Porażka rządu w walce z pedofilią :)

Musimy sobie wyraźnie powiedzieć, że w kwestii walki z pedofilią jako państwo ponieśliśmy w ostatnich latach sromotną klęskę. Jej symbolicznymi dowodami jest oczywiście niezwykle szkodliwa i miejmy nadzieje, że dobiegająca końca kadencja Mikołaja Pawlaka, Rzecznika Praw Dziecka, oraz sparaliżowanie prac państwowej komisji ds. przeciwdziałania pedofili. Jednak nie tylko. Kluczowym aspektem fatalnej oceny obecnego rządu tzw. Zjednoczonej Prawicy pod względem ochrony najsłabszych przed seksualnymi nadużyciami jest autorytarna filozofia rządzenia, która wybitnie sprzyja niegodziwym zachowaniom.

Według Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) wykorzystanie seksualne dziecka rozumiane jest jako „włączanie dziecka w aktywność seksualną, której nie jest ono w stanie w pełni zrozumieć i udzielić na nią świadomej zgody i/lub na którą nie jest dojrzałe rozwojowo i nie może zgodzić się w ważny prawnie sposób i/lub która jest niezgodna z normami prawnymi lub obyczajowymi danego społeczeństwa. Z wykorzystaniem seksualnym mamy do czynienia, gdy taka aktywność wystąpi między dzieckiem a dorosłym lub dzieckiem a innym dzieckiem, jeśli te osoby ze względu na wiek bądź stopień rozwoju pozostają w relacji opieki, zależności, władzy. Celem takiej aktywności jest zaspokojenie potrzeb innej osoby (Sajkowska, 2002, s. 7).

Skala wykorzystania dzieci w Polsce nie jest znana. Z oficjalnych statystyk wiemy, że liczba stwierdzonych przestępstw z tego tytułu wynosi około 1200-1400 rocznie. Liczby te są dramatyczne. Jeszcze bardziej dramatyczne jest to, że to tylko drobny wycinek całości. Na posiedzeniu parlamentarnego zespołu praw dziecka, które zwołałam zaraz po śmierci „Kamilka” z Częstochowy na pytanie o statystyki przemocy, wiceminister rodziny i polityki społecznej odpowiedziała, że niestety instytucje państwa nie monitorują tego zjawiska. Jedynym źródłem informacji, jakie posiadamy w tej kwestii, może być procedura „Niebieskiej Karty”, choć wskazywanie w niej dzieci nie jest niestety regułą. „Niebieska Karta” może zostać założona przez przedstawicieli policji, pomocy społecznej, oświaty, ochrony zdrowia i gminnych komisji rozwiązywania problemów alkoholowych. W praktyce zdecydowana większość procedur jest wszczynana przez policję i jest to prawie 80 proc. 13 proc. przez pomoc społeczną, tylko 4 proc. przez przedstawicieli oświaty i jedynie 3 proc. przez gminne komisje rozwiązywania problemów alkoholowych, a 1 proc. przez pracowników ochrony zdrowia (dane MRiPS, 2022). Dane te wskazują jednoznacznie, jak bardzo ślepy i głuchy na kryzwdę dziecka jest system oświaty, a to w jego instytucjach dzieci spędzają przecież największą część dnia. Pisząc o tym, że system jest ślepy i głuchy nie mam na myśli winy nauczycielek i nauczycieli oraz niepedagogicznego personelu szkół i przedszkoli. Oskarżenie kieruję w stronę decydentów, którzy widząc falę doniesień o seksualnych nadużyciach w Polsce, w tym w wielu instytucjach kościelnych, kolturalnych i sportowych, mając świadomość procedur i kampanii wdrażanych w wielu innych krajach, zlekceważyli ten problem, a także sami przyczyni się poważnie do stygmatyzacji i powtórnej wiktymizacji wielu ofiar seksualnych nadużyć poprzez ideologiczną wojnę wytoczoną grupom mniejszości seksualnych, osobom niebinarnym, nazywanych przez wielu liderów życia politycznego „ideologią LGBT”. Tymczasem osoby te w najwyższym stopniu zagrożone są nadużycami seksualnymi oraz innymi formami przemocy. Ta sama grupa społeczna zagrożona jest także kryzysami suicydalnymi. Od dawna mówią o tym wyspecjalizowane ośrodki, apelując o szczególną wrażliwość i działania profilaktyczne. W zamian otrzymywaliśmy ze strony kierownictwa resortu oświaty oraz samego RPD komunikaty odwrotne. Wokół organizacji społecznych udzielających wsparcia dzieciom i młodzieży niebinarnej rozpętano społeczną histerię próbując formalnego zakazu podejmowania działań na terenie placówek oświatowych, a RPD, oficjalnie drwiąc z trudnych doświadczeń najmłodszych, wysyłał do szkół ocenianych jako „przyjazne dla LGBTQ+” kontrole mające dawać efekt mrożący.

Z danych Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wiemy, że 71 proc. młodych ludzi doświadczyła w swoich życiu jakiejś formy krzywdzenia. 20 proc. posiada obciążające doświadczenie seksualne, a 7 proc. została seksualnie wykorzystana.

Kiedy na jaw zaczęły wychodzić kolejne skandale związane z instytucją Kościoła w Polsce, księżmi i biskupami, tuszującymi przez lata seksualne nadużycia swoich podwładnych, a także z organizacji sportowych i kulturalnych, w których tajemnicą poliszynela jest, że dopuszcza się takich zachowań wielu terenerów, animatorów i opiekunów cieszących się społecznym uznaniem, parlament powołał państwową komisję ds. przeciwdziałania pedofilii. Komisja ta od samego początku miała wybitnie polityczny charakter. Była miejsciem przepychanek różnych frakcji oraz wielu nacisków, żeby ograniczać zainteresowania pedofilią w strukturach kościelnych. Mówił o tym sam prof. Błażej Kmieciak, pierwszy przewodniczący komisji. Prace tego organu zostały sparaliżowane poprzez odejścia części członków oraz brak woli uzupełnienia składu i wyboru nowego przewodniczącego. Stan prac komisji jest papierkiem lakmusowym podejścia rządu do problemu pedofilii. Jedyne momenty składania deklaracji, najczęściej „groźnego ścigania” przestępców, zaostrzania kar i ochrony najmłodszych pojawiając się w sytuajach silnego zainteresowania mediów. Żadne z podjętych decyzji nie wskazują na jakąkolwiek chęć faktycznego zmierzenia się z tym wyzwaniem, a nawet mogą sugerować celową ochronę środowisk bliskich obozowi rządzącemu, co odczytywać właśnie po potraktowaniu przez rząd, RPD i innych polityków powołanej przez siebie komisji, a także po wypowiedziach ważnych postaci kościoła, w tym o. Tadeusza Rydzyka, usprawiedliwiającymi publicznie i w obecności rządzących „słabość” niektórych księży.

Takie są konsekwencje autorytarnej filozofii rządzenia. Odrzuca ona dialog, przejrzystość i dąży do utrzymania władzy za wszelką cenę, zazwyczaj za cenę najsłabszych i najbardziej bezbronnych. Zamiast ofiar władza koncentruje się na utrzymywaniu struktury władzy w każdym środowisku, od którego otrzymuje poparcie. Poprzez ciągłe poszukiwanie „kozłów ofiarnych” z najbardziej bezbronnych czyni społecznych wrogów, przyzwalając na ich stygmatyzacje i dehumanizację. To czysta forma symbolicznej i instytucjonalnej przemocy, z jaką mamy do czynienia w bardzo wyrazistej formie od prawie ośmiu lat.

Biorąc pod uwagę powyższą diagnozę, naprawa tego stanu rzeczy opierać powinna się na pięciu priorytetach.

Po pierwsze, jak najszybciej należy naprawić i odblokować prace państwowej komisji ds. przeciwdziałania pedofilii oraz udrożnić jej współpracę z RPD. Definitywnie musi dojść do zmiany na funkcji RPD, bowiem Mikołaj Pawlak jest hamulcowym dla rozwoju praw dziecka w Polsce, a także dla samej komisji. Komisja nie może koncentrować się wyłącznie na sprawach kościelnych, ale bez poważnego zajęcia się nimi, trudno będzie zbudować jej reputację. Uwzględniając dotychczasowe doświadczenia, spory i naciski na komisję, wydaje mi się za niezbędne, żeby funkcję przewodniczącego, podobnie jak RPD, sprawowała osoba, która ma w sobie wystarczająco dużo odwagi i asertywności wobec nacisków ze strony hierarchów kościoła oraz skrajnie prawicowych organizacji. W polskich warunkach wydaje się to być jedną z kluczowych kompetencji- tej komisji.

Po drugie, wprowadzić do polskiego porządku prawnego definicję dobra dziecka, a więc wartości i zasady prawnej obecnej w Konwencji o Prawach Dziecka od 1989 roku i kategorii, na którą powołują się sądy biegli i całe środowisko prawnicze i pedagogiczne, ale którego definicja nie istnieje. Przypomnę, że Konwencja nakłada na Polskę obowiązek kierowania się dobrem dziecka przed interesami innych grup społecznych. Przy braku kodyfikacji tej zasady ciężko jest ją w jednoznaczny sposób egzekwować w działaniach instytucji państwa, rynku i organizacji. W 2018 roku komisja kodyfikacyjna przy RPD Marku Michalaku, zaproponowała następującą definicję: „to stan, w którym dziecko osiąga prawidłowy, całościowy i harmonijny rozwój psyhiczny, fizyczny i społeczny, z poszanowaniem jego godności i wynikających z niej naturalnych praw. Dobro to jest kształtowane w szczególności przez pozytywne relacje osobiste, relacje rodzinne i sytuacje wychowawcze”. Definicja ta jest bardzo dobrym punktem wyjścia dla debaty nad projektem nowego Kodeksu rodzinnego i opiekuńczego, który zastąpi instytucję władzy rodzicielskiej, rodzicielską odpowiedzialnością. Odejście od relacji władzy i zdefiniowanie dobra dziecka są warunkiem koniecznym do walki z pedofilią i innymi nadużyciami, w tym przemocą fizyczną, psychiczną, ekonomiczną, cyberprzemocą i zaniedbaniem.

Po trzecie, uwzględniając największy kryzys zdrowia psychicznego w najnowszej historii Polski oraz skalę ujawnianych krzywd dzieci, najwyższy czas powołać służby ochrony dzieci działające w ramach pomocy społecznej, integrujące dotychczasowe instrumenty prawne i rozwijające nowowoczese formy wspierania dziecka oraz naturalnego środowiska jego życia i rozwoju, czyli rodziny.

Po czwarte, szkoły i przedszkola muszą stać się się pierwszą i krytycznie ważną linią zarówno działań profilaktycznych jak i interwencji w przypadku podejrzenia krzywdzenia dzieci. Pisałam wcześniej, że 4 proc. zgłoszeń w ramach procedury „Niebieskiej Karty” pochodzące ze szkół i przedszkokli, to niestety dowód na całkowitą porażkę funkcji ochronnej tych instytucji. W nanjbliższym czasie w życie wejśc powinny obowiązkowe standardy ochrony dzieci we wszystkich placówkach wychowawczych. W każdej z placówek funkcjonować powinny zespoły interwencji kryzysowej współpracujące z zespołami samorządowymi i państwowymi. W jego skład wchodzić powinno kierownictwo szkół i przedszoli, psycholodzy, pedagodzy, pielęgniarki, nauczyciele, ale także pracownicy niepedagogiczni, których rola w szkole jest nie do przecenienia. Bardzo ważną rolę w planie działania takiego zespołu odgrywać powinny organizacje pozarządowe posiadające specjalistyczną wiedzę. W zakresie profilaktyki, szkolenia z zakresu psychoedukacji przechodzić powinni wszyscy pracownicy społeczności szkolnej. Do podstawy programowej musi być wprowadzona edukacja seksualna mająca na celu ochronę dzieci przed nadużyciami. Każda szkoła powinna prowadzić ustawiczną promocję placówek wsparcia dla dzieci i młodzieży oraz telefonów zaufania.

Po piąte, Konwencja o Prawach Dziecka wprowadza podmiotowość dziecka, które – używając języka Janusza Korczaka – jest człowiekiem i obywatelem. Bycie podmiotem praw i relacji społecznych oznacza potrzebę tworzenia rozwiązań prawnych w oparciu o potrzeby najmłodszych. Kierowanie się zasadą podmiotowości dziecka wymaga poszerzanie uprawnień dzieci i młodzieży o nowe instrumenty prawne. Praktyka obecnego rządu jest dokładną odwrotnością tego podejścia. Rząd odmawia dzeciom bycia wysłuchanym, uznaje, że prawo w stopniu wystarczającym chroni ich prawa i nie należy poszerzać praw dziecka. Od lat przeciwny jest ratyfikacji protokołu do Konwencji o Prawach Dziecka dające dzieciom w Polsce oraz ich przedstawicielom prawo skarżenia do Komitetu Praw Dziecka ONZ. Obecnie są tego prawa pozbawione. Ratyfikacja tego protokołu powinna stać się jednym z priorytetów i narzędzi umożliwiających skuteczną walkę z pedofilią.


W trakcie pisania korzystałam z następujących publikacji:

M. Sajkowska, „Wykorzystanie seksualne dzieci. Ustalenia terminologiczne, skala zjawiska, oblicza problemu społecznego”. Dziecko Krzywdzone. Toeria, badania, praktyka, 1(1), 5-28

„Dzieci się liczą 2022. Raport o zagrożeniach bezpieczeństwa i rozwoju dzieci w Polsce” pod red. M. Sajkowska i R. Szredzińska

„Ogólnopolska diagnoza skali i uwarunkowań krzywdzenia dzieci”, Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę, Warszawa 2018

Strony www Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej, 2022

Cold War Liberals: David Steel :)

W narracjach polskich środowisk liberalnych często napotykamy pozytywne oceny epoki thatcheryzmu w Wielkiej Brytanii. Z tego może wynikać – błędne, jak się okazuje – założenie, że odbiór polityki „żelaznej damy” we współczesnych jej kręgach Partii Liberalnej był także przychylny. Tak nie było. Nie tylko dlatego, że logika rywalizacji partyjnej skłaniała opozycyjną przecież partię liberałów do zajęcia krytycznego stanowiska (choć także dlatego). Główną przyczyną antagonizmu był dość oczywisty fakt, iż polityczny „pakiet” Margaret Thatcher był liberalny tylko w pewnych, dość wąskich wycinkach. Jako całość musiał więc spotkać się z oporem Partii Liberalnej, opartym na autentycznie ideowych przesłankach. Wyrazicielem tej krytyki był przede wszystkim kierujący liberałami w latach 1976-88 David Steel. W jednym ze swoich najsłynniejszych przemówień, parafrazując Abrahama Lincolna, określił on w 1983 r. gabinet Thatcher jako „rząd bogaczy, sprawowany przez bogaczy i dla bogaczy”.

David Steel urodził się w 1938 r. w szkockim Kirkaldy, jako syn kaznodziei Kościoła Szkocji. Wychowywał się w Szkocji i w Kenii, gdzie uczęszczał przez pewien czas do Szkoły im. Księcia Walii, nabywając wrażliwość na problematykę postkolonializmu, rasizmu i pomocy rozwojowej. W swoim kraju większość edukacji odebrał w różnych szkołach Edynburga, wieńcząc swoją ścieżkę ukończeniem studiów z zakresu prawa na tamtejszym uniwersytecie. Jako student pierwszy raz zaangażował się politycznie w strukturach młodzieżowych organizacji Partii Liberalnej, z których ramienia wybrano go przewodniczącym uczelnianej Rady Studenckiej. 

Steel pochodził z prowincjonalnych regionów Szkocji, wobec czego miał większe szanse na rzeczywiście długą i stabilną karierę parlamentarną, pomimo wyboru małej i walczącej o przetrwanie partii, jaką w latach 60. i 70. XX w. byli liberałowie. Okręgi wyborcze wiejskiej Szkocji – takie jak jego macierzysty okręg Roxburgh, Selkirk i Peebles – stanowiły w tamtym okresie jeden z nielicznych wyborczych „bastionów” Partii Liberalnej. Steel więc mógł nieprzerwanie posłować w Izbie Gmin od wyborów uzupełniających w 1965 r. aż do rezygnacji w roku 1997. Wybrany w wieku niespełna 27 lat, nosił przez pewien czas nieformalny tytuł „Baby of the House”, czyli najmłodszego posła do Izby Gmin. 

Pierwsze pięciolecie jego zawodowej aktywności politycznej przyniosło dwa istotne momenty. Do 1970 r. prowadził, jako prezydent Ruchu Anty-Apartheidu, kampanię skierowaną przeciwko rasistowskiej polityce reżimu RPA. W roku 1967 natomiast przyjął rolę posła-sprawozdawcy dla „prywatnego” (poselskiego) projektu ustawy o zniesieniu zakazu aborcji w Zjednoczonym Królestwie. Uzyskawszy poparcie powołanej przez rząd komisji eksperckiej, Steel nawigował ustawę do jej przyjęcia przez obie izby parlamentu. W 1968 r. nowe prawo weszło w życie, a aborcja do 28. tygodnia ciąży stała się legalna po uzyskaniu opinii dwóch lekarzy o jej konieczności ze względu na ryzyko uszczerbku na zdrowiu (także psychicznym) kobiety lub „któregokolwiek z członków jej rodziny”. Do 2019 r. ustawa nie obowiązywała w Irlandii Płn. Steel pozostał przez wiele kolejnych lat politykiem pro-choice, starającym się o dalsze zmiany prawa w kierunku większej liberalizacji.

W 1970 r. Steel został whipem (rzecznikiem dyscypliny klubowej), zaś 6 lat później liderem Partii Liberalnej. Z jego okresem u sterów partii wiążą się najpoważniejsze wysiłki zorientowane na zdynamizowanie jej miejsca w zastygłym wskutek stosowania ordynacji opartej na JOW-ach systemie partyjnym. Steel nie skupiał się już tylko na zwiększeniu liczby okręgów, w których jego partia mogła powalczyć o mandat posła. Chciał rozbić system dwupartyjny i wprowadzić liberałów do ław rządowych.

Tak więc przez nieco ponad rok (1977-78) podtrzymywał tzw. Lib-Lab Pact, czyli umowę z laburzystowskim premierem Callaghanem, zgodnie z którą liberałowie użyczali mu głosów po utracie przez Labour większości w Izbie, w zamian za (skromne) koncesje i konsultacje programowe. Najbardziej znaczącym ruchem Steela było jednak wykorzystanie radykalizacji obu dużych partii u progu lat 80., aby powołać nową siłę w centrum. 

W latach 1945-80 w zasadzie utrzymywał się daleko posunięty konsensus torysów i Labour co do zasad polityki ekonomicznej i socjalnej, a walka polityczna polegała na mobilizowaniu związanych z partiami wielkich klas społecznych i pozorowaniu sporu. Wraz z przejściem konserwatystów pod Thatcher na pozycje silnie wolnorynkowe i radykalizacją Partii Pracy Michaela Foota w kierunku socjalistycznym, w centrum powstała większa niż wcześniej luka. Dodatkowo z Partii Pracy odeszło umiarkowane skrzydło, powołując nową Partię Socjaldemokratyczną (SDP). Z nią Steel zawiązał koalicję o nazwie The Alliance. Ostatecznie na jej bazie, wskutek fuzji obu partii, mieli w 1988 r. powstać Liberalni Demokraci.

Do czasu wybuchu wojny o Falklandy, która uruchomiła brytyjski turbo-patriotyzm w stylu dawnego Imperium i przyczyniła do odbudowy poparcia przez Thatcher, nowa siła wydawała się skazana na wyborczy sukces w 1983 r. Sondaże The Alliance sięgały nawet 50% poparcia. Gospodarcza polityka torysów była bowiem wówczas skrajnie niepopularna, a liberałowie byli lepiej przygotowani do jej punktowania na gruncie ekonomicznego racjonalizmu niż skrajnie wtedy lewicowa Labour.

Liberałowie popierali pewien zakres deregulacji (Wielka Brytania z winy obu dużych partii była u kresu lat 70. drastycznie przeregulowana), ale reformy Thatcher ocenili jako zbyt radykalne. Ich szczególną nieufność budził fakt, że deregulacji gospodarki towarzyszyła silna centralizacja i odwrót od wzmacniania polityki lokalnej, co jest z gruntu nieliberalne, ale doskonale pasowało do nacjonalizmu torysów i „żelaznej damy”. Dodatkowo Steel krytycznie oceniał rozkład priorytetów fiskalno-budżetowych Thatcher, która co prawda obniżała niektóre podatki, ale nie kompensowała tego oszczędnościami budżetowymi, a zamiast tego parła ku rozdęciu wydatków obronnych (wprowadzając także nowe typy podatków). Stan finansów publicznych nie był więc zadowalający. Poza tym Steel i jego partia negatywnie oceniali konstrukcję wydatków budżetowych, zwłaszcza niepokojąc się o cięcia w zakresie usług publicznych. Steel krytykował więc Thatcher za radosne przyglądanie się rosnącym nierównościom płacowym, pogłębiającym się konfliktom społecznym związanym z agresywnie antyzwiązkową polityką rządu, a także za zupełne ignorowanie kwestii ochrony środowiska czy antagonistyczne podejście do współpracy europejskiej w ramach EWG. Liberałowie uznawali thatcheryzm za istotne zagrożenie dla demokracji i równowagi społecznej. 

David Steel był przez całą karierę gorącym zwolennikiem pogłębiania integracji europejskiej i idei subsydiarności, w której zamykała się decentralizacja. Pod koniec kariery z dumą przewodził parlamentowi Szkocji, który w 1999 r. zyskał szerokie prerogatywy. Później zasiadał jeszcze w Izbie Lordów.

Odchodząc ze stanowiska lidera Partii Liberalnej, tak podsumował swoją kadencję: „W toku tych dwunastu lat, kiedy byłem liderem, podtrzymywałem wizję partii centrolewicowej, wolnej od dogmatów, od nienawiści klasowej, arogancji oraz od ekstremizmu, który raz po raz wyskakiwał zza węgła brytyjskiej polityki od czasu wojny. Nigdy nie straciliśmy z widoku wielkich pryncypiów, na których ta partia została oparta, a które są dziś nie mniej potrzebne w epoce Thatcher aniżeli były ponad sto lat temu. (…) Pozostanę liberałem do dnia mojej śmierci. Czuję się spowity aurą słowa «liberał» i wszystkich skojarzeń, które za nim idą. Liberalizm nie jest wiarą, dogmatem czy sztywno ustaloną ideologią. Nie narzuca tego, jak ludzie powinni żyć ani nie ogranicza ich możliwości. W liberalizmie chodzi o rozwój ludzkiego potencjału i zwiększanie wolności. Jest on duchem, który podtrzymuje przygodę postępu”.

Kościół Katolicki a praworządność. Jan Paweł II bezlitosny dla PiS :)

W encyklice Centesimus annus Jan Paweł II przypomina, że to jego XIX-wieczny poprzednik, papież Leon XIII, wprowadził „nowość w nauczaniu Kościoła”. Była nią „organizacja społeczeństwa oparta na trzech władzach – prawodawczej, wykonawczej i sądowniczej”.

 

Rok 2017. Sierpień. Jasna Góra. 300-lecie Koronacji Obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Przedstawiciele najwyższych władz, w tym prezydent Andrzej Duda oraz ówczesna premier Beata Szydło, na uroczystej Eucharystii, której przewodniczy ówczesny nuncjusz apostolski w Polsce, wysłuchują kazania wygłoszonego przez jednego z biskupów. Czy to abp Marek Jędraszewski pouczający zebranych wiernych, że jest ich „obowiązkiem dziękować Panu Bogu za dar życia” Lecha i Jarosława Kaczyńskich? Czy może to bp Antoni Długosz przedstawiający polityków partii rządzącej jako ewangelistów, których działania są „przedłużeniem czynów Jezusa”? Otóż nie tym razem.

To abp prymas Polski Wojciech Polak zwracający się do zebranych z następującym przesłaniem: „Mamy szanować ład konstytucyjny, który jest gwarantem naszego bycia razem, a nie nadwerężać go czy omijać. Mamy w prawdziwym i szczerym dialogu szukać rozwiązań, które nie byłyby kierowane przeciw komukolwiek, ale w trwały i zrozumiały sposób reformowały instytucje służące ludzkiemu dobru i sprawiedliwości”. Dla kontekstu, miesiąc wcześniej prezydent zawetował dwie z trzech ustaw sądowych uchwalonych przez parlament – o Krajowej Radzie Sądownictwa oraz o Sądzie Najwyższym – które zniszczyłyby i podporządkowały władzy pierwszą instytucję oraz znacząco wpłynęły (oczywiście na korzyść rządzących i kosztem niezależności) na skład i działanie tej drugiej. Nawiasem mówiąc prezydent podpisał je w grudniu tego samego roku, złożone jednak jako projekty prezydenckie, chociaż nie różniły się w swoich głównych założeniach od tych rządowych (formalnie poselskich, by broń Boże nie „szukać rozwiązań w prawdziwym i szczerym dialogu”, a uniknąć szerszych konsultacji nad projektami). Niemniej, był to przełomowy czas dla praworządności w Polsce. 

Po wspomnianych wetach Andrzeja Dudy, do prezydenta zwrócił się także abp Stanisław Gądecki, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, który w liście „podziękował mu za postawę zajętą w sprawie ustaw o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa”. Należy sobie w tym miejscu zadać pytanie, czy słowa Polaka i Gądeckiego były ich prywatnymi opiniami, wyobrażeniami, apelami zwykłych obywateli, czy może stanowią integralny i istotny element nauki Kościoła.

 

„Autentyczna demokracja jest możliwa tylko w państwie prawnym”

Kwestię tę tłumaczy sam Gądecki, który pisząc w swoim liście do prezydenta, że „autentyczna demokracja jest możliwa tylko w państwie prawnym”, zaś sama demokracja „rządzonym gwarantuje możliwość wyboru i kontrolowania własnych rządów”, cytuje Kompendium Nauki Społecznej Kościoła – dokument przedstawiony w 2004 roku na polecenie Jana Pawła II oraz nauczanie samego papieża, który mówił, iż trójpodział władzy jest „gwarantem funkcjonowania demokracji”.

Jan Paweł II w 1991 roku opublikował encyklikę Centesimus annus, wydaną 100 lat (jak wskazuje nazwa) po encyklice Rerum novarum (O rzeczach nowych) napisanej przez papieża Leona XIII. „Leon XIII wiedział, że do zapewnienia normalnego rozwoju ludzkich działań, zarówno duchowych, jak i materialnych, jedne i drugie bowiem są niezbędne, konieczna jest zdrowa teoria Państwa” – pisał Jan Paweł II, rozpoczynając rozdział „Państwo i kultura”. Przypomina w nim, że to właśnie jego XIX-wieczny poprzednik wprowadził „nowość w nauczaniu Kościoła”, jaką była „organizacja społeczeństwa oparta na trzech władzach – prawodawczej, wykonawczej i sądowniczej”.

„Jest wskazane, by każda władza była równoważona przez inne władze i inne zakresy kompetencji, które by ją utrzymywały we właściwych granicach. Na tym właśnie polega zasada ‘państwa praworządnego’, w którym najwyższą władzę ma prawo, a nie samowola ludzi” – pisał dalej. Taki porządek, stwierdził Jan Paweł II, „odzwierciedla realistyczną wizję społecznej natury człowieka, która wymaga odpowiedniego prawodawstwa dla ochrony wolności wszystkich”.  

Rządzący w Polsce od 2015 roku, swoje działania mające na celu przejmowanie, bądź jak to ujął prof. Wojciech Sadurski, „wydrążanie” niezależnych instytucji państwa z ich znaczenia i kompetencji, tłumaczą mandatem suwerena, który miał zakomunikować poprzez demokratyczne wybory silną potrzebę reformy wymiaru sprawiedliwości w Polsce. Nic jednak to innego niż popadanie w „samowolę ludzi”, o której pisze Jan Paweł II i która to uderza w ó „gwarant funkcjonowania demokracji”, jakim jest według papieża państwo prawa. Brak demokracji zaś, podsumowując myśl papieża, to brak „możliwości wyboru i kontrolowania rządów”, co uderza w „normalny rozwój ludzkich działań” oraz „ochronę wolności wszystkich”.

Niejednemu parlamentarzyście Prawa i Sprawiedliwości, dumnie i z przekonaniem dzierżony w Sejmie po reportażu Marcina Gutowskiego „Franciszkańska 3” wizerunek Jana Pawła II mógłby z wrażenia wypaść z rąk.

 

„Zakamuflowany totalitaryzm” według Jana Pawła II

Jan Paweł II wskazał także na zagrożenia wynikające z sytuacji braku „ostatecznej prawdy, będącej przewodnikiem dla działalności politycznej i nadającej jej kierunek”, mówiąc prościej – pewnych nadrzędnych wartości, kiedy to „łatwo o instrumentalizację idei i przekonań dla celów, jakie stawia sobie władza”. Przyznać trzeba, dzieło profetyczne.

„Demokrację bez wartości”, pisze papież, „łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”. Zaznaczył także, że „państwo czy też partia, które utrzymują, że mogą realizować w historii dobro absolutne i które siebie stawiają ponad wszelkimi wartościami, nie będą tolerowały uznawania obiektywnego kryterium dobra i zła, innego aniżeli wola sprawujących władzę”.

Wydawać by się mogło, czytając całość rozdziału i zerkając na datę powstania dokumentu (1991), że odniesienia do totalitaryzmu oraz liczne wzmianki na temat „marksistowsko-leninowskiego” totalitaryzmu sugerują odwołanie wyłącznie do doświadczeń okresu komunizmu i to właśnie w nich i ideologiach pochodnych papież widzi jedyne zagrożenie. Nic bardziej mylnego. Jan Paweł II ostrzega, że celem totalitaryzmu jest walka z Kościołem i wartościami przez niego przedstawianymi. Walka z kościołem może mieć jednak swoje różne oblicza.

„Totalitaryzm stara się zniszczyć Kościół, a przynajmniej podporządkować go sobie i uczynić z niego narzędzie swego aparatu ideologicznego” – czytamy w Centesimus annus. Jeśli władza nie może zniszczyć Kościoła, zrobi wszystko, by zaprzęgnąć go do swojej machiny propagandowej i bezwzględnie eksploatować. Także przy pomocy takich gestów, jak wzywanie przez Jarosława Kaczyńskiego do „obrony Kościoła za wszelką cenę” w październiku 2020 roku po decyzji podporządkowanego partii rządzącej Trybunału Konstytucyjnego na temat aborcji i gniewu społecznego, jaki został wtedy skierowany także w stronę Kościoła.

Podobnym gestem było zapisanie do jedynej słusznej partii samego Jana Pawła II po wspomnianym reportażu w TVN24 na jego temat. Był to kolejny przykład bardzo powierzchownej i skrajnie szkodliwej zarazem dla wiary, Kościoła i w tym wypadku także papieża, instrumentalizacji, która ukierunkowana była na zyskanie poparcia katolików przez pozycjonowanie się przez PiS jako radykalni obrońcy papieża i które to działanie jednocześnie było polaryzujące, odrzuciło jakiekolwiek dążenie do prawdy i w konsekwencji tego okazuje się szkodliwe dla sprawy i wartości, którymi twarze wycierają sobie rządzący. Nie pierwszy zresztą raz.

Na koniec nie pozostaje nic innego, jak powtórzyć apel papieża Franciszka z wizyty w Bratysławie w 2021 roku: „należy promować i upowszechnić praworządność”.


Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Kolejna śmierć dziecka, z której nic nie wyniknie :)

W ostatnim czasie Polską wstrząsnęła informacja o śmierci Kamila, który po ponad miesiącu utrzymywania go w stanie śpiączki farmakologicznej zmarł z powodu niewydolności wielonarządowej. Rozwinęła się ona w wyniku wcześniejszego maltretowania przez ojczyma, następnie nieudzielenia dziecku pomocy i w konsekwencji nadkażenia oparzelin. Mimo wysiłków wykwalifikowanego zespołu lekarskiego Kamil zmarł.

W dniu, w którym zmarł Kamil rozmawiałam na schodach Centrum Pomocy Dzieciom Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę z koleżanką terapeutką, z którą właśnie prowadzę szkolenie dotyczące identyfikowania przemocy wobec dzieci i podejmowania interwencji. Powiedziałam: „Kolejna śmierć dziecka, z której nic nie wyniknie”. Potem dopiłam kawę, zgasiłam papierosa i wróciłam do pracy.

Jeśli uważacie, że jestem nieczuła to źle uważacie. Moim rytem inicjacyjnym stała się sprawa Zuzi z Torunia. Miała zaledwie trzy latka, kiedy trafiła do szpitala z obrzękiem mózgu, a następnie zmarła. Jej gehenna trwała od urodzenia, rodzina była pod kontrolą MOPRu, miała nadzór kuratorski oraz asystenta rodziny. Dzieci były już wcześniej wyjęte z rodziny i umieszczone w pieczy zastępczej, po czym sąd zdecydował o daniu kochającym rodzicom kolejnej szansy.

Wierzyłam wówczas, że sprawa Zuzi jest tak ewidentnym, wręcz modelowym przypadkiem, w którym jak w soczewce widać brak strategicznych, systemowych działań chroniących dzieci, że ta śmierć musi doczekać się publicznej debaty. I że tylko krok dzieli nas od przyjęcia ustawy o analizie krzywdzenia dzieci ze skutkiem śmiertelnym (serious case review), ponieważ w społeczeństwie dojrzała wreszcie decyzja non possumus: nie chcemy być krajem, który nie wyciąga wniosków. Chcemy być krajem, który zacznie chronić dzieci. Petycję żądającą przyjęcia ustawy o „serious case review” podpisało 22 tysiące osób.

Zuzia zmarła w maju 2021 roku, obecnie mija druga rocznica jej śmierci. Z Kamilem łączy ją to, że obie te tragedie nie były nieprzewidywalne. Rodzice obydwojga dzieci stawiali się w sądzie rodzinnym, mieli przyznanych asystentów rodziny, nadzory kuratorskie i złożone wnioski o zabezpieczenie dzieci poza rodziną. Rodzeństwu Zuzi udało się nawet przez chwilę z rodziny uciec, rodzeństwu Kamila nie – sąd oddalił wniosek MOPSu o wyjęcie dzieci z rodziny.

Na bazie historii Kamila i Zuzi można również wykonać test czynników ryzyka przemocy uzyskując w nim wartości maksymalne (tj. natychmiastowa interwencja w celu zabezpieczenia dzieci, krytycznie wysokie ryzyko zagrożenia zdrowia i życia), raz już pokazywałam na swoim profilu na facebooku taki test. Robiłam go akurat w odniesieniu do niespełna rocznej Blanki z Olecka, również zakatowanej, której historia pokrywa się niemal jeden do jednego z historią Kamila i Zuzi.

To właśnie obrońca ojca Blanki wypowiedział w sądzie wiekopomne słowa:”Nie da się przewidzieć pewnych tragedii, które mogą się wydarzyć dziś, jutro. I tak naprawdę linia obrony na tym się skupiała.” To miłe, że na tym skupiała się linia obrony, ale nauka jednak mądrości pana mecenasa nie potwierdza, a wręcz przeciwnie: nie wszystkie tragedie da się przewidzieć, ale tragedie Kamila, Zuzi i Blanki były tragediami klasycznymi, które nie tylko dało się przewidzieć, ale opracowano w tym celu konkretne narzędzia.

Wystarczy je znać i stosować. Piszę o tym z uporem maniaczki, ponieważ polską specjalnością jest ciągłe opowiadanie bzdetów o nieprzewidywalności wydarzeń, które po pierwsze są schematyczne, po drugie ich przewidywalność doczekała się nawet konkretnych algorytmów, po trzecie mają skatalogowane czynniki ryzyka i szansy, a po czwarte tysiące ludzi dekadami spłaszczało sobie cztery litery (nad badaniami aktowymi) i zdzierało zelówki (w badaniach terenowych) nad empirycznym potwierdzeniem, że te algorytmy działają i można je stosować w politykach ochrony dzieci przed krzywdzeniem. I ratować dzięki temu życie dzieci.

Wrócę do mojej niewiary: śmierć Kamila z pewnością wywoła szereg pokazowych działań ze strony instytucji, które ostatnio krytykowała Najwyższa Izba Kontroli. Rzecznik Praw Dziecka, który miał w ręku wszystkie elementy układanki koniecznej do przyjęcia ustawy o „serious case review”, pozwolił na to, aby projekt rozpłynął się w powietrzu. Kancelaria Prezydenta RP deklarująca żywotne zainteresowanie systemową ochroną dzieci nabrała wody w usta i to zainteresowanie straciła. Jeśli idzie o działania Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej związane z ochroną dzieci to gdyby MRiPS robiło promil mniej niż robi, to do gmachu ministerialnego musiałby wejść lekarz medycyny sądowej, aby potwierdzić zgon. Ministerstwu Dzieci nie poświęcę krytycznego słowa, bo nigdy go nie stworzyliśmy. Publicznej Agencji Ochrony Dzieci też nie. Nie mamy ani jednego aktu prawnego, który byłby poświęcony ochronie dzieci – nie ich rodzicom, nie służbom socjalnym, nie kuratorom i pieczy zastępczej, ale dzieciom. Nie mamy krajowej strategii na rzecz walki z przemocą wobec dzieci.

Nie rozumiem więc, dlaczego ludzie są zdziwieni, że kolejne dzieci w Polsce giną wskutek maltretowania – byłoby nad wyraz dziwne, gdyby przy tej skali systemowej bierności udawało nam się zejść ze wskaźników krzywdzenia dzieci. Występuje przy tym pewien konflikt interesów. Proaktywna ochrona dzieci wiąże się ze zdjęciem lśniącego pozłotka z ikony świętej rodziny biologicznej, w której z założenia nie może dziać się przemoc, skoro rodzice mają nad swoimi dziećmi absolutną władzę rodzicielską i od 80 lat nie udało nam się zmienić terminu „władza rodzicielska” na „odpowiedzialność rodzicielską”.

Powiem Wam więc coś na koniec i będą to dwie rzeczy. Pierwsza jest taka, że częstochowski MOPS nie założył rodzinie Niebieskiej Karty, bo w rodzinie nie było stwierdzonej przemocy [fizycznej], choć olkuski MOPS taką Kartę założył (daje to interesujący wgląd w tak zwaną współpracę międzyregionalną, poważne jej traktowanie i zdawanie sobie sprawy, że stawką jest życie dzieci). A druga jest taka, że sąd nie przychylił się do wniosku tegoż częstochowskiego MOPSu, aby wyjąć z rodziny dzieci, albowiem nie było tam przemocy [fizycznej] i nie widział ku temu podstaw.

Odnośnie pierwszej rzeczy to tak się składa, że procedura Niebieskiej Karty dotyczy wszystkich rodzajów krzywdzenia, w tym również zaniedbania, które jest jednym z czterech rodzajów przemocy. Mimo to zapadka nie przeskoczyła i nie zadzwoniło. Odnośnie drugiej rzeczy to tak się składa, że sąd w Częstochowie najwyraźniej nie umie składać merytorycznych puzzli, skoro niewydolność wychowawcza matki Kamila nie skojarzyła mu się z przemocą i nie drążył w tym kierunku. Zapadka nie przeskoczyła i nie zadzwoniło. Ale nie wiem, może dla sędziego orzekającego w tej sprawie uciekający z domu ośmiolatek stanowi zjawisko zwyczajne i niewskazujące na krzywdę tego dziecka. W tej rodzinie były także małe dzieci, które uciec nie mogły, ponieważ jeszcze nie chodziły – to również nie zastanowiło sędziego lub sędzi, zdarza się, nie ma co drążyć, rodzina biologiczna wszak władzę nad dziećmi ma i nie będziemy się na tę władzę zamierzać państwową ręką.

Wyłuskuję te dwie rzeczy z konkretnego powodu. Procedura Serious Case Review służy również temu, aby zobaczyć, gdzie w systemie są luki na tyle duże, że mogą się przez nie prześlizgnąć krzywdzone dzieci, które ostatecznie stracą życie. Tym, czego dowiaduję się ze sprawy Kamila jest między innymi ignorancja ludzi, którzy mieli możliwość, władzę i kompetencje uratowania dzieci, ale tego nie zrobili. Nie jest to bynajmniej „czynnik ludzki”, osobiście nienawidzę tłumaczenia błędów systemu czynnikiem ludzkim: jako obywatelka chcę móc liczyć na działające przepisy, a nie na życzliwość pojedynczego urzędnika. Chcę przewidywalności, a nie loterii.

Nie interesuje mnie, że sędzia X to wspaniała specjalistka, skoro sędzia Y to ignorant, i dla obojga jest miejsce w systemie sądownictwa. Analogicznie z pracownikami socjalnymi: mało mnie cieszy, że w jednej gminie ośrodek pomocy społecznej przykłada wagę do identyfikacji przemocy i procedur interwencyjnych, skoro w gminie obok wszyscy mają na to wywalone i nikt nie wyciąga z tego konsekwencji systemowych. Czynniki systemowe, o których piszę, są wszczepione w krwiobieg polskiego systemu: dowolność interpretacji, robienie ‚po uważaniu’, niezachwiana siła prywatnych przekonań. Jeśli sędzia winszuje sobie uważać, że z przypalenia papierosami dziecka nie wynika, że rodzic jest rodzicem pozabezpiecznym to proszę bardzo, może tak uważać i orzekać. Nikt nie zmusza tego sędziego do aktualizowania wiedzy z zakresu identyfikacji i skutków przemocy wobec dzieci, i nie uzależnia od tego jego dalszego zatrudnienia. Tu akurat dziecko straciło życie; tysiące dzieci są jednak utrzymywane lub zwracane do krzywdzących rodzin, ponieważ sędzia tak zdecydował mocą swojej intuicji, i wolno mu tak orzec. Gorąco się zrobi dopiero wtedy, kiedy dziecko umrze. No ale jednak większość dzieci nie umiera: z siniakami, złamaniami i w skrajnym zaniedbaniu da się żyć. Można więc dalej orzekać po uważaniu.

W Polsce nie jesteśmy nauczeni tego, aby analizować i myśleć strategicznie, zamiast tego uwielbiamy działać metodą Indywidualnych Rozpoznań.

Nieustannie więc odkrywamy nieznane lądy i doświadczamy zaskoczeń, które od lat są dokładnie opisane, tylko nam nie przyszło do głowy tego sprawdzić i zastanowić się, co wobec tego z tych danych wynika. Właśnie dlatego Kamil nie będzie ostatnim dzieckiem, które straciło życie w rodzinie objętej wsparciem służb socjalnych i z bogatymi aktami sądowymi. Nie zmieni się to dopóki nie zaczniemy rozumieć systemu, który stworzyliśmy, nie zaczniemy go krytycznie analizować i oglądać przez pryzmat faktów. A dopiero później reformować wiedząc już, co należy zmienić i z jakiego powodu. Temu właśnie służą strategia i analiza „serious case review”, która od lat nie doczekała się żadnego ustawodawczego działania. Żadnego.

Indywidualne Rozpoznania i ich legenda trzymają się mocno. Ale jeśli ktoś nie czuje wobec dzieci odpowiedzialności, uważając je za ruchomą własność w biologicznym zarządzie rodziców, to może jeszcze rozważyć następujący argument: Badania przeprowadzone przez badaczy z Centers for Disease Control and Prevention (CDC) z wykorzystaniem modeli estymacyjnych i danych dotyczących kosztów krzywdzenia dzieci pochodzących z jednego tylko 2015 roku w USA wykazały, że w przypadku ciężkiego skrzywdzenia dziecka bez skutku śmiertelnego koszt ponoszony przez państwo na społeczne poradzenie sobie ze skutkami tej krzywdy wyniósł 831 000 dolarów w przeliczeniu na jedno dziecko, zaś w przypadku skrzywdzenia dziecka ze skutkiem śmiertelnym koszt państwa wyniósł 16.6 mln dolarów w przeliczeniu na jedno dziecko. (Peterson, Florence, & Klevens, 2018).

Jeśli nie umiecie być dobrymi ludźmi to przynajmniej bądźcie dobrymi matematykami.

 

Autor zdjęcia: Markus Spiske

Fundacja Liberté! zaprasza na Igrzyska Wolności 2023 „Punkt zwrotny”! 15-17.09.2023, EC1 w Łodzi. Partnerami strategicznymi wydarzenia są: Miasto Łódź oraz Łódzkie Centrum Wydarzeń. Więcej informacji na: https://igrzyskawolnosci.pl/

Jak z podatków budujemy bankruta klimatycznego :)

Po słynnej aferze na temat raportu „C40 Cities” z 2019 r. i narracji, że Unia Europejska zmusi nas do jedzenia “robaków” przyszedł czas na przedwyborcze obietnice i zaklęcia. Niestety o obietnicach Unii Europejskiej w zakresie zazielenienia polityki i kursu nie pamiętają już nawet sami politycy. O legislacji dla zrównoważonego systemu żywnościowego czyli „Sustainable Food System Law” zapomniała w swoim przemówieniu we wrześniu 2022 r. Przewodnicząca UE – Ursula von der Leyen. Unia Europejska nie podejmuje działań dla zaprzestania finansowania absurdalnych kampanii promocyjnych mięsa i nabiału, rewizja promocji artykułów rolno-spożywczych “utknęła” w Komisji Europejskiej. 

Komisarz UE ds. Rolnictwa Janusz Wojciechowski na twitterze pokazuje listę swoich zasług dla sektora hodowlanego, czyli przemysłu mięsnego, mleczarskiego i jajczarskiego.  Pisze m.in. o derogacji strategii „Od pola do stołu” i wprowadzeniu możliwości dalszego wykorzystywania gruntów pod uprawę pasz dla zwierząt tzw. „hodowlanych”, o 44 mln euro pomocy dla producentów jabłek i hodowców trzody i wymienia zasługi swojej kadencji dla wspierania produkcji mięsa, nabiału i jaj.

W grudniu 2022 w trakcie konferencji na temat „Krajowego Planu Strategicznego dla Wspólnej Polityki Rolnej na lata 2023-2027”, czyli faktycznie strategii dla transformacji rolnictwa zgodnie z Europejskim Zielonym Ładem,  Janusz Wojciechowski wskazywał, że  prawie 4 mld euro z puli 25 mld dla Polski (na lata 2023-2027 Wspólna Polityka Rolna) zostało przeznaczone na pomoc gospodarstwom prowadzącym hodowlę zwierząt. Komisarz Wojciechowski mówił: “– Nigdy takiego wsparcia dla hodowli nie było i w żadnym kraju nie ma aż tak dużego wsparcia dla hodowców jak jest w polskim Planie Strategicznym. Jeśli ja słyszę czasami, że Komisja Europejska albo komisarz chce ograniczać hodowlę albo likwidować, zabraniać mięsa, zabraniać promocji, to jest dokładnie odwrotnie.“  Komisarz Wojciechowski z zadowoleniem przyjmuje fakt, że działa wbrew nauce i ostrzeżeniom środowiska naukowego – sektor hodowlany obok sektora paliw kopalnych jest motorem katastrofy klimatycznej, a opóźnianie transformacji a wręcz wspieranie status quo będzie miało trudne do zarządzania konsekwencje środowiskowe, klimatyczne, społeczne, zdrowotne… 

Trudne do zniesienia obrazy z przemysłowej hodowli zwierząt, transportów do rzeźni, obrazy protestów mieszkańców obszarów wiejskich, zanieczyszczenia, hałas, choroby cywilizacyjne? Do wszystkiego dopłacamy a Komisarz UE publicznie chwali się, że środki z kieszeni unijnych podatników udaje się skutecznie kierować do sektora hodowlanego. 

W ramach działań Agri Watch – monitoringu jak środki europejskie wspierają sektor hodowlany think tank Green REV Institute zapytał Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi o to ile pieniędzy zostało przeznaczonych na produkcję paszy dla zwierząt tzw. hodowlanych w latach 2014-2020.

“W ramach poddziałania 4.2 „Wsparcie inwestycji w przetwarzanie produktów rolnych, obrót nimi lub ich rozwój” PROW 2014-2020 wspierany jest sektor objęty kodem PKD10.91.z, tj. Produkcja pasz dla zwierząt gospodarskich. Liczba umów o objęcie wsparciem, zawartych z podmiotami działającymi w tym sektorze wyniosła 109, na kwotę 381 606 508,00 zł, w tym w odniesieniu do województw wskazanych w piśmie: – województwo dolnośląskie: 2 szt. na kwotę 1 476 940,00 zł – województwo wielkopolskie: 17 szt. na kwotę 79 760 572,50 zł.” 

Powiedzmy to na głos – z naszych podatków prawie 400 MILIONÓW złotych wsparło samą produkcję pasz! Dodajmy dopłaty bezpośrednie, inwestycje, badania i rozwój, promocję, programy jak Mleko w Szkole, etc…. i nagle okazuje się, że miliardy złotych, a właściwie euro stanowią podstawę sektora, który jest motorem katastrofy klimatycznej, zdrowotnej i społecznej. W przypadku dopłat bezpośrednich Ministerstwo nie udziela odpowiedzi, bo jak samo pisze: “Rolnik nie wskazuje ani przyczyn, ani celu uprawy danej rośliny. Dlatego nie może udzielić odpowiedzi na zadane pytanie, gdyż nie posiadamy stosownych informacji.” Przypominam – tak wydawane są nasze podatki, które mogłyby wesprzeć miliony innych działań. 

Dyskusja o robakach, prawie do schabowego i budowanie strachu o talerz trwają w najlepsze, a sektor hodowlanych już korzysta z kolejnych środków publicznych i za kasę wszystkich, niezależnie od tego jaką dietę wybiorą, okopuje się i wzmacnia swoją pozycję. Wspólna Polityka Rolna 2023 -2027, czyli faktycznie ponad 400 miliardów euro, które miały wspierać transformację systemu żywności, wesprą tych, którzy przed transformacją się bronią i dolewają benzyny do ognia katastrofy klimatycznej. Dlatego warto słuchać co mają do powiedzenia politycy w kampanii – sami przyznają się i chwalą kogo wspierają i do jakiej przyszłości dokładają pieniądze, które pochodzą z kieszeni podatników. Czy bezrefleksyjnie wspierają zanieczyszczających, czy mają odwagę przeciwstawić się lobby przemysłu zwierzęcego? Taką odwagą nie wykazali się twórcy ostatniego raportu IPCC, który “dzięki” lobby przemysłu mięsnego nie wspomina o negatywnym wpływie hodowli na środowisko naturalne i pomija fakt, że konieczne jest przechodzenie do diet roślinnych. Dzisiaj to korzyści polityczne i strach o mandat oraz siła lobby zanieczyszczających sprawiają, że zamiast rzetelnej debaty mamy zdjęcia polityków od lewej do prawej ze schabowym czy stekiem. 

 

Autor zdjęcia: Jo-Anne McArthur

Wojna i przyszłość Europy [PODCAST] :)

W tym odcinku Liberal Europe Podcast Leszek Jażdżewski (Fundacja Liberté!) gości Wojciecha Przybylskiego, prezesa Fundacji Res Publica i redaktora naczelnego „Visegrad Insight”. Rozmawiają o czterech scenariuszach przyszłości Europy Środkowo-Wschodniej i Unii Europejskiej, redefinicji autonomii strategicznej UE oraz o tym, dlaczego zmiana traktatu może przynieść efekt przeciwny do zamierzonego.

Leszek Jażdżewski (LJ): Jaką metodologię zastosowaliście w „Raporcie o wojnie i przyszłości Europy”?

Wojciech Przybylski

Wojciech Przybylski (WP): Od czterech lat angażujemy się w „Visegrad Insight” w tzw. foresight strategiczny. Robiąc to, musieliśmy być świadomi strony popytowej i przewagi konkurencyjnej naszej sieci. Jeśli chodzi o to pierwsze, ostatnio w całej Europie obserwuje się wzrost zapotrzebowania na informacje o Europie Środkowej, aby zapewnić ustrukturyzowaną i zrozumiałą perspektywę pochodzącą ze wschodu bloku europejskiego.

Ta potrzeba nigdy nie jest wystarczająco zaspokojona – i słyszeliśmy to z różnych źródeł. W szczególności w orędziach o stanie Unii Ursula von der Leyen powiedziała: „Powinniśmy byli słuchać” Europy Środkowej i Wschodniej. Teraz, gdy Europa słucha, mówi się w tym temacie więcej. Jarosław Kaczyński oraz premier Węgier Viktor Orban często komunikują się z Europą. Nie są to jednak komunikaty reprezentatywne dla sposobu myślenia Europy Wschodniej. Są oni oczywiście częścią politycznego establishmentu, ale zdecydowanie brakuje uwzględnienia całego spektrum regionu.

Tutaj dochodzimy do naszej przewagi konkurencyjnej, ponieważ jesteśmy najlepszym źródłem analiz, opinii, komentarzy i dyskusji dotyczących Europy Środkowo-Wschodniej. Robimy to od 10 lat – łączymy dziennikarzy, ekspertów, polityków i biznesmenów w jednej przestrzeni do dyskusji o przyszłości regionu w Europie.


European Liberal Forum · Ep153 War and the future of Europe with Wojciech Przybylski

Następnie, kilka lat temu, doznaliśmy objawienia. Wydarzył się Brexit, który postawił pod znakiem zapytania przyszłość Europy. Już w 2014 r. podjęto próbę pierwszego rozbioru Ukrainy. W 2016 r. Komisja Europejska opublikowała raport Junckera o możliwych scenariuszach przyszłości Unii Europejskiej (UE), który uznaliśmy za zbyt optymistyczny, choć stosunkowo rozsądny. Problem z raportem i dalekowzrocznością w instytucjach opłacanych z podatków polega na tym, że nie mają one mandatu do powiedzenia czegoś, co mogłoby przestraszyć ludzi i dać im do myślenia. Natychmiast przywróciliśmy podstawowe metody pracy z zakresu foresight, które zasadniczo wykorzystują negatywne scenariusze, które mogą się wydarzyć. Na ich podstawie rozpoczęliśmy pracę nad rekomendacjami.

Od kilku lat wykorzystujemy tę metodę do ponownego nawiązania relacji w regionie. Najbardziej zróżnicowany region UE ogólnie potrzebuje metod łączenia małych ośrodków intelektualnych, ekspertów i think tanków oraz znajdowania dla nich bardziej spójnej narracji i mocnej pozycji w debacie europejskiej.

Z „Raportem o wojnie i przyszłości Europy” zrobiliśmy to samo. Jest to część naszego wkładu w Konferencję w sprawie przyszłości Europy, ale został on zaktualizowany o problematykę wojny (która w latach 2021 i 2022 nie była jeszcze aż tak obecna w europejskiej debacie), czyniąc z niej kontrsprawozdzanie do raportu instytucjonalnego UE.

LJ: Jakie są opracowane przez Was cztery możliwe scenariusze? Jak powstały oraz jak je Pan teraz postrzega z perspektywy czasu?

WP: W pracy typu foresight nie patrzymy na prawdopodobieństwo. Koncentrowaliśmy się na scenariuszach w perspektywie do 2030 roku. Staramy się otworzyć debatę, a także uporządkować ją poprzez uwzględnienie w niej głosów, z którymi można się nie zgadzać, aby pokazać perspektywę i konsekwencje określonego sposobu myślenia, który kieruje decyzjami politycznymi i ogólnie tworzy scenariusze polityczne. Scenariusze te przedstawiają punkt widzenia Europy Środkowo-Wschodniej na całą Europę. W żadnym wypadku nie reprezentują one wszystkich istniejących głosów, ale przedstawiają wydestylowaną wersję najbardziej zróżnicowanych elementów, aby pokazać, jakie mogą być potencjalne skutki.

Każdy z czterech scenariuszy koncentruje się na innym efekcie i został skonstruowany na podstawie wielu zmiennych. Scenariusze te miały pokazać, w jaki sposób Europa może znaleźć się w bardzo różnych miejscach w swojej politycznej przyszłości. Dwa założenia leżące u podstaw ich powstania były takie, że po pierwsze Europa przez ostatnie 10 lat budowała koncepcję autonomii strategicznej, mimo że prezydent Emmanuel Macron przejął ją niejako w debacie francuskiej i przeformułował na oznaczającą odcięcie się od Stanów Zjednoczonych.

Skupiliśmy się jednak bardziej na innych elementach autonomii strategicznej – budowaniu niezależności energetycznej (pakiety energetyczne i docelowo Zielony Ład), manifestacji siły UE w negocjacjach brexitowych, decyzjach o finansowaniu eksportu broni (unikalnej sytuacji w historii Europy, przy zaangażowaniu Europejskiego Instrumentu na rzecz Pokoju) – nawet do obszarów objętych konfliktem, takich jak Ukraina. Krążyliśmy wokół pytania, w jaki sposób autonomia strategiczna jest powiązana z demokratycznym bezpieczeństwem Europy Środkowo-Wschodniej.

Nasze drugie założenie zakładało, że Rosja jest upadającym mocarstwem, co nie jest żadną rewelacją. Wiemy to z wielu raportów wywiadu. Założenie to leży też u podstaw amerykańskiej i globalnej strategii obronnej. Wraz ze słabnięciem swojej pozycji Rosja próbuje zapewnić sobie miejsce w świecie poprzez agresję wobec sąsiadów. Od 1991 roku przykładów tego podejścia było wiele – to ponad 14 konfliktów wywołanych przez Rosję (tyle samo, co przez cały okres zimnej wojny). Już sam ten fakt daje nam poczucie, jaka będzie przyszłość tego kraju. Naszym zdaniem Rosja nie zamierza rezygnować ze swojej agresywnej polityki.

W oparciu o te założenia owe cztery scenariusze są następujące. Jeden z nich kręci się wokół utraty autonomii strategicznej, kiedy to dążenie do pokoju może być tak kluczowe dla zachodnich partnerów w Unii Europejskiej, że będą naciskać na natychmiastowe zawieszenie broni, podczas gdy wiele krajów Europy Środkowo-Wschodniej (jeśli nie większość) – w tym sama Ukraina – będzie chciała odzyskać kontrolę nad suwerennym terytorium Ukrainy. Ten podział w perspektywie strategicznego sposobu myślenia może doprowadzić do podzielonej i niezjednoczonej Europy, która nie będzie już w stanie realizować kluczowych, ujednoliconych priorytetów. To może być początek końca. Jest to scenariusz zagłady i mroku, pomimo oczywistych zalet zaprzestania działań wojennych.

Drugi scenariusz to tzw. „zjednoczona mozaika europejska”. Tutaj zastanawialiśmy się nad konsekwencjami dążenia do silniejszej europejskiej reakcji i utworzenia europejskiego systemu bezpieczeństwa. Najwyraźniej ten, który mieliśmy dotychczas, przestał już istnieć. Widzimy, że tą wizją jest zainteresowanych znacznie więcej aktorów – w tym Wielka Brytania, która co ciekawe, coraz bardziej zakorzenia się w tym podejściu, mimo że nie jest już członkiem UE. Unia Europejska podjęła wiele kroków w tym zakresie – w tym decyzję o zaproszeniu Ukrainy, Mołdawii i Bałkanów Zachodnich do zrobienia kroku naprzód w kierunku integracji. Niedawno zaproponowano nową umowę w sprawie Irlandii Północnej. Wszystko to opiera się na dążeniu do bardziej wspólnotowego projektu europejskiego, w którym kraje Europy Środkowej opowiadają się za rozszerzeniem.

Rozszerzenie będzie uzależnione od pewnych zmian i reform instytucjonalnych. Tak zwana „klauzula pomostowa” umożliwi zreformowanie procesu decyzyjnego w obszarze polityki zagranicznej i bezpieczeństwa bez konieczności zmiany traktatu – gdyby w niektórych krajach rzeczywiście doszło do kompromisu. W istocie stworzyłoby to mozaikę w Europie. Nie byłaby ona idealnie zaprojektowana, ale pomogłaby posunąć kontynent do przodu dzięki pewnym pozytywnym zmianom.

„Europejski ład demograficzny” to trzeci scenariusz. Opiera się na szczególnym niepokoju istniejącym w Europie Środkowej i Wschodniej związanym z tym, że ich kraje się wyludniają – w różnym tempie, przy czym państwa środkowo-południowe wyludniają się szybciej. Te obawy przed utratą potencjału demograficznego leżą u podstaw wielu politycznych populizmów i prawicowego ekstremizmu. Stały się też częścią dyskusji w wielu innych krajach członkowskich UE. Konsekwencje trwałego wsparcia zadeklarowanego Ukrainie przez UE przyniosą korzyści, ale będą też kosztowne.

Aby jednak zachować spójność społeczną i pokój między pokoleniami (mając na uwadze ich różną wrażliwość), Europa będzie musiała opracować reakcję w zakresie polityki społecznej. I już to robi – opierając się na doświadczeniach związanych z pandemią i tworząc wspólną odpowiedź UE. Unia zobowiązała się również do zainicjowania nowego ogólnoeuropejskiego programu pomocy psychologicznej. Ogólnie rzecz biorąc, widzimy, że pojawią się dodatkowe koszty i obciążenia, które utrudnią perspektywę jakiegokolwiek wzrostu gospodarczego dla Unii Europejskiej, ale będzie to taki wydatek, jaki przywódcy polityczni będą gotowi ponieść, aby utrzymać pokój i uniknąć podziałów politycznych.

Czwarty scenariusz opiera się na dążeniu, które słyszymy także w Parlamencie Europejskim, zgodnie z którym powinniśmy zreformować traktat. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że go zostanie on zreformowany i będzie to zrobione doskonale, to taki obrót spraw nie stanowi osobnego scenariusza – czekałaby nas po prostu świetlana przyszłość. Próbowaliśmy jednak myśleć o tym, co może pójść nie tak. Dlatego ostatni scenariusz nosi tytuł „Uważaj, czego życzy sobie UE”.

W procesie otwierania i reformowania traktatu możemy skończyć z niedoskonałymi rozwiązaniami zapewniającymi równowagę. Próbowaliśmy sobie wyobrazić, co może pójść nie tak w Europie Środkowo-Wschodniej. Po Orbanie może nas czekać nowa fala populizmu. Wymyśliliśmy postać pana Novaka, który jest liderem ponadnarodowej partii populistycznej. W takim przypadku nawet Ukraińcy, którzy w świetle swoich doświadczeń mają bardzo różne nastroje, mogą zostać zjednoczeni w wielkiej platformie politycznej, która oznaczać będzie jeszcze więcej kłopotów.

LJ: Jak prawdopodobne są te scenariusze teraz, po roku aktywnej inwazji Rosji na Ukrainę, biorąc pod uwagę europejską i transatlantycką reakcję na wojnę? Czy drugi scenariusz jest nadal prawdopodobny?

WP: Zobaczymy to w kolejnych priorytetach UE, które kładą duży nacisk na sąsiedztwo i rozszerzenie. Z perspektywy globalnej Stany Zjednoczone udzielają pełnego wsparcia Ukrainie – i ogólnie pokojowi w Europie. Robiąc to, jednocześnie czekają, aż Europa stanie na nogi, a instytucje europejskie zapewnią bezpieczeństwo, podczas gdy Rosja będzie osłabiona. Nie sądzę, aby stało się to w tym roku, ale dzieje się to już stopniowo na przestrzeni lat.

Na razie USA czekają na moment, aby naprawdę zwrócić się w stronę Azji Południowo-Wschodniej i pozostawić rolę organizacji nowego pokoju na kontynencie Ukrainie, Polsce, Niemcom, Francji i Wielkiej Brytanii. Obejmuje to również zreformowany reżim w Rosji – co zajmie trochę czasu. Choć nie stanie się to z dnia na dzień, marzenie o demokratycznej Rosji już się spełnia.

Tym bardziej zachęcający jest fakt, że pragmatyczny kompromis, który w pewnym momencie może zostać zawarty, jest tym bardziej prawdopodobny, im bardziej nieliberalni Europejczycy z Europy Środkowo-Wschodniej stawiają na pierwszym miejscu rozszerzenie – o Bałkany Zachodnie, na wschód. W pewnym momencie inne państwa członkowskie UE zaakceptują ten pomysł. Czują się już teraz bardziej komfortowo, podejmując decyzję na podstawie „szerszego punktu widzenia”, zamiast podstawowych kryteriów, które zamrażały cały proces. Kiedy ten moment nadejdzie, zobaczymy więcej dynamizmu – dynamizmu, który był najbardziej skuteczną polityką UE w ogóle, a mianowicie zarządzania bliskim sąsiedztwem, ale jednocześnie rozszerzania swoich wpływów na kraje afrykańskie, w których Unia Europejska ma wiele do zrobienia (i mogłaby zrobić o wiele więcej niż obecnie – podczas gdy rywalizacja o wielką władzę toczy się obecnie gdzie indziej).

To scenariusz, który jest optymistyczny, ale staje się coraz bardziej wyboisty. Oferuje pewne szanse i drogi wyjścia, ale jednocześnie wiążą się z nim pewne zagrożenia. W przyszłym roku odbędą się wybory europejskie i wybory prezydenckie w USA. Miejmy nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze, ale wyniki mogą też zniweczyć wiele z tych ambicji. W takim przypadku nagle obudzimy się w zupełnie innej rzeczywistości. Jednak nawet jeśli wybrany zostanie kolejny republikański prezydent, mam nadzieję, że nie będzie on sprawiał tylu kłopotów, co poprzedni.

LJ: Co rekomendowałby Pan Europie Zachodniej w stosunku do Europy Środkowo-Wschodniej?

WP: Moglibyśmy stworzyć szereg czynników i polityk, w których Europa Środkowa (lub ogólnie Europa) mogłaby poprzeć, jeśli chodzi o priorytety. Pozwolę sobie wspomnieć o jednym z nich, który jest również kluczową rekomendacją z naszego Raportu. Proponujemy rzeczywistą reformę i przedstawiamy kwestię autonomii strategicznej jako kwestię kluczową, która wymaga ponownego zdefiniowania. Nie da się tego pojęcia definiować w sposób niejednoznaczny, jak to bywało kiedyś – zwłaszcza gdy używały go elity polityczne. Należy je wyraźnie oddzielić od tego, co osłabia zdolność Europy do działania (mianowicie zależności od zagranicznych mocarstw autokratycznych).

Kluczowa jest możliwie jak największa niezależność linii produkcyjnych w Unii Europejskiej. To oczywiście zajmie trochę czasu. Tutaj również konkurujemy ze Stanami Zjednoczonymi (poprzez IRA). Niemniej jednak zrozumienie autonomii strategicznej oznacza również wspólne działanie w ramach sojuszu transatlantyckiego w celu rozwijania zdolności do dostarczania tych samych wartości i zasad, do których wszyscy się zobowiązaliśmy (w zakresie społecznym i politycznym). Wiąże się to z potencjałem przemysłowym, cyfrowym, regulacyjnym i uniezależnieniem się od korupcji, która przenika do naszych instytucji – zarówno od wewnątrz, jak i z zagranicy.

Wszystko to dotyczy również ogólnie paliw kopalnych i energii – tematu, którego Europa ambitnie się podejmuje. W Europie Środkowej zbyt mało uwagi poświęcono temu, że zielona transformacja i rewolucja – choć trudna ekonomicznie – ma również znaczenie strategiczne, ponieważ nie pozwala na dalszą współzależność od wrogich mocarstw.

Aby móc wspólnie iść naprzód jako Europa, musimy wziąć pod uwagę środkowoeuropejską wrażliwość w zakresie tematu autonomii strategicznej i zaproponować jasne definicje i reformy, co do których wszyscy się zgadzamy. Temat ten powinien stać się osią całej debaty. W przeciwnym razie autonomia strategiczna zostanie rozłożona na czynniki pierwsze przez Xi Jinpinga i Władimira Putina, którzy już teraz próbują stworzyć własne definicje europejskiej autonomii strategicznej. Nie powinniśmy dać się temu zwieść. Powinniśmy definiować naszą politykę na własnych warunkach.


Niniejszy podcast został nagrany 28 lutego 2023 roku.


Dowiedz się więcej o gościu: visegradinsight.eu/author/wojciech/


Niniejszy podcast został wyprodukowany przez Europejskie Forum Liberalne we współpracy z Movimento Liberal Social i Fundacją Liberté!, przy wsparciu finansowym Parlamentu Europejskiego. Ani Parlament Europejski, ani Europejskie Forum Liberalne nie ponoszą odpowiedzialności za treść podcastu, ani za jakikolwiek sposób jego wykorzystania.


Podcast jest dostępny także na platformach SoundCloudApple Podcast, Stitcher i Spotify


Z języka angielskiego przełożyła dr Olga Łabendowicz


Czytaj po angielsku na 4liberty.eu

Popaprany świat :)

Jedni mają większą, inni mniejszą tolerancję wobec tego, czego nie akceptują czy co ich oburza, co nie mieści się w wyobrażeniach o świecie, a na pewno tego, w jakim chcieliby żyć.

Chętnie uznajemy się za osoby o otwartych umysłach. W przeciwnym razie moglibyśmy się narazić na miano twardogłowych, betonu czy dzbana. Jednocześnie każdy z nas ma granice tego, co dla niego lub niej jest dopuszczalne, co odrzucamy niemal odruchowo lub w najlepszym razie możemy zrozumieć, ale nie przyjąć. Oczywiście jedni mają większą, inni mniejszą tolerancję wobec tego, czego nie akceptują czy co ich oburza, co nie mieści się w wyobrażeniach o świecie, a na pewno tego, w jakim chcieliby żyć.

Mimo wszystko otwarty umysł jest jedną z tych cech, do których wiele osób aspiruje. A ponieważ ona tak niewiele oznacza – albo patrząc na to z innej strony, znaczy tak wiele – to chętnie na nią każdy się powołuje. Nawet ci, którzy bez ceregieli przyznają się do swoich wyraźnych, nienaruszalnych granic. „Skoro jesteś tak otwarty, to uszanuj mnie i mój pogląd” – zdają się mówić. W takiej sytuacji problemem nie jest ich brak otwartości. Nic jej im nie ujmuje. Nawet jeśli granice wydają się nam bardzo ciasne. Cóż, rozmawia się wtedy trudniej, a dyskusja może nawet wkurzać, ponieważ do drugiej osoby nie docierają nasze racje, nasze oczywistości. To wtedy też sprawdzana jest nie tyle ich, co nasza otwartość. Na próbę wystawiane są założenia naszego myślenia, te jego elementy, na których budujemy naszą logikę. Taka konfrontacja, zwłaszcza gdy nie jesteśmy na nią gotowi, bywa irytująca.

Jeśli więc nie brak otwartości, to co może być rzeczywistym problemem, gdy ktoś prosi nas o wyrozumiałość, tolerancję lub akceptację wobec swoich „ciasnych” poglądów czy wręcz postaw? Krzywdzenie innych z pewnością jest nieprzekraczalną granicą. Tylko z nim wiąże się kilka trudności.

Kto jest skrzywdzony?

Po pierwsze, wbrew pozorom niełatwo jest jednoznacznie określić, kiedy mamy do czynienia z krzywdzeniem. Nawet w przypadku konkretnej osoby nie posiadamy ostatecznego rozstrzygnięcia, kiedy została skrzywdzona. Czy jej subiektywna ocena czy nawet odczucie wystarcza? Pozytywna odpowiedź na to pytanie zawierałaby się w stwierdzeniu „czuję się skrzywdzony, więc jestem skrzywdzony”. O ile w przypadku relacji prywatnych takie podejście może być akceptowalne i mieć nawet uzasadnienie, to w życiu społecznym jest bardziej kłopotliwe.

Gdy ktoś w sferze publicznej zostanie subiektywnie skrzywdzony – ma poczucie skrzywdzenia – może publicznie to ogłosić, wyjaśnić sytuację ze swojej perspektywy czy podjąć polemikę i poddać pod osąd opinii publicznej. Może z tego zrodzić się debata, gdy pojawi się odpowiedź drugiej strony. Głos zabrać mogą obserwatorzy i komentatorzy, zadeklarowani stronnicy. Konkretny przypadek może stać się tylko przykładem jakiegoś szerszego zjawiska i z tej perspektywy być roztrząsany. Przekształca się on wtedy w spór o kulturę.

Sytuacja może potoczyć się jeszcze inaczej. Poczucie skrzywdzenia jest w ostateczności jedynie podstawą do zgłoszenia się do sądu, np. w przypadku naruszenia dóbr osobistych. Nawet kalkulując z prawnikami szanse powodzenia pozwu, nie ma pewności, że – mówiąc kolokwialnie – zostanie się uznanym za pokrzywdzonego. Rodzi się też wątpliwość czy sąd lub jakiś inny zewnętrzny, niezależny człowiek lub instytucja są jedynymi uprawnionymi do orzekania o skrzywdzeniu. To przecież również rodzi wątpliwości. Nawet pomijając niedopuszczalne sytuacje, gdy „obserwator zewnętrzny” jest w jakiś sposób związany z potencjalnym pokrzywdzonym, lub ma ku niemu jakieś bezpośrednie sympatie tudzież antypatie do potencjalnie krzywdzącego. Wpływ na ogląd sytuacji może przecież mieć kontekst kulturowy sprawiający, że pewnych mechanizmów nawet się nie dostrzega, jak np. w USA: przez dekady przypisywano czarnym większą skłonność do zachowań wykraczających poza normy społeczne. Sprawa sądowa również może stać się przyczynkiem do debaty publicznej. Ciężaru gatunkowego nadaje wyrok i argumenty prawnicze – dotychczasowe orzecznictwo, jego adekwatność do zmieniającej się kultury – a także znaczenie w przyszłych procesach.

Oba przypadki – zarówno ten poddany jedynie pod osąd opinii publicznej, jak i rozgrywający się na sali sądowej – pokazują, że o uznaniu za skrzywdzonego decydują postronni niezależni obserwatorzy. Decydują, czy zgodnie z obowiązującą kulturą były uzasadnione podstawy do poczucia bycia skrzywdzonym czy też nie. W takim przypadku w socjologicznym żargonie można mówić o intersubiektywnym poczuciu krzywdy. To wiąże się z pewnym niebezpieczeństwem. W przypadku nieprzyznania racji osobie czującej się pokrzywdzoną powstaje ryzyko trywializacji jej doświadczenia. W konsekwencji może to prowadzić do takich reakcji jak „przesadzasz”, „jesteś przewrażliwiony”, „straszna z ciebie histeryczka”. Innym razem reakcja może przejawiać się ignorowaniem, przemilczaniem czy ostracyzmem. To wszystko stanowi narzędzia znajdujące się w rękach każdej wspólnoty, społeczeństwa, społeczności oraz grupy, za pomocą których wyznaczają one swoje granice, definiują swoich członków i członkinie. Sięganie po to instrumentarium jest szczególnie dotkliwe, gdy zmiana miejsca czy przynależności wiąże się z dużymi kosztami psychicznymi, społecznymi lub materialnymi.

Wspólnota krzywd?

W ten sposób płynnie przechodzimy do krzywdzenia lub poczucia bycia skrzywdzonym związanym z przynależnością do wspólnoty, co przysparza jeszcze większych kłopotów. W grę wchodzi bowiem ta dziwna więź łącząca człowieka z osobami mu podobnymi. W niektórych przypadkach jest ona z wyboru – nie ma znaczenia, czy jest on dokonany przed przystąpieniem do grupy, czy jest niejako potwierdzeniem istniejącej sytuacji, np. pozostanie członkiem narodu – w innych decydujące są czynniki wykraczające poza naszą wolę – kolor skóry, rasa, etniczność, płeć, orientacja seksualna, wiek. Istniejące od kilku dekad możliwości zmiany czy też korekty płci dają szansę urealnienia sytuacji danej osoby, dlatego raczej nie należy zaliczać ich do kategorii „z wyboru”.

Jeśli słowa mogące krzywdzić wymierzone są w członka grupy lub nawet całą wspólnotę, czy uderza to personalnie we wszystkich jej przedstawicieli i przedstawicielki? Gdy słyszymy wypowiedzi obrażające lub szkodzące kobietom, mamy do czynienia z dyskryminacją osób czarnoskórych czy homoseksualistów, to czy każda jednostka należąca do danej wspólnoty jest krzywdzona? W grę na pewno wchodzi tu poziom utożsamiania się z grupą. Znajdą się przecież osoby mówiące, że dopóki nie dotyka to ich bezpośrednio lub nie jest skierowane do nich personalnie, to nic im do tego. Takie, które zostawią sprawę tym, którzy chcą stanąć w czyjejś obronie, a nawet dążyć do zmiany istniejącej sytuacji.

Takie zaangażowane osoby, czujące z pewnością silniejszą więź ze swoją wspólnotą, często wypowiadają się w jej imieniu są mniej lub bardziej formalnymi reprezentantami, mniej lub bardziej samozwańczymi liderami, cieszą się mniejszym lub większym poparciem współziomków, braci czy sióstr. W tym tkwi kolejny kłopot. Na ile wyrażane poczucie krzywdy jest podzielane w rzeczywistości przez wspólnotę, a na ile przez grupę wypowiadającą się w imieniu wszystkich. I patrząc z innej perspektywy, na ile wzorce i normy kulturowe mogą sprawiać, że dane słowa nie są postrzegane jako krzywdzące przez członków wspólnoty lub są przez nich bagatelizowane. Mówiąc inaczej, na ile posiadają fałszywą świadomość. I dalej, czy przywódcy wspólnoty – a nawet jej większość – mają prawo chronić przed krzywdą swojego współplemieńca, swoją członkinię, którzy nie są świadomi, że dzieje im się krzywda? Czy wtedy rola liderów nie sprowadza się jedynie do uświadamiania, ale niczego poza tym?

Przypadki te pokazują trudności, z jakimi mamy do czynienia w doborze metody określenia, kiedy ktoś jest skrzywdzony. Czy należy kierować się subiektywnością czy intersubiektywnością? A może obiektywnością, w kierunku której pewnie wiele osób zwróciłoby wzrok i serce, jednak obiektywnie sprawy kulturowe wykraczają poza nią.

Ten nieznośny kontekst

Oprócz metody uznania krzywdy problemem zawsze jest kontekst. To samo zachowanie, te same słowa mogą być uznane za dopuszczalne lub krzywdzące w zależności od sytuacji. Nie dotyczy to tylko oczywistego podziału na grono przyjacielskie, krąg towarzyski, relacje w pracy i wypowiedzi publiczne. To, co uchodzi w kontaktach z rodziną czy ze znajomymi, może być już przekroczeniem granic wśród współpracowników, zwłaszcza gdy w grę wchodzi dominująca pozycja jednej ze stron. Wyrazem tego jest również prawo, choć wiemy, że często w takich przypadkach jego egzekucja jest ciężka. Daje jednak podstawy i dodaje pewności.

Kontrowersje budzi sytuacja, w której wspólnota odmawia osobom postronnym możliwości posługiwania się jej językiem czy jej rytuałami w stosunku do swoich członków. Budzi to wrażenie podwójnych standardów czy nawet hipokryzji. Z pewnością taka grupa nie jest inkluzyjna. Ale czy każda być musi? Czy osoby z zewnątrz mają określać czy chociaż pouczać, jak otwarta ma być konkretna wspólnota? A jednak trudno sobie wyobrazić, by zabronić prawa do krytyki, głoszenia własnych opinii na ten temat. I znowu, kto ma rozstrzygać taki spór – dana grupa lub jej przedstawiciele, ci, którzy się z nią nie zgadzają, a może niezależni obserwatorzy? Do tego przecież wszyscy jesteśmy osadzeni w określonym kontekście kulturowym i posiadamy pewien stosunek do niego i zmian zachodzących w kulturze – afirmatywny, krytyczny lub niechętny. To nastawienie również trudno pomijać.

Na tym kłopoty się nie kończą. W sferze publicznej przecież te same wypowiedzi raz są akceptowalne, dopuszczalne czy choćby tolerowane, innym razem nie. Znaczenie ma kto mówi i z jakiej pozycji. To nieco wstydliwe w kulturze, która na sztandary wzięła sobie równość. Jednak słowa polityka będą inaczej oceniane niż przechodnia w ulicznej sondzie, tego prominentnego jako bardziej znaczące niż kogoś z tylnych rzędów. W jednym przypadku zostaną napiętnowane, w drugim przemilczane. Kobieta wygłaszająca przemówienie o prawach czy bolesnych doświadczeniach kobiet ma większe znaczenie i moc niż ten sam przekaz wygłaszany przez mężczyznę. Podobnie to wygląda w przypadku czarnych, homoseksualistów, robotników, pracodawców itp. Nemo iudex in causa sua – nikt nie może być sędzią we własnej sprawie, głosi starożytna paremia. „Nikt lepiej nie rozumie sytuacji, niż ten, który jej doświadcza, niż ta, która musi się z nią mierzyć”. „Ci, których dotyka dana sytuacja i walczą o jej zmianę dbają przede wszystkim o własne interesy, nie licząc się z drugą stroną”. Takimi założeniami często podszyte są dyskusje. W różnych sytuacjach te same osoby powołują się raz na jedną, raz na drugą. Z kolei trzymanie się jednej prowadzić może do absurdu albo wniosków, z którymi z innych powodów się nie zgadzają. W każdym razie, straszne z tym zamieszanie.

Świat artystyczny to jakby oddzielna kategoria. W wolnym społeczeństwie na więcej on pozwala. Twórczość artystyczna stale jest osądzana, natomiast nad twórcami wisi groźba stanięcia pod pręgierzem krytyki sztuki i odbiorców, a także opinii publicznej, gdy poruszane są gorące tematy społeczne. Pisarze, malarze i rzeźbiarki, scenarzyści i reżyserzy filmowi czy teatralni, komicy, piosenkarki oraz fotografki w tworzeniu dzieła mają dużą swobodę, jednak jako osoby publiczne – zwłaszcza ci powszechnie cenieni, te cieszące się uznaniem – podlegają tym samym ograniczeniom i prawom co reszta, łącznie z tym nieformalnym przykładaniem różnych miar, przemilczania czy infamii. Zarówno w przypadku twórczości, jak i publicznych wypowiedzi twórców to niekończąca się dyskusja o tym, co wolno wyrażać, a czego nie. W jej trakcie pojawiają się głosy o banowaniu. To wszystko ma bezpośredni wpływ na konkretnego twórcę. Bojkotowanie jego dzieła i nawoływanie do tego, niezapraszanie artysty do programów czy na łamy pism w przypadku powodzenia akcji może rodzić poczucie krzywdy. W pluralistycznych społeczeństwach okazać się jednak może, że przyniesie to wręcz odwrotny skutek – zachęci do zapoznania się z dziełem, choć już w innych środowiskach czy kręgach. W niektórych przypadkach takie „nowe odkrycie” bojkotowanego dzieła czy autora może nawet zrazić ogół do jego przeciwników. To zawsze społeczne przeciąganie liny.

Trudno wyobrazić sobie, że głos jednej czy drugiej osoby, nawet najbardziej płomienny, zostanie potulnie przez wszystkich zaakceptowany. Choćby tuzin najbardziej znamienitych postaci poszło w ich ślady, pojawi się polemika. W jej trakcie mogą padać nie tylko kontrargumenty. Mogą pojawiać się postulaty namawiające do ostracyzmu, a nawet do prawnego uregulowania kwestii – zabronienia głoszenia pewnych idei lub gwarantujące im prawo. Przynajmniej do momentu spenalizowania tego zakresu toczy się pełnokrwista debata publiczna, choć przecież i potem dyskusja nie jest zamknięta raz na zawsze. Oburzać może tylko to, kiedy ktoś chciałby odbierać prawo do polemiki, polemiki z polemiką itd. Kluczowe więc nie jest samo dzieło, ani reakcja na nie, wygłoszony komentarz artysty, ani jego krytyka. Kwestią nie jest tu wolność, w tym wolność słowa i ekspresji. Głównym ograniczeniem tej publicznej przepychanki jest krzywdzenie innych, z wszystkimi opisywanymi tu trudnościami.

Sztuka z jednej strony ma w sobie potężną siłę przełamywania, rozkruszania zastanego stanu rzeczy, zmiany tego co niepożądane i ustanawiania nowych norm, z drugiej podtrzymywania istniejącej kultury, petryfikowania sposobów myślenia i postępowania, tego co uchodzi za oczywiste i zdroworozsądkowe, jak i tego, co jest niewłaściwe, niemoralne, wykraczające poza przyjęte stosunki społeczne. Sztuka wpływa na wrażliwość społeczną, kształtując postrzeganie tego, co jest krzywdzeniem, a co nim nie jest. Między tymi dwoma podejściami cały czas balansują wspólnoty, środowiska, grupy. To napięcie między ciągłością a zmianą dotyczy wielkich formacji cywilizacyjnych, narodowych, kręgów intelektualnych oraz artystycznych, a także partii politycznych.

Co z intencją?

Zanim przejdziemy do tak rozumianych spraw politycznych, bez których dotychczasowe uwagi pozbawione są osadzenia, jeszcze na moment zatrzymajmy się przy kłopotach związanych uznaniem słów czy działań za krzywdy.

Często osoba broniąca się przed zarzutem o krzywdzenie zarzeka się, że nie takie były jej intencje. Nigdy jednak nie możemy być w stu procentach pewni, jakie one były. Zresztą nawet dobre intencje nie gwarantują, że się kogoś nie skrzywdzi. To, co komuś wydaje się dobre i właściwe, niekonieczne jest takie dla drugiej osoby, a nawet może negatywnie na nią wpływać. Paradoksalnie działanie (mówienie i pisanie też jest działaniem) z dobrymi intencjami może zaszkodzić bardziej niż ktoś mający złe intencje. To, co powie lub zrobi osoba chcąca zaszkodzić, może spłynąć jak po kaczce, natomiast ktoś chcący dobrze może nadepnąć na odcisk, poruszyć do żywego. Takie przewrotne bywa życie.

To, co w debacie publicznej może obrażać, w powieści staje się głównym problemem moralnym dzieła, wypowiedziane ze sceny stand-upowej wywołuje rechot. A przecież każda z tych form jest pewnym głosem w dyskusji. Trudno odebrać którejś z nich znaczenia w kształtowaniu odbiorców. Choć każdą określa odmienny rodzaj niepisanego kontraktu. Ale przecież w debacie publicznej również dopuszczalne są żarty, a nawet ironia (będąca przecież problemem dla osób z autyzmem), z kolei widz może czuć się urażony słowami komika. To kolejny przykład tego, jak płynna jest materia, o której mówimy. Zwłaszcza, gdy wszystko miesza się dziś na jednym wallu czy feedzie w social mediach. Pod poważnym artykułem czy wywiadem, komentarzem znajomego, wyskakuje nagranie występu stand-upera na ten sam temat, a zaraz reklama z fragmentem książki, w której bohater z nim się mierzy.

Dla porządku odpowiedzmy jeszcze na jedno pytanie. Czy osoby o otwartych umysłach mogą krzywdzić? Choć korci, by na takie pytanie udzielić przeczącej odpowiedzi, by dać wyraz klarowności wywodu, to jednak niepodobna tego uczynić. Otwartość może mieć w sobie również raniące ostrze, zwłaszcza, gdy zaczyna traktować się ją jako powód do wyższości. I tak jak w przypadku dobrych intencji, łatwo można przeoczyć, jak szkodliwe i toksyczne tworzy się relacje z tymi, których uważa się za twardogłowych, beton czy dzbany. Otwarty umysł niczego jeszcze nie gwarantuje.

Jakby wszystko było łatwiejsze, gdyby można było zaprogramować wszystko, ustanowić jakieś bezdyskusyjne normy i prawa. Słowem ustanowić normalność trwającą tysiąc lat. Wyeliminować raz na zawsze niepożądane sposoby myślenia, idee, działania. A jednak cały czas nam ona ucieka. Nie udaje się osiągnąć upragnionego celu. Dzieje się tak, nie tylko dlatego, że ciągle są obecni dotychczasowi jego wrogowie. Jest tak również dlatego, że wciąż pojawiają się nowe ideały, a wraz z nimi kolejne osoby, które mącą, szkodzą sprawie, już tej nowej.

O co w tym chodzi?

Można w tym wszystkim się pogubić. Skąd taka ciągła ruchawka? Czemu nie może być spokojnie? Dlaczego komuś zależy by nie było „normalnie”? Zawsze kusi odpowiedź, że to kwestia zabobonów, ignorancji, lenistwa umysłowego, uprzedzeń, nienawiści, głupoty, braku wiedzy czy wreszcie złej woli. Jednak można tak mówić z perspektywy każdego ideału życia społecznego. W nich bowiem zawsze wszystko dobrze funkcjonuje, i nawet gdy przewidywane są jakieś trudności to przewidziane są rozwiązania zgodne z podstawowymi założeniami, takie, które nie wzruszają fundamentów ideowej konstrukcji. Zatem tylko przywary stoją na przeszkodzie urzeczywistnienia idealnego – nawet programowo nieidealnego, jak w przypadku niektórych odmian liberalizmu czy chrześcijańskich wizji społeczeństw – świata. Stąd też wszechobecna wiara w zbawienną moc edukacji.

Właśnie te kulturowe wizje rywalizują ze sobą o to, co jest dobrym, właściwym życiem, jakie zachowania są pożądane, a jakie powinny być piętnowane, jak należy rozumieć tak podstawowe dla każdego społeczeństwa kategorie: sprawiedliwość, równość i wolność. Do tego dochodzi kwestia bardziej praktyczna, w jaki sposób pokonać pozostałe wizje lub zachować wobec nich pozycję dominującą.

W ten sposób doszliśmy do nadania sensu dotychczasowym rozważaniom, w których przewijał się zwrot: kontekst kulturowy. Chodzi o kulturową hegemonię wyznaczającą ramy mainstreamu, „zdrowego rozsądku”, oczywistości, truizmów, niepodlegających dyskusji założeń. Dopuszcza ona istnienie „subkultur”, zwłaszcza tych niebędących w jaskrawej z nią sprzeczności, jednak mocno pilnując, by nie stały się one dla niej zagrożeniem. Zresztą w liczebnie ogromnych, spluralizowanych społeczeństwach – w których różne grupy i społeczności są zsieciowane, przenikają się, a niektóre ważne dla nich wartości zazębiają się z mainstreamowymi – hegemoniczne jądro musi budować i utrzymywać swoją pozycję również w oparciu o orbitujące wokół niego mniejsze podmioty.

To brzydkie słowo na „h”

Koncept hegemonii kulturowej i jej zasadniczego znaczenia w życiu społecznym został opracowany przez włoskiego marksistę Antonio Gramsciego. To jeden z powodów niechęci do podejmowania tego tematu zarówno przez liberałów, jak i konserwatystów. Sięganie po autorów lewicowych jest w ich przypadkach działaniem nieczystym, a przywoływanie czymś podejrzanym. Ot, taki środowiskowy przejaw hegemonii kulturowej. Najbezpieczniej tkwić w swoich zakonach, bronić swoich okopów, za żadną cenę nie otwierać furtki wrogowi. Jeśli zapoznawać się z jego myślą – w końcu dobrze posiadać rozległą wiedzę i mieć otwarty umysł – to tylko poprzez masakrujących ją autorów środowiskowych. Żeby nie było, to odnosi się także do lewicy.

W przypadku liberałów dochodzi jeszcze inny, bardziej zasadniczy powód. Ich zainteresowanie jednostką i jej wolnością sprawia, że w hegemonii dostrzegają jedynie zagrożenie. Raczej walczą z nią niż o nią. Dzieje się tak w myśl wolności negatywnej, dla której każdy pozytywny program łączy się z czyhającym niebezpieczeństwem. Nawet jeśli nie oburzają się, to przestrzegają przed wszelkimi formami ograniczającymi człowiekowi możliwość ekspresji i wypowiedzi, które nie ograniczają wolności innych. A czy sprzeciwiają się ekspresji i wypowiedziom mogącym krzywdzić? W tym względzie są podzieleni. Jedni je odrzucają z przyczyn doktrynalnych, inni bardziej z praktycznych, o których była mowa, a są i tacy, dla których krzywdzenie jest naruszeniem wolności. Odzwierciedlają w ten sposób podział w dzisiejszej liberalnej kulturze Zachodu, w której trwa spór. Zresztą od XIX w. lewica zarzuca liberałom, że są konserwatystami, a konserwatyści oskarżają ich o lewicowość, jeśli nie bezpośrednio, to o torowanie drogi lewicowym ideom. Ta krytyka przetrwała do dzisiejszych czasów, a rozdarcie jest przecież widoczne w liberalnych środowiskach czy partiach politycznych. Jeśli spojrzeć na to w kontekście hegemonii, to niekoniecznie jest to słabość.

Trzecim powodem braku nadmiernego zainteresowania znacznej części liberałów kwestiami hegemonii kulturowej jest ich skupienie się na ekonomii. Tu jakby byli najpilniejszymi uczniami swojego wroga Karola Marksa, który przedkładał bazę nad nadbudowę. A właśnie Gramsci jeśli nawet nie postawił myśl niemieckiego filozofa na głowie, to wydobył zagadnienia kultury z cienia spraw gospodarczych. Żył w czasach, w których widział, jak idee komunistyczne są wprowadzane w społeczeństwie zupełnie innym, niż przewidywał to Marks, oraz doświadczał na własnej skórze dojścia do władzy faszystów, którzy wsadzili go do więzienia. Dwudziestolecie międzywojenne to epoka, w której właśnie o hegemonię kulturową rywalizowały trzy wielkie koncepcje życia społecznego – komunizm, faszyzm i demokracja liberalna (bardzo jednak odległa od tej dzisiejszej, na co wpływ właśnie miała hegemoniczna w tamtym czasie kultura). Można było zobaczyć jak w soczewce, o co i w jaki sposób toczy się gra. Gra, która kosztowała miliony żyć. Dziś, w ramach demokracji liberalnej, która historycznie dotychczas wygrywa starcie z początku XX w., można dostrzegać ułomną analogię tamtego starcia. Lewica domaga się kultury większej równości, zarówno w różnorodności, jak i ekonomicznej. Prawica pragnie większego kulturowego podobieństwa jednostek, najlepiej w oparciu o dotychczasowe wzorce chrześcijańskie. A centrum czy też liberałowie stawiają na więcej wolności indywidualnej, nie określając jej specjalnych ograniczeń (prócz tego zasadniczego, choć wieloznacznego o nienaruszaniu wolności innych), bo gdy ona jest… niech się dzieje wola nieba lub – jak kto woli – hulaj dusza, piekła nie ma. A w każdym przypadku to obietnica polepszenia życia ludzi, funkcjonowania społeczeństwa.

Nie tylko Gramsci w wojnie kultur sprzed 100 lat dostrzegał, że gra toczy się nie tylko o obsadzenie stanowisk, wprowadzenie własnych rozwiązań ustrojowych czy prawnych, prowadzoną politykę gospodarczą, ale zwłaszcza o coś, co będzie legitymizowało zdobytą władzę, uzasadniało poczynania „rządzącej grupy politycznej”. Inny włoski myśliciel, zwolennik ustroju mieszanego, twórca teorii elit, reprezentujący poglądy konserwatywno-liberalne, zadeklarowany przeciwnik faszyzmu, Gaetano Mosca określał to mianem formuły politycznej. Jej zmiana pociąga za sobą zmianę rządzących i odwrotnie, gdy ci się zmieniają, zaszczepiają w społeczeństwie nowe sposoby myślenia, nowe spojrzenia na otaczający świat, oczywistości czy dogmaty.

Gdy ścierają się tak odmienne wizje jak komunizm, faszyzm i liberalizm (choćby konserwatywny), widać jak na dłoni, że wizja demokracji czy parlamentaryzmu, w których walka toczy się na programy polityczne oraz techniczne rozwiązania, w oparciu o racjonalne argumenty jest mrzonką lub przygodnym zbiegiem okoliczności. Jest on możliwy, kiedy kultura hegemoniczna jest na tyle silna, że czyni inne formuły polityczne marginalnymi lub nieistotnymi. Daje również na tyle dużo swobody, że w jej obrębie jest z czego wybierać, bo hegemoniczne założenia umożliwiają alternatywne rozwiązania, które między sobą się ścierają. Oczywiście to wielki ideał każdej formacji, zwłaszcza takich, które nie roszczą sobie pretensji do monopartyjności. Jednak w rzeczywistości często różne proponowane w ramach demokracji rozwiązania szczegółowych kwestii opierają się na odmiennych założeniach filozoficznych. Niektóre mogą współgrać lub co najmniej nie są sprzeczne z hegemoniczną kulturą, w innych przypadkach przyjęcie jednego punktu programowego, jeśli nie pociąga, to przynajmniej otwiera możliwość zmian – czyniąc wyłom w konstrukcji, prowadzi do niespójności logicznych, prawnych. Stąd też w szeregach każdej formacji znajdują się strażnicy czystości doktryny, doktrynerzy.

Czas liberalnej hegemonii

Czy wspomniane trzy powody braku zainteresowania liberałów kwestiami hegemonii kulturowej oznaczają, że nie są do niej zdolni, czy też nie potrafią jej ustanowić? Już pojawiły się sugestie, że tak nie jest. Zresztą nawet współczesna lewicowa filozofka podejmująca temat hegemonii kulturowej i bez skrupułów opisująca strategię, jaką powinna przyjąć lewica by ją osiągnąć, Chantal Mouffe, jako przykład do naśladowania przywołuje sukces liberalnej myśli od połowy lat 70., a w jego następstwie rządów Margaret Thatcher. To wówczas na Zachodzie doszło do przeorientowania się polityki i kultury po powojennych dekadach hegemonii konsensusu głównych partii wokół państwa dobrobytu oraz keynesowskiego spojrzenia na kwestie gospodarcze. To wtedy brytyjscy konserwatyści uznali, że rosnące w siłę ruchy społeczne z ich demokratycznymi, równościowymi żądaniami doprowadzają społeczeństwa do upadku. Do tego doszła chęć rozprawienia się ze związkami zawodowymi, których ówczesna pozycja była utrapieniem dla rządzących chcących prowadzić politykę oszczędności rekomendowaną przez właśnie odmieniony Międzynarodowy Fundusz Walutowy, a w związku z otrzymaną pożyczką (uzyskaną jeszcze przez rząd Partii Pracy w 1976 r.) wręcz konieczną.

Thatcher nie tylko rozprawiła się ze związkami zawodowymi. Również wykorzystała hegemoniczną strategię, by uznać aparat biurokratyczny z założenia za opresyjny i szkodliwy, a osoby korzystające z pomocy społecznej za obciążenie. Przeciwstawiała im wszystkim przedsiębiorcze jednostki, potrafiące zadbać o siebie same i rodziny – najlepiej te, za którymi stoi moralna słuszność. Państwo, na którego czele stała, przedstawiała jako wroga. Trzeba przyznać, że liberalna brytyjska premier „umiała w hegemonię”, z tym nieodzownym dzieleniem, przeciwstawianie większości „gorszemu sortowi”. Mouffe posuwa się nawet do stwierdzenia, że w ten sposób prowadziła politykę populistyczną i w jej ustach nie jest to nic gorszącego, bowiem sama belgijska filozofka stawia się w pozycji demiurga lewicowego populizmu.

Mouffe patrzy na politykę jako na sferę agonalną, czyli taką, w której stale obecny i niezbędny jest konflikt. Jest on potrzeby, gdyż tylko wtedy mamy do czynienia z właściwą, demokratyczną polityką. Nie musi on sprawiać, że w wyniku starcia rodzi się najlepsze rozwiązanie, rywalizacja przyczynia się do wzajemnego uszlachetniania się oponentów, a tym samym polityka staje się lepsza. Spór hegemoniczny może dewastować, nie przyczyniać się do niczego pozytywnego, być jałowy. Jednak każdy z jego uczestników, jeśli chce wygrać, zdobyć większość, zwłaszcza w dzisiejszych warunkach demokratycznych społeczeństw, musi być populistyczny. Nie chodzi o to, by schlebiać ludowi. Ani tym bardziej o mamienie go, utożsamiając z nim swoją wolę. Nie oznacza to również porzucenia racjonalizmu, choć takiego w wersji kartezjańskiej, to i owszem. Jak przekonują neurobiolodzy, co najmniej od połowy lat 90. i ukazania się książki Antonio Damasio „Błąd Kartezjusza”, emocje są ważnym czynnikiem racjonalnego myślenia, są pełnoprawnym jego uczestnikiem, być może nawet najważniejszą jego przesłanką. To jednak sprawia, że ideał jednego wspólnego wszystkim racjonalizmu jest fantazją. W ten sposób staje się jednym z elementów każdej hegemonicznej propozycji opierającej się ostatecznie na emocjonalnym uwikłaniu niezbędnym do powstania i utrzymywania wspólnej identyfikacji politycznego podmiotu zbiorowego.

O sukcesie Thatcher nie świadczą więc wprowadzone rozwiązania prawne czy gospodarcze. Te się zmieniały, były korygowane. Zresztą trudno sobie wyobrazić, by jakaś polityka była dobra w każdym czasie, w każdych warunkach, posiadała uniwersalną wartość, niezawodne recepty. Nawet jeśli często są one tak przedstawiane. Co zatem najdobitniej poświadcza o zwycięstwie thatcheryzmu? Nie to, że przez 11 lat stała na czele Rządu Jej Królewskiej Mości. Nawet nie to, że przez kolejne prawie 7 lat rządziła jej macierzysta Partia Konserwatywna. Lecz to, że pomimo druzgocącej klęski konserwatystów w wyborach w 1997 r. rząd Partii Pracy na czele z Tonym Blairem kontynuował kurs neoliberalnej polityki, choć z zainstalowaną bardziej socjaldemokratyczną aktualizacją (Trzecia Droga). W ten sposób powstała nowa oś sporu w obrębie hegemonicznej formuły politycznej, o to, czy prowadzić trochę bardziej wolnościową, czy jednak trochę bardziej socjalną politykę, co raczej dotyczy spraw technicznych niż zasadniczych. Stąd zarzuty neoliberalizmu o postpolityczność.

Ten liberalizm nie był apolityczny, lecz bezczelnie polityczny. Jeśli zarzuca mu się postdemokratyczność (Mouffe) czy depolityzację (Jan-Werner Müller), to dlatego, że przez lata skutecznie rugował pojawiające się hegemoniczne alternatywy i trwał, gdy konkurencyjne propozycje upadały (komunizm). Jeśli oskarżano go o nadmierne skupienie się na kwestiach ekonomicznych, a niedocenianie kulturowych, to dlatego, że nie dostrzegano w nim siły dyscyplinującej jednostki, a ostatecznie tego, co Thatcher nazwała pracą nad „przemianą serca i duszy narodu”, serc i dusz ludzi poprzez gospodarkę. I przemienił. Zresztą w sposób, o którym tyle mówili sami ideolodzy neoliberalizmu, czyli nieprzewidywalny i niezgodny z intencjami polityków. Małym piwem było utracenie przez konserwatystów swojej bazy społecznej, która choć na początku zyskała na przemianach, to długofalowo straciła najbardziej, przy osłabieniu obywatelskich form kontroli władzy i nowej, opartej na relacjach konsumenckich jej legitymizacji.

Nieodzownym uzupełnieniem neoliberalizmu stała się kultura masowa nastawiona na rozrywkę gwarantującą niezbędny do pozostawania efektywnym, produktywnym i kreatywnym relaks i odpoczynek. Kultura leisure & pleasure pozwala trochę odetchnąć po codziennym wyżyłowywaniu się. To jedyny moment, w którym można poleniuchować, bo lenistwo jest świeckim grzechem głównym, powodem do potępienia, jedną z najgorszych przywar. Jest tym, czym dla czasów heroicznych była acedia.

Mainstreamowa kultura masowa jako przemysł bardziej przypomina wielki zakład produkcyjny niż nonszalancki światek artystyczny, a tym bardziej osamotnionych geniuszów. Nie może więc dziwić, że obowiązują w nim nie tylko nieformalne zasady środowiskowe, ale również dąży się do ich sformalizowania, co musi wywoływać poruszenie. Tematy, które podejmuje, mają podobać się konsumentom, głównie z powodu nastawienia na zysk. Mają być bliskie ludowi, choć przede wszystkim jako przedstawicielom uniwersalnej kultury lub aspirującym do niej. Stąd też może wynikać pewna nieadekwatność poruszanych problemów i dyskusji wokół niej w lokalnych warunkach. Pytanie, czy powstałą lukę potrafią wypełnić rodzimi twórcy, napisać odpowiedni apendyks. To znowu zagadnienie bliskie Gramsciemu. Interesowała go, podobnie co w tym samym okresie liberała Benedetto Crocego, odnowa kultury włoskiej, rinnovamento. O ile jednak Croce skupiał się na kulturze duchowej, wysokiej, elitarnej, to Gramsciego interesowało przede wszystkim podnoszenie intelektualne i moralne ludu włoskiego. Jego zdaniem na przeszkodzie do tego stało oderwanie twórców od niego, nawet jeśli mieli ludowe korzenie. Zajmowali się sprawami dla mas nieciekawymi czy też nieistotnymi, często skupiając się na sobie. A przecież – zauważał lewicowy myśliciel – ówcześni Włosi chętnie sięgali po literaturę francuską, co Gramsci uznał za przykład hegemonii obcej kultury, w ten sposób mogąc dziś stawać się idolem dla krytyków nie tylko amerykanizacji, ale również nieprzejednanych obrońców wyższości kultur narodowych.

Pyrrońskie wersety

Co poradzić na zewsząd płynącą hegemoniczną opresję? Cóż począć z tymi wszystkimi pytaniami i niewspółmiernościami, o których była tu mowa? Czy można się nie załamać w obliczu tej złożoności i przewrotności świata? Jak mieć przekonania, a nie stać się fundamentalistą, mieć jakąś pewność, ale i posiadać wątpliwości? W jaki sposób zachować swoją przestrzeń wolności? Nie podając ostatecznych odpowiedzi w formie recept, można przedstawić kilka uwag.

Zacząłbym od tej mówiącej, że nie ufać bezkrytycznie w żadne głoszone bezdyskusyjnie prawidła odnoszące się do życia społecznego. Niech w tym przewodnikiem będzie Michel de Montaigne, który w swoich „Próbach” z uporem godnym lepszej sprawy obnażał często przywoływane stwierdzenia, zarówno te ludowe, jak i głoszone przez uczonych, pokazując, że w historii są przykłady na każde z nich i z nimi niezgodne. XVI-wieczny francuski myśliciel był przedstawicielem tradycji sceptycznej, wywodzącej się od Pyrrona z Elidy. W duchu więc greckiego filozofa trzeba pamiętać, że nawet jeśli wydają się nam one równe pod względem wiarygodności i niewiarygodności, nie znaczy to, że są równoznaczne czy symetryczne.

Trzeba więc stale zachowywać otwarty umysł. Choć właśnie na jego napełnienie zawsze znajdą się chętni, chcący wlać w niego niepodważalne prawdy i oczywistości, wykorzystując do tego emocjonalny wywar z słów, obrazów, argumentów. Otwartość umysłu jest jednak niezbędna do krytycznego myślenia, sprawdzania tych, którzy chcą nas przekonać, wmówić swoje racje. Jest potrzebna przy powściąganiu sądu, a więc nie uznawaniu za prawdziwe lub nieprawdziwe danych stwierdzeń. To bardzo niewygodna postawa dla przekonujących. Znacznie bardziej niż niezgoda dodająca im paliwa, wzmacniająca poczucie misji, a tę zazwyczaj posiadają głosiciele świętych doktryn, czy to religijnych, czy świeckich.

Nawet czysty doktrynalny liberalizm – jeśli w ogóle uznać, że kiedyś powstał jako zlepek myśli wielu sprzecznych ze sobą pisarzy przyznających się lub przypisywanych do tradycji liberalnej – możemy włożyć między bajki. Jest niedoścignionym wzorem jak millenarystyczne rojenia. Argumentowanie z perspektywy urzeczywistnienia raju na ziemi powinniśmy odrzucić jak w przypadku religii. Nie dlatego, że to herezja, ale ponieważ jest to zwodnicze, choć – jak w przypadku jego religijnego odpowiednika – może być porywające.

Szlak ten przecierał m.in. John Gray. Brytyjski filozof dał się porwać thatcheryzmowi w pierwszych jego latach. Jednak już na początku lat 90. odszedł od niego. Nie porzucił jednak tradycji liberalnej. W oparciu o nią zaproponował formułę pyrronizmu politycznego. Na czym ona polegała? Na dewaluowaniu panujących fikcji czy komunałów, nawet tych z liberalnego imaginarium, ale jednocześnie wydobywaniu wartościowych elementów tradycji wolnościowych i społeczeństwa obywatelskiego. W ten sposób jest zarówno wywrotowy, jak i konserwatywny. Stawia sobie za cel uzdrawianie i odnawianie praktyk życia społecznego i politycznego.

Polityczny pyrronista nie ma wprost ambicji zmieniania kultury hegemonicznej, ale jednocześnie cały czas ją podkopuje, nie dając jej zdroworozsądkowym mniemaniom wiary. Nie ufa żadnym uniwersalnym rozwiązaniom, ani łatwym odpowiedziom oferowanym przez nią. Wzbrania się przed konstruowaniem doktryn, choćby najbardziej liberalnych. Broni siebie i społeczeństwa przed wszelkimi ideologicznymi ekscesami, mogąc jednocześnie wspierać zmiany z innych pobudek i pozycji, zwłaszcza własnych odczuć nie wymagających dodatkowych, nadmiernych intelektualnych konstrukcji czy zwłaszcza nachalnego przekonywania. Bardziej niż jednorodną doktrynę ceni dziedzictwo historyczne. Dziś jest ono na tyle rozległe, że mieszczą się w nim liczne, różnorodne i sprzeczne tradycje. Chętnie więc wybiera z nich to, co najbardziej wartościowe z perspektywy wolności obywatelskich. Nie dziwi też, że bez wahania opowiada się za ustrojem czerpiącym z wielu europejskich tradycji: republikanizmu, konstytucjonalizmu, rządów prawa, trójpodziału władzy, sprawiedliwości, liberalizmu, społeczeństwa obywatelskiego i idei obywatelskości oraz procesu demokratyzowania się społeczeństw. Stąd też takie uznanie i przywiązanie do demokracji liberalnej i instytucji ją urzeczywistniających.

Nad abstrakcyjne filozofowanie i poszukiwanie uzasadnień w naturze czy metafizyce współczesny pyrronista przedkłada teoretyzowanie historycznie odziedziczonych przypadkowych form życia, w tym życia społecznego. Dla sceptyka opisana więc tu rzeczywistość może być fascynująca, inni mogą widzieć w niej popaprany świat, ciągle niepewny, nie do końca określony, bez trwałych fundamentów, na których chcieliby się opierać.

Republika Troglodytów, czyli o nadchodzącej fali obywatelskiego analfabetyzmu :)

Kiedy Stefan Kisielewski nazywał rządy Gomułki dyktaturą ciemniaków, nie spodziewał się nawet, jak skutecznie określenie to przedostanie się do dyskursu na temat Polski Ludowej. Nie spodziewał się chyba jednak tego, że również w okresie rządów demokratycznych sformułowane przez niego wnioski mogą być wciąż aktualne i adekwatne. Wizja kolejnej dyktatury ciemniaków wisi nad nami ponownie, a przyczyną jej zasadniczą może być zbliżająca się w tempie zastraszającym fala obywatelskiego analfabetyzmu. Z czasem upowszechnienie się tej postawy doprowadzi do ukształtowania się nowej emanacji ustrojowej: Republiki Troglodytów. 

Analfabetyzm obywatelski w natarciu

Rządząca Polską nacjonalistyczna prawica prowadzi systematyczną operację formowania obywatelskiego analfabetyzmu. Postawa ta będzie już za kilka lat – jeśli zmian wprowadzonych do systemu edukacyjnego przez rządzących Polską narodowych populistów nie powstrzymamy jak najszybciej – dominować wśród kończących szkoły średnie młodych ludzi. Obywatelski nacjonalizm jako efekt końcowy eksperymentów edukacyjnych polskiej prawicy ubrany zostaje w szereg z pozoru atrakcyjnych sformułowań, które w rzeczywistości nie przystają do wprowadzanych rozwiązań prawnych. Oficjalnie bowiem prawicowi ministrowie edukacji zapowiadają „promocję edukacji historycznej”, „przywrócenie pełnego kursu historii”, „upowszechnianie patriotyzmu”, „krzewienie wartości narodowych i patriotycznych”, „pogłębianie świadomości historycznej”, „wychowanie oparte na wartościach”, „podtrzymywanie zwyczajów i tradycji narodowych”. Hasła te wielu Polakom wydawać się mogą atrakcyjne, choć – jeśli rozłożyć je na czynniki pierwsze – niekoniecznie muszą nieść sobą równie atrakcyjną treść. 

Symbolicznym wręcz działaniem, którego efektem będzie inwazja analfabetyzmu obywatelskiego, jest likwidacja wiedzy o społeczeństwie jako przedmiotu szkolnego w szkołach średnich, nauczaniem którego to przedmiotu objęci byli wszyscy uczniowie tych szkół w Polsce. Dzięki kształceniu w jego ramach polscy uczniowie wyposażani byli w podstawową wiedzę z zakresu socjologii, politologii, prawa i stosunków międzynarodowych. Posługiwali się dość swobodnie polską konstytucją, w której bez większego problemu potrafili znaleźć zapisy dotyczące wolności i praw obywatelskich, jak i kompetencji najważniejszych konstytucyjnych organów państwa. Co ważne, uczeń, który ukończył kurs podstawowy wiedzy o społeczeństwie, posiadał również podstawowe informacje na temat polskiego systemu prawnego, a tym samym potrafił poruszać się wśród meandrów przepisów prawnych, jak również wiedział, jakie sprawy urzędowe przypisane są do działań urzędu gminy czy miasta, starostwa powiatowego czy też urzędu wojewódzkiego. Przy wszystkich mankamentach, niedomogach i brakach poprzedniej wersji podstawy programowej do wiedzy o społeczeństwie na poziomie podstawowym, było to istotne narzędzie budowania społeczeństwa obywatelskiego – swoisty podręcznik funkcjonowania jednostki we współczesnym społeczeństwie, państwie i rzeczywistości międzynarodowej.

Tymczasem w 2022 r. ostatecznie przypieczętowana została likwidacja powszechnej edukacji obywatelskiej w Polsce. Wiedza o społeczeństwie w zakresie rozszerzonym na mocy rozporządzenia ministra edukacji i nauki trafiła do lamusa. Przedmiot ten zastąpiony został drugim przedmiotem historycznym występującym od 1 września 2022 r. pod nazwą: historia i teraźniejszość. Autorzy tej koncepcji przekonują na stronach Ministerstwa Edukacji i Nauki, że w wyniku niniejszej zmiany dokonuje się „zwiększenie zakresu zagadnień związanych z historią najnowszą w edukacji historycznej uczniów szkół ponadpodstawowych”. Tak, pod tym względem autorzy tekstu na portalu informacyjnym MEiN mają rację – liczba godzin edukacji historycznej w całym ciągu licealnym zwiększona została z 8 do 10 godzin. Dokonało się to jednak kosztem 2 godzin, które dotychczas przeznaczane były na nauczanie wiedzy o społeczeństwie w zakresie rozszerzonym. Co prawda, główni admiratorzy projektu historii i teraźniejszości przekonują, że w ramach treści przewidzianych podstawą programową tego właśnie przedmiotu dokonano integracji refleksji historycznej z refleksją socjologiczno-obywatelską i politologiczno-prawną. Jak można się spodziewać, zapowiedzi te niewiele mają wspólnego z prawdą. Zagadnienia zbliżone do wiedzy obywatelskiej stanowią znikomy odsetek treści przewidzianych podstawą programową historii i teraźniejszości. 

Dyktatura ciemniaków w najnowszej wersji 

Likwidacja wiedzy o społeczeństwie w zakresie podstawowym i wprowadzenie dodatkowego kursu historii pod nazwą „historia i teraźniejszość” to przejaw totalnej ignorancji rządzącej Polską populistycznej prawicy bądź zaplanowane działanie, którego efektem ma być ogłupienie młodych ludzi, którzy w przyszłości mogą stanowić zaplecze elektoratu niechętnego aktualnej partii rządzącej. Jeśli działania promujące obywatelski analfabetyzm mają znamiona zaplanowanych i intencjonalnych – a tak je właśnie postrzegam – to rządząca Polską prawica stanie się siłą polityczną odpowiedzialną za promowanie niewiedzy na poziomie politologicznym, ekonomicznym i międzynarodowym. Za to, że przyszły polski nastolatek nie będzie rozumiał, czym jest zasada trójpodziału władzy i jaki jest jej sens, co oznacza idea praworządności i wynikająca z niej zasada państwa prawa, w jaki sposób obywatel może chronić swoje prawa i wolności oraz jak dochodzić może roszczeń w sytuacji, gdy jego wolności i prawa zostaną przez jakiś podmiot naruszone. Od 1 września 2022 r. przychodzący do szkoły średniej nastolatek tych rzeczy się nie dowie. Nie pozna również podstaw prawa konstytucyjnego, karnego, cywilnego i administracyjnego, ani nie uzyska kompleksowej wiedzy na temat działania Unii Europejskiej, Organizacji Narodów Zjednoczonych oraz innych organizacji i gremiów międzynarodowych, których nazwy usłyszy w mediach i podcastach. 

Społeczeństwo, które nie kształci cnót obywatelskich w swoich członkach, nie promuje aktywności prospołecznej i wiedzy na temat różnorodnych instytucji oraz organizacji, ogłasza niemalże expressis verbis kapitulację w tym zakresie. Oficjalnie pracownicy Ministerstwa Edukacji i Nauki zapewniają, że „uczniowie poznają także podstawowe i trwałe zasady życia społecznego, w tym fundamenty państwa i prawa”, jednakże zapowiedź ta w najmniejszym stopniu nie zostaje zrealizowana przez projektodawcę. Przedmiot historia i teraźniejszość stanowi de facto dodatkowe trzy lekcje historii, a historia ta niekoniecznie jest najlepiej podana. Podstawa programowa tego przedmiotu jest przerażająco anachroniczna pod względem doboru treści kształcenia: dominuje nauczanie historii politycznej, skupienie na konfliktach i działalności rządzących, natomiast kompletnie zmarginalizowana została historia kultury i gospodarcza, zaś historia społeczna zupełnie została przez jej autorów wręcz pominięta. Takie podejście jest nie tylko całkowicie sprzeczne z tym, jak współcześnie uczy się historii, ale przede wszystkim dla młodego człowieka historia tak podana niekoniecznie będzie atrakcyjna. Czy jednak rządzącym zależy na rzeczywistym podniesieniu atrakcyjności edukacji historycznej? Czy chodzi o to, żeby młodych ludzi historią zainteresować? Chyba jednak nie. 

Przeładowanie treści kształcenia elementami z zakresu historii jednoznacznie pokazuje, że rządzący spoglądają na wykształcenie i wychowanie na sposób daleko odbiegający od współczesnych osiągnięć nauki i trendów w dydaktyce i metodyce kształcenia. Podstawa programowa historii i teraźniejszości ukierunkowana jest na uczenie faktów, czyli tak naprawdę na bierne przyswajanie przez młodych ludzi katalogu wydarzeń, pojęć, dat i postaci, które rządzący zdecydowali się wpisać do tejże podstawy programowej. Brak tam miejsca na samodzielne myślenie, wyciąganie wniosków, wyrażanie własnej opinii, budowanie argumentacji czy też sprzeczanie się na temat kontrowersyjnych kwestii historii najnowszej. Rządzący wymyślili sobie, że na lekcjach historii i teraźniejszości wlana zostanie w głowy młodych ludzi materia, która teoretycznie ma ukształtować ich na „dobrych Polaków”. Treści programowe historii i teraźniejszości zostały ubogacone o szereg ich interpretacji, które de facto nie stanowią niczego innego, jak indoktrynacji w czystej formie. Budowanie dyktatury ciemniaków we współczesnej jej wersji opierać się ma przede wszystkim na wypromowaniu wśród młodych ludzi bardzo anachronicznej wersji historii, a do tego – historii, która przesiana została przez pisowskie sito interpretacyjne. Przyszły „dobry Polak” – „pisoPolak” – nie ma się za dużo zastanawiać nad polską, europejską czy światową historią. Ma on przyjąć na wiarę to, co zostanie mu przekazane podczas lekcji historii i teraźniejszości. Ma przyjąć te treści jako niepodważalną prawdę, która stać się powinna podstawą postrzegania przez niego otaczającej rzeczywistości społeczno-politycznej. 

Droga do Republiki Troglodytów

Taka zideologizowana wersja historii – tak to sobie wyobrazili rządzący Polską – ma być formą kształtowania młodego człowieka, który po przekroczeniu 18. roku życia będzie głosował na polską nacjonalistyczną prawicę. Wyobrazili sobie, że wystarczy napisać podstawę programową, stworzyć podręcznik, który swoim nazwiskiem legitymizował wybitny skądinąd polski historyk, a przyszłe pokolenia zostaną zdobyte. Tymczasem niestety nie do końca musi tak być. Nudna, przestarzała, przeładowana faktami i do tego zideologizowana edukacja historyczna współczesnemu młodemu człowiekowi może się wydawać co najwyżej śmieszna. Powszechny dziś dostęp do środków masowego komunikowania sprawia, że każdy młody człowiek znajdzie w sieci setki interpretacji tych wydarzeń, zjawisk i procesów, innych od tych, które rządzący uczynili obowiązującymi. Jeśli wybrane postaci historyczne są przez rządzących hołubione i stawiane na śmiesznych niekiedy piedestałach, wówczas pewnym być można, że młodzi ludzie będą te postaci z piedestałów strącać, ośmieszając, drwiąc i kpiąc. Nachalny kult papieża Jana Pawła II i kard. Stefana Wyszyńskiego, który uprawia polska prawica od 2015 r. i siłą wpycha go w tryby polskiej edukacji, doprowadził do tego, że chyba jeszcze nigdy wcześniej satyra i komunikacja memiczna tak często nie dotykały obu tych postaci. Rządząca Polską prawica pragnie bronić wartości, jednakże w rzeczywistości wartości te ośmiesza i czyni je groteskowymi. Staje się tym samym odpowiedzialna za degradacje tychże wartości, za ośmieszenie tych ważnych w polskiej historii postaci. 

Nachalna indoktrynacja, którą polska prawica – za pośrednictwem przedmiotu historia i teraźniejszość – usiłuje skazić polską szkołę, znajduje również swój zinstytucjonalizowany wymiar. Kolejny już raz nacjonalistyczna prawica podejmuje się wprowadzenia w życie przepisów ograniczających autonomię polskich szkół poprzez nowelizację, którą publicyści określają mianem Lex Czarnek. Efektem drugiego podejścia do tej nowelizacji – uchwalonej ostatnio przez polski sejm – ma być nie tylko uzyskanie przez kuratorów oświaty większego wpływu na obsadę i nadzór nad dyrektorami szkół, ale przede wszystkim ograniczenie możliwości prowadzenia zajęć w szkołach przez organizacje pozarządowe. Nadzór kuratoriów nad tego typu zajęciami ma de facto sparaliżować działalność edukacyjną polskich NGOsów. Organizacje, które promowały prawa człowieka, społeczeństwo obywatelskie, aktywną partycypację, demokrację bezpośrednią, ale także krytyczne myślenie, rzeczowe argumentowanie, umiejętne prowadzenie sporów, dyskusji i debat, mają trzymać się od polskiej szkoły z daleka. Celem rządzących jest ograniczenie możliwości intelektualnego, społecznego, kulturowego i obywatelskiego rozwoju młodych Polaków. Młody Polak – pisoPolak – nie ma być krytyczny i odważny, ma być karny i bierny. PisoPolak nie ma potrafić dyskutować i debatować, nie ma sprzeciwiać się decyzjom władzy i protestować na ulicach – ma być uległy i podporządkowany. PisoPolak nie ma mieć do czynienia z organizacjami, które uświadamiają i pomagają mu budować jego tożsamość – ma on wchłonąć tę wizję świadomości historycznej i tożsamości, którą w podstawie programowej wpisali starsi panowie zatrudnieni przez rządzących. 

Takie rozumienie szkoły jest obecne nie tylko w edukacji historycznej projektowanej przez polską prawicę. Takie rozumienie szkoły w ogóle dostrzegane jest w podstawie programowej, która wprowadzona została do polskich szkół wraz z wdrażaną w 2017 r. zmianą ustrojowo-organizacyjną. W aktualnie obowiązującej podstawie programowej nacisk kładzie się na sferę wiedzy, nie zaś na sferę umiejętności i krytycznego myślenia. Uczniowie szkół podstawowych i liceów zmuszeni są do przyswajania gigantycznych ilości szczegółowej wiedzy akademickiej, kosztem kształtowania umiejętności kluczowych dla funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie. Za takim przeformułowaniem polskiej edukacji stoi albo kompletna ignorancja i porażająca wręcz nieznajomość realiów współczesnego świata, albo celowe dążenie do ogłupienia ludzi i napychania młodych głów faktografią, którą bez większego problemu każdy młody człowiek w ciągu kilku minut byłby w stanie znaleźć w sieci przy pomocy podręcznego smartfonu. Rządząca Polską nacjonalistyczna prawica mentalnie tkwi w głębokim XIX wieku, ich liderzy są niczym polscy przywódcy powstańczy ery zaborów – jednakże świat od tamtego czasu bardzo się zmienił. Żyjemy dziś w społeczeństwie informacyjnym i postindustrialnym, żyjemy w erze powszechnego dostępu do informacji i narzędzi komunikowania. Współczesnemu człowiekowi potrzebne są umiejętności, które pozwolą mu skutecznie w takim właśnie świecie funkcjonować. Niestety nie robi tego polska szkoła, szczególnie zaś ta jej hipostaza, którą zaprojektowała populistyczna prawica po 2015 roku. Ich projekt edukacji i wyobrażenie pisoPolaka prowadzi nas do jednego – do Republiki Troglodytów.

Trogloelity

Czym potencjalnie mogłaby być Republika Troglodytów, gdyby spełniły się wszystkie najbardziej pesymistyczne przypuszczenia i przewidywania, które nasuwają się przy okazji obserwowania prawicowych ingerencji w polską edukację? Republika Troglodytów byłaby państwem, w którym obywatele nie są świadomi swej obywatelskiej roli, w którym świadomość prawna młodych ludzi jest na poziomie… zerowym, a w relacjach z władzą, urzędami, organami władzy publicznej jednostka staje samotna i bezbronna. Obywatel Republiki Troglodytów to człowiek nie tylko obawiający się działać, ale przede wszystkim człowiek, który nie chce i nie ma potrzeby aktywności. To człowiek, który swą uległość wobec władzy tłumaczy własną niemocą i siłą rządzących. Wreszcie mieszkaniec Republiki Troglodytów to osoba, która ślepo wierzy swojej władzy, przyjmuje jej wyjaśnienia bez żadnych wątpliwości, ufa wszystkim podawanym przez nią interpretacjom, również interpretacjom dotyczącym przeszłości i historii. Obywatel Republiki Troglodytów przede wszystkim jest obywatelem tylko z nazwy, raczej obywatelem sensu largo niż obywatelem sensu stricto. Obywatel Republiki Troglodytów to nowa forma niewolnika.

Czy naprawdę chcemy, aby nasze społeczeństwo i państwo zmierzało w tym kierunku? Czy naprawdę godzimy się ślepo na Republikę Troglodytów, obywatelski analfabetyzm i najnowszą wersję dyktatury ciemniaków? Czy rzeczywiście jesteśmy gotowi oddać naszą młodą demokrację w ręce tych, którzy umiejętnie sterować będą losami fatalnie wykształconych przyszłych pisoPolaków? Każda z tych odpowiedzi powinna nas skłaniać do podjęcia poważnej refleksji na temat tego, co od kilku lat bezkarnie polska populistyczna prawica wyczynia z polską edukacją. Nie da się tego hamować powracającymi w trybie wahadła mniej czy bardziej licznymi protestami pod sejmem. Należy zdecydowanie powstrzymać dalsze ich zakusy i pozbawić gruntu dalsze degradowanie przez nich polskiej edukacji. Wreszcie należy przyjąć jednoznacznie i dobitnie: edukacja to inwestycja w przyszłość, zarówno w przyszłość każdego Polaka, jak również w przyszłość całego naszego państwa i społeczeństwa. Jak długo tego nie zrozumiemy, tak długo pozwalać będziemy na to, aby systematycznie przekształcać nasze społeczeństwo i państwo w Republikę Troglodytów, którą bezkarnie i bezwzględnie rządzić będą mogły zdemoralizowane trogloelity.  

Równość nierówności :)

Pojechałem do serwisu wymienić żarówkę w reflektorze mojego samochodu. Mechanik, który to robił, wyraził zdziwienie, że nie potrafię zrobić tego sam. Może chciał mnie zawstydzić, a może zaznaczyć swoją wyższość? Nie poczułem się ani zawstydzony, ani poniżony, ale jego uwaga skojarzyła mi się z głośną ostatnio wypowiedzią Olgi Tokarczuk: „Literatura nie jest dla idiotów. Żeby czytać trzeba mieć kompetencje i wrażliwość”. Słowa te wywołały burzę. Dla jednych są one banalną prawdą, ale dla innych, których jest chyba więcej, krzywdzącym dzieleniem ludzi na lepszych i gorszych.

Warto więc zastanowić się nad stosunkiem ludzi do stratyfikacji społecznej, który okazuje się być jedną z najważniejszych podstaw wyborów światopoglądowych. Ludzie często porównują się z innymi, chcą komuś w czymś dorównać lub kogoś w czymś wyprzedzić. Ta skłonność do rywalizacji sprawia, że zarówno zwycięstwo, jak i porażka psują harmonię stosunków między ludźmi. Czując przewagę nad innymi, trudno uchronić się przed protekcjonalnym, lekceważącym, a niekiedy nawet pogardliwym do nich stosunkiem. Z kolei, przeżywając gorycz porażki, z którą trudno się pogodzić, czuje się niechęć, a niekiedy nawet nienawiść do zwycięzcy, zrodzoną z zawiści. Chętnie akceptuje się przekonanie o równości wszystkich ludzi, ale rywalizacja tę równość przekreśla, prowadząc do stratyfikacji społecznej, w której są lepsi i gorsi.

Równość, jako hasło oświeceniowe, wypisane na sztandarach Wielkiej Rewolucji Francuskiej, jest moralnym imperatywem i podstawą praw człowieka. Ludzie są równi ze względu na swój status ontologiczny, z którego czerpią prawo do godności i szacunku, bez względu na to, kim są w sensie zawodowym i społecznym. Ludzie są więc równi wobec prawa i zasad humanistycznej kultury. Poza tym jednak są oni bardzo zróżnicowani pod względem swoich możliwości, wynikających z odmiennych uwarunkowań natury biologicznej, osobowościowej i społeczno-kulturowej. W związku z tym w życiu społecznym mamy do czynienia z rozmaitymi hierarchiami, dzielącymi ludzi na lepszych i gorszych pod względem ich osobistych osiągnięć. Są lepsi i gorsi sportowcy, aktorzy, pisarze, lekarze, piekarze itd. Tych różnic w osiągnięciach nie da się zatuszować tak, jak to zrobił pewien wodzirej na noworocznej zabawie dla dzieci. Urządzał on rozmaite konkursy sprawności, w których dzieci ostro ze sobą rywalizowały, a zwycięzcy byli nagradzani. Na koniec zaś oświadczył, że nie ma zwycięzców ani pokonanych, bo to była tylko zabawa.

Rywalizację, jako dążenie, aby być lepszym od innych, można przeciwstawić rozwojowi osobistemu, który jest dążeniem, aby być lepszym niż się jest. W rywalizacji chodzi o uzyskanie przewagi nad innymi w takiej czy innej dziedzinie, lub pod takim czy innym względem. Wynika stąd konieczność ustawicznego porównywania własnych osiągnięć z osiągnięciami innych. Natomiast rozwój jest doskonaleniem samego siebie w takiej czy innej dziedzinie, lub pod takim czy innym względem. Postęp w rozwoju mierzy się nie miejscem w hierarchii społecznej, jak w przypadku rywalizacji, ale przyrostem własnej wiedzy i umiejętności. Porównania z innymi są tutaj zbędne. Jeśli ich się dokonuje, to tylko z lepszymi od siebie, po to, aby lepiej określić cele własnego rozwoju. O ile więc w rywalizacji satysfakcję czerpie się z poczucia wyższości nad innymi, o tyle w rozwoju daje ją poczucie widocznego postępu w poszerzaniu zakresu własnych kompetencji.

Na podstawie rozróżnienia między rywalizacją a rozwojem można wyróżnić trzy typy postaw obrazujących sposób podejścia do relacji społecznych. Ten sposób podejścia jest uzależniony od akceptacji określonych założeń ideologicznych. Pierwszy typ postaw wynika ze spojrzenia na relacje społeczne przez pryzmat rywalizacji, której skutkiem jest krzywdzący podział ludzi na lepszych i gorszych. Drugi typ związany jest ze spojrzeniem na relacje społeczne przez pryzmat osobistego rozwoju, którego celem jest dominowanie nad innymi. A zatem rozwój potrzebny jest tutaj w rywalizacji z innymi, aby wybić się ponad nich i mieć upragnione poczucie wyższości. Wreszcie trzeci typ postaw jest skutkiem spojrzenia na relacje społeczne przez pryzmat własnego rozwoju osobistego, który pozwala ludziom realizować się w różny sposób i na różnych polach, bez porównywania swoich osiągnięć z osiągnięciami innych ludzi.

Postawy skoncentrowane na krytycznym stosunku do rywalizacji między ludźmi, której skutkiem są nierówności społeczne, są wyrazem egalitaryzmu, rozumianego znacznie szerzej, aniżeli w filozofii humanistycznej. W swojej łagodniejszej formie egalitaryzm ten występuje w ideologii socjalistycznej i przyjmuje postać bardziej radykalną w populizmie. Generalnie chodzi o to, że różnice w zdolnościach i pracowitości ludzi nie powinny wyraźnie, albo nawet w ogóle, przekładać się na różnice w poziomie ich życia i pozycji społecznej.

W socjalizmie nie kwestionuje się stratyfikacji społecznej, będącej skutkiem rywalizacji między ludźmi zróżnicowanymi co do swoich możliwości osiągnięć. Chodzi natomiast, po pierwsze, o to, aby przy pomocy prawa i akcji afirmatywnych zapewnić równy start i warunki tej rywalizacji. Po drugie zaś, aby przy pomocy systemu podatkowego i rozmaitych transferów socjalnych nie dopuścić do nadmiernego zróżnicowania cywilizacyjnego różnych grup społecznych. Podstawowy spór ideologiczny, który się na tym tle pojawia, to spór wieloaspektowy dotyczący rozumienia sprawiedliwości, odpowiedzialności społecznej i indywidualnej wolności. Do jakiego stopnia odejście od zasady powiązania wysokości nagrody z wartością osiągnięć pozostaje jeszcze w zgodzie z normą sprawiedliwości? Jaki poziom redystrybucji dochodów jest optymalny z punktu widzenia rozwoju kraju? W jakim stopniu otrzymywanie, a nie samodzielne zdobywanie przez człowieka potrzebnych mu dóbr, pozbawia go wolności, czyli dylemat: dać mu wędkę czy rybę? Zwykle nie jest łatwo znaleźć zadowalające odpowiedzi na te pytania. Niemniej jednak zwolennicy tej ideologii dążą do społecznego równania w górę nie tylko przez podnoszenie płacy minimalnej i transfery socjalne, ale również na skutek rozmaitych form zwiększania możliwości grup najsłabszych dzięki stwarzaniu im warunków do rozwoju.

Populiści nie bawią się w takie subtelności. Kierując się argumentem jednakowych żołądków, nie widzą potrzeby różnicowania wynagrodzeń. Populiści są przeciwnikami jakiejkolwiek stratyfikacji społecznej, jako skutku zróżnicowanych możliwości ludzi, na których czele stoją elity czerpiące niezasłużone korzyści. Jak się wyraził amerykański populista Jerry Simpson: „Nie możecie zgnieść naszego ruchu (…) ponieważ jego podwaliny zostały położone tak dawno jak podwaliny świata. Ruch nasz polega na walce między tymi, co rabują, a tymi, których się obrabowuje”.

W przeciwieństwie do socjalistów, populistów nie interesuje społeczne równanie w górę. To nie lud ma się dostosować do poziomu elity, to elita ma się dostosować do ludu. Zawiść w stosunku do tych, którzy się wywyższają i mają lepiej, każe przede wszystkim dążyć do pogorszenia poziomu życia najbogatszym, a w mniejszym stopniu zabiegać o poprawę poziomu życia najuboższym. Dobrą ilustracją może być przypowieść o gospodarzu, który zazdrościł sąsiadowi wysoce mlecznej krowy i skarżył się Bogu, że niesprawiedliwie dzieli swoje łaski. Zniecierpliwiony tym Bóg wyłonił się pewnego razu zza chmur i zapytał zazdrośnika czy chce taką samą krowę. Ten podrapał się po głowie i odparł po namyśle: „Nie, spraw tylko Panie, żeby mu ta krowa padła”. Populistyczna zawiść skierowana jest na wszystkich, którym, zdaniem populistów, powodzi się lepiej niż im, bez względu na to, gdzie żyją i czym się zajmują. Jak napisał kiedyś Melchior Wańkowicz: „szewc zazdrości kanonikowi, że został prałatem”. Taką postawę pisarz ten nazwał „kundlizmem”.

Postawy łącząca rozwój i rywalizację mają miejsce wówczas, gdy ludzie wzbogacają swój potencjał głównie po to, by górować nad innymi. Satysfakcję osiągają więc wtedy, kiedy dostrzegają własną przewagę nad innymi, którym można współczuć, ale z których można także kpić i nimi pogardzać. Trzeba przyznać, że Olga Tokarczuk swoją wypowiedzią niebezpiecznie zbliżyła się do tej grupy inteligencji. Ten typ postaw ma bodaj najstarsze tradycje związane z elitaryzmem bądź arystokratyzmem. Elitaryzm reprezentują koncepcje rasistowskie, staroindyjska „Księga Manu” zawierająca podział społeczeństwa na kasty, utrwalony przez hinduizm, koncepcja „więzów krwi” uzasadniająca szczególne miejsce arystokracji rodowej w społeczeństwie itp. Współcześnie elitaryzm przejawia się w poczuciu wyższości jakiejś grupy społecznej nad innymi grupami: bogatszych nad biedniejszymi, wykształconych nad niewykształconymi, wierzących (niewierzących) nad niewierzącymi (wierzącymi) itp. Prowadzi to do dezintegracji społecznej na skutek izolowania się grup społecznych, ich wzajemnej niechęci i nieufności. Elitarystyczna motywacja do osobistego rozwoju z pewnością nie służy rozwojowi demokracji i raczej sprzyja rządom autorytarnym, chociaż opartym na podejściu merytokratycznym, a nie populistycznym.

W tym typie postaw istotną rolę odgrywa snobizm. Chęć upodobnienia się do przedstawicieli grupy, która czymś imponuje, może skłaniać do zachowań, które trudno nazwać rozwojowymi. Tak jest wtedy, gdy ktoś próbuje naśladować swoje autorytety, koncentrując się na sprawach powierzchownych lub drugorzędnych, na przykład ubierając się podobnie lub używając określonych zwrotów językowych. Pamiętam, że w czasie, gdy furorę robiła książka Jamesa Joyce’a „Ulisses”, której przeczytanie ze zrozumieniem świadczyć miało o wyjątkowym poziomie intelektualnym, często można było spotkać na ulicy ludzi, którzy nieśli ją w ręku, zawsze z widocznym dla otoczenia tytułem. Jestem przekonany, że dla większości z nich był to jedyny wysiłek poniesiony po to, aby zrobić na innych wrażenie, że należą do grupy intelektualistów. Niemniej jednak snobizm, świadczący o docenianiu pewnych wartości, zawsze ma szansę przekształcić się w proces działań rozwojowych po to, aby stać się rzeczywistym członkiem podziwianej grupy.

Typ postaw związany z podejściem do relacji społecznych z punktu widzenia rozwoju osobistego jest najbliższy liberalizmowi. Przemawiają za tym dwie cechy tej ideologii, jakimi są pochwała różnorodności i tolerancja. Wynikają one z naczelnej idei wolności, która wyklucza narzucanie ludziom jednolitych wzorów myślenia, zainteresowań, osiągnięć czy stylów życia. Każdy ma prawo czytać takie, a nie inne książki, słuchać takiej, a nie innej muzyki i w ogóle zajmować się w swoim życiu tym, na co ma ochotę. Wartościowanie tych wyborów nie ma sensu, bo mają być one zgodne z preferencjami danej jednostki, a nie jakiejkolwiek zbiorowości. Piotr Gliński przyznał, że nie był w stanie doczytać do końca książki Olgi Tokarczuk. No cóż, może okazał się niezbyt kompetentny, choć to profesor socjologii; może okazał się niewystarczająco wrażliwy, choć to minister kultury; a może po prostu gustuje w innej literaturze wysokich lotów.

Dobry mechanik samochodowy czy piekarz jest równie potrzebny w społeczeństwie jak dobry pisarz czy architekt. To oczywiste, że do wykonywania różnych czynności zawodowych potrzebny jest różny poziom wiedzy i umiejętności, mogą być też one lepiej lub gorzej wykonywane. Jedno i drugie powinno być brane pod uwagę przy różnicowaniu wynagrodzeń. Natomiast szacunku różnicować nie wolno. Gdyby Olga Tokarczuk nie uległa arystokratycznej pokusie zaznaczenia swojej wyższości i zamiast słowa „idiotów”, użyła słowa „wszystkich”, albo „każdego”, wówczas nikt nie mógłby niczego zarzucić słuszności jej stwierdzeniu.

W podejściu liberalnym najważniejszy jest osobisty rozwój, który pozwala jednostce mieć poczucie spełnienia. Rywalizacja, zmuszając do ciągłego oglądania się na innych, odbiera bowiem część wolności. Zamiast rywalizacji ważniejsza jest współpraca, która pozwala lepiej się rozwijać tym, którzy w niej uczestniczą. Samoorganizujące się grupy współpracujących ze sobą ludzi służą nie tylko ich rozwojowi osobistemu, ale także realizacji ważnych celów społecznych. Trudno sobie wyobrazić społeczeństwo obywatelskie, w którym ludzie ze sobą rywalizują, a nie współpracują.

Autor zdjęcia: By Annemarie.croft – Own work, CC BY-SA 4.0.

Ważne: nasze strony wykorzystują pliki cookies. Używamy informacji zapisanych za pomocą cookies i podobnych technologii m.in. w celach reklamowych i statystycznych oraz w celu dostosowania naszych serwisów do indywidualnych potrzeb użytkowników. mogą też stosować je współpracujący z nami reklamodawcy, firmy badawcze oraz dostawcy aplikacji multimedialnych. W programie służącym do obsługi internetu można zmienić ustawienia dotyczące cookies. Korzystanie z naszych serwisów internetowych bez zmiany ustawień dotyczących cookies oznacza, że będą one zapisane w pamięci urządzenia.

Akceptuję