Katalog zasad dla polityki społecznej – wstęp do debaty redakcyjnej „Liberté!” :)

Błażej Lenkowski – Będzie to pierwsza dyskusja z serii debat redakcyjnych o polityce społecznej. Jednym z tematów, który wydaje nam się szczególnie interesujący jest próba stworzenia katalogu zasad, które określałyby w jaki sposób należy kształtować liberalną politykę społeczną w Polsce. Myśląc o temacie tej dyskusji, przygotowałem taki zbiór zasad: zasada dochodowa, zasada efektywności, zasada równych szans, zasada pomocniczości oraz zasada rozwoju (Dokładne objaśnienie powyższych zasad znajduje się w artykule Błażeja Lenkowskiego Katalog zasad dla polityki społecznej) Poprosiłem Macieja Duszczyka, żeby podzielił się z nami swoimi przemyśleniami dotyczącymi tego zagadnienia.

Maciej Duszczyk – W przypadku polityki społecznej mamy do czynienia z jednej strony z rozbudowanym systemem, który stanowi znaczącą część polskiego budżetu, z drugiej zaś o istotnej części społeczeństwa, która jest lub powinna być tego systemu beneficjentem. W tym systemie znajduje się relatywnie dużo niezbyt efektywnie wydatkowanych pieniędzy, ponieważ nie przekładają się na realną poprawę sytuacji osób, które są dotknięte różnymi problemami i przede wszystkim nie pomagają im wyjść z wykluczenia. Z drugiej strony istnieją rozbudowane społeczne oczekiwania dotyczące transferów socjalnych. Realnie rzecz biorąc w dobrze funkcjonującym systemie polityki społecznej nie ma większego znaczenia czy osób z niego korzystających jest trochę mniej czy trochę więcej. Wahania takie są normalne w cyklach koniunkturalnych. System powinien być tak ustawiony, żeby pomagać w maksymalnym stopniu, reagować na uzasadnione potrzeby wszystkich grup, o których za chwilę będziemy mówić. Podstawą takiego działania jest jednak okresowość wsparcia i koncentracja na działaniach prowadzących do jak najszybszego wychodzenia z problemów czy wykluczenia, a nie na doprowadzeniu do uzależnienia od transferów z budżetu państwa, samorządu itp.

W dużej części zgadzam się z tymi pięcioma zasadami, które wymienił Błażej Lenkowski. Natomiast niestety diabeł tkwi w szczegółach i chciałbym teraz po kolei przez te wszystkie zasady przejść i powiedzieć o tym, co mi się wydaje istotne z punktu widzenia praktycznego ich wdrożenia. Warto zastanowić się na jakie pułapki można byłoby tutaj trafić, gdybyśmy te zasady wprowadzili bez pewnego namysłu nad nimi.

Kryterium dochodowepomoc społeczna powinna być przyznawana osobom najbiedniejszym, a nie wszystkim. Czyli mamy tu problem ogólnie przyznawanego becikowego albo laptopa dla wszystkich dzieci. Oba przykłady są bardzo dobre, aby pokazać, że, poza naprawdę nielicznymi wyjątkami, dawanie wszystkim czegoś nie ma kompletnie sensu. Osoba, która dostanie becikowe lub laptopa nie wyjdzie dzięki temu z ubóstwa. Laptop czy becikowe nie spowoduje, że najbiedniejsi staną się bogatsi. W przypadku becikowego jego celem zgodnie z ustawą jest wspieranie dzietności, zmniejszanie kosztów wynikających z posiadania dziecka. Jest to instrument, który ma pomóc, żeby te koszty były zdecydowanie mniejsze. Oczywiście nie ma żadnej szansy, aby cel ten realizować. Jeżeli ktoś decyduje się na dziecko tylko dlatego, że dostanie za to dwa tysiące złotych, podejmuje kompletnie nieracjonalną decyzję i można mieć wątpliwości co do jego zdolności do wychowania czy nawet opieki nad dzieckiem. Przy becikowym nie ma sensu przyjmować kryterium dochodowego, bo zarówno w przypadku biednych jak i bogatych efekt jest dokładnie taki sam czyli żaden. Najlepiej po prostu je zlikwidować, a zaoszczędzone pieniądze przeznaczyć na zupełnie inne instrumenty. Mniej więcej 400 tysięcy dzieci rodzi się rocznie, z tego każde dziecko dostaje tysiąc złotych i około 30, 40 % dostaje ten drugi tysiąc, tak zwane socjalne becikowe. Czyli mamy jedno świadczenie, ale dwie zasady. Jedno bez kryterium dochodowego a drugie skierowane tylko do ubogich, ale cel cały czas ten sam. Mamy więc 600 mln złotych rocznie wydatkowane tylko i wyłącznie na becikowe. Oczywiście te pieniądze można by o wiele sensownej wydać, jeśli naszym celem jest wzrost liczby dzieci. Jednocześnie przyjęcie założenia, że dzięki transferom można zdecydowanie zmniejszyć koszty wychowania dzieci jest pozbawione sensu. Nie ma państwa na świecie, które by powiedziało: „Wyliczamy sobie średni koszt dziecka i tyle dana rodzina dostanie pieniędzy, żeby posiadanie dziecka było neutralne dla budżetu danej rodziny.” W polskich realiach jest to ok. 300 tys. złotych do osiemnastego roku życia. Do tego doliczyć jeszcze trzeba kwestie dotyczące tak zwanych utraconych korzyści. Wynika z tego, że jeśli się nie ma dzieci, to można na przykład przeczytać książkę, nauczyć się języka, nauczyć się lepszej obsługi komputera i to wykorzystać w swojej pracy – rozwijając własną karierę zawodową. Moim zdaniem dzietności nie da się stymulować jedynie przez bodźce ekonomiczne, co nie oznacza niemożliwości stosowania niektórych instrumentów. Generalnie chyba najlepszy jest tutaj system podatkowy – ale i on ma swoje wady. Wróćmy jednak do kryterium dochodowego. Jeżeli chcemy odpowiedzieć sobie na pytanie o celowość wprowadzania kryterium dochodowego to musimy najpierw określić te grupy, w przypadku których możemy być pewni, iż ich sytuacja jest na pewno zdecydowanie gorsza z powodu obiektywnych przesłanek. Jednocześnie jednak świadczenia muszą być tak zaprogramowane aby pełniły dwie funkcje: stymulującą do wychodzenia z problemu oraz zapobiegającą ubóstwu, szczególnie długotrwałemu. Długotrwale pozostawanie w ubóstwie prowadzi jednak do tak negatywnych konsekwencji, że jego zapobieganie musi być priorytetem.

W przypadku jakich grup społecznych możemy zrezygnować z kryterium dochodowego. Ja widzę dwie takie grupy. To są osoby niepełnosprawne oraz rodziny wielodzietne, powyżej trzeciego dziecka. Jak spojrzymy sobie na zagrożenie ubóstwem rodzin, które mają powyżej trójki dzieci, to widać że tam sytuacja już jest bardzo trudna i w tym przypadku niektóre świadczenia powinny być adresowane bez kryterium dochodowego. W przypadku osób niepełnosprawnych także. Jednak z niepełnosprawnością związane są wyższe wydatki i jednak niższe dochody, dlatego też zgodnie z solidarnością społeczną możemy chyba zrezygnować z kryterium dochodowego. Jednocześnie dla zwiększania efektywności transferów i ich kierowania do tych, którzy naprawdę ich potrzebują kryterium dochodowe powinno być stosowane w zdecydowanej większości przypadków. Podsumowując kryterium dochodowe – tak co do zasady, ale istnieją sytuacje, w których można z niego zrezygnować ponieważ są pewne grupy społeczne, wymieniłem dwie, w przypadku których można by ze względu na specyficzną sytuację zrezygnować z kryterium dochodowego.

Kryterium równych szans. W tym wypadku należy wyeliminować zasadę nieuzasadnionego uprzywilejowania określonych grup zawodowych i społecznych kosztem innych. Rozmawiamy o sytuacjach, w których pomijamy kryterium dochodowe i dajemy przywileje np. mundurowym, rolnikom i górnikom. To jest trochę podobne do przypadku osób niepełnosprawnych i rodzin wielodzietnych, aczkolwiek mówimy tutaj o określonych grupach zawodowych. Podam dwa takie przykłady. Z jednej strony mamy KRUS, a z drugiej strony mamy specjalne systemy emerytalne np. dla policjantów, żołnierzy, górników itd. Te problemy możemy rozwiązać na kilka sposobów. Kwestia KRUS-u wydaje się dużo bardziej skomplikowana ze względu na politykę społeczną sensu stricte niż kwestie dotyczące przywilejów mundurowych czy górniczych. Z tego powodu, że spora część rolników, 45-47 %, nie uzyskuje żadnych dochodów. To są czysto socjalne gospodarstwa. Gdybyśmy zastosowali ortodoksyjną definicję rolnika to oni nie są rolnikami. Chodzi tu o definicję zgodnie z którą rolnikami są osoby, które produkują na rynek. W tym przypadku mówimy jednak o osobach, które są posiadaczami jakiegoś gospodarstwa rolnego, ale niejako same konsumują to co wyprodukują. I teraz przyjmijmy, że obejmujemy ich taką normalną składką jakbyśmy traktowali ich jako przedsiębiorców – oni by tego też nie zapłacili. Tylko że oni mają większy problem niż będący w złej sytuacji przedsiębiorcy, ponieważ nie mogą zawiesić działalności. Z drugiej strony dostają dopłaty bezpośrednie, czyli państwo trochę przymyka oko na to, że oni otrzymują pewną pomoc socjalną, ale nie z polskiego budżetu, tylko z budżetu Unii Europejskiej. Gdyby zawiesili tą działalność, to by przestali dostawać dopłaty bezpośrednie. Ich brak oznacza mniejsze wpływy z budżetu Unii Europejskiej. Czyli sytuacja wcale nie jest taka prosta, że można zlikwidować KRUS i będzie dobrze. Rozwiązaniem wydaje się tutaj wprowadzenie wszystkich rolników do podatku dochodowego, nawet jeśli te 50% nie będzie płacić podatku. Ale 50% będzie i jednocześnie uda się wyliczać indywidualne i przeciętne dochody gospodarstw rolnych i sukcesywnie będzie można zwiększać składkę emerytalno-rentową opartą o racjonalne kryteria. Po pewnym czasie dojdziemy do tego, że praktycznie wszyscy rolnicy będą objęci systemem ogólnym. Pamiętajmy jeszcze o tym, że duża część tych rolników żyje na granicy ubóstwa. Jeżeli wprowadzamy system oparty o wyliczanie dochodów, to musimy również zaakceptować korzystanie z transferów społecznych. Paradoksalnie większość właścicieli małych gospodarstw otrzymywałyby większe wsparcie niż obecnie. Prawdopodobnie w pierwszym okresie koszty takiego systemu byłyby wyższe. Dlatego też przy projektowaniu tego typu zmian trzeba brać pod uwagę ich wpływ również w innych dziedzinach polityki społecznej.

Natomiast oczywiście kompletnie inna sytuacja jest w wypadku służb mundurowych i górników. Tutaj tę sytuację państwo powinno rozwiązywać tylko i wyłącznie poprzez wynagrodzenie. Im musi się opłacać pójść do pracy za te pieniądze wiedząc o tym, że po piętnastu latach będą zmuszeni z niej zrezygnować ze względu na swoje ograniczenia np. fizyczne. Ja nie przyjmuję argumentu mówiącego o tym, że górnik jest kategorią osoby, która nie może się przekwalifikować. Może, ale w tym ostatnim okresie powinien mieć możliwość się przekwalifikować lub też powinien w tym czasie wystarczająco dużo zarabiać żeby mu się to opłacało, by podejmował pracę pomimo tego, że po piętnastu latach będzie musiał zrezygnować. To jest kwestia pracowników dołowych, czyli tych, którzy rzeczywiście pracują w kopalni. Powinno się za tę ciężką pracę dawać wynagrodzenie, a nie oszukiwać poprzez system transferu opóźnionego, czyli jakby przyjmowanie zobowiązania, że górnik przychodzi do pracy, a państwo teraz nie zapłaci tych pieniędzy, natomiast kiedyś mu to odda w transferach z systemu emerytalnego, na który złożą się pracujący w innych zawodach.

W kwestii „mundurówek” też są różnego rodzaju pomysły jak to rozwiązywać – z całą pewnością przez wynagrodzenia oraz przez pakiety na odchodne. Państwo nie może przyjmować na siebie zobowiązań, które w średniej perspektywie są nie do utrzymania. Zobowiązanie może polegać np. na zaproponowaniu wsparcia w przekwalifikowaniu się lub nawet znalezienia innej pracy – tak jak to robią odpowiedzialne przedsiębiorstwa dokonujące redukcji personelu. Tak więc kryterium równych szans nie może być tylko przyjmowane z perspektywy np. wejścia na rynek pracy czy do systemu edukacyjnego, ale również w kontekście zobowiązań jakie przyjmuje na siebie państwo niejako w imieniu obywateli, ale przecież jednak bez ich zgody.

Przy kryterium pomocniczości, jeśli chodzi o państwową pomoc społeczną to można jej użyć tylko wtedy, gdy inne drogi są zdecydowanie mniej efektywne. Jakie drogi? Jestem zwolennikiem tak zaprojektowanej polityki i pomocy społecznej, aby reagowała ona niejako automatycznie w sytuacjach, w których to dochodzi do zagrożenia wykluczeniem społecznym, tak aby nie dopuszczać do kumulowania się problemów. Jednocześnie jednak priorytetem musi być aktywna postawa osoby, która oczekuje i otrzymuje wsparcie. Jestem zdecydowanym zwolennikiem rozszerzenia dostępu do usług społecznych. Możemy sobie wyobrazić system usług społecznych, które są dostosowane praktycznie do każdego problemu. Czyli nie dajemy pieniędzy, tylko dajemy narzędzie do ich zdobycia – wędkę a nie rybę. Nie uzależniamy od pomocy, tylko nagradzamy za to, że ktoś chce coś zrobić ze sobą. W wielu przypadkach to jest bardzo ciężkie ze względu np. na poziom intelektualny niektórych ludzi, oni nie są w stanie czegokolwiek zrobić. W niektórych przypadkach, na przykład w przypadku „zredukowanych” pracowników PGR-ów nie realizowałbym jakiejś aktywnej polityki społecznej, ona nie ma większego sensu. Natomiast z całą pewnością poszukiwałbym instrumentów, za pomocą których drugie pokolenie będzie w stanie się z tego wyrwać. Konieczne jest stosowanie dziesiątków różnego rodzaju instrumentów skierowanych do drugiego pokolenia, żeby nie powielać wzorców – kwestie stypendiów, kwestia edukacyjna, a także różnego rodzaju inwestycje, które powodują, że oni będą mogli zobaczyć trochę inny świat. Czasami nawet, choć może to absurdalne, trzeba sfinansować im podłączenie telewizji kablowej lub też pobyt poza miejscem zamieszkania np. kolonie czy obozy, żeby zobaczyli, że świat trochę inaczej wygląda niż to, co wokoło. Żeby w nich zrodziła się jakaś potrzeba, bo często te dzieciaki nie mają żadnych potrzeb. To jest gigantyczny problem. Nie mają wzorców i nie mają potrzeb. Najpierw trzeba wykrystalizować potrzebę żeby mogli podjąć jakąś aktywność. A więc jeśli chodzi o pomocniczość, ja ją rozumiem również tak, że ją realizujemy tam, gdzie będzie ona najbardziej efektywnie realizowana, czasami przez rodzinę. Czasami nie wspomagamy tej jednostki, tylko dajemy pieniądze komuś drugiemu z tej rodziny. Podam państwu przykład – w niektórych systemach, np. w Szwecji, której nie znoszę jako przykładu do naśladowania dla Polski, ale nie wyklucza to stosowania niektórych znanych z tego kraju instrumentów, jest taki program skierowany do rodzin imigranckich. Jeżeli rodzina taka potrzebuje pieniędzy na jakąś inwestycję domową, np. na remont, to raczej nie dostanie ich mężczyzna, ale dostanie je kobieta, bo mężczyzna z tymi pieniędzmi zrobi nie to, co potrzeba, za to kobieta wyda je efektywnie. Jak widać nawet w Szwecji możemy mówić o jakiejś pośredniej dyskryminacji. Tak samo u nas, jeżeli jest problem, z diagnozy sytuacji rodzinnej wynika, że mężczyzna jest pod ciągłym wpływem alkoholu, a mamy wielodzietną rodzinę, której trzeba w jakiś sposób pomóc, to pieniędzy nigdy nie daje się jemu. Daje się je kobiecie pod pewnymi jeszcze warunkami. Więc ja bym realizował tę zasadę pomocniczości poprzez sprawdzenie, w którym miejscu najlepiej działać, gdzie znaleźć ten punkt, w którym danej osobie można pomóc.

Kryterium realnej efektywności to wprowadzanie mechanizmu ewaluacji badającego czy dana pomoc jest skuteczna. Nie mam w związku z tym większych komentarzy. Musiałaby być zgoda co do wskaźników, których używamy, a co jest bardzo trudne w przypadku polityki społecznej ze względu na to, że nie mamy jasno określonych celów czemu mają służyć poszczególne świadczenia. Przykładowo w przypadku świadczenia rehabilitacyjnego tytuł mówi co innego, a realia co innego. W przypadku becikowego jest podobnie. Jeżeli państwo w swojej fanaberii postanowiłoby przykładowo „chcemy kupić wszystkim wózki”, i na to ma być przeznaczone tysiąc złotych to daje na to becikowe – w ten sposób może mieć efektywność stuprocentową. Wszyscy mają prawie takie same wózki. Pytanie tylko po co i czemu ma służyć takie działanie. Ze wskaźnikami trzeba mocno uważać, ze względu na trudność oceny. Ponadto przy kryterium realnej efektywności trzeba liczyć na gigantyczne zróżnicowanie wewnętrzne w Polsce. Coś co jest efektywne w jednym miejscu, wcale nie musi być efektywne w innym, ze względu na np. strukturę społeczną, która tam występuje. Natomiast co do zasady – jak najbardziej zgadzam się z tym, że na każde świadczenie, na które są wydatkowe pieniądze, powinien być robiony audyt czemu ono służy. Gdybyśmy mieli taki audyt, to becikowego już by nie było. Masy świadczeń również byśmy nie mieli. Obecnie opracowując kolejną wersję raportu Polska 2030 zastanawiamy się nad audytami różnych działań z zakresu polityki społecznej. Chcemy właśnie zbadać na ile dane świadczenie czy zasiłek służy realizacji swojego celu. Jeżeli nie realizuje go, to powinien być to argument za przesunięciem środków na inny zasiłek, a ten skasować albo zmienić jego cel po to, żeby lepiej odpowiadał na potrzeby osób, które są jego beneficjentami.

Kryterium rozwojowe – polityka społeczna powinna być w większości przypadków ukierunkowana na pomoc w wychodzeniu z biedy a nie na samych transferach finansowych, które co prawda może nie pozwalają nikomu umrzeć, ale jednocześnie nie przyczyniają się do rozwiązania problemu. Grupa osób, która powinna dostać świadczenia z mocy prawa powinna być mocno ograniczona. Możemy się sprzeczać kto to miałby być. Moim zdaniem niepełnosprawni oraz rodziny wielodzietne powyżej trójki dzieci – oni powinni mieć to świadczenie przyznawane w sposób liberalny z dużym prawem do decydowania na co to będą wydawały, bo w rodzinach wielodzietnych rzadko te pieniądze są marnowane. Mamy ciekawą tendencję, że jest coraz więcej rodzin wielodzietnych w miastach niż na wsiach lub w małych miasteczkach. Ludzie bogaci zaczęli mieć więcej dzieci niż biedni. To jest bardzo kontrowersyjna kwestia, czy państwo powinno być zainteresowane nie tylko liczbą, ale również pewną jakością. Temu w pewnym sensie służy udzielanie wsparcia przez system podatkowy. Bo najpierw trzeba zarobić i mieć podatek, żeby dostać jego zwrot. Można więc powiedzieć, że państwo stymuluje, wspiera dzieci, które są w bogatszych rodzinach. Weźmy kolejny przykład. W przypadku rodziny z trójką dzieci dochody rodziców muszą być wysokie, aby mogli oni skorzystać z pełnego odliczenia. Czyli w systemie opartym na podatku dochodowym rodzicom opłaca się pracować ponieważ wiedzą, że i tak podatek dostaną z powrotem. W modelu optymalnym system świadczeń społecznych musi być skorelowany z powszechnym dostępem do usług społecznych i ulg w podatku dochodowym. Przy takim podejściu będzie spełnione kryterium rozwojowe. Dzisiaj jednak przemodelowanie polityki społecznej zarówno w kierunku zwiększenia efektywności świadczeń, jak dostępności do usług wymaga jednak wydania środków na stworzenie infrastruktury. Nie chodzi tu o edukację, gdzie ta dostępność jest, ale o usługi rynku pracy, usługi rehabilitacyjne czy usługi profilaktyczne. Dzisiaj marnujemy potencjały wielu ludzi, którzy np. w wyniku wypadków samochodowych i słabej dostępności do rehabilitacji utracili zdolność do pracy. Gdyby stworzyć im taką dostępność od razu po wyjściu ze szpitala z dużym prawdopodobieństwem wróciliby do pracy i nie byliby obciążeniem dla reszty społeczeństwa. Jeśli chodzi o szczebel, na którym te usługi powinny być realizowane, powinniśmy przemyśleć kwestie odpowiedzialności gmin, powiatów, województw za poszczególne rzeczy. Moim zdaniem na powiaty zostało nałożone nie to, co potrzeba, tak samo na gminy. Gmina powinna robić to, co powiat, a powiat to, co gmina. Doszło tu do pomyłki. Ponad dziesięć lat po reformie powinniśmy się wszyscy zastanowić czy nie dokonać gdzieś zmian. Lobbing będzie gigantyczny, ludzie żyją z tych transferów. Państwo powinno zobaczyć, w którym miejscu możemy coś zrobić i w którym miejscu można by te szczeble skasować. Na przykład w przypadku polityki rynku pracy są dwie opcje – albo skasować powiatowe urzędy pracy albo wojewódzkie urzędy pracy. Obecnie wiele zadań jest powielanych, a odpowiedzialność się rozmywa. Problem jest jeszcze większy jak dochodzi do konfliktu politycznego pomiędzy np. marszałkiem a starostą. To nie służy realizacji celów.

Katalog zasad dla polityki społecznej :)

Nasze państwo potrzebuje opracowania katalogu uniwersalnych, konsekwentnie stosowanych zasad określających w jaki sposób prowadzić politykę społeczną. Bez ujęcia polityki społecznej w ryzy i jej zracjonalizowania czeka nas w niedalekiej przyszłości funkcjonowanie na granicy bankructwa państwa albo radykalne i szkodliwe społecznie cięcia w państwowych świadczeniach.

Wydaje się, że polityka społeczna w Polsce pozbawiona jest myśli przewodniej, brakuje w niej jasno określonej wizji działania i określenia skutków do jakich ma ona prowadzić. Polityka społeczna w wielu obszarach prowadzona jest w sposób nieskuteczny i nie przyczynia się do zdecydowanej poprawy jakości życia ludzi proporcjonalnie do nakładów. Jednocześnie jest ona de facto największym wydatkiem budżetu państwa. Najważniejszym wręcz pytaniem jakie stoi dziś przed Polską, jest to w jaki sposób uczynić politykę społeczną efektywniejszą i tańszą zarazem. Jeśli tego nie uczynimy czeka nas zapewne albo powolne bankructwo państwa albo prędzej czy później radykalne cięcia, co może grozić nieprzewidywalnymi oddźwiękami społecznymi. Czy uniknięcie tych scenariuszy jest w ogóle możliwe?

Wiele błędów w prowadzeniu polityki społecznej wynika z dwóch zasadniczych zjawisk. Pierwsze to działania ad hoc, realizowane pod wpływem często zacnych motywacji projektodawców, gdzie problem polega na tym, że często są one niespójne z innymi już istniejącymi projektami. Co więcej wprowadzane są one często niezgodnie z zasadami racjonalności ekonomicznej czy możliwościami finansowymi państwa. Drugie zjawisko to chęć polityków do przypodobania się wpływowym, grupom wyborców, co rodzi oczywiste patologie. Pytanie brzmi więc jak zapanować nad tą często nieracjonalną twórczością ustawodawców? Wydaje się, że sensowne byłoby ustalenie katalogu zasad, które musiałyby spełniać wszystkie projekty ustaw czy rozporządzeń dotyczące polityki społecznej. Katalogu, który byłby konsensusem, akceptowanym przez wszystkie strony sporu politycznego i eksperckiego – tak jak dziś jest z zapisanym w konstytucji nieprzekraczalnym pułapem długu publicznego na poziomie 60% PKB.

Dlatego niniejszym tekstem chciałbym rozpocząć debatę na łamach „Liberté!” nad możliwym stworzeniem uniwersalnego zestawu zasad podstawowych, które powinny spełniać wszystkie ustawy które dotyczą polityki społecznej. Celem dyskusji jest stworzenie narzędzia/rankingu do oceny poszczególnych ustaw. Stworzenie takiego racjonalnego katalogu może okazać się skuteczną zaporą przed inicjowaniem złych i nieuzasadnionych działań w obrębie polityki społecznej, które mają ogromne znaczenie biorąc pod uwagę budżet państwa, jak również skutki społeczne. Katalog takich zasad będzie również porządkował filozofię i zakres interwencji państwa w zakresie polityki społecznej.

Chciałbym zaproponować pięć zasad wyjściowych:

1. Kryterium dochodowe – pomoc społeczna powinna być przyznawana osobom najbiedniejszym, a nie wszystkim. Nie ma racjonalnego uzasadnienia dla przeznaczania środków z pomocy społecznej dla osób zamożnych lub średnio zamożnych, które realnie tej pomocy nie potrzebują. Niestety takie ustawy wciąż obowiązują a wprowadzane lub dyskutowane są nowe. Klasyczne przykłady to „becikowe” albo niedawny pomysł kupowania przez rząd laptopów dla wszystkich gimnazjalistów.

2. Kryterium równych szans. Równe szanse to podstawowa filozoficzna zasada, która powinna przyświecać aktywności państwa. Niezrozumiałe i niesprawiedliwe społecznie są działania w których państwo preferuje określone grupy społeczne czy zawodowe kosztem innych. Dlatego należy wyeliminować zasadę nieuzasadnionego uprzywilejowania określonych grup zawodowych kosztem innych w prowadzonej przez organy państwowe polityce społecznej. Mam tu na myśli sytuacje w których pomijamy kryterium dochodowe i przyznajemy nieproporcjonalne przywileje np. emerytalne służbom mundurowym, rolnikom czy górnikom, na zasadach odmiennych od innych grup zawodowych. Uprzywilejowanie takie często rodzi fatalne skutki dla finansów państwa w wiele lat po ich wprowadzeniu. Narzędziem zachęty do pracy np. w służbach mundurowych powinny być pensje, a nie państwowe świadczenia socjalne.

3. Kryterium pomocniczości. Państwowa pomoc społeczna powinna być uruchamiana tylko wtedy gdy inne drogi pomocy są zdecydowanie mniej efektywne lub niemożliwe do zastosowania. Powinna uwzględniać możliwe działania podmiotów prywatnych oraz organizacji pozarządowych, które często mogą działać zdecydowanie skuteczniej od instytucji państwowych.

4. Kryterium efektywności. Jest to propozycja wprowadzenia do każdej ustawy lub rozporządzenia dotyczącego polityki społecznej mechanizmu ewaluacji, badającego czy wprowadzona pomoc okazała się w określonym czasie skuteczna. W Polsce nagminne są przykłady fikcyjnych, fasadowych działań w obrębie polityki społecznej, które się nie sprawdzają. Świadomość tego jest powszechna, ale wiele instytucji nie jest zainteresowanych zmianą takiej sytuacji. Powołane do takich działań instytucje często żyją z prowadzenia takich fikcyjnych projektów, a rządzący mają alibi, że polityka społeczna jest prowadzona. Tymczasem trzeba jasno powiedzieć, że przykładowo: dzisiejsza działalność urzędów pracy czy większości szkoleń dla bezrobotnych jest zupełną fikcją. Mechanizm obowiązkowej ewaluacji efektów danego projektu w określonym czasie mogłoby znacznie podnieść ich efektywność.

5. Kryterium rozwojowe. Ostatnie proponowane kryterium zakłada, że polityka społeczna powinna być ukierunkowana na pomoc w wychodzeniu z biedy a nie jej konserwowanie. Założenie takie ma ogromne konsekwencje w sposobie dystrybuowania polityki społecznej. Wysiłek finansowy państwa powinien umożliwiać ludziom pracę oraz mobilizować ich do podejmowania pracy.

Mam nadzieje, że proponowane zasady staną się początkiem dyskusji nad systemowym uporządkowaniem polityki społecznej w Polsce. Uporządkowaniem, które sprawi, że będzie ona efektywniejsza, skierowana do osób naprawdę potrzebujących oraz oszczędniejsza dla finansów państwa.

Parę słów o kryzysie, ubóstwie i pomocy społecznej :)

Kryzys, kryzysowi, w kryzysie, o kryzysie, po kryzysie – słowo to w ostatnim czasie zostało odmienione przez przypadki tysiące razy. Jego skutki odczuwają wszyscy, jednak czy każdy z nas tak samo? Czy konsekwencje nadmiernego janosikowania włodarzy państw są identyczne? Wreszcie czy dotychczasowa, nieefektywna polityka państw w zakresie pomocy społecznej będzie nadal trwała, czy może zostanie zmodyfikowana? A jeśli ulegnie przemianom, to w którą stronę będą one zmierzać? Na te pytania jest niezmiernie trudno odpowiedzieć, co wynika między innymi z zachowawczego sposobu zarządzania państwami przez decydentów, którzy przesłanki merytoryczne chowają za przesłankami egoistycznymi wynikającymi z sondaży i słupków poparcia dla ich ugrupowań politycznych. Pewnie nie byłoby sensu na nie odpowiadać, gdyby nie ostatnie wydarzenia wstrząsające światowym rynkiem finansowym i ekonomicznym. Truizm w stylu „żyć długo i szczęśliwie”, przy dodatkowym uszczegółowieniu, że szczęśliwie jest synonimem bogactwa, musiał zostać skorygowany wraz z upadkiem jednego z ważniejszych banków inwestycyjnych – Lehman Brothers. Ponieważ kryzys uderzył w podstawy systemu rynkowego, w rezultacie zareagował na niego cały świat.

Wiadomość o upadku symbolu światowych finansów, wbrew pozorom, nie wszystkim była nie na rękę. Krytycy gospodarki rynkowej w końcu mogli zatriumfować. „Oczywistą oczywistością” był dla nich fakt, że Smithowska „niewidzialna ręka rynku” zawiodła. Jednak by stawiać kategoryczne oceny, należałoby zadać dodatkowe pytanie, co przyczyniło się do tej sytuacji – brak regulacji i niewystarczający zakres przedsięwzięć państwowych czy wręcz przeciwnie – nadmierne wtrącanie się rządów do działań rynku? Pierwsi w końcu mogli stwierdzić, że w związku z zaistniałą sytuacją niezbędne jest zwiększenie pomocy osobom, które na kryzysie relatywnie straciły najwięcej, a więc ubogim, drudzy natomiast kontrargumentować, że konieczne są dalsze prace ograniczające ramy polityki społecznej państwa.

W sytuacji kryzysu dylemat zakresu działań socjalnych państwa nabrał szczególnego znaczenia. W efekcie jego ekonomicznych skutków pojawiła się nowa grupa ubogich, mimo że sam problem ubóstwa istniał od zarania dziejów. Obok wielkich magnatów i patrycjuszy żyli chłopi pańszczyźniani, wieśniacy czy też żebracy. Podczas gdy jedni posiadali niezwykłe majątki, a ich jedynym zmartwieniem było, jak najlepiej spędzić czas, drudzy zastanawiali się, co włożyć do garnka. Również przed rokiem, podczas gdy część ekonomistów zastanawiało się czy nastąpi kryzys, inni w krajach rozwijających się borykali się z nim od dłuższego czasu. Z szacunków Banku Światowego wynika, że już wówczas około 1,2-1,3 miliarda ludzi na świecie (głównie w krajach rozwijających się) żyło za mniej niż jednego dolara dziennie, a ponad połowa całkowitej ludności świata na dzienne utrzymanie przeznaczała nie więcej niż dwa dolary. Zapowiedzi ubiegłorocznego szczytu oenzetowskiej Organizacji do spraw Wyżywienia i Rolnictwa (FAO) na temat bezpieczeństwa żywnościowego na świecie w Rzymie, że do końca 2015 roku liczba tych osób zostanie zredukowana o połowę, w sytuacji załamania gospodarczego musiały zostać przesunięte w czasie. Według jej szefa, Jacques’a Dioufa, cel ten możliwy będzie do osiągnięcia nie wcześniej niż w 2150 roku, a ich sytuacja nie jest możliwa do poprawienia przez najbliższy czas. Według szacunków BŚ wydarzenia ostatnich miesięcy przyczyniły się do tego, że dodatkowe 53 miliony (według FAO nawet 100 milionów) osób powiększy grupę osób żyjących za co najwyżej jednego dolara dziennie. Tragizm sytuacji krajów rozwijających się potęguje fakt, że ? ludności świata, zamieszkująca 43 najbiedniejsze kraje świata ma produkt krajowy brutto mniejszy niż łączny majątek trzech najbogatszych ludzi na świecie. Statystki te są tym bardziej przerażające, im mocniej uświadomimy sobie, jakie rozwiązania niesie dzisiejszy świat, a z drugiej strony jak niewielka liczba osób z tych możliwości może skorzystać.

Przyczyny kryzysu w krajach rozwiniętych, a w szczególności błędne zarządzanie kredytami typu subprime dodatkowo przyczyniły się do pogłębienia sytuacji w krajach rozwijających się i spowodowały ekskluzję społeczną wielu obywateli w krajach uznawanych powszechnie za zamożne. Tym samym w pierwszej grupie krajów niekorzystna sytuacja została dodatkowo spotęgowana, w drugiej natomiast część osób, dotychczas zaspakajających potrzeby na wystarczającym poziomie, zostało wypchniętych na margines społeczny. Według analityków Banku Światowego skutkiem kryzysu było obniżenie popytu krajowego wywołanego między innymi zmniejszonym poziomem inwestycji, w tym przede wszystkim inwestycji zagranicznych. Mniejszy poziom zainteresowania tej grupy inwestorów w efekcie doprowadził do osłabienia walut krajowych, co z kolei zwiększyło ryzyko związane z prowadzeniem działalności gospodarczej. Wzrost ryzyka w dalszej kolejności osłabił tendencje proprodukcyjne, a tym samym przyczynił się do spadku poziomu dochodu narodowego. Spirala ta spowodowała zmniejszenie obrotów na rynkach i giełdach, a w efekcie pogłębianie się kryzysu. Mimo załamania gospodarczego w krajach rozwiniętych, nadal 20 proc. ludności je zamieszkujących spożywa 86 proc. wszystkich wytwarzanych na świecie produktów.

W wyniku kryzysu 40 proc. krajów rozwijających się zanotowało znaczny spadek produkcji krajowej, w kolejnych 50 proc. – spowolnienie gospodarcze. Jednocześnie większość z nich obawia się, że procesy destabilizacyjne w najbliższym czasie pogłębią się. Według Banku Światowego i opinii ekspertów większość krajów nie jest w stanie samodzielnie uporać się z kryzysem, dlatego niezbędna jest pomoc instytucji międzynarodowych. Istnieje jednak obawa, że nieodpowiednio skierowana pomoc może wielu z beneficjentów wprowadzić w stan jeszcze większego załamania ekonomicznego. Już dzisiaj kraje afrykańskie i rejonu Pacyfiku za każdego dolara pożyczonego w poprzednich latach na poprawę sytuacji materialnej muszą oddać 13 dolarów. Dlatego oprócz pomocy materialnej konieczna jest pomoc merytoryczna, tak aby środki te zostały w możliwie najbardziej efektywny sposób wykorzystany i w końcowym rozrachunku przyniosły wzrost gospodarczy.

Kryzys nie dotyka wszystkich ludzi w taki sam sposób. Według Ashleya 20 proc. społeczeństwa o najniższych dochodach nie uzyskuje proporcjonalnego udziału we wzroście gospodarczym, a w czasie spadku dochodów realnych tracą najwięcej. Wśród tych, którzy ponieśli relatywnie największe straty, są głównie słabo wykształceni, bierni zawodowo, bezrobotni, młodzież oraz osoby z rodzin dysfunkcyjnych, a więc grupy, które dotychczas były najbardziej narażone na wykluczenie społeczne, ze względu na ograniczone zasoby pieniężne. To oni w pierwszej kolejności byli narażeni na utratę pracy. Według szacunków Międzynarodowej Organizacji Pracy kryzys może przyczynić się do dalszego zwiększenia liczby ludzi w tej grupie nawet o 20 milionów i zwiększyć się na koniec 2009 roku do 210 milionów osób. Utrata pracy, a tym samym źródła utrzymania oraz bierność zawodowa są głównymi czynnikami powodującymi ubóstwo. Mogą dodatkowo potęgować poczucie niższości i degradacji społecznej oraz stopniową dezaktywizację. W kulturze sukcesu osoby nieradzące sobie w życiu traktowane są gorzej, mają poczucie stygmatyzacji, jednocześnie rodzi się w nich poczucie krzywdy, które osłabia bodźce do podejmowania zatrudnienia. Dodatkowo pracodawcy ze względów prawno-regulacyjnych nie tworzą nowych miejsc pracy, co w niektórych przypadkach prowadzi do trwałego wykluczenia z grupy osób aktywnych zawodowo. W związku z tym w warunkach kryzysu konieczne jest podejmowanie działań zmierzających do ograniczenia i uelastycznienia systemu regulacji zatrudnienia.

Nie mało jest jednak opinii, że na globalnym kryzysie wymienione grupy straciły stosunkowo najmniej. Część naukowców wywodzi, że biedni ze względu na brak kapitału osiągają niewielkie straty. Dodatkowo chronieni są przed zjawiskami recesyjnymi przez te same czynniki, które odpowiadają jednocześnie za ich wykluczenie, m.in. izolacja geograficzna i rynkowa. Jednak rozumowanie nieuwzględniające wielkości względnych może prowadzić do mylnych konkluzji. Nietrudno sobie wyobrazić sytuację, w której Bill Gates traci kilka miliardów dolarów i z drugiej strony osobę żyjącą na granicy minimum socjalnego, tracącą wynagrodzenie rzędu 1000 zł. Wielkości absolutne są nieporównywalne, ale skutki dla obu są diametralnie różne – pierwszy z nich traci niewielką część swojego majątku, drugi natomiast podstawę bytu i egzystencji na minimalnym poziomie.

Według badań 200 najbogatszych ludzi świata posiada dochód równy około biliona dolarów, podczas gdy w tym samym czasie 582 milionów ludzi z 43 krajów najmniej rozwiniętych szacowano na 146 miliardów dolarów. Tak wysoka polaryzacja dochodowa sprzyja kształtowaniu się opinii społeczeństwa o konieczności wyrównywania dochodów i zwiększeniu wpływu państwa na redystrybucję majątku. Jednak rozbudowana regulacja rynku oraz pompowanie dodatkowych pieniędzy niepołączone z systemowymi rozwiązaniami dotyczącymi pomocy społecznej może mieć istotny wpływ na dalsze pogłębianie się kryzysu i nieefektywne wykorzystanie zasobów pieniężnych, a w konsekwencji utrwalić niekorzystną sytuację. Wysokie wydatki socjalne na sfinansowanie nieskutecznych form pomocy mogą prowadzić w efekcie do ograniczenia wzrostu gospodarczego.

Zauważyć można, że poparcie dla rozbudowanej polityki społecznej nie jest jednakowe wśród wszystkich grup i uzależnione jest od wielu czynników, w tym między innymi od indywidualnej interpretacji sytuacji gospodarczej przez poszczególne środowiska. Ścieranie się interesów poszczególnych grup nacisków, powoduje kształtowanie się opinii o roli, jaką powinna odgrywać polityka społeczna. W czasie recesji poparcie dla zwiększonych wydatków rośnie wśród grup najbardziej zagrożonych wykluczeniem społecznym, maleje natomiast wśród osób nieubogich. Pierwsi liczą na ochronę przed niekorzystnymi zjawiskami ekonomicznymi, widząc w pomocy szansę na zaspokojenie potrzeb na minimalnym poziomie, drudzy natomiast obawiają się dodatkowych obciążeń fiskalnych, a także zmniejszenia wydatków państwa na cele inwestycyjne. W czasie ekspansji sytuacja wraca do poziomu przed osiągnięciem dna recesyjnego, a zdecydowany sprzeciw osób zamożnych jest mniej kategoryczny. Z tego wynika, że kryzys w gospodarce może wpływać na politykę społeczną dwubiegunowo – zarówno dodatnio, jak i ujemnie. W pierwszym przypadku w wyniku niezaspokojonych potrzeb rośnie dążenie do ich realizacji, co powoduje wzrost poparcia dla tej polityki, w drugim natomiast w wyniku ogólnego spadku dochodów obywateli spada ich poparcie dla wzrostu obciążeń podatkowych.

Tak jak kryzys ma wpływ na kształtowanie się opinii dotyczących zakresu polityki społecznej, tak zakres polityki społecznej może wpływać na rozmiary kryzysu. W warunkach rozbudowanej polityki pomocowej państwa związanej ze sztywnymi regulacjami i wydatkami socjalnymi może zwiększyć się deficyt budżetowy, w efekcie czego kryzys może ulec pogłębieniu i wydłużyć się. Jednocześnie można zauważyć ujemne zależności, wydatki socjalne mogą podtrzymać popyt na dobra i usługi rynkowe, a tym samym stworzyć dodatkowe impulsy produkcyjne, które mogą przyczynić się do zanikania kryzysu. W dojrzałej polityce społecznej działania kryzysowe mogą przyczyniać się do jej rekonstruowania i zasadniczej reformy. Wprowadza się aktywne poczynania zmierzające do inwestowania w kapitał ludzki i zmiany w zarządzaniu środkami pomocowymi. Istotnym elementem takiej polityki jest uelastycznienie wydatkowania dostępnych środków, z naciskiem na przeznaczenie ich na potencjał aktywizacyjny. Ravallion uważa, że transfery do ubogich w ramach pomocy społecznej powinny być tak zaprogramowane, aby ich kosztem nie było dalsze pogłębianie się ekskluzji i dziedziczenie biedy. Muszą być związane z odpowiednim wyborem adresatów, co pozwoli ograniczyć wielkość wydatków samorządów lokalnych i spełnieniem dodatkowych warunków otrzymania pomocy. Wśród tych warunków może być wykonanie odpowiednich prac przez beneficjenta na rzecz samorządu lokalnego lub konieczność przeznaczenia środków na odpowiedni cel – dokształcanie, zmiana kwalifikacji, stworzenie nowych miejsc pracy. Dodatkowo udzielane świadczenia muszą mieć charakter pomocy celowej, krótkookresowej, której efektem będzie wyjście z ubóstwa. Jedną z form pomocy, która powinna przybierać na znaczeniu w najbliższym czasie jest kredyt podatkowy. Wraz z rozwojem aktywnych form pomocy redukcji powinny ulegać świadczenia pieniężne, co połączone z ich reformą stworzyłoby bodziec do podejmowania pracy, proaktywnych działań przedsiębiorczych i chęci podnoszenia kwalifikacji. Według Heckmana, laureata nagrody Nobla z ekonomii, te ostatnie ze względu na ich produktywność należałoby najbardziej wspierać, gdyż różnice w produktywności pracy w dużej mierze będą decydować o szybkości wychodzenia z kryzysu.

Reforma świadczeń nie może jednocześnie sprowadzać się do ich całkowitej likwidacji. Część z nich ma charakter produktywny i z punktu widzenia gospodarki jest niezmiernie opłacalna. Dotyczy głównie dóbr publicznych, a więc bezpieczeństwa, sprawiedliwości, obrony narodowej, a także tzw. merit goods, czyli dóbr przynoszących korzyści nie tylko ich bezpośrednim użytkownikom, ale całemu społeczeństwu – infrastruktura drogowa, edukacja.

Proporcje w grupach poparcia i negacji rozbudowanej polityki społecznej mogą ulec zmianie w wyniku stworzenia odpowiednich warunków do poprawy sytuacji materialnej, pozwalających zredukować egzystencję niektórych jednostek z beneficjentów ośrodków pomocy społecznej do poziomu pełnoprawnych uczestników rynku. Pozostawienie na łasce ośrodków pomocowych najczęściej utrwala ich marginalizację, a w efekcie sprzyja trwałej dezaktywacji i tym samym marnotrawieniu kapitału ludzkiego. Korzystanie z pomocy społecznej niejednokrotnie staje się jedyną strategią życiową, a sami beneficjenci wpadają w pułapkę socjalną. Związana jest ona z dochodowym uwarunkowaniem otrzymania świadczenia, które uzależnione jest od odpowiednio niskich dochodów. Takie podejście demotywuje część z nich do podjęcia pracy przynoszącej wynagrodzenie niewiele wyższe od świadczenia. W celu efektywnej reformy systemu pomocowego należy wykorzystać wiedzę nie tylko naukowców, ale przede wszystkim osób, którym udało się opuścić margines społeczny. Ich doświadczenie pozwoli na stworzenie takich norm prawnych, które w efekcie mogą przyczynić się do redukcji skutków kryzysu. Nadmierne wydatki socjalne powodują konieczność zwiększania poziomu podatków, a tym samym relatywne zubożenie całego społeczeństwa. W warunkach kryzysu gospodarczego należy być szczególnie ostrożnym w udzielaniu wszelkiego rodzaju przywilejów i pomocy o charakterze „opiekuńczym”. Nawet jeśli państwo wyjdzie z kryzysu, to przyznane świadczenia będzie niezmiernie trudno zlikwidować. W historii można zauważyć wiele przykładów rozbudowania zakresu polityki społecznej w wyniku światowych lub regionalnych kryzysów, która w okresie koniunktury, z obawy na reakcję społeczną, nie została wystarczająco zmodyfikowana, m.in. polityka New Deal (kryzys w latach 30. w USA), rozbudowa świadczeń społecznych w krajach Europy Środkowej i Wschodniej (kryzys gospodarczy związany z reformami systemowymi) oraz wzrost i modernizacja polityk społecznych tygrysów azjatyckich w latach 90. W historii można zauważyć również pozytywny wpływ kryzysu na reformę pomocy socjalnej, m.in. w latach 70. ucieczka od polityki welfare state i zwrócenie się w kierunku polityki workfare state, wywołana kryzysem naftowym.

Trawestując słowa Galbraitha, można stwierdzić, że „gdyby w przypadku malarii, gruźlicy, czy ospy stawiano tak różne diagnozy, jak w przypadku kryzysu, nikt by nie zaryzykował poddania się leczeniu”. Przed formułowaniem wniosków dotyczących zakresu pomocy społecznej osobom ubogim należy pamiętać, że już w połowie XIX wieku we Francji odkryto prawdę, że sprawiedliwy podział majątku narodowego można uprawiać tylko wtedy, gdy ma się kto troszczyć o jego tworzenie, a więc nie można dzielić więcej niż się posiada.

Powrót Liberałów :)

Od przeszło dwudziestu lat konserwatywny liberalizm jest dominującym nurtem ideowym w polskim życiu publicznym. U zarania III Rzeczpospolitej wewnętrzna sprzeczność tego połączenia była mniej uderzająca niż dziś: program zarówno liberalnych konserwatystów jak i konserwatywnych liberałów sprowadzał się do uczynienia Polski „normalnym państwem”: pozbawionym radykalnych ideologii w polityce, a obdarzonym za to sprawną wolnorynkową gospodarką, racjonalnie zorganizowaną administracją, demokratycznym rządem i liczną klasą średnią. Wszystkie powyższe cechy nie tyle składały się na pozytywny projekt polityczny, co stanowiły zaprzeczenie Polski Ludowej z jej centralnie sterowaną gospodarką permanentnych niedoborów, przerośniętą biurokracją, silnie zideologizowaną i pozbawioną społecznego poparcia władzą oraz przedziwną hierarchią społeczną, sztucznie kreowaną w dialektycznym zwarciu technokratycznych ambicji i marksistowskich dogmatów.

Mimo iż konserwatywno-liberalny program wyjścia z komunizmu został zrealizowany i stracił przez to większość swojej atrakcyjności – Polska stała się nawet członkiem NATO i UE, które przed 1989 rokiem z Zachodem utożsamiano – w ostatnich pięciu latach jego dominacja wśród polskich elit politycznych tylko się utrwaliła. Bez względu na to, jak wielkie znaczenie przypisze się kolejnym starciom pomiędzy PiS a PO, różnice dzielące te dwie partie dotyczą bardziej stylu niż programu – kolejne rządy są nieodmiennie konserwatywne w sferze wartości i prowadzą umiarkowanie liberalną politykę gospodarczą. Ta konserwatywno-liberalna zbitka nie jest jednak nieunikniona. W swojej istocie liberalizm ma bowiem co najmniej równie wiele wspólnego z myślą lewicową, co konserwatywną i nie jest wykluczone, że to właśnie na konsekwentnie liberalnym gruncie wyrośnie opozycja dla rządzącej Polską prawicy. (Warto na marginesie zauważyć, że przed pojawieniem się socjalistów to liberałów określano mianem „lewicy”, odwołując się do określenia przestrzennego wynikającego z usadzenia deputowanych w rewolucyjnych francuskich Stanach Generalnych. Pozostałości tej konwencji językowej są do dziś widoczne na przykład w Danii, gdzie partia liberalna nosi przyjętą jeszcze w XIX wieku nazwę Venstre, czyli po prostu „Lewica”).

Przegląd związków między liberalizmem a lewicowością wypada zacząć od czterech filozoficznych założeń, które są wspólne dla myśli liberalnej i lewicowej (lub mówiąc ściślej, stanowią podstawę liberalizmu i zostały przez lewicę przejęte). Są to: racjonalistyczny (a więc niereligijny i odwołujący się raczej do doświadczenia niż do objawienia) sposób postrzegania świata, przekonanie o moralnym i materialnym postępie ludzkości, wiara, że wszyscy ludzie są równi, oraz dążenie do poszerzania zakresu indywidualnej wolności (czyli, w lewicowym języku, do emancypacji). Założenia te są wzajemnie powiązane i składają się w koherentny światopogląd, odmienny od tego, który podzielają konserwatyści czy chrześcijańscy demokraci.

Liberalizm naukowy

Znaczenie pierwszego z powyższych założeń jest najwyraźniej widoczne jeśli zwrócić uwagę na fakt, iż liberalizm był filozoficznym i politycznym następstwem nowożytnego przełomu w europejskich naukach przyrodniczych. Rozwój astronomii i fizyki, które traktowano pierwotnie jako nauki użytkowe (mające, odpowiednio, ułatwić żeglugę i eksplorację pozaeuropejskich lądów oraz osiągnąć przewagę militarną) doprowadził do zakwestionowania dawniejszych wyobrażeń o świecie, z których wiele – wprost lub przez wywód – związana była z przekonaniami o charakterze religijnym. W miarę rozwoju nauki prawdy wiary okazywały się być w coraz większej sprzeczności z wynikami doświadczenia, co musiało mieć wpływ na sferę polityczną, gdzie religijnych dogmatów używano do legitymizacji monarchiczno-feudalnego porządku. Co równie istotne, Europejczycy dość szybko zdali sobie sprawę, że człowiek może być nie tylko podmiotem, lecz także przedmiotem naukowego poznania. To dlatego – mimo iż wyciągane przez nich wnioski trudno jest dziś uznać za przejaw liberalizmu – prasocjologowie Machiavelli i Hobbes zajmują poczesne miejsce w tradycji liberalnego myślenia o polityce.

Również wyłonienie się z szeroko rozumianego liberalizmu tego, co dziś nazywamy lewicą, a więc różnych pochodnych myśli marksowskiej, miał wymiar epistemologiczny. Ta część analiz Karola Marksa, która skupiała się na dotychczasowych dziejach ludzkości była i jest zasadniczo zgodna z intuicjami liberałów. Na przykład, wprowadzone przez Marksa pojęcie wartości dodanej okazało się kluczowe dla całej późniejszej ekonomii, a jego praktyczne zastosowanie w postaci podatku od wartości dodanej (ang. value addend tax, VAT) stało się podstawą nowoczesnego systemu fiskalnego. Użycie „praw dziejowych” do przewidywania przyszłości miało już jednak charakter spekulatywny, a wyciągane z tych przewidywań wnioski polityczne, z wezwaniem do organizowania rzekomo nieuchronnej rewolucji na czele, nie miały z racjonalizmem nic wspólnego. Wbrew deklarowanemu przywiązaniu do naukowego i materialistycznego światopoglądu, marksizm i jego kolejne polityczne mutacje – socjalizm, komunizm, leninizm, maoizm, a także najbardziej umiarkowana socjaldemokracja – przyjął formę zbliżoną do religii, bardzo się od liberalizmu oddalając.

Liberałowie odrzucili metodę rewolucyjną jako niewystarczająco naukowo uzasadnioną (oraz, przede wszystkim, jako zbyt brutalną), ale postęp, ważny komponent naukowej metody, nie zniknął z ich wizji świata. Empiryczna obserwacja otoczenia – zwłaszcza prowadzona w dużej skali – pokazuje przecież, że kondycja ludzka ulega ciągłym zmianom na lepsze. W sferze materialnej jest to oczywiste: jeździmy coraz większymi i bezpieczniejszymi samochodami, mamy dostęp do coraz bardziej urozmaiconego jedzenia, żyjemy coraz dłużej. W sferze moralnej przekonanie o ciągłym postępie nie jest już tak silne jak było przed I wojną światową (lata 1914-1945 pokazały, że żadną miarą nie jest on nieunikniony), ale i tak ma dość solidne podstawy: inaczej niż 50 lat temu zachodnie demokracje upominają się – wymieniając ich z imienia i nazwiska – o chińskich dysydentów, tlący się bliskowschodni konflikt jest, mimo wszystko, mniej krwawy niż był w latach 70., wrażliwość na cierpienie zwierząt zwiększyła się tak bardzo, że polskie sądy zaczęły orzekać kary więzienia bez zawieszenia za znęcanie się nad nimi. Dla lewicy wszystkie te symptomy poprawy są niewystarczające, ale zarówno ona jak i liberałowie konstatują je z zadowoleniem, przekonani, że potwierdzają one słuszność ich optymistycznej wiary w ludzkość. Jej credo sprowadza się do przekonania, że dzięki mądrej i odpowiedzialnej (a więc – demokratycznej) polityce zagregowane szczęście ludzkości może się w dalszym ciągu zwiększać.

Konwencjonalna równość

O ile przywiązanie do naukowego sposobu postrzegania i opisywania świata jest mocno zakorzenione w rzeczywistości, a wiara w postęp jest logiczną konsekwencją tego empirycznego nawyku, o tyle kolejna cecha wspólna liberalizmu i lewicowości – przekonanie o powszechnej równości ludzi – jest pewną konwencją, a nie stwierdzeniem faktu. Konwencja ta jest przy tym tak w dzisiejszym świecie powszechna, że z reguły się jej nie dostrzega. Jej „przezroczystość” stanowi jedną z podstaw demokracji, ale pozostaje niczym więcej niż arbitralnym sądem moralnym. W rzeczywistości teza, że wszyscy ludzie są równi i winni mieć z tego tytułu równe prawa nie wynika przecież z empirycznej obserwacji. Ta ukazuje bowiem, że ludzie różnią się pod względem wieku, płci, koloru skóry, temperamentu, fizycznych i intelektualnych możliwości. Istnieją – choć są, na szczęście, coraz mniej popularne – światopoglądy, według których powyższe różnice przesądzają o nierówności tak zasadniczej, że powinna ona znaleźć odzwierciedlenie w sferze prawa i polityki. Związane z nimi wizje dobrego społeczeństwa zakładają jego hierarchiczną strukturę (jak w feudalnych monarchiach), legitymizują zniewolenie pewnych grup ludności (jak w Stanach Zjednoczonych do wojny secesyjnej), lub też ograniczają możliwość ich udziału w życiu publicznym (wszędzie na świecie do czasu wprowadzenia powszechnego prawa wyborczego: minęło zaledwie 40 lat od czasu, gdy uzyskały je szwajcarskie kobiety).

Mimo iż konwencja powszechnej równości nie jest otwarcie kontestowana – nawet autorytarne reżimy odwołują się do niej twierdząc, że sprawują władzę w interesie ogółu – to wyraźnie widać, iż jedne nurty polityczne traktują ją bardziej, a inne mniej poważnie. Według nacjonalistów, równi mogą być co najwyżej członkowie tego samego narodu, a i to nie zawsze. Częste dla tej formacji nadawanie państwu metafizycznego charakteru prowadzi do wywyższania osób sprawujących funkcje publiczne (niektórzy z urzędujących w latach 2006-2007 ministrów odmawiali ponoć udziału w publicznych debatach argumentując, że jeśli je przegrają, to ucierpi autorytet Rzeczypospolitej, w jeszcze bardziej jaskrawej formie działanie tego mechanizmu widać w kreowanym obecnie kulcie Lecha Kaczyńskiego), a przekonanie, że naród jest najważniejszy – do kwestionowania praw tych, którzy przekonania tego nie podzielają. Konserwatyści prezentują podejście bardziej otwarte. Akceptują oświeceniowy standard według którego ludzie są równi wobec prawa, ale rządzone przez nich państwo nie poczuwa się z reguły do odpowiedzialności za to, by reagować na jakiekolwiek nierówności społeczne, a z samej natury konserwatyzmu wynika niechęć do dokonywania jakichkolwiek wyrównujących pozycję zmian i reform. Chadecja chętniej niż o równości mówi o uniwersalnej godności ludzkiej, czego praktyczne konsekwencje są zbliżone do tych wynikających z podejścia konserwatywnego: w inspirowanym katolicką nauką społeczną organicystycznym modelu społeczeństwa poszczególne grupy (kobiety, młodzież, robotnicy, naukowcy, duchowni itd.) spełniają różne i ściśle określone role. Role te mają co prawda równą wartość moralną (czyli są właśnie jednakowo godne), lecz z owej moralnej równości nie wynika równość uprawnień. W konsekwencji, chrześcijańscy demokraci nie dostrzegają z reguły nic niestosownego w tym, że kobiety mają mniejsze szanse na zrobienie kariery zawodowej niż mężczyźni, mało zdolne dzieci bogatych rodziców idą na studia zamiast do zawodówek, a szereg zawodów jest zamkniętych dla ludzi spoza cechu czy korporacji.

Liberałowie konwencję powszechnej równości traktują bardziej poważnie, co wynika w dużej mierze z tego, że postrzegają społeczeństwo jako zbiór jednostek (co z kolei wiąże się z omówionym powyżej naukowym racjonalizmem i z faktem, że istnienie poszczególnych osób jest empirycznie oczywiste, w przeciwieństwie do istnienia obdarzonego konkretnymi cechami narodu lub, na przykład, notariuszy jako grupy o pewnej wspólnej roli do odegrania). Założenie jednostkowej podmiotowości prowadzi do szerszego rozumienia równości niż prezentowane przez konserwatystów lub chadeków: liberałowie przywiązani są do idei zapewnienia jednostkom równości szans realizacji indywidualnych projektów życiowych. W praktyce oznacza to silną determinację do tworzenia „równego boiska”, czyli warunków dla uczciwej konkurencji, na przykład przez poparcie dla programów mających zapewnić powszechny dostęp do edukacji na przyzwoitym poziomie. Wyrównawszy boisko i ustaliwszy reguły gry liberałowie nie zamierzają jednak ingerować w jej przebieg ani wpływać na rezultat. To dlatego są zdeklarowanymi zwolennikami wolnego rynku (którego działanie ma ważny wymiar moralny, bo nagradza najbardziej pracowitych, pomysłowych i solidnych) i akceptują fakt, że ktoś musi rywalizację przegrać i zadowolić się pozycją społeczną poniżej własnych ambicji. To właśnie odróżnia ich od lewicy.

O ile liberałowie zdają sobie sprawę z konwencjonalnego charakteru założenia o tym, że wszyscy ludzie są równi, o tyle lewicowcy zwykli traktować je dosłownie. Prowadzi ich to do przekonania, iż wobec przyrodzonej równości jednostek, wyrównanie szans powinno doprowadzić do równości warunków. Tak więc w idealnym społeczeństwie powinny zniknąć nie tylko różnice klasowe, lecz nawet zawodowa specjalizacja. Prorokowane przez bolszewików „rządy kucharek” to coś więcej niż zapowiedź radykalnego przewrotu społecznego. Pełną wymowę sloganu zrozumieć można dzięki fragmentowi z „Ideologii niemieckiej” Marksa, w którym rzeczywista wolność przedstawiona jest jako możliwość polowania rano, łowienia ryb po południu, pasania bydła wieczorem i oddawania się przemyśleniom po jedzeniu. Znaczy to mniej więcej tyle, że w komunistycznej utopii wszyscy ludzie rozwiną swoje możliwości tak dalece, iż nawet kucharka zdolna będzie rządzić państwem. Prawdziwa równość szans, twierdzą marksiści, musi przełożyć się na równość pozycji – a jeśli się nie przekłada, to jest to niechybnym znakiem, że była równością pozorowaną, chytrym wybiegiem burżuazji pragnącej utrzymać swoją pozycję poprzez kooptację nielicznych proletariuszy. (Swoją drogą, uderza dokonany przez Marksa wybór możliwych zajęć – wszystkie są typowe dla społeczeństw pierwotnych, co sugeruje, że cofnięcie ludzkości z drogi cywilizacyjnego rozwoju do poziomu roussowskiego szlachetnego dzikusa mogło być podświadomie akceptowaną ceną za osiągnięcie komunizmu. Idąc w interpretacji jeszcze dalej, ta pozornie idylliczna wizja przepowiada mordercze skłonności marksistów – ekstensywny charakter gospodarki opartej na polowaniach, rybołówstwie i wypasie bydła oznacza, że nie wszystkich komunizm byłby w stanie wykarmić.)

Jeśli jednak pominąć te złowróżbne – lecz bynajmniej nie jednoznaczne – przebłyski, to wizja świata, w którym ludzie mogą swobodnie wybierać i zmieniać zajęcia, a granica między pracą a służącą samorealizacji przyjemnością ulega zatarciu, nie jest przecież dla liberałów nieatrakcyjna. Maksymalizacja indywidualnej wolności to główny, nawet jeśli nieczęsto wyrażany wprost, cel liberalizmu. Areligijna i racjonalistyczna orientacja zarówno liberałów, jak i lewicowców prowadzi ich do zbliżonych aksjologicznych wniosków – skoro jedynym pewnym bytem i punktem odniesienia jest ludzka jednostka, to zapewnienie jej jak najlepszych warunków do osiągnięcia samodzielnie definiowanego szczęścia powinno być nadrzędnym imperatywem politycznego działania. Lewicowa emancypacja i liberalna chęć zagwarantowania indywidualnej wolności są w gruncie rzeczy tym samym. Odmienne były jedynie, jak na razie, drogi do celu.

Rewolucja antyliberalna

Metoda liberałów polegała na powolnym, lecz konsekwentnym zwiększaniu i obronie jednostkowych uprawnień. Przeciwnikiem w tej konfrontacji było z początku silne postabsolutystyczne państwo, podobnie jak pozostałości feudalizmu w postaci przywilejów stanowych czy religijne dogmaty. Zakres jednostkowej wolności rósł wraz z zakresem demokracji i wraz z nim malał w krajach, które nie wytrzymały modernizacyjnej presji (Rosja, Włochy, Niemcy, Hiszpania). Powolny i ewolucyjny charakter tego procesu sprawił, że w krótkiej perspektywy czasowej był on praktycznie niedostrzegalny.

Fakt, że lewica wierzyła w nieuchronność (i słuszność) rewolucji doprowadził ją do przyjęcia sposobu działania, który okazał się być dokładnym przeciwieństwem metody liberalnej. Obaliwszy przemocą istniejące struktury państwa – lub, od czasu Bernsteinowskiej „rewizji”, wygrawszy demokratyczne wybory – lewicowcy wykorzystywali zdobytą władzę polityczną do aktywnego promowania „wolności”, również wśród ludzi, którzy wcale jej nie chcieli. Osobliwe marksistowskie pojęcie „fałszywej świadomości” doskonale uzasadniało potrzebę przymusowej emancypacji i różnych projektów tworzenia „nowego społeczeństwa” oraz „nowego człowieka”. Najbardziej nieliberalnymi spośród tych projektów były oczywiście totalistyczne odmiany lewicowości w rodzaju bolszewizmu i maoizmu, które zakładały pełne podporządkowanie jednostki państwu, co stało w skrajnej sprzeczności z ideałem indywidualnej (i indywidualnie definiowanej) wolności. (To właśnie opozycja do sowieckiego komunizmu, zwanego także w swojej schyłkowej fazie „realnym socjalizmem”, związała polskich liberałów końca XX wieku z konserwatystami.) Konflikt liberałów z socjalistami, którzy przynajmniej formalnie zgadzali się z nimi w kwestii wolności politycznej, skupiał się na kwestiach gospodarczych: dla socjalistów wolny rynek był z natury zły, centralne planowanie dobre. Socjaldemokraci punktów wspólnych z liberałami mieli stosunkowo najwięcej, lecz i tak przez większość XX wieku lądowali po przeciwnej stronie sceny politycznej, spierając się z nimi nie tyle o wielkie idee, co o kwestie praktyczne: zakres pomocy społecznej i darmowych usług dostarczanych przez państwo (oraz nieuchronnie związaną z nimi wysokość opodatkowania), stopień regulacji rynku pracy, czy wreszcie kształt systemu edukacyjnego.

Ostatnie ćwierćwiecze przyniosło jednoznaczną odpowiedź na pytanie o to, która – liberalna czy lewicowa – metoda wspierania emancypacji jednostki jest bardziej skuteczna. Z wyjątkiem dawnego Związku Sowieckiego, gdzie tworzący dotąd aparat władzy komuniści stali się nagle nacjonalistami, kompromitacja metody lewicowej (czyli emancypacji narzucanej odgórnie) zepchnęła jej dawnych zwolenników na pozycje zasadniczo liberalne. Przemiana mogła mieć charakter jednostkowy (i wtedy z większym prawdopodobieństwem była również zmianą formalnego samookreślenia), lecz nie brakuje również przypadków, kiedy stała się udziałem wielkich formacji. Bronisław Geremek, który w ostatnich latach życia był jedną z czołowych postaci europejskiego liberalizmu, działalność polityczną zaczynał w komunistycznej PZPR. Komuniści chińscy po trzech dekadach katastrofalnych ekstrawagancji w rodzaju rewolucji kulturalnej i wielkiego skoku postanowili powrócić na wypróbowaną drogę organicznego rozwoju i emancypacji oddolnej, powoli dozując swoim poddanym obywatelskie swobody. Na drugim końcu świata Tony Blair dokonał de facto drobnej korekty Thatcherowskiej rewolucji, a nie jej demontażu. W Polsce postkomunistyczny rząd Leszka Millera obniżył podatek dochodowy dla przedsiębiorców, podczas gdy w Niemczech socjaldemokraci Gerharda Schrödera zajęli się konsolidacją budżetu i zwiększaniem konkurencyjności gospodarki. Dekadę później to samo zadanie spadło w Grecji na socjalistów – i jest wykonywane, jak do tej pory, z godną uznania konsekwencją.

Zbędna nie-lewica

Powyższe przykłady są oczywiście podnoszone przez lewicowych komentatorów jako dowód zdrady ze strony przywódców i potrzeby powrotu do tradycyjnych ideałów. (W najprostszym i coraz częściej spotykanym ujęciu ideały te sprowadzają się do „obrony i wspierania słabszych”). Konkretnych pomysłów jednak brak. W obliczu ostatniego kryzysu finansowego, który całkiem na poważnie postawił pytanie o zdolność kapitalizmu do przetrwania, lewica nie zaproponowała żadnych rozwiązań, które nie mieściłyby się w zasadniczo liberalnym kanonie lepszej regulacji rynkowych mechanizmów. Nawet utopijny i dzięki temu flagowy lewicowy pomysł powszechnej „renty obywatelskiej” (czyli stałego miesięcznego stypendium wypłacanego przez państwo wszystkim obywatelom) jest w gruncie rzeczy rozwiązaniem liberalnym: skoro mają ją dostawać wszyscy, a nie tylko „potrzebujący”, to można ją uznać za instrument tworzenia równości szans, a jej wprowadzenie w miejsce obecnie istniejących zasiłków za usprawnienie systemu redystrybucji.

Również w sferze obyczajowej lewica ma poważne kłopoty ze stworzeniem programu, który byłby równocześnie spójny i odmienny od liberalnego. Hasła w stylu zapewnienia rzeczywistej równości kobiet i mężczyzn (np. na rynku pracy) czy równouprawnienia mniejszości seksualnych są w tym samym stopniu lewicowe, co liberalne. Idące krok dalej pomysły „pozytywnej dyskryminacji” mniejszości etnicznych (w krajach rozwiniętych są to z reguły imigranci) czy afirmowania wielokulturowości z pozoru realizują lewicowy postulat „stawania po stronie słabszych”, lecz w praktyce częstokroć prowadzą do legitymizowania opresji słabszych jednostek wewnątrz tych grup. Niedawne propozycje prezydenta Sarkozy’ego by pozbawiać francuskiego obywatelstwa osoby dokonujące obrzezania dziewcząt (ta tradycyjna praktyka wielu afrykańskich i bliskowschodnich społeczności pozbawia ofiary przyjemności z seksu) spotkała się z potępieniem lewicy jako rasistowska, co trudno uznać za postawę zgodną z ideałem emancypacji.

Mimo wszystko, w zachodniej Europie partie socjalistyczne i socjaldemokratyczne są ważnym instytucjonalnym elementem polityki i jeszcze przez dziesięciolecia mogą odgrywać rolę naturalnej opozycji i jeśli którejś z nich uda się czasem dojść do władzy realizowana przez nią polityka będzie dość zbliżona do liberalnych propozycji. W Polsce sytuacja wydaje się być nieco bardziej skomplikowana. Poziom społecznego poparcia dla istniejącej lewicy jest o wiele niższy niż na Zachodzie. Inaczej niż we Francji, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii, gdzie przynajmniej emancypacyjna część lewicowego programu zawsze była traktowana poważnie, wiarygodność SLD została zniszczona zarówno w wymiarze ekonomicznym (podatek dochodowy Millera), jak i obyczajowym (przejażdżka Kwaśniewskiego papamobilem). Intelektualna impotencja w zakresie tworzenia programu gospodarczego oraz ostentacyjna ostrożność w podnoszeniu kwestii relacji państwo-kościół (nawet sierpniowy apel w obronie konstytucji odwoływał się do pozytywnej roli odegranej przez kościół w polskiej historii!) nie sprzyjają odbudowie tej wiarygodności. Jednak nawet wtedy, gdyby wiarygodność ta została odbudowana, to przekonanie młodej lewicy, że grupy upośledzone ekonomicznie są naturalnym zapleczem politycznym dla programu obyczajowej emancypacji nosi wszelkie znamiona myślenia życzeniowego. W wyborach prezydenckich dobrze wykształcone feministki i niewykwalifikowani robotnicy mogli rzeczywiście wspólnie głosować przeciw wielkopańskiemu patriarchalizmowi Komorowskiego oraz dusznemu drobnomieszczaństwu Kaczyńskiego (a więc za Napieralskim), ale koalicja ta nie musi utrzymać się w wyborach parlamentarnych. Nie utrzyma się zwłaszcza wtedy, jeśli SLD propagować będzie „sprawiedliwość społeczną” sprowadzającą się do podwyższenia podatków dla najlepiej zarabiających, a więc, ujmując rzecz w grubym przybliżeniu, wielkomiejskich zwolenników obyczajowej modernizacji. Co więcej, więzi Sojuszu z rozmaitymi grupami interesów – od nauczycieli po kolejarzy – dyskredytują go jako partię reformatorską, która byłaby w stanie sfinansować zwiększone wydatki socjalne racjonalizując sposób wydawania publicznych pieniędzy.

Powyższe słabości polskiej lewicy wskazują, że na prawo od SLD i na lewo od PO istnieje przestrzeń do zagospodarowania przez nowe, konsekwentnie liberalne ugrupowanie. Ugrupowanie, które domagałoby się zwiększenia zakresu jednostkowej wolności zarówno w sferze gospodarczej (głównie przez uproszczenie procedur administracyjnych), jak i obyczajowej (głównie przez ograniczenie normatywnego wpływu katolickiej ideologii). Ugrupowanie takie występowałoby przeciw niesprawiedliwym przywilejom rolników, górników, policjantów, wojskowych i kościoła, których obrona stała się celem istniejących partii, jak również przeciw urągającej zdrowemu rozsądkowi martyrologicznej tromtadracji.

?

Trzecia era demokratycznej polityki :)

„Poparcie [wyborców] dla partii politycznych stało się kwestią tożsamości, a nie preferencji politycznych”. Ta sformułowana przez badacza z Uniwersytetu Yale, Jacka M. Balkina, myśl jak w soczewce, w sposób najbardziej zwięzły z możliwych, wskazuje na przyczyny aktualnego kryzysu demokracji liberalnej.

1.

W ciągu ostatnich 20 lat wszystko się zmieniło. Rozwój technologiczny otworzył nowe pola i pomógł ulepić nowego „demokratycznego człowieka”. Świadomość krzywd, dyskryminacji i niesprawiedliwości stała się powszechna i nieodwracalnie zmieniła tor myślenia licznych grup obywateli. Emocje z tym związane sięgnęły zenitu. Aktywizm okołopolityczny stał się popularny, lecz nie zawsze nosi znamiona zaangażowania obywatelskiego – bywa przeżywany raczej w schemacie krucjaty. Wiele dawnych praktyk społeczno-politycznych utraciło legitymizację, zaś inne – choć często moralnie niewiele mniej wątpliwe – uzyskały szeroki poklask. Uprzywilejowanym przez dekady w końcu wydarto przywileje, ale miast zatrzymać wahadło w punkcie „wszystkim po równo praw”, przyszła i wygrywa pokusa uprzywilejowania dawniej dyskryminowanych. Polityka tożsamości przejęła lejce narracji/debaty i doprowadziła do punktu, w którym uznano, że to cechy przypisujące człowieka do zbiorowości decydują o jego pozycji, a nie indywidualne predyspozycje, wybory, osiągnięcia czy poglądy. W reakcji na to ukształtowały się nie mniej silne tożsamości krytyków tych procesów, co doprowadziło do czołowego zderzenia i eksplozji konfliktów politycznych. Te kryzysy postanowili napędzać wrogowie demokracji i liberalizmu, dostrzegając w nich szansę na odwrócenie wyniku „zimnej wojny” i przełom geopolityczny na miarę kopernikańską. Racjonalizm uleciał, zaś debata została naszpikowana śmiertelnymi pułapkami, wobec czego dystansują się wobec ludzie umiarkowani, uznając politykę za obce sobie pole działania.

W realiach napędzanych tymi zjawiskami wykuwa się obecnie coś na kształt „trzeciej ery” demokratycznej polityki. Odsuwając okres demokratycznej prehistorii Zachodu, gdy prawa wyborcze zwykle nie były jeszcze powszechne, a świadomość polityczna lwiej części elektoratu dopiero kiełkowała, na bok, możemy w okresie po 1945 r. wskazać na dwie „ery” funkcjonowania liberalnej demokracji na Zachodzie. Były one odmienne od dogłębnej logiki je kształtującej.

2.

W pierwszej z nich demokratyczna polityka miała wymiar klasowy lub klasowo-religijny. Nie zawsze w poszczególnych krajach istniały tylko po dwie wielkie partie, choć niekiedy taki właśnie model się klarował. Robotnicy przemysłowi i nisko opłacani pracownicy innych gałęzi głosowali na wielką partię lewicy, zaś klasa średnia na wielką partię centroprawicy. W ówczesnych zachowaniach wyborczych istniał niemal pełen automatyzm. Wielkie partie były masowe, ale nie ludowe – nie widziały sensu ubiegać się o głosy wyborców spoza „swojej” warstwy społecznej. Niekiedy krajobraz ten urozmaicały podziały religijne w poprzek klasy średniej, niekiedy struktura gospodarki zwiększała znaczenie rolnictwa i interesów mniejszych ośrodków peryferyjnych, niekiedy w kraju istniała duża mniejszość narodowa. Te fakty powodowały istnienie większej liczby partii niż dwie, pociągały za sobą politykę koalicyjną, lecz ściśle zdefiniowana przynależność wyborcy do swojej naturalnej partii była zasadą w znacznej mierze porządkującą ówczesny ład.

Gdzieś w latach 80. lub 90. XX w. ten model począł się kruszyć, czego ogniwem była narastająca indywidualizacja ludzi. Osiągnąwszy dorosłość i dojrzałość, pokolenie kontestacji i rewolucji kulturowej sprzed 20 lat, odrzucało klasowe schematy. Nastawała druga „era” demokratycznej polityki, której zasadą stał się indywidualny wybór i jego zmienność w czasie. Żadnym ewenementem nie był pracownik fizyczny głosujący na prawicę z powodu swojej wiary i przywiązania do wartości tradycyjnych czy narodowych. Żadnym ewenementem nie był dobrze sytuowany przedstawiciel elit intelektualnych, który głosował nawet na skrajną lewicę, niesiony odruchem charytatywnym i pragnieniem zwiększenia zakresu redystrybucji społecznej. Wokół wartości postmaterialnych – czyli całkowicie obcych pierwszej „erze” – powstał cały nowy nurt ideowy, czyli Zieloni. Także partie liberalne wzrosły nieco w siłę, przyciągając zarówno córki i synów z rodzin robotniczych, jak i z rodzin dobrze sytuowanych hasłami wolności słowa, praw obywatelskich, redukcji państwa i jego wpływu na życie prywatne czy na gospodarkę. Czynnikami o wielkiej doniosłości politycznej stały się: konflikt pokoleń, nakazujący młodym wyborcom popierać inną partię niż rodzice (co w „erze” klasowej polityki uznano by za absurd); oraz tymczasowość sympatii politycznych, czyli zmienianie przez tego samego wyborcę często politycznych preferencji z kadencji na kadencję (w „erze” pierwszej ludzie najczęściej głosowali na „swoją” partię dożywotnio).

Duże partie ogłosiły się partiami ludowymi, czyli mającymi ambicję walczyć o wyborców we wszystkich grupach społecznych. Partie mniejsze uzyskały niebagatelną przestrzeń na kreatywność w staraniach o nowe elektoraty, a nawet możliwość kształtowania elektoratów poprzez własne zabiegi programowe. Treść programów politycznych i narracji partyjnych, a także osobowości samych liderów zyskały zupełnie nowe, kolosalne znaczenie dla wyników wyborczych. Polityka wyszła z utartych kolein i stała się przestrzenią dla pomysłowości, kreatywności, ale także dla ludzi zorientowanych na słuchanie postulatów obywateli i rozwiązywanie ich realnych problemów. 

3.

„Era” trzecia to swoisty miks obu wcześniejszych. Nie stajemy się dzisiaj nagle, jakoby z racji urodzenia w danym miejscu społecznej stratyfikacji, przypisani do danej partii. Nadal jest tak – i jest to cecha wspólna „ery” trzeciej z drugą, z „erą” indywidualizmu – że sobie wybieramy, do kogo nam najbliżej i jaką politykę chcemy wspierać. Pojawia się jednak swoista presja – w jakimś stopniu przypominającą realia „ery” pierwszej – aby z wyboru politycznego uczynić funkcję/pochodną naszych cech socjologicznych: koloru skóry, wyznania lub jego braku, orientacji seksualnej, miejsca zamieszkania, poziomu wykształcenia, wieku, płci, rodzaju związku, w którym żyjemy, ilości dzieci lub ich braku, preferencji co do środka transportu, diety, doboru lektur lub ich braku, etnicznego pochodzenia przodków i wielu innych, jeszcze bardziej nonsensownych przesłanek. Istnieje też presja, aby raz dokonanemu wyborowi pozostać wiernym, bo w polityce tożsamości zmiana poglądów to akt najwyższej zdrady, niewybaczalny niczym odejście z sekty. Polityka przestała być strefą płynności, gdzie obywatele próbują raz tego, raz owego. Dziś to przestrzeń podzielona na sektory. To przestrzeń agresywnej wrogości pomiędzy obozami. Kontrolę nad lojalnością i prawomyślnością rekrutów obozy sprawują za pomocą mediów społecznościowych. Klasyk mawiał, że wojna to kontynuacja polityki innymi środkami. W trzeciej „erze” polityka wydaje się aktem wojny przy rezygnacji z tylko najbardziej drastycznych jej metod. 

Byłoby to wszystko bardziej znośne i nie niosło zagrożeń ustrojowych, gdyby dawny model politycznych podziałów, czyli lewica-centrum-prawica, został zachowany. Gdyby w batalii szło o polityki sektorowe, lecz żadna ze stron nie poddawała w wątpliwość trwania systemu. Niestety, coraz bardziej oczywistym jest, że w trzeciej „erze” zasadnicza oś sporu przebiegać będzie według schematu mainstream-ekstrema. W ramach mainstreamu skupia się niemal całość nurtów politycznych „ery” drugiej: socjaldemokraci, liberałowie, zieloni, chadecy, umiarkowani konserwatyści i inne mniejsze grupy. Po drugiej stronie stają ekstrema: rosnąca wszędzie w siłę skrajna prawica, która stawia postulat przebudowy ustrojowej oraz gdzieniegdzie także skrajna lewica, która na razie wybiera w sporze prawicy z mainstreamem postawę symetrysty, lecz coraz więcej wskazówek pozwala sugerować, że jakaś forma jej sojuszu ze skrajną prawicą się wykuwa. Nawet jeśli będzie chodziło li tylko o podział łupów na trupie liberalnej demokracji. 

Od strony socjologicznej elektoraty dwóch nowych biegunów polityki można wyodrębnić najprecyzyjniej, używając pojęcia „percepcja własnego położenia”. Mainstream popierają ludzie zadowoleni ze swojej sytuacji życiowej i wiążący z przyszłością nadzieje. Ekstrema popierają ludzie postrzegający swoje położenie jako złe, pogorszone lub antycypujący jego pogorszenie, wiążący z przyszłością tylko obawy, pogrążeni w fatalizmie. To nie jest w żadnym wypadku prosta kalka z podziałów „ery” pierwszej. Nie jest tak, że pierwsza grupa to po prostu ludzie o silnym statusie materialnym, zaś druga to tylko warstwy społeczne zdegradowane, upośledzone realiami ekonomicznymi, określane jako prekariat, warstwa ludowa czy NINJA. Owszem, status materialny jest jednym z czynników kształtowania się tych wrogich obozów, lecz na to nakłada się cały szereg – zasygnalizowanych powyżej – czynników kulturowo-społecznych. Sfrustrowani utratą społecznej estymy przez swoją grupę społeczną (rasową, etniczną, przez swój Kościół itd.) wybierają obóz ekstremów, nawet jeśli dysponują dużymi środkami finansowymi. Odwrotnie, ubodzy ludzie dostrzegający nowe szanse życiowe dla siebie lub swoich dzieci, które otwarły się relatywnie niedawno wskutek reform liberalnych, popierają siły mainstreamu, nawet jeśli nadal żyją bardzo skromnie. 

4.

Skrajna prawica trzeciej „ery” zresztą różni się diametralnie od (centro)prawicy poprzednich okresów. Tamte były konserwatywnymi partiami o mocnym poparciu dla wolnorynkowego ładu gospodarczego, niskich podatków i deregulacji. W „erze” pierwszej był to miks skrojony pod klasę średnią i wyższą klasę średnią, posiadaczy mniejszych czy większych majątków, którzy identyfikowali niskie podatki jako swój żywotny interes, zaś obawa przed utratą tychże majątków skłaniała ich do popierania społecznego konserwatyzmu zgodnie z logiką „chwilo, trwaj!”. W „erze” drugiej, gdy konserwatywna czy chadecka centroprawica została partią ludową i zaczęła werbować wyborców z uboższych warstw społecznych, jako narzędzia tej rekrutacji używała nacjonalizmu, tradycjonalizmu, religijności, konfliktu pokoleniowego, zagrożenia przestępczością i tym podobnych dźwigni. Miały one służyć do tego, aby np. osoby pobierające zasiłki popierały partię proponującą ich cięcia z innych niż polityka socjalna powodów.

Obecna skrajna prawica porzuciła wolnorynkowe elementy programu i do haseł nacjonalizmu, szowinizmu, wrogości międzykulturowej (czy po prostu rasizmu) dołożyła, kojarzone dotąd z lewicą, hasła socjalne. Jej sukces dzisiaj, zagrożenie stwarzane przez nią mainstreamowi, ale także jej wyraźna przewaga nad ofertą ekstremum lewicowego polega na tym, że odpowiada na wszystkie potrzeby ludzi oceniających swoje położenie jako złe lub żyjących w lęku przed jego relatywnym pogorszeniem. Jest równocześnie nacjonalistyczna, wroga „obcym” sięgającym po pomoc socjalną, ale równocześnie optuje za hojnym wspieraniem świadczeniami „swoich”, rodaków, współwyznawców, wspólnotę etniczną. Czy w świecie polityki tożsamości jest to kombinacja niepokonana, swoisty mat w politycznych szachach?

Wybory 2023 r. w Polsce oczywiście jaskrawo pokazały, że niekoniecznie. Niestety, polski wyczyn przy urnach i nadzieje, jakimi od tamtego dnia żyjemy, idą pod prąd szerszym doświadczeniom krajów zachodniej demokracji. O końcach kadencji i przyszłych wyborach myśli się tam z reguły z dużym niepokojem. Koincydencja, jaką zapewne jest zbliżające się nastanie lat trzydziestych, działa na wyobraźnie tych, którzy analizują dzieje sprzed 100 lat. Słowem: mainstream nadal słabnie, a skrajna prawica przybiera na sile. Mogą ją reprezentować kolejni prezydenci USA i Francji, a rozpoczynająca się rychło nowa kadencja Parlamentu Europejskiego może być ostatnią, w której jeszcze będzie w mniejszości. W Niemczech landy dawnej NRD wydają się stracone na jej rzecz. We Włoszech już rządzi. 

5.

Siły polityczne mainstreamu nie mogą liczyć na powrót do drugiej „ery” demokratycznej polityki. Te realia, choć po prostu lepsze od współczesnych, są nie do otworzenia w tym środowisku technologicznym. Zmiany mentalnościowe obywateli demokracji będą raczej postępować z dużym tempem w kierunku, który wyznaczą jeszcze nowsze technologie. Mainstream musi znaleźć sposób na rekonstrukcję tożsamości ludzi wiążących się z nim, tak aby stała się ona ponownie atrakcyjna dla liczniejszych elektoratów. 

Jedną z dróg, już punktowo stosowaną, która skupiła na sobie wiele krytyki, ale ujawniła także – przynajmniej przez pewien czas – pewną dozę skuteczności, była imitacja. Ugrupowania mainstreamu usiłowały osłabić impuls popychający obywateli lękających się imigracji w stronę skrajnej prawicy poprzez przejmowanie niektórych elementów ich narracji oraz nadawanie im nieco bardziej umiarkowanego charakteru. Także w kwestiach polityki socjalnej mainstream przechodzi coraz częściej do strategii zerowania sporu, jakoby wszyscy się teraz już zgadzali, że państwo winno udzielać hojnego wsparcia i że jest to poza polityczną dyskusją. Takie podejście niewątpliwie spowolniło postępy ekstremów i umożliwiło mainstreamowi utrzymanie władzy na kolejne kadencje, m.in. w Holandii, Belgii czy Danii. Istnieje jednak duża wątpliwość, czy jest to recepta na trwałe oddalenie wyzwania, skoro mamy tu raczej konfirmację tożsamościowych postaw skrajnej prawicy, zamiast ustanowienia dla nich alternatywy. 

Drugą drogą ataku na ekstrema jest zainfekowanie ich kryzysem demokracji liberalnej. Ustrój Zachodu nie tkwiłby w kłopotach, gdyby nie splot kryzysów, które nieustannie uderzają w nasze kraje od mniej więcej 2008 r. Opozycja wobec demokracji liberalnej została zrodzona, a cała tożsamość ekstremów ufundowana na ograniczonej zdolności radzenia sobie i rozwiązywania tych kryzysów przez mainstream. Dalej: istotnym filarem tożsamości zwolenników skrajnej prawicy jest wiara w to, że z tymi kryzysami można było i jest łatwo sobie poradzić. To kazus haseł o zakończeniu wojny w Ukrainie w 24 godziny, zbudowaniu muru lub zapory na granicy, wprowadzeniu tarcz osłonowych, aby radzić sobie z pandemią czy płaskowyżem inflacji. Tymczasem, gdy skrajna prawica rzeczywiście ma władzę, to jej pomysły kończą się kupnem niedostosowanych respiratorów od handlarza bronią, propozycją leczenia koronawirusa wybielaczem, rozebraniem bloku w Ostrołęce czy ławeczką na 100 lat niepodległości. Mainstream powinien uwikłać skrajną prawicę w realia złożoności i kolosalnego poziomu skomplikowania naszej rzeczywistości, aby jej poplecznikom uświadomić, że liderzy ekstremów nie mają zielonego pojęcia, jak kryzysy rozwiązywać, a ich hasełka o „prostych rozwiązaniach” są głupsze niż bajki dla małych dzieci. Pytanie (i wada tego rozwiązania): jak to zrobić, nie oddając ekstremom władzy? W Polsce udało się nam prawicę skompromitować, lecz za cenę oddania jej władzy na osiem lat, w których doprowadziła do dewastacji państwa, które obecnie nie jest w pełnym tego słowa znaczeniu już liberalną demokracją i musi ulec rekonstrukcji. 

Trzecią możliwością jest odwołanie się do kraju. Ekstrema często podkreślają swoją bliskość wobec ludu, twierdzą, że są wsłuchane w głos ludzi, słyszą ich rozterki. Mainstream ma zaś być złożony z ludzi zimnych, zdystansowanych, elitarnych, zarozumiałych i obojętnych na los „małego człowieka”. Jak to wygląda w praktyce, także ujawnia polskie doświadczenie, gdzie rząd ekstremum w praktyce usunął instancję konsultacji społecznych ze ścieżki legislacyjnej, na spotkania partyjne wpuszczał wyłącznie lokalny aktyw z rodzinami, a z resztą społeczeństwa dialogował najchętniej przy pomocy pałki teleskopowej. Politycy mainstreamu muszą wręcz demonstracyjnie otworzyć się na słuchanie ludzi. Oto ostatecznie nadszedł w trzeciej „erze” demokracji czas szerokich konsultacji społecznych, paneli obywatelskich, grup fokusowych, internetowych referendów konsultacyjnych, otwartych drzwi do udziału w zespołach eksperckich dla wszystkich grup zainteresowanych daną problematyką. Przedstawiciele mainstreamu w samorządach mają tutaj do wykonania szczególnie wielką pracę. Trzeba nauczyć się słuchać i jak najczęściej się da, robić także to, czego życzy sobie opinia publiczna. Skoro, imitując ekstrema, mainstream i tak zboczył już na ścieżkę populizmu, to niech to przynajmniej jest populizm, który zapunktuje mocno na plus w odbiorze społecznym. 

Czwartą i najlepszą z dróg jest natomiast budowa nowej tożsamości politycznej wyborcy mainstreamu wokół postawy racjonalizmu. Czas pandemii był co prawda żyznym gruntem także pod liczne teorie spiskowe, ale jednak objawił się również jako moment, choćby chwilowej, restytucji autorytetu, wiedzy naukowej i ekspertyzy jako istotnego czynnika w debacie publicznej. Strach przez chorobą zwrócił wielu ponownie ku wiedzy i rozsądkowi. Trzeba nam dojść do tego, aby obywatele sami z siebie zinternalizowali w sobie niechęć do zajmowania bezrozumnego stanowiska w różnych sporach politycznych. Aby przestali popierać ewidentnych szarlatanów, kłamców i manipulatorów. Aby zgadzali się, że zanim podniesie się na coś wydatki, trzeba najpierw inne wydatki obciąć, znaleźć nowe źródło finansowania, zwiększyć efektywność gospodarki lub wskazać na możliwie mało ryzykowne metody spłaty tak powstałego długu. Aby nie stali na stanowisku, że każdy imigrant to terrorysta lub leń stroniący od pracy. Aby wszelka inność nie wzbudzała w nich paniki. Aby w zmianach kulturowych i pokoleniowych nie widzieli ataku na ich wiarę i rodzinę, a zjawisko nieustannie dokonujące się co dwie dekady od dobrych 200 lat. 

I w końcu, aby dostrzegli (a my razem z nimi), że nieustanna wrogość wyrażana w debacie politycznej ani nie wzmacnia wspólnoty, ani nie generuje lepszych perspektyw na przyszłość.

Uniwersytet, świątynia wiedzy – z prof. Alojzym Z. Nowakiem, rektorem Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Maciej Chmielewski :)

Maciej Chmielewski: Panie Profesorze, w jaką wizję uniwersytetu pan wierzy? Niezależność uczelni wyższych gwarantuje nam Konstytucja, potrzebę wolności i niezależności ośrodków akademickich dało się w ostatnich latach odczuć. Mam jednak wrażenie, że koncept uniwersytetu jako wspólnoty wykładowców i studentów się rozmywa. W rozmowach słyszę, że z jednej strony wykładowcy nie traktują studentów po partnersku, z drugiej strony podejście studentów wobec uczelni jest coraz bardziej klienckie. Czy ta idea się po prostu nie przeterminowała?

Alojzy Z. Nowak: Mój ideał uniwersytetu, także Uniwersytetu Warszawskiego funkcjonuje wokół dwóch kanonów: po pierwsze, kształcenie akademickie i badania naukowe powinny się łączyć; po drugie, wolność intelektualna i swoboda w badaniach oraz nauczaniu muszą być gwarantowane przez autonomię uniwersytetu. Uniwersytet Warszawski powinien być instytucją wzorcotwórczą i miejscem poszukiwania prawdy. Te zasadnicze kanony od czasu Uniwersytetów Humbolta nie wymagają przedefiniowania. Ważna i wciąż aktualna jest też misja uniwersytetu wobec swojego otoczenia. Badania, rozwój niezależnych dyscyplin z własnymi standardami i priorytetami powinny być w możliwie największym stopniu istotne z ekonomicznego oraz społecznego punktu widzenia. Takie właśnie podejście powinno przyczyniać się do zachowania uniwersytetu jako wspólnoty wykładowców i studentów. Przecież to jedno z pierwszych miejsc, gdzie młodzi ludzie uczą się wolności i odpowiedzialności, a my dajmy im ku temu platformę. 

Nowa, uchwalona w tej kadencji strategia UW na lata 2023 – 2032 tworzona była na zasadach partycypacyjnych – w jej tworzeniu brali udział na równych prawach pracownicy naukowi i administracyjni oraz także właśnie studenci i doktoranci. Widzimy oczywiście komercyjne podejście do edukacji wyższej, ale uniwersytet to coś więcej, wspomnianych wcześniej wartości uniwersyteckich nie możemy zatracić. W dydaktyce uniwersyteckiej nie może to być prosta relacja klient, czyli student, a świadczący usługi – uczelnia. Mam nadzieję, że wychodzenie w tej relacji poza dydaktykę, dla przykładu włączanie studentów w badania naukowe czy inne projekty realizowane przez uczelnię, wzmacnia relacje pomiędzy członkami wspólnoty uniwersyteckiej. Nasze obecne działania z jednej strony zmieniają warunki pracy i studiowania na uczelni, a z drugiej pokazują społeczności akademickiej, a jestem przekonany – także pozaakademickiej – korzyści płynące z naszej działalności. Na przykład z ochroną klimatu, wykorzystaniem naturalnych źródeł energii, etc. Analizujemy i wyciągamy wnioski z doświadczeń największych i najbardziej renomowanych uczelni na świecie. Wiele czerpiemy z aktywnego uczestnictwa w Sojuszu 4EU+, konsorcjum europejskich uczelni badawczych. Jednym z moich priorytetów jako rektora Uniwersytetu Warszawskiego był powrót medycyny w struktury uczelni. Ideę tę mocno wspierał Senat i społeczność akademicka UW. Kształtujemy w ten sposób Uniwersytet Warszawski jako instytucję wszechstronną, obejmującą zakresem swoich badań i kształcenia możliwie najszersze spektrum nauki. Wspieranie badań prowadzonych na najwyższym poziomie, zarówno na wydziałach przyrodniczych, ścisłych, społecznych i humanistycznych oraz w jednostkach pozawydziałowych, jak np. Centrum Nowych Technologii, Centrum Optycznych Technologii Kwantowych, czy Centrum Nauk Biologiczno-Chemicznych, to potwierdzenie, że Uniwersytet Warszawski konsekwentnie realizuje swoją misję i przyjętą strategię.

Gdzie dostrzega pan największe wyzwania oraz szanse na przyszłość? Pytam zarówno o Uniwersytet Warszawski, jak i całość polskiej nauki.

Chcąc odpowiedzieć na tak postawione pytanie, należy zdefiniować te wyzwania i szanse stojące przed szkolnictwem wyższym czy polską nauką, a więc i przed Uniwersytetem Warszawskim. Naukę można definiować na wiele sposobów. Dla mnie wiąże się w pierwszej kolejności z dochodzeniem do prawdy. Bliski jest mi także pogląd, iż nauka to zobiektywizowany (niezależny od postaw i poglądów badawcza) sposób powiększania zasobu dostępnej wiedzy o różnych aspektach otaczającej nas rzeczywistości. Z tego punktu widzenia musi się ona obecnie zmierzyć z próbą opisu, diagnozy i rozwiązywania przede wszystkim wielu problemów globalnych, takich choćby jak zagrożenia klimatyczne, demograficzne, energetyczne, ale także te związane z nierównościami społecznymi, ekonomicznymi, wszelkiego rodzaju próbami wykluczenia społecznego. W wielu miejscach na świecie problemy pojawiają się w związku z polityką migracyjną, azylową, czy szerzej, kwestiami zarządzania granicami w skali globalnej. Osobnym, ale w dużym stopniu integralnym problemem w najbliższych latach jest kwestia wykorzystania sztucznej inteligencji. Już tylko te subiektywnie wyszczególnione wyzwania nakładają na naukę obowiązek ich analitycznego, dogłębnego badania i formułowania teoretycznych i praktycznych rozwiązań oraz zastosowań.

Uniwersytet Warszawski chce odgrywać coraz większą rolę w kształtowaniu i implementacji zdobyczy naukowych w Polsce. Szanse na podniesienie na wyższy poziom jakości badań naukowych dostrzegam między innymi w aktywnym, jak dotychczas, uczestnictwie Uniwersytetu Warszawskiego w Sojuszu 4EU+. Już teraz instytucje uniwersytetów europejskich tworzą coraz liczniejsze obszary współpracy, kooperacji, podejmują inicjatywy związane z innowacjami, transferami najnowocześniejszych technologii. To dzięki tej kooperacji, doświadczeniom z niej wynikającym możemy lepiej, sprawniej zarządzać uniwersytetem, czy tworzyć nową jakość kultury organizacyjnej. We współpracy z uczelniami europejskimi, amerykańskimi czy azjatyckimi nie chodzi jednak tylko o innowacje czy nowoczesne rozwiązania technologiczne, które w realnej gospodarce prowadzą do tworzenia nowoczesnych towarów tudzież usług i które zapewnią firmom zwrot z inwestycji i konkurencję na rynku globalnym. Uniwersytet Warszawski, pełniąc rolę „świątyni wiedzy” w swej misji podkreśla znaczenie realizacji takich wartości jak dobrobyt społeczny, rozwój kulturowy oraz troska o zrównoważony rozwój społeczny. Poprzez współpracę z wieloma uniwersytetami zagranicznymi widzimy też wielką szansę w zapewnianiu i tworzeniu warunków do rozwijania umiejętności i w budowaniu tzw. miękkich kompetencji społecznych. Uniwersytet Warszawski już dziś jest miejscem wolności, tolerancji i niczym nieskrępowanej wymiany poglądów. Tworzy warunki do dialogu dla ludzi różnych przekonań, środowisk, wyznań. Spory i dyskusje są u nas na porządku dziennym, gdyż to one leżą u podstaw rozwoju badań, zwalczania uprzedzeń i nacisków. W tym właśnie widzę szansę dla dalszego pomyślnego rozwoju naszej uczelni.

Podstawowe zagrożenie dla perspektyw rozwoju dla nauki dotyczy dziś stabilności systemu bezpieczeństwa i współpracy międzynarodowej, opartych na Karcie Narodów Zjednoczonych. Reguły ponadnarodowego porządku są dramatycznie naruszane. Jest prawdopodobne, że w ciągu najbliższych dekad rywalizacja o globalne wpływy może osiągnąć najwyższy poziom konfliktów od czasów zimnej wojny. Te możliwe fatalne perspektywy siłą rzeczy mogą także przekładać się na rozwój, stabilność oraz przyszłość całej nauki światowej.

Rozwój nauki musi przebiegać we współpracy z biznesem. W zakresie edukacyjnym wydaje się, że jest nieźle. Uczelnie współpracują z biurami karier korporacji, udało się jako tako dostosować strukturę kierunków do potrzeb rynku pracy. Otwierają się na interesariuszy. Gorzej sytuacja wygląda w czystej nauce. Komercjalizacja wyników badań idzie słabo, co w pana ocenie wymaga największej poprawy?

Jestem zwolennikiem korekty systemu finansowania uniwersytetów, tak by obok grantów i subwencji znaczący udział stanowiły środki zewnętrzne. Ten aspekt, w tym przychody z komercjalizacji wyników badań, jest po prostu niezwykle ważny dla samego funkcjonowania wyższych uczelni. Pytanie o środki pochodzące od zewnętrznych partnerów czy darczyńców w mojej opinii dotyka problemu zacznie szerszego, mianowicie zasadności i potrzeby relacji pomiędzy uczelniami a szeroko rozumianym biznesem. Spotkałem się niedawno z pytaniami, czy nie przespaliśmy w pewnym momencie w Polsce czasu na udział uniwersytetów i politechnik w innowacyjnym świecie technologicznej zmiany. To ważna kwestia. Jestem przekonany, że coraz wyższy poziom rozwoju technologicznego staje się obecnie kluczowy także dla jakości zarządzania uczelnią. Wszechstronne, innowacyjne technologicznie, cyfryzacyjne i merytoryczne kształcenie, oparte na jedności badań naukowych i dydaktyki, a jednocześnie szanujące wolność działalności badawczej to klucz do zrozumienia przemian dokonujących się w europejskich uniwersytetach.

Z moich licznych doświadczeń z funkcjonowania uniwersytetów amerykańskich próbuję także wyciągać jeszcze inne wnioski. W USA narodził się typ uniwersytetu przedsiębiorczego. Dziś, w szczególności takie uczelnie jak Harvard, Berkeley, MIT, Yale, Princeton, mogą stanowić uosobienie z jednej strony akademickiego prestiżu i bardzo wysokiego poziomu badań naukowych i nauczania, a z drugiej owego związku z wykuwaniem innowacji, nowoczesności i przedsiębiorczości. Oczywiście na rolę i znaczenie uczelni wyższych należy spojrzeć z punktu widzenia całego systemu edukacji, regulacji prawnych i  – co niemniej ważne – narodowych uwarunkowań i tradycji.

Podstawą amerykańskiej filozofii zarządzania uczelniami wyższymi jest imperatyw konkurencyjności. W warunkach amerykańskich podstawowym ogniwem łączącym aktywność przedsiębiorczą na uczelniach z gospodarką opartą na wiedzy jest głównie rynek oraz zamówienia instytucji prywatnych. Jeśli wprowadzane przez uczelnie innowacje i podejmowane ryzyko pomagają przyspieszyć tworzenie wiedzy i jej transfer do praktyki społecznej i gospodarczej, to wtedy polepszają one swoją reputację i zwiększają znaczenie, a w konsekwencji zwiększają swoje budżety. Związek amerykańskich uczelni z biznesem, pozyskiwaniem grantów jest kluczem do ich funkcjonowania.

Naturalnie, nie da się wszystkiego importować czy pozyskiwać tylko z doświadczeń amerykańskich. W Europie szkolnictwo wyższe jest bardziej regulowane oraz finansowane w dużej mierze z środków publicznych. Tym niemniej, od kilkudziesięciu lat w Europie regulacje dotyczące misji wyższych uczelni, głównie publicznych, stają się też coraz częściej nastawione w dużym stopniu na większą autonomię w zakresie działania oraz na większą niezależność źródeł finansowania. Faktem jest też, że europejska kultura akademicka ceniła zawsze bardziej tradycyjne i sprawdzone nurty nauczania i badań naukowych, ale to się szybko zmienia. Jeśli chodzi o związki szkół wyższych z biznesem, to także moje dotychczasowe doświadczenie krajowe prowadzi do oczywistej konkluzji. Uniwersytet Warszawski w jeszcze większym stopniu kształci również przyszłych przedsiębiorców, innowatorów i kreatorów rynku. Dla sukcesu modernizacyjnego Polski będzie miało przedsiębiorcze i proinnowacyjne nastawienie firm publicznych i prywatnych, pracowników i konsumentów. W tej sytuacji istnieje absolutna potrzeba nowej i przyspieszonej adaptacji nauki i gospodarki do nowych wyzwań, związanych m.in. z tzw. Gospodarką 4.0 – a więc gospodarki zorientowanej w coraz większym stopniu na nowoczesne technologie, innowacje, sztuczną inteligencję, szeroko rozumianą przedsiębiorczość. Często o tym mówię – nauka musi zatem szybko podążać, a nawet wyprzedzać potrzeby nowoczesnej gospodarki. To nie może być tylko myślenie życzeniowe. Do tego potrzebne jest zrozumienie nie tylko konieczności konkretnych działań, ale także same praktyczne działania. To już się dzieje na Uniwersytecie Warszawskim. Uważam, że wybitni przedstawiciele biznesu powinni częściej znajdować miejsce w uczelniach, czy to w postaci ciał doradczych czy w pomocy w prowadzeniu działalności badawczej i dydaktycznej, a przedstawiciele uczelni powinni zasiadać w radach nadzorczych firm czy też w radach dyrektorów. W rezultacie wzajemnego poznania się, współpracy oraz niejednokrotnie i wspólnych celów, część badań naukowych mogłaby być i już jest finansowana ze środków zewnętrznych, a studenci i absolwenci mogliby zdobywać doświadczenie i umiejętności w dobrze prowadzonych firmach. To w przyszłości zwiększałoby ich atrakcyjność na rynku pracy.

Udział firm w sponsorowaniu badań wciąż jest niewielki. W biznesie często słychać: chcielibyśmy, ale uczelnie chcą badać, a nie zbadać. Biznes oczekuje, że badania będą prowadziły w kierunku efektów, a inwestycja przyniesie zwrot. Jak to zjawisko wygląda z perspektywy Uniwersytetu? Co może zrobić rektor, by poprawić współpracę nauki z biznesem, szczególnie wydziałów technicznych i przyrodniczych?

Jak wspomniałem wcześniej, rozumiem, że szeroko rozumiany biznes i jego otoczenie słusznie oczekują, że badania naukowe będą w większym stopniu prowadziły do konkretnych efektów. Będąc zwolennikami znacznie większego zaangażowania nauki na rzecz bardziej ścisłej i efektywnej z nim współpracy, musimy zdać sobie sprawę, że bez wyników badań podstawowych nie będzie badań stosowanych. Błędy strategii badawczo-rozwojowych wielu krajów pokazały, jakie są niedobre skutki braku zrównoważenia w badaniach. Nie we wszystkich dyscyplinach zwrot z nakładów na badania będzie tak samo widoczny i mierzalny. Duża część pracy uczelni przynosi efekty nie tyle trudno mierzalne, co wręcz niemierzalne. Nie powinniśmy bać się oceny działania uczelni, powinniśmy jej podlegać, ale nie może ona być jedno- lub kilkuwymiarowa i ograniczać się do efektywności czy określonej wydajności. Uczelnia nie może przypominać nawet sprawnie funkcjonującego przedsiębiorstwa. Takie podejście technokratyczne stanowi zagrożenie dla humboldtowskiego kanonu. Uniwersytet był i jest nadal postrzegany jako „świątynia wiedzy”.

Obecnie polska nauka w dużej mierze jest zależna od czynników zewnętrznych. Praktycznie nie ma polskich czasopism naukowych o odpowiedniej renomie, a chcąc zaistnieć, polscy akademicy zmuszeni są publikować w czasopismach zagranicznych, często płacąc za publikację, co niekoniecznie wiąże się z jej faktyczną jakością czy późniejszymi cytowaniami. Rocznie wypływa nam z tego powodu z Polski ponad 120 mln złotych. Czy nie lepiej byłoby te pieniądze zainwestować w rozwój polskich czasopism, tak, by za kilka lat samemu odgrywać istotną rolę w światowej nauce? 

Potencjał naukowy i organizacyjny Uniwersytetu Warszawskiego pozwala myśleć nie tylko o konkurowaniu z zagranicznymi uczelniami w tych zakresach, ale także o odgrywaniu ważnej praktycznej roli w promocji naszych osiągnięć naukowych na akademickiej arenie międzynarodowej. Uniwersytet Warszawski potwierdził, iż zajmuje czołowe miejsce w krajowej lidze uniwersytetów badawczych. Ewaluowaliśmy 24 dyscypliny i 8 z nich otrzymało kategorię A+, 12 – A, a 4 – B+. Oczywiście, gdybyśmy mieli same A+, bylibyśmy jeszcze bardziej zadowoleni. W ostatnich trzech latach wzmocniliśmy znacząco pozycję w nauce europejskiej i światowej. Od 2020 roku nasi pracownicy uzyskali 12 grantów ERC. Uczestniczymy w licznych konsorcjach europejskich. Rośnie, choć jeszcze nie w stopniu przez nas pożądanym, odsetek prac publikowanych w najbardziej prestiżowych czasopismach i wydawnictwach. Jesteśmy członkiem grupy CE7 – najlepszych uniwersytetów badawczych z Europy Środkowo-Wschodniej. Osobiście uważam, że rzeczywiście istnieje problem niskiej kompatybilności działalności naukowej i wysiłku naukowego na Uniwersytecie Warszawskim z ocenami międzynarodowymi w tych zakresach. 

Wysokie oceny tych działalności w kraju nie przekładają się na pozycje w rankingach zagranicznych. Wpływ na to ma między innymi niska cytowalność powstających w Polsce prac naukowych, w szczególności takich, które mają walor implementacji do żywotnych dziedzin życia społecznego i gospodarczego w kraju, ale i potencjalnie ich implementacji za granicą. Dylemat jak zwiększyć widoczność dorobku naukowego polskich uniwersytetów jest niezmiernie ważny i aktualny. Uniwersytet Warszawski, Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego (ICM) organizuje bezpłatne spotkania i szkolenia poświęcone Platformie Polskich Publikacji Naukowych, udostępnianiu treści w otwartym dostępie i licencjom Creative Commons. Szkolenia te organizowane są na terenie całego kraju. Ale zgadzam się z opiniami, że duże znaczenie dla polskich uczelni wyższych mogą mieć również przemyślane inwestycje w rozwój i doskonalenie, także nowych polskich czasopism, również w językach obcych. Podniesienie ich jakości i widoczności to jeden z warunków koniecznych dla obecności w stosownych bazach czy uzyskania przez nie Impact Factor. Program wsparcia organizacyjnego czy finansowego najlepszych polskich wydawnictw i czasopism naukowych byłby bardzo pożądany. 

Może Ministerstwo powinno się skłonić ku pilotażowemu programowi, w którym podnieślibyśmy jakość polskich czasopism? Profesjonalizacja, partnerstwo w know-how, wsparcie w tworzeniu czasopisma i profesjonalnych naukowych redakcji, podniesienie roli recenzentów wraz z dialogiem recenzenckim. Wymaga to pewnej pracy, ale wydaje się, że w perspektywie kilku lat może przynieść same korzyści.

Przede wszystkim podniesienie jakości polskich czasopism  – cel jak najbardziej pożądany  – w pierwszej kolejności zależy od autorów publikacji, poziomu ich badań naukowych, wyboru tematów badawczych, które możliwie najczęściej powinny wykraczać poza jednostkowy czy lokalny charakter, a ich celem powinna być maksymalizacja naukowego efektu publikacyjnego. Na przykład takiego, jak wniesienie oryginalnego wkładu do badanej dziedziny czy danej wiedzy. Osiąganie takiego efektu jest też zależne (o czym zbyt mało się dyskutuje) od właściwej komunikacji i współpracy autora z wybraną redakcją lub wydawnictwem. Tymczasem właśnie jakość takiej współpracy na ogół szwankuje. Wymagania instytucjonalne polskich wydawców są co prawda co do takiej kooperacji zróżnicowane, ale raczej niewymagające w odróżnieniu od wydawców zagranicznych. Zdecydowanie lepiej w polskich warunkach funkcjonują w tej materii wydawnictwa prywatne. 

Istotną kwestią wydaje się przemyślenie sprawy zdecydowanie silniejszego powiązania kariery naukowej nie tyle z ilością, ale i jakością dorobku publikacyjnego. W szczególności dorobku w językach obcych (na czele w angielskim), pogłębionego współpracą z liczącymi się zagranicznymi ośrodkami badawczymi, a przede wszystkim współpracą podkreśloną obecnością w czasopismach indeksowanych w głównych bazach publikacyjnych.

Czy ministerstwo może pomóc podnieść jakość polskich czasopism naukowych? Na przykład poprzez wsparcie w tworzeniu czasopisma i profesjonalnych naukowych redakcji, podniesienie roli recenzentów wraz z dialogiem recenzenckim. Może, ale pod warunkiem, że będzie to robić najpierw w konsultacji ze środowiskami naukowymi. Być może w ich rezultacie powinien powstać algorytm dotyczący finansowego wsparcia na rzecz podniesienia jakości czasopism. Warunkiem koniecznym jest też separacja polityki od często dyskusyjnej oceny jakości danego czasopisma. Stąd takie znaczenie może mieć powstanie wspomnianego wcześniej algorytmu. Widzę też bardziej szczegółowe powiązanie grantów z wynikami badań, które zostaną potwierdzone w publikacjach. W tej perspektywie warto stworzyć system pozyskania czy nawet przeniesienia pewnych rozwiązań z krajów o większym doświadczeniu, głównych wydawnictw światowych, które obsługują kluczowe czasopisma naukowe (tj. Wiley&Sons, Routledge czy europejski Springer), organizacji oferujących rozwiązania wspierające rozwój wydawnictw i inne formy promocji wyników badań (np. Index Copernicus Intl.) oraz innych funkcjonujących w otoczeniu publikacji naukowych, które pozwoliłyby przenieść na polski grunt projakościowe i profesjonalne rozwiązania w tym zakresie. Wsparcie rządu dla podniesienia jakości, widoczności i pozycji międzynarodowej polskich czasopism poprzez długoterminowy program, poprzedzony choćby działaniami pilotażowymi, uważam za bardzo potrzebne. Jest to szansa na zwiększenie tak istotnej cytowalności międzynarodowej wyników badań powstających na polskich uczelniach, a w konsekwencji również poprawienie ich pozycji międzynarodowej.

Jak zarządzać takimi procesami z perspektywy rektora, współpracy z ministerstwem, współpracy z resztą środowiska naukowego, a może właśnie z ekspertami zewnętrznymi?

Oczywiście dostrzegam potrzebę takiej współpracy. Największą nadzieję pokładam w szerokich konsultacjach środowisk naukowych, w tym oczywiście i rektorów uczelni na rzecz zobiektywizowanego i powszechnie akceptowanego modelu wsparcia ministerstwa na rzecz podniesienia jakości przede wszystkim polskich czasopism naukowych. Także w większym zaangażowaniu ministerstwa, niekoniecznie bezpośrednio, w promocji czy wsparciu na rzecz tak zwanej widoczności polskiego dorobku naukowego za granicą. W tym także we wspomnianych wcześniej programach wsparcia i promocji czasopism naukowych, z wykorzystaniem doświadczeń np. z pilotaży czy o ile to będzie możliwe, wspomnianych wcześniej partnerów międzynarodowych.

Pokładam też nadzieję w funkcjonowaniu Wydziału Lekarskiego na Uniwersytecie Warszawskim, ale także w związku z tym z instytucjonalną współpracą z Warszawskim Uniwersytetem Medycznym oraz Wojskowym Instytutem Medycznym. Wydział Lekarski przyczynia się już teraz do coraz lepszego wykorzystania zaplecza nie tylko nauk przyrodniczych, ale także społecznych i humanistycznych. Oczekujemy zwiększenia ilości publikacji i cytowalności wyników badań w najlepszych czasopismach naukowych. Chcę także zauważyć, iż Uniwersytet Warszawski przywiązuje dużą wagę do grantów na rozwój, dostosowanie i umiędzynarodowienie periodyków wydawanych na naszej uczelni.

Działania na rzecz zwiększenia międzynarodowego zasięgu periodyków wydawanych na UW, a co za tym idzie – potencjalnego wpływu ukazujących się w nich tekstów na naukę światową legły u podstaw projektu w ramach Działania I.2.1. Projekt zakłada rozwój wszystkich czasopism naukowych UW poprzez dostosowanie ich do standardów międzynarodowych (COPE, etyka, polityka wydawnicza, umiędzynarodowienie itp.), by zwiększyć ich szanse na dostanie się do międzynarodowych baz indeksujących, a co za tym idzie, zwiększyć wydolność publikacyjną pracowników uniwersytetu poprzez dostarczenie wysokiej jakości źródła do publikacji. Przeprowadzamy szkolenie przeznaczone dla redaktorów oraz pracowników redakcji czasopism, wydawnictw UW oraz wszystkich osób zainteresowanych promocją dorobku naukowego w mediach społecznościowych z poziomu autora, czasopisma, jak i wydawnictwa. Partnerstwo z ministerstwem w zakresie programu czy choćby pilotażu takiego programu byłoby dla UW i jego wydawnictwa bardzo interesujące.

Rozmawiając o jakości polskiej nauki, nie uciekniemy od trawiących ją patologii. W zasadzie przyzwyczailiśmy się już do rozsianych po całej Polsce wyższych szkół tego i owego oferujących stopień licencjata, rzadziej magistra we wszelkich specjalizacjach. Płacisz czesne zdajesz, płacisz w terminie zdajesz na pięć. Jak się niedawno dowiedzieliśmy, ta patologia osiągnęła kolejny szczyt w postaci niesławnego Collegium Humanum, wcześniej mające status instytucji państwowej Akademie Kopernikańskie. Jak przeciwdziałać istnieniu takich tworów?

W ostatnich latach doświadczyliśmy reformy nauki i szkolnictwa wyższego, kojarzonej przede wszystkim z Jarosławem Gowinem. Efekty tej reformy spotkały się z różnym przyjęciem przez pracowników nauki. Zasadne jednak wydaje się pytanie, czy potrzebna nam jest kolejna reforma nauki i szkolnictwa wyższego. Nauce raczej szkodzą niż pomagają częste i nagłe zmiany. Jak niejednokrotnie dawałem temu wyraz przed wprowadzeniem w życie tzw. reformy Gowina, wiele jej elementów nie sprawdziło się w rzeczywistości. Należy je zatem skorygować. Proces ten mógłby być przeprowadzony po podjęciu odpowiedniej, środowiskowej debaty, podczas której ustalono by, co jest niezbędne do stworzenia wszelkich warunków, aby badania naukowe w Polsce weszły na poziom najlepszych uniwersytetów europejskich. Warunkiem podstawowym powodzenia takiego przedsięwzięcia jest ograniczenie do maksimum wszelkiej ingerencji politycznej, w szczególności w tematykę i sposób prowadzenia badań naukowych.

Jeśli chodzi o patologię Collegium Humanum, to co dziś z pewnością można stwierdzić, iż jest ona niestety faktem. Właścicielem Collegium Humanum – Szkoły Głównej Menedżerskiej  – jest spółka z o.o. o nazwie Instytut Studiów Międzynarodowych i Edukacji Humanum z Warszawy, która została założona w 2011 r. z kapitałem zakładowym zaledwie 5 tys. zł. Uczelnia ta przejdzie zapewne do historii jako drukarnia dyplomów. Na konkretne przesądzające ustalenia jest jeszcze za wcześnie. Ważne jest jednak konsekwentne stosowanie prawa przy zakładaniu i kontrolowaniu funkcjonowania szkół wyższych oraz by przyjmować i stosować powszechnie obowiązujące międzynarodowe standardy edukacyjne, w tym w zakresie np. dyplomów MBA, a także zwiększyć zachęty do uzyskiwania przez polskie uczelnie powszechnie uznawanych akredytacji międzynarodowych.

Z nauką oraz Uniwersytetem jest pan związany całe życie zawodowe. Dziekan wydziału, prorektor, w końcu rektor. Jak się zarządza tak wielkim organizmem, jakim przecież jest Uniwersytet Warszawski? Jak pogodzić różne, a często sprzeczne interesy wydziałów, ich różne potrzeby oraz kierunki rozwoju?

Uniwersytet Warszawski to złożony organizm o dużej skali działania. Jego rozwój w dynamicznym świecie wymaga wizji uniwersytetu innowacyjnego, ambitnego, otwartego na dialog i zmiany. Bycie uczelnią promującą postawy społecznej odpowiedzialności i działalności na rzecz zrównoważonego rozwoju wymaga dużej wiedzy i umiejętności menedżerskich. W swojej obecnej działalności rektorskiej, ale i wcześniej prodziekana i dziekana Wydziału Zarządzania staram się opierać zarządzanie instytucją na wyznaczeniu jej konkretnych celów, a następnie realizacji strategii, która pozwoli na ich osiągnięcie. Jestem jednak głęboko przekonany, że wyznaczanie i osiąganie celów, w szczególności celów strategicznych, takich właśnie jak wspomniana wcześniej „Strategia na Uniwersytecie Warszawskim na lata 2023 – 2032”, jest możliwe tylko poprzez zaangażowanie i lojalną współpracę z całym środowiskiem uniwersyteckim  – w tym naturalnie ze środowiskiem studenckim. Posiadanie przez rektora wizji uczelni nie jest automatyczną gwarancją jej powodzenia, jednak stwarza taką szansę. Oczywiście, nie bez znaczenia jest też wiedza merytoryczna, umiejętność pracy zespołowej, zdolność przekonywania do swoich racji oraz akceptacja poglądów i zdania innych osób. Tylko poprzez dialog, współpracę i dobrą wolę można z sukcesem pogodzić różne, a niekiedy i sprzeczne interesy wydziałów, ich zróżnicowane potrzeby oraz kierunki rozwoju. Tym bardziej, że na Uniwersytecie Warszawskim pozostawiliśmy maksymalny dopuszczony tzw. reformą Gowina zakres niezależności jednostek organizacyjnych, której to szerokiej niezależności środowisk naukowych skupionych wokół tradycyjnych wydziałów i instytutów byłem i jestem zwolennikiem. Od początku swojej kadencji stawiałem na uniwersytet demokratyczny, zdecentralizowany, solidarny i badawczy. Dzisiaj mogę powiedzieć, że daje to pozytywne skutki w rozwoju naszej Alma Mater.

Zarządzanie uniwersytetem to sprawy znane i długofalowe, ale też nagłe i niespodziewane. Co z perspektywy czasu wskazałby pan jako największe wyzwanie w obecnej kadencji rektorskiej? 

Obecnie nie tylko uniwersytety, ale różne inne ośrodki naukowe na całym świecie stoją przed wyzwaniami badawczymi i edukacyjnymi o charakterze globalnym. Jeśli spoglądamy tylko z europejskiego punktu widzenia, to już od początku Procesu Bolońskiego z 19 czerwca 1999 roku postępuje wiele przemian w sposobie funkcjonowania szkolnictwa wyższego w krajach europejskich. Uniwersytet Warszawski uczestniczy w umiędzynarodowieniu procesu tych zmian. Jest on korzystny dla naszej uczelni, bowiem europejskie ośrodki akademickie mają do spełnienia między innymi zadanie w procesie kreowania rozwiązań opartych na wiedzy dla dobra gospodarki, społeczeństwa. Na naszej uczelni aktualne wzywania nie są rozbieżne z tymi dylematami czy pytaniami, przed którymi stoi teraz gospodarka światowa, w tym również polska. 

Są też wyzwania o wyjątkowym charakterze, pojawiające się często w sposób nieprzewidziany i od razu stają się problemem nie tylko dla uniwersytetów, ale i dla rządów czy całych państw. Wspomnę tylko o pandemii COVID-19. „Czarny łabędź” pandemii, a także konsekwencje inflacji i kryzysu energetycznego w sposób istotny wpłynęły na funkcjonowanie największej polskiej uczelni, jaką jest Uniwersytet Warszawski. Pandemia nauczyła nas solidarności, racjonalności, opiekuńczości i większej empatii. Jednocześnie kluczem do efektywnego zarządzania stały się w coraz większym stopniu kompetencje związane z posługiwaniem się i korzystaniem z nowoczesnych rodzajów dydaktyki, komunikacji, sztucznej inteligencji. Kryzys energetyczny spowodował szybsze wdrażanie Programu Inteligentnego Zielonego Uniwersytetu, a inflacja spowodowała zwiększenie liczby powrotów młodzieży studenckiej do akademików, co z kolei wskazało na potrzeby remontu istniejących już domów studenckich i budowy nowych.

Co uważa pan za swój największy sukces w zarządzaniu Uniwersytetem?

Wszystkie działania, z których jestem dumny zostały zrealizowane z członkami wspólnoty Uniwersytetu i dla nich. Bez moich współpracowników z zespołu rektorskiego, zespołu kanclerskiego, członków Senatu, dziekanów i kierowników jednostek, Samorządu Studentów i Doktorantów i wielu innych osób nie byłyby one możliwe. Najważniejszym jest chyba utworzenie Wydziału Medycznego we współpracy z Wojskowym Instytutem Medycznym. Powstanie wydziału daje szanse na jeszcze większą integrację istniejących w ramach dotychczasowych wydziałów zespołów badawczych dla prowadzenia badań medycznych. Daje jednocześnie możliwości lepszego wykorzystania potencjału naukowego UW i WIM oraz umożliwia stworzenie tzw. hubu dla potrzeb prowadzenia badań medycznych. Umożliwi to z jednej strony wejście lekarzy z międzynarodowymi osiągnięciami w zakresie badań klinicznych w międzynarodowe sieci badawcze, a z drugiej publikacje w czasopismach o uznanej renomie światowej. Studentom Wydziału Medycznego zapewniliśmy też dzięki umowie z WIM oraz Szpitalem Południowym miejsce do odbywania zajęć praktycznych. Pośrednio z medycyną wiąże się sposób przeprowadzenia uniwersytetu przez kryzys covidowy. Udało się uporządkować zajęcia zdalne, co pokazało potencjał Uniwersytetu, ale też zorganizować niezależne punkty dobrowolnych szczepień dla pracowników i studentów, co wraz z akcją promocyjną przełożyło się na duży udział osób zaszczepionych. Dużym wyzwaniem była odpowiedź na kryzys związany z wojną w Ukrainie. Przygotowaliśmy pakiet finansowo-adaptacyjno-organizacyjny dla uchodźców z Ukrainy. Zabezpieczyliśmy na UW miejsca dla ok. 2000 studentów ukraińskich na uczelni i w akademikach, przeszkoliliśmy kilka tysięcy Ukraińców – ucząc ich języka polskiego, angielskiego, chińskiego oraz wiedzy na temat Polski i Unii Europejskiej. Stworzyliśmy centra pomocy psychologicznej i prawnej. Wysyłaliśmy i wysyłamy na Ukrainę pomoc humanitarną. Bez perturbacji finansowych i organizacyjnych przeżyliśmy kryzys energetyczny. Nie ograniczaliśmy ani zajęć dla studentów, ani pracy laboratoriów, ani wykładów czy innych aktywności pracowników, studentów oraz doktorantów. W rezultacie ewaluacji poszczególnych dyscyplin naukowych uzyskaliśmy na UW liczne oceny A+, co pokazuje siłę merytoryczną UW i daje szanse na podwyższenie pozycji w rankingach międzynarodowych. Ustabilizowaliśmy oraz poprawiliśmy sytuację finansową uczelni. Daje to szanse na dalszy rozwój naukowy i dydaktyczny UW, a także na poprawę warunków materialnych pracy i studiów. Terminowo prowadziliśmy na Uniwersytecie inwestycje, zarówno badawcze, jak i dydaktyczne czy socjalne, jak nowy akademik na Służewie, co w okresie pandemii, kryzysu energetycznego i wojny w Ukrainie nie było sprawą prostą. Jak już wcześniej wspominałem, opracowaliśmy na zasadzie partycypacyjnej i przyjęliśmy Strategię Rozwoju UW na najbliższe 10 lat. Bardzo ważne było też opracowanie i przyjęcie w ostatnich dniach nowych rozwiązań i regulacji zapobiegających wszelkiej dyskryminacji oraz mobbingowi na UW. To tylko wybrane działania, których było znacznie więcej, jak choćby pozyskanie dodatkowych środków finansowych na rozwój naszej Uczelni, podpisanie wielu umów z podmiotami krajowymi i zagranicznymi w tym z firmami i uczelniami wspierającymi rozwój badań na UW i oferującymi staże czy praktyki dla naszych studiujących.

––––––-

Prof. dr hab. Alojzy Z. Nowak – Rektor Uniwersytetu Warszawskiego, ekonomista, ekspert w zakresie finansów i ubezpieczeń. Znawca międzynarodowych stosunków gospodarczych. Laureat wielu nagród i wyróżnień. Członek licznych rad programowych czasopism (w tym międzynarodowych) rad nadzorczych i naukowych. Członek Rady Naukowej Instytutu Nowej Ekonomii Strukturalnej w Pekinie.

W służbie pieniądza? :)

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory.

„Wszystkie swe uczynki spełniają w tym celu, żeby się ludziom pokazać. Rozszerzają swoje filakterie i wydłużają frędzle u płaszczów. Lubią zaszczytne miejsca na ucztach i pierwsze krzesła w synagogach. Chcą, by ich pozdrawiano na rynkach i żeby ludzie nazywali ich Rabbi”. Eminencjo, ekscelencjo, księże! Trony, pałace, maybachy, miliony na kontach i całusy w pierścienie. Choć powyższy tekst brzmi jak dosłowny opis współczesnego duchowieństwa, to nie pochodzi z artykułu Jerzego Urbana tudzież lewicowego działacza antyklerykalnego. To fragment ewangelii św. Mateusza i Jezus krytykujący faryzeuszy. Czytając ten i wiele innych fragmentów można by zadać sobie pytanie, czy to Jezus nie pasuje do Kościoła czy Kościół do Jezusa. Nie mamy bowiem do czynienia z promującą określone postawy moralne wiarygodną instytucją. Taką, która swym konserwatyzmem może i nie pasowałaby do współczesnego świata, lecz zarazem swą własną postawą głoszone treści uwiarygadniała. Kościół katolicki to finansowe imperium, bezwzględnie i bezdusznie realizujące swoje bardzo doczesne interesy. Nie będzie to jednak kolejny artykuł krytykujący katolickich purpuratów, czy po prostu nawołujący do stanowczego odcięcia wszelkiej pępowiny. Te regularnie powracające i przypominające o godnej pożałowania moralności i etyce duchowieństwa zdarzenia nie zmieniają bowiem jednego – religia jest ważnym elementem wszystkich społeczeństw, a tak jak świat się nie kończy na Polsce, tak ani religia, ani nawet chrześcijaństwo nie kończy się na katolicyzmie.

Postulaty rozdziału państwa polskiego i Kościoła powracają co wybory, nie inaczej było minionej jesieni. Przez osiem pisowskich lat to niesakramentalne małżeństwo tronu z ołtarzem osiągnęło takie apogeum, że przedstawiciele Kościoła przestali sprawiać jakiekolwiek pozory. Niedawny list abp. Gądeckiego do Andrzeja Dudy w sprawie finansowania in vitro może oburzać jako zwyczajna bezczelność lidera związku wyznaniowego, który otwarcie poucza głowę państwa co powinna, a co nie powinna podpisać w myśl nauki moralnej tegoż związku. W rzeczywistości jednak świadczy o desperacji tego człowieka i poczuciu bezsilności wobec nadchodzących zmian. Wszak, gdyby realnie chciał cokolwiek ugrać u Andrzeja Dudy i liczył na sukces, to wykonałby do niego stosowny telefon, a nie pisał żenujące w swej formie i treści listy otwarte. Janusz Palikot, który kilkanaście lat temu próbował przybić do drzwi kurii krakowskiej swój akt apostazji, dziś mógłby w tym samym miejscu postawić pomnik Jarosławowi Kaczyńskiemu. Może mały i twarzą do ściany, ale jednak. Osiem lat PiS osiągnęło dokładnie to, przed czym w latach 90. sam Jarosław Kaczyński straszył ZChN-em. Dziś wymądrzania się o życiu przez oderwanych od rzeczywistości starszych panów, którym skarpetki piorą zakonnice, dość mają nawet wierzący katolicy. Wszyscy wszak chcemy żyć w nowoczesnym państwie europejskim, gdzie życie według zasad wyznawanej religii jest wyborem, nie przymusem. Stoi to w otwartej sprzeczności z proponowanym przez PiS i Kościół tworem na wzór Iranu, gdzie episkopat miałby spełniać rolę katolickich ajatollahów. 

W dyskusji o rozdziale państwa i Kościoła nie sposób uciec od funduszu kościelnego. Będąc pozostałością jeszcze z czasów Bolesława Bieruta stanowi symbol pomieszania sacrum i profanum, a także patologii III RP i debaty publicznej. Patologią państwa jest istnienie funduszu kompensującego odebranie majątków kościelnych przez państwo, w sytuacji, gdy te majątki zostały zwrócone. Patologią debaty publicznej jest skupianie się na funduszu stanowiącym ledwie ułamek tego, co Kościół otrzymuje od państwa polskiego. Z naszych podatków corocznie finansowane jest nauczanie religii w szkołach (2 miliardy), kościelne uczelnie wyższe (500 milionów), dotacje dla podmiotów związanych z ojcem Rydzykiem (ponad 700 milionów w ostatnich latach), zakup ziemi za kilka procent jej wartości, dotacje na remonty zabytków czy trudne do policzenia datki na organizację wydarzeń o tematyce religijnej. Kapelanów mają chyba wszystkie instytucje państwowe, ze skarbówką włącznie. Potężnym wsparciem jest także zwolnienie kościołów z podatku od nieruchomości.

Całkowita skala wydatków na związki wyznaniowe, niemal w całości na Kościół Katolicki, to dziś ponad 3 miliardy złotych rocznie – 80 złotych na obywatela. Czy to dużo? Jak w wielu przypadkach, to pojęcie względne. Jednakże każe ono postawić dość fundamentalne pytanie – czy państwo powinno zmuszać nas – obywateli – do finansowania organizacji religijnych. Bo niczym innym jak zmuszaniem nas do tego jest pobieranie od nas podatków, by następnie zebrane w ten sposób pieniądze przekazać w tej czy innej formie Kościołowi. W końcu nie wszyscy obywatele Rzeczypospolitej wyznają katolicyzm, nie wszyscy nawet wierzą w jakiegokolwiek boga. Na końcu nawet nie wszyscy z tych, którzy wierzą, mają chęć dokładania się finansowo do działalności danej organizacji religijnej. Dopiero twierdząca odpowiedź na to pytanie może stanowić wstęp do debaty, jak to finansowanie religii powinno wyglądać i jaką skalę przybrać. 

Faktem jest, iż państwo sponsoruje w różnoraki sposób wiele sfer życia, które bezdyskusyjnie wykraczają poza zakres jego podstawowych obowiązków. W programie szkół wszystkich szczebli istnieje wychowanie fizyczne, gdzie dzieci obok samego ruchu dla ruchu uczą się poszczególnych dyscyplin sportowych, a następnie nasze państwo dotuje działalność związków sportowych mniej medialnych dyscyplin. Umówmy się – wyczynowy sport nie jest żadnym zdrowiem, a korzyści promocyjne kraju z organizacji turniejów większości dyscyplin są żadne. W szkołach uczymy także literatury i sztuki, by następnie dotować teatry i opery, zmuszając wszystkich, by dopłacali do biletów mniejszości, która te przybytki odwiedza. Moglibyśmy tak dalej wymienić kolejne obszary, gdzie państwo (nie tylko polskie) wykazuje aktywność w obszarach, gdzie nie wydaje się ona konieczna. Moglibyśmy następnie dojść do wniosku, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest państwo minimum i partia, która w myśl swej kampanii ostatnie wybory zakończyła z oprocentowaniem mocniejszego piwa. Oczywiście państwo polskie zajmuje się wieloma sprawami, którymi się zajmować nie powinno, a wszystkim nam by na dobre wyszło, gdyby zwolnić tak z połowę urzędników i zakres tych zajęć drastycznie ograniczyć. Są jednak obszary życia społecznego, które nie mają szans na rynkowo-komercyjne zdobycie wystarczających źródeł finansowania, a których istnienie jest potrzebne dla długofalowego zapewnienia równowagi i spokoju społecznego. Zgodnie z piramidą potrzeb Maslowa te potrzeby mają swoją hierarchię i kolejność, natomiast w długim terminie są od siebie współzależne, a potrzeby podstawowe zapewniamy, umożliwiając realizację potrzeb wyższych. By zapewnić bezpieczeństwo, ustanawiamy policję i inne służby. Utrzymując je, na dłuższą metę umożliwiamy obywatelom samorealizację i szczęśliwe życie. Celem społecznym sportu profesjonalnego nie jest zdrowie – jest nim rozładowanie emocji i nastrojów. Zamiast wszczynać wojny i najeżdżać sąsiadów, mamy kluby piłkarskie i reprezentacje w kolejnych turniejach. Polacy z Rosjanami, Niemcy z Francuzami. Zamiast do siebie strzelać, pójdziemy na stadion, pośpiewamy, jak siebie kochamy, strzelimy kilka bramek. Kto nie lubi piłki, ma basen czy kolarzy. Raz my im, raz oni nam – odwet w kolejnym sezonie, emocje znalazły upust. Utrzymanie kultury wyższej także ma swój bardzo społeczny cel – zapewnia wielowiekową ciągłość pokoleniową i namiastkę wspólnoty społecznej. Usuwając literaturę, sztukę, historię, co nas, żyjących obok siebie dzisiaj łączy? Zostanie nam irytacja na paskudną pogodę i dziurę w chodniku. Bez dotacji w krótkim czasie mielibyśmy samą piłkę nożną, a w kulturze disco polo, reszta bardzo droga, w małych ilościach i tylko dla wąskich elit.

Choć zachowania kolejnych dostojników religijnych po wielokroć wzbudzają słuszne oburzenie, to społeczne znaczenie religii jest nie do podważenia. W każdym badanym okresie historycznym, każda ze znanych cywilizacji miała religię na ważnym miejscu życia społecznego. Religia to element tożsamości, to także zgromadzone latami dzieła sztuki oraz zabytki architektury. Czy tysiące lat temu w Mezopotamii kapłani zachowywali się zawsze etycznie, a żaden z ich uczynków nie wzbudzał dyskusji czy oburzenia społecznego? Nie wierzę. Dla wszystkich społeczeństw religia stanowiła integrator społeczny, źródło etyki oraz narzędzie kontroli mas. Wszelkie wpływy duchownych wynikały z wpływu na społeczeństwo oraz wykształcenia tegoż społeczeństwa i zdolności do samodzielnego myślenia. Żyjemy dziś w czasach, w których wykształcenie przeciętnego człowieka i jego dostęp do informacji są lepsze niż kiedykolwiek wcześniej. W kolejnych latach znaczenie instytucji religijnych jako siły politycznej będzie malało w naturalny sposób i niezależnie od zaklinania rzeczywistości przez niektórych polityków czy duchownych jest to nie do zatrzymania. Musieliby zamknąć szkoły i wyłączyć internet. Jednakże żadna świadomość społeczna nie zlikwiduje ludzkiej potrzeby duchowości oraz powiązanej z nią skłonności do poszukiwania jakiejś siły wyższej. Potrzeby, którą ludzie wykazują od najwcześniejszych znanych nam dziejów – święte drzewa, wiatry czy kamienie. Wiara w coś niezbadanego, niezrozumianego. Religijność w społeczeństwach nie jest wyłącznie socjotechniką dzierżących władzę, oni ją jedynie wykorzystywali od zawsze jako narzędzie swej władzy. Zrozumienie tego zjawiska w kontekście debaty o państwowym finansowaniu związków wyznaniowych jest o tyle istotne, że pytaniem w istocie nie jest to, czy religia będzie obecna w społeczeństwie, tylko jaka to będzie religia i jakim w rezultacie będziemy społeczeństwem. Odkładając na bok wszelkie górnolotne hasła o tożsamości i dziedzictwie, nie da się pominąć tego, że mapa kulturowa świata je de facto mapą religijną. Analizując kraje chrześcijańskiej Europy, muzułmańskich krajów arabskich czy buddystycznej dalekiej Azji nie da się nie dostrzec prawidłowości między systemami społecznymi, politycznymi, kulturą i dominującą religią na danym obszarze. Te różnice występują także na poziomie niższych warstw podziału, jak np. protestancko-katolicki zachód Europy, a prawosławny wschód. Także dowolna ekspansja polityczna w historii była związana z ekspansją religijną i kulturową. Można podbić ziemie wojskiem, ale ziemię trzeba zasiedlić ludźmi. By je utrzymać, w dłuższej perspektywie potrzebna jest wspólnota kulturowa, której się nie zbuduje bez wspólnych wartości opartych o system religijny. Nawet zbudowane ponad narodowością etniczną Stany Zjednoczone w swym modelu społecznym bazują na chrześcijańskim systemie wartości i malejąca konsekwentnie ilość wyznawców (na rzecz ateistów) nie skutkuje podważeniem ani wartości, ani ich źródła.

Z wszystkiego opisanego powyżej wynika dość prosty mechanizm przyczynowo-skutkowy. Pytanie o finansowanie religii jest pytaniem o jej znaczenie społeczne, a jej znaczenie społeczne jest pytaniem o model społeczeństwa i tożsamość kulturową, jaką chcemy utrzymać. Tożsamość i wartości polegające nie na dyskusjach czy aborcja, in vitro, eutanazja i podobne mają być legalne, lecz fundamentalnych – czy chcemy społeczeństwa otwartego, demokratycznego, równego względem płci czy zapewniającego samą wolność wyznania. Chcąc utrzymać społeczeństwo w obecnym kształcie, musimy się zgodzić na jakąś formę subwencjonowania religii ze środków publicznych. Natura nie znosi bowiem próżni – odcięcie od finansowania Kościoła Katolickiego nie skończy się spełnieniem marzeń liberałów – kościoły finansowane przez dobrowolne datki wiernych, świadczące swymi czynami o głoszonych naukach, sprowadzenie religii do prywatnej preferencji obywatela niczym gust filmowy. W perspektywie może nie kilku lecz kilkudziesięciu lat, wzmocnionej dodatkowo czekającym nas napływem imigrantów, dzisiejsze problemy generowane przez Kościół Katolicki zastąpione zostaną tymi tworzonymi przez związek innej religii. Doświadczenia z Francji czy Belgii pokazują, iż jeden charyzmatyczny lider grupy adoracji stanowi większe zagrożenie niż silna i wpływowa organizacja. Uprzedzając niedopowiedzenia, choć potencjał wpływu na całość kultury faktycznie ma głównie kultura Islamu, to nie bez znaczenia pozostają radykalne grupy chrześcijańskie pozostające bez kontroli głównych instytucji religijnych. W Stanach Zjednoczonych prowadzone przez charyzmatycznych liderów grupy potrafią wpływać na wydarzenia polityczne, szczególnie na szczeblu lokalnym. Niektóre z nich przyciągnęły wpływowe osoby z szerokiego establishmentu. 

Prawdziwym pytaniem powinno zatem być nie to czy, ale jak zapewnić stabilne finansowanie religii na rozsądnym poziomie. Zapewniające niezależność duchowieństwa i polityków oraz mające zarazem powiązanie z rzeczywistą popularnością danego związku wyznaniowego. Mówiąc o finansowaniu Kościoła, mówimy o kilku różnych płaszczyznach. Mamy działalność religijną sensu stricte – nauczanie religii, sprawowane obrzędy. Mamy należące do związków wyznaniowych dzieła sztuki i zabytkowe budynki. Mamy prowadzone przez związki ośrodki pomocy, szpitale, szkoły i uczelnie. Od sposobu, jak traktujemy poszczególne z nich musi też zależeć model finansowania. 

Nie ma przeciwwskazań, by różnego rodzaju placówki edukacyjne czy opiekuńcze funkcjonowały tak, jak wszelkie inne prywatne podmioty swojego typu. Szpital należący do zakonu katolickiego może mieć normalny kontrakt z NFZ, a szkoła czy uczelnia otrzymywać dotacje na takich samych zasadach jak uczelnie prywatne. Na tej samej zasadzie o dotacje na remont zabytkowych kościołów mogłyby się starać konkretne parafie. Niestety, te teoretycznie uczciwe zasady stanowią pokusę do nadużyć w relacjach z władzami świeckimi, co obserwowaliśmy w ostatnich 8 latach. Kwintesencją był ubiegłoroczny konkurs na dotacje remontowe zabytków we Wrocławiu – niemal wszystkie dotacje przyznano na obiekty kościelne. Rozwiązaniem tego dylematu może być pomysł francuski – tam wszystkie kościoły wybudowane przed 1905 rokiem są własnością państwa i to ono odpowiada za ich utrzymanie – wszystkie nowsze muszą radzić sobie same. W ten sposób zapewniamy ochronę dziedzictwa narodowego, a jednocześnie niezależność. Jednymi państwo się zająć musi, drugimi nie ma prawa. Miejsca na szwindle pod stołem brak. Na kaprysy wybujałego ego pokroju warszawskiej świątyni opatrzności także. 

Większy dylemat stanowi aspekt samej działalności religijnej – trudno mi sobie wyobrazić, by ksiądz (czy dowolny inny duchowny) był utrzymywany z regularnej pensji państwowej. Choć zapewnienie praktyk religijnych żołnierzom na misjach czy osadzonym w więzieniach jest naturalnym obowiązkiem państwa, to trudno uzasadnić finansowanie kapelanów wojskowych w kraju czy, o zgrozo, administracji skarbowej. Dziś to się dzieje. Każdy z zainteresowanych może iść do stosownej świątyni po swojej pracy, tak jak miliony pozostałych pracowników. Choć konkordat (a nawet konstytucja) gwarantuje prawo do nauki religii w szkołach na zasadach przedmiotu, to żaden z tych dokumentów nie wspomina o finansowaniu tej nauki przez państwo. Osobiście nie widzę problemu z tym, by udostępnić salę katechecie na lekcję z chętnymi uczniami, a potem tegoż katechetę wpuścić na radę pedagogiczną. Trudno mi jednak znaleźć powód, by pensję tego katechety płacił podatnik – to interes danego kościoła, by uczyć jego religii, a nie rządu świeckiego państwa. Tego typu zjawisk możemy znaleźć dużo więcej. Ich wspólnym mianownikiem będzie obciążenie budżetu państwa nie jego zadaniami, a co gorsza wplatającymi władze świeckie i religijne w ramiona współzależności ze wszystkimi tego konsekwencjami. Choć apogeum oglądaliśmy przez ostatnie 8 lat, wydaje się, że dobrze nie było nigdy. I nie mogło być bez niezależności finansowej. Tą zagwarantować może tylko pełne odcięcie jakiegokolwiek finansowania państwowego lub zapewnienie finansowania niezależnego od polityków. Takim może być odpis podatkowy na wzór organizacji pożytku publicznego lub odrębny podatek – w każdym z przypadków połączone z odcięciem wszelkich innych dotacji uznaniowych oraz nałożeniem na kościoły normalnych podatków. Skoro świecki mistrz ceremonii pogrzebowej za swój występ wystawia rachunek, to nie ma żadnego powodu, by z takowego obowiązku za taką samą usługę księdza zwalniać. Podobnie jak z podatków od posiadanych majątków czy przyznawania jakichkolwiek bonifikat na zakup nieruchomości.

Wprowadzenie specjalnego podatku wydaje się po pierwsze niezgodne z konstytucją – zmusza do zadeklarowania swej religii – po drugie zapewnia finansowanie z dochodów ludzi niezależnie od ich woli. Wariantem najrozsądniejszym wydaje się odpis podatkowy, stanowiący de facto zwiększenie dzisiejszego odpisu na OPP z możliwością podziału na części. Tak, by każdy z nas mógł zdecydować czy i jak dużo chce przekazać na wybrany Kościół, najlepiej konkretną parafię, a szanując prawa ateistów może na lokalne koło szachowe. W ten sposób uzyskalibyśmy niezależność kościołów od polityków, a jednocześnie bardzo demokratyczną zależność od samych wiernych. Zakładając chęć utrzymania jakiegoś dotowania religii ze środków publicznych wydaje się to rozwiązaniem korzystnym dla wszystkich. Społeczeństwo zyskuje kontrolę nad finansami i wpływ na duchowieństwo. Kościół zyskuje niezależność od polityków i źródło finansowania wprost zależne od skuteczności własnej pracy. W długofalowej perspektywie jest to rozwiązanie, które może mu się tylko opłacić i zdeterminować do odbudowy dawnej pozycji pracą u podstaw. Państwo zyskuje wolność od szkodliwych dla niego długofalowo powiązań z klerem. W zasadzie jedynymi stratnymi na tym są twardogłowi politycy, którzy swój program wyborczy budują na wsparciu duchowieństwa.

W 2020 roku jeden ze znanych dominikanów stwierdził: „Nienawidzę tego Kościoła, który stał się ladacznicą polityczną”. Adam Szustak dobrze zdefiniował stan rzecz wewnątrz swojej organizacji. Niestety jej trzeźwość nie cechuje się szczególną popularnością wśród kolegów po fachu. Prawdopodobnie całkowita zmiana modelu finansowania wymagać będzie zmiany konkordatu w przypadku Kościoła Katolickiego oraz umów bilateralnych z pozostałymi związkami wyznaniowymi. W przypadku pierwszego nie będzie za czym płakać – ten dokument jest do bólu zły, bez względu jak bardzo będzie go bronić ówczesna premier Hanna Suchocka. W wielu innych państwach za tą umowę stanęłaby nawet nie tyle przed Trybunałem Stanu co sądem karnym za zdradę stanu. Dokument nie dość, że jest zły w swej treści, to stanowi wydmuszkę w praktycznym stosowaniu. Obie strony powołują się w swych postulatach na zapisy w nim nieistniejące, a do tego mamy notoryczne łamanie zakazu wtrącania się kościoła w sprawy państwa. Ta zmiana nie będzie prosta, jednakże dzisiejszy klimat społeczny daje przewagę w negocjacjach z episkopatem nowemu rządowi. Przykręcenia śruby duchownym chcą nawet takie osoby, jak niedoszły ksiądz Szymon Hołownia. Idealnym byłoby ukaranie kleru za ostatnie lata i zmuszenie, by z wdzięcznością brali cokolwiek nie dostaną. Wiara, że docenią gest dobrej woli i postąpią według racji stanu jest naiwnością. Jaskółką nadziei jakiegokolwiek zrozumienia wydają się ostatnie reakcje biskupów na pomysły ograniczenia godzin lekcji religii czy funduszu kościelnego. Widząc nieuchronne, nawet ich głowy nieco miękną i walczą o uratowanie tego, co się da. Oby z korzyścią dla nas wszystkich, bo gorzej niż przez ostatnie 8 lat to chyba już nie będzie.

„Pokojowa rewolucja przy urnach wyborczych” – z Basilem Kerskim, dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności, rozmawia Piotr Beniuszys :)

Piotr Beniuszys: Rozmowy o wyborach 2023 r. z dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności nie sposób nie zacząć od tak często w komentarzach przywoływanych paraleli pomiędzy tymi wyborami a głosowaniem z czerwca 1989 r. Czy także pan dostrzega tego rodzaju analogie?

Basil Kerski: Bardzo się cieszę z tego porównania. Jest bardzo dużo paralel. Chciałbym zastrzec, że nie chcę porównywać rządów PiS z okresem komunistycznym, jednak mieliśmy do czynienia z systemem jednopartyjnym, który dążył do ograniczenia demokracji i o tym otwarcie mówił, operując pojęciem „nieliberalnej demokracji”. Odpowiedzią na te działania nie mogło być zwycięstwo jednej formacji czy postawienie na jedną partię, tylko budowanie list w całej przestrzeni społecznej. Tak samo jak wtedy, gdy siłą Solidarności i jej cechą była jej heterogeniczność. Te analogie oczywiście nie są bezpośrednie, lecz chodzi tutaj o pewną inspirację. Otóż Solidarność stworzyła, wpierw pod parasolem związku zawodowego, a następnie pod parasolem listy wyborczej, wspólnotę środowisk od lewicy, w tym nawet mocno ateistycznej i zdystansowanej wobec Kościoła i katolicyzmu, po wierzących katolików-konserwatystów, którzy jednak nie wyobrażali sobie swojego życia w państwie, które nie jest państwem praworządnym i pluralistyczną demokracją. 

W tegorocznych wyborach – podobnie – powstał blok bodaj jedenastu ugrupowań, który nie był jednak tyle sumą tych partii, co reprezentował szeroki ruch społeczny od lewej do prawej. Jego celem nie było przede wszystkim zwalczanie wspólnego wroga politycznego, bo to nie wystarczy jako spoiwo, a wspólny program naprawy. 

W 1989 r. to także była siła Solidarności. Ona poszła do rozmów przy Okrągłym Stole i na wybory w czerwcu 1989 roku nie po to, aby z miejsca obalić komunizm, tylko aby podjąć koncepcję budowy gospodarki i struktur państwa polskiego kompletnie od podstaw. Dzisiaj mamy do czynienia z bardzo podobną sytuacją.

Głosujący szli do wyborów z Solidarnością z tyłu głowy?

W tych wszystkich protestach ostatnich lat, czy to kobiet, czy sędziów, czy samorządowców czy innych grup, ludzie poszukiwali jakiejś inspiracji z przeszłości, chcieli być częścią jakiejś tradycji. Na ulicach pojawiały się więc motywy nawiązujące do rewolucji Solidarności – słynny plakat z Garym Cooperem, logo Solidarności niosące już inne treści. Symboliczna była także kampania samorządów, nie tylko metropolii, ale i mniejszych gmin i regionów, która powoływała się na symbolikę Solidarności i użyła hasło pro-frekwencyjne z 1989 roku „Nie śpij, bo cię przegłosują” pisane solidarycą. To przeniesiono całkowicie na XXI w. (www.niespij.pl)

Zarówno wtedy, jak i teraz mieliśmy wielogeneracyjny ruch społeczny. Współczesny ruch demokratyczny współtworzyli w ostatnich latach najważniejsi żyjący aktorzy Sierpnia 1980 – Lech Wałęsa, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, Bożena Grzywaczewska-Rybicka, Władysław Frasyniuk czy Bogdan Lis, aby wymienić niektórych – aż po 18-19-latków. Był to więc nie tylko politycznie szeroki ruch społeczny, który się zorganizował w trzech listach, ale także sojusz trzech pokoleń. Od Porozumienia Gdańskiego z 31 sierpnia 1980 roku do wyborów 15 października 2023 roku.

Historia wróciła, aby zmienić współczesną rzeczywistość. Wszelkie analogie do 1989 r. są ciekawe, jeśli mówimy o pewnych lekcjach i tradycjach. Natomiast nie jest tak, że historia się powtarza, bo ani te trzy listy nie są Solidarnością, ani PiS nie jest władzą komunistyczną. 

Natomiast istnieją podobieństwa wyzwań, jeśli chodzi o to, jak po wyborach będzie trzeba zmieniać Polskę. Będziemy mieli kohabitację. Latem 1989 Solidarność mogła teoretycznie sięgnąć po pełną władzę, ale uważała, że nie ma po temu warunków społecznych i międzynarodowych. Obecnie mamy prezydenta, który jest związany z antyliberalnym, nacjonalistycznym środowiskiem, ale nadal ma pełną legitymację demokratyczną, więc nie ma alternatywy dla wypracowania jakiejś formy współpracy nowego rządu z nim, przynajmniej w najważniejszych kwestiach. Jak każda kohabitacja, tak i ta będzie się odznaczać polem konfliktu i różnic oraz poszukiwaniem pola porozumienia. Będzie to więc okres przejściowy.

Fot. Justyna Malinowska CC BY-SA 4.0 DEED

Będzie teraz trzeba odbudować państwo i demokrację, nie według wyobrażeń ideowych, tylko adaptując rzeczywistość zastaną. Nie ma na pewno prostego powrotu do jakiegoś modelowego stanu. Także pierwsze lata transformacji solidarnościowej nie polegały na wyciąganiu z szuflad akademickich planów, tylko na dostosowaniu idei i wartości do rzeczywistości, np. ekonomicznej z dużą inflacją i zadłużeniem zastanym w chwili upadku komunizmu. Także i tutaj przed koalicją, która powoła nowy rząd, podobnie trudne wyzwania.

Realia dziś to wojna w Ukrainie oraz na Bliskim Wschodzie i inne napięcie geopolityczne, bardzo trudna sytuacja finansów publicznych i rysujący się przed nami kryzys gospodarki niemieckiej. Ostatnie cztery lata to dodatkowo korzystanie przez PiS z zasobów ekonomicznych, wypracowanych przez przejęciem władzy przez Jarosława Kaczyńskiego, i właściwie zastój długofalowych inwestycji.

Podsumowując, ja bym nazwał te wybory „pokojową rewolucją przy urnach wyborczych”. W tym zakresie dostrzegam w pełni analogię do 4 czerwca 1989 i to w duchu tekstów Hannah Arendt, która pochodząc z Europy środkowej i mając następnie styczność ze światem anglosaskim, doskonale dostrzegała słabość i płytkość tradycji demokratycznych, nawet tych dłużej istniejących. Arendt podkreślała, że demokracja to nie jest coś stałego i statycznego. Nie jest to coś pozbawionego okresowych kryzysów, a nawet autorytarnych zapaści i krwawych konfliktów w stylu wojny domowej w USA, przecinającej rzekome ponad 200 lat amerykańskiej demokracji, które następnie długo obciążał brak pełnych praw obywatelskich dla wszystkich Amerykanów. Arendt mówiła, że co około pokolenie demokracja jest podatna na przeżywanie bardzo głębokich kryzysów oraz na głębokie przemiany systemowe w jej logice. W Polsce mieliśmy więc „moment autorytarny”. I teraz niezależnie od niego przechodzimy przez fazę nowej definicji naszej demokracji. Te wybory 15 października dość niespodziewanie okazały się wspomnianą rewolucją pokojową, która nie tylko odsuwa od władzy pewną formację, ale także wymaga od nas odbudowy naszej demokracji. 

A jak pan ocenia źródła tego sukcesu wyborczego? Czy był to bardziej herkulesowy wręcz wyczyn polskiego społeczeństwa, które niesłychaną mobilizacją zawróciło kraj znad przepaści? Czy też jednak też okazało się, że ten pisowski system autorytarny w tej aktualnej fazie jego powstawania był słaby, był takim papierowym potworem?

W ogóle nie zgodziłbym się, że ten system autorytarny był słaby. Był bardzo konsekwentnie realizowany. Co prawda z tego obozu padają teraz i takie tezy, że ich porażka była skutkiem braku konsekwencji. Ja tego tak nie widzę – to była systemowa, głęboko idąca, przemyślana zmiana systemu politycznego, która przegrała, ponieważ natrafiła na wielki i silny opór. Ten opór miał wiele twarzy. Z jednej strony opór zorganizowany – na przykład ze strony środowiska sędziów, które mi bardzo zaimponowało. Pokazało twarz, wyszło na ulicę, zorganizowało lobbing przeciwko tym działaniom, użyło instytucji europejskich, w tym sadów UE, do ich zablokowania. Z drugiej strony naturalnie był, widoczny jak na dłoni, protest spontaniczny na ulicach. 

Te wybory pokazały coś, co nastąpiło szybciej niż myślałem. Społeczny opór, gdy nie osiągnął pełnego sukcesu w postaci zablokowania przemian, musiał zmienić swoją strategię. Wypracowano uprzedzająco cały zestaw naprawiających zmian prawnych. Przykładowo kobiety, które zorganizowały najdłużej trwający opór w związku z decyzją o zaostrzeniu ustawy aborcyjnej. W pewnym momencie przyszła u nich refleksja, że ich opór długo trwa, ale niczego nie zmienia. Przestawiono się więc na przygotowanie inicjatyw ustawodawczych na przyszłość. Czyli uznano, że nie wystarczy oponować, trzeba tworzyć rzeczywistość prawną. Dla mnie symboliczne jest to, że pierwszymi ustawami złożonymi z nowym Sejmie są ustawy związane z prawami kobiet. 

Niesamowite było przyspieszenie tych spontanicznych, masowych protestów w stronę inicjatyw politycznych i systemowych. To nastąpiło niezwykle szybko. Ci aktywiści weszli także bardzo głęboko w te wybory, znaleźli się w komisjach wyborczych, w ruchu kontroli wyborów, czy nawet na listach kandydatów. 

Czy tej sprawczości można się było spodziewać?

W ostatnich dwóch latach głosiłem taką tezę i równocześnie nadzieję, że – tak – mamy co prawda w Polsce do czynienia ze zmianą systemową, ale jej dokończenie będzie bardzo trudne, ponieważ polskie społeczeństwo, mimo swojego dystansu wobec polityki i krytycyzmu wobec politycznych elit, jest jednak społeczeństwem w głębi demokratycznym. Pod często krytykowaną w ostatnich dekadach pasywnością obywatelską skrywało się jego przekonanie, że nie ma alternatywy dla życia w otwartym społeczeństwie i demokratycznym państwie.

Testem tego były te wybory z niesamowitą frekwencją. Do urn poszło wielu ludzi, którzy na co dzień nie są aktywni obywatelsko. Oni zrozumieli, że jest to szansa, aby wyrazić swoje radykalnie pro-demokratyczne poglądy. Tak więc bardzo trudno jest stworzyć system autorytarny nad głowami społeczeństwa demokratów, zaś demokracja potrzebuje społeczeństwa przekonanego, że nie ma dlań alternatywy. 

Tego nie było przykładowo w 1933 r. w Niemczech. Dojście Hitlera do władzy nie opierało się tylko na zamachu stanu i przemocy NSDAP. Hitler mógł się oprzeć na tym, że większość społeczeństwa była autorytarna. Co prawda nie nazistowska wtedy jeszcze, ale prawicowo-autorytarna. Nie identyfikowała się z demokracją, więc mało kto chciał stanąć w obronie Weimarskiej Republiki. 

W ostatnich latach w każdym obszarze – policji, wojska, kadry urzędniczej – spotykałem ludzi z etosem, którzy stanęli po stronie prowadzonej przeze mnie instytucji i nie wpisywali się w polityczne oczekiwania rządzących. Było to nie tyle nieposłuszeństwo wobec nadrzędnej instancji, co raczej posłuszeństwo albo wierność wobec konstytucji i jej zasad. Przy czym także bałem się tego, że jeszcze jedno zwycięstwo PiS stworzy już tak wielką presję systemową, że bardzo, bardzo trudno będzie zmierzyć się z tą zmianą ustrojową. 

Przejdźmy teraz do wymiany międzynarodowego. Rok 1980 i 1989 zbudowały pewien wizerunek Polski na świecie i umacnianie go stanowi misję Europejskiego Centrum Solidarności. Niewątpliwie ostatnie osiem lat postawiły bardzo gruby znak zapytania obok tezy o autentyczności tego wizerunku. Jednak wybory 2023 przynoszą ze sobą podobne przeżycia do roku 1989. Jakie będzie ich znaczenie dla międzynarodowego odbioru Polski – kraju, który jako pierwszy wyrwał się z bloku socjalistycznego, a teraz przynosi światu nadzieję na pokonanie populizmu przez liberalną demokrację? Czy to nie niebagatelne doświadczenie nawet wobec perspektywy wyborów, które za rok czekają USA?

Zacznę od kilku słów na temat historii, tak aby podkreślić siłę pewnych skojarzeń. Historia Solidarności jest częścią historii światowej fali demokratyzacji. Generacja powojenna, globalnie myśląca i żyjąca w pewnej wspólnej kulturze masowej, domaga się w pewnym momencie peace and love oraz praw człowieka. Taki świat zakochał się nie tylko w Solidarności, ale we wszystkich dysydentach Europy środkowo-wschodniej. Wzmacniali tą falę demokratyzacji i praw człowieka nie tylko pisarze i intelektualiści, ale także muzycy i artyści. 

Po strasznej wojnie światowej, potem „zimnej wojnie”, krwawych wojnach o zasięgu lokalnym – Korea, Wietnam, Afganistan – i dekolonizacji wraz z reakcją na nią, wyrósł światowy ruch na rzecz demokratyzacji, z takim centrami jak RPA (solidarność światowej kultury popularnej z więzionym tak wiele lat Nelsonem Mandelą stała się symbolem uniwersalnym, oddziałującym globalnie), Korea Południowa, liczne kraje Ameryki Łacińskiej i nasz region z wychodzącym stąd istnym politycznym trzęsieniem ziemi. W międzyczasie mamy także złagodzenie „zimnej wojny”, którego wyrazem jest przede wszystkim proces helsiński, dokumenty KBWE z 1975 roku, do których odtąd mogą się odwoływać dysydenci i demokraci. Powstaje taka atmosfera: świat się zmienia, a uniwersalne siły pro-demokratyczne bronią praw człowieka, są atrakcyjne i mają siłę. 

W Polsce mamy do czynienia z trzema fenomenami. Pierwszy pozostaje słabo dostrzeżony. Otóż kultura polska od 1956 r. staje się uniwersalna. Wykorzystuje ograniczone przestrzenie wolności w każdym obszarze – literatura, film, grafika, malarstwo, teatr – aby zająć się najtrudniejszymi tematami, takimi jak doświadczenie totalitaryzmu (tylko na pozór wyłącznie jednego, tego związanego z III Rzeszą). Artyści polscy skonfrontowani z doświadczeniem Zagłady, wojny i totalitaryzmów stworzyli dzieła uniwersalne. Nigdy wcześniej sztuka polska nie była równocześnie w tylu obszarach tak wielką siłą, jak w latach 60-tych i 70-tych. 

Drugi to jednak wybór Wojtyły na papieża w 1978 roku. To była po prostu rewolucja wewnątrz Kościoła, instytucji uniwersalnej, to każdego człowieka interesowało, także protestantów i ateistów. Oto człowiek z bloku wschodniego zostaje głową państwa niezależnego od imperium sowieckiego! Państwa, które systemowo jest sojusznikiem Zachodu. Ktoś stamtąd ma nagle mandat dla działania z zewnątrz na rzecz praw człowieka w Polsce i w Europie środkowej. Postać Wojtyły wtedy rysuje się bardzo pozytywnie. To jest człowiek, który rozumie, że wojna przyniosła Polakom bardzo trudne i uniwersalne doświadczenie. To jest ktoś, któremu jest bardzo bliski los żydowski, doświadczenie Zagłady, kto widzi w tym zobowiązanie. To kompletnie inna narracja niż ta, którą dziś PiS próbuje nadać temu pontyfikatowi. Język i spojrzenie Wojtyły na los Europy środkowej były uniwersalnie nienacjonalistyczne. Oczywiście silny był tu też wątek ekumenizmu. 

Zatem Wojtyła wywołuje rewolucję kulturową i polityczną, staje się bardzo ważnym aktorem także poza wspólnotą Kościoła katolickiego i mówi w imieniu Polski i Polaków.

Trzecim elementem jest oczywiście Solidarność. Ona fascynowała świat jako bardzo szeroki sojusz społeczny, od lewej do prawej, czy w sensie sojuszu robotników i intelektualistów. To jest czas, kiedy na Zachodzie po 1968 r. wielu młodych ludzi wchodzi w sferę polityczną, ale nie chce być częścią jakiejś wąsko zdefiniowanej tradycji, partyjnej czy ideowej. Tacy ludzie lepiej się odnajdują w szerokich sojuszach przeciwko czemuś, na przykład przeciwko wojnie w Wietnamie. To nie tylko, przepraszam, jacyś „młodzi lewacy”. Krytyczne podejście do sposobu prowadzenia tej wojny też jednoczy ludzi od prawej do lewej. Solidarność fascynowała wtedy także jako ogniwo nowoczesnego modelu organizowania polityki. 

Często zapominamy też, że nie było w historii komunizmu tak symbolicznej postaci, jak Lech Wałęsa. Robotnika, prawdziwego robotnika, z typową dla robotnika biografią i wszystkimi typowymi dla niej tragediami, który w tak ważnym dla propagandy PZPR zakładzie pracy, jakim była Stocznia Gdańska imienia Lenina, powiedział, że nie akceptuje tej ewolucji politycznej, w której partia reprezentująca interesy robotników je gwarantuje, organizując dyktaturę. To było novum w historii globalnej, że robotnik powiedział, że tylko demokracja oparta na prawach człowieka gwarantuje robotnikom ich prawa: awans społeczny, dobrobyt, bezpieczeństwo pracy. To była rewolucja. Wielu to mówiło wcześniej, ale tutaj pierwszy raz zrobił to robotnik, który w dodatku był otwarty na dialog z komunistyczną władzą, nie akceptował przemocy w sporze politycznym. To oczywiście skupiło uwagę na Polsce, choć przecież ta demokratyzacja była ruchem w całym regionie i czerpała z ludzi takich jak Havel, Šimečka, młody Orban… [śmiech], Sacharow i jego żona Jelena Bonner. Świat wiedział, że musi spojrzeć na ten region, bo tutaj dzieje się więcej niż tylko strajki robotnicze w Polsce. 

A co z naszym wizerunkiem dziś?

Przechodząc do współczesności – to tutaj jest jednak problem. W oczach świata w ostatniej dekadzie nastąpiła radykalna przemiana kultury politycznej w naszym regionie. To nie tylko doświadczenie PiS, to także doświadczenie czeskiego prezydenta Zemana, wcześniej też już eurosceptycyzmu premiera i prezydenta Czech Klausa, który wysadził w powietrze konsensus intelektualny zachodni, na przykład negując ocieplenie klimatu. Czechy miały więc po Havlu dwóch prezydentów, którzy negowali jego dziedzictwo. W Słowacji sytuacja jest dramatyczna, stały konflikt między demokratami a populistami już od lat 90-tych. Mamy bardzo bolesną sytuację na Węgrzech, bo tam tej zmiany dokonuje teraz dawny ważny aktor demokratyzacji, co trochę przypomina zresztą Polskę. Czym się natomiast jednak zdecydowanie różni orbanowska nieliberalna rewolucja od Polski PiS, to przywracaniem do debaty publicznej sugestii oczekiwania rewizji granic, co najmniej w postaci przywrócenia intelektualnego rewizjonizmu. A to już bardzo niebezpieczny populizm. Mamy też oczywiście bardzo późne zrozumienie tego, że proces transformacji w Rosji w bodaj żadnym momencie po upadku Związku Sowieckiego nie prowadził do budowy potencjału demokratycznego.

Podsumowując, straciliśmy przed 15 października jako Polska i jako region absolutnie te wszystkie pozytywne konotacje, które powstawały od lat 70-tych i których kulminacją były skutki przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wtedy jednak Zachód był zaskoczonym tym, że akcesja Polski przynosi tak dobre i namacalne efekty ekonomiczne. Dostrzeżono, że mimo wielkich sukcesów już przed rokiem 2004, mimo pozytywnej percepcji reform Mazowieckiego i Balcerowicza, to jednak obecność w UE dała Polsce dalej idące efekty i korzyści dla obydwu stron. 

Przejęcie władzy przez PiS i budowa innego systemu politycznego kompletnie zakończyły tą pozytywną percepcję, pojawiła się gigantyczna obawa, momentami bezsilność, refleksja, że w zasadzie należałoby się pożegnać z takimi państwami jeśli chodzi o członkostwo w UE.

Teraz możemy starać się zmieniać retorykę. Pokazać na nowego prezydenta Petra Pavla i rząd w Czechach, którzy powołują się znów na ideały 1989 r., na dziedzictwo Havla i na prawa człowieka jako priorytet interesów narodowych. A teraz także zmiana w Polsce i szansa na dołożenie do tego dodatkowych czynników. Pewnym problemem natomiast może być Ukraina, która skupiła tak wiele uwagi i zafascynowała świat, lecz pojawiają się pytania o efektywność tego państwa i o stały problem korupcji. Ukraina jest dzisiaj ideowo bardzo bliska zachodnim demokracjom, jest w drugą stronę lojalność wobec niej i wola wspierania transformacji tego państwa w kierunku członkostwa w NATO i UE, ale coraz częściej elitom ukraińskim stawiane są niewygodne pytania, o to czy rzeczywiście ich państwo i praktyka polityczna jest adekwatna do naszych wartości zachodnich.

Tak czy inaczej, Ukraina, która nie była 30 lat temu ważnym czynnikiem percepcji naszego regionu, teraz nim na pewno jest.

Pomówmy o przyszłości. Donald Tusk powiedział, że najpierw wygra – to już się dokonało – następnie, że naprawi krzywdy, potem rozliczy winy i na końcu pojedna. Na ile realna jest równoczesna realizacja obu ostatnich celów w warunkach tak głębokich podziałów politycznych i silnych emocji, jakie mamy w Polsce?

Jeśli chodzi o rozliczenie, to musi ono zostać zrealizowane według jasnych kryteriów państwa prawa. Wpierw oczywiście trzeba ten system praworządności zrekonstruować, szczególnie prokuraturę, a potem jest tutaj absolutna autonomia i prokuratury, i sądów, żeby z punktu widzenia prawnego rozliczyć politykę ostatnich ośmiu lat. To jest zawsze długotrwały proces i musi być procesem niezależnym od ludzi sfery publicznej, mediów oraz oczywiście od polityków, którzy odpowiadają za państwo. Zatem zadaniem Donalda Tuska, jako menadżera politycznej większości, będzie tylko zrekonstruowanie wymiaru sprawiedliwości niezależnego od niego i jego większości. 

Czymś innym jest natomiast komunikowanie i dokumentowanie dokonanych szkód, zarówno tych kryminalnych, jak i tych dokonanych na przykład w finansach publicznych. To komunikowanie to arcytrudne zadanie. Trzeba pokazać wszystkim, w jakiej rzeczywistości dzisiaj przychodzi podejmować decyzje. To jest potrzebne, aby ponownie wrócić do racjonalnych decyzji i dyskusji na wszelkie trudne tematy, od możliwości finansowych w ochronie zdrowia, poprzez kwestie około-demograficzne i emerytalne. 

Cechą polityki populistycznej, co widzieliśmy przez te osiem lat, jest to, że taka debata się nie odbywała. Dlatego gdy mowa o rozliczeniach, myślę nie tylko o aspekcie prawnym, ale także o stworzeniu takiej przestrzeni, w której staramy się znowu o racjonalne myślenie. 

Dla pojednania, w świetle tego, co sygnalizuje Jarosław Kaczyński, czyli przyjęcia przez PiS postawy prawdziwej „opozycji totalnej”, konieczna jest też ze strony przyszłego rządu deeskalacja. Może to naiwne, ale życzę sobie tego, żebyśmy w język eskalacji już nie wchodzili. 

Od strony racjonalnej na pewno tak winno to przebiegać. Jednak w polityce dominują emocje. Sama informacja, że któryś z polityków PiS został przesłuchany, może aresztowany, albo skazany, ma potencjał rozbudzić na nowo atmosferę wrogości ze strony trzonu elektoratu PiS, który raczej nigdy nie uwierzy w winę swoich ulubieńców. Czy to nie gotowa recepta na nowy etap konfliktu i pogrzebanie idei pojednania?

Pojednanie nie może oznaczać zakwestionowania praworządnego rozliczenia z przestępstwem. To są te obszary, które PiS pomieszał. PiS starał się pozbawić państwa polskiego mechanizmów niezależnej sprawiedliwości. Symbolem tego była komisja ds. wpływów rosyjskich, twór w zasadzie autorytarno-rewolucyjny. 

Praworządne rozliczenie ewentualnych przestępstw jest kompletnie niezależne od polityki czy publicystyki, ma swoją logikę. To są długotrwałe procesy i one będą w rękach niezależnych sądów. Nie obejmą przecież zbiorowo wszystkich, którzy byli u władzy. Będą to też procesy trudne, bo oni tworzyli swoją rzeczywistość prawną, na którą ich obrońcy będą się przecież powoływali. Jest to trudność znana choćby z wysiłków na rzecz rozliczenia komunizmu czy faszyzmu. 

Zwróciłem uwagę na obszar istotny, a za mało obecny w naszej perspektywie. PiS wykonał rzecz bardzo ważną dla polskiej polityki. Powiedział: „Koniec uprawiania polityki społecznej według logiki transformacji, logiki zaciskania pasa”. Siłą PiS było to, że politycy wcześniejszych rządów mówili ludziom, że jeszcze nas na pewne rzeczy nie stać. W latach 90-tych pokój społeczny w Polsce przy tak dramatycznych przemianach i poziomie ubóstwa udało się zachowywać mówiąc: „Nie wiemy, czy wasza generacja dziś żyjąca będzie profitowała z wysiłków transformacji; ale już pokolenie waszych dzieci będzie żyło w państwie dobrobytu europejskiego”. To było związane z ograniczeniem transferów. PiS zrobił rzecz bardzo inteligentną, a może po prostu trafił w ten czas, gdy powiedział: „Już stać nas na wyższe transfery; jesteśmy bardziej zamożni”. 

Teraz trzeba znaleźć nowy język komunikacji z obywatelkami i obywatelami na temat możliwości państwa polskiego. A one będą teraz częściowo zależne od czynników, które PiS stworzył, czy to w wymiarze finansów, czy w wymiarze ekonomicznym. 

Z naszego punktu widzenia, jako demokratów, rozliczenia to będzie bardzo kompleksowy proces. Rozliczenie będzie definicją realistycznych standardów i warunków, na których dzisiaj budujemy od nowa Rzeczpospolitą. 

I do tego są potrzebne media. Media, które kontrolują każdą władzę, ale – jako media publiczne – są także elementem państwa. Są nie tylko po to, aby krytykować, ale także wchodzą w pewien sojusz z państwem, aby komunikować racjonalność pewnych decyzji. 

Po swojej klęsce głównym pomysłem PiS na nową narrację wydaje się bardziej agresywna niż kiedykolwiek krytyka Unii Europejskiej. Czy stoimy, podobnie jak Brytyjczycy około 2000 r., u progu sytuacji, w której jedna z głównych sił politycznych skłania się jednak ku idei wyjścia z UE?

Poruszył pan problem niezwykle istotny. Z jednej strony mamy zapowiedź radykalizacji PiS w opozycji, które liczy na to, że z pomocą prezydenta uda mu się zablokować działania nowego rządu i doprowadzić go do utraty zaufania społecznego. Ale druga rzecz, która mnie martwi, jest taka, że PiS stają się partią anty-integracyjną. Kopernikańską rewolucją w głowach Polaków, która doprowadziła nas do suwerenności oraz do zmiany geopolityki bez zmiany geografii, była rewolucja akceptacji powojennych granic i zrozumienie, że realną suwerenność Polska uzyska jako naród dzięki integracji europejskiej. Ona prowadziła do kolejnych rewolucji w naszych głowach. Nie tylko elit! Mieliśmy więc pojednanie ze wszystkimi sąsiadami i skupienie się na budowaniu pozytywnych relacji, w sytuacji tak wielkiego ich obciążenia i tak wielkiej łatwości wywołania negatywnych emocji, zwłaszcza w relacjach z Niemcami, Ukraińcami i Litwinami. Było tam myślenie: „Mówmy o tym, co nas łączy i budujmy taką wiedzę historyczną i symbolikę”. Już w Solidarność było wpisane myślenie o polityce, państwie i suwerenności w bardzo wielu wymiarach: owszem, nikt nie kwestionuje tam państwa narodowego, ale preferowane jest państwo zdecentralizowane, a to już coś, co PiS zakwestionował. W końcu jest też idea subsydiarności, której elementem jest wielopoziomowość konstrukcji politycznej, i za którą idzie świadomość, że pokoju w Europie dzisiaj nie zagwarantują nam samorządy, ani osamotnione państwa narodowe, a tylko szersze sojusze z dużym autorytetem. 

Kwestionowanie integracji europejskiej jest kwestionowaniem sojuszu, która właśnie zapewnia Polsce suwerenność, a Europie pokój. Daje też polskiej polityce instrument wpływów i władzy. UE to także model samoograniczenia tych największych państw kontynentu, Niemiec czy Francji. Jest też sferą, w której duzi gracze starają się zrelatywizować i ograniczyć strefy wpływów. Takie strefy nadal są, ale wprowadza się logikę równości podmiotów narodowych, która ujawnia się w metodologii głosowania w Radzie Europejskiej. 

Tutaj ta polityka antyeuropejska PiS-u wysadza w powietrze całą architekturę pod nazwą „suwerenność Polski”. To nie jest coś, co sobie Polacy wymyślili w połowie lat 90-tych, że trzeba wejść do rynku Wspólnoty Europejskiej, to jest całościowe myślenie o pokoju w Europie i o naszej suwerenności, patrząc na ambicje rosyjskie, kwestionujące te zasady gry. 

W relacjach zachodnio-rosyjskich Putin zapraszał Niemców, Francuzów czy Brytyjczyków do bliskich relacji dwustronnych poza logiką europejskiej integracji, jako że ona jest oczywiście logiką antyimperialną. 

Ta strategia PiS mnie, muszę przyznać, przeraża. Ta pierwsza, totalnej opozycji, jest niebezpieczna, bo może zniechęcić całkowicie obywateli do polityki, co nikomu nie będzie służyło. Ta druga zaś, to jest użycie wręcz politycznej broni atomowej, to wysadzenie Polski w powietrze. I to mówię także w interesie wyborców PiS, bo nie wierzę, że tam jest ktokolwiek zainteresowany konfliktem w Europie środkowej i Polską, która jest tak osłabiona, że staje się nagle atrakcyjną przestrzenią bezpośredniej ekspansji dla Rosji. 

Przed tym, w ich ujęciu, wystarczająco zabezpiecza sojusz z Waszyngtonem…

Pamiętam ostatnią wizytę Zbigniewa Brzezińskiego w Polsce, akurat w Gdańsku, w 2013 r. Brzeziński, który bardzo czuł pewne rzeczy w naszej ojczyźnie, podkreślał, że sojusz z Ameryką i relacje transatlantyckie nie są alternatywą dla integracji europejskiej, nie są też alternatywą dla bardzo silnych sojuszy z sąsiadami. On to wręcz odniósł w Gdańsku do relacji polsko-niemieckich. Mówił, że w interesie Stanów Zjednoczonych są bardzo silne sojusze tutaj, na przykład polsko-niemiecki, bardzo silna UE, pojednanie z sąsiadami. Mówię o tym, bo istnieje taka narracja, że proces pogłębienia integracji europejskiej, w tym militarnej, jest wymierzony przeciwko NATO. Wręcz przeciwnie. Sojusz Północnoatlantycki nie jest skupiony wyłącznie na Europie, jest jednak sojuszem globalnym. Dlatego tutejsze dodatkowe zasoby militarne są w interesie tego sojuszu. 

Ze strony PiS istnieje zasadnicza niekompetencja w ocenie polityki bezpieczeństwa Niemiec i Francji. Niemcy nadal wiedzą, że ich bezpieczeństwo jest oparte na Stanach Zjednoczonych. W PiS chyba też nie dostrzegają, że Francja – owszem – chce być ważnym aktorem w polityce bezpieczeństwa, ale wie, że sama jest słaba. Potrzebuje do tego silnych sojuszy. I mimo francuskiego patriotyzmu prawie każdy prezydent Francji był zainteresowany bardzo dobrymi relacjami transatlantyckimi, szczególnie w obszarze militarnym. 

Czytając wypowiedzi polityków PiS w tej materii bywam przerażony ich zwyczajną niewiedzą. Dlaczego Niemcy i Francuzi zaangażowali się na rzecz pomocy dla Ukrainy? Można to analizować kulturowo, jako sympatia i solidarność, ale przede wszystkim te państwa dobrze zrozumiały, że Putin wywraca cały porządek europejski, który powstał po 1989, na skutek rewolucji Solidarności. Cały. I że będzie to miało wpływ na ich własne bezpieczeństwo. Dlatego mamy tu wspólne interesy.

Sukces partii demokratycznych ma wiele matek i ojców, ale na pewno jednym z jego głównych autorów jest Donald Tusk. Pan go dobrze zna od wielu lat. Jak pan ocenia jego dorobek na planie szerokim, na planie najnowszej historii Polski. Czy on już dorównał tym wielkim mężom stanu pierwszych lat polskiej niepodległości – Mazowieckiemu, Geremkowi czy Kuroniowi? Czy też może o tym właśnie zdecydują kolejne lata?

Chętnie powiem na koniec coś o Donaldzie Tusku, ale najpierw chcę docenić innych aktorów. Zaczęliśmy od społeczeństwa obywatelskiego nie dlatego, że jesteśmy tacy politycznie poprawni i sympatyczni, tylko dlatego, że naprawdę tak wielkim zaskoczeniem było, ilu ludzi w swojej codzienności było gotowych przekroczyć granicę komfortu! Bardzo wielu ludzi mnie też zaskoczyło bardzo świadomymi wyborami. Także ci, którzy nie funkcjonują profesjonalnie w tym obszarze obywatelsko-politycznym, bardzo dobrze rozumieli, o co chodzi w Polsce. To jest naprawdę tak samo, jak w latach 80-tych. Dokonali osobistych wyborów: „Zaryzykuję”, „Zaangażuję się”. Nawet najlepsi liderzy polityczni nie są w stanie osiągnąć sukcesu, jeśli nie staną się moderatorami takiego ruchu społecznego, który ma mnogość liderów. 

Na samej scenie politycznej mamy do czynienia z kilkoma fenomenami. Jeśli chodzi o wynik, dość słabo wypadła Lewica. Wydaje się, że jest to skutek meandrów polskiej historii, że zostaliśmy przez systematyczne mordowanie ludzi polskiej lewicy demokratycznej przez Hitlera i Stalina odcięci od żywiołu socjaldemokratycznego; demokratycznego, antybolszewickiego ruchu socjalistycznego. Nie udało się tak silnej lewicy stworzyć. Pozytywem jest jednak, że różne środowiska – w tym też lewica – starały się wyciągnąć jak najlepszy wynik z tego, co jest dostępne w tym stanie przejściowym. Dzisiejsza lewica to nie jest już postkomunistyczna lewica, tutaj zaszła zmiana pokoleniowa. Ale jeszcze daleko tym siłom do tego, co było PPS-em. Na tle tego kryzysu i szerszego kryzysu tej formacji w Europie udało się jakoś skonsolidować to środowisko i to takim językiem nie-populistycznym.

Jeśli chodzi o Trzecią Drogę, to ja bardzo sobie cenię Władysława Kosiniaka-Kamysza. Jemu i jego ludziom zarzuca się, że są mało charyzmatyczni, ale chyba raczej są mało narcystyczni. Tymczasem to jest wartość, która może być atrakcyjna dla wyborców. Bardzo jestem ciekaw rozwoju tego polityka. Jest młody, a ma już duże doświadczenie państwowe. Może swoim stylem bardzo dużo wnieść do odbudowy demokracji polskiej.

Jeśli chodzi o Szymona Hołownię, to wykonał w tej kampanii – wraz z Tuskiem – kluczową robotę, każdy w innym wymiarze. Oni objechali cały kraj. To brzmi banalnie, ale to jest poznanie bardzo różnych rzeczywistości polskich. Robili to już przed rozpoczęciem kampanii wyborczej. Weszli w dialog. Szymon musiał, bo budował struktury swojej partii. Tworząc struktury, próbował budować, wydobywać kompetencje i agendę też na tym najniższym lokalnym szczeblu. Ta mieszanka, profesjonalizmu struktur i konserwatyzmu PSL oraz społecznika Hołowni, dała Trzeciej Drodze dosyć duże znaczenie. Byłem też pod dużym wrażeniem wystąpienia Hołowni w debacie telewizyjnej. Wypadł najlepiej, był świetny nie tylko retorycznie, ale także przedstawił bardzo klarownie swoje priorytety polityczne, językiem popularnym, nie populistycznym.

Dochodzimy do Donalda Tuska. Jestem pod dużym wrażeniem tego, co premier Donald Tusk zrobił. Miał bardzo dużą odwagę, powracając z najwyższego stanowiska w Europie do politycznej codzienności państwa PiS. Mógł przecież wybrać rolę inteligentnego obserwatora, komentatora, takiego elder statesman. A jednak przyłączył się aktywnie do ruchu odbudowy polskiej demokracji. Przez ostatnie dwa lata jeździł po kraju. Odwiedzał oczywiście struktury, aktorów Platformy i koalicjantów, będących w głębokim kryzysie, ale przede wszystkim wywołał proces dialogu ze społecznością, całą. Nie tylko ze swoimi wyborcami. Jego aktywność zbudowała zasadniczo relacje elit politycznych z wyborcami na nowo. Charakter tych spotkań nie był wiecowy, był bardzo otwarty i odważny. Rafał Trzaskowski w rozmowie ze mną opowiadał jak duże wrażenie zrobiły na nim już te przedwyborcze spotkania, że na te spotkania przychodzą także ludzie krytycznie nastawieni do KO, ale chcą posłuchać i wyrobić sobie zdanie. Ich nie interesują Tusk czy Trzaskowski, ich interesują konkretne tematy. Jest głód polityki. A ludzie nie boją się pójść w miejscowościach zdominowanych przez PiS i Kościół na spotkanie Tuska, nie boją się, co powiedzą sąsiedzi. A tak było podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, opowiadał Trzaskowski.

Ta praca Tuska była pracą u podstaw, która dała ludziom poczucie sensu takiego dialogu. A politykom pokazała, z kim mają do czynienia, z jakimi ludźmi i z jakimi oczekiwaniami. I to nie było pozorowane. Jestem ciekaw, jak to doświadczenie zmieni Tuska i polityków z jego otoczenia. 

Anegdot może nie powinienem opowiadać. Anegdoty, jak wiadomo, są niebezpieczne. W 2005 r. Donald Tusk wystartował na prezydenta i wyglądało na to, że będzie mieć szanse wejścia do drugiej tury. Na spotkaniu z nim latem 2005 roku powiedziałem wtedy, czego dziś się wstydzę: „Wiesz, Donald, czytałem niedawno biografię Winstona Churchilla autorstwa Sebastiana Haffnera, antynazistowskiego emigranta niemieckiego. Haffner uciekł do Anglii, był zafascynowany Churchillem. Wcześniej mało wiedziałem o Churchillu, w zasadzie ograniczało się to do klasycznej wiedzy Polaka, który podziwia tą postać. Nie wiedziałem, że w 1939 to on był jakby na samym końcu swojej kariery. Był kompletnym outsiderem. I nikt by nie uwierzył, że ta postać odegra jeszcze jakąś kluczową rolę dla Wielkiej Brytanii. Tak to chyba jest w polityce, jak i w życiu, że nigdy nie wiesz, jakie jest twoje przeznaczenie. I być może te wybory prezydenckie nie są najważniejszym momentem Twojej biografii”. Zasugerowałem, że jak by nie odniósł sukcesu, to przyjdzie inna szansa, inny moment politycznego przeznaczenia. On się spojrzał na mnie, a ja kilka dni zastanawiałem się, po co ja mu to mówiłem…

No i on potem przegrał te wybory prezydenckie w 2005 roku. Ale stał się kluczową postacią polityki polskiej. W 2007 r., jak wygrał wybory parlamentarne i został premierem, to pomyślałem: „O, to jest ten churchillowski moment!” Nie chciał być premierem, chciał zostać prezydentem, a wyszło odwrotnie. Został premierem i to w trudnym momencie tuż przed globalnym kryzysem finansowym. 

W ostatnich dniach z poczuciem humoru musiałem często o tej naszej rozmowie z 2005 roku myśleć, bo być może prawdziwa dziejowa rola Donalda Tuska dopiero teraz się zacznie. Być może skala odpowiedzialności, z którą będzie teraz konfrontowany, to będzie kompletnie inna liga. 

Obojętnie, czy ktoś go lubi czy nie, Donald Tusk będzie reprezentować teraz rząd polski oparty o większość powstałą w takich okolicznościach, że stanie się liderem Europy odrzucającej model orbanowski. To niesie ze sobą wielki wymiar odpowiedzialności. To będzie premier kraju, który ma duży wpływ na Europę, a Unia Europejska czeka na nowych liderów. 

Przez ten symboliczny zwrot w Polsce, przez tą „pokojową rewolucję przy urnach wyborczych” premier Polski może stać się graczem politycznym ciężkiej wagi, bo społeczeństwo polskie jest teraz dla Europy fascynujące. Polskie społeczeństwo to nie jest już społeczeństwo postkomunistycznej transformacji, ono reprezentuje dziś doświadczenia całej Europy. Symboliczny zwrot w Polsce daje Europie jakąś nadzieję, aczkolwiek Europa wie, że to zwycięstwo będzie miało wpływ na kontynent, tylko jeśli będzie zwycięstwem nie indywidualnym Polski, nie pozostanie w granicach naszego kraju, a ta demokratyczna energia przeniesie się na innych Europejczyków. Tak jak udało się to za czasów Solidarności.

 

Basil Kerski – menadżer kultury, redaktor, politolog i eseista pochodzenia polsko-irackiego, od 2011 r. dyrektor Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku.

Ta nasza polskość ze strachu zrodzona :)

Istotą liberalizmu społecznego jest prosty apel: „Żyj jak chcesz i pozwól innym żyć jak chcą”. Oczywiście, uprzedzając ataki wrogów liberalizmu, pamiętać należy o ograniczeniu sformułowanym przez Johna Stuarta Milla, że granicą wolności jednostki musi być wolność innych ludzi. Jeśli więc poglądami, które się głosi i działaniami, które się podejmuje, nie powoduje się w przestrzeni publicznej sytuacji ograniczających swobodę myślenia i działania innych ludzi, w szczególności powodujących czyjąś krzywdę, nic innego nie powinno nas ograniczać. Kierując się tą zasadą, jakże wiele norm prawnych i społeczno-kulturowych traci rację bytu, zwłaszcza tych mocno zakorzenionych w tradycji i dominującej religii. Z tego punktu widzenia, na przykład związki partnerskie, zwłaszcza osób tej samej płci, czy aborcja, nie powinny być przedmiotem regulacji prawnej ani oceny społecznej.

Jedynie tolerancja zapewnia egzekwowanie praw człowieka

Kim są ludzie kierujący się podstawową zasadą liberalizmu? Przede wszystkim są to ludzie wolni i świadomie moralni, bo nie nadużywający swojej wolności do krzywdzenia innych, którym pozostawiają taki sam zakres swobody myślenia i działania jak samym sobie. Są pozbawieni uprzedzeń, które innych tak często nastrajają wrogo do Bogu ducha winnych ludzi tylko dlatego, że różnią się pochodzeniem, orientacją seksualną, swoimi upodobaniami czy stylem życia. Dzięki braku tych uprzedzeń człowiek wolny jest otwarty na współdziałanie z każdym, kto dzięki swojej wiedzy i umiejętnościom może być pomocny w realizacji takiego czy innego celu. Nie znaczy to, że człowiek tolerancyjny i nie oceniający innych za ich osobiste wybory gotów jest tych innych naśladować i łatwo zmieniać swoje upodobania. Czyjeś poglądy i zachowania, chociaż nie powodujące niczyjej krzywdy, mogą mu się nie podobać ze względów estetycznych lub obyczajowych, ale przyznaje innym do nich prawo, bo dzięki temu, że ich nie krytykuje i ich nie zabrania, sam czuje się wolny. Przypomina się w tym miejscu słynne powiedzenie Woltera: „Zupełnie się nie zgadzam z twoimi poglądami, ale jestem gotów oddać życie, abyś mógł je głosić”.

W warunkach naturalnego pluralizmu postaw jedynie tolerancja zapewnia egzekwowanie praw człowieka. Rolą państwa i kultury społecznej jest reagowanie jedynie na przejawy ludzkiej krzywdy, czyli na ograniczanie praw człowieka. Ustrój, w którym konsekwentnie przestrzegana jest ta zasada nosi nazwę demokracji liberalnej, w której mamy do czynienia ze społeczeństwem obywatelskim, będącym skutkiem dominacji identyfikacji zadaniowej w kulturze społecznej. Przy tym typie identyfikacji ludzie łączą się ze sobą, aby realizować ważne społecznie cele dotyczące rozmaitych zadań, projektów i przedsięwzięć. Ten rodzaj identyfikacji jest otwarty na innych i nieantagonistyczny, typowy dla społeczeństwa obywatelskiego, gdzie ludzie łączą się w rozmaitych grupach zadaniowych, w których uczestnictwo jest zwykle tymczasowe. Takie cechy, jak pochodzenie etniczne, wyznanie, orientacja seksualna i inne cechy tożsamościowe nie mają tutaj znaczenia integracyjnego, liczą się bowiem tylko te, które sprzyjają realizacji wspólnego celu.

Ludzie, dla których najważniejsza jest wolność osobista, bo dzięki niej mogą realizować swoje plany życiowe we współpracy z ludźmi reprezentującymi różne środowiska, ale podzielającymi te same wartości, to ludzie dojrzali do demokracji liberalnej. Niestety, tacy ludzie nie stanowią większości nie tylko w państwach, w których od niedawna próbuje się wprowadzić ustrój demokracji liberalnej, ale także w państwach zachodnich, gdzie ustrój ten w większym lub mniejszym stopniu funkcjonuje od dawna. Gdyby było inaczej nigdy w Stanach Zjednoczonych Trump nie zostałby prezydentem, w Wielkiej Brytanii nie doszłoby do brexitu, a w wielu państwach Unii Europejskiej ruchy populistyczne i faszyzujące nie zyskałyby tak na znaczeniu. Powszechnie mówi się o kryzysie praw człowieka, będącym reakcją na liberalizm społeczny związany z restauracją idei oświeceniowych, zwłaszcza po II wojnie światowej.

Identyfikacja zadaniowa vs. identyfikacja tożsamościowa

Tej reakcji należało się spodziewać, biorąc pod uwagę, że identyfikacja zadaniowa w kulturze społecznej jest absolutną nowością w porównaniu z identyfikacją tożsamościową, która od tysiącleci jest narzędziem sprawowania władzy i kontroli społecznej nad jednostką. Identyfikacja tożsamościowa rodzi oczekiwanie, aby członkowie wspólnoty narodowej, wyznaniowej czy jakiejkolwiek innej podzielali te same wspólnotowe wzory kulturowe. Tak więc członkowie wspólnoty narodowej powinni reprezentować ten sam wzór patriotyzmu, a członkowie wspólnoty religijnej powinni tępić wszelkie odstępstwa od narzuconej im ortodoksji. To ten rodzaj identyfikacji sprawia, że ludziom nie wystarcza, że sami myślą i zachowują się w sposób, który im odpowiada, ale dążą do tego, aby inni myśleli i zachowywali się tak jak oni. Są to ludzie, dla których bezpieczeństwo jest ważniejsze niż wolność. Różnorodność jest przyczyną ich lęku, bo pozbawia poczucia pewności i siły, jaką daje jednolitość kulturowa środowiska, którego jest się członkiem. W przeciwieństwie do zadaniowej, identyfikacja tożsamościowa prowadzi do zamknięcia danej wspólnoty przed nowymi członkami i do antagonistycznego jej stosunku do swojego otoczenia, w którym upatruje się zagrożenia, a nie pomocy w czymkolwiek.

Od czasów plemiennych zawsze bano się obcych, którzy mogli najechać, pobić, zabrać dobytek i pozbawić ziemi lub terenów łowieckich. Ten strach przed obcymi utrwalił się genetycznie i do dzisiaj towarzyszy ludziom w kontaktach z obcymi. Dlatego za naturalne można uznać dążenie do ścisłej integracji w grupach etnicznych lub wyznaniowych, albo w obu tych grupach łącznie, czego przykładem może być zbitka pojęciowa „Polak-katolik”. Poczucie tożsamości z grupą chroni przed lękiem osamotnienia, ale wymaga podporządkowania się grupowym normom i wzorom zachowań. Daje to poczucie bezpieczeństwa, ale zarazem pozbawia wolności. Jednostka staje się bowiem integralną częścią grupy i musi reagować na wszystko, co dotyczy grupy jako całości, a niekoniecznie jej samej. Jeśli więc ktoś oskarża o coś grupę, oskarża zarazem wszystkich, którzy się z nią utożsamiają, choćby ze względu na czas i miejsce nie mieli nic wspólnego z przedmiotem oskarżenia. Tożsamość wymaga solidarności, czyli rezygnacji z osobistego sądu i wyboru, bo tylko wtedy grupa staje się silna i zdolna do przeciwstawienia się wrogiemu otoczeniu.

Czy można się dziwić, że władza czy to państwowa, czy kościelna, zawsze starała się wykorzystać ten strach przed czymś nowym i obcym dla swoich celów? Spośród tych celów najważniejszym było pozyskanie poparcia w jak najszerszych kręgach społecznych. Im więcej ludzi uwierzy w zagrożenia ze strony innych państw lub określonych grup społecznych wewnątrz kraju, tym łatwiej poświęcą oni własną wolność i zjednoczą się wokół władzy, która zapewnia im obronę przed tym, czego się boją. Im bardziej sugestywnie ludzie władzy potrafią przedstawić jakieś zagrożenie i im większe potrafią wzbudzić emocje, tym skuteczniej mogą wykorzystać wywołany strach i determinację.

Jarosław Kaczyński okazał się pilnym uczniem faszystowskiego ideologa Karla Szmidta, który strategię wywoływania strachu w społeczeństwie zalecał jako najbardziej skuteczną w pozyskiwaniu zwolenników. Kaczyński zarówno wtedy, gdy dążył do władzy, jak i podczas jej sprawowania, nie ustawał w mnożeniu wrogów zewnętrznych i wewnętrznych, strasząc nimi swoich zwolenników. To, co robił we właśnie zakończonej kampanii wyborczej zarówno on, jak i Morawiecki i pozostali jego akolici, strasząc skutkami dojścia do władzy opozycji demokratycznej, jest już tak absurdalne i infantylne, że może być wiarygodne tylko dla ślepych i głuchych na wszystko inne wyznawców PiS-u. Przykładem mogą być ostrzeżenia, że Unia Europejska nakaże nam jeść robaki zamiast mięsa i zabroni zbierania grzybów, Tusk odda połowę Polski Rosjanom, a drugą – Niemcom, zaś w naszych miastach płonąć będą budynki i samochody podpalane przez tabuny nielegalnych imigrantów.

Granica między racjonalnym patriotyzmem, a nacjonalizmem jest cienka

Żeby straszenie przyniosło oczekiwane efekty, trzeba równocześnie wspomagać identyfikację tożsamościową. Nic tak bowiem nie wspomaga władzy jak patriotyczne lub religijne wzmożenie narodowe. Strach w połączeniu z identyfikacją tożsamościową jest pożywką dla najgorszych, najbardziej zbrodniczych ideologii, jakimi są nacjonalizm, fundamentalizm religijny, rasizm, antysemityzm czy wreszcie faszyzm. Oczywiście, nie zawsze muszą one dominować w społeczeństwie, ale należy pamiętać, że granica między racjonalnym patriotyzmem, a nacjonalizmem jest cienka. Aby ją przekroczyć, wystarczy poddać się emocjonalnym porywom. Autorytarna władza zawsze do tego dąży, aby podporządkowanych im ludzi uczynić zaangażowanymi wykonawcami jej celów, którzy będą gotowi popełniać największe zbrodnie i nawet oddać własne życie w przekonaniu, że służą świętej sprawie. Temu właśnie służy sakralizacja identyfikacji tożsamościowej. Stąd jakże częsta jest bogoojczyźniana retoryka, obfitująca w akty strzeliste miłości do Boga i ojczyzny, tworzenie mitów, baśni i legend dla pokrzepienia serc. Ta retoryka ma zdolność porywania ludzi. Ulegają jej, przynajmniej w części, także ludzie skądinąd racjonalni i skłonni raczej preferować identyfikację zadaniową. Jednak emocjonalna presja większości i obawa o posądzenie o brak patriotyzmu skłania często do uczestnictwa w dziwacznych rytuałach oddawania czci chimerze zwanej polskością. Artur Schopenhauer nazwał ten rodzaj narracji zatrutą strawą niszczącą umysły.

Egzaltowana narracja jest jednak tylko pierwszym krokiem w kierunku pozbawienia ludzi krytycznego, indywidualnego oglądu zdarzeń. Ten drugi krok polega na wpojeniu im skrajnie subiektywnego i nadwrażliwego reagowania na oceny faktów niezgodne z idealistycznym wzorcem polskości. Pod nazwą polityki historycznej upowszechniany jest skrajny subiektywizm ocen faktów historycznych, a także bieżących zdarzeń. Celem jest odróżnienie swoich, zawsze dobrych, szlachetnych i przez to krzywdzonych przez złych i podłych przedstawicieli innych nacji i wewnętrznych wrogów politycznych. Pod rządami Zjednoczonej Prawicy doszło nawet do tego, że za krytyczne uwagi pod adresem Polski i Polaków w dowolnym okresie historycznym grozi odpowiedzialność karna. Kuriozalna nowelizacja ustawy o IPN pod naciskiem międzynarodowego otoczenia została wprawdzie wycofana, co nie znaczy, że w stosunku do własnych obywateli władza zrezygnowała z rozmaitych form nacisku, aby ich oduczyć podporządkowania się „pedagogice wstydu” w stosunku do polskiego narodu. Głowy podnieśli będący na usługach tej władzy „obrońcy polskości”, ludzie cyniczni lub przewrażliwieni na punkcie polskiego honoru, polskiego munduru i polskiej prawości, którzy skłonni są zaprzeczać oczywistym faktom. Do tych ludzi należą członkowie rządu, którzy upowszechniają kłamstwa tak miłe uszu szowinistycznie nastawionej części społeczeństwa, spragnionej dumy z przynależności do wyjątkowego narodu. Próby krytyki wyników badań historycznych nad Holokaustem i zniechęcanie naukowców i ośrodków naukowych przez rozmaite szykany i odmowę finansowania badań dotyczących tej problematyki, oznaczają znaną z czasów komunistycznych zamianę nauki w propagandę. Świetny film Agnieszki Holland „Zielona granica” pokazujący tragedię ludzi na granicy z Białorusią, został przez pisowską władzę okrzyknięty antypolskim, a na reżyserkę spadł grad najbardziej obrzydliwego, chamskiego hejtu ze strony przedstawicieli najwyższych władz państwowych – prezydenta, premiera i ministra sprawiedliwości. Trudno się dziwić tej wściekłości, bo to oni właśnie są tej tragedii winni, nie potrafiąc w sposób humanitarny rozwiązać problemu, przed którym postawił polskie władze bandycki plan Łukaszenki. To oni splamili polski mundur stawiając Straż Graniczną, wojsko i policję przed dylematami moralnymi, które zawsze wydobywają z ludzi najgorsze instynkty, tłumione i zagłuszane cyniczną propagandą o powinności obrony polskich granic, patriotyzmie, honorze i tym podobnych wzniosłych banałów.

Niestety ludzie zarażeni bogoojczyźnianą narracją, pozbawieni krytycznego osądu, bo przekonani, że prawdziwy Polak zawsze jest uczciwy i dobry, chętnie wierzą w te bajki i tłumią w sobie wszelkie humanistyczne skrupuły i odruchy. W końcu jak wielu z nas odważy się przyznać, że nie abstrakcyjna Polska jest najważniejsza, ale konkretny człowiek, bez względu na miejsce urodzenia, kolor skóry, wyznanie czy orientację seksualną? Populistyczna większość traktująca identyfikację tożsamościową jako podstawę patriotyzmu, natychmiast nazwałaby tych, którzy tak sądzą zdrajcami i zaprzańcami. Prawdziwy Polak nie powinien za dużo myśleć, bo myślenie często prowadzi na manowce. Prawdziwy Polak powinien mieć utrwalone przez prawicowych ideologów, takich jak autor podręcznika Roszkowski czy minister Czarnek, gotowe wzory reagowania na różne sytuacje i kierować się sercem i wiarą, a nie złudnym rozumem, nie wspominając już o demoralizujących wytycznych liberalizmu. Im Polak będzie bardziej ograniczony i bezmyślny, tym bardziej będzie przydatny w służbie autorytarnej władzy.

Jest wreszcie trzeci krok autorytarnej władzy, który polega na wykorzystaniu już dobrze przygotowanych swoich zwolenników do szczucia na tych, których władza uważa za swoich wrogów. Ludzie odpowiednio wystraszeni, zakochani w heroicznej wizji polskości i przekonani, że honor, dobro i racja zawsze są po ich stronie, ochoczo staną do walki z wszystkimi, których władza im wskaże. Jeszcze na razie nie muszą ich bić i do nich strzelać, jeszcze wystarczy opluwać ich jadem nienawiści, który przedstawiciele władzy sączą im codziennie w swoich mediach. Polska pod rządami Zjednoczonej Prawicy nie miała przyjaciół w otoczeniu międzynarodowym, bo cóż znaczy Orbán i kilku przywódców faszyzujących partii w Europie Zachodniej. Kaczyński przy swojej chorobliwej megalomanii potrafił pokłócić się z każdym, kto ma odmienne zdanie choćby w drobnej sprawie. Ostatnio spotkało to nawet Ukrainę. Trudno mu nie stracić kontaktu z rzeczywistością i nie pleść bzdur, skoro całą zagranicę i co najmniej połowę Polski uważa za wrogów, bo nie uznają jego szczytnych celów i osobistej doskonałości.

Model patriotyzmu nie może być dłużej oparty na identyfikacji tożsamościowej

Rozwój techniki, a zwłaszcza rewolucja informacyjna spowodowały, że dawny model państwa narodowego, jako tworu zamkniętego i egoistycznego, dbającego wyłącznie o własne interesy stał się przeżytkiem. Dziś każde państwo, aby przetrwać, uczestniczyć musi w międzynarodowej sieci współpracy. W związku z tym zmienił się również model patriotyzmu, który nie może być dłużej oparty na identyfikacji tożsamościowej. Zamiast niej potrzebna jest identyfikacja zadaniowa, przy której unieważniane są granice państw, bo partnerów do współpracy poszukuje się na całym świecie. Nie duma z przynależności narodowej jest przy tym ważna, tylko tolerancja, empatia i zaufanie do innych.

Autor zdjęcia: Dawid Małecki

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję