństwa państwa, znów aktualne stają się wersy z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Aktualne napięcia na linii Polska–Rosja, elementy wojny propagandowej wokół agresji na Ukrainę nic istotnego nie zmieniają.

Nasza sytuacja się polepszyła, bo osłabła Europa, a stało się to głównie dlatego, że walczyła sama z sobą. Groźne dla nas wcześniej niebezpieczeństwa europejskie bardzo zmalały albo przestały istnieć. Kontynent, na którym nie są prowadzone działania wojenne, siłą rzeczy jest bardziej bezpieczny, a ten stan został radykalnie umocniony przez załamanie potęgi naszych agresywnych sąsiadów z czterech stron, choć pamiętamy tylko wschodniego i zachodniego. Niebezpieczeństwo z Zachodu pojawiło się później, bo dopiero w XVIII w., i już szczęśliwie minęło. Mocarstwo wschodnie przez trzy stulecia napierało na Europę i samo zniszczyło własną potęgę. Obecnie zmienia się w samoredukujące się geopolityczne vacuum, otoczone przez rzeczywiste mocarstwa, które niedawno weszły w sferę przyśpieszonego rozwoju. Chiny, Indie, rozpoczynający integrację świat islamski, ale także zjednoczona Europa to podmioty, które trzy–cztery pokolenia temu praktycznie jeszcze nie istniały, zaktywizowały się dopiero w latach życia ostatniej generacji. Takie generalne przeobrażenie relacji potencjałowych, gdy silna jest społeczna i indywidualna pamięć poprzedniego układu geopolitycznego, z ogromnym trudem przebija się do świadomości powszechnej, także polityków. Tworzy to pozornie niestabilną sytuację, w której możliwe są nieracjonalne zachowania polityczne, co może prowadzić do lokalnych nieszczęść. Ale ten czas szybko mija.

Europa po bardzo przykrych doświadczeniach szuka dla siebie formuły i zaczyna ją znajdować. Nie jest to jeszcze formuła w pełni świadoma, dochodzimy do niej metodą prób i błędów. Nie wystarcza wezwanie: „integrujmy się!”. Sama koncepcja integracji jest przecież wieloznaczna. I Karol Wielki chciał zintegrować Europę, co szybko doprowadziło do uformowania walczących z sobą państw narodowych – i Hitler chciał zintegrować Europę, co doprowadziło do jej katastrofy. Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej. Przypomnijmy: Rzeczpospolita Obojga Narodów była dualistyczna tylko zewnętrznie. W rzeczywistości tworzyła federację ponad 70 sejmików, z których każdy w swojej ziemi czy w powiecie dzierżył cząstkę suwerenności, a reprezentanci wszystkich podejmowali jednomyślne decyzje w sprawach wspólnych. Tak zorganizowane państwo przez trzy stulecia działało zupełnie dobrze, póki nie pojawiły się przeważające zagrożenia zewnętrzne. Upadło, bo – w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii – nie broniło go morze. UE docelowo będzie się składała z blisko 40 krajów członkowskich, a już przy sześciu w Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej były problemy. Największy kryzys, jaki dotknął integrację europejską, zdarzył się w początkowej fazie jej historii, gdy Charles de Gaulle zablokował możność podejmowania decyzji – czyli sparaliżował działalność formującej się dopiero wspólnoty. Nie oznacza to, że obecnym kryzysem UE nie należy się przejmować. Wszystkie trzeba rozwiązywać, lecz byłoby dobrze, gdyby Donald Tusk – nominalny prezydent tej wspólnoty – nie ograniczał się do zawierania kompromisów mających godzić różniące się w swoich dążeniach strony, lecz zainicjował prace, a co najmniej dyskusję nad świadomą i pełną formułą integracyjną. Dziś tonie ona w swarach euroentuzjastów i eurosceptyków – całkowicie nierozumiejących, że działają dokładnie przeciwko temu, co pragną osiągnąć.

Pomijając starożytność, mamy właściwie tylko dwa udane europejskie przykłady integracyjne: Wielką Brytanię oraz Pierwszą Rzeczpospolitą. Współczesna Unia Europejska, całkowicie tego nieświadoma, podąża drogą tej ostatniej.

Integracja to po prostu łączenie osobnych podmiotów, a w zasadzie cała historia Europy (Europy politycznej, Europy cywilizacyjnej, Europy kulturowej, Europy gospodarczej) to długi warkocz splotów i rozłączeń. Jedność kulturową, a także gospodarczą osiągnięto szybko, później polityka zaczęła tworzyć podziały. Nas interesują integracje i dezintegracje państwowe. Powodziły się na ogół integracje lokalne, aby osiągnąć stopień wystarczający do obrony przed innymi. Znacznie gorzej było z regionalnymi, a katastrofalnie z paneuropejskimi. Przyczyna była prosta – przez tysiąc lat, odkąd uformowała się geopolityczna Europa państw narodowych, głównym narzędziem integracji terytorialnych były: podbój, dominacja, narzucanie interesu silniejszego. To przesądzało o ich niepowodzeniu. Przymusowe integracje budzą opór. Silniejszy uważa swój interes za najważniejszy i narzuca swoją wolę innym, a słabsi się buntują. Jeżeli mają większość, łączą się i narzucają swoją wolę silniejszemu. Obie strony dochodzą więc do wniosku, że integracja zagraża ich żywotnym interesom. Tak wytwarza się nierównowaga uniemożliwiająca racjonalne funkcjonowanie wspólnoty i wymuszająca dezintegrację. Unia Europejska na razie uniknęła tego błędu. Spora w tym zasługa Niemiec, które ciągle jeszcze pamiętają, że w niedawnej przeszłości dwukrotnie chciały narzucić swoją hegemonię w Europie siłą, doprowadzając własny kraj do straszliwej katastrofy. Dziś zresztą nie ma w Europie państwa, które byłoby w stanie zdominować wszystkie pozostałe, lecz dyrektoriat trzech czy czterech wielkich jest możliwy. Niestety, powrotu tych złych formuł nie można wykluczyć. Możemy je nazywać integracją imperialną, ale przede wszystkim jest to integracja narzucona. Nie chodzi zresztą o samo preferowanie interesu najsilniejszych, tylko o lekceważenie potrzeb mniejszych państw, tych liczących mniej niż 10 mln mieszkańców. Stanowią one w UE większość – i nikt ich nie zatrzyma, jeśli będą chciały odejść. A to oznacza koniec paneuropejskiej integracji.

Czy taka rzeczywistość wyklucza dalszy rozwój integracji zmierzającej do przekształcenia związku państw w jedno państwo federalne? Na pewno nie. Łatwo sobie wyobrazić moment, gdy nadejdzie taki czas. Mówiąc obrazowo, wówczas, gdy Finów i Portugalczyków połączą nie tylko interesy, lecz także albo przede wszystkim poczucie wspólnego losu. Kiedy będą jednym narodem. Wymaga to czasu liczonego w pokoleniach, a wszelkie polityczne próby przyśpieszenia tego procesu tylko go hamują.

Euroentuzjaści pragną przekształcić UE w państwo federalne. Najprostszą drogą do tego ma być tzw. demokratyzacja Unii. Parlament UE, uznany za naczelny organ wspólnoty, byłby wybierany w wyborach powszechnych proporcjonalnie do liczby mieszkańców. Da to bezwzględną większość reprezentantom czterech najludniejszych państw i natychmiast uruchomi procesy dezintegracyjne. Wszystkie wcześniejsze wymuszone integracje tego doświadczyły. Eurosceptycy, obawiając się przyśpieszenia takiego rozwoju wydarzeń, pragną maksymalnie ograniczyć kompetencje wspólnych organów. Są przekonani, że bronią suwerenności państw członkowskich, ale w rzeczywistości osłabiają ich bezpieczeństwo w zglobalizowanym świecie. Przyda się im doświadczenie Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W końcu XVIII w. modernizację ustrojową, dzisiaj również konieczną, przeprowadzaliśmy przed stworzeniem armii wystarczająco silnej, aby te przemiany obronić. Skutki są wiadome. Współcześnie, w ustawicznych starciach potężnych sił pojedyncze państwa mogą się okazać bezbronne. Dotyczy to zarówno konfliktów politycznych, jak i coraz częściej ekonomicznych. Największym niebezpieczeństwem jest samoizolacja.

Połączmy te dwa wnioski. Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne, natomiast przekazywanie organom wspólnym niektórych kompetencji rządów narodowych – w tym także dotyczących obrony – zapewnia suwerennym państwom bezpieczeństwo, jakiego same, w pojedynkę, nie są w stanie sobie zapewnić.

Niepodległość wszystkich państw członkowskich stanowi gwarancję istnienia UE. W tym kontekście kryzysy wynikające z nadmiernego przyśpieszania integracji trzeba uznać za pożyteczne.

No właśnie, ale Unia Europejska to taki projekt, który powstał w obliczu pewnych zagrożeń, wynikających choćby z tego, że małe państwa europejskie (one są wszystkie małe w zestawieniu z Chinami albo Stanami Zjednoczonymi) mają mniejsze możliwości oddziaływania i potrzebny jest związek ponad państwami narodowymi, żeby wytworzyć pewien potencjał. Jeśli chodzi o potencjał gospodarczy, to do jakiegoś stopnia już go wypracowaliśmy. Integracja gospodarcza została skonsumowana, ale pojawiają się wyzwania, które nas martwią bardziej bądź mniej, w zależności od poglądów, jak np. kwestia rosyjska. W tym momencie można zadać pytanie o politykę obronną i politykę zagraniczną, czyli – przyzna pan – podstawowe atrybuty suwerennego państwa.

Tak, to są podstawowe atrybuty, ale nie traktujmy ich absolutnie. I Unię Europejską, i NATO tworzą suwerenne państwa, ale jest między tymi organizacjami istotna różnica, obecnie jakby niedostrzegana. W środkach masowego przekazu raz po raz pojawiają się alarmy, że większa część respondentów jakiegoś kraju niechętnie patrzy na jego czynny udział w obronie innego państwa członkowskiego paktu. Nawet wybitni i inteligentni komentatorzy obawiają się dzisiaj, że w wypadku agresji rosyjskiej na kraje bałtyckie czy Polskę zachodni sojusznicy, przymuszeni przez własną opinię publiczną, ograniczą się do protestów. Otóż NATO jest tak pomyślane i zorganizowane, aby w wypadku agresji – głośny dziś art. V – nie reagować ani na opinię publiczną, ani na postulaty środków przekazu, ani na debaty parlamentarne, tylko działać automatycznie. Współczesne możliwości techniczne pozwalają zresztą, aby samo działanie było prawie niewidoczne, zaś jego skutki – bardzo wyraźne. Niedawny, ale ostatni z całej serii przykład to błyskawiczne obezwładnienie elektronicznego systemu dowodzenia armii Muammara Kaddafiego. Rosjanie określają to jako „doświadczenie libijskie”, szczególnie ważne przy przeprowadzanej obecnie generalnej przebudowie ich sił zbrojnych. Po prostu Kaddafi nagromadził dość petrodolarów, aby zakupić w Rosji najnowocześniejszy system elektronicznego kierowania operacjami. Gdy Organizacja Paktu Północnoatlantyckiego zdecydowała się na interwencję, w ciągu kilku godzin system libijski został obezwładniony. Po raz kolejny, poczynając od wojny nad Zatoką Perską, przez działania wojenne w Afganistanie i Iraku, amerykańska technologia militarna, bardziej nowoczesna, już na wstępie rozstrzygnęła losy konfliktu zbrojnego (gorzej, a nawet bardzo źle było w wypadku konfliktu politycznego). Modernizując armię, Rosjanie mają „libijski” problem; na pewno pracują nad lepszym systemem, lecz jak na razie zdecydowali się tak przebudować siły zbrojne, aby uzyskały pełną zdolność prowadzenia wojen lokalnych i regionalnych; konflikt z NATO nie jest rozważany. Środki przekazu mało o tym wiedzą; wolą pokazywać kolumny czołgów czy rakiety eksponowane na defiladach, albo – z większą częstotliwością – zbliżające się do granicy Donbasu.

Unia Europejska funkcjonuje na innej zasadzie. Decyzje podejmowane są wspólnie i jednomyślnie. Przedstawiciele suwerennych państw, ich rządy, które chcą wygrać następne wybory, bardzo liczą się z opinią publiczną, słupkami sondaży, naciskami środków przekazu oraz – oczywiście – debatami parlamentarnymi. Jest to prawie całkowite odwzorowania Sejmu Pierwszej Rzeczpospolitej. Posłowie ziemscy przybywali z dokładnymi instrukcjami swoich sejmików, mimo to w niektórych nadzwyczajnych kwestiach zwyciężała „cnota obywatelska” – rezygnowano ze sprzeciwu, przyłączano się do zdania większości. Dzisiaj rządy Austrii czy Węgier są niechętne sankcjom nałożonym na Rosję, lecz pod wpływem europejskiej opinii publicznej wstrzymują się od sprzeciwu. Weto jest jednak narzędziem dobrze znanym i bywało niejednokrotnie stosowane, także już w początkach funkcjonowania EWG. Sejm Rzeczpospolitej był bardziej wstrzemięźliwy; pierwsze skuteczne liberum veto padło po 150 latach funkcjonowania tej instytucji.

Sprzeczność pomiędzy funkcjonowaniem NATO i UE jest oczywista i bardzo niebezpieczna. W wypadku zagrożenia militarnego – a w perspektywie następnej dekady będzie ono bardzo poważne – może sparaliżować zdolność decyzji bloku euroatlantyckiego.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne. Działając pojedynczo, wszystkie państwa europejskie kolejno padną. Integracja militarna nie oznacza utraty suwerenności. Dowodzą tego liczne przykłady. Połączenie sił zbrojnych krajów zachodnich pod wspólnym dowództwem w końcowych latach II wojny światowej dało druzgocące zwycięstwo na froncie zachodnim (a pośrednio także na wschodnim) i w niczym nie ograniczyło praw suwerennych USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Kanady, Południowej Afryki, Australii, Nowej Zelandii itd., a tylko ich niepodległość umocniło. Nie zależy ona bowiem od stopnia podziału kompetencji władzy państwowej pomiędzy organa narodowe i wspólne, tylko od źródła władzy. Jeśli pochodzi ona od wewnątrz – to państwo jest niepodległe, jeśli z zewnątrz – to zależne.

Stwierdźmy jasno: aby bronić zarówno cywilizacji zachodniej, jak i niepodległości krajów członkowskich UE, należy je chronić przed narastającymi wielkimi zagrożeniami, potrzebne są wspólne i potężne siły zbrojne.

Jednocząca się Europa bardzo długo była porozumieniem gospodarczym. Przypomnijmy, kiedy zaczęła być porozumieniem politycznym: otóż w czasach Ronalda Reagana, gdy w latach 80. zaostrzył się konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Europa Zachodnia bała się, że zostanie w ten konflikt uwikłana, i robiła wszystko, by w nim nie uczestniczyć. Niektóre kraje, takie jak Republika Federalna Niemiec w czasach kanclerza Helmuta Schmidta, zbliżały się do sytuacji pełnej neutralności. Zagrożeniem były i Związek Radziecki, i dezintegracja w obrębie EWG – to zagrożenie podziałało i wtedy pojawiła się koncepcja – już nie formalna, ale realna – żeby EWG przekształcić w Unię Europejską, żeby nadać wspólnocie mocniejsze ramy. Traktat z Maastricht miał być taką spóźniona próbą. Choć to nie całkiem się udało, to proszę spojrzeć, co było wcześniej, przed upadkiem ZSRR. Szukano własnej polityki, lecz nie w obliczu realnego zagrożenia, jakie mógł stanowić Związek Radziecki, tylko w warunkach zagrożenia sojuszniczego. USA były sojusznikiem, który zapewniał bezpieczeństwo Europy, lecz stanowcza polityka Waszyngtonu wobec agresywnej i hegemonistycznej polityki Sowietów budziła niepokój bronionych. Skoro bezpośrednio nie byli oni zagrożeni, postawę USA uznali za niebezpieczną dla siebie. Pytanie, czy tak odczuwane zagrożenie doprowadziłoby do wzmocnienia EWG/UE kosztem osłabienia NATO i jakie byłyby tego skutki. Zabrakło tego doświadczenia, bo zawalił się Związek Radziecki…

No, tego bym akurat nie żałował…

Ja oczywiście też tego nie żałuję, ale widzę korzyści z czynnika czasu w integracji. Doświadczenia na własnej skórze są konieczne, zwłaszcza gdy politycy nie są w stanie skorzystać z nauk słabo znanej im historii. A szkoda. Dzisiaj widać wyraźnie, że czołowi przywódcy UE nie sięgają wyobraźnią zbyt daleko i za szczyt polityki uważają administrowanie. Przerabialiśmy to już w naszych dziejach. Pierwsza Rzeczpospolita wyróżniała się rozwiniętym systemem demokracji, Jean-Jacques Rousseau uznał jej ustrój za doskonały, żyrondyści w okresie Wielkiej Rewolucji Francuskiej starali się go naśladować. Bardzo dobrze działał na dolnym poziomie, gdzie o wszystkich swoich sprawach rozstrzygali sami obywatele – na sejmikach tzw. gospodarczych i poza nimi, doraźnie. Na najwyższym szczeblu był jednak niezdolny do odpierania zagrożeń zewnętrznych. Gdzie Unia Europejska ma osiągnięcia? Na tym dolnym szczeblu. Poszczególne kraje, poszczególne społeczności – w Polsce widać to bardzo wyraźnie – naprawdę się wybijają. Mimo to niektóre tego nie potrafią, możliwości rozwojowe zjada im nadmierny skok konsumpcji, jutrzejszą sytość zamieniają na doraźny dobrobyt. Ale to wyjątki. Generalnie integracja przyniosła Europie widoczny postęp w demokracji, gospodarowaniu, warunkach bytowania. To wszystko skutki dobrego administrowania. Jest regres w rozmaitych dziedzinach, np. w kulturze, poziomie edukacji ogólnej, lecz ten regres jest spowodowany zupełnie czymś innym, nie ma nic wspólnego z integracją, wynika zaś z niesprzyjającej fazy przemian cywilizacyjnych.

Spokojne administrowanie – na poziomie zarządzania możliwościami i zasobami – wymaga spokoju zewnętrznego. Od ćwierćwiecza Europie nic nie zagraża, do żadnego wielkiego wstrząsu w rodzaju amerykańskiego 11 września nie doszło. Historia, która nie ma końca (chyba że przestanie istnieć czas), wypełniona jest jednak głównie przemianami i konfliktami, nie zna stanu bezruchu. Ta prawda wydaje się zapomniana. Od kilku pokoleń politycy europejscy przeobrazili się w administratorów. De Gaulle i Konrad Adenauer nie mają następców. Blisko pół stulecia o bezpieczeństwo Europy dbali Amerykanie, w ostatnim ćwierćwieczu groźby zewnętrzne zanikły, mężowie stanu postrzegający rzeczywistość z perspektywy globalnej przestali być potrzebni. Świat, jak zawsze, jest pełen konfliktów, lecz Europa izoluje się od nich, jak tylko potrafi. Luki w wyobraźni stają się niebezpiecznie duże. Pani kanclerz Angela Merkel – pierwsza osoba na europejskiej scenie politycznej – przyznała, że nie rozumie Władimira Putina. Nie chodzi o to, że nie rozumie postsowieckiego myślenia. To kaszka z mlekiem. Ona nie rozumie, jak polityk może myśleć kategoriami konfliktu, gdy przecież wszystko można rozwiązać kompromisem. To szkoła myślenia, która zrodziła się w latach 30. minionego wieku, w zgoła innych warunkach. Wówczas jednak demokracjom zachodnim brakowało siły, dzisiaj mają jej nadmiar. Administratorzy odrzucają jednak konflikt niejako doktrynalnie, gdyż utrudnia on lub wręcz uniemożliwia racjonalne zarządzanie.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca. Łatwiej zrozumieć, że bez instytucjonalnego przygotowania do zduszenia, a przynajmniej powstrzymania zewnętrznego zagrożenia, może dojść do tragedii. Hulające po świecie konflikty wcześniej czy później zaczną się integrować. Już dzisiaj łatwo dostrzec, gdzie i dlaczego rodzą się zagrożenia. Można je dostrzegać bezpośrednio, choć występują w różnej skali – lokalnej czy kontynentalnej. Pojawiają się już nie jako groźba potencjalna, lecz na granicach UE. Widać je na Łotwie czy na Sycylii. Tymczasem – co pan już sam powiedział – Unia Europejska nie jest przygotowana ani do prowadzenia polityki zagranicznej, ani do prowadzenia polityki obronnej. Szkoda będzie, gdy z lekcji ukraińskiej nie wyciągnie głębszych wniosków odnośnie do własnych słabości.

Można powiedzieć, że konflikt ukraiński może być dla Europy darem niebios. Rosja to regionalne mocarstwo schodzące, niezdolne zagrozić Europie. Sytuacja jest dość bezpieczna, ale jakoś niepokojąca – a przynajmniej denerwująca.

Tutaj dochodzimy do innego kluczowego problemu. Zawodzi system powoływania władzy. Współcześnie w Europie w znacznym stopniu rządzą ludzie i środowiska, których to zadanie przerasta. Dominują politycy zaściankowi, którzy są nie tylko ślepi na zagrożenia zewnętrzne Europy, lecz także nie potrafią zrozumieć, na czym polega sens uczestnictwa ich krajów w UE. Gdy administracyjna obrona cech etnicznych wyrasta ponad problemy dobrego urządzenia Europy, polityka spada do grajdołka.

Źródła tego stanu rzeczy mają charakter uniwersalny, lecz można wskazać na kilka kluczowych czynników. To przede wszystkim gwałtowny, dziesięciokrotny wzrost liczby ludności świata w ciągu 250 lat – mniej więcej dziesięciu pokoleń. W połączeniu z rozwojem wolności i równości, uzyskiwaniem praw politycznych i zwykłych, ludzkich, świat się przeobraził. To generalnie zmiana bardzo korzystna, lecz ma również skutki uboczne. Równość uśrednia, podnosi dolny poziom i obniża górny. W krajach rozwiniętej cywilizacji, a zarazem najbardziej zamożnych, dominuje ten drugi proces. Doprowadził on już do ogromnego obniżenia standardów intelektualnych. To widać już nawet nie z pokolenia na pokolenie, ale z dziesięciolecia na dziesięciolecie. Dotyczy wszystkich, również zajmujących się sprawami publicznymi. Proszę spojrzeć na polityków europejskich czy polskich sprzed trzech pokoleń i na dzisiejszych. Są przyzwyczajeni i nauczeni obracania się w świecie stereotypów, a w następstwie przygotowani psychicznie, mentalnie, a także intelektualnie tylko do jednej formy polityki – w zakresie stosunków międzynarodowych jest to polityka porozumienia i kompromisu. Wobec konfliktu stają się bezradni. Widać to nie tylko w powstrzymywaniu Putina, lecz także – może nawet jeszcze wyraźniej – w rozwiązywaniu kryzysu greckiego. Dzisiejsi politycy europejscy nie potrafią się poruszać w sytuacji konfliktu – zarówno zbrojnego, jak i dyplomatycznego. Nie potrafią reagować i ocenić zagrożenia.

Kontynuujmy wątek przywódców i elit. Dyskutujemy w naszym środowisku o tym, co się stało, że ich w tej chwili nie mamy, że możemy o nich czytać w podręcznikach do historii, że nie znamy nikogo, kto mógłby do obecności w tego rodzaju podręcznikach aspirować. Wszyscy skupili się nie na rządzeniu, ale na bieżącym administrowaniu.

Jeżeli wyjdziemy poza politykę, jeżeli pan sięgnie do nauki, do kultury, do ekonomii, to zobaczy pan – choć może to nie będzie tak wyraźne – że tam jest to samo. Tych krytycznych uwag nie chciałbym ograniczać tylko do polityków. W naukach ścisłych badaczy i odkrywców coraz częściej zastępują techniczni racjonalizatorzy, a w humanistyce – przepisywacze. Finansowane ze środków publicznych wyższe uczelnie mają dostarczać kadr i innowacji prywatnej gospodarce (60 lat temu Komitet Centralny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej za cel funkcjonowania szkolnictwa wyższego uznał dostarczanie kadr dla realizacji planu sześcioletniego; półanalfabeta Władysław Gomułka już tej bzdury nie powtórzył, choć realizował ją w praktyce). Ale wejdźmy na pańskie podwórko – środki masowego przekazu. Jak dalekie są one od XIX-wiecznego ideału wolnej prasy! Tam zaś, gdzie ta wolność istnieje rzeczywiście – na forach internetowych, w tzw. mediach społecznościowych, widzimy tylko jej karykaturę. Ilu pan dzisiaj wyliczy poważnych publicystów w Polsce? Czy trzeba wskazywać palcem prezenterów telewizyjnych, w dużej mierze kształtujących opinię publiczną, z widocznym znudzeniem podających informacje ważne, lecz ożywiających się natychmiast, gdy dotyczą one sportu albo rankingu piosenkarek?

No tak, ale to jest spowodowane umasowieniem się mediów. Zgadzam się z pańską tezą, że średnia bardzo się obniżyła…

…przynajmniej dzisiaj, bo nadchodzi lepszy okres. Eksplozja demograficzna rozpoczęła się w Europie – lecz w tejże Europie dobiegła końca. Przed początkiem następnego stulecia wygaśnie na całym globie. Prymat ilości zostanie zastąpiony dominacją jakości. Ludzkość przeżywała to już wielokrotnie. Przykładowo po załamaniu przyśpieszenia demograficznego w XIV w. Europa dość szybko weszła w epokę renesansu. Jeśli tylko zdołamy okiełznać narastające obecnie konflikty globalne, to czeka nas podobna przyszłość, w której jakość przeważy nad ilością.

Oczywiście, pojawią się nowe problemy. Zahamowanie przyrostu ludności, a nawet pewna redukcja zaludnienia świata przełoży się m.in. na koniec ustawicznego rozwoju gospodarczego. To nic nowego: znamy epoki historyczne, liczone w stuleciach, gdy ilościowy wzrost produkcji towarów i usług był niepotrzebny. Jedynym celem gospodarki jest zaspokajanie indywidualnych i zbiorowych potrzeb ludzi. Ekonomika wysunęła się na plan pierwszy, gdy trzeba było zapewnić środki przeżycia lawinowo powiększającym się populacjom. Przypuszczam, że pan jako liberał łatwo przyjmie tezę o błędzie pierworodnym myśli marksistowskiej. Karol Marks zbudował swoją teorię na ustaleniach Thomasa Malthusa, że liczba ludności wzrasta szybciej niż produkcja żywności. Prowadzi to do pauperyzacji najbiedniejszych, czyli proletariatu, a nawet braku środków do życia. Jedynym rozwiązaniem miała być redystrybucja dóbr. Ponieważ kapitaliści nie będą chcieli oddać zawłaszczonych środków produkcji, trzeba ich zlikwidować jako klasę. Uspołeczniona gospodarka pozwoli na sprawiedliwy rozdział dóbr. W czasie, kiedy żył Marks, zaludnienie świata ledwo przekraczało miliard. Teraz, proszę pana, jest nas ponad 7 miliardów. Proszę pomyśleć czy sama redystrybucja była w stanie zapewnić środki przeżycia tak gwałtownie rozradzającej się ludzkości? Oczywiście, że nie. To była ślepa uliczka. Tylko rozwój gospodarczy, ilościowy wzrost środków przeżycia zapewnił przetrwanie ludzkości, a także stopniowe jej wydobywanie z niedostatku.

Cóż jednak będzie, gdy boom ludnościowy się skończy? Już dzisiaj znaczna część środków produkcji jest niewykorzystywana. Blisko wiek temu gospodarka światowa została sparaliżowana kryzysem nadprodukcji – i te stany depresyjne zaczęły się powtarzać cyklicznie. Wzrost ilościowy przestaje być potrzebny, co spowoduje, że gospodarka z pozycji dominującej spadnie bardzo nisko. Dojdzie do tego w sytuacji społecznego przyzwyczajenia, że bez rozwoju gospodarczego świat nie może funkcjonować, a większa część ludzkości aktywna jest w tej właśnie dziedzinie. Nie chcę wdawać się w opis konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zwrócę tylko uwagę, że do tej nowej sytuacji trzeba jakoś ludzi przygotować. Zwłaszcza w krajach rozwiniętych gospodarczo. Kreowanie popytu, sprowadzanie aktywności gospodarczej do spekulacji papierami wartościowymi to droga donikąd.

Mając takie doświadczenie historyczne, zapewne można znaleźć nowe obszary i nowe rynki, tak jak swego czasu zrobiła Hiszpania. Poradziła sobie z faktycznym bezrobociem wśród szlachty, kolonizując Amerykę Południową.

To zupełnie inne zagadnienie. Będziemy mieli do czynienia nie z koniecznością szukania nowych rynków zbytu ani nowych terenów aktywności społecznej, tylko z ilościowym nadmiarem produkowanych dóbr. Przekształcenie społecznych potrzeb z ilościowych na jakościowe zmieni to w niewielkim stopniu. Jeśli chodzi o ekspansję hiszpańską, to warto zauważyć, że masa energii społecznej skierowana za Atlantyk rzeczywiście stworzyła Amerykę Łacińską. Tyle tylko, że osłabiona tym wylewem potencjału Hiszpania sama się zawaliła.

W którymś momencie Ameryka Łacińska stała się dla Hiszpanów atrakcyjniejsza od Hiszpanii.

Nie. Chętnie wracają ci, których na to stać. Natomiast w Hiszpanii już w XVIII w. zabrakło energii społecznej. Energia społeczna została wyeksportowana. Proszę pomyśleć: to jest doświadczenie dla współczesnej Europy. Kierowanie energii na zewnątrz, poza Hiszpanię, przypomina współczesne wykorzystywanie rezerw tzw. krajów Trzeciego Świata. Europa czy też kraje cywilizacji zachodniej dość chętnie się w to wszystko angażują, lecz jest to eksport energii społecznej. Dla doraźnych korzyści gospodarczych osłabia się bazę.

Wróćmy na nasze podwórko. Przywołał pan cytat z „Wesela”. Pasuje on w tym momencie i do Polski, i do Europy, ale ja patrzę na ten obszar, który pan jeszcze kilkanaście lat temu w książce „Geopolityka: potęga w czasie i przestrzeni” określił jako próżnię, jeśli dobrze pamiętam, czyli przestrzeń między Polską a Rosją, mówimy o Białorusi i Ukrainie. W tej próżni coś nam się dzieje. Nie sposób przy tej „polskiej wsi spokojnej” zapomnieć o Donbasie…

Dziś ta luka strategiczna, ten pusty obszar geopolityczny to już przeszłość.

Co się z nim stało?

Przesunął się na wschód. Prawdziwa próżnia powstaje dzisiaj w Rosji. Niech pan spojrzy na otoczenie i bliskie sąsiedztwo tego kraju: Japonia, Korea Południowa, Chiny, Indie, Pakistan, Iran, Turcja, jednocząca się Europa. Wszystkie one mają potencjał większy albo przynajmniej taki jak rosyjski. Demograficznie Rosja się kurczy, jej otoczenie wschodnie i południowe ciągle jeszcze rośnie. Rosji jeszcze ustępuje być może Korea, lecz w najbliższym ćwierćwieczu, po nieuniknionym zintegrowaniu Korei Południowej z Północną, łączne zaludnienie tego kraju zrówna się z rosyjskim na poziomie ok. 120 mln. Proporcje gospodarcze są jeszcze gorsze. Charakterystyczne jest porównanie Produktu Krajowego Brutto Rosji i Korei Południowej. Przy wysokich cenach ropy naftowej rosyjski PKB jest wyższy, ale przy ich spadku relacja się zmienia. Korea ma rozwinięty nowoczesny przemysł, Rosja jest państwem surowcowym. Nie ma wątpliwości, kto tę rywalizację wygra. Porównania z innymi wskazanymi krajami nie wymagają wyjaśnień. Rosja jest najrozleglejszym państwem na świecie, lecz połowę jej terytorium stanowi wieczna zmarzlina, a blisko połowę pozostałych ziem porastają tundra i borealne lasy iglaste. Głównym brakiem jest niedostateczna do zagospodarowania tak rozległego kraju liczba ludności. Potężne Stany Zjednoczone posłużyły się milionami dobrowolnych emigrantów z Europy i niewolniczych z Afryki. Rosja próbowała to czynić zesłańcami syberyjskimi. Jeśli do tego dodamy, że ten kraj w minionych 250 latach więcej wydał na armię i zbrojne ekspansje niż na zagospodarowanie własnej ziemi, regres Rosji będzie bardziej zrozumiały. Apogeum potęgi Rosja osiągnęła dokładnie 200 lat temu, tuż po epoce napoleońskiej. Od tej pory przeżyła liczne, coraz gorsze załamania. Były one przerywane paroma wzniesieniami, lecz szczyt był za każdym razem niższy. Teraz powoli przekształca się w geopolityczne vacuum. Przykrywa to mocarstwową propagandą, lecz to nie starczy na długo. Po prostu tam, gdzie nie ma ludzi, gdzie jest ich coraz mniej – powstaje próżnia.

Kraje zaś, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą. Prawdopodobnie Białoruś wejdzie do UE wcześniej niż parę razy większa Ukraina.

Kraje, które wyodrębniły się z sowiecko-rosyjskiego imperium, okrzepły. Nadchodzi czas, w którym okrzepnie i Białoruś; już zaczyna zerkać na Zachód, a nieuniknione przemiany polityczne, proces zbliżania do Europy gwałtownie przyśpieszą.

Proszę jednak spojrzeć, jak ta Ukraina błyskawicznie się wybiła! I jak cofnęła się Rosja. Niech pan sobie przypomni sytuację sprzed dwóch lat. Ukraina wydawała się wówczas krajem bez przyszłości, coraz bardziej rozkładającym się wewnętrznie, całkowicie zależnym od Moskwy. Jakoś uznawała to nawet Julia Tymoszenko, bohaterka pierwszego Majdanu. Rosja wracała do grona potęg. Miała udoskonalać stosunki z Niemcami, zresetować te ze Stanami Zjednoczonymi, pamiętamy uściski i uśmiechy Tuska i Putina na Westerplatte, prawda? Żyć nie umierać… Najważniejsze – globalny prestiż. Putin brylował na salonach, kierowane przez niego państwo było cennym partnerem politycznym i ekonomicznym głównych państw Zachodu. Właśnie w 2010 r. rozpoczął kompletną reorganizację i modernizację sił zbrojnych, siecią rurociągów pętał Europę, inicjował sojusz z Chinami jak równy z równym.

I co z tego zostało? Anektował Krym, ale utknął w Donbasie. Zdobycz niewielka i tylko czasowa, a koszty straszliwe. Prysnął mit Rosji jako współkonstruktora globalnego porządku, współkierownika światowej gospodarki. Państwo Putina znalazło się w politycznej i gospodarczej izolacji. Zachód obłożył je sankcjami, Chiny traktują je jak satelitę, dostawcę surowców za cenę ustalaną w Pekinie. Gospodarka się cofa, płaci wielka cenę za agresję. Spadek cen ropy opróżnia kasę. Odrobienie dotychczasowych strat wymaga wieloletniego wysiłku. Rosja znalazła się w politycznym, militarnym i gospodarczym impasie, a wyjście z tego coraz głębszego dołka wymaga całkowitej zmiany władzy. W tak nieprzyjaznej sytuacji Związek Radziecki od 1920 r. się jeszcze nie znalazł, bo w chwili największych załamań – w roku 1941 czy w roku 1991 pomocną dłoń podawała wielka Ameryka.

Wręcz przeciwny proces zachodzi na Ukrainie. Gdy Wiktor Janukowycz ugiął się przed Moskwą, przeciw hegemonii rosyjskiej wystąpili Ukraińcy. Majdan przetrwał i mrozy, i krew. Kolaborancka, złodziejska władza upadła. Niepodległa i demokratyczna Ukraina formuje się szybciej, niż my budowaliśmy Trzecią Rzeczpospolitą po roku 1989. W ciągu kilku miesięcy przeprowadzili wybory prezydenckie i parlamentarne, podczas gdy nam to zajęło dwa lata. Spuścizna zacofania, bezhołowia i korupcji jest na Ukrainie wielokroć większa, niż była w Polsce, lecz wola jej zwalczenia jest silniejsza niż u nas. Kraj ustabilizował się politycznie, szybko buduje siły zbrojne, reformuje administrację. Trudności przed nim olbrzymie, lecz wysiłek, by je pokonać, jest widoczny. Sytuacja się poprawia, nie pogarsza. Mimo kłopotów, mimo strat i problemów, z którymi sobie ciągle nie radzą. Proszę spojrzeć na Rosję, która Ukrainę miała praktycznie w ręku. I co jej zostało? Kłopot na karku.

Analizujemy sytuację, mierzymy potencjały, oceniamy skalę ryzyka i relacje sił. Ale liczą się imponderabilia. Ukraińcy upomnieli się o swój honor. Moc daje im determinacja przeważającej części narodu, podczas gdy Rosjanie potrafią tylko klaskać i narzekać. Potencjał moralny Ukrainy jest większy od materialnego. To dzięki niemu ten wcześniej marginalny kraj teraz przyciąga uwagę świata i wygrywa pojedynek z Rosją.

No właśnie, ale dyskusja o Wschodzie trwa nadal. Wspomniał pan o Westerplatte. To z tej okazji minister Radosław Sikorski opublikował duży tekst, w którym stwierdził, że tak naprawdę cała doktryna Jerzego Giedroycia, myślenie o współpracy ze Wschodem to przeżytek, archaizm, który trzeba odrzucić na rzecz porządnej koncepcji piastowskiej, w której z jednej strony współpracuje się z Niemcami, a z drugiej strony rozmawia z Rosją. Ostatnie wydarzenia wymusiły zmianę polityki, ale w Polsce wciąż trwa dyskusja dotycząca tego, czy mniejsze państwa powstałe po rozpadzie Związku Radzieckiego są naszymi partnerami, czy tylko niedodefiniowaną strefą buforową pomiędzy nami a prawdziwym naszym partnerem – Rosją.

Obok Ukrainy, Białorusi i Litwy Giedroyc widział jeszcze Rosjan. Przystosował koncepcję Józefa Piłsudskiego do rzeczywistości pojałtańskiej, którą uważał za trwałą. Jego wizję przyszłości tworzył humanistyczny socjalizm. Równolegle Giedroyc marzył o stworzeniu wewnątrzobozowej przeciwwagi. Dziś to pomysł przestarzały, a zawsze był nierealny. Co do Radka Sikorskiego, znam go od 1987 r. chyba. Poznałem go jeszcze jako młodego początkującego dziennikarza w Londynie, wrócił akurat z Afganistanu. Nauczył mnie pisać na komputerze. To bardzo inteligentny chłopak. Szuka wielkich koncepcji, co jest największą zaletą polityka. Przeszkadza mu jednak PRL-owskie wykształcenie, które daje właśnie takie efekty. To powszechna przywara społeczna, która zginie, dopiero gdy odejdzie tamto pokolenie. Sikorski przeciwstawieniu Polski piastowskiej i Polski jagiellońskiej nadał inne znaczenie: opcja zachodnia czy opcja wschodnia. Jednak potrafił zaangażować się w Partnerstwo Wschodnie, a później w obronę Ukrainy tak, jakby za rękę prowadził go Piłsudski. Nawiasem mówiąc, realizację koncepcji wyjścia na Wschód – czyli tzw. jagiellońskiej, zapoczątkował Kazimierz Wielki, który akurat był Piastem.

Dla publiczności symbole…

Prawdziwe pomagają zrozumieć, fałszywe ogłupiają. Proszę pomyśleć, to przecież o tym mówiliśmy przed chwilą. Zadania przerastają powołanych do ich wykonania. Patrząc na poziom byłych czy aktualnych europejskich ministrów spraw zagranicznych albo szefów parlamentów europejskich, tacy politycy jak Radosław Sikorski to czołówka – i to wcale nie jest komplement. Niech pan spojrzy choćby na tych nieszczęsnych Francuzów, na prezydenta, który już w chwili elekcji przegrywa następne wybory. Na męża stanu wyrasta pani, która myśli kategoriami sprzed prawie stu lat. Kraj pełen symboli, rewolucja bez morderstw, wielkość bez klęski, równość dla wszystkich – z wyjątkiem tych nierównych, tolerancja powszechna – ale nie dla odwołujących się do innych symboli. Czy należy się dziwić, że tam od kilkudziesięciu lat brakuje dojrzałego polityka?

Chcę nawiązać do możliwych czarnych scenariuszy dla Polski. Zakładając hipotetycznie, że UE jakoś się rozluźni, jakoś zdezintegruje – znane są choćby nastroje brytyjskie, a i Niemcom, jako najbogatszym krewnym, może się w którymś momencie znudzić – a w Stanach Zjednoczonych pojawi się prezydent, który obieca to, co Barack Obama, i zacznie to realizować, czyli skupi się na polityce wewnętrznej… Zgodzimy się zapewne, że NATO bez Stanów Zjednoczonych czy z małą aktywnością Stanów Zjednoczonych jest fikcją. W sytuacji jakiegoś zagrożenia ze Wschodu, ze strony Rosji, która jest państwem o strukturze gospodarczej państwa kolonialnego opartym na wpływach z surowców, z PKB faktycznie porównywalnym z niewielkimi krajami, no ale nadal mającym sporą liczbę czołgów, nadal mającym iskandery, głowice jądrowe, w związku z czym stanowiącym dla nas śmiertelne zagrożenie – to gdzie są strategie, gdzie jest plan B? Plan A znamy – on się wiąże z reakcją NATO i z UE. Jeżeli on z jakichś przyczyn nie zadziała, to czy jest plan B?

Nie podzielam pańskiego pesymizmu, jeśli chodzi o UE i o NATO. Zgadzamy się, że poziom przywódców, generalnie całej polityki systematycznie się obniża. Nie jest to jednak czynnik decydujący. Losy zaś tych wybitnych są bardzo pouczające. Wiemy, jak skończył Richard Nixon, najwybitniejszy z powojennych prezydentów USA. Wcześniej przeobraził system światowy z dualistycznego w trialistyczny, polityka w trójkącie Waszyngton–Moskwa–Pekin automatycznie tworzyła warunki do katastrofy ZSRR. Reagan potrafił to wykorzystać, wygrał dla Zachodu zimną wojnę – było to ostatnie wielkie zwycięstwo USA, choć przez bzdurną aferę Iran-contras niemalże spotkał go los poprzednika. Przypomnijmy wielkiego człowieka klęski – Napoleona Bonapartego – który o dwie głowy przerastał swoich przeciwników (niedawno minęła dwusetna rocznica bitwy pod Waterloo). Można przegrać jak Nixon i zapewnić zwycięstwo. Można wygrywać jak Bonaparte, aby doprowadzić do katastrofy, z której, prawdę mówiąc, Francja do dzisiaj się w pełni nie podniosła.

Reagan wygrał, bo konflikt czysto polityczny przekształcił w potencjałowy. Wywindował wyścig zbrojeń tak wysoko, że ZSRR musiał pęknąć. Taki skutek taką samą polityką mógł osiągnąć każdy z powojennych prezydentów amerykańskich. Nawet Gerald Ford, gdyby nie miał hamulca w postaci Henry’ego Kissingera – miłośnika Świętego Przymierza. Zapytałem go kiedyś, czy warto było przegrać wojnę w Wietnamie, aby pozyskać Chiny, ale zmienił temat rozmowy. No tak, decydował przecież prezydent.

Polityka światowa to gra potencjałów (krajowa zresztą też, tylko trochę innych). Amerykanie dysponowali tak ogromną przewagą nad Sowietami, że mogli to wykorzystać w każdej chwili. Nie wszyscy prezydenci to rozumieli, a pozostali nie chcieli rozumieć. Czuli się bezpiecznie, a ZSRR – panujący nad wschodnią częścią Europy i północną Azji – pomagał im utrzymać stabilizację światową. Status quo wydawało się wieczne, złamała je mała Polska. Sowieci po trzech dekadach zimnej wojny już wyraźnie osłabli, a do tego zaangażowali się gdzie indziej – i zabrakło im siły, aby przywrócić porządek u krnąbrnego satelity. Reagan, wybrany na prezydenta miesiąc przez stanem wojennym w Polsce, wykorzystał okazję. Nie była nią słabość sowiecka, tylko oburzenie zachodniej, a zwłaszcza amerykańskiej opinii publicznej na zdławienie Solidarności. Zapału na zwalczanie Imperium Zła starczyło na parę lat. Gdy wiosną 1987 r. – już po aferze Iran-contras – rozmawiałem z ówczesnym wiceprezydentem George’em Bushem, uprzedzał mnie, że system PRL-owski zliberalizuje się na pewno, lecz na niepodległość Polska nie ma co liczyć, bo najpierw musiałby upaść ZSRR – a to przecież niemożliwe. Już chciałem wykrzyknąć, że właśnie pada, lecz ugryzłem się w język. Wystarczy, że wariat, który przyjechał z Warszawy, rozpowiada o upadku komuny w Polsce za dwa–trzy lata, a jeśliby jeszcze zaczął wieścić, że marny los czeka takie wielkie mocarstwo, byłoby już za wiele! Cztery lata później Bush – już jako prezydent – 1 sierpnia 1991 r. w Kijowie zapewniał Radę Najwyższą Ukrainy o szczęśliwej przyszłości zdemokratyzowanego ZSRR. Pech, bo trzy tygodnie później ten sam organ ogłosił niepodległość.

Nie przejąłem się słowami Busha i widoczną zmianą polityki Waszyngtonu, bo uruchomiony potencjał prze dalej i ciężko go wyhamować. Zaatakowany automatycznie podejmuje obronę. Politycy mają ogromne możliwości: są w stanie uruchamiać potencjały geopolityczne swych państw oraz orientować je w pożądanym kierunku i wykorzystywać lepiej czy gorzej. Lecz te potencjały istnieją i funkcjonują niezależnie od nich. Mogą słabnąć i zanikać – lecz to wymaga czasu. ZSRR wyszedł z wojny jako jedno z dwóch supermocarstw, więcej – biegunów polityki światowej. Szybko podjął globalną rywalizację – co było działaniem ponad siły. Trzeba było jednak dwóch kolejnych pokoleń, aby doszło do katastrofy potencjałowej. To się nie dzieje z dnia na dzień.

Mogę być krytyczny wobec rzeczywistości politycznej, lecz jestem optymistą, gdyż potencjał geopolityczny krajów cywilizacji zachodniej nadal dominuje nad światem. Nie jest już tak wielki, jak sto dwa lata temu. Wówczas co czwarty mieszkaniec tej planety żył w Europie. Ogromna kumulacja energii społecznej w ciągu jakichś dziesięciu pokoleń doprowadziła do skoku cywilizacyjnego, który zmienił oblicze świata. Dzisiaj w geopolitycznej Europie bytuje mniej niż 10 proc. populacji światowej. Regres jest znaczny, lecz nie tragiczny. Zachód nadal dominuje – i nie widać odpowiednio silnego konkurenta. Ci, co mówią o Chinach, nie dostrzegają, że nieusuwalna sprzeczność pomiędzy systemem politycznym a systemem ekonomicznym wchodzi w stan krytyczny. Może uda się przekształcić Chiny ewolucyjnie – bo zmiany eksplozyjne byłyby bardzo kosztowne dla całego świata.

Niebezpieczeństwo tkwi gdzie indziej. Potężny Zachód wchodzi w niebezpieczną przełęcz. Przyrost energii społecznej jest bliski zera, gdy w innych rejonach świata będzie trwać jeszcze kilkadziesiąt lat. Nie naruszy to istotnie proporcji potencjałowych, gdyż wysiłkiem poprzednich pokoleń kraje euroatlantyckie wybiły się na dostatecznie wysoki poziom naukowy, gospodarczy i kulturowy, aby skutecznie zwielokrotnić moc energii społecznej. Problem stanowi różnica w dynamice. Przykładowo, od początków XX w. ludność krajów islamskich pomiędzy Atlantykiem a Indiami zwiększyła się dziesięciokrotnie – i nadal rośnie. Nie dysponują wystarczająco wielkim potencjałem geopolitycznym ani nie są w stanie powiększać go dostatecznie szybko. Stabilizacja pęka, rozpaczliwy ruch ogarnia miliony. Dzisiaj to problem, za jakieś dwadzieścia lat będzie śmiertelnym zagrożeniem. Nadchodzące dwie dekady tworzą margines naszego bezpieczeństwa. Jest dostatecznie szeroki, aby podjąć najrozmaitsze przeciwdziałania. Taki miecz Damoklesa nad głową z reguły ożywczo działa na polityków, prowadzi do brutalnej selekcji, wymusza szukanie rozwiązań. Sprawa Ukrainy, jak wspomniałem, to ważny sygnał ostrzegawczy.

Przejdźmy do wspomnianych przez pana szczegółów. Unia Europejska zrobiła parę poważnych błędów, nadmiernie, a często i bezmyślnie wychodząc do przodu. Teraz powinna się zatrzymać, dopasować projekty do możliwości krajów członkowskich oraz ich społeczeństw. Rozpad Unii nie grozi. Grecja jest najlepszym dowodem, że nawet buntujące się społeczeństwa nie chcą opuszczać ani UE, ani nawet Eurolandu, co nie przeszkadza być niezadowolonym. Skoro Bruksela tak chętnie dawała pieniądze i przyjmowała każde rozliczenie, czemu teraz tak rygorystycznie domaga się spłaty długów? Korzyści płynące z integracji są naprawdę znaczne, a ludzie przyzwyczaili się do nich tak dalece, że trudno sobie wyobrazić, aby chcieli rezygnować. Właściwie w imię czego?

Mieliśmy już rządy zdecydowanie antyunijnej partii w Austrii, lecz Austria jest krajem marginalnym. Co gdyby Marine Le Pen czy Nigel Farage nadawali ton polityce swoich krajów? Czy wówczas reszta państw UE miałaby siły i środki, żeby ratować projekt UE?

Czy pani Le Pen ogłosiłaby, że nie będzie dopłat dla rolników, że każdy musi granicę przekraczać z wizą i paszportem, opłacić cło itd.? Niektórzy politycy nie chcą integracji doktrynalnie, inni głoszą taki program, bo chcą pozyskać niezadowolonych wyborców. Tylko że w momencie, kiedy dochodzi się do władzy i chce się tę władzę utrzymać, nie sposób działać jawnie wbrew oczywistym interesom ludzi.

Czyli liczy pan na ucywilizowanie przez władzę?

Niekoniecznie ucywilizowanie, wystarczy zwykły instynkt samozachowawczy. Radykalizm jest przywilejem opozycji. Tak za każdym razem postępuje PiS. Uważa na przykład, że należy prowadzić „ostrzejszą politykę” w stosunku do Rosji. Nie bardzo wiem, co to znaczy „ostrzejsza polityka” w stosunku do Rosji. Głośniej na nich krzyczeć, używać mocniejszych słów? Przecież nie wypowiemy im wojny ani nie ogłosimy embarga na wszystkie ich towary, ani nie zabronimy eksportu naszych. Można skrajnie zaostrzyć propagandę, co im w niczym nie zaszkodzi, ale zaostrzyć politykę? Już jest wystarczająco ostra, wręcz wroga. O ile opozycja nie jest pociągana do odpowiedzialności za swoje żądania, o tyle rządzący za swoje już tak. Kaczyński nie wypowie wojny Rosji ani nie wyśle czołgów, by odbijały Krym, Marine Le Pen nie skieruje przeciwko sobie rolników, turystów, przemysłowców, rentierów, młodzież. Wie, że nie zdąży wystąpić z UE, bo wcześniej odbiorą jej władzę. Francuzi to potrafią.

Mówił pan o słabości elit europejskich. Obaj się zgodzimy, że potrzebujemy trochę lepszych elit, takich z szerszymi horyzontami, także w Polsce.

To kwestia stworzenia mechanizmu. Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w. Brytyjski system parlamentarno-gabinetowy, francuski model trójpodziału władz zostały stworzone w zupełnie innej rzeczywistości, dziś nie przystają do przekształconych społeczeństw. Ponadto wszystko w czasie ulega korupcji, zepsuciu. Co jest w Polsce władzą ustawodawczą? Nie sejm, bo sejm nie przygotowuje ustaw, ustawy przygotowuje rząd, a ludzie rządu w sejmie głosują za tymi ustawami. Sejm przestał być organem ustawodawczym, natomiast stał się nim rząd. Ale od kogo zależy los gabinetu? Od sejmu, a nawet od pojedynczego posła – jak było w wypadku gabinetu Hanny Suchockiej. Podobnie upadł rząd Leszka Millera. Bez głosowania prezydent Aleksander Kwaśniewski odebrał mu poparcie grupy posłów. Przy większej liczbie stronnictw w koalicji najważniejsza jest ta malutka partyjka pośrodku, gdyż to ona decyduje, komu oddać władzę. Tyle tylko, że sama nie jest w stanie przepchnąć żadnej ustawy. Podział władz miał ograniczyć kompetencje dziedzicznego monarchy, ale to się dawno skończyło. Dziś, co Konstytucja RP bardzo silnie podkreśla, wszystkie organa państwowe podlegają jedynej, zwierzchniej władzy narodu. Nie wolno jej ograniczać, pozbawiać uprawnień. Mamy trzecią władzę, wymiar sprawiedliwości w dwóch odmianach – oddzielną prokuraturę i oddzielne sądy. Patrząc trochę z boku i nieco krzywo – to samouzupełniające się zawodowe korporacje. Trudno tylko dopatrzyć się, w jaki sposób jest realizowana zwierzchnia władza narodu nad nimi. To zresztą nie dziedzictwo po brytyjskich wigach, tylko swojskim PRL-u.

Mówi się o kryzysie demokracji, lecz mamy do czynienia tylko z kryzysem instytucji demokratycznych. I nic dziwnego. To starocie, ukształtowane jeszcze w XIX, a nawet w XVIII w.

W XVIII w. życie toczyło się z szybkością dyliżansu, dzisiaj tempo nadaje łączność elektroniczna. Tylko procedura podejmowania kluczowych decyzji jest taka sama, a przestrzeganie weekendu pozostaje świętością. Proponowane modernizacje sięgają często do rozwiązań antycznych, bo takie są sławetne jednoosobowe okręgi wyborcze, w referendum zaś mają o tym rozstrzygać ludzie, którzy w większości nie wiedzą, że działają one przeciwnie niż projektodawcy przypuszczają. Właściwie trudno się dziwić. Od kierowcy autobusu, nim siądzie za kółkiem, wymaga się dłuższej praktyki i kilku trudnych egzaminów. Jest to konieczne, bo od jego umiejętności zależy bezpieczeństwo, a nawet życie 40 pasażerów. Za los 40 milionów odpowiedzialność można przekazać każdemu – zgodnie ze świętym prawem równości rozwiniętym twórczo przez niejakiego Lenina: nawet kucharka może być premierem.

Poczynając od trzeciej kadencji sejmu, wyniki wyborów w Polsce są wprost proporcjonalne do wydatków wyborczych poszczególnych list. Decydują pieniądze, a nie obywatele. Nie jest to sprzeczne z innym przekonaniem, że o wyniku wyborów decydują środki masowego przekazu z telewizją na czele. Teraz dowiadujemy się, że programy wyborcze są zbędne, bo zawierają same fałsze.

Właściwie trudno się dziwić, że elity polityczne zostały zastąpione przez klasy polityczne. Elity były przygotowane i miały wyrobione poczucie obowiązku. Klasa polityczna, tak jak klasa robotnicza, żyje ze swojej działalności. Nie jest to wartościowanie ludzi, dzielenie na lepszych czy gorszych – tylko wartościowanie funkcji publicznych. W tym wypadku decyduje interes wspólny, a nie jednostkowy. Jeśli tego nie zrozumiemy, gorszy pieniądz wypierać będzie lepszy – i na nic się zdadzą narzekania, że z kadencji na kadencję wybieramy coraz słabszych. To zresztą wcale nie jest takie oczywiste, bo resztki dawnych elit politycznych, zwłaszcza wykształconych w demokratycznej opozycji – przecież zaprzeczeniu oportunizmu – nadal funkcjonują. Kierunek procesu trzeba tylko odwrócić.

Najpilniejsza jest reforma systemu wyborczego. Mniej ważne, jaki system zostanie wybrany: proporcjonalny czy większościowy. Kluczową kwestią jest to, by obywatel miał pełną świadomość, kogo i po co wybiera. Wszystkie chyba wybory w Trzeciej Rzeczpospolitej miały jedną ujemną cechę: znaczna część głosujących na daną listę, jeśli ta okazała się zwycięska, w końcu żałowała swego wyboru. To spowodowało, że wszystkie rządy poza jednym były u władzy tylko przez jedną kadencję albo jeszcze krócej. W tym kontekście można powiedzieć, że z punktu widzenia interesu całej Rzeczpospolitej prawie wszystkie wybory były nieudane.

Przyczyny są dwie. Znaczna część wyborców nie wie, na kogo głosować, ale idzie do urny, twierdząc, że to obowiązek, i stawia krzyżyk przypadkowo. Druga grupa też nie wie, ale wierzy jakiemuś autorytetowi. Może nim być polityk albo sąsiad, sprzedawczyni w sklepie, ksiądz czy nauczyciel lub tylko twarz częściej pokazywana w telewizji, względnie inaczej propagowana przez środki przekazu. Takich wyborców jest chyba więcej niż połowa – i to oni głównie czują się zawiedzeni przez swoich wybrańców.

Uczestnictwo w wyborach to prawo, a nie obowiązek – mimo że łowiące głosy stronnictwa sugerują coś przeciwnego. Ludzie ulegają rzekomym autorytetom i oddają własny głos do dyspozycji innych. Masowość takich postaw rodzi głęboką przepaść pomiędzy oczekiwaniami wyborczymi a wynikami wyborów. Skutki stają się coraz bardziej opłakane.

Ograniczanie głosów przypadkowych i sugerowanych zdecydowanie poprawi jakość parlamentu. Można to osiągnąć różnymi metodami. Omawianie ich wychodzi poza zakres naszej rozmowy. Podobnie jak wskazywanie na cechy i umiejętności kandydata, niezbędne do wykonywania mandatu poselskiego. Generalnie chodzi o maksymalne ułatwienie wyborcy dokonania rzetelnego i racjonalnego wyboru. Trzeba likwidować uboczne wpływy na indywidualny wybór, tępić komercjalizację i reklamiarstwo kampanii wyborczych, rzetelnie informować o tym, co ważne w pracy parlamentarnej. Bez tego żadna reforma ustrojowa się nie powiedzie. W demokracji najważniejszy jest głos obywatela – od tego wszystko zależy. Jeśli chcemy żyć w państwie demokratycznym, to musimy walczyć o jakość tego głosu, o autentyczność indywidualnego wyboru.

Stoimy przed wyzwaniem. Dopóki nie zmienimy systemu, dopóty będziemy produkowali miałkich polityków i w najlepszym wypadku otrzymamy to, na co pozwalają ich szczytowe możliwości. Kierowcy autobusów, ta elita szos, nie mają się czego obawiać.

No ale wpadliśmy w pułapkę, bo ten system i tę konstytucję mogą zmienić tylko ci politycy, innych w Zgromadzeniu Narodowym nie mamy.

Wpadliśmy w pułapkę, ponieważ w okresie rządów AWS-u powstał, a za rządów SLD został umocniony system dotacji partyjnych. Kampanie wyborcze są coraz droższe, a subwencje budżetowe gwarantują, że dana partia po kolejnych wyborach znajdzie się w parlamencie. Tak powstał zamknięty klub stronnictw, które władzę przekazują sobie nawzajem. System zresztą sam się niszczy, bo członków ubywa tylko przez samokompromitację. Po kolei odchodzą albo stopniowo zanikają wszyscy. Teraz doszło do krytycznego momentu, bo zapewnione miejsce w klubie mają tylko dwie partie. Jednak sytuacja tak się ułożyła, że przegrywające stronnictwo pod ciężarem klęski najpewniej się rozsypie. Pozostanie więc tylko jedna partia, która będzie rządzić sama. Rządzenie wymaga jednak poparcia obywateli, bo jeśli oni stoją z boku i patrzą, co z tego wyjdzie, to kto będzie realizował projekty rządowe? Przyjmijmy, że zwycięska partia uzyska 50 proc. głosów przy 50-proc. frekwencji. Poparcie czwartej części obywateli budzi obawy co do skuteczności i trwałości rządu. Tak rodzi się pokusa rządów silnej ręki i otwarcia drogi do dyktatury. Bo jak inaczej mniejszość miałaby zachować władzę?

Doszedł nowy element. Nadchodzący krach klubu partii parlamentarnych widoczny jest gołym okiem. Na wpół świadoma reakcja społeczna jest natychmiastowa: „Dobić trupa, co nam tak długo zamykał drogę!”. Najbardziej dynamiczne, bo młode i niezadowolone środowiska zerwały się do ataku. Tyle tylko, że nie są to stronnictwa przygotowane do prowadzenia polityki czy rządzenia krajem. Na razie widać, że nie wiedzą, czego chcą, a jeśli wiedzą, to nie znają mechanizmów, jak to osiągnąć. Może potrafią się zorganizować, bo jeśli nie, to wniosą z sobą chaos. A ten również otwiera drogę do dyktatury.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne. A szkoda marnować uzyskany już dorobek. Tak wyglądają sprawy. Zobaczymy, czy październikowe wybory będą wystarczająco rozumne, aby sobie z tym poradzić.

Dyktatury się zresztą nie boję. W Polsce nie ma po prostu warunków, aby taki arbitralny system zaprowadzić. Obawiać się można tylko tego, że samo niedopuszczenie do dyktatury będzie zbyt kosztowne.

Tekst pochodzi z XXI numeru kwartalnika Liberté! „Jak uratować demokrację”. Styczeń/Marzec 2016. 

Bicie piany :)

bicie piany na sztywno

Pół roku temu zaangażowałem się w pewien projekt, który zapoczątkował w pewien sposób tego bloga i moją bazgraninę. Wtedy w czerwcu znalazłem się zupełnie przypadkiem na Torwarze, gdzie Nowoczesna debiutowała na polskiej scenie politycznej. Przypadkiem, bo gdyby nie chrzciny dzieciaka mojego kuzyna, które odbywały się dzień wcześniej, nie wiem czy chciałoby mi się przyjeżdżać specjalnie dla Ryszarda Petru do Warszawy. Pomimo całej mojej sympatii do wymienionej osoby i zbliżonych liberalnych, wolnorynkowych poglądów.

Na Torwarze najbardziej zainteresowała mnie obietnica uczestniczenia w procesie oddolnego budowania programu. Usłyszałem tam w Warszawie, że zaczynamy od wyznaczenia mapy barier, które przeszkadzają nam w rozwoju, a potem analizując te bariery wypracujemy bazę programową, która będzie te bariery po kolei usuwała. Pomyślałem sobie: w końcu ktoś zaczyna we właściwy sposób budowanie ugrupowania. Od początku, od fundamentów, a nie od dachu, ani też od środka, czy też od końca, bo tak też już bywało.

Mapa barier. Zamiast PR-owych żółtych karteczek, na których Nowoczesna wymyśliła sobie wypunktowywanie problemów, postanowiłem wejść w temat głębiej. Postanowiłem spotkać się z kilkunastoma znanymi mi osobami, które reprezentują różne profesje, i wypytać ich co ich gryzie, co im przeszkadza w zwykłym życiu, w funkcjonowaniu ich firm. Pół roku temu zapisałem sobie na komputerze z datą 15 czerwca 2015 roku pierwsze zeznania. Przez około miesiąc rozmawiałem z kilkunastoma osobami przez minimum godzinę. Z tych rozmów wybrałem i opracowałem dziesięć. 15 lipca dodałem swoje spostrzeżenia i taką 15 stronicową listę żalów przesłałem do centrali w Warszawie.

Co było w środku? Na jakie zmiany liczyli moi rozmówcy? Może ich postulaty zostały w ramach ,,dobrej zmiany” już zrealizowane? Może chodziło im o sparaliżowanie Trybunału, o upartyjnienie wszystkiego co się da, o wyjaśnienie kto kogo? Czy samolot brzozę, czy brzoza samolot? Sprawdźmy.

Pierwszy mój rozmówca pracujący w spółkach skarbu państwa zwracał uwagę na:

a.) sposób funkcjonowania spółek z większościowym udziałem skarbu państwa. W większości tych spółek rady nadzorcze nie są zainteresowane rozwojem firmy, lecz jedynie pobieraniem miesięcznych wynagrodzeń i obsadzaniem stanowisk w firmie przez rodzinę, lub według klucza partyjnego.

b.) spółki z większościowym, lub mniejszościowym udziałem skarbu państwa są często zmuszane przez rady nadzorcze realizujące odgórne polecenia resortowe i partyjne do podejmowania nieracjonalnych ekonomicznie decyzji.

c.) szczególnie w sektorze rolniczym wszystkie stanowiska w różnych agencjach oraz w spółkach z udziałem skarbu państwa są obsadzane według klucza partyjnego i rodzinnego, a nie według kompetencji. To jest mafia która się nazywa PSL.

d.) działalność urzędów skarbowych np. fikcyjne wyceny nieruchomości wynikające z niekompetencji biegłych i pazerności tej instytucji.

e.) fatalny stan służby zdrowia wynikający z blokowania ustawy dot. prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych polegającej na umożliwieniu dodatkowego ubezpieczenia pracowników w zakresie usług zdrowotnych. To przy niedofinansowaniu jest główną przyczyną niewydolności służby zdrowia. Przez to sprzęt w szpitalach pracuje 4-5 h dziennie, a czasami jeszcze mniej. Limity miesięczne i kwartalne są o połowę za małe. To powoduje, iż pracownicy są na permanentnych zwolnieniach lekarskich. Zasada 30dni powoduje, że kosztami jest obciążany przedsiębiorca, a nie skarb państwa.

f.) fatalne prawo spadkowe, które często uniemożliwia przekazywanie firm drugiemu pokoleniu. Często spadek w Polsce to problem.

Dla drugiego mojego rozmówcy, prowadzącego biuro rachunkowe, głównym problemem były:

a.) niespójne przepisy prawa podatkowego i cywilnego. Interpretacje przepisów nie są jednoznaczne. Każdy urząd skarbowy interpretuje inaczej. Ilość interpretacji jest nie do przerobienia. Zgłaszając się z prośbą do Ministerstwa Finansów z prośbą o interpretację czeka się na odpowiedź minimum pół roku, a tak długi czas oczekiwania powoduje problemy wielu firm.

b.) sprawy z urzędami skarbowymi toczą się wiele lat, firmy w tym czasie upadają.

c.) jeśli nawet wygra się sprawę po kilku latach z urzędem skarbowym to nie są wyciągane konsekwencje w stosunku do urzędników popełniających błędy. Jeżeli wygra się z urzędem skarbowym to żeby uzyskać odszkodowanie następuje kolejne postępowanie na drodze cywilnej, które znowu trwa wiele lat.

Trzeci rozmówca, pracujący w branży spożywczej i sportowej, powiedział mi tak:

a.) zbyt wysokie wydatki Państwa i zbyt duży udział tych wydatków w PKB, co powoduje, iż pracujemy na rzecz Państwa według różnych metod liczenia od 5 do nawet 7 miesięcy w roku. To nas różni od wielu Państw Europejskich gdzie pracuje się na siebie np od któregoś marca, czy kwietnia.

b.) politycy nawet jak chcą gdzieś znaleźć oszczędności po stronie wydatków, to od razu je wydają, a moim zdaniem powinniśmy się skupić przede wszystkim na oddaniu obywatelom części ich zarobków. Obywatel wie lepiej jak te pieniądze wydać od urzędnika.

c.) co jest związane z punktami a.) i b.) zbyt wysokie i skomplikowane podatki. Nie ma sensu zaczynać dyskusji o poszczególnych podatkach jeżeli nie rozmawiamy o nich wszystkich na raz.

d.) zbyt duże opodatkowanie kosztów pracy. Wbrew temu co mówi minister finansów to realnie 41%. W tej chwili głównym wpływem budżetowym jest praca co powoduje rozwój szarej strefy i nie konkurencyjność podmiotów, pracowników, którzy płacą uczciwie podatki. Nie może być tak, że przy zarobkach rzędu 10.000 złotych netto, państwo opodatkowuje to kwotą powyżej 7000zł.

e.) fatalnie działający sejm, sądy, służba zdrowia, generalnie niekompetencja wszędzie tam gdzie pojawia się Państwo i ich przedstawiciele.

f.) zbyt duży udział w PKB, w stosunku do innych państw np. OECD, państwa. Właściwie od pewnego czasu prywatyzacja została zatrzymana. Jest jeszcze bardzo dużo spółek skarbu państwa gdzie jedynym powodem ich istnienia w formie spółki skarbu państwa, jest możliwość obsadzenia stanowisk pracy, zarządów przez swoich. Po co na przykład skarbowi państwa chłodnia mroźnia w Białymstoku?

g.) w Polsce dobry pomysł na biznes, dobra egzekucja tego pomysłu, pracowitość nie gwarantuje ci nawet w 50% osiągnięcie sukcesu tak jak dzieje się to gdzie indziej. Może zniszczyć cię zmieniające się co chwilę prawo, niekompetentne i przewlekłe sądy, konkurencja, która wykorzysta lepiej luki prawne, zoptymalizuje lepiej podatki.

h.) przepisy ZUS-owskie. Dlaczego ktoś kto prowadzi działalność i jest zatrudniony na etat odprowadza podwójną składkę zdrowotną.

i.) kluby sportowe, sport zawodowy nie powinny być utrzymywane przez podatników, dotyczy to zarówno samorządów jak i spółek z udziałem skarbu państwa. Państwo powinno sponsorować jedynie sport amatorski, a w szczególnie aktywnie sport wśród dzieci i młodzieży. Politycy często na poziomie samorządów, czy też całego kraju wykorzystują sport, by zdobyć poparcie pewnych środowisk, a przez to władze.

j.) hazard powinien zostać zalegalizowany i powinno być umożliwione reklamowanie się poprzez sport zawodowy zarówno branży hazardowej jak i alkoholowej, czy tytoniowej.

k.) żeby odnieść sukces w biznesie trzeba mieć dobrych pracowników, którzy są jednym z największych kapitałów dobrej firmy. Tymczasem u nas firmy, które zatrudniają na umowę o pracę są nieatrakcyjne dla pracownika w stosunku do firm, które zatrudniają w oparciu o ,,samozatrudnienie”, a te są niekonkurencyjne w stosunku do tych, które zatrudniają na pół etatu, a resztę płacą na czarno.

l.) procedury przetargowe. Duża część przetargów jest ustawionych.

m.) wadliwe przepisy dotyczące transportu, których często nikt nie przestrzega, a jeśli chciałby przestrzegać to wypadłby z rynku, bo nie byłby konkurencyjny.

n.) moment płacenia VAT u. VAT powinien być płacony w momencie zapłaty, a nie w momencie wystawienia faktury. To powód wielu upadłości, a niestety przy tak działających sądach, często jest to wręcz prosta droga do pozbycia się konkurencji.

o.) bałagan w stawkach VAT u, tzn. niezrozumiałe jest, dlaczego następuje decyzja o podwyżce VAT i generalnie VAT idzie do góry, ale na wszystkie artykuły mrożone idzie z 7% na 5% w dół.

Mój czwarty rozmówca, radca prawny, zwrócił uwagę na:

a.) problem z załatwianiem spraw urzędowych w mieście Gdynia. Poprzez nepotyzm, brak kompetencji u części pracowników, strach przed samodzielnym podejmowaniem decyzji, interpretowanie spornych kwestii na niekorzyść petenta, nierówność wobec prawa.

b.) postulował wprowadzenie kadencyjności prezydentów miast.

c.) stanowiska są rozdawane w Gdyni bez konkursów. Np. brak konkursu na radcę prawnego. Wymieniają się na stanowiskach ciągle te same osoby w różnych spółkach komunalnych.

d.) nadmierne umarzanie spraw gospodarczych przez prokuratorów. Stosują oni zasadę, że kierują wszystko na ścieżkę dochodzenia swoich praw na drodze cywilnej. Nawet ewidentne wyłudzenia są umarzane. Powoduję to patologie, bo przestępcy zaczynają od niewielkich wyłudzeń. Sprawy są umarzane, a potem bezkarność powoduje, że rozochoceni tym przestępcy zwiększają skalę.

e.) przewlekłość postępowań sądowych. Nie wynika to do końca z braku infrastruktury (wokand), czy braku sędziów, tylko bardziej z organizacji. Na przykład Sopot jest miejscem gdzie sprawy ciągną się dłużej mimo wolnych wokand. Pisanie skarg na przewlekłość powoduje konsekwencje później w rozpatrywaniu innych spraw, więc skargi pisze się tylko na miejsca poza terenem działania. Ja nie napiszę skargi tam gdzie pracuje, bo będzie to rzutowało na kolejne postępowania.

f.) bezkarność sędziów. Brak możliwości ocenienia ich pracy. Np. przy ocenie okresowej sędziego powinna być brana opinia pełnomocników. Słaby sędzia, którego wyroki są zmieniane w kolejnych instancjach czuje się tak pewnie, bo grozi mu tylko brak awansu, a powinien być usuwany z palestry. Wśród bardzo wielu sędziów zauważalna jest postawa, że im się po prostu nie chce pracować, lub ze względu na brak możliwości awansu ze względów finansowych koncentrują się na zarabianiu dodatkowo poza zawodem zaniedbując pracę w sądach. Z sądu jednak nie zrezygnują. To daje oprócz zarobku dużo dodatkowych przywilejów np. możliwość wzięcia 35 dni urlopu.

g.) wadliwe przepisy odwoławcze powodują dodatkową możliwość przewlekania w nieskończoność procesów: np. gdy dochodzi do wyroku w przegranej sprawie, składam apelację nie podpisaną i nieopłaconą, wezwanie do uzupełnienia braków dostaję po miesiącu, podpisuję apelację i składam wniosek o zwolnienie z kosztów jednocześnie nie przesyłając formularza o stanie majątkowym, dostaję wezwanie do uzupełnienia formularza o stanie majątkowych (1,5 miesiąca), po 2-3 miesiącach dostaję oddalenie wniosku o zwolnienie z kosztów, piszę zażalenie, zażalenie rozpatruje sąd II instancji, więc trwa to znowu kilka miesięcy, Sąd oddala zażalenie, wracają akta, wtedy trzeba uiścić opłatę. Nie uiszczamy opłaty. Sąd odrzuca apelację. Potem znowu zażalenie i tak z powodów formalnych można przegrane sprawy na życzenie klienta przeciągać o kilka lat.

h.) uwolnienie rynku radców prawnych spowodowało zanik specjalizacji, żeby przeżyć radcy imają się wszystkich spraw, a to powoduje pogorszenie jakości usług.

Piątym rozmówcą był lekarz chirurg. On skupił się, co oczywiste, na służbie zdrowia:

a.) wszechwładza Funduszu, który kieruje w tej chwili służbą zdrowia, sprawiła, że wprawdzie korupcja się zmniejszyła i pieniądze są wydawane racjonalniej, ale służba zdrowia powinna kierować się nie tylko ekonomią, tymczasem podejście do pacjenta w ostatnich latach jest stricte urzędnicze. To wahadło za bardzo przechyliło się w tę stronę.

b.) człowiek może chorować na trzy choroby, a według Funduszu może chorować tylko na jedną przy przyjęciu. Każda choroba ma swój numer, a w rubryce można wpisać tylko jeden. To powoduje, że pacjent musi pójść znowu do lekarza ogólnego.

c.) kolejki do specjalistów spowodowane są głównie przez ich brak, ale ten brak jest wymuszany przez Fundusz, co w efekcie powoduje niewykorzystanie prawidłowo zasobów ludzkich, a przede wszystkim sprzętu.

d.) biurokracja. Lekarz specjalista pisze najpierw na kartach, a potem to samo jest przepisywane na komputerach.

e.) Fundusz zmusza lekarzy do niewystawiania skierowań na niektóre badania, których pacjenci potrzebują. Dzieje się to tak, że badanie jest wycenione np. na 110 złotych. Jednak okazuje się, że badanie niemożliwe jest do wykonania za 110 złotych i zaczyna kosztować 130 złotych. Fundusz jednak zwraca przychodni od kwoty 110 złotych i przychodnia na każdym badaniu traci 20 złotych przez co administracja żąda od lekarzy nie kierowania na te badania. Ci którzy tego nie robią mają problemy.

f.) zarobki specjalistów są ustalane przez Fundusz, który niestety wycenia niektóre specjalizacje nie ze względów merytorycznych. Niektóre środowiska nie mają medialnie przebicia i przez to są płatne słabo. Dlaczego kardiolog jest bardziej ważny od dermatologa. Dysproporcje są zbyt duże.

g.) w Polsce jest 3/4 pielęgniarek tuż przed emeryturą co powoduje słabą jakość ich pracy. Szczególnie, że jest to praca często ciężka fizycznie. Niestety zmiany warty nie ma, gdyż młode pielęgniarki emigrują.

h.) wydajność pracy jest w polskiej opiece zdrowotnej bardzo niska.

i.) patologią jest praca na wielu etatach. Lekarz pracujący na pięciu etatach np. jako chirurg podczas operacji jest wręcz niebezpieczny dla pacjenta. Dlaczego kontroluje się czas pracy kierowcy, a nie kontroluje się czasu pracy lekarza.

j.) chory jest system kształcenia. Za pieniądze podatników kształcimy lekarzy, którzy potem pracują zagranicą. Szacuje się, że koszt wykształcenia specjalisty to kwota od 50.000zł do 70.000zł za rok. My te pieniądze wydajemy, a potem mówimy, że Fundusz nie ma pieniędzy i Ci lekarze wyjeżdżają. Nas na to jako kraju nie stać, żeby Funduszu nie było na nich stać.

k.) Kliniczne Oddziały Ratunkowe. Żeby dostać się do szpitala trzeba przejść przez KOR. To najbardziej wąskie gardło w służbie zdrowia. To sito jest często przyczyną wielu ludzkich tragedii. Przykład. Trafia do KOR-u pacjent po Ostrym Zapaleniu Trzustki z innego szpitala z zagranicy. Płaci 1000$ dziennie, więc wraca do Polski gdzie ma ubezpieczenie. Tam go na tyle podleczyli, żeby przetrwał podróż samolotem. Pacjent więc ogólnie dobrze się czuje i nie zostanie przyjęty, a lekarz kwalifikujący w KORze nawet nie przejrzy jego badań, gdyż nie ma do tego kwalifikacji. Robi podstawowe badania i stwierdzając dobry stan ogólny odsyła do domu. Tymczasem pacjent musi być hospitalizowany, bo inaczej umrze za kilka dni. Po dwóch dniach stan się na tyle pogarsza, iż w końcu według standardów KOR-u można go przyjąć z powrotem do szpitala. Pacjent na szczęście przeżyje, ale jego stan jest na tyle poważny, że czeka go sześć operacji i około roczne specjalistyczne leczenie. Kosztuje to około 100.000 złotych. Gdyby KOR go przyjął od razu koszt byłby o 50-80% mniejszy. Nie liczymy tu też kosztów dla budżetu z tytułu tego, że ten człowiek, zamiast po około 2 miesiącach pójść do pracy, rok jest na zwolnieniu lekarskim, a właściwie kwalifikuje się na rentę, bo ma 30% trzustki. Według przepisów jest jednak wszystko ok.

Szóstym rozmówcą była Pani inżynier projektująca drogi na Pomorzu:

a.) główną bolączką przeszkadzającą w budowaniu dróg w Polsce jest wadliwe prawo dotyczące zamówień publicznych. Decydującym kryterium jest cena. Kryterium nie są właściwości wykonawcy-oferenta (techniczne, ekonomiczne, finansowe, doświadczenie). Tego się nie sprawdza i to nie podlega ocenie. Efektem tego jest to, iż na na potrzeby konkretnych przetargów zawiązywana jest firma, która jest organizacyjnie nie przygotowana do wypełnienia prawidłowo zadania. Powszechne jest, że zatrudnia się kilku studentów, którzy przygotowują przetarg, a potem jeżeli nawet uda się wykonać zadanie, to po wykonaniu przedmiotu zamówienia, często jest brak kontaktu z wykonawcą, bo firmy już nie ma. W przypadku inwestycji drogowych, gdzie pewne uchybienia wychodzą na jaw z czasem jest to niedopuszczalne. W tej chwili jest tak, że jak pojawia się problem po czasie to nie ma komu go rozwiązać.

b.) w przypadku niektórych przetargów przedmiot zamówienia jest źle przygotowany. Problemem jest często niekompetencja osób przygotowujących przedmiot zamówienia. Czasami jest to nawet nie tyle brak znajomości przepisów, ale brak wyobraźni. Zbyt mała waga jest poświęcana temu etapowi, który jest absolutnie kluczowy. Potem okazuje się, że czasami terminy przesuwają się kilkukrotnie, bo pewne rzeczy są fizycznie niemożliwe do zrealizowania.

c.) projektanci dróg jak na odpowiedzialność i wagę podejmowanych decyzji dotyczących nas wszystkich zarabiają za mało, a to jest znowu jest związane z decydującą rolą czynnika ceny przy przetargach. Przygotowanie do zawodu to 5 lat studiów, potem 2 lata praktyki w biurze, następnie rok praktyki na budowie, następnie dwa egzaminy. Tymczasem pensje niewiele przekraczają średnią krajową, a nawet ostatnio są na jej poziomie. Trzeba też pamiętać, iż projektant we własnym zakresie musi z tych pieniędzy opłacać składki za członkostwo w Polskiej i Pomorskiej Izbie. Bez tego może wykonywać zawodu. Nie są to małe kwoty.

d.) mimo, iż w Polsce buduje się w tej chwili najwięcej dróg w Europie, to duża część firm zajmujących się profesjonalnie projektowaniem dróg jest na skraju bankructwa i niewypłacalności. Przyczyną jest to, że w tej chwili skończyły się pieniądze z Unii dotyczące pierwszej perspektywy, a projekty z drugiej perspektywy jeszcze nie ruszyły. Przerwa w finansowaniu trwa już rok. Tymczasem jest to tak wyspecjalizowana branża, że niemożliwe jest przestawienie się na inne projekty. Pracowników też trzeba trzymać na etacie, bo wyszkolenie pracownika trwa latami. W tej chwili istnieje niebezpieczeństwo, iż nie wszyscy dotrwali, a to może znowu przełożyć się na jakość projektowanych dróg w latach 2015-2020

e.) najgorszy jest jednak brak perspektyw na przyszłość. Doświadczenie z wykorzystaniem pierwszej transzy pokazało, iż przez wadliwe prawo zamówień publicznych, trudno jest zarobić na projektowaniu dróg, nawet jeżeli te drogi są budowane. Co jednak później stanie się z branżą gdy minie 2020 rok? Wejście na rynki zagraniczne, to jednak ze względu na specyfikę branży, bardzo odległa perspektywa. Okrutnym żartem może się okazać sytuacja, że kryterium ceny, które obowiązuje w Polsce sprawi, że jednak będziemy za chwilę projektować, budować te drogi od nowa.

Siódmym rozmówcą był informatyk i jego żona przedsiębiorca:

a.) barierą prowadzenia działalności jest płacenie ZUSu, niezależnie czy mamy dochód, czy nie. Prowadzimy działalność w branży głównie sezonowej, ale nie możemy zawiesić działalności, gdyż musimy czasami wystawiać faktury poza sezonem. To sprawia, iż działalność przez większość czasu jest nieopłacalna, lub mało opłacalna.

b.) kolejnym problemem jest kwestia VATu, który płacony jest niezależnie, czy kontrahent zapłacił, czy nie. W Niemczech jest to rozwiązane inaczej.

c.) Niesprawiedliwa polityka anty(pro)rodzinna. Jestem za zniesieniem ZUS-u, ale jeżeli ma zostać ten system emerytalny, który aktualnie obowiązuje, to powinna być dodatkowo promowana dzietność. Tylko wysoka dzietność może sprawić, że ten system, czyli klasyczna oszukańcza piramida finansowa, nie zbankrutuje. Tymczasem Państwo tej zależności stara się nie zauważać, a jeśli zauważa to tylko udaje, że coś robi np. w formie tak absurdalnych pomysłów jak becikowe. Jeżeli ten system ZUS-owski miałby zostać, to trzeba naprawdę wspomóc osoby które mają dzieci. Jako absolwent ekonomii jest to dla mnie oczywiste. Poza tym, jeżeli te dzieci mają nas rzeczywiście kiedyś utrzymać to muszą być odpowiednio wyedukowane i korzystać z odpowiedniej opieki zdrowotnej. W Polsce, ani nie ma edukacji na poziomie, ani nie ma służby zdrowia, więc rodzice muszą dodatkowo inwestować w edukację prywatną i w prywatną służbę zdrowia. Jeżeli nie zlikwidujemy ZUS-u to powinniśmy wrócić do idei bonu oświatowego, a np wydatki na książki powinny być refundowane. W wakacje powinny być otwarte świetlice. Sensowniejsze jest płacenie kobiecie za pozostanie w domu, a nie żłobkom. Co z tego, że dziecko jest w żłobku, jeżeli zachoruje, to rodzic i tak nie może pracować. Rodzice powinni być też wysoko premiowani w systemie podatkowym. Część kosztów utrzymania dziecka powinno wziąć Państwo na siebie. Inaczej ZUS, a przez to Państwo jest nieuczciwe w stosunku do obywatela, który wychowuje dzieci, które będą potem utrzymywały tych którzy dzieci nie mają.

d.) bardzo słaby poziom szkoły państwowej. Absurdem dla nas jako osób głęboko wierzących są 2 godziny religii versus 1 godzina historii w 4 klasie. Szkoła publiczna jest tylko teoretycznie bezpłatna. Ciągle są wymuszane dodatkowe opłaty, szkoła chce dodatkowo pieniądze na ksero, szkoła nie ma pieniędzy na papier do tego ksera, lub szkoła potrzebuje pieniędzy na oklejenie folią na szyby całe skrzydło budynku, bo nie ma rolet, a słońce uniemożliwia prowadzenie zajęć. Podręczniki są schematyczne, dodatkowo co roku trzeba kupować nowe, które zwykle prawie niczym nie różnią się od poprzednich wydań. Dzieci muszą dodatkowo uczyć się języków, bo szkoła im tego nie zapewnia, bo nauczyciele są nie przygotowani.

e.) dzieci muszą też korzystać z prywatnej służby zdrowia. One w przeciwieństwie do dorosłych, którzy decydują za siebie i mogą poczekać, nie mogą czekać. Absurdem jest np. sytuacja, iż dostając skierowanie od prywatnego chirurga do endokrynologa w grudniu 2013 wyznaczany jest termin badania w państwowej poradni na styczeń 2015. Płacąc prywatnie za 3 tygodnie jest termin. podatki są za wysokie i przez to nie ma klasy średniej. Czym więcej zarobię, tym więcej państwo mi zabierze. Jak mi nie zabierze w formie podatków bezpośrednich to zabierze mi w inny sposób np. zmuszając mnie do korzystania z prywatnej służby zdrowia.

f.) w pracy problemem jest zbyt sztywny kodeks pracy. Przez to kultywuje się przeciętność, bylejakość. Wnioskując o zwolnienie niektórych pracowników, podczas kierowania projektami moje propozycje były odrzucane. Niestety dobry pracodawca nie chce zwalniać z powodu, że ktoś jest słaby i się nie nadaje. Za dużo z tym problemów.

g.) decentralizacja w naszym kraju jest dalej nie wystarczająca. Finansowanie jest głównie centralne, więc iluzją jest, że oddolnie można coś zmienić. Realną władzę ma ten kto ma pieniądze. Dzięki decentralizacji moglibyśmy wypróbować pewne pomysły gospodarcze. Jeżeli płace podatki to powinny one zostawać w regionie np. amerykański VAT jest lokalny. Ja chce płacić podatek na swój region i na swoich przedstawicieli, których wybrałem. Inaczej obywatelska kontrola nic nie da i nie wiem za co płacę i czy ten ktoś mnie tymczasem nie oszukuje. U nas moje podatki trafiają do Warszawy, a potem wracają w postaci np. janosikowego. To jest bez sensu.

Ósmym był przedsiębiorca pracujący w mediach oraz jego partnerka zajmująca się prowadzeniem przedszkoli i poradni psychologicznych.

a.) interpretacja przez każdego urzędnika przepisów jest całkowicie dowolna. Tak samo dowolnie interpretuje przepisy każdy ZUS, urząd skarbowy, instytucje oświatowe. Przykład. Mam dwie zarejestrowane firmy. Jedna w Warszawie, druga w Gdańsku. Identyczna sprawa. Działalność oświatowa – jakie są koszty kwalifikowane możliwe do odliczenia. Decyzja w jednym mieście nie oznacza takiej samej decyzji w drugiej.

b.) w przypadku zapytania urzędu skarbowego o decyzję urząd bardzo często nie odpowiada i mamy wtedy domniemanie zgody. Nie jest to korzystne. Poza tym z drugiej strony urząd cały czas wydłuża jak się da ten termin, na przykład dzięki błędom formalnym.

c.) kadra urzędnicza jest słabo wykwalifikowana, brak jest pomocy z urzędu, petent jest traktowany jako ktoś kto dezorganizuje urzędowi pracę, pomoc zwykle polega na ,,proszę się odwołać do artykułu” , duży jest jest problem z kosztami kwalifikowanymi. Prowadzimy działalność w trzech gminach, trzech miastach, trzech powiatach. Co urzędnik inna interpretacja, najgorzej jest z inspektoratami ZUSu.

d.) to co jest w prawie oświatowym wyklucza się wzajemnie z tym co jest zapisane w prawie gospodarczym, czy podatkowym. Efektem tego zamieszania jest nieuczciwa konkurencja, bo ktoś prowadzi działalność, a nie powinien i przez to ma mniejsze koszty.

e.) brak kontroli takiej szarej strefy, Sanepid kontroluje tylko tych którzy są ok. To samo dotyczy się nadzoru budowlanego, kuratorium, wydziału miasta. Najlepiej jest sprawdzać tych którzy działają legalnie. Efektem tego jest znowu nieuczciwa konkurencja.

e.) ustawa o zawodzie psychologa miała wejść w 2006 roku i do tej pory jej nie ma i psychologiem może się mianować każdy kto nie ma nawet magisterki.

f.) kuleje szkolenie psychologów. Przez to jest dużo niekompetentnych osób w zawodzie. Brak w szkoleniach części praktycznej. Potrzeba też większej specjalizacji. Praktyki minimum 4 letniej. W psychologii praktyka, a przez to dojrzałość jest bardzo istotna, gdyż osoba po studiach jest często jeszcze niedojrzała emocjonalnie, ma często problemy z samym sobą, a ma pomagać innym.

g.) brak standardów terapeutycznych w Polsce. Studia humanistyczne powinny być bardziej poszufladkowane. Nie nadążamy w szkoleniach za nowymi problemami przed którymi stawia nas cywilizacja. Cyberprzemoc, uzależnienie od gier, internetu, kryzys więzi między ludzkich w rodzinie, globalizacja. Zmiany w ostatnich latach dodatkowo promują potrzebę zajęcia się psychoterapią. Ludzie wpadają w nałogi, pojawia się depresja, samobójstwa. Tymczasem nie ma na to odpowiedzi w naszym systemie edukacyjnym, czy zdrowotnym. Leczenie jest dla coraz młodszych osób. Swoją działkę dokłada tu nienadążający system edukacyjny, który powoduje wzrost roli psychologów. Nie nadążamy za dyrektywami unijnymi. Sześciolatki są często nieprzygotowane do roli. W takim przypadku trzeba ten termin odroczyć. Gdy zgłosimy się do państwowej poradni, bo nie chcemy dziecka posłać do szkoły to taki proces trwa 6-9 miesięcy. Są przypadki że nie ma psychologa w szkole, a powinien być, jednak przecież gmina sama sobie kary na siebie nie nałoży, że go nie ma.

h.) psycholog średnio ma pod opieką w Polsce około 1000 dzieci i ma na to 20 godzin, bo na więcej nie ma kasy. Jest luka w przepisach, bo nie jest określone, czy psycholog, logopeda ma być na pełen etat, czy na pół etatu. Tylko ma być i nie jest to dostosowane do ilości dzieci. Czasami jest jeszcze gorzej niż te 1000 dzieci i pół etatu.

i.) analogiczna sytuacja jest w policji, gdzie też nie ma odpowiedniej ilości psychologów. Tu przewlekłość oceny i jakość tej oceny wpływa potem na postępowania sądowe.

j.) zmiany w KRSach są zbyt wolne. W spółce z.o.o zgłaszając zmiany do KRSu w Warszawie czekałem 4 miesiące zanim zmiana została zrealizowana. To powoduje dużo komplikacji, bo pozbywając się np. wspólnika, ten wspólnik musi podpisywać za ciebie umowy przez 4 miesiące, a jeżeli się z nim nie dogadasz to spółka w tym czasie może upaść.

k.) coraz więcej rodzi się dzieci z wadami, dysfunkcjami, te dzieci szczególnie w pierwszym stadium potrzebują szybkich diagnoz, szybkich decyzji, szybkich zabiegów. My im tego nie zapewniamy i potem konsekwencje tego i koszty opieki nad niepełnosprawnymi są niewspółmiernie wysokie dla tych dzieci i społeczeństwa. Znowu brakuje też specjalistów, a brakuje ich gdyż my ich szkolimy, ale potem oni pracują zagranicą, gdyż tam lekarze wyspecjalizowani w leczeniu dzieci są szczególnie poszukiwani, dlatego nawet nie można szybko zwiększyć kontraktów w NFZecie. Konsekwencją są kolejki do rehabilitacji. Brakuje szczególnie neurologów dziecięcych, psychiatrów dziecięcych, gastrologów dziecięcych. Brak też wczesnej diagnostyki i terapii z tym związanej. To powoduje, iż część dzieci zostaje niepełnosprawnymi, mimo iż niekoniecznie jest to im pisane.

l.) następnie państwo wyklucza osoby już niepełnosprawne. Stawka za opiekę nad niepełnosprawnym dzieckiem to 1200 zł, gdzie by opiekować się nim to rezygnujesz z pracy. Brak jest też często nie tyle pieniędzy, ale też zwykłej informacji, życzliwości dla tych rodziców. Zostają oni sami ze swoimi problemami.

Dziewiątym rozmówcą był restaurator:

a.) w sanepidzie przy odbiorze punktów gastronomicznych pracują ludzie którzy nie mają doświadczenia pracy po drugiej stronie, lub nawet jeśli mają, to jest to doświadczenie z zamierzchłych czasów. Pracują również na podstawie przepisów, które są oderwane od rzeczywistości.

b.) z tego powodu właściciel projektując lokal myśli pod kątem nie wygody klientów, czy wygody pracowników, tylko pod kątem przygotowania lokalu do odbioru przez urzędników odpowiednich służb. Czasami na potrzeby odbioru robi się prowizorki, typu prowizoryczne ściany, które się potem po odbiorze demontuje.

c.) jesteśmy młodym przedsiębiorstwem. Działamy od 2,5 roku. Odnieśliśmy stosunkowy sukces. Zatrudniamy na umowy około 40 pracowników w Gdyni. Dajemy utrzymanie ich rodzinom. Niestety nie mam wrażenia, że państwo, miasto jakoś to zauważa, w jakiś sposób próbuje nam pomóc. Możemy liczyć tylko na siebie.

d.) państwo jednak na pewno interesuje się nami gdy mamy płacić podatki. Płacisz 3 x podatek, 1x przy zakupie, 2x przy rozliczaniu miesięcznym, 3x koncesja. Czym więcej pracujesz, wygenerujesz dochodu, tym więcej zapłacisz.

e.) w Polsce mam wrażenie ciągle promowani są ci głupsi i mniej zaradni. Państwo ich ciągnie za uszy. Tylko ilu z nich przetrwa prowadząc działalność, poza tym to nieuczciwa konkurencja.

f.) w urzędach przez niejasne nieczytelne prawo za dużo zależy od czynnika ludzkiego, a urzędnicy z różnych powodów nie zastąpią jasno napisanego prawa.

g.) dyskryminacją jest zmuszanie nas przedsiębiorców do płacenia podwójnej, potrójnej stawki zdrowotnej jak na końcu i tak jesteśmy zmuszeni do prywatnej wizyty lekarskiej.

h.) denerwujące są ciągłe kontrole, utrudniające działanie. Podejrzewanie obywatela o bycie oszustem. Jedyną metodą uniknięcia kontroli jest nic nie robienie.

i.) promowanie młodych na siłę nic nie daje. Młodzi nie są przygotowani dziś do pracy. Czy mam przyjąć nic nie umiejącego młodego do pracy, bo państwo opłaci mi jego 50% wynagrodzenia i zwolnić starszego wykwalifikowanego pracownika, który może ma w odróżnieniu od tego młodego, dzieci, żonę na utrzymaniu, kredyt? Z drugiej strony brak podjęcia takiej decyzji sprawi, iż jesteśmy niekonkurencyjni. Czasami 20.000zł to koszt prowadzenia całego interesu sezonowego. Dlaczego ktoś ma ponosić koszty, a ktoś nie, tylko dlatego, że ktoś 10 lat prowadzi uczciwie ten biznes, a ktoś dopiero zaczyna?

Ostatnią osobą był przedsiębiorca prowadzący pośrednictwo pracy:

a.) działając w branży metalowej i wysyłając ludzi głównie do Szwecji, problemem jest brak w Polsce odpowiednio wykwalifikowanych ludzi do pracy. Od momentu kiedy stocznia przestała istnieć nie ma nowych ludzi pracy, dopływu świeżej krwi, w branży nie ma już młodych, najmłodsi pracownicy obecni w tej chwili na rynku mają 35-40 lat. Duża część zbliża się do wieku emerytalnego. Powodem jest brak szkół zawodowych, szkolnictwa zawodowego przygotowującego do pracy w zawodach zajmujących się obróbką stali, obróbki skrawaniem,frezerów, dekarzy, spawaczy. Nawet jeśli ludzie mają pokończone kursy, to brakuję im praktyki zawodowej, którą powinni wynieść już ze szkoły. Nikt nie zatrudni kogoś do pracy zagranicą, by się uczył.

b.) brak jest też odpowiednio przeszkolonych pielęgniarek. W tej chwili jest duże zapotrzebowanie w Skandynawii na pielęgniarki, ale ich nie szkolimy, a te które są zbliżają się do wieku emerytalnego.

c.) koszty pracy są w Polsce strasznie wysokie. W polskich spółkach stoczniowych firmy nie zatrudniają na umowę o pracę, oprócz jednej firmy, która zatrudnia na umowę, reszta zatrudnia na tzw ,,śmieciówki”. Problem jest taki, że to niebezpieczna praca, wypadki się zdarzają, a potem taki człowiek jest pozostawiony sam sobie.

d.) ja też w biurze zatrudniam na umowę zlecenie, a chciałbym zatrudniać na umowę o prace, ale dla studenta musiałbym opłacić składki. Powinny być preferencje przy zatrudnianiu studentów.

e.) jest zupełnie inna mentalność pracodawców w Polsce, niż w Szwecji. Szwecja jest krajem zaufania społecznego, jeśli ktoś powie że tak jest, to tak jest, w Polsce słowo nic nie znaczy.

f.) praca w Szwecji to nie jest tylko zakład gdzie się pracuje, w Szwecji jest to komórka społeczna. Różnica między nami, a Szwecją jest taka, iż w Polsce pracownik szuka pieniędzy a nie pracy.

g.) biurokracja w Polsce. W Szwecji większość rzeczy w urzędzie można załatwić elektronicznie, dużo też można załatwić po prostu na telefon. W Polsce absurdem jest mania pieczątek. W Polsce urzędnik nie rozumie podstawowej sprawy, czyli kto komu świadczy usługę. On, czy ty.

h.) ludzie w urzędach nie pracują po to żeby załatwić sprawę, rozwiązać ją, ale celem ich pracy jest to żeby mieć tzw. ,,dupochron”. Efektem ich pracy ma być nie rozwiązanie problemu, a leżący stos papierów.

i.) przewlekłość w urzędach. Ostatnio rejestrowałem w trójmieście spółkę i czekałem 3 tygodnie. W Szwecji robi się to elektronicznie i załatwia, to w 1 dzień tak samo w Sztokholmie jak i w Malmo. Zbyt jest też skomplikowany wniosek do wypełnienia w KRSie. To nie jest normalne, by wykształcony prawnik i przedsiębiorca nie mógł samodzielnie wypełnić wniosku. Z ustawy wprost to nie wynika, ale urzędy wydają sobie własne wewnętrzne specjalne procedury, które wszystko komplikują.

j.) komplikowanie skomplikowanych ustaw, ale również nieskomplikowanych to ich specjalność. Przykład. Nie dostałem dla moich pracowników w NFZcie karty EKUZ, której nie chciano mi wydać. Gdy spytałem na jakiej podstawie prawnej pani nie chce mi wydać, to usłyszałem, że na podstawie ich wewnętrznego regulaminu, a gdy poprosiłem o informacje co ten regulamin mówi to dostałem odpowiedź, że nie może mi tego przekazać, gdyż to ich wewnętrzny regulamin i nie jest do wglądu. W Anglii jak raz opłacisz składkę zdrowotną zaświadczenie dostajesz na 5 lat. W Polsce z łaską na pól roku. Każą przedstawiać wnioski o delegowaniu. W efekcie pracownicy proszeni są przeze mnie o otrzymanie karty jako turyści..

k.) Ciągłe prześladowania ze strony urzędników. W zeszłym roku miałem sytuację gdzie musiałem mieć ciągle jeden pokój zarezerwowany na kontrole. Miałem dwa razy ZUS, inspekcję pracy, urząd skarbowy, urząd pracy. Wszystko było ok.

l.) W Polsce nie ma czegoś takiego jak upadłość. Prawo upadłościowe to bubel prawny i fikcja. Nie można zrobić upadłości, bo w takiej sytuacji zwykle nie ma pieniędzy na likwidatora. Prawnie nie da się zlikwidować w cywilizowany sposób spółki. Tak samo prawo upadłościowe dotyczące osób fizycznych to też fikcja, co najlepiej pokazują roczne statystyki. To ważne, gdyż w Polsce nie miejsca na margines błędu, nie ma też możliwości uczenia się na błędach, które są często nieuniknione, ale czasami też niezawinione i nieprzewidywalne typu kryzys 2008 roku. Jednak z drugiej strony w Polsce, wykorzystując kruczki prawne i mechanizmy zgodne z prawem, można spokojnie funkcjonować jako bankrut i państwo nic nie może zrobić.

Wiemy już co Polakowi dolega, co go boli. Może więc coś się zmieniło? Może przez to pół roku chociaż część dolegliwości została usunięta? Odpowiedź, rzecz jasna, jest negatywna. W Polsce rząd, sejm, senat, władza nie rozwiązują problemów, tylko tworzą następne. A w przerwach zajmują się biciem piany. Na sztywno.

Panel Forum Od-nowa w Krynicy :)

XXV Forum Ekonomiczne w Krynicy. Materiały organizatorów.Moderatorem była dr Justyna Glusman z Forum Od-nowa, a w debacie wzięli udział przedstawiciele Najwyższej Izby Kontroli (prof. Wojciech Misiąg), Ministerstwa Finansów (Dyrektor Generalna Mirosława Boryczka), biznesu (członek Zarządu Deloitte, Rafał Antczak), samorządów (Kazimierz Barczyk z Sejmiku Województwa Małopolskiego) i organizacji pozarządowych (Agata Dąmbska, Forum Od-nowa).

Dyskusję otworzył prof. Wojciech Misiąg, podnosząc cztery kwestie systemowe wymagające szybkich działań: odbudowa etosu pracowników sektora publicznego, podwyższenie jakości debaty o finansach publicznych, zwiększenie odpowiedzialności urzędników oraz jawności i przejrzystości finansów publicznych. Następnie Kazimierz Barczyk podniósł temat służby cywilnej w kontekście samorządów, zastanawiając się, czy powinny być nią objęte. Dodał też, że legislacja musi stać na wysokim poziomie i w zgodzie z prawem UE. Obaj paneliści opowiedzieli się raczej za usprawnianiem administracji, a nie robieniem rewolucji.

Inaczej do tematu podszedł Rafał Antczak. Skonstatował on, że problem polskiej gospodarki nie leży w sposobie funkcjonowania sektora prywatnego, tylko publicznego. Na świecie mamy obecnie do czynienia z rosnącą konkurencją systemową pomiędzy krajami, a w Polsce nakłada się na to pułapka średniego dochodu, co sprawia, że finanse publiczne są w coraz gorszej sytuacji (także z powodu problemów demograficznych i mniejszego wzrostu PKB). W całym sektorze rządowym istnieje szkodliwy „wertykal”: administracja centralna oddziałuje na samorządy. Trzeba go odciąć, zwiększając transparentność JST i zaczynając reformy od Ministerstwa Finansów.

Wywołana w ten sposób do odpowiedzi Mirosława Boryczka zaproponowała rozróżnienie pojęć używanych w debacie na „mechanizmy administracji” albo „sposób rządzenia”. Jeśli chcemy mówić o administracji rządowej, to – zdaniem Dyrektor Generalnej – urzędnicy są skuteczni, zaangażowani w wykonywane zadania i osiągają dobre efekty pomimo kłód rzucanych im pod nogi. W systemie istnieje już wiele narzędzi, ale są one niewykorzystywane, gdyż szwankuje zarządzanie. Dzieje się tak ze względu na brak przywództwa politycznego. W dodatku, od 10 lat postępuje proces deprecjacji służby cywilnej – pracownicy słyszą, że są źli i się do niczego nie nadają. W rezultacie administracją zarządzają kontrolerzy, a ludziom odmawia się prawa do błędu. Dla nadzorców ważniejsza jest litera prawa niż zdrowy rozsądek.

Wypowiadająca się następnie Agata Dąmbska podkreślała, że dotychczas nie przeprowadzono całościowej zmiany w administracji centralnej rozumianej jako sektor rządowy, a nie samorządy. Obecny system jest niesterowny, a decydenci nie mają wpływu na postępowanie urzędników w ministerstwach. Administrację cechuje silosowość, hierarchiczność, wieloszczeblowość i zatomizowanie, czego przykładem jest istnienie 2400 pracowników Ministerstwa Finansów czy 77 tys. instytucji o dużej autonomii oraz fikcja budżetu zadaniowego. Dlatego należy dążyć do odciążenia ministerstw z funkcji wykonawczych, pozostawiając im jedynie – w myśl skandynawskiej koncepcji „małych ministerstw” – funkcję policy making. Poza tym trzeba tworzyć ramowe prawo (zamiast dotychczas obowiązującego w Polsce kazuistycznego modelu niemiecko-francuskiego), zlikwidować niedziałającą służbę cywilną oraz powołać określoną liczbę agencji wykonawczych.

W ten sposób dyskutanci z rozważań diagnostycznych przeszli do fazy proponowania rozwiązań. Mirosława Boryczka zwróciła uwagę, że w wielu instytucjach istnieje już tzw. „zadaniowanie” pracy (służba celna, ZUS). Powinien to robić dobry lider – jednak w tym miejscu dr Justyna Glusman zaoponowała, że muszą powstać mechanizmy systemowe, a nie uzależnienie od uznaniowości czy osobowości lidera. Rafał Antczak zaś nawoływał do wprowadzenia rotacyjności na wyższych stanowiskach kierowniczych, argumentując, że administracja jest monopolem, który trzeba zmuszać do konkurencji.

Idąc dalej tym tropem, prof. Wojciech Misiąg trafnie zauważył, że wśród panelistów nie ma sprzeczności co do celów działania administracji. Należy wprowadzić zarządzanie zmianą, a nie zaorać to, co jest – musi być bowiem utrzymana ciągłość pracy urzędów. Małe ministerstwa ocenił pozytywnie, ale pod warunkiem zwrócenia uwagi, aby przy okazji nie powiększyć w dwójnasób zatrudnienia w agencjach. Zdaniem doradcy Prezesa NIK etos pracowników sektora publicznego musi się wznieść ponad bodźce zewnętrzne. Nie można też dopuścić do wojny kontrolerów z administracją, ale trzeba odchodzić od kontroli sprowadzanej wyłącznie do sprawdzania stopnia przestrzegania prawa.

Na zakończenie panelu Mirosława Boryczka przypomniała, że idea „małych ministerstw” była brana pod uwagę już w 1996 roku i opowiedziała się za profesjonalnym korpusem pracowników publicznych. Optował za tym również Kazimierz Barczyk, ale główny nacisk położył w swej wypowiedzi na konieczność zapobieżenia inflacji prawodawstwa i wprowadzenie modelu kanclerskiego.

Strategiczna potrzeba istnienia państwa :)

Strategiczna potrzeba istnienia państwa

To, co stało się podstawą polskiego sukcesu – indywidualizm, brak zaufania do struktur państwa, jakiejkolwiek administracji czy elit i ich decyzji – to samo stanowi dziś największą przeszkodę w pójściu krok dalej.

Przeżywamy okres prosperity i wzrostu gospodarczego, który trudno porównać z jakimkolwiek innym w naszej historii nowożytnej, o najnowszej nie wspominając. Oczywiście, można z tego kpić, jak to chętnie robi i prawica, i lewica, ale odsyłam do podręczników historii gospodarczej i statystyk.

Rozwojowi służy i czas pokoju, i odmieniane przez wszystkie przypadki dotacje UE, i zapotrzebowanie na równie dobrze, jeśli nie lepiej wykwalifikowaną, ale tańszą niż w Europie Zachodniej siłę roboczą, i nadspodziewana mobilność i elastyczność Polaków – zarówno jeśli chodzi o emigrację, jak i w kreowaniu własnego biznesu.

W kraju, w którym sfera prywatnej wytwórczości stanowiła sekowany przez państwo margines jeszcze 25 lat temu, dziś 60 proc. PKB jest wytwarzane przez mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa, a więc podmioty powstałe w wyniku pomysłowości i energii Polaków, a nie w wyniku procesów prywatyzacyjnych czy uwłaszczeniowych.

Niestety, opisywanie polskiego sukcesu jako efektu przemyślanych działań systemowych i genialnych posunięć klasy politycznej byłoby z gruntu fałszywe. Z niewielkimi wyjątkami procesy wiodące do dzisiejszej relatywnej stabilności i odporności na wstrząsy zachodziły nie dzięki działaniom rządzących i administracji publicznej, ale mimo tych działań.

Co zawdzięczamy politykom

Źródeł polskiego sukcesu należy oczywiście upatrywać przede wszystkim w bankructwie gospodarki centralnie sterowanej – czego efektem była tzw. reforma Wilczka, przenosząca prywatną wytwórczość i usługi ze sfery niemal zakazanej do sfery legalnej. Choć legalności tej nadal nie towarzyszyło faktyczne równouprawnienie z wytwórcami państwowymi. Szanse wyrównywało jedynie to, że wytwórcy państwowi pomimo preferencji od lat albo i dziesięcioleci pozostawali w pułapce nieefektywności, co wynik konkurencji przesądzało.

Są trzy niezaprzeczalne zasługi pierwszych ekip politycznych kierujących Polską. Dzięki Leszkowi Balcerowiczowi uniknięcie wariantu jugosłowiańskiego w gospodarce (przypomnę, że był moment, kiedy uznano tam markę niemiecką za walutę obowiązującą w rozrachunkach, ku pewnej konfuzji niemieckiego emitenta waluty). Dzięki Tadeuszowi Mazowieckiemu, Bronisławowi Geremkowi i Krzysztofowi Skubiszewskiemu uniknęliśmy wariantu jugosłowiańskiego w ustalaniu form państwowości i granic, choć pokus przy rozpadzie ZSRS i słabości powstających po tym rozpadzie państw nie brakowało. Dzięki wymienionej trójce i – co uczciwie trzeba przyznać – wspólnej postawie ówczesnej klasy politycznej wytyczyliśmy sobie nad podziw konsekwentnie realizowaną przez kolejne bez wyjątku rządy strategię ścisłego powiązania ze światem zachodnim, co zaowocowało naszym członkostwem w Unii Europejskiej i NATO.

Pozostałe procesy budujące dzisiejszą stabilność działy się poza władzą publiczną, a może nawet wbrew niej. Członkostwa w UE i NATO były pierwszymi i zarazem ostatnimi celami strategicznymi wytyczonymi przez polskich polityków.

Należy oczywiście oddać sprawiedliwość rządowi Jerzego Buzka – jedynemu po ekipie Mazowieckiego i Balcerowicza, który zajął się reformami czy też próbą budowy nowoczesnych systemów w niektórych sektorach państwa – takich jak ubezpieczenia zdrowotne, system emerytalny, administracja publiczna czy edukacja. Pierwszą zdemontował rząd Leszka Millera, drugą zupełnie niedawno – Donalda Tuska. Trzecia została wykoślawiona monstrualną liczbą powiatów. Czwarta, słabowita od poczęcia, spętana kostycznymi programami i metodami nauczania. Ale ten rząd był ostatnim, który podejmował próby budowy struktur i nadążania z formowaniem nowoczesnego sektora publicznego, za zmianami społecznymi i gospodarczymi dziejącymi się niezależnie od państwa.

Zamożność i wzrost nie dzięki, lecz pomimo

Wydarzenia polityczne – upadek komunizmu i powstanie rządu Tadeusza Mazowieckiego umożliwiły stworzenie zrębów ustroju społecznego pozwalającego na inicjatywę. Pakiet Balcerowicza wprowadzał zasady matematyczne do państwowych obliczeń, praktyczne kryterium opłacalności i sensowności przedsięwzięć gospodarczych, zarówno państwowych, jak i prywatnych. Przywrócił gospodarce złotówkę, która z racji galopującej inflacji była wypierana z rynku przez wymianę towarową lub półlegalne obroty w stabilnych walutach obcych.

Trzeba być wyjątkowym ignorantem lub wyjątkowym cynikiem politycznym, by deprecjonować, szczególnie z dzisiejszej perspektywy, „monetarystyczną” politykę Balcerowicza. Wiara w to, że upadające nieefektywne państwowe molochy należy utrzymać przy życiu, bo przecież w końcu staną się kołami napędowymi wzrostu, towarzyszyła wszystkim rządom PRL-u. Doprowadziła do bankructwa państwa ogłoszonego przez Wojciecha Jaruzelskiego w roku 1981. Wiara w to, że pieniądz w gospodarce jest zbędny, miała zaowocować dojściem do komunizmu w roku 1980 – jak prognozował Nikita Chruszczow.

Rząd Mazowieckiego przywrócił Polsce podstawowe ramy normalności – reformując gospodarkę, administrację publiczną (samorząd), likwidując system opresji cenzury, SB. I co najważniejsze – reformy w sferze gospodarki i powstanie rynku dóbr konsumpcyjnych wprowadziły nieunikniony w takiej sytuacji, a zbawienny chaos, szczególnie w sektorze drobnych usług, handlu i wytwórczości – chaos opanowany dopiero fiskalizacją PIT-u, CIT-u i VAT-u w połowie lat 90. Odziedziczona po PRL-u administracja fiskalna była zupełnie nieprzygotowana do obsługi, a tym bardziej hamowania rozwoju milionów Polaków sprzedających dosłownie wszystko z łóżek polowych, blaszanych budek, ściągających z najdziwniejszych zakątków świata telewizory i bawełniane majtki. Ten okres dzikiego, słabo albo w ogóle nieregulowanego rozwoju drobnej przedsiębiorczości stworzył dzisiejszą polską klasę średnią. Niskie zarobki w sektorze państwowym i możliwość uzyskania niewiarygodnych z dzisiejszej perspektywy marż w handlu powodował naturalny przepływ osób przedsiębiorczych do sektora prywatnego. Z łóżek polowych przenosili oni handel do powstających w niesłychanym tempie sklepów, produkcję z garaży, a często i z „dużych pokojów” swoich domów do warsztatów i hal. Z garażowych hurtowni powstawały sieci, często o zasięgu ogólnopolskim. Wielu, zdając sobie sprawę, że rynek w końcu nasyci się dobrami podstawowymi, relokowało zdobyty na handlu kapitał w usługi czy produkcję stabilniejsze w dłuższej perspektywie, choć mniej zyskowne krótkoterminowo.

Towarzyszący nam wzrost gospodarczy jest w dużej mierze echem wybuchu przedsiębiorczości pierwszej połowy lat 90. Odporność na kryzysy – wynikiem niezależności sektora MSP od systemu bankowego, najbardziej wrażliwego na globalne zawirowania. Nadal czynnikiem napędzającym naszą gospodarkę jest duży popyt wewnętrzny zaspokajany przez rodzime przedsiębiorstwa, których podstawą założycielską nie były kredyty czy bankowe programy inwestycyjne, które w latach 90. znaliśmy jedynie z amerykańskich filmów, ale praca i kapitał własny pomnażany w ciągu kolejnych lat.

Podobnie jak w gospodarce, w sferze wolności politycznych procesy dokonywały się żywiołowo, wyprzedzając czy zupełnie ignorując działania administracji. Z okazji 25. rocznicy zniesienia cenzury ktoś napisał, że to zniesienie cenzury pozostało w zasadzie niezauważalne. Oczywiście, że tak, bo formalność usankcjonowała stan faktyczny, gdzie każdy publikował, co chciał, a bezdebity paryskiej „Kultury”, wydawnictw podziemnych czy reprinty zakazanego „Lenina” Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego można było kupić na każdym rogu. Wystarczyło znieść państwową kontrolę handlu papierem, by pojawiły się rejestrowane czy nie gazety wszelakiej proweniencji ideowo-politycznej. Wystarczyła ta jedna trzecia wolnych mandatów do Sejmu, by możliwość swobodnej wypowiedzi uzyskały wszelkie możliwe opcje. Cenzorzy mogli jeszcze pobierać swoje wynagrodzenie, ale ich wpływ na rzeczywistość publikacji był fikcyjny.

I w sferze politycznej, i w sferze gospodarczej wystarczyły niewielkie szczeliny w ograniczeniach, by nastąpił „wielki wybuch”. Tego wybuchu nikt nie planował, a jego efektów nikt nie kontrolował – z dużym pożytkiem dla nas wszystkich, dla samego państwa także.

Czy państwo jest nam jeszcze potrzebne?

Skoro wolności osobiste i polityczne zdobyliśmy w okresie bałaganu międzyustrojowego, a podstawy względnej zamożności i wzrostu gospodarczego dzięki niewydolności kontroli fiskalnej pierwszej połowy lat 90. – to pytanie zadane powyżej wydaje się zasadne. Pomimo państwa czy wbrew państwu staliśmy się wolni i zaczęliśmy robić interesy. W takim razie po co nam ono? Od czasu wejścia do UE i NATO państwo polskie nie stawia sobie żadnych celów strategicznych – na długo przed zdefiniowaniem przez Donalda Tuska „polityki ciepłej wody w kranie” taka polityka była podstawą działania rządu Leszka Millera. Krótki interwał PiS-owskiego szaleństwa, w którym też trudno przecież doszukać się jakiejś strategii, obrazu tego nie zmienia.

Nawet w języku polityków zupełnie oficjalnie zanikają pojęcia „programów państwowych”, a otwarcie mówi się o realizacji interesu partyjnego jako o wyznaczniku sukcesu w polityce. Rządy reformatorów – Mazowieckiego czy Buzka – są synonimami rządów poczciwych, naiwnych frajerów, bo przecież politycy ci potem przegrali wybory. Z faktu, że pomimo tych porażek i całej kampanii obwiniania autorów transformacji za wszelkie zło, rząd Mazowieckiego jest najwyżej ocenianym przez Polaków ze wszystkich w Trzeciej Rzeczpospolitej, z wyników wyborczych Jerzego Buzka czy nieustającej popularności Leszka Balcerowicza nasza klasa polityczna nie wyciąga żadnych wniosków. Liczy się tu i teraz, realizacja „przekazu dnia”, zdobycie mandatu w najbliższych wyborach.

Codziennie dostajemy dawkę informacji, co się dzieje, kiedy nasze państwo zaczyna działać: gdy budujemy autostrady – firmy za to odpowiedzialne bankrutują, gdy informatyzujemy ZUS – zawsze brakuje jakiegoś modułu, gdy ułatwiamy dostęp do usług medycznych – kolejki się wydłużają, gdy zaczynamy komputerowo liczyć głosy w wyborach – wyniki otrzymujemy po czterech miesiącach. Przykłady można mnożyć, szkoda mi miejsca, czasu i nerwów na wydłużanie tej listy, każdy z czytelników doskonale ją zna.

A tam, gdzie państwo nie działa, wzrastamy i kwitniemy. Jak może wyglądać służba zdrowia, wie każdy, kto w ramach dodatkowego ubezpieczenia korzysta z prywatnej. Że można stworzyć sprawnie działającą bazę danych – wie każdy, kto korzysta z bankowości internetowej. Że można budować i na tym zarabiać – pokazują deweloperzy i ich generalni wykonawcy. Każdej klęsce państwa można przeciwstawić sukces w sferze nieobjętej działaniami władz publicznych. Co gorsza, można też przedstawić listę przedsięwzięć skazanych na sukces, gdzie wkroczenie państwa sukces zamieniło w klęskę, czego najbardziej spektakularnym przykładem był drugi co do wielkości producent komputerów w Europie. Cóż z tego, że z naszej kieszeni wypłacone zastanie po latach procesu wysokie odszkodowanie, skoro Roman Kluska z innowacyjnej branży został wypchnięty i zajmuje się ponoć hodowlą owiec. Też dobry biznes, pewnie dochodowy, ale czy naprawdę państwo polskie powinno wymuszać taką zmianę profilu działalności? Może lepiej, żeby jednak nic nie robiło?

Takie państwo, jakie mamy dziś, jest nam zupełnie niepotrzebne. Kiedy zaczyna działać – nam zaczyna się gorzej żyć. Skupiłem się na kwestiach gospodarczych, ale wyobraźcie sobie, że to państwo zaczyna egzekwować pozostałości starego systemu dotyczące ochrony wysokich funkcjonariuszy przed obrazą… Absurdy prawa wykroczeń, nadzoru nad stowarzyszeniami i fundacjami? Brrr… zimno się robi na samą myśl. Jak to dobrze, że to państwo, cytując byłego ministra spraw wewnętrznych, „istnieje tylko teoretycznie”.

Generalnie w czasie pokoju i prosperity państwo jest nam umiarkowanie potrzebne – może z wyjątkiem jakichś sił porządkowych. Państwo „ciepłej wody w kranie”, poddające się fali trwania i realizowania kaprysów większości wyborców, dbania o przywileje silnych grup kosztem tych gorzej zorganizowanych czy mniej znaczących – takie państwo jest nam zupełnie niepotrzebne.

Państwo to projekt na gorsze czasy

Państwo to nie jest projekt na dobre czasy. Wiemy to, odkąd wspólnoty pierwotne decydowały się organizować w bardziej skomplikowane formy. Państwo jest nam potrzebne na czasy złe, kiedy nasze indywidualne interesy wymagają ochrony, jakiej sami sobie zapewnić nie możemy.

Mamy nie najlepsze doświadczenia. Budowana z zapałem i dużą dawką patriotyzmu Druga Rzeczpospolita nie spełniła tego podstawowego zadania. Nie uchroniła swoich obywateli przed utratą życia, godności, wolności, wreszcie dóbr materialnych. Jest wiele obiektywnych okoliczności tłumaczących upadek tamtego państwa – wieloletnia wojna ekonomiczna z Niemcami, światowy kryzys, dekoniunktura gospodarcza, wrogie sąsiedztwo zmuszające do wydawania znaczących (choć, jak się okazało, i tak zbyt małych) środków na obronność. Niezależnie jednak od nich ówczesne państwo polskie swojego podstawowego obowiązku wobec obywateli nie wypełniło.

Podobnie, choć już z przyczyn leżących bardziej po stronie Polaków i ich elit politycznych, było z Pierwszą Rzeczpospolitą i rozbiorami. Rozległe i bogate zamożnością swoich obywateli państwo stało się łupem biedniejszych w sumie sąsiadów. Licząc dzisiejszymi kategoriami wytwarzanych dóbr i zasobów, każde z państw zaborczych moglibyśmy sobie kupić na gwiazdkę. Wystawienie wojska zdolnego odeprzeć Austrię, Prusy i Rosję leżało w zasięgu możliwości. Ówczesne państwo rozsypało się na oczach Europy, ponieważ nie dysponowało żadnym systemem, który bogactwo obywateli, wzrost gospodarczy czasów saskich byłby w stanie przekształcić w siłę organizacji wspólnej.

Na przykładzie naszej własnej historii śmiało można udowodnić tezę, że państwo w czasach wzrostu służy do budowania wspólnej siły – gospodarczej, politycznej, militarnej w końcu, która ma nas obronić w czasach dekoniunktury czy zakrętu dziejowego. Takie państwo ma swoje strategie, cele dalekosiężne, wprowadza regulacje konsolidujące potencjał całego kraju, wykorzystuje wzrost gospodarczy do budowania trwałej, trudno poddającej się kryzysom organizacji.

Nie mamy w tym dużej tradycji. Ostatni raz tego typu funkcjonowanie naszego państwa odnajduję w czasach Jagiellonów. Bo już czasy Wazów to okres odłożenia interesów państwa na bok zakończony szwedzką okupacją, która stała się początkiem końca Rzeczpospolitej.

Niewielkie i peryferyjne – nawet z punktu widzenia Niemiec – Prusy mozolnie budowały swój potencjał, dochodząc do perfekcji w jego wykorzystaniu w razie potrzeby. Rzeczpospolita pod koniec XVIII w. mogłaby obronić się zapewne jedną piątą swojego potencjału – nie była jednak do tego przygotowana, nie posiadała odpowiedniej organizacji, to państwo istniało teoretycznie.

Nie chcę, by powyższe było odebrane jako prosta analogia do dzisiejszej sytuacji. Jak pisałem na wstępie – rozwijamy się gospodarczo, mamy w większości bezpieczne granice, jesteśmy członkiem silnego sojuszu militarnego i silnej organizacji gospodarczo-politycznej. W tej całej dzisiejszej układance niestety brakuje mi państwa.

Nie piszę tu o państwie omnipotencyjnym, które marzy się prawicy i lewicy, o państwie, które będzie regulowało, kto ma z kim spać lub kto ile ma zarabiać. Takie państwo jest archaiczne i śmieszne. Piszę o państwie, co do którego miałbym jeśli nawet nie przekonanie, to przynajmniej dużą nadzieję, że w chwili kryzysu mnie nie zawiedzie tak jak Pierwsza czy Druga Rzeczpospolita zawiodła moich przodków.

Dla nikogo, kto dobrnął w czytaniu tego tekstu aż tutaj, nie jest tajemnicą, że obecne państwo polskie w mojej ocenie kryterium zawartego w poprzednim akapicie nie spełnia.

Gdzie jest plan?

Nie ma organizacji działającej bez celu, bez domyślnej choćby strategii. Myślenie strategiczne skończyło się w Polsce wraz z przystąpieniem do struktur zachodnich. Jakby członkostwo w UE i NATO było w warunkach polskich Fukuyamowskim końcem historii. Ale sam Fukuyama swoją tezę odwołał, warto zatem, byśmy i my uznali, że życie toczy się dalej i że albo my będziemy tworzyć historię, albo będzie nam ona tworzona.

Zadaniem państwa w tej dobrej sytuacji, w jakiej się znajdujemy, jest umacnianie własnych struktur, pozycji i siły oddziaływania. Wiem oczywiście, że Polska jest w tej pośredniej pozycji – możemy siebie nazywać największym z małych lub najmniejszym z dużych państw. To niewygodne i zawsze sprawiające problem w definiowaniu własnych możliwości i aspiracji. Ale nie możemy bez końca uciekać od ich zdefiniowania.

Kryzysy, takie jak ten ukraiński, dają dowody na to, jak dalece marnowaliśmy czas po przystąpieniu do NATO. Bo trzeba było tego kryzysu, byśmy zadali sobie pytanie: „A co będzie, gdy zaatakuje nas na przykład Rosja?” i uzyskali stosowną odpowiedź. Dziś wiemy, że skuteczna pomoc może nadejść po 90 dniach, czyli przez ten czas musimy opierać się na własnym potencjale. Czy w roku 1999 nie mogliśmy przewidzieć, z którego kierunku może nastąpić atak? Przecież było to równie oczywiste, jak i dziś. Czy więc przypadkiem nie zmarnowaliśmy tych 16 lat, podczas których przeprowadzaliśmy dosyć istotne reformy sił zbrojnych, jeśli chodzi o organizację ich pod kątem tych 90 dni skutecznego oporu? Czy w tym czasie trudno było zauważyć, że trzon operacyjny NATO to wojska amerykańskie, których obecność w Europie została zredukowana z 250 tys. do 40 tys., czyli stwierdzić, że poziom naszego bezpieczeństwa gwarantowanego przez siły zewnętrzne spada?

Rządy epatują nas „sukcesami” w pozyskiwaniu środków z kolejnych perspektyw budżetowych UE, nigdy jednak nie próbujemy określić swoich strategicznych celów członkostwa w tej organizacji. Pewnie, że miło mieć dotacje na aquaparki i dostać kroplówkę dla nieefektywnego rolnictwa, ale które z naszych istotnych problemów rozwiąże Unia Europejska w jej obecnym kształcie? Jakiej Unii Europejskiej Polacy potrzebują i na rzecz jakiej Unii Europejskiej nasze kolejne rządy powinny lobbować? Luźnej organizacji gospodarczej, strefy wolnego handlu czy może silnie zintegrowanej, ze wspólną polityką zagraniczną, obronną, energetyczną?

A wreszcie – czy jest plan B? Czy rozważamy na poziomie strategicznym wariant, w którym UE staje się organizacją marzeń brytyjskiego konserwatysty ograniczoną do bezcłowego handlu i prawie swobodnego przepływu zasobów ludzkich? Albo że Niemcy mają dość finansowania rozrzutnego i niewypłacalnego Południa Europy i mówią „dość wspólnego budżetu”? A jeśli Amerykanie wybiorą prezydenta, który spełni wyborcze obietnice Baracka Obamy o nieangażowaniu się w strefach, gdzie nie ma bezpośredniego interesu USA, i NATO faktycznie przestanie istnieć? To nieprawdopodobne? A czy w latach Jelcynowskiej Rosji ktokolwiek uważał za prawdopodobną agresję na Ukrainę i aneksję jej terytoriów?

Dzisiaj możemy tylko za Kaczmarskim zadać pytanie z „Modlitwy”: „Jeśli nas Matka Boska nie obroni / To co się stanie z Polakami?”. Nie chodzi mi o straszenie i zakładanie najgorszego – choć każdy odpowiedzialny polityk powinien żyć pod presją najgorszych wizji. I obok planu A mieć plan B, przynajmniej w zarysie.

Konfederacje państwa nie zastąpią

To, co stało się podstawą polskiego sukcesu – indywidualizm, brak zaufania do struktur państwa, jakiejkolwiek administracji czy elit i ich decyzji – samo stanowi dziś największą przeszkodę w pójściu krok dalej – w kreowaniu nowoczesności, w modernizacji, w dyskontowaniu względnej zamożności obywateli na rzecz budowy wspólnych struktur chroniących przed zagrożeniami.

Zarządzanie interesami wspólnymi w Polsce ma w sobie gen konfederackości. Niewiara w państwo, w możliwości sprawcze jego struktur – zarówno rządzących, jak i opozycji – podparte oczywiście wieloma dowodami teoretyczności istnienia państwa doprowadziło do sytuacji, w której jak w Pierwszej Rzeczpospolitej zamiast państwa z grą sił parlamentarnych i rotacją pomysłów mamy dwie konfederacje generalne. Dla każdej z nich zwalczanie tej drugiej jako szkodliwej jest nadrzędnym celem działalności.

W Pierwszej Rzeczpospolitej konfederacje (czyli wywodzące się z prawa nieposłuszeństwa rycerskiego wobec władcy instytucje zastępujące władzę) z założenia antysystemowe stały się systemem. Szczególnie po usankcjonowaniu w połowie XVII w. zasady jednomyślności parlamentu (liberum veto) konfederacje generalne były jedynym zdolnym do podejmowania decyzji gremium, które o ile miało odpowiednie poparcie w liczbie szabel, mogło nawet te decyzje wprowadzać w życie. Konfederacjami były i klasyczne rokosze, i próby reformowania takie jak Stanisławowski sejm konwokacyjny czy Sejm Czteroletni. Konfederacją (barską) Polacy bronili się przed zaborami, konfederacją (targowicką) Polacy zabory przyśpieszali.

Otóż niezależnie od szlachetnych czy podłych intencji albo skutków konfederacje były i są złem. Wiara w to, że „my z synowcem” wiemy lepiej, jak urządzić kraj, i możemy zastąpić rząd, bo „mamy rację”, bo „prawda i Bóg po naszej stronie”, że sami wybieramy tę chwilę najwyższej konieczności, w której depczemy procedury państwowe i wprowadzamy zmiany – ta wiara wykończyć potrafi największe i najbogatsze państwo.

Polskie elity polityczne zgromadzone w konfederacji generalnej PO i konfederacji generalnej PiS wykorzystują indywidualizm, brak zaufania do instytucji publicznych, brak kapitału społecznego do własnych celów. Ten mechanizm ma sprzężenie zwrotne – bo rządząc konfederacko, nikt nie wzmocni państwa, ba, zawsze je osłabi, dostarczając dodatkowych dowodów na to, że konfederacja jest konieczna.

Polskie elity polityczne nie wykreowały ani planu A, ani tym bardziej planu B. Nie mamy żadnej strategii członkostwa w organizacjach międzynarodowych. Płynięcie z prądem – co proponuje PO – nie jest planem. Planem byłoby wykorzystanie prądu do własnych celów.

„Ciepła woda w kranie” jest dopisywaniem filozofii do bierności i bezradności. „Ciepła woda w kranie” to taki smerf Maruda, który każdą szansę aktywności skwituje: „Na pewno się nie uda”. Bo społeczeństwo niegotowe, bo Niemcy, bo Rosja, bo Francja, bo Bostwana. To pół biedy. Widocznie niektórzy tak mają. Polskim koszmarem jest brak politycznej alternatywy dla tych tez. Przecież leczenia zaściankowych kompleksów przez pobrzękiwanie szabelką i nadymanie się pseudo-

patriotycznym wzmożeniem przy każdej okazji nikt rozsądny alternatywą nie nazwie.

Nie mamy także żadnej strategii przekucia sukcesu milionów Polaków w sukces organizacji, jakim jest państwo. Nie piszę tu o ocenach ratingowych, tylko o faktycznej sile, sile przyciągania przyjaciół i odstraszania wrogów.

Strategie i reformy

W historii każdego kraju zdarza się, że jest okres słabości myślenia strategicznego – czasem brakuje myśliciela, czasem okoliczności. Dopóki myślenie „antystrategiczne” nie staje się podstawą działania, można uznać to za incydent i żyć dalej. Ale w Polsce, niestety, „anty-

strategiczność” stała się myślą przewodnią. Z jednej strony patrioci Platformy Obywatelskiej (tak się sami nazywają, co odbieram jako nieco obrzydliwe w kontekście konfederackiego podziału Polski i pogłębiania się dekompozycji wspólnoty narodu politycznego) bronią mnie przed PiS-em, definiując rządy tej partii jako największe zagrożenie dla obywateli, a z drugiej strony PiS proponuje mi zwalczenie największego zagrożenia dla państwowości polskiej, jakim jest Platforma Obywatelska. Obie tezy, z gruntu fałszywe, rządzą emocjami Polaków od wielu lat, odwracając ich uwagę od spraw ważnych, usprawiedliwiając brak zainteresowania partii mainstreamowych budową nowoczesnego państwa.

Trzecia Rzeczpospolita ma swoje grzechy pierworodne. Podstawowym jest niezdefiniowanie tradycji państwowej. Z jednej strony propagandowe odwołanie się do Drugiej Rzeczpospolitej – ostatniej wolnej Polski, jaką mieliśmy. Z drugiej strony kontynuacja formalnoprawna PRL-u: systemu, stosunków społecznych i gospodarczych, z wielkimi korektami, ale jednak kontynuacja.

Nie wchodzę tu w wartościowanie, które z rozwiązań byłoby lepsze. Mamy hybrydę, której symbolem jest objęcie prezydentury przez Lecha Wałęsę – formalnie od Wojciecha Jaruzelskiego, ale od ostatniego prezydenta Rzeczpospolitej na uchodźstwie, Ryszarda Kaczorowskiego, insygnia też przyjął. Odrobinę powieliliśmy Polską Rzeczpospolitą Ludową, która sankcjonowała ciągłość z Drugą Rzeczpospolitą, ale konstytucję marcową i kwietniową pozostawiając rządowi emigracyjnemu. Nie chcę wdawać się tu w rozważania natury prawno-konstytucyjnej – stwierdzam fakty polityczne.

Fakty te jednak mają określone implikacje w sferze mentalnej. Jak konstruować tak ważną dla istnienia narodu politycznego politykę historyczną bez odpowiedzi na pytanie o to, którego projektu państwowego Trzecia Rzeczpospolita ma być kontynuatorką? A może jest zupełnie nowym projektem? Jak kreować ustrój gospodarczy bez zamknięcia jakkolwiek sprawy reprywatyzacji?

Żeby nie poprzestawać jedynie na pytaniach… Trzecia Rzeczpospolita powinna zdefiniować się jako zupełnie nowy projekt państwowy. Usunąć z szaf „trupy” zarówno po PRL-u, jak i po Drugiej Rzeczpospolitej. Wyznaczyć własne strategie i je realizować. Być w stanie przewidzieć i przeżyć kryzysy, które z całą pewnością nadejdą.

Realizować strategie to znaczy reformować państwo, budować je tam, gdzie aktywność obywatelska nie wystarcza. Nie czekać, jak to się dzieje dzisiaj, aż opinia publiczna wymusi zmiany. Państwo, które zmienia się tylko i wyłącznie pod presją przemożnej większości obywateli, jest mało atrakcyjne. Klasa polityczna, która oczekuje 80 proc. akceptacji społecznej dla uregulowania kwestii in vitro, aby podjąć działania w tej sprawie, nie zasługuje ani na miano klasy, ani na określenie „polityczna”.

Nie znam w historii sensownej reformy, zmiany, z którą czekano by na masowe poparcie. Rolą polityków jest widzieć dalej i szerzej niż przeciętny wyborca. W tej wierze, że są oni choć ciut mądrzejsi od nas, przecież ich wybieramy. Wyobrażacie sobie Polskę, w której Balcerowicz czekałby na referendum w sprawie swojego pakietu? W której Józef Piłsudski czekałby z dekretem o ośmiogodzinnym dniu pracy czy nadaniu praw wyborczych kobietom do momentu, w którym uzyskałby pewność, że społeczeństwo jest na to gotowe? Mazowiecki miałby czekać na wyniki sondaży, z których wynikałoby, że Polacy są za zniesieniem cenzury i samorządem z osobowością prawną?

Czekanie na moment, kiedy społeczeństwo będzie gotowe, jest chwytliwą retoryką konserwatystów bojących się jakiegokolwiek ruchu. Straszenie, że „jeśli przeprowadzimy reformy, to przegramy wybory i będą rządzić oni, a wtedy zobaczycie…” to wymówka leniwych.

Rolą polityków jest służyć, co nie znaczy „wykonywać wskazania większości”. Rolą polityków jest budować sprawne, nowoczesne państwo, co nie znaczy „schlebiać dzisiejszym gustom”. Jeśli rzucimy okiem na biografie największych polityków, to stwierdzimy, że choć każdy z nich martwił się najbliższymi wyborami, to żadnemu z nich to zmartwienie nie uniemożliwiło dążenie do wizji swojego kraju za lat 10, 20, 30 czy 50.

Polsce potrzebna jest wizja, jakim krajem ma być w roku 2030, 2050, 2100. To najkrótsze z możliwych perspektyw plany tworu politycznego, jakim jest państwo. I nie chodzi tu o napisane do szuflady plany Hausnera czy „Polski 2030” Michała Boniego, ale o założenia przyjęte i realizowane w politycznej praktyce.

W takiej strategii państwo musi odrzucić założenie omnipotencji. Powinno wycofać się ze sfery światopoglądowej, aksjologicznej – każda ingerencja tutaj jest stratą czasu i energii. Powinno nie w deklaracjach, ale w praktyce uwolnić energię Polaków. Wyobraźmy sobie, jak wyglądałby nasz wzrost gospodarczy, gdyby urzędy i izby skarbowe nie rozliczały się z liczby wymierzonych kar, ale na przykład ze zwiększenia rejestrowanego (czyli opodatkowanego) obrotu gospodarczego na swoim terenie? Wyobraźmy sobie szkołę, w której dzieci nie są dzielone na wierzące i niewierzące, tylko razem uczestniczą we wszystkich zajęciach, bo są Polakami bez względu na wyznanie. To przecież da się zrobić…

Polska potrzebuje polityków, którzy zdyskontują rentę czasu wzrostu i pokoju, budując sprawny system sądowniczy, aparaty bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego. Policję, która jest w stanie wykryć, kto i dlaczego zabił jej byłego komendanta. Wojsko, które jest w stanie odstraszyć chętnych do zajęcia naszego terytorium i majątków naszych obywateli albo bronić go przez 90 dni. Państwa, które kupi sprawne samoloty rządowe, a w przypadku katastrofy – prokuratury, która ustali przyczyny i postawi winnych w stan oskarżenia. Państwo musi zbudować zaufanie obywateli do swoich struktur.

Potrzebujemy polityków, którzy będą mieli świadomość, że dzisiejsza renta pokoju, przedsiębiorczości i niskich kosztów pracy musi się skończyć. Taki jest naturalny cykl koniunktur i dekoniunktur – każda hossa ma swoją bessę. Musimy nastawiać państwo na inną rentę – nowych technologii, innowacyjności. Nie przestawimy się na taki model z archaiczną, postpeerelowską strukturą usług publicznych.

Przygotowanie państwa na trudny czas wymaga nie tylko trudnych reform w wymiarze sprawiedliwości, bezpieczeństwa wewnętrznego, publicznej służby zdrowia czy systemu emerytalnego. Wymaga także szeregu działań na rzecz tworzenia między Odrą a Bugiem narodu politycznego – zastąpienia zwalczających się konfederacji socjalistycznych ultrakatolików i etatystycznych konserwatystów społeczeństwem obywateli o różnorodnych poglądach połączonych wspólną polisą ubezpieczeniową na złe czasy – państwem. I to państwem nie tylko przyzwalającym na wolność, co może wynikać z bezsilności, ale tę wolność gwarantującym swoją siłą. Takie procesy nie zajdą oddolnie, bez reform i udziału w nich elit politycznych.

Nie można wymagać od polityków by byli politycznymi samobójcami– rozmowa z Bartłomiejem Sienkiewiczem :)

 

Nie można wymagać od polityków by byli politycznymi samobójcami

– rozmowa Marcina Celińskiego (MC) i Leszka Jażdżewskiego (LJ) z Bartłomiejem Sienkiewiczem

 

M.C.: Chcę porozmawiać o modernizacjach, a przede wszystkim o przyszłości. Na rozgrzewkę George Friedman, który prorokuje, że w połowie XXI w. Polska będzie mocarstwem, że w ciągu kolejnych 100 lat układ międzynarodowy doprowadzi do przeróżnych starć, przetasowań, odrodzenia się czy też powstania nowych potęg – takich jak Indie, Japonia, Turcja, Polska – rozpadu Rosji, marginalizacji Niemiec, a co za tym idzie, utraty resztek podmiotowości przez Unię Europejską. Co pan na to?

B.S.: Ja muszę przyznać, że kiedy czytam gdzieś, że jakiś projekt albo instytucja mają w nazwie słowo „strategiczne”, to staram się nie tylko trzymać od nich jak najdalej, lecz także nie brać poważnie tego, co oferują. Jeśli ktoś operuje perspektywą 100 lat i stawia tak mocne tezy, to należy pamiętać, że po tym okresie tego kogoś nie będzie już na świecie i owych tez nie zweryfikuje. Za 100 lat nie będzie ani Friedmana, ani mnie. Nie znam w historii naszej cywilizacji systemów analitycznych pozwalających przewidzieć przyszłość. Dlatego polityka i życie społeczne są tak fascynujące, przypominają żywioł – nieobliczalny i niepoddający się prostym sylogizmom. Nie namówicie mnie na tego rodzaju refleksje, bo – powiem otwarcie – zupełnie ich nie uznaję i na pewno nie będę startował w tego typu zawodach.

M.C.: No dobrze, tok przyszłych dziejów faktycznie nie jest opisany wzorem matematycznym, ale czy to oznacza, że nie możemy próbować sobie wyobrażać Polski w roku 2050 albo 2100?

B.S.: Wolę się poruszać w nieco krótszej perspektywie. To pytanie tak naprawdę sprowadza się do tego, który z procesów zachodzących w Polsce lub jej otoczeniu uznaję za kluczowy. Otóż jeśli chodzi o procesy wewnątrzpolskie, to uważam, że istnieją takie dwa. Po pierwsze, czy jesteśmy w stanie przebić się z poziomu kosztów pracy jako zasadniczego napędu polskiego sukcesu i mając do dyspozycji środki unijne, osiągnąć rodzaj istnienia gospodarczego, w którym renta pochodzi od know-how, a nie od taniej pracy wykształconych ludzi. To jest klasyczne pytanie rozwojowe i modernizacyjne, nie my pierwsi i nie ostatni to przerabiamy. Po drugie, czy ten rodzaj polityczności, który przez ostatnie 7 lat zapewniał stabilizację i obliczalność – zarówno wewnętrzną, jak i zewnętrzną – będzie w przyszłości wspominany jako absolutny ewenement czy też przezwycięży naturalną polityczność Polaków, jaką jest spór wszystkich ze wszystkimi i słabość centralnej polityki, która utrudnia sterowanie krajem. Czy te 7 lat to będzie dobry początek i czy będziemy mieli ten rodzaj polityczności, który zapewnia obliczalność i stabilizację, a tym samym pozwala rozwiązywać pewne problemy w dłuższej perspektywie czasu? Ani na pierwsze pytanie, ani na drugie nie znam odpowiedzi. Wiem natomiast, że są to dwa elementy, które będą determinowały przyszłość Polski.

Jeśli zaś chodzi o kwestie zewnętrzne, to też tak naprawdę kluczowe kwestie są dwie. Pierwsza to pytanie o kierunek zmian w Unii Europejskiej, czyli o to, jak długo można utrzymywać rodzaj federacji udającej państwo. Moim zdaniem ten model prędzej czy później się wyczerpie. I dokona się to albo poprzez rozpad, albo za sprawą wspólnej decyzji idącej raczej w stronę federalizacji niż dotychczasowej dominacji państw narodowych. Druga to wielki sprzeciw wobec globalizacji i dominacji kulturowej oraz ekonomicznej Zachodu w świecie. Rosja ze swoją rekonkwistą ziem świętego Włodzimierza, Państwo Islamskie jako element popkulturowego walczącego islamu o szczególnie krwawym wymiarze, zmiany w Afryce Północnej czy też to, co się dzieje w niektórych rejonach Azji – wszystko to są elementy pewnego rodzaju buntu i niezgody na reguły, których symboliczną podstawą był Konsensus waszyngtoński z roku 1989.

M.C.: Będę się trzymał tych polskich aspektów, o których pan mówił, gdyż na nie mamy zapewne nieco większy wpływ niż na kwestie międzynarodowe. Wspomniał pan, że musimy przejść na rentę związaną z know-how, z innowacyjnością. Czy to nie wymaga pewnej strategii w działaniach? Obawiam się, że nie dysponujemy choćby strategią małych kroków do przejścia z gospodarki o niskich kosztach pracy do gospodarki, w której koszty pracy mogą być wysokie, ale czerpiemy z tego, że jesteśmy właścicielami technologii, właścicielami myśli.

B.S.: Prawdę mówiąc, ona do tej pory nie była potrzebna. To nie jest tak, że przez ostatnie 10 lat mieliśmy swobodę wyboru własnej ścieżki rozwojowej. My nadrabialiśmy zaległości z ostatnich 300 lat absolutnej mizerii materialnej i cywilizacyjnej. Przecież mówimy o biednym, peryferyjnym kraju, który był jednym z terytoriów najdzikszych eksperymentów w historii Europy – mam tu na myśli II wojnę światową, dwa totalitaryzmy – który przed wojną był krajem głęboko zacofanym, postfeudalnym, który stracił swoją niepodległość zaledwie po 20 latach istnienia i znowu stał się częścią pewnego imperialnego układu, a przedtem właściwie od 1700 r. w zasadzie nie istniał jako samodzielna, samosterowna państwowość. My nadrabiamy trzy stulecia. Tempo tego nadrabiania – w sensie materialnym, świadomościowym, a także jeśli chodzi o względną, podstawową zamożność przeciętnego człowieka, obliczalność własnego losu – było imponujące. Ale to cały czas było gonienie horyzontu, który nam uciekał przez 300 lat. Nad strategią możemy się zastanowić teraz. Teraz, mając elementarną bazę podstawowej zasobności, za którą także idzie wolność wyboru osobistego i zbiorowego, można dopiero zacząć poważnie dyskutować o przyszłych ścieżkach rozwojowych Polski. 7 lat temu byłoby za wcześnie. 5 lat temu również. Wszystko odbywa się w jakimś właściwym dla siebie tempie.

M.C.: Zastanawia mnie ta siedmioletnia cezura. Mam wrażenie, że polityczność ukształtowała się w roku 1989… Wiem oczywiście, że od 7 lat panuje nam Platforma Obywatelska…

B.S.: Nie panuje, tylko jest wybierana, a to istotna różnica.

M.C.: Panuje z naszego wyboru. Ale przecież to jest cały czas klasa polityczna, która ukształtowała się w roku 1989. Zmiany zachodzące na scenie politycznej to w dużej mierze rebranding – aktywne są te same osoby, tyle że zmieniają swoje nastawienie do poszczególnych zjawisk wraz ze zmianą sytuacji. Jarosław Kaczyński był kiedyś lekko antyklerykalny, w tej chwili pozostaje w sojuszu z siłami klerykalnymi. Donald Tusk, którego mimo ucieczki za granicę – jak to mówi Kaczyński – nadal można uważać za podstawową siłę Platformy Obywatelskiej, kiedyś był liberałem, a stał się konserwatystą. To cały czas jest ta sama klasa polityczna – może z nieco innymi doświadczeniami. Nawet linie sporu i konfliktu tak naprawdę niewiele się zmieniły w ciągu tych 25 lat. Skąd zatem ta cezura siedmioletnia? Nie odczuwam jakiejś wielkiej zmiany jakościowej.

B.S.: Jeśli mielibyśmy stosować kryterium generacyjne – czyli kryterium, które pan proponuje – to wypada się z panem zgodzić. Pięćdziesięcio- czy sześćdziesięcioparolatkowie z dodatkiem czterdziestolatków stanowią w tej chwili trzon polskiej polityki i w tym sensie nie pojawili się przedwczoraj, tylko ich kariery polityczne mają przynajmniej kilkanaście lub kilkadziesiąt lat, pełna zgoda. Pytanie tylko, co ma być alternatywą? W większości liberalnych demokracji jest tak, że w pewnym momencie przychodzi pokolenie między czterdziestym a sześćdziesiątym rokiem życia i ono stanowi trzon świata polityki, gospodarki, przedsiębiorczości, ale także i pracobiorców. To jest naturalne koło biologiczne. A więc jeśli alternatywą ma być pajdokracja, czyli rządy ludzi w wieku 25–35 lat, to ta generacja powinna być znacznie bardziej widoczna. Ja się na tę alternatywę nie mogę zgodzić, nie jesteśmy tutaj zresztą wyjątkiem.

Jeśli natomiast mówi pan o tym, że Polska nie jest zdolna do kształtowania elit i ich kooptacji w ten sposób, aby ludzie młodzi lub będący w średnim wieku byli naturalnie zasysani do polityki i żebyśmy mieli pewność, że to są najlepsi ludzie, a nie kretyni, debile i ci o lepkich łapkach, to ja się zupełnie zgadzam. Nie, nie jest do tego zdolna. Co więcej, uważam, że największa klęska mojej generacji polega na tym, że nie stworzyliśmy systemu, który jest naturalnym systemem kooptacji elit.

Jedna z teorii politologicznych mówi o tym, że demokracja jest właściwie formą ukrytej oligarchii, która jest o tyle warta, o ile jest w stanie wysuwać na kluczowe stanowiska – te, na których zmienia się rzeczywistość – tych najlepszych. I to ma być miernikiem demokracji. Rzeczywiście, coś w tym jest. Gdyby przyjrzeć się polityce Stanów Zjednoczonych czy kooptacji elit w Niemczech, we Francji, nie mówiąc już o Anglii, to widać, jaki silny to jest rys oligarchizacji polityki. Ale jednocześnie istnieją bardzo wyraźne drogi awansu niezwiązane z urodzeniem i pieniędzmi. Kto we Francji ukończy École nationale d’administration – najsłynniejszą francuską uczelnię wyższą, w której kształcą się elity polityczne kraju – staje się automatycznie kandydatem na premiera, kto ukończy dobre niemieckie uniwersytety, od tego w Getyndze poczynając, prędzej czy później znajdzie się albo w wielkim biznesie, albo na istotnym miejscu w polityce. Tego w Polsce nie ma. I oczywiście możemy znaleźć mnóstwo usprawiedliwień – dopiero konstruujemy państwo, dopiero konstruujemy normalną polityczność, nie ma u nas obrośniętych mchem sal uniwersyteckich, przez które przechodzą ludzie rozumiejący te same pojęcia bez względu na to, czy są tu, czy gdzieś indziej. Owszem, na pewno będziemy to odczuwać jeszcze przez wiele lat.

M.C.: Czego się obawiam w tym politycznym zamknięciu pokoleniowym i braku systemu rotacji elit? Obawiam się, że zamykając sobie ścieżki ewolucyjne, otwieramy ścieżki rewolucyjne. Okazuje się, że wszelka zmiana w tym kontekście oznaczałaby pewnego rodzaju ojcobójstwo. Nie mając systemu rotacji elit, a chcąc zrobić miejsce dla młodych, należałoby zamordować poprzednie pokolenie.

B.S.: To nie jest jedyne wyjście, bo proszę zwrócić uwagę, że w polskiej demokracji istnieje jednak pewien wentyl bezpieczeństwa. Są nim nowe partie bądź partie antysystemowe, które w Polsce powstają regularnie, właściwie nawet do znudzenia. Ostatnim przykładem jest Ruch Palikota, który nagle – i to z dziesięcioprocentowym poparciem – wprowadził do parlamentu różnych lokalnych przedsiębiorców, lepszych albo gorszych, nie wchodźmy w ocenę, co ważne, zdecydowanie młodszych od przeciętnej parlamentarnej. Już nie chcę mówić, że gdy się popatrzyło na te ławy, to przypominały one trochę knajpę z „Gwiezdnych wojen”. Finał jest taki, że ci ludzie rozsiali się później po różnych ugrupowaniach, z PSL-em włącznie. Przypominam, że trochę podobną historię przeszły i Samoobrona, i Liga Polskich Rodzin. Od czasu do czasu w Polsce powstaje więc coś zupełnie nowego, co następnie jest wchłaniane przez stare organizmy, ale też te stare organizmy są zasilane nowym materiałem ludzkim. Wentyl bezpieczeństwa, o którym mówię, działa więc w Polsce w miarę skutecznie. To zaś, o czym pan mówi, że zatkane ścieżki awansu i promocji prędzej czy później owocują rewolucją, bo musisz zabić, żeby być kimś, jest klasyczną Tocqueville’owską tezą. Nie sądzę, żeby tak miało być w wypadku Polski.

M.C.: Zgadzam się, że w wielu krajach rządzą te, a nie inne roczniki, że taki przedział pokoleniowy jest zupełnie naturalny, ale ciąży na tym pokoleniu pewna odpowiedzialność – w Polsce może nawet trochę większa niż w innych krajach. Pan wielokrotnie pisał o tym, jakim jesteśmy narodem politycznym. Chyba zgodzimy się co do diagnozy, że ciężko jest obronić tę tezę w obliczu naszego narodu politycznego. Jesteśmy przecież świadkami walki plemiennej. Oba plemiona chętnie kupują hasła, które się pojawiają gdzieś tam obok partii – czy je realizują, czy nie, to już zupełnie inna kwestia – kupują też ludzi, o których pan mówi, ale – powiedzmy sobie uczciwie – ja nie jestem przekonany, czy Samoobrona i część Ruchu Palikota to są najlepsze zastrzyki do klasy politycznej. Wróćmy zatem do projektu Czwartej Rzeczpospolitej – projektu w wydaniu Jana Marii Rokity, a nie tego, który później w ramach paktów stabilizacyjnych realizował PiS. Czy Polska – z jednej strony dla rozwoju, a z drugiej strony dla próby budowy narodu politycznego – nie powinna mieć projektu, który zakładałby pewne nowe formy państwowości, obywatelskości, które wyszłyby naprzeciw temu sporowi plemiennemu i albo go zlikwidowały, albo ograniczyły? Czy nie trzeba by było poszukać rzeczy wspólnych i odrzucić tych tych, które są bombą z opóźnionym zapłonem?

B.S.: Jeśli pan pozwoli, to po raz kolejny się z panem fundamentalnie nie zgodzę.

M.C.: Na to liczyłem!

B.S.: Mówi pan o nowej państwowości. Dlaczego Polakom potrzebna jest nowa państwowość?

M.C.: Mówiłem o „nowych formach państwowości”.

B.S.: Nowa forma państwowości powstaje wtedy, gdy mamy do czynienia z załamaniem się dotychczasowych struktur państwowych – w wyniku wojen, rewolucji, jakichś poważnych wstrząsów, interwencji siły zewnętrznej. Żaden taki element w Polsce ani nie występuje, ani nawet nie widać go na horyzoncie. Nowa forma państwowości może się tworzyć w sytuacji jakiejś absolutnej utraty legitymacji do sprawowania władzy – najpierw moralnej, a potem także i prawnej – przez cały establishment polityczny. Ten przełomowy moment nastąpił, gdy powstała komisja śledcza w sprawie afery Rywina – to był taki fetor gnilny lewicy, która – wbrew słowom swojego lidera – trochę brzydko kończyła istnienie. Zresztą, prawdę mówiąc, to, jak ci lewicowcy spod znaku byłego PZPR-u potrafią długo gnić, jest fenomenalne i wbrew biologii. Ich rozkład nie postępuje szybko, przeciwnie – oni potrafią gnić ponad 10 lat.

M.C.: Ostatnio orzeczeniem krajowego sądu partyjnego obiecali, że będą istnieć trzy lata, bo założyli, że po tym okresie Napieralski może wrócić.

B.S.: I to był klimat, kiedy w Polsce ludzie domagali się czegoś zupełnie innego, całkiem nowego. Ja nie chcę przesadzać, ale mam wrażenie, że śmierć papieża też odegrała w tym pewną rolę. Wszyscy nagle poczuli, że „nie ma dalekiego taty!”, i stwierdzili, że można by tym wszystkim zarządzać jeszcze jakoś inaczej. I zwycięstwo odniosła wtedy partia, która była w tym projekcie najbardziej radykalna, najbardziej konsekwentna i zdeterminowana. Jak się skończyło, tak się skończyło, nie ma o czym mówić. To był ten moment społecznego wzmożenia, kiedy każdy przeciętny obywatel, nawet ten trzymający się na co dzień z dala od polityki, mówił, że tak dalej być nie może, że coś trzeba zmienić. W roku 2015 nie ma ani takiego nastroju, ani takiej potrzeby. Mamy zupełnie inny klimat społeczny. Oczywiście, to w ciągu najbliższych miesięcy może się jeszcze zmienić – za to kochamy Europę Środkową, że mimo porządnego liberalno-demokratycznego kostiumu ona nadal jest cudownym, nieobliczalnym lądem, gdzie cuda się zdarzają i należy je wkalkulować w rzeczywistość. Ale to jest coś zupełnie innego.

Druga sprawa, o której pan wspomniał, to cały czas tęsknota – to jest zresztą charakterystyczne dla pewnego sposobu myślenia w Polsce – za tym, że polityka i państwowość to wielki projekt („Polska Wielki projekt” – operując hasłem PiS-u) – który wymaga nadzwyczajnych narzędzi, nadzwyczajnego planu, nadzwyczajnych środków, a w końcu nadzwyczajnego zwolnienia się z pewnych elementarnych reguł etycznych w polityce. To bardzo niebezpieczna ścieżka. A ja uważam, że jest dokładnie odwrotnie. Jeśli prześledzimy, gdzie przez ostatnie 25 lat odnieśliśmy sukces, to zrozumiemy, że udawało się nie w wyniku wielkich idei i wielkich projektów, tylko żmudnej, codziennej krzątaniny, która pozwala rozwiązywać na bieżąco większe i mniejsze problemy, które się akurat pojawiają przed nami na drodze, a nie rzucania się na problemy, których jeszcze na horyzoncie nie widać .

Radziłbym prześledzić, co się w Polsce mówi o reformie finansów publicznych. Pamiętają panowie? W pierwszej dekadzie XXI w., jakoś w latach 2004–2005, narodziło się przekonanie, że fundamentalną kwestią do załatwienia w Polsce jest reforma finansów publicznych. Zwracam uwagę na cholernie silny prospołeczny aspekt tego postulatu. A więc mówienie Polakom: „My chcemy zreformować finanse publiczne” jest przepięknym pomysłem na zbiorowe polityczne samobójstwo. Ale dlaczego właściwie mielibyśmy reformować te finanse publiczne? Na czym polega radykalne zło owych finansów publicznych? Na te pytania odpowiedzi nie usłyszałem.

Kolejny przykład to KRUS i głosy: „Jak to możliwe, że w ogóle mamy jeszcze coś takiego jak KRUS? Przecież to obciąża nasze portfele!”. Tak? To zobaczmy, jaki jest udział tego KRUS-u w całej puli państwowych pieniędzy. Otóż to jest absolutny margines marginesu, dotyczy iluś tam tysięcy ludzi, którzy tkwią w tym systemie od dawna i właściwie nie mogą się przesunąć gdzie indziej. Tymczasem z KRUS-u zrobiono swego rodzaju papierek lakmusowy, który pokazuje, czy jesteśmy państwem nowoczesnym, czy nie. No przepraszam, takich pomyłek mamy za sobą bez liku. A one biorą się właśnie z tej perspektywy, której właśnie dotykamy. Nie zajmujmy się takimi drobnymi rzeczami. Jarosław Kaczyński, oceniając wystąpienie premier Ewy Kopacz, też mówił o jakichś błahych sprawach. Błahe sprawy? Roczny urlop rodzicielski dla ludzi, którzy do tej pory byli w ogóle poza systemem? Dla tych, którzy nie mają stałych umów o pracę – studentów, rolników, bezrobotnych, którzy dostali normalnie opłacany przez państwo urlop rodzicielski, to jest błaha sprawa? To co jest ważniejsze? Bo według mnie studentka, która nie ma szans na zdobycie pracy i nie ma szans skończyć studiów, dlatego że nie ma płatnego urlopu i musi łączyć wychowywanie dziecka z utrzymywaniem się na rynku, to jest dopiero dramat. Które sprawy są poważniejsze? To jest ta różnica perspektyw. A więc jeśli pan będzie mówił o wielkim projekcie, to ja będę zawsze przeciw.

M.C.: Oczywiście, nie będę drążył kwestii „Wielkiego projektu” w wydaniu PiS-u, bo on ma te akcenty przesunięte w różne, czasami dosyć absurdalne strony, ale trochę mnie pan sprowokował twierdzeniem, że nie trzeba reformować finansów publicznych i że KRUS jest per saldo dobrym zjawiskiem.

B.S.: Nie jest dobrym zjawiskiem, jest zjawiskiem symbolicznym, ale w gruncie rzeczy marginalnym.

M.C.: Ale w ten sposób do pozycji marginesu sprowadzimy wszystko, co jest wydatkiem poniżej 150 mld zł, a chyba nie o to chodzi. Liczy się też zasada sprawiedliwości, równości wobec prawa, chodzi o nadanie rolnikom praw i obowiązków obywatelskich. Pan często pisze o postfeudalizmie. Dla mnie niczym innym jak reliktem postfeudalnym jest fakt, że rolnik jest u nas jakąś zupełnie odrębną kastą wyłączoną ze społeczności. Jesteśmy jedynym krajem w Europie, gdzie rolnik nie prowadzi działalności gospodarczej, w związku z czym tak naprawdę cała ta strefa znajduje się poza ewidencjonowanym obrotem. I to nie są rzeczy błahe. Ja rozumiem dużą wartość urlopu macierzyńskiego czy świadczeń dla studentek, ale z drugiej strony mamy grupę wytwarzającą 2,5 proc. PKB, na którą wydajemy pięćdziesiąt kilka miliardów złotych.

B.S.: Każda z tych grup cechuje się postawę roszczeniową w stosunku do państwa, co zostały utwierdzone przez dotychczasową praktykę – zgadzam się. Tylko czy to nie jest tak, że teraz możemy właściwie wrócić do rozmowy o aksjologii państwa, o tym, jak powinien wyglądać sprawiedliwy system redystrybucji, jak dzielić nadwyżkę, którą państwo wypracowuje, jaka powinna być relacja pomiędzy tym, co państwo daje obywatelowi, a obywatelem, który ma wobec tego państwa pewne prawa? Dlaczego teraz? Dokładnie z tego samego powodu, dla którego zaczęliśmy tę rozmowę. Teraz mamy co dzielić. I teraz jest moment, w którym rzeczywiście można na ten temat rozmawiać. Przecież Polska jest krajem, w którym w ciągu ostatnich 10 lat najbardziej w Europie zmalał margines biedy. Dynamika tego procesu nie ma swojego odzwierciedlenia, bo start był na bardzo niskim poziomie. Nie chcę przez to powiedzieć, że została wykonana jakaś gigantyczna praca, ale to tak naprawdę pokazuje, gdzie był start. Teraz możemy zacząć tę rozmowę, ja uważam, że ona jest absolutnie konieczna. Nieuchronna. Ale wcześniej – moim zdaniem – nie było na nią miejsca.

M.C.: Prowokuje mnie pan coraz bardziej, bo zjawiska, z których powinniśmy się cieszyć, nie do końca są związane z polityką i stabilnością rządu. Weźmy chociażby argument pani premier Ewy Kopacz, że mamy 16 mln zatrudnionych. No dobrze, tylko że w tej chwili w wieku produkcyjnym są roczniki wszystkich możliwych wyżów demograficznych. Kolejne roczniki, które będą wchodziły na rynek pracy, to będą roczniki niżów demograficznych, a więc w tej kwestii zasługa bądź wina rządu jest umiarkowana. Ja cały czas mam wrażenie, że to jest problem perspektywy myślenia – czytałem wywiad, którego pan udzielił Cezaremu Michalskiemu. Mówi tam pan o pierwszym posiedzeniu rządu, w którym brał udział, kiedy omawiano tzw. sprawę matek trzeciego kwartału. Pan widział w tym sens działania. Zanotowałem sobie też coś, co pan potwierdza w każdej wypowiedzi w rozmowie z Jackiem Żakowskim: „Jestem skrajnym pragmatykiem. Żyjemy na peryferiach wielkiej obyczajowej zmiany dotyczącej całego Zachodu. Idee i technologie nie płyną znad Wisły nad Tamizę czy Potomak, ale raczej odwrotnie. W naszym interesie jest pilnowanie, by nieuchronna zmiana, przychodząc zbyt szybko lub zbyt późno, nie zniszczyła tego, co nam się do tej pory udało. Musimy ją przejść w swoim tempie – każde przyspieszanie albo spowolnienie historyczne źle się dla nas kończyło z punktu widzenia historii, tożsamości, naszego samopoczucia”. I powiem panu, jaką ja mam refleksję przy tego typu myśleniu: spokojnie można by było te słowa – oczywiście ubarwiając archaiczną polszczyzną – przypisać któremuś z przeciwników Konstytucji 3 maja, a coś bardzo podobnego w wielu felietonach pisał przed wojną Mackiewicz, który był przedstawicielem ziemiaństwa, ciesząc się, że nie jest przeprowadzana reforma rolna. Jak wiadomo, ona mniej więcej w 20 proc. została przeprowadzona do roku 1939. Używano tych samych argumentów: że nie wolno za szybko, że to wbrew naszej naturze. Widzę tutaj pewną niekonsekwencję.

B.S.: Chce mnie pan wsadzić w buty konserwatystów.

M.C.: Nie – z jednej strony pan w swoich tekstach intelektualnie buntuje się przeciwko takiej postfeudalnej Polsce, a z drugiej strony mówi pan, byśmy może tak szybko z tego feudalizmu nie wychodzili, bo się sparzymy.

B.S.: Rozumiem, taki pseudonowoczesny, Paskiem podszyty [śmiech]. Przyjmuję ten zarzut, ale powiem tak: dobrze, to ja. Przypomnijmy sobie kryzys z roku 2008 – właściwie dla krajów takich jak Polska pisano scenariusze armageddonu. W roku 2015 mamy na karku Rosję – choć ja nie traktuję tego jako jakiegoś wielkiego zagrożenia.

Bardzo łatwo jest sprawić – wystarczy jedno pstryknięcie – by kraj, który przez ostatnich trzysta lat tak rzadko doświadczał prosperity, rozwoju materialnego, wewnętrznego spokoju, elementarnej obliczalności – to wszystko stracił. Tych ostatnich 7 czy 10 lat, zależy jak na to spojrzeć, to po prostu mgnienie oka. I widać, jaki to dało skutek. Jeśli to się skończy za jakiś czas, to będzie to – moim zdaniem – jeden z większych dramatów. Cały czas się boję, że stanie się coś, co to przerwie. Skoro mówimy o sferze obyczajowej, to nie jest to kwestia „podszycia Paskiem”, to jest wyciągnięcie wniosków z nieudanych projektów modernizacyjnych w Polsce, gdzie albo były one odrzucane, albo modernizatorzy byli wąską grupą zupełnie nierozumiejącą większości społeczeństwa, w związku z czym naturalnie gardzili „tą ciemną masą” i jeszcze bardziej się alienowali, mając skłonność do używania zewnętrznych czynników, żeby to, co ich, było na wierzchu. I wszystko jedno, czy będziemy mówić o komunistach w latach 50., czy o aniołach ery neoliberalnej na początku lat 90., skutek jest bardzo podobny. Jest nim zawsze sprzeciw oraz bunt i tak naprawdę zniszczenie tego, co powolutku mogłoby wyrosnąć w zupełnie innym tempie.

W podanych przykładach dotknął pan czegoś, co odnosi się jednak do bardzo wąskiej sfery. Trzeba w jakiś sposób osłaniać ten organiczny rozwój, który – podkreślam jeszcze raz – w historii Polski jest cudem i nie wiemy, ile będzie trwał, po to, by takie rzeczy tego nie przerwały, nie rozwaliły.

Otóż, powiem szczerze, dziś kwestia in vitro jest niezwykle bolesna dla bardzo wielu osób. Ale jeszcze 5 lat temu ten temat nie istniał. I wtedy zrobienie wielkiej kampanii pod tytułem „Musimy uregulować in vitro” to byłaby wojna wszystkich ze wszystkimi. Teraz 80 proc. społeczeństwa popiera to rozwiązanie – jest moment, żeby zrobić, co trzeba, koniec, kropka. Związki partnerskie – to samo. Przemoc w rodzinie – to samo. 15 lat temu mówienie o tym, że państwo ma prawo zajrzeć przez próg obywatela i sprawdzić, czy kodeks karny obowiązujący w tym państwie nie jest drastycznie łamany w stosunku do słabszej kobiety czy dziecka to było jakieś nieporozumienie! Teraz jest to coraz powszechniej akceptowane. Kodeks karny obowiązuje zarówno przed progiem domu rodzinnego, jak i za nim i powinien być stosowany niezależnie od tego, gdzie coś się dzieje. To jest pewna zmiana mentalności, która dokonuje się nie nagle, ale stopniowo. Powiedzenie w tej chwili, że nie mamy nic przeciwko ślubom homoseksualnym i adopcjom dzieci przez homoseksualistów – przecież to by wywołało trzęsienie ziemi! Co więcej, sam nie uważam, żeby to było dobre rozwiązanie. Nie wykluczam, że za ileś lat większość Polaków będzie się na to zgadzać. Ale to będzie dotyczyło jakiejś symbolicznej grupy osób. Nie wiem, czy panowie zdają sobie z tego sprawę, ale od momentu wprowadzenia państwowego prawa do zawierania tego typu związków we Francji, ich liczba to jakiś margines marginesu. Uważam, że brak tego rozwiązania u nas jest raczej dyskomfortem społecznym i psychicznym, a nie istotnym problemem społecznym, i chodzi o to, by tego rodzaju historiami nie rozwalać czegoś, co można by nazwać polskim konsensusem. Idzie o jeszcze parę lat spokoju. Mówię do przedstawicieli pisma, bo uważam, że ten sposób myślenia powinien być dla panów zrozumiały. Otóż ludzie wolni, dokonujący świadomych wyborów to ludzie, którzy osiągnęli elementarną swobodę decyzji własnych w wyniku pewnej swobody materialnej – ona nie musi być duża, ale ich los nie jest zdeterminowany zwierzęcą pracą bądź ochłapami, za jakie muszą żyć. Człowiek wolny, świadomy, który włącza się we wspólnotę, który odpowiedzialność za swoje otoczenie jest w stanie wynieść poza swój dom na klatkę schodową, na osiedle, na miasto, na państwo, to jest człowiek, który nie zastanawia się, co włoży do garnka. I jeśli chcemy być społeczeństwem wolnych obywateli, świadomych swoich praw i obowiązków, to musimy tę podstawę wolności, czyli swobodę decydowania o własnym losie, umocnić, a ona – niezależnie od tego, z jaką pogardą można się do tego odnieść – w dużej mierze zależy od pewnej swobody materialnej, która w Polsce jest właśnie w tej chwili wykuwana.

M.C.: Absolutnie się zgadzamy, że żyjemy pod hasłem „Bogaćmy się!”. To jest jak najbardziej słuszne założenie, wiadomo, jaką wolność daje niezależność materialna, jak w którymś momencie przekłada się ona także na wolność i niezależność własnych opinii. Tyle że państwo ma w obronie tej wolności pewną rolę do odegrania. Sądzę, że jak pan mówi o strachu jako o czynniku motywującym do działań doraźnych, tak – na tej samej zasadzie – strach motywuje do prób działań o charakterze strategicznym…

B.S.: Ja mówiłem o sobie, nie rozszerzam tego na innych. Mówię o własnej motywacji.

M.C.: OK, ale tej samej motywacji można użyć do tworzenia programów strategicznych. O tym, że rok 2008 mógł wysadzić nas z całą naszą strukturą ekonomiczną w powietrze, nawet nie dyskutujemy, gdyż to są rzeczy oczywiste. Z drugiej strony – nie chcę, żeby pan to odebrał jako ponowne wejście w buty PiS-u – gdy ja sobie przypominam czasy…

B.S.: …Ależ proszę wchodzić! Ja z radością powitam w PiS-ie takich ludzi jak pan!

M.C.: To będzie trudne! [śmiech] Chcę teraz powiedzieć tylko o warstwie ekonomicznej, nie politycznej, dlatego się tak się zarzekam, nie chcę wchodzić w jakieś brednie polityczne. Okresem bardzo dużego wzrostu i bardzo dobrego samopoczucia obywateli – właśnie pod względem materialnym – były na przykład czasy saskie (za wyjątkiem interwałów wojennych), a czasy Augusta II to wręcz okres, kiedy obywatele Rzeczpospolitej – szlachta – przeżywali fazę szczytowego rozwoju ekonomicznego. Wtedy zabrakło myślenia, zabrakło reform, które by prosperity utrzymały i zabezpieczyły przed czynnikami zewnętrznymi.

B.S.: Bałbym się takich dalekich analogii historycznych, bo one są zawsze zawodne. Jako historyk miałbym też wątpliwości co do prosperity saskiej. Ona była – powiem tak – „niezwykle naskórkowa” i w gruncie rzeczy sprowadzała się do pogrążenia olbrzymich obszarów społecznych w jeszcze większej nędzy i wyzuciu ze wszystkich praw.

Owszem, wtedy zakładano pierwsze manufaktury, tworzono swego rodzaju państwa przemysłowe, to wszystko miało charakter oligarchicznej rewolucji przemysłowej na ograniczoną skalę, ale jej istotą nadal był system, który nie dawał żadnych szans takiej państwowości w zderzeniu z tym, co się działo w Europie. To było upośledzenie nie do odwrócenia. I wszystko to było zbudowane na wielkiej piramidzie niewolnictwa, w związku z tym szanse rozwojowe tego rodzaju modelu były żadne.

M.C.: No właśnie, zaniechano myślenia!

B.S.: To jest zbyt daleko idąca analogia. Ale mówi pan o ryzyku tego, że zadowalając się dniem dzisiejszym i nie robiąc niczego ofensywnego, by nie zepsuć tego, na czym nam najbardziej zależy, stracimy swoją szansę. Ja się generalnie zgadzam z tą tezą. Uważam, że zbliżamy się – może jesteśmy już bardzo, bardzo blisko – do momentu, w którym rzeczywiście stać nas będzie na to, żeby zacząć myśleć w innych kategoriach. Ostatnio w „Financial Times” ukazał się artykuł ostrzegający Polaków, że mają mało czasu i że jeśli nie przesterują swojej gospodarki, to w roku 2020 „wypad z baru!” – nie będzie można tym modelem gospodarczym konkurować w Europie, że poziom rejestracji patentów na Węgrzech czy w Czechach jest wyższy niż w Polsce. No, mamy kłopot. Ale teraz wreszcie możemy o tym rozmawiać i, prawdę mówiąc, uważam, że to by był idealny temat na kampanię! Byłoby świetnie, gdyby debata w Polsce toczyła się wokół tego, w jaki sposób mamy zmienić dotychczasową ścieżkę rozwojową nie dlatego, że ona była wytyczona przez ludzi z kondominium niemiecko-rosyjskiego – jak chcą Jarosław Kaczyński czy Antoni Macierewicz – tylko dlatego, że wszyscy uczestniczyliśmy w pewnym naturalnym etapie rozwoju i teraz musimy się troszeczkę „wymyślić na nowo”, gdzie szukać tych przewag. Czy stać nas na to, żeby przeskoczyć pewne etapy, a jeśli tak, to ile możemy na to poświęcić pieniędzy? To są tematy, które w poważnym państwie, w poważnej dyskusji politycznej powinny być omawiane w pierwszym rzędzie. Kampania prezydencka w wersji opozycji pokazuje, że będziemy w zupełnie innym świecie i w zupełnie innej debacie. Może największą słabością Polski jest po prostu miałkość opozycji? Może w tym tkwi problem?

Pamiętają panowie to słynne zdanie Tuska, za które on zresztą zapłacił potem bardzo wysoką polityczną cenę, że nie ma z kim przegrać?

M.C.: Prawdę powiedział.

B.S.: Na tym to polega. Nie chodzi o to, że PiS nie ma szans na wygranie wyborów, bo może ma, ale o to, że jako uczestnik debaty o fundamentalnych polskich sprawach jest zupełnie obok rzeczywistości. To jest ten ból! I dlatego pojedynek obozów kulturowo-politycznych, bo tak należałoby je nazwać, powoduje, że pole zastanawiania się nad takimi rzeczami w Polsce sukcesywnie się zmniejsza, a nie zwiększa. Może to jest nasza słabość? O wiele większa niż wszystkie nasze ułomności gospodarcze.

L.J.: Też się z panem zgadzam, że być może największym wytłumaczeniem dla słabości władzy, którą obserwujemy, jest faktycznie miałkość opozycji. Język, którego używa PO, ideologia, która w zasadzie najlepiej jest artykułowana przez pana i przez Donalda Tuska – tzn. metoda małych kroków, niestawiania społeczeństwa przed zbyt dużymi wyzwaniami, którym mogłoby ono nie sprostać – są możliwe dlatego, że po drugiej stronie mamy tych, którzy chcieliby nam państwo i społeczeństwo w zasadzie wywrócić. PO nas przed tym broni. W jaki sposób? Wygrywając wybory. I dopóki będzie wygrywać te wybory, dopóty będzie partią, na którą będziemy głosować, ponieważ dziś naszym najważniejszym kryterium jest to, żeby obronić nas przed barbarzyńcami – ja mówię oczywiście o elektoracie wielkomiejskim. To jest w ogóle ciekawe, tym bardziej że nie ma żadnej lewicowej alternatywy, w związku z czym byłoby głupotą ze strony rządzących albo wymagałoby od nich pewnego heroizmu, by stawiali sobie większe wyzwania niż te, które stawia przed nimi społeczeństwo. A społeczeństwo nie stawia przed nimi tego typu wyzwań, bo najważniejszym wyzwaniem jest obrona przed PiS-em. Ale nie do tego dąży moje pytanie. Ono dotyczy tego, czym jest polityka i czym jest przywództwo. To, co mówi pan, i to, co mówił Donald Tusk, odbieram jako pewną filozofię polityki, w myśl której polityk powinien tak naprawdę iść za społeczeństwem, być surferem, który patrzy, gdzie jest fala, i na nią wskakiwać. Nie wyznaczać sobie żadnego kierunku, tylko obserwować falę i korzystać z niej, by go poniosła. A gdy coś się zmienia, przeskoczyć na inną falę. W myśl tej filozofii polityk nie jest żeglarzem, który co prawda w zależności od wiatru musi ustawić ster i żagiel, ale przynajmniej wie, dokąd płynie. Czy w pańskiej wizji – także tej osobistej – tym, co pana przyciągnęło do bycia w polityce, choć może nie w pierwszej linii, przywódca to ktoś, kto stara się iść na czele tego społeczeństwa? Nie w sposób dyktatorski, tylko właśnie przekonując do swojej wizji, którą uważa za prawdziwą, nawet jeżeli nie podziela jej ogół społeczeństwa. Czy pan uważa, że w Polsce możliwy jest tylko ten pierwszy rodzaj polityki – „iść za społeczeństwem”, a nigdy „na jego czele”?

B.S.: A mógłby mi pan wskazać jakiegoś przywódcę europejskiego, który narzucił swojemu społeczeństwu cel, który sam wymyślił, a następnie namówił je na jego realizację i dokonał wielkiej wewnętrznej przemiany? Mamy kogoś takiego we współczesnej polityce europejskiej?

L.J.: We współczesnej nie, ale historycznie…

B.S.: Dziękuję. Trzeba by wrócić do Charles’a de Gaulle’a, Konrada Adenauera, Margaret Thatcher – wszystkie te argumenty rozumiem. Tylko, panowie, czy my nie rozmawiamy o czymś innym? Mówimy o dwóch modelach sprawowania władzy, z tym że ostatnio coś się w świecie stało. Stało się mianowicie to, że państwa utraciły monopol na informacje, na część własnej suwerenności, jaką jest cały segment finansowy. Państwa europejskie wyrzekły się także niektórych swoich klasycznych atrybutów. Stało się tak nie tylko dlatego, że państwo narodowe zaczęło pełnić zupełnie inne funkcje niż poprzednio, ale także dlatego, że państwo narodowe zostało zderzone z wielką przemianą cywilizacyjną, w której cały system komunikacji międzyludzkiej, w tym także komunikacji w polityce, przeszedł tak daleką ewolucję, że pewne style zachowań politycznych od XIX w. do lat 80. być może już nie mają zastosowania. Być może żyjemy w świecie, w którym dajmy na to de Gaulle w życiu nie załapałby się na bycie ministrem, a co dopiero premierem. Dzieje się tak, dlatego że ten sposób reakcji publicznej, sposób odbioru polityka, pewien nowy przekaz między politykiem a społeczeństwem właściwie to uniemożliwia. Może w tym tkwi problem? Nie jestem pewny tej tezy, ale nie wydaje mi się, by w Europie brakowało silnych, ambitnych i wybitnie zdolnych politycznie osobowości. Coś jednak chyba jest na rzeczy, że skoro nie mamy w Europie przywództwa w rodzaju de Gaulle’a, a uważana za najsilniejszego europejskiego polityka Angela Merkel jest przykładem tego, o czym pan przed chwilą mówił, to może jest to jedyny styl polityczny dopasowany do zmiany cywilizacyjnej, która się dokonała? Przecież to nie jest kwestia wyboru, tylko wręcz konieczności – nie chcę być deterministą, być może to się odwróci i pojawi się ktoś, kto potrafi przełamać tę barierę.

Wiem jedno, polityk w Polsce jest poddany tak niebywałej presji informacyjnej na tak wielu polach, że jego zdolność komunikowania się własnym językiem i próby opowiedzenia tego, co chce opowiedzieć, są nieprawdopodobnie utrudnione. Przebicie się przez media społecznościowe, media tradycyjne, stworzenie komunikatu, który dociera do ludzi i jest zrozumiały, to w tej chwili jedno z najtrudniejszych zadań. Dawniej wystarczyło przemówienie w pipidówce przed wójtem i plebanem, bo było na drugi dzień przedrukowane na jedynkach większości krajowych gazet. Spróbujcie, panowie, zastosować taki zabieg we współczesnej Polsce, Francji czy Anglii. Na tym polega problem, coś się w świecie zmieniło.

M.C.: Ale czy to nie jest tak, że przenosimy po prostu dość szybko pewną chorobę, słabość tych bardziej dojrzałych demokracji? Zresztą demokracja ma to do siebie, że się od czasu do czasu po prostu trochę odświeża – rok 1968 był buntem przeciwko tradycyjnej demokracji i trzeba powiedzieć, że znacząco ją zmienił: wprowadził nowe formacje polityczne, a przede wszystkim wzbogacił ją o różne elementy – przede wszystkim szacunek dla mniejszości. Zdaje się, że my w Polsce – zwłaszcza z racji pewnej specyfiki historycznej – nadal mamy nieco młodości i świeżości w demokracji. Skoro mówimy o dużych projektach, to plan Balcerowicza, którego przecież nikt nie rozumiał, zupełnie zmieniający gospodarkę, był po części oparty na charyzmie poszczególnych członków rządu Tadeusza Mazowieckiego. Później mieliśmy temat, o którym pan się niejednokrotnie wypowiadał, czyli cztery reformy rządu Jerzego Buzka, które także były projektem strategicznym (zanim zostały rozmontowane przez SLD, w części dotyczącej zdrowia, i PO, w części dotyczącej ubezpieczeń), wizją układania Polski, jej struktur lokalnych, projektowania podstawowych systemów. A przecież Buzka podejrzewano o brak charyzmy…

B.S.: Jasne, tylko proszę zwrócić uwagę na jeden fakt. Pokutuje w Polsce mit reformatora samobójcy. Najbardziej premiowana jest forma działalności politycznej, w której ktoś wykonuje wielkie, strategiczne reformy, równocześnie dokonując autodafe. I wszyscy, patrząc na te płomienie, klaszczą i krzyczą: „Oho! Jaki fajny reformator płonie!”.

M.C.: Ja się zupełnie nie zgadzam z pańską tezą, że to tak wygląda. Bo co to za samobójstwo Buzka, który później zostaje szefem europarlamentu?!

L.J.: Samobójstwo uwieńczone zmartwychwstaniem!

M.C.: Nie można w tym wypadku mówić o samobójstwie, z tym się nie zgadzam.

B.S.: To gdzie jest formacja polityczna pana premiera Buzka?

M.C.: No po rebrandingu gdzieś tam jest…

B.S.: To informuję, że jest nią Platforma Obywatelska. Ale żeby coś takiego stworzyć, został sklejony pewien obóz, który w wyniku tych reform, a także działalności telewizji Roberta Kwiatkowskiego został przemielony na strzępy, otwierając SLD drogę do władzy. Otóż efektem czterech reform, których większość została przez następców rozmontowana, był triumfalny pochód do władzy lewicy, której właściwie jedynym dylematem było to, czy będzie sprawować władzę samodzielnie, czy jednak będzie musiała to robić z PSL-em.

M.C.: Pamiętam ten moment.

B.S.: Nie można wymagać od polityków, by byli politycznymi samobójcami. Gerhard Schröder, dokonując reform w Niemczech – reforma rynku pracy to była przecież jedna z największych zmian – przeprowadzał je w taki sposób, aby ich konsekwencją nie był rozpad Socjaldemokratycznej Partii Niemiec. Tak więc istnieje pewien limit czegoś, co jest po prostu czystą pragmatyzacją polityki. Nie można wymagać od polityki, żeby przestała być polityką. Są jakieś ramy działania. W związku z tym nawoływanie do działania, które może się skończyć zagładą formacji politycznej… – proszę wybaczyć, ale do mnie to zupełnie nie trafia.

M.C.: Ja się nie zgadzam z tym, że ta formacja zanikła. Rozpad AWS-u był wpisany w tworzenie tej organizacji…

B.S.: Och, nie wszyscy byli tak dalekowzroczni, jak pan!

M.C.: Może dlatego, że nigdy za AWS-em nie przepadałem! [śmiech] Chyba nawet znalazłbym jakiś tekst z początków AWS-u, kiedy to prorokowałem, że to projekt na jedną kadencję. No ale umówmy się, że AWS nie był formacją polityczną ukształtowaną wokół jakiegoś pomysłu – to była federacja, która musiała się albo rozpaść, albo głęboko przeobrazić. I to się stało w momencie, kiedy na bazie AWS-u i Unii Wolności powstała Platforma Obywatelska. Z drugiej strony zanik UW to chyba było bardziej działanie pokoleniowe – pokolenie Donalda Tuska musiało w pewnym momencie zmarginalizować pokolenie Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka. I też nie wiązałbym tego procesu bezpośrednio z reformami. Ja rozumiem, że od polityków nie można wymagać zbyt wiele, szczególnie nie można od nich wymagać skazania się na pozbawienie możliwości odniesienia sukcesu, reelekcję itp. Ale z punktu widzenia obywatela zostały wtedy wprowadzone cztery reformy, które ciężko było szybko zlikwidować – czyli zostały wytyczone pewne cztery kierunki. Przynajmniej ze względu na to, że zniesiono Kasy Chorych, przyzwyczailiśmy się do tego, że należy wyceniać usługi zdrowotne, co nie było oczywiste przed reformą.

B.S.: A szkoda.

M.C.: O OFE nie chcę mówić, bo uważam, że łatanie dziury w finansach w ten sposób to wielki błąd PO.

B.S.: Tu mamy punkt sporny.

M.C.: Ale powiem tak: z punktu widzenia państwa bardzo dobrze, że SLD doszedł do władzy, bo wprowadził podatek liniowy, którego ani AWS, ani UW pewnie w życiu by nie wprowadziły. Pomijam wątek Rywina, ale powiedzmy sobie uczciwie, że każdej ekipie można przypisać takie wątki. Nie bagatelizuję tamtego, bo to faktycznie była obiektywnie duża sprawa. Ale ta zmiana rządu – moim zdaniem – pomogła także PO i PiS-owi w kreowaniu własnych, nowych pomysłów na władzę. Widzę w Donaldzie Tusku bardzo wiele z Leszka Millera z jego dobrego okresu, wyciągnięcie wniosków z tego, co się Leszkowi Millerowi nie udało.

B.S.: No tak, tyko panowie cały czas mówią o Donaldzie Tusku, co z jednej strony jest oczywiście zrozumiałe ze względu na 7 lat nieprzerwanych rządów, ale z drugiej strony chciałbym zwrócić uwagę, że to jest politycznie rozdział zamknięty.

L.J.: Jesteśmy sierotami.

M.C.: Kaczyński mówi, że Donald Tusk uciekł!

B.S.: Tak mówi, ale przedtem pogratulował mu tej ucieczki w oczach kamer, więc to dość zabawne… Od pół roku mamy zupełnie nowego premiera. Moim zdaniem także zupełnie nowy sposób działania, bo unikający kunktatorstwa – zarzutu, który się gdzieś tam przewijał w stawianych przez panów pytaniach, przykład odwagi w działaniu, do której przed chwilą pan wzywał. Mam na myśli to, że jeśli Ewa Kopacz ma do rozstrzygnięcia kwestie obyczajowe i jest pewna, że przyszedł na nie właściwy moment, to je rozstrzyga. Mam wątpliwości, czy Donald Tusk by się na to zdecydował w roku wyborczym. Tymczasem Ewa Kopacz nie miała z tym problemu. Jestem pod wrażeniem tej odwagi i rozumiem, z czego ona się bierze. Bierze się z czystego konta. Właśnie dlatego, że Ewa Kopacz zaczęła budować swój dorobek polityczny na tym najwyższym stanowisku, może sobie pozwolić, by bardziej zdecydowanie działać w kwestiach, które dla jej poprzednika były trudne do udźwignięcia.

Na zupełnie innym polu jest to, czego – mam wrażenie – panowie nie doceniają, tzn. przyjmowanie jako klucza w działaniu politycznym perspektywy człowieka, a nie idei czy też strategicznej wizji państwa „za jakiś czas”. Ta dyskusja, jak już powiedziałem, nas czeka. I jestem przekonany, że zarówno rząd, jak i opozycja, a także Platforma Obywatelska, wy, panowie, oraz mnóstwo innych osób będzie uczestniczyć w dyskusji dotyczącej polskiej ścieżki rozwojowej. To jest nieuchronne. Jestem przekonany, że akurat temu rządowi nie zabraknie determinacji do tego, by o tym rozmawiać. Nie wiem, czy to jest ten moment, nie wiem, czy to się w wyborach uda – to osobna rzecz. Ale jednak kluczową perspektywą jest punkt widzenia zwykłego człowieka, który ma do rozwiązania jakiś problem, choćby ozusowanie umów śmieciowych, rozwiązanie tego cholernego dylematu aspiracji do klasy średniej albo aspiracji klasy średniej. Ilustracja: postulat zwiększenia kwoty wolnej od podatku: coś zupełnie niebywałego. Jak można być tak nieoczytanym, mówiąc krótko? I jeszcze wybieranie jako przykładu Wielkiej Brytanii. Jak ktoś chce mieć w Polsce podatek katastralny i podatek od majątku – OK! Ależ proszę bardzo!

M.C.: To o mnie chodzi!

B.S.: Tylko w kraju, w którym przynajmniej parę razy mielona była materia pocisków niewyprodukowanych w polskich zakładach zbrojeniowych, pomysł, żeby opodatkować majątek, który się tak naprawdę odtwarza, wydaje mi się społecznie bardzo ryzykowny. A wybór jest banalny – ruch na systemie podatkowym jest minimalny, bo to system, a nie składanka. My mamy pracę opodatkowaną stosunkowo nisko (na średnim poziomie europejskim) i to jest naszym głównym atutem. Jeśli schodzimy z kwoty wolnej od podatku, to tak naprawdę mamy dwa wyjścia: albo wyżej opodatkujemy płacę, albo opodatkujemy majątek. Opodatkowanie pracy oznacza utratę tego, na czym w tej chwili jedziemy. Opodatkowanie majątku jest jednym z najbardziej bolesnych społecznie problemów i wydaje mi się pod względem etycznym ruchem absolutnie przedwczesnym. Tymczasem ten argument bardzo trafia do klasy średniej, która chce mieć więcej pieniędzy. Ale jakie będą skutki tego ruchu dla innych grup społecznych, to znajduje się zupełnie poza perspektywą patrzenia. Bo Polska nie jest wyjątkiem. Aspirujący ludzie z klasy średniej przechodzą teraz pewien okres egotyzmu typowego dla takiego momentu – grodzone osiedla są tego najlepszym przykładem.

M.C.: O, na ten temat mogę dyskutować bardzo długo!

B.S.: Grodzone osiedla świadczą o tym, że żyjemy w świecie tak niebezpiecznym, że trzeba się odgrodzić. Wiedzą panowie, że jakiś czas temu byłem ministrem spraw wewnętrznych, więc mogę to z całą odpowiedzialnością powiedzieć: Polska jest jednym z najbezpieczniejszych krajów w Unii Europejskiej. Bo nawet licząc tym najtwardszym wskaźnikiem, czyli liczbą morderstw na 100 tys. osób, to mamy bardzo przyzwoity poziom. Poczucie bezpieczeństwa osiągnęło jeden z najwyższych poziomów w Europie, Polacy mają najwyższe poczucie bezpieczeństwa osobistego od kilkudziesięciu lat. I nadal budujemy grodzone osiedla, jakbyśmy żyli na przedmieściach Mexico City i musieli walczyć z kartelami narkotykowymi. Nie, grodzone osiedle jest manifestacją w stosunku do reszty obywateli. Na tym to polega!

M.C.: Ja mam trochę inną tezę – grodzenie się wynika tylko i wyłącznie z naszych chłopskich korzeni. Widział pan chałupę na wsi bez płotu?

B.S.: Nie.

M.C.: Te płoty przyjechały z nami. To nawet nie jest kwestia bezpieczeństwa, tylko przeświadczenia o tym, że własność powinna być ogrodzona.

B.S.: Chce mi pan powiedzieć, że po trzymaniu świniaków w wannie następnym nieuniknionym etapem są grodzone osiedla?

M.C.: Tak, oczywiście! [śmiech] Ale wracając do tematu: bardzo ciekawy jest wątek podatkowy, o którym wspomnieliśmy. Jak wiadomo, podatki są bardzo silnym narzędziem państwa umożliwiającym kreowanie rzeczywistości. Z jednej strony możemy sobie powiedzieć, że odzyskujemy własność, ale z drugiej strony czy nie tracimy z oczu faktu, że dużo więcej tej własności powstaje – choćby tych grodzonych osiedli? I teraz profesorowie socjologii zachodzą w głowę, dlaczego Polacy są tak przywiązani do własności i na przykład w miastach nie funkcjonuje instytucja najmu? Między innymi przez system podatkowy, ponieważ w Polsce własność nie kosztuje. Podatki od nieruchomości są jakimś żartem – 100 zł rocznie? O czym mowa?! A więc znowu wracamy do strategii. Czy obecny system podatkowy, który opiera się na podatkach od dochodów – ma pan rację – to dobry system?

B.S.: Ale wchodzimy w takim razie w kolejny temat, który sprowadza się do tego, jaka jest rzeczywistość społeczna. Otóż rzeczywistość społeczna w Polsce to nie tylko i wyłącznie przyzwyczajenie przywiezione ze wsi, że „własność to własność” i powinna być ogrodzona. Rzeczywistość społeczna to jest ileś milionów polskich obywateli mieszkających w budynkach wybudowanych czasami dzięki wyrzeczeniom wielopokoleniowych rodzin – to prawda, że bardzo często za duży w stosunku do potrzeb, może nie zawsze najładniejszy, ale będący jakąś suwerenną własnością w kraju, w którym suwerenna własność należała do rzadkości. Gdybyśmy w tej chwili przyszli do tych ludzi i powiedzieli: „Słuchajcie, my wiemy, że przedtem nie mieliście domu, musieliście zdobyć grunt, a potem wybudować dom dzięki wielkim wyrzeczeniom – wszystko to rozumiemy, ale teraz wyskakujcie z kasy, bo chcemy zmienić system podatkowy”, to na jednej szali mamy miliony ludzi, a na drugiej szali jakiś abstrakt w postaci oddziaływania państwa za pomocą nowego systemu fiskalnego. Otóż ja w takiej sytuacji bym się zastanawiał, czy warto rozpoczynać tego rodzaju dyskusję. Dla mnie rzeczywistość ludzi mieszkających w tych domach jest o wiele ważniejszym argumentem niż potencjalne dobro uzyskane przez zaprojektowany na nowo system, który wszystkim nam będzie się podobał. Rozumie pan ten dylemat? Otóż ja zawsze w takiej sytuacji będę po stronie ludzi mieszkających w brzydkich domach wybudowanych wysiłkiem babci, dziadka, krewnych i znajomych, którzy mieliby polec w imię pewnej elegancji podatkowej, za którą być może będą szły pewne zyski. Nie zgadzam się! Nigdy przyszłość nie powinna szantażować teraźniejszości. My mamy wystarczająco duże kłopoty związane z przeszłością.

M.C.: Zaznaczyliśmy tę granicę. Pewnie najpopularniejszym hasłem wyborczym wszystkich partii jest „Stabilizacja i rozwój”. Muszę zaprotestować – to nie jest elegancja, tylko ustalenie pewnej prorozwojowej strategii. I znowu wracamy do punktu wyjścia, tzn. czy bronić tego, co mamy, czy szukać ścieżek rozwoju?

B.S.: Będzie nas czekać ta dyskusja. Myślę, że to wszystko da się uzgodnić.

L.J.: Zastanawiam się nad negatywnym zweryfikowaniem pewnej tezy. Skoro celem polityka jest sprawowaniem władzy, a język musi temu celowi służyć, to czy dorabianie ideologii do ciepłej wody w kranie nie jest po prostu wygodne, kiedy jest się przy władzy? Czy można mieć inne ambicje niż tylko chęć utrzymania i stabilizowania władzy?

Wymaga pan ode mnie podobnego samobójstwa jak od reformatorów, którzy mają zniknąć na tydzień po swoich reformach. Po negatywne weryfikacje moich tez proszę się udać do moich przeciwników politycznych. Na pewno dostanie pan je w nadmiarze. [śmiech]

Co ważnego wydarzyło się na świecie w roku 2014? Lista Top 10. :)

1. Zimne spojrzenie Putina

Inwazja na Ukrainę zakwestionowała kształt granic w Europie, milion osób pozbawiła dachu nad głową i przywołała demony przeszłości (w szczególności „ducha Monachium”). Nic więc dziwnego, że cały rok twarz Putina była w mediach wręcz wszechobecna. Wyraz twarzy miał w zasadzie niezmienny – zimne oczy KaGieBisty, usta bez cienia uśmiechu, kłamstwa wypowiadane bez mrugnięcia okiem. Na szczęście początkowy tryumf po kilku miesiącach został przykryty coraz większym cieniem nadchodzącej klęski. Właśni poddani zaczęli go pytać o wysokość rachunku za jego międzynarodowe awantury. Na emeryturę go jednak nie wyślą, bo w autorytarnym systemie władzy w Rosji, w przeciwieństwo na przykład do Chin, nie przewidziano takiej instytucji. Dla Putina więc walka o utrzymanie władzy jest, literalnie, walką o życie. W nadchodzącym roku walczący o życie prezydent Rosji będzie więc nadal zagrożeniem dla pokoju w Europie.

2. Zadziwiająco mądra polityka Unii wobec Rosji

Słowa Angeli Merkel o Putinie, który „zachowuje się tak, jakby żył w innym świecie”, były dowodem na utratę resztek złudzeń Berlina wobec Moskwy. W efekcie Niemcy stały się głównym europejskim architektem twardej polityki sprowadzania Putina z powrotem na ziemię. Powszechnie oskarżana o polityczną słabość Unia Europejska, okazała się zdolna do działań niepopularnych i konsekwentnych, a wyśmiewana początkowo polityka sankcji gospodarczych przeniosła starcie z Rosją na tę arenę, na której Unia ma bezwzględną przewagę
i największe prawdopodobieństwo sukcesu. Warto zauważyć, że Unia podjęła tak ostre działania, wobec tak ważnego partnera gospodarczego i politycznego, pierwszy raz w historii. Ciekawe, czy za trzy miesiące, gdy trzeba będzie podjąć decyzję o przedłużeniu sankcji, zdoła tą swoją siłę polityczną potwierdzić, czy jednak Rosji uda się państwa członkowskie podzielić (jak już wiele razy z sukcesem czyniła).

3. Ameryka wraca do gry

Cena baryłki ropy spadła o połowę, co uradowało przewoźników lotniczych i kierowców, a zmartwiło rozmaite reżimy utrzymujące się u władzy wyłącznie dzięki dochodom z „czarnego złota”. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że za tak dużym spadkiem ceny stoją zakulisowe naciski dyplomatyczne Stanów Zjednoczonych, które tanią ropą chcą rzucić na kolana Rosję. Waszyngton okazał się mieć większy wpływ na największych eksporterów ropy niż Moskwa (o czym przekonał się w listopadzie min. Ławrow podczas nieudanych rozmów z Saudem al-Faisalem, szefem dyplomacji Arabii Saudyjskiej). Gdy dodamy do tego osiągnięty w minionym roku, podobno bardzo duży, postęp w negocjacjach z Iranem, oraz normalizację stosunków USA z Kubą, to wyłania się obraz mocarstwa, które powoli budzi się ze snu. Jeśli Barack Obama w ostatnich latach swojej prezydentury złamie Putina, dogada się z ajatollahami, rozwiąże problem kubański i jeszcze podpisze historyczną umowę o wolnym handlu z Unią, to… może jeszcze uratować, fatalny póki co, wizerunek swojej prezydentury. Wygląda na to, że zaczęło mu na tym naprawdę zależeć.

4. Gospodarka chińska stała się największa na świecie

Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego chiński PKB w roku 2014 był większy niż Stanów Zjednoczonych. To symboliczny moment powrotu Chin na miejsce, które zajmowały przez stulecia – największej potęgi gospodarczej świata. Żeby zobrazować jak wielki to sukces, przypomnijmy, że jeszcze trzy dekady temu ten kraj był outsiderem, z niewielką, w dużej mierze odizolowaną od świata gospodarką. Teraz wsiada na fotel lidera i wyraźnie sygnalizuje rosnące ambicje polityczne. To też zapowiedź tego co nas czeka w kolejnych latach – coraz większej obecności w świecie chińskich firm, turystów, migrantów, idei i języka. Szykujmy się na to.

5. Epidemia ignorancji

Niecałe 10 tysięcy potwierdzonych ofiar wirusa (czyli nieporównywalnie mniejsze żniwo niż zbiera w Afryce AIDS i malaria), epidemia ograniczona w dużej mierze do trzech krajów Afryki Zachodniej (Liberia, Sierra Leone i Gwinea), a fala paniki przybrała wymiar globalny. Pamiętacie to gorączkowe liczenie łóżek szpitalnych w Polsce? Pamiętacie prezydenta Obamę, który na forum ONZ wymienił ebolę jako największe zagrożenie dla bezpieczeństwa światowego?. Obawy okazały się mocno przeszacowane, ale ich konsekwencje gospodarcze, będą w Afryce odczuwane jeszcze długo. Wedle badania agencji Safaribookings.com spadek liczby rezerwacji wycieczek na safari sięgnął nawet do 70%. Wiele biur podróży w ogóle zrezygnowało z oferowania wycieczek do Kenii, Tanzanii, czy RPA. Dowodzi to, że Afryka jest traktowana w zasadzie jak jedno państwo, a przecież najpopularniejsze parki narodowe
w Tanzanii oddalone są od miejsc występowania epidemii o ponad 5 tysięcy kilometrów, czyli jest tam tak samo daleko, jak do Niemiec. Żal milionów Afrykańczyków żyjących
z turystyki, która jest odpowiedzialna aż za 10% PKB krajów Afryki Subsaharyjskiej.

6. Nowa odsłona dżihadu

Symboliczny sukces wojny z terroryzmem, jakim było zabicie Osamy bin Ladena, został w roku 2014 zakwestionowany przez egzekucje pojmanych zachodnich dziennikarzy oraz proklamowanie Państwa islamskiego na części terytorium  Syrii i Iraku. Choć póki co najbardziej cierpi miejscowa ludność cywilna, to wydaje się, że wcześniej czy później „święta wojna” dosięgnie również Europy. Tym bardziej, że już kilka tysięcy obywateli państw europejskich zasiliło szeregi bojowników islamskich. Jak twierdzi The Economist wielu z nich to przedstawiciele klasy średniej, których do walki nie zmusiła zła sytuacja materialna, ani dyskryminacja religijna tylko… nuda. „Młodzieży wyraźnie brakuje powstania…” śpiewa Tomasz Organek na płycie „Głupi” (dla mnie najlepszy tegoroczny polski album rockowy) i być może dotyka istoty sukcesu wielu ruchów radykalnych, nie tylko w Polsce.

7. Zjednoczona Europa nie jest dana raz na zawsze

To prawda, że wzrost nastrojów antyeuropejskich nie przełożył się na zmianę większości w Parlamencie Europejskim. To prawda, że aspiracje niepodległościowe Szkocji i Katalonii nie doprowadziły do ich wyjścia z Unii. To prawda, że wynik referendum na temat członkostwa Wielkiej Brytanii jeszcze nie jest przesądzony (choć samo referendum raczej tak). Niemniej jednak sygnał, jaki do nas płynie jest wyraźny – Unia Europejska, w tym kształcie jaki znamy, nie musi przetrwać. Niby to oczywiste, ale przecież często traktujemy ją jako oczywistość, daną nam raz na zawsze. Mijający rok pokazał, że jeśli zwolennicy zjednoczonej Europy nie zaczną energiczniej o nią walczyć, to ją utracą.

8. Prawo do bycia zapomnianym

Kontrowersyjny wyrok Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej usankcjonował tzw. prawo do bycia zapomnianym. Google, na prośbę osoby zainteresowanej, musi usuwać
z wyników wyszukiwania linki dotyczące danych osobowych osób prywatnych, jeśli informacje są „nieistotne lub nieaktualne”. Z jednej strony to prawdziwy przełom w walce o prawo do prywatności (jakże zagrożone w dobie Internetu), ale z drugiej, ta cała sprawa wyraźnie pokazuje, jak trudno będzie to prawo zabezpieczyć. Nie ma bowiem technicznych możliwości zapewnienia, że określone dane o nas przestaną istnieć w sieci. Zmiana polega jedynie na tym, że nie będą one wyświetlane wśród rezultatów wyszukiwania. Walka o prawo do bycia zapomnianym wcale więc nie jest więc zakończona – rozmaite jej odsłony będziemy obserwowali pewnie przez wiele kolejnych lat. Będzie to starcie o tyle ciekawe, że po drugiej stronie barykady są potężne siły, zasłaniające się równie (?) istotnym prawem do informacji i interesem publicznym (m.in. dostęp do informacji o oszustwach, zaniedbaniach zawodowych, czy wyrokach skazujących).

9. Piwna rewolucja nabrała tempa

Dla miłośników piwa, do których się zaliczam, nastały wspaniałe czasy. Przez świat przetacza się potężna fala nowych piw (w kilkudziesięciu różnorodnych stylach), napędzana nowymi odmianami aromatycznych chmieli, głównie amerykańskich. Od USA po Japonię powstają tysiące nowych browarów rzemieślniczych, na rynku pojawiają się dziesiątki tysięcy nowych piw, a walory degustacyjne niektórych z nich mogą się równać z najlepszymi winami, czy whisky. Tylko w Polsce w minionym roku pojawiło się aż 500 nowych piw! Reaktywowane są wymarłe style piwne, wymyślane są nowe receptury, a produkcja w wielu browarach rzemieślniczych nie daje rady zaspokoić rosnącego popytu. Trend ten oczywiście nie zaczął się w roku 2014, ale teraz nabrał impetu i w ciągu kilku lat może zasadniczo zmienić obraz całej branży piwnej na świecie. Ku zadowoleniu wielbicieli dobrego piwa.

10. Niemcy biją wszystkich (z wyjątkiem nas)

Niemiecka drużyna piłkarska w minionym roku zasłużenie zdobyła tytuł mistrzów świata. Półfinałowe zwycięstwo 7-1 na gospodarzami turnieju, Brazylią, zapadło w pamięci chyba każdemu miłośnikowi futbolu. Takie mecze się nie zdarzają często, a w zasadzie należałoby napisać, że takie mecze się niemal w ogóle nie zdarzają. Nie zapomnę więc wyrazu bezgranicznego zdziwienia na twarzy upokarzanych brazylijskich piłkarzy  i pewności siebie z jaką drużyna niemiecka rozmontowywała, raz za razem, brazylijska obronę. Nie zapomnę też radości milionów Polaków, gdy tą wspaniałą reprezentację mistrzów świata udało się nam pokonać. Po raz pierwszy w historii! Taki to był rok.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję